Lektury obowiązkowe Wstęp CZĘŚĆ 1 Otello - William Szekspir Portret artysty w wieku młodzieńczym - James Joyce Wichrowe wzgórza - Charlotte Bronte Dom...
41 downloads
62 Views
3MB Size
Lektury obowiązkowe Wstęp
CZĘŚĆ 1
Otello - William Szekspir Portret artysty w wieku młodzieńczym - James Joyce Wichrowe wzgórza - Charlotte Bronte Dom o siedmiu szczytach - Nathaniel Hawthorne Kobieta w bieli - Wilkie Collins Nowy wspaniały świat - Aldous Huxley Niebezpieczne związki - Choderlos de la Clos Pani Bovary - Gustaw Flaubert Pigmalion - George Bernard Shaw Tajemnicza historia w Styles - Agatha Christie
CZĘŚĆ 2
Moby Dick - Herman Melville Ruchome święto - Ernest Hemingway Zakochane kobiety - D. H. Lawrence Włamywacz z Shady Hill - John Cheever Słodki ptak młodości - Tennessee Williams Śmiech w ciemności - Vladimir Nabokov Śpiąca królewna i inne bajki - Charles Perrault Pokój z widokiem - E. M. Forster
CZĘŚĆ 3
Skowyt i inne wiersze - Allen Ginsberg Poskromienie złośnicy - William Szekspir Wybawienie - James Dickey Jądro ciemności - Joseph Conrad Lot nad kukułczym gniazdem - Ken Kesey Sto lat samotności - Gabriel García Márquez Samotnia - Charles Dickens Głęboki sen - Raymond Chandler Justine, czyli nieszczęścia cnoty - markiz de Sade Quer pasticciaccio brutto de via Merulana - Carlo Emilio Gadda Świat się rozpada - Chinua Achebe Nocne konspiracje - Smoke Wyannoch Harvey Che Guevara przemawia do młodych ludzi - Ernesto Guevara de la Serna Poczciwi wiejscy ludzie - Flannery O'Connor Proces - Franz Kafka Raj utracony - John Milton Tajemniczy ogród - Francis Hodgsen Burnett Przemiany - Owidiusz
MATURA
Wstęp Tata zawsze powtarzał, że trzeba mieć naprawdę Bardzo Ważny Powód, aby spisać Historię Swego Życia i oczekiwać, że ludzie będą chcieli ją czytać. „O ile twojego nazwiska nie wymieniają jednym tchem obok Mozarta, Matisse'a, Churchilla, Che Guevary i Bonda - Jamesa Bonda - lepiej, żebyś spożytkował swój wolny czas na malowanie palcami albo granie w cymbergaja, ponieważ nikogo, z wyjątkiem twojej podstarzałej matki o obwisłych ramionach i maślanym wzroku, kiedy na ciebie patrzy, nie zainteresują szczegóły twego żałosnego żywota, który bez wątpienia zakończy się tak, jak się zaczął, czyli przeciągłym sapnięciem”. Odebrawszy te surowe nauki, uznałam za pewnik, że nie dochrapię się owego Bardzo Ważnego Powodu przed siedemdziesiątką, plamami wątrobowymi i reumatyzmem, kiedy dorównawszy bystrością umysłu tasakowi rzeźnickiemu, osiądę w tynkowanym domu w Awignonie (gdzie będę jadła trzysta sześćdziesiąt pięć rodzajów sera) z dwadzieścia lat młodszym kochankiem pracującym w polu (nie wiem, jakie to pole, wszystko jedno, byle było złociste i falujące) i przy odrobinie szczęścia jakimś skromnym osiągnięciem w dziedzinie nauki lub filozofii. Tymczasem decyzja - nie, nie decyzja, raczej ponura konieczność - aby wziąć do ręki pióro i napisać opowieść o swoim dzieciństwie, a zwłaszcza o tych dramatycznych miesiącach, kiedy rozpruło się ono niczym rozdarty sweter, zapadła znacznie wcześniej, niż to sobie wyobrażałam. Zaczęło się od zwyczajnej bezsenności. Minął rok od tamtej nocy. kiedy znalazłam zwłoki Hannah, sądziłam, że udało mi się zatrzeć w pamięci wszelkie ślady tego wspomnienia, mniej więcej tak jak Henry Higgins za pomocą uporczywych ćwiczeń wymowy oczyścił język Elizy z ulicznej gwary. Myliłam się. Pod koniec stycznia znowu zaczęłam zrywać się z łóżka w środku nocy, pośród martwej ciszy zalegającej akademik, głębokich cieni przyczajonych w załamaniach sufitu. Nie miałam na koncie żadnego osiągnięcia ani żadnego mężczyzny, jeśli nie liczyć kilku opasłych, zadzierających nosa podręczników w rodzaju Wprowadzenia do astrofizyki oraz smutnego, czarno-białego Jamesa Deana spoglądającego na mnie w milczeniu, uwięzionego taśmą samoprzylepną na wewnętrznej stronie drzwi. Odwzajemniałam jego spojrzenie w rozmazanej ciemności, a wtedy przed oczami stawała mi Hannah Schneider tak wyraźnie, jakbym ją oglądała przez mikroskop.
Wisiała metr nad ziemią na pomarańczowym kablu, z ust wystawał jej nabrzmiały język w różowo-wiśniowym kolorze kuchennego zmywaka. Jej oczy przypominały żołędzie albo dwa zaśniedziałe pensy, albo czarne guziki, które dziecko oderwało od płaszcza i wetknęło bałwanowi w głowę. Niewidzące. Albo przeciwnie - i na tym polegał problem wszystkowidzące. J. B. Tower napisał, że tuż przed śmiercią człowiek widzi naraz wszystko, co kiedykolwiek istniało (zastanawia mnie tylko, skąd mógł to wiedzieć, skoro pisząc Śmiertelność, był mężczyzną w kwiecie wieku). I te jej sznurowadła, można by o nich napisać cały traktat - karmazynowe, symetryczne, zawiązane w nienaganne podwójne węzły. Mimo to, jako nieuleczalna optymistka („van Meerowie są z urodzenia idealistami i afirmatywnymi wolnomyślicielami”, twierdził tata), miałam nadzieję, że te bezsenne koszmary są etapem przejściowym, z którego wyrosnę, chwilową fanaberią, jak spódnice w pudle w latach pięćdziesiątych albo kamienie z upodobaniem trzymane w charakterze zwierzątek dwadzieścia lat później. Pewnego wieczoru jednak, na początku lutego, czytałam właśnie Eneidę, kiedy moja współlokatorka, Soo-Jin, nie podnosząc głowy znad podręcznika chemii organicznej, powiedziała, że kilka osób z naszego akademika urządza imprezę poza kampusem u któregoś wykładowcy filozofii, ale mnie nie zaprosili, bo wszystkich przytłaczam swoimi „dołującymi humorami”. - Najgorzej jest rano, kiedy idziesz na Wprowadzenie do kontrkultury lat sześćdziesiątych i Nowej Lewicy. Wyglądasz wtedy, jakbyś przeżywała ostre załamanie. Oczywiście nie musiałam brać na poważnie tego jej gadania (w końcu to była Soo-Jin, dziewczyna, której twarz przybierała dokładnie taki sam wyraz, kiedy się gniewała, co w chwilach euforycznej radości). Próbowałam zbyć tę uwagę machnięciem ręki jak smród unoszący się ze zlewki laboratoryjnej albo probówki, ale z czasem ja również zaczęłam zauważać u siebie te dołujące objawy. Na przykład kiedy Bethany zaprosiła ludzi na piątkowy maraton filmów z Audrey Hepburn, pod koniec Śniadania u Tiffany'ego uprzytomniłam sobie, że w przeciwieństwie do większości dziewcząt siedzących na poduszkach ze łzami w oczach i odpalających jednego papierosa od drugiego, wcale nie chcę, żeby Holly znalazła kota. Co więcej, jeśli mam być całkiem szczera, po cichu życzyłam mu, żeby został tam samotny, miauczący i opuszczony, zdany na swoje marne kocie istnienie między potrzaskanymi skrzyniami okropnej Tin Pan Alleyway, która, sądząc z impetu tego hollywoodzkiego oberwania chmury, lada moment powinna zatonąć w otchłani Oceanu Spokojnego. (Rzecz jasna zamaskowałam to uczucie, uśmiechając się radośnie, kiedy uszczęśliwiony George Peppard porwał w ramiona Audrey, która uszczęśliwiona, ściskała w ramionach kota, nieprzypominającego już kota, tylko utopioną wiewiórkę. Myślę, że wydałam nawet coś w
rodzaju piskliwego dziewczęcego „Oooch”, idealnie zestrojonego z westchnieniami Bethany). Na tym się jednak nie skończyło. Kilka dni później byłam na zajęciach z biografii Amerykanów u asystenta Glenna Oakleya, który miał skórę koloru mąki kukurydzianej oraz nawyk przełykania śliny w środku wypowiadanego słowa. Omawiał właśnie ostanie słowa Gertrudy Stein. - A więc, Gertrudo, jak brzmi odpowiedź? - Zacytował tym swoim egzaltowanym szeptem z lewą ręką uniesioną, jakby trzymał w niej niewidzialny parasol, i odstającym małym palcem. - Jak brzmi odpo-gulp-wiedź, Alice? Stłumiłam ziewnięcie, przypadkowo zerknęłam do zeszytu, i ze zgrozą stwierdziłam, że od dłuższego czasu podświadomie gryzmoliłam w nim dziwaczną, zawijasowatą kursywą bardzo niepokojące słowo. „Żegnaj”. Oczywiście samo w sobie słowo to było kiczowate i nieszkodliwe, rzecz w tym, że nagryzmoliłam je w zapamiętaniu niczym obłąkana desperatka co najmniej czterdzieści razy z góry na dół przez cały margines, a nawet jeszcze kilka razy na poprzedniej stronie. - Czy ktoś mi może powiedzieć, co miała na myśli Ger-gulp-truda, wypowiadając te słowa? Blue? Nie? Czy mogłabyś trochę uważać? Może ty, Shillo? - Ależ to oczywiste. Mówi o nieznośnej pustce egzystencji. - Bardzo dobrze. Okazało się, że wbrew moim wzmożonym wysiłkom (nosiłam puszyste, żółte lub różowe sweterki, a włosy związywałam w wyjątkowo radosny koński ogon), zaczynało się ze mną dziać to, czego od samego początku najbardziej się obawiałam: stawałam się Drętwa i Zdziwaczała (a to tylko przystanki na drodze szybkiego ruchu do Kompletnie Pokręconej) jak ci ludzie, którzy osiągnąwszy wiek średni, krzywią się na widok dzieci i wpadają w środek stada gołębi, spokojnie zajętych swoimi sprawami i dziobiących okruchy chleba. Owszem, ciarki przebiegały mi na paluszkach po krzyżu, ilekroć przeczytałam w gazecie szczególnie niesamowity i przejmujący nagłówek, np: Pięćdziesięcioletni potentat przemysłowy umiera wskutek zatrzymania akcji serca albo: WYPRZEDAŻ LIKWIDACYJNA SPRZĘTU TURYSTYCZNEGO, powtarzałam sobie jednak, że każdy człowiek, a przynajmniej każdy fascynujący człowiek, nosi jakieś blizny. A blizny wcale niekoniecznie oznaczają, że nie można być bardziej, dajmy na to, Katharine Hepburn niż kapitanem Queegiem, jeśli chodzi o ogólny stosunek do życia oraz obejście, bardziej Sandrą Dee niż Scroogem. Możliwe, że bez większych przeszkód nadal pogrążałabym się w ponuractwie, gdyby nie alarmujący telefon, który odebrałam pewnego marcowego popołudnia prawie rok po śmierci Hannah.
- To do ciebie - rzekła Soo-Jin, nie odrywając wzroku od tabelki 2114. 74 „Aminokwasy i peptydy”. - Halo? - Cześć, to ja, twoja przeszłość. Na
moment
straciłam
oddech.
Nie
mogłam
nie
rozpoznać
tego
głosu,
pobrzmiewającego seksem i drogą, jak połączenie Marilyn Monroe i Charlesa Kuralta. Ale brzmiał inaczej niż kiedyś. Kiedyś był ostry jak trzaśniecie z bicza, a zarazem ociekający cukrową słodyczą. Teraz przypominał kleik i owsiankę. - Nie obawiaj się, nie mam zamiaru się ciebie czepiać. Zaśmiała się krótko („ha” urwane jak kopnięcie kamienia). Rzuciłam palenie - oświadczyła z dumą. Po czym zaczęła tłumaczyć, że po St. Gallway nie poszła do college'u, tylko do takiego miejsca „podobnego do Narnii”, gdzie ludzie rozmawiają o tym, co czują, i malują owoce akwarelami. Zrobiła to z własnej woli. Podekscytowanym tonem poinformowała mnie, że na jej piętrze rezyduje pewien „wielki gwiazdor rocka”. To bardzo „dobrze przystosowane” trzecie piętro (nie to co to samobójcze czwarte albo maniakalne drugie). Są ze sobą „blisko”, ale nie może ujawnić jego nazwiska, bo zaprzepaściłaby wszystko, czego się nauczyła przez te dziesięć miesięcy „wzrostu” w Heathridge Park (jak zauważyłam, Jade widziała siebie jako coś w rodzaju winorośli). Jednym z kryteriów „promocji”, jak wyjaśniła (użyła właśnie tego słowa prawdopodobnie dlatego, że brzmiało lepiej niż „zwolnienie”), było zamknięcie wszystkich niedokończonych spraw. Jedną z takich niedokończonych spraw byłam ja. - No to co u ciebie słychać? Jak ci się żyje? Jak tata? - Tata świetnie. - A Harvard? - W porządku. - To nas doprowadza do celu mojego telefonu, to znaczy do przeprosin. Nie mam zamiaru ich unikać i nie chcę, żeby zabrzmiały nieprzekonująco - powiedziała oficjalnym tonem. Zrobiło mi się smutno, ponieważ to zupełnie nie przypominało Prawdziwej Jade. Jade, którą znałam, z zasady unikała przeprosin, a jeśli była do nich zmuszona, to zawsze brzmiały bardzo nieprzekonująco. Ale ta Jade, z którą rozmawiałam, to była Jade-Winorośl (Strongylodon macrobotrys) z rodziny Leguminosae, daleko spokrewniona z zielonym groszkiem. - Przepraszam cię za to, jak się zachowywałam. Wiem, że nie miałaś nic wspólnego z
tym, co się stało. W niej po prostu coś pękło. Ludzie bez przerwy robią takie rzeczy i mają swoje powody. Proszę, wybacz mi. Przez chwilę miałam ochotę jej przerwać, wprowadzić nagły zwrot akcji, punkt kulminacyjny, urwać odcinek w najciekawszym momencie, zdradzić zakończenie drobnym druczkiem: „Prawdę mówiąc, cała ta sprawa...”. Ale nie mogłam się na to zdobyć, nie tylko dlatego, że nie miałam odwagi, po prostu nie widziałam sensu, by mówić jej prawdę. W każdym razie nie teraz. Teraz Jade rozkwitała, zaspokoiwszy swoje zapotrzebowanie na wodę i światło, wykazywała obiecujące oznaki wzrostu, budziła nadzieję, że może się wreszcie rozkrzewić i osiągnąć maksymalną długość dwudziestu metrów, a kto wie, może się nawet zacznie rozmnażać, z nasion, latem przez przycinanie pędów, a wiosną z odkładów powietrznych, aby płożąc się, pokryć całą kamienną ścianę. Gdybym jej powiedziała prawdę, podziałałabym na nią jak studniowa susza. Przez resztę rozmowy z zapałem wymieniałyśmy „to daj mi swój e-mail” i „zaplanujmy wielki zjazd”, czyli papierowe uprzejmości, które w niewielkim stopniu tuszowały fakt, że nigdy się więcej nie zobaczymy i rzadko będziemy ze sobą rozmawiały. Wiedziałam, że Jade, a może i pozostałych, wiatr przygna do mnie od czasu do czasu niczym nasiona przekwitniętego dmuchawca, razem z wiadomościami o kandyzowanych ślubach, ckliwych rozwodach, przeprowadzce na Florydę czy nowej pracy w agencji nieruchomości, ale ponieważ nic ich nie zatrzyma, odlecą tak samo chaotycznie i na oślep, jak przyfrunęli. Jeszcze tego samego dnia, jakby zrządzeniem losu, poszłam na wykład z epiki greckiej i rzymskiej zasłużonego profesora nauk humanistycznych Zola Kydda. Był niski, śniady i okrągły i bez względu na porę roku nosił jaskrawe bożonarodzeniowe spodnie w szkocką kratę, a gęste żółtobiałe włosy wieńczyły jego błyszczące, piegowate czoło, zupełnie jakby dawno temu ktoś go polał majonezowym sosem do sałatek. Tradycyjnie pod koniec wykładu Bogowie i bezbożnicy lub Początki końca większość studentów drzemała; Zolo bowiem w przeciwieństwie do taty miał wyjątkowo usypiający sposób mówienia, co wynikało przede wszystkim z rozwlekłych, niekończących się zdań oraz nawyku powtarzania niektórych słów, zwykle przyimków i przymiotników, w sposób, który przywodził na myśl małą zieloną żabkę skaczącą po pływających liściach lilii wodnych. Tego popołudnia jednak serce podchodziło mi do gardła i dosłownie spijałam każde słowo z jego ust. - Trafiłem onegdaj na pewien, pewien, pewien ciekawy artykulik na temat Homera mówiąc to, Zolo marszczył brwi, patrzył w dół na katedrę i pociągał nosem. (Zawsze pociągał nosem, kiedy się denerwował, a zawsze się denerwował, kiedy podjął odważną decyzję
porzucenia zacisznych wybrzeży swego wykładu i wyprawienia się na niepewne wody dygresji). - Artykuł ów zamieszczono w mało znanym czasopiśmie, wszystkich was zachęcam, abyście rzucili nań okiem w naszej, naszej, naszej bibliotece. Dziełko rzeczone nosi tytuł Epika klasyczna a współczesna Ameryka, jeśli dobrze pomnę, jest to numer zimowy. Okazuje się, że wiele lat temu kilku postrzelonych hellenistów i latynistów, takich jak ja, wpadło na pomysł, aby eksperymentalnie sprawdzić siłę oddziaływania starożytnej epiki. Postarali się o rozprowadzenie stu egzemplarzy Odysei wśród stu najbardziej zatwardziałych przestępców, osadzonych w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Riverband. Wyobraźcie sobie państwo, że dwudziestu spośród tejże, tejże, tejże setki przeczytało ją od deski do deski, a trzech napisało nawet własne minieposy. Jeden z owych, owych, owych epickich płodów zostanie niebawem opublikowany przez Oxford University Press. Powyższy artykuł analizuje klasyczną epikę jako niezwykle skuteczny i opłacalny sposób resocjalizacji najgroźniejszych przestępców świata. Okazuje się, że literatura starożytna ma w sobie coś, co łagodzi gniew, stres, ból, daje nadzieję nawet tym, których od dawna spisano na straty, ponieważ można znaleźć zapomnienie w tej epoce prawdziwego heroizmu. Gdzie się podziali szlachetni bohaterowie? Wspaniałe czyny? Gdzie bogowie, muzy, wojownicy? Gdzie starożytny Rzym? No cóż, gdzieś być muszą, prawda, skoro, jak twierdzi Plutarch, historia się powtarza. Gdybyśmy tylko mieli odwagę poszukać ich w sobie, w sobie, moglibyśmy... Nie wiem, co mnie naszło. Może podziałał tak na mnie widok spoconej twarzy Zola, w której odbijał się blask sufitowych świetlówek niczym karnawałowe fajerwerki w rzece, a może nie mogłam patrzeć na jego dłonie, ściskające pulpit katedry, jakby się bał, że kiedy go puści, osunie się na ziemię i zostanie z niego tylko kupka kolorowych ubrań. Jakże inne pozy przyjmował na podium mój tata, kiedy wykładał o reformie Trzeciego Świata (lub choćby tylko wydawało mu się, że wykłada, bowiem nie onieśmielały go ani nie denerwowały słowne wypady i parady, tudzież luźne dygresje); stał zawsze prosto, nie chwiał się, nie garbił. („Kiedy mówię, wyobrażam sobie siebie jako kolumnę dorycką w Partenonie”, zdradził mi kiedyś). Z sercem walącym jak oszalałe bez namysłu poderwałam się z miejsca. Zolo przerwał w pół zdania i razem z trzystoma sennymi studentami w auli patrzył, jak ze spuszczoną głową przedzieram się przez gąszcz plecaków, wyciągniętych nóg, płaszczy, adidasów i podręczników do najbliższego przejścia, po czym dopadam podwójnych drzwi z napisem: WYJŚCIE. - Oto odchodzi Achilles - zażartował Zolo do mikrofonu. Rozległo się kilka letargicznych śmiechów.
Pobiegłam prosto do akademika. Usiadłam przy biurku, wyłożyłam na wierzch ryzę białego papieru i zaczęłam pospiesznie gryzmolić ten wstęp, który początkowo zaczynał się od opisu, co się przydarzyło Charlesowi po tym, jak złamał nogę w trzech miejscach i został uratowany przez Gwardię Narodową. Tak go podobno bolało, że nie mógł przestać krzyczeć w kółko „Boże, dopomóż!”. Charles miał przenikliwy głos, kiedy się zdenerwował, i nie mogłam się opędzić od myśli, że te słowa miały własny rozum, kiedy unosiły się niczym balony napełnione helem w sterylnych korytarzach Szpitala Rejonowego okręgu Burns i leciały na oddział położniczy, aby każde dziecko przychodzące na świat tego ranka słyszało jego wrzaski. Oczywiście „dawno, dawno temu był sobie śliczny, smutny chłopczyk imieniem Charles” nie było do końca w porządku. Charles był gwiazdą St. Gallway, jego doktorem Żywago, jego Destrym znowu w siodle. Był złotym chłopcem, którego Fitzgerald wyłuskałby bezbłędnie z klasowego zdjęcia czwartej klasy i opisał słowami przesiąkniętymi słońcem, takimi jak „patrycjuszowski” i „pełen wiecznej otuchy”. Charles protestowałby gorąco przeciwko zaczynaniu książki od sceny jego upokorzenia. Znowu się zacięłam (ciekawe, jak ci twardogłowi kryminaliści, pomimo wszystkich przeciwności, poradzili sobie ze zmorą PUSTEJ STRONICY, a w dodatku wykazali się tak lekkim piórem), ale kiedy wyrzucałam zgniecione kartki do kosza pod Einsteinem (nieszczęśliwie przetrzymywanym jako zakładnik na ścianie obok idiotycznej tablicy informacyjnej „Robić czy nie robić”), przypomniało mi się coś, co powiedział tata, kiedy mieszkaliśmy w Enid w Oklahomie. Przeglądał właśnie ślicznie wydany katalog Uniwersytetu Utah w Rockwell, dokąd, jeśli mnie pamięć nie myli, zaproszono go na gościnne wykłady. - Nie ma nic bardziej zajmującego niż dobrze ułożony program nauczania oświadczył nagle. Musiałam przewrócić oczami albo pokręcić głową, bo wstał i wcisnął mi do rąk imponujące, grube tomiszcze. - Mówię poważnie. Czy istnieje wspanialszy zawód niż nauczyciel akademicki? I mniejsza o to, czy kształtuje umysły, przyszłość narodu - to nader wątpliwe twierdzenie. Niewiele da się zrobić, kiedy te umysły wychodzą z matczynego łona predestynowane do GTA Vice City. Chodzi mi o to, że nauczyciel jest jedyną osobą chodzącą po ziemi, która ma moc ujmowania życia w prawdziwe ramy, nie całego życia, rzecz jasna, na Boga, nie, tylko jego maleńkiego fragmenciku, wycinka. Porządkuje nieuporządkowane, dzieli je na modernizm i postmodernizm, renesans, barok, prymitywizm, imperializm i tak dalej. Skleja to
zręcznie z pracami semestralnymi, wakacjami, sesjami egzaminacyjnymi... po prostu boski ład. Przyjrzyj się symetrii kursów semestralnych. Albo wsłuchaj się choćby w samo brzmienie słów: seminarium, konsultacje, warsztaty dostępne tylko dla ostatniego roku, licencjat, habilitacja, studia pomagisterskie, doktoranckie, absolutorium... Cóż za cudowne słowo:
absolutorium!
Uważasz,
że
zwariowałem,
ale
weź,
powiedzmy,
takiego
Kandinsky'ego, mętny jak woda w sadzawce, ale opraw go w ramę i voild: wygląda nad kominkiem całkiem staroświecko. To samo z programem nauczania. Ten niebiański, słodki cykl wykładów uwieńczony groźnym cudem egzaminu końcowego. A co to właściwie takiego ten egzamin końcowy? Wszak to sprawdzian najgłębszej wiedzy zrozumienia największych idei, jakie wydała ludzkość! Nic dziwnego, że tylu dorosłych marzy o powrocie na studia, do tych wszystkich ostatecznych terminów, ach, do tej struktury, tego rusztowania, którego możemy się uchwycić. Nawet jeśli jest to twór arbitralny, bez niego bylibyśmy zgubieni, niezdolni odróżnić romantyczne od wiktoriańskiego w tym naszym smutnym, chaotycznym żywocie... Powiedziałam tacie, że postradał rozum. Roześmiał się. - Pewnego dnia sama się przekonasz - powiedział i puścił do mnie oko. - I pamiętaj, wszystko co mówisz, opatruj starannie przypisami, a tam, gdzie można, staraj się również dodawać jak najwięcej materiału ilustracyjnego, bo wierz mi, że zawsze gdzieś na końcu sali, pod kaloryferem, znajdzie się jakiś błazen, który podniesie tłustą, płetwiastą łapę i zacznie narzekać: Nie, nie, to wszystko miało być inaczej. Przełknęłam ślinę i spojrzałam na pustą kartkę. Moje pióro wykonało w palcach potrójnego lutza, wzrok wyskoczył za okno, gdzie na dziedzińcu Uniwersytetu Harvarda ścieżkami i trawnikami spieszyli studenci z poważnymi minami i szalikami owiniętymi szczelnie wokół szyi. - Broń i męża opiewam, co z Troi wybrzeża do Italii, gnan losem, pierwszy na brzeg zmierza... - śpiewał jeszcze kilka tygodni temu Zolo, niezdarnie wystukując nogą co drugie słowo, tak że unosiły się mankiety jego kraciastych spodni i odsłaniały nieapetyczny widok patykowatych kostek w króciutkich białych skarpetkach. Wzięłam głęboki oddech. Na górze stronicy napisałam najstaranniej jak umiałam: Program nauczania, a następnie: Lektury obowiązkowe. Tak zawsze rozpoczynał tata.
Publiusz Wergiliusz Maro Eneida, tłum. Tadeusz Karyłowski, Zakład Narodowy im. Ossolioskich, Wrocław 1980.
CZĘŚĆ 1
Otello Zanim opiszę, jak zmarła Hannah Schneider, opowiem wam o innej śmierci - mojej matki. Siedemnastego września 1992 roku, o trzeciej trzydzieści po południu, dwa dni przed planowanym odbiorem nowego błękitnego volva kombi w salonie Volvo i Infiniti w Oksfordzie moja mama, Natasha Alicia Bridges van Meer, siedząc za kierownicą białego plymoutha horizona (tata nazywał go Pewną Śmiercią), uderzyła w barierkę przy Mississippi State Highway 7, staranowała ją i rozbiła się na drzewie. Zginęła na miejscu. Ja również zginęłabym na miejscu, gdyby tata zrządzeniem kapryśnego losu nie zadzwonił do mamy w porze lunchu, aby jej powiedzieć, że tego dnia nie musi odbierać mnie ze szkoły, jak to zwykle czyniła, ponieważ on postanowił spławić natrętnych studentów wysiadujących u niego długo po wykładach Rozwiązywanie konfliktów politycznych, żeby zadawać nieprzemyślane pytania. Zabrał mnie ze szkoły i razem spędziliśmy popołudnie w Ośrodku Ochrony Przyrody w Water Yalley. Podczas gdy tata i ja dowiadywaliśmy się, że stan Missisipi wdraża jeden z najnowocześniejszych programów regulowania populacji jeleni, a pogłowie samego tylko jelenia wirginijskiego wynosi w naszym stanie milion siedemset pięćdziesiąt tysięcy sztuk (przewyższa nas tylko Teksas), ekipa ratunkowa usiłowała nożycami do cięcia blachy wydobyć ciało mojej mamy z roztrzaskanego samochodu. - Twoja mama była arabesgue. Tata uwielbiał mówić o niej, posługując się terminologią baletową (do innych jego ulubionych określeń należały: attitude, ciseaux i balance), częściowo dlatego, że jako dziewczynka przez siedem lat uczyła się w słynnym Larson Ballet Conservatory w Nowym Jorku (które opuściła na życzenie rodziców, aby rozpocząć naukę w prestiżowej Ivy School na Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy w Nowym Jorku), ale również ponieważ kultywowała w życiu takie samo piękno i dyscyplinę, jak w tańcu. „Pomimo bardzo tradycjonalistycznego wychowania Natasha bardzo wcześnie wypracowała sobie własną technikę, wskutek czego rodzina, podobnie jak znajomi, uważali ją za radykalistkę”, mówił tata. Miał na myśli rodziców mamy, George'a i Genevy Bridgesów, oraz jej przyjaciół z dzieciństwa, którzy nie mogli zrozumieć, dlaczego Natasha wolała zamieszkać w mieszkaniu w Astorii, zamiast w rodzinnej czteropiętrowej rezydencji nieopodal Madison Avenue, czemu zamiast pracować
dla American Express albo Coca-Coli woli OPPSM (czyli Organizację Pożytku Publicznego na rzecz Samotnych Matek), czemu zakochała się w tacie, mężczyźnie starszym od niej o trzynaście lat. Po trzech burbonach tata lubił opowiadać o wieczorze, kiedy się poznali w Sali Faraonów Kolekcji Sztuki Egipskiej Edwarda Stillmana na Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy. Zobaczył ją na drugim końcu sali zatłoczonej zmumifikowanymi członkami egipskich królów oraz ludźmi jedzącymi kaczki za tysiąc dolarów. (Dochód przeznaczony był na cel dobroczynny, dla osieroconych dzieci z Trzeciego Świata. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności tata dostał dwa bilety wstępu od kolegi z uczelni, który nie mógł przyjść na wystawę. Tak więc mogę podziękować profesorowi nauk politycznych Arnoldowi B. Levy'emu z Uniwersytetu Columbia oraz cukrzycy jego żony za to, że przyszłam na świat). Suknia, którą Natasha miała wtedy na sobie, w pamięci ojca zmieniała kolor. Raz „białoszara szata o gołębim odcieniu podkreślała jej doskonałą figurę, dzięki której wyglądała tak zniewalająco jak Lana Turner w Listonosz zawsze dzwoni dwa razy”. Innym razem ubrana była „cała na czerwono”. Tata przyszedł na wystawę z panną Lucy Marie Miller z Ithaki, nowym profesorem nadzwyczajnym z wydziału anglistyki Uniwersytetu Columbia, ale nigdy nie pamiętał, w jakiej ona była sukni. Nie mógł sobie nawet przypomnieć, czy po krótkiej wymianie zdań na temat doskonale zachowanego biodra króla Taa II w ogóle się z nią jeszcze widział i czy się z nią pożegnał, ponieważ w tym momencie zauważył jasną blondynkę o arystokratycznym nosie, stojącą przed kolanem i udem Ahmosisa IV i gawędzącą z roztargnieniem ze swoim towarzyszem, Nelsonem L. Aimesem z Aimesów z San Francisco. - Chłopak miał tyle charyzmy co wytarty chodnik na podłoże - lubił powtarzać tata. Przy innych okazjach jednak pechowy pan Aimes grzeszył jedynie „nikłą posturą” i „żywopłotem włosów nad czołem”. Była to miłość rodem z okrutnej bajki, z niegodziwą królową, fajtłapowatym królem, oszałamiająco piękną księżniczką i zubożałym księciem, miłość czarodziejska (która sprawiała, że ptaki oraz inne pierzaste stworzenia zlatywały się na parapet okienny) i zakończona Ostatecznym Przekleństwem. - Umszesz s nim nieszczęśliwa - oświadczyła podobno Geneva Bridges podczas ostatniej rozmowy telefonicznej z moją matką. Tata był w rozterce, kiedy pytano go, czemu właściwie George i Geneva Bridgesowie w przeciwieństwie do reszty świata byli z niego tacy niezadowoleni. Gareth van Meer, urodzony 25 lipca 1947 roku w Biel w Szwajcarii, nie znał swoich rodziców (podejrzewał, że jego ojcem był ukrywający się niemiecki żołnierz), wychowywał się w Zurychu w sierocińcu
dla chłopców, gdzie Miłość (Liege) i Wyrozumiałość (Verstandnis) bywały równie częstymi gośćmi co słynna grupa aktorska „Paczka Szczurów” (Der Ratte Satz). Nie mając żadnego wsparcia poza własną żelazną wolą pchającą go ku wielkości, otrzymał stypendium na wydziale ekonomii uniwersytetu w Lozannie, następnie przez dwa lata wykładał nauki społeczne w Międzynarodowej Szkole im. Jeffersona w Kampali w Ugandzie; pracował jako asystent dyrektora ds. naukowych i doradztwa personalnego w Szkole im. Diaza Gonzaleza w Managui w Nikaragui. Do Ameryki przyjechał w 1972 roku. W 1978 zrobił doktorat na wydziale zarządzania im. Kennedy’ego Uniwersytetu Harvarda bardzo wysoko ocenioną pracą Przekleństwo bojownika o wolność: błędne założenia guerrilli i rewolucji Trzeciego Świata. Przez następne cztery lata uczył w Cali w Kolumbii i w Kairze, a w wolnym czasie prowadził prace badawcze na Haiti, Kubie i różnych krajach afrykańskich, w tym Zambii, Sudanie i Afryce Południowej, aby zebrać materiały do książki o konfliktach terytorialnych i skuteczności pomocy zagranicznej. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych został pracownikiem naukowym na wydziale nauk społecznych Uniwersytetu Browna, a w 1986 wykładowcą w Studium Światowego Ładu na Uniwersytecie Columbia. W tym czasie opublikował swoją pierwszą książkę Nieśmiertelna władza (Harvard University Press 1987). W tym samym roku został uhonorowany sześcioma różnymi nagrodami, w tym Nagrodą Mandeli
Amerykańskiego
Instytutu
Nauk
Społecznych
oraz
prestiżową
Nagrodą
McNeely'ego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Kiedy jednak George i Geneva Bridgesowie z Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy numer szesnaście poznali Garetha van Meera, nie przyznali mu żadnej nagrody, nawet Honorowej Wzmianki. - Geneva była Żydówką, nie znosiła mojego niemieckiego akcentu. Nie miało znaczenia, że jej rodzina pochodziła z Petersburga i ona też mówiła z obcym akcentem. Narzekała, że ilekroć mnie słyszy, myśli o Dachau. Usiłowałem stłumić te naleciałości, w wyniku czego mówię obecnie z akcentem tak czystym, że aż piszczy. Och... - Westchnął i machnął ręką. Używał tego gestu zawsze, kiedy „wszystko zostało powiedziane”. Prawdopodobnie uważali, że nie jestem dla niej dość dobry. Chcieli ją wydać za jednego z tych ślicznych chłoptysiów z wypracowanymi fryzurami i atutami w postaci majątków ziemskich, którzy na oczy nie widzieli prawdziwego świata, chyba że z okien apartamentu prezydenckiego hotelu Ritz. Nie rozumieli jej. Tak więc moja mama, „wiążąc powinność swą, urodę, rozum/I los z wędrownym cudzoziemcem, który/To tu, to ówdzie się błąka”, zakochała się w opowieściach taty o lądzie i morzu. Wzięli ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego w Pitts w New Jersey w obecności dwóch
świadków zwerbowanych w przydrożnym motelu: kierowcy ciężarówki oraz kelnerki imieniem Peaches, która nie spała od czterech dni i ziewnęła trzydzieści dwa razy (tata liczył) podczas składania przysięgi małżeńskiej. Mniej więcej w tym samym czasie tata popadł w konflikt z konserwatywnym kierownikiem wydziału nauk politycznych Uniwersytetu Columbia, uwieńczonym wielką awanturą o artykuł, który tata zamieścił w „Federalnym Magazynie Spraw Zagranicznych”, zatytułowany Szpilki z ostrogami, czyli najnowsze trendy w amerykańskiej pomocy zagranicznej (1987, nr 2). Odszedł w środku semestru. Przeprowadzili się z Natashą do Oksfordu, gdzie tata objął posadę wykładowcy na Uniwersytecie Missisipi ze specjalizacją w dziedzinie rozwiązywania konfliktów w Trzecim Świecie, mama zaś pracowała w Czerwonym Krzyżu i zaczęła łapać motyle. Urodziłam się pięć miesięcy później. Mama postanowiła dać mi na imię Blue, ponieważ przez cały pierwszy rok swoich studiów nad rzędem lepidoptera w Towarzystwie Miłośników Motyli „Południowe Piękności” (wykłady obejmowały takie zagadnienia, jak siedliska, ochrona i Szczecinki skrzydeł tylnych, a także „Atrakcyjne gabloty wystawowe”), Cassius blue był jedynym gatunkiem, jaki Natashy udało się złapać (zob. : Leptotes cassius w: Encyklopedia motyli, Meld, 20Ol). Próbowała różnych siatek (płóciennych, muślinowych i ze zwykłej siatki), perfum (kapryfolium, paczuli), różnych technik podchodzenia (z wiatrem, pod wiatr i przy wietrze bocznym) i różnych ruchów siatką (lotu nurkowego, skróconej pozycji łamanej, manewru Lowsella-Pita). Prezes TMM, Beatrice Lowsell, pseudonim „Pszczółka”, spotykała się nawet z Natashą na prywatnych lekcjach w niedzielne popołudnia, aby udzielać jej korepetycji z Metod Gonienia za Motylami (Zygzak, Pościg Nie Wprost, Chwyt w Pędzie, Nagłe Ozdrowienie) oraz Sztuki Ukrywania Swojego Cienia. Wszystko na nic. Rusałka admirał, żałobnik, urania - niezbadana jakaś siła odpychała je od siatki mojej mamy niczym jednoimienne bieguny magnesu. - Twoja matka uznała, że to musi być znak, i postanowiła, że będzie uwielbiała łapanie tylko Cassiusa Blue. Za każdym razem, kiedy wyprawiała się na łowy, przynosiła ich do domu jakieś pięćdziesiąt sztuk, aż w końcu stała się prawdziwym ekspertem od tego gatunku. Sir Charles Erwin, główny specjalista do spraw ochrony lepidoptera Surrey Museum w Anglii, który aż cztery razy występował w Podglądaczach owadów w BBC, zadzwonił do twojej mamy, aby zasięgnąć jej opinii w kwestii żerowania Leptotes cassius na dojrzałych kwiatach fasoli półksiężycowej. Ilekroć dawałam wyraz niechęci do swojego imienia, tata powtarzał: - Powinnaś się cieszyć, że nie łapała na przykład brudnicy nieparki albo garbatki zaczepki.
Policja okręgu Lafayette powiedziała tacie, że jego żona musiała zasnąć za kierownicą, chociaż był środek dnia. Tata przyznał, że kilka miesięcy wcześniej Natasha rzeczywiście pracowała przy swoich motylach całymi nocami. Zasypiała w najdziwniejszych miejscach, na przykład przy kuchence, gotując tacie owsiankę, w gabinecie lekarskim, kiedy doktor Moffet badał jej serce, a nawet na ruchomych schodach w centrum handlowym w Ridgeland.
IL. 1. 0
- Mówiłem jej, żeby się tak nie zapracowywała przy tych robakach - narzekał tata. - W końcu to było tylko hobby. Ale ona się zaparła, że musi w nocy zrobić te gabloty, a potrafiła być uparta jak osioł. Kiedy wpadła na jakiś pomysł, kiedy w coś uwierzyła, to nie odpuściła, dopóki nie dopięła swego. A przecież była krucha jak te jej motyle. Miała artystyczną duszę, wszystko tak głęboko przeżywała. To dobrze, kiedy człowiek jest wrażliwy, ale wyobrażam sobie, że żyje się wtedy ciężko. Żartowałem sobie, że boli ją nawet, jak ktoś w Amazonii zetnie drzewo albo zdepcze czerwoną mrówkę ognistą albo jak wróbel rozbije się na oszklonych suwanych drzwiach. Nie wiem, czybym ją w ogóle pamiętała, gdyby nie taty anegdoty, jego pas de deus i attitudes. Miałam pięć lat, kiedy umarła, a niestety w przeciwieństwie do tych geniuszy, którzy chełpią się żywymi wspomnieniami z momentu swoich narodzin („Trzęsienie ziemi pod wodą - powiedział o tym przeżyciu fizyk, Johann Schweitzer. - Porażające”), moje wspomnienia z życia w Missisipi zacinają się i krztuszą jak silnik, który nie chce zaskoczyć. Ze wszystkich zdjęć Natashy tata najbardziej lubi czarno-białe, zrobione, zanim się poznali. Natasha ma na nim dwadzieścia jeden lat i jest ubrana na wiktoriański bal kostiumowy (IL. 1. 0). (Nie mam już tej fotografii, więc podobnie jak w innych miejscach
dołączyłam ilustrację, którą narysowałam z pamięci). Chociaż siedzi na pierwszym planie, wydaje się, jakby tonęła w pokoju przepełnionym „burżuazyjnymi dobrami materialnymi”, jak zauważył tata z westchnieniem (czyli oryginalnymi obrazami Picassa). I chociaż Natasha patrzy na zdjęciu niemal prosto w obiektyw i ma niezwykle dystyngowany, ale zarazem ciepły wyraz twarzy, w mojej głowie nie zapala się żadna znajoma lampka, kiedy przyglądam się tej blondynce o bujnych włosach i wydatnych kościach policzkowych. Nie potrafię również połączyć tej wytwornej kobiety ze zdjęcia z niewyraźnym wspomnieniem chłodnej pewności siebie, dotyku jej nadgarstka, gładkiego jak wypolerowane drewno, kiedy wprowadza mnie do klasy wyłożonej pomarańczowym dywanem i pachnącej klejem, jazdy samochodem i jej mlecznych włosów zasłaniających prawie całe prawe ucho, którego tylko brzeg wystaje niczym rybia płetwa. Równie mglisty i niematerialny jest w moich wspomnieniach dzień, w którym zginęła, a choć wydaje mi się, że pamiętam tatę siedzącego na łóżku w białej sypialni z twarzą ukrytą w dłoniach, wydającego dziwne, zduszone odgłosy, a wszędzie unosi się zapach kwiatowego pyłku i wilgotnych liści, często się zastanawiam, czy nie jest to wymuszone wspomnienie, zrodzone przez konieczność i żelazną wolę. Na pewno pamiętam, jak patrzyłam z miejsca, gdzie stał zwykle zaparkowany jej biały plymouth, przy szopie na kosiarkę do trawy, i widziałam tylko plamy po oleju. Przez kilka dni, dopóki tata nie poukładał sobie na nowo planu wykładów, z przedszkola odbierała mnie nasza sąsiadka, ładna kobieta w dżinsach, pachnąca mydłem, z krótko ostrzyżonymi czerwonymi włosami jak jeżozwierz. Kiedy podjeżdżałyśmy pod dom, zamiast otworzyć od razu drzwiczki samochodu, ściskała mocno rękami kierownicę i szeptała, jak strasznie jej przykro, nie do mnie, tylko w kierunku drzwi do garażu. Zapalała papierosa i siedziała nieruchomo w milczeniu, podczas gdy smugi dymu oplatały lusterko wsteczne. Pamiętam także, że nasz dom, niegdyś świszczący i niezgrabny niczym stara ciotka poskręcana reumatyzmem, stężał w napięciu, jakby czekał na powrót mamy, żeby znowu zacząć skrzypieć i pojękiwać, aby podłoga mogła swobodnie krzywić się pod naszymi pospiesznymi krokami, siatka w drzwiach obijać się o futrynę drzwi 2, 25 razy po każdym otwarciu, karnisze bekać, kiedy nieokrzesany wiatr wpycha się przez okno. Kiedy zabrakło mamy, dom stracił ochotę do narzekania i aż do 1993 roku, kiedy oboje z tatą spakowaliśmy rzeczy i wyjechaliśmy z Oksfordu, tkwił uwięziony ze ściągniętymi ustami, zawstydzoną miną, w sam raz stosowną na nudne msze wielebnego Monty'ego Howarda w Nowym Kościele Prezbiteriańskim, dokąd tata przywoził mnie w każdą niedzielę rano, a sam zostawał w samochodzie na parkingu przed McDonaldem po drugiej stronie ulicy i czekając na mnie,
zajadał smażone ziemniaki i czytał „New Republic”. Możecie sobie wyobrazić, jak taki dzień jak siedemnasty września 1992, nawet jeśli pamięta się go jak przez mgłę, potrafi drążyć umysł, kiedy nauczyciel nie jest w stanie zapamiętać, jak masz na imię, i w końcu zaczyna cię nazywać „Green”. Myślałam o siedemnastym września, kiedy w Szkole Podstawowej im. Poego-Richardsa wkradałam się do biblioteki między ponure piętra książek i czytając Wojnę i Pokój (Tołstoj, 1865-69), jadłam lunch albo gdy jechaliśmy nocą samochodem i tata pogrążał się w tak głębokim milczeniu, że jego profil zastygał jak totem wyrzeźbiony w drewnianym palu. Wyglądałam przez okno na czarne, koronkowe desenie uciekających drzew i oddawałam się gdybaniu. Gdyby na przykład nie tata odebrał mnie wtedy z przedszkola, tylko mama, i wiedząc, że siedzę z tyłu, bardzo by się postarała nie zasnąć; mogłaby otworzyć okno, a jej lśniące włosy powiewałyby wokół głowy (i odsłoniły całe prawe ucho), albo mogłaby śpiewać na głos swą ulubioną piosenkę Revolution Beatlesów, którą właśnie puszczali w radiu? A co, jeśli mama wcale nie zasnęła za kierownicą? Co jeśli celowo zjechała z drogi z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, przebiła barierkę i wpadła czołowo na rząd tulipanowców rosnących dziesięć metrów od pobocza? Tata nie lubił o tym rozmawiać. - Tamtego dnia rano twoja mama rozmawiała ze mną o swoich planach, zamierzała zapisać się na kurs wieczorowy Motyle nocne Ameryki Północnej, więc wyrzuć z głowy takie ponure myśli. Natasha padła ofiarą zbyt wielu nocy spędzonych w towarzystwie motyli. Tata wbił wzrok w podłogę. - Jak ćmy opętane światłem księżyca - dodał cicho. Uśmiechnął się i popatrzył na mnie, ale powieki miał ciężkie, jakby utrzymanie wzroku na mojej twarzy wymagało herkulesowej siły. - Zakończmy na tym ten temat - powiedział.
Portret artysty w wieku młodzieńczym Dużo jeździliśmy. Dzięki zaskakująco wysokiej sprzedaży Nieśmiertelnej władzy (w porównaniu z innymi bestsellerami wydanymi tego roku przez Harvard University Press, w tym Waluty zagraniczne [Toney, 1987] oraz Franklin D. Roosevelt: nowe spojrzenie na pierwsze sto dni [Robbe, 1987]), wzorowemu, dwunastostronicowemu CV taty i jego licznym artykułom publikowanym w tak szanowanych, specjalistycznych (i rzadko czytanych) czasopismach jak „Polityka zagraniczna” czy „Federal Forum” Daniela Hewitta (nie mówiąc już o nominacji w 1990 roku do głośnej Nagrody Johanna D. Stuarta za osiągnięcia naukowe w dziedzinie amerykańskich nauk politycznych) tata wyrobił sobie takie nazwisko, że został stałym konsultantem jeżdżącym na gościnne wykłady do uczelni w całym kraju. Tata nie kokietował już uniwersytetów z najwyższej półki za ich prestiżowe stanowiska dydaktyczne o wieloczłonowych nazwach, jak profesor nauk politycznych im. Elizy Grey Peastone-Parkinson Uniwersytetu Princeton, profesor polityki międzynarodowej im. Louisa May Holmo-Gilsendannera Massachusetts Institute of Technology. (Zważywszy na ogromną konkurencję, podejrzewałam, że uczelnie te nie opłakiwały nieobecności taty w swych „ciasnych kazirodczych kręgach”, jak nazywał tata przeintelektualizowane środowiska akademickie). Nie, tatę interesowało teraz ściągnięcie swojej erudycji, swego doświadczenia z zagranicznych placówek badawczych na najniższe półki (żywicielki dołów społecznych - jak je nazywał, kiedy wpadał w „burboński nastrój”), do szkół, o których nikt nie słyszał, czasem nawet studenci wpisani na ich listy: Cheswick College, College Dodsona-Minera; college Sztuk Pięknych i Nauki w Hattiesburgu czy stanowy College w Hicksburgu, uniwersytety Idaho, Oklahomy i Alabamy w Rucie, Stanley, Monterey, Flitch, Parkland, Picayune, Petal. - Czemu mam tracić czas na uczenie nadętych młokosów z umysłami skwaśniałymi od arogancji i materializmu? Wolę spożytkować energię na oświecanie skromnych i zwyczajnych obywateli Ameryki. „W Prostym Człowieku tkwi prawdziwy majestat”. Kiedy koledzy pytali go, dlaczego nie chce już uczyć w najlepszych uczelniach Ivy League, tata lubił uderzać w ten poetycki patos o Prostym Człowieku. Mimo to czasami, w zaciszu domowego gabinetu, zwłaszcza kiedy sprawdzał kiepski egzamin końcowy albo czytał pracę roczną zupełnie nie na temat, nawet prześwietny, nieskazitelny Prosty Człowiek
zamieniał się w „półgłówka” i „neandertalczyka” i „skandaliczne marnotrawstwo materii”. A oto cytat ze strony internetowej Uniwersytetu Arkansas w Wilsonville, poświęconej tacie (www. uaw. edu/polisci/vanmeer):
Dr Gareth van Meer (doktorat na Uniwersytecie Harvarda, 1978) jest wykładowcą wizytującym nauk politycznych na rok szkolny 1997-1998. Pełni funkcję kierownika Katedry Nauk Politycznych Uniwersytetu Missisipi oraz dyrektora Centrum Badań nad Stanami Zjednoczonymi. W zakres jego szerokich zainteresowań wchodzą problemy politycznego i gospodarczego ożywienia
krajów,
zagraniczne
interwencje
wojskowe
i
humanitarne oraz odrodzenie narodów Trzeciego Świata po konfliktach
zbrojnych.
Pracuje
obecnie
nad
książką
zatytułowaną W żelaznym uścisku, dotyczącą polityki etnicznej i wojen domowych w Afryce i Ameryce Południowej.
Tata był wiecznym „wykładowcą wizytującym”, do swojej macierzystej uczelni w Oxfordzie nie wrócił ani razu w ciągu dziesięciu lat naszych podróży. Równie niezmiennie „pracował obecnie nad książką zatytułowaną W żelaznym uścisku”, chociaż oboje wiedzieliśmy doskonale, że pięćdziesiąt pięć stronic zapisanych nieczytelnymi bazgrołami (a spora część zamoknięta), przechowywanych w kartonowym pudle, podpisanym czarnym flamastrem UŚCISK, nie jest przedmiotem pracy ani obecnie, ani w żadnych innych okolicznościach od co najmniej piętnastu lat. - Ameryka - westchnął tata, mijając błękitnym volvo kombi granicę kolejnego stanu i tablicę „Witamy w Słonecznym Stanie Floryda”. Opuściłam osłonkę, żeby nie oślepiało mnie słońce. - Zaprawdę, nie ma jak ten kraj. Prawdziwa Ziemia Obiecana. „Kraj ludzi wolnych i odważnych”. No to co z tym sonecikiem trzydziestym? Nie skończyłaś. Gdy w kręgu myśli słodkich, uciszonych/Sprawy minione wspominać próbuję, No, śmiało, wiem, że go znasz. No, mów: Wzdycham za stratą... Począwszy od drugiej klasy szkoły podstawowej w Wadsworth w stanie Kentucky, aż
William Szekspir, Sonety, tłum. Maciej Słomczyoski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1998.
do ostatniego roku liceum St. Gallway w Stockton w Karolinie Północnej, spędzałam mniej więcej tyle samo czasu w błękitnym volvo-kombi co w szkolnych klasach. Chociaż tata zawsze
miał
na
podorędziu
bardzo
staranie
przemyślane
uzasadnienie
naszego
koczowniczego trybu życia (patrz niżej), po cichu wyobrażałam sobie, że przemierzamy kraj, ponieważ ucieka przed duchem mamy albo przeciwnie, szuka go w każdym wynajętym domku z dwoma sypialniami, zrzędliwą huśtawką na ganku, w każdej restauracyjce serwującej gofry o smaku gąbki, w motelach z poduszkami jak naleśniki, wytartymi chodnikami i wyrwanym przyciskiem kontrastu w telewizorze, dzięki czemu prezenterzy wiadomości mówili jak Oompa-Loompy. Tata na temat wychowywania dzieci: - Nic tak nie kształci, jak podróże. Pomyśl o Dziennikach motocyklowych albo o tym, co Montrose St. Millet napisał w Stuleciach odkryć: Trwać w spoczynku znaczy być głupim. Być głupim to umrzeć. My będziemy żyli. Każda Betsy siedząca obok ciebie w szkolnej ławce pozna tylko ulicę Klonową, przy której stoi jej kartonowy biały domek z kartonowymi białymi rodzicami. Ty tymczasem podczas naszych wojaży poznasz ulicę Klonową, owszem, ale także dzikie pustkowia, ruiny, karnawały i księżyc. Poznasz mężczyznę wysiadującego na drewnianej skrzyni po jabłkach przed stacją benzynową w Ponurowie w stanie Teksas. Ten mężczyzna stracił obie nogi w Wietnamie. Poznasz kobietę siedzącą w budce i pobierającą opłaty za autostradę tuż pod Feralburgiem w stanie Delaware, matkę sześciorga dzieci, żonę bezzębnego górnika chorego na pylicę. Kiedy nauczycielka w szkole każe uczniom zinterpretować Raj utracony, nikt ci nawet do pięt nie sięgnie, skarbie, ponieważ poszybujesz daleko przed nimi wszystkimi. Będziesz dla nich ledwo widocznym punkcikiem na horyzoncie. I kiedy w końcu wylecisz w świat... - Wzruszył ramionami, a na jego twarz wypełzł uśmiech leniwy niczym stare psisko. - Przypuszczam, że nie będziesz miała innego wyjścia, jak przejść do historii. Najczęściej rozdzielaliśmy rok na trzy miasta: od września do grudnia w jednym, od stycznia do czerwca w drugim, w lipcu i sierpniu w trzecim. Niekiedy liczba ta wzrastała nawet do pięciu, a wtedy pod koniec roku zaczynałam się odgrażać, że jeszcze chwila i zacznę nosić workowate ciuchy i z grubą warstwą czarnej kredki wokół oczu. (Tata postanowił, że wrócimy do średniej liczby trzech miast na rok). Podróże z tatą w niczym nie przypominały wyzwalającego dla umysłu katharsis (zob. : Kerouac W drodze, 1957), a raczej umysłową kathorgę, sonetopeję, sto mil samotności w czasie uczenia się na pamięć Ziemi jałowej. Tata potrafił skrupulatnie podzielić cały stan od granicy do granicy na równe odcinki, nie po to, aby zmieniać się za kierownicą, tylko aby
wydzielić półgodzinne sesje „fiszek leksykalnych” (słownictwo, które powinien znać każdy geniusz), „aluzji literackich” („aluzja jest fortecą myśli, najcięższą szkołą oswajania niesfornych pokrewieństw”), „czytania rozprawek” (po którym następowało dwadzieścia minut
odpytywania),
„wojny
na
słowa”
(konfrontacja
Coleridge-Wordsworth),
„sześćdziesięciu minut dla wielkich powieści” (w wyborze między innymi Wielki Gatsby [Fitzgerald, 1925] oraz Wściekłość i wrzask [Faulkner, 1920]), „godziny ze słuchowiskiem radiowym van Meera” (w repertuarze takie sztuki jak Profesja pani Warren [Shaw, 1894], Bądźmy poważni na serio [Wilde, 1895] oraz wybór z dzieł wszystkich Szekspira, łącznie z późnymi dramatami). - Blue, nie słyszę różnicy między wykwintnym arystokratycznym akcentem Gwendolyn a dziecięcą, wiejską gwarą Cicely. Spróbuj je trochę bardziej zróżnicować, jeśli wolno mi dać ci kilka orsonowskich wskazówek. Musisz zrozumieć, że w tej scenie obie są bardzo rozzłoszczone. Nie rozsiadaj się w fotelu, nie udawaj, że jesteś na towarzyskiej herbatce, stawka jest wysoka! Obie uważają, ze zaręczyły się z tym samym mężczyzną! Kilka stanów dalej, kiedy oczy zachodziły nam łzami, a głosy chrypiały, tata włączał kompakt, nie muzykę bynajmniej, lecz swoją ulubioną płytę z Poetry on Wenlock Edg A. E. Housmana. Słuchaliśmy w milczeniu stalowego bębnienia barytonu sir Brady'ego Heliwicka z Royal Shakespeare Company (jego ostatnie role to Ryszard w Ryszardzie Trzecim, Tytus w Tytusie Andronikusie oraz Lear w Królu Learze), kiedy recytował - Dwudziestojednoletniego na tle falujących dźwięków skrzypiec. Czasami tata zaczynał recytować razem z Bradym i próbował go prześcignąć.
Słyszałem, co rzekł dalej „Kto odda komuś serce Sam płaci - łzą i żalem „ A nic nie zyska - poza Nie wiedzieć jakim złem.
- Mógłbym być aktorem - orzekł, odchrząkując.
A. E. Housman, Dwudziestojednoletni, przekł. Stanisław Baraoczak.
***
Studiując mapę Stanów Zjednoczonych Rand-McNally'ego, gdzie razem z tatą czerwonymi pinezkami zaznaczaliśmy wszystkie miasta, w których osiadaliśmy choćby na krótki czas („Napoleon miał taki sam zwyczaj znakowania swojego imperium”, powiedział tata), wyliczyłam, że między moim szóstym a szesnastym rokiem życia zamieszkiwaliśmy trzydzieści dziewięć miast w trzydziestu trzech stanach, nie licząc Oxfordu, a ja uczęszczałam do około dwudziestu czterech szkół podstawowych, gimnazjów i liceów. Tata żartował często, że przez sen mogłabym napisać książkę Polując na Godota, czyli podróż w poszukiwaniu przyzwoitej szkoły w Ameryce, ale mówiąc to, był zanadto krytyczny). Wykładał na uniwersytetach, w których określenie Centrum Studenckie odnosiło się do pustej sali z piłkarzykami i automatem, gdzie za szybką podpierało się żałośnie kilka batoników. Ja jednak chodziłam do przestronnych szkół pachnących świeżą farbą, ze smukłymi korytarzami i krzepkimi salami gimnastycznymi. Były to Szkoły z Wieloma Drużynami (z drużynami futbolowymi, baseballowymi, duchowymi, tanecznymi); Szkoły z Wieloma Listami (uczniowskimi, honorowymi, dyrektorskimi, karnymi); Szkoły Pełne Nowości (nowa świetlica, nowy parking, nowe menu), a zarazem Szkoły Pełne Wiekowości, (które w swoich broszurach informacyjnych używały takich słów jak „tradycja” i „klasyczny”); szkoły z maskotkami wykrzywionymi w szyderczym grymasie; z maskotkami puszącymi się i strojącymi w piórka; Szkoły z Lśniącymi Bibliotekami (gdzie książki pachniały klejem i świeżością); Szkoły z Zatęchłymi Bibliotekami (gdzie książki pachniały potem i szczurzymi bobkami); Szkoły Nauczycieli z Załzawionymi Oczami, Zakatarzonych Nauczycieli, Nauczycieli Nierozstających się z Kubkiem Wystygłej Kawy, Nauczycieli Podrygujących, Nauczycieli z Powołania i Nauczycieli, Którzy w Skrytości Ducha Nienawidzą Tych Gnojków. Kiedy wstępowałam w świat tych stosunkowo wysoko rozwiniętych społeczności o ściśle ustalonych hierarchiach stadnych, nie przyjmowałam bynajmniej od razu statusu Egzaltowanej Gwiazdy o rozbieganych oczach ani też Odpychającej Kujonki w Starannie Wyprasowanych Rybaczkach w Kratę. Nie byłam nawet Tą Nową, ponieważ ów błyszczący od świeżości tytuł kradła mi natychmiast jakaś inna dziewczyna o pełniejszych ustach i głośniejszym śmiechu. Chciałabym móc powiedzieć, że byłam Jane Goodall, nieustraszoną podróżniczką na obcej ziemi, prowadzącą pionierskie badania i niezakłócającą naturalnej hierarchii
wszechświata. Niestety, tata powiedział kiedyś, opierając się na swych bogatych doświadczeniach plemiennych w Zambii, że tytuł liczy się tylko wtedy, gdy uznają go inni, a nie mam wątpliwości, że gdyby ktoś zapytał pierwszą lepszą Opaloną Laskę z Gładkimi Nogami, czy jestem niczym Jane Goodall, odparłaby, że jeśli już mam być jakąś Jane, to na pewno nie Jane Goodall ani nie Lady Jane, nie Calamity Jane ani Co się zdarzyło Baby Jane, a już z całą pewnością nie Jane Mansfield. Nieco bardziej przypominałam prerochesteryjską Jane Eyre, zanim poznała pana Rochestera, którą jednak rzeczona Opalona Laska nazwałaby jednym z dwóch pseudonimów: Nie Wiem, o Kim Mówisz, albo Kto? Ach Tak, to Ta.
IL. 2. 0
Zapewne na miejscu byłby tu mały opis (il. 2. 0). Jestem naturalnie tą częściowo zasłoniętą ciemnowłosą dziewczyną w okularach o aparycji skruszonej sowy (zob. : syczek, puszczykowate w: Encyklopedia żywych stworzeń, wyd. IV). Stoję wfaszerowana pomiędzy (zaczynając w prawym dolnym rogu i postępując zgodnie z ruchem wskazówek zegara): Lewisa Polka „Albinosa”, którego wkrótce zawieszą w prawach ucznia za przyniesienie pistoletu na lekcję algebry, Josha Stetmeyera (jego starszy brat, Beet, został aresztowany za rozprowadzanie LSD wśród ósmoklasistów), Howiego Eastona, który zaliczał dziewczyny w takich ilościach, jak, powiedzmy, myśliwy zużywa naboje w ciągu jednego polowania (niektórzy utrzymywali, że na jego liście podbojów znajdowała się również nasza nauczycielka sztuki, pani Appleton), Johna Sato, któremu zalatywało z ust jak z szybu naftowego, oraz obiekt częstych kpin, Sarę Marshall, wzrostu metr dziewięćdziesiąt. Sara kilka dni po zrobieniu tego klasowego zdjęcia wyjechała z Clearwood Day, aby zrewolucjonizować kobiecą koszykówkę w Berlinie. Jesteś podobna do swojej matki jak dwie krople wody”, stwierdził tata, kiedy po raz pierwszy zobaczył to zdjęcie. Masz taki sam
wdzięk i charakter primabaleriny co ona, a to dar, za który wszystkie te pospolite brzydactwa dałyby się zabić”. Mam niebieskie oczy, piegi i metr pięćdziesiąt osiem w skarpetkach.
IL. 2.
Powinnam również nadmienić, że choć tata otrzymał żenująco niskie oceny od Bridgesów zarówno za wartość techniczną, jak i program dowolny, reprezentował ten typ męskiej urody, który nabiera pełnego wyrazu dopiero z nadejściem wieku średniego. Jak widzicie, w czasie studiów na uniwersytecie w Lozannie jego prezencja była jeszcze nieskrystalizowana i trochę niezdarna - włosy zbyt ostentacyjnie blond, cera zbyt jasna, potężna bryłowata postura niezdecydowana (il. 2. 1). (Oczy ma tata piwne, ale w tamtych czasach robiły piwne wrażenie nie tyle” z powodu koloru, co dość mętnego spojrzenia). Z biegiem czasu jednak (i w dużej mierze dzięki prażącemu działaniu afrykańskiego słońca) tata nabrał pociągającego, surowego, trochę podniszczonego wyglądu (il. 2. 2). Stał się obiektem zainteresowania, wręcz latarnią morską niezliczonych kobiet w każdym mieście, w jakim się zjawiał, zwłaszcza kobiet powyżej trzydziestego piątego roku życia. Lgnęły do niego jak paprochy do wełnianych spodni. Przez lata nazywałam je chrabąszczami majowymi (Melolontha melolontha, zob.: Zwyczajne owady, t. 24), chociaż teraz mam wyrzuty sumienia, kiedy tak o nich mówię.
IL. 2. 2
Była wśród nich Mona Letrovski, aktorka z Chicago o szeroko rozstawionych oczach i ciemnych włosach na rękach, która krzyczała: „Gareth, jesteś głupcem”, odwrócona do niego plecami, co miało być sygnałem dla taty, aby pobiegł ku niej czym prędzej, odwrócił ją twarzą do siebie i ujrzał w jej oczach Przejmujące Pragnienie. Tylko, że tata nigdy nie odwrócił jej do siebie, aby zobaczyć w jej oczach Przejmujące Pragnienie. Patrzył na jej plecy jak na obraz abstrakcyjny, a potem wszedł do domu, żeby sobie nalać burbona. Była też Connie Madison Parker, której perfumy wisiały w powietrzu jak pińata. Była Zula Pierce, z Okush w Nowym Meksyku, Murzynka wyższa od taty, więc za każdym razem, kiedy ją całował, musiała się schylać, jakby spoglądała przez wizjer, żeby zobaczyć, kto dzwoni do drzwi. Z początku mówiła do mnie „Blue, kochanie”, z czasem jednak ten czuły zwrot, podobnie jak jej związek z tatą, ulegał powolnej erozji i zamieniał się najpierw w „Bluekochanie”, potem w „Bluechanie”, aż wreszcie nie zostało z niego więcej niż „Blunie” („Blunie od początku się na mnie uwzięła!”, krzyczała Connie). Czas trwania romansów taty mieścił się zwykle gdzieś między długością okresu lęgowego dziobaka (od dziewiętnastu do dwudziestu jeden dni) a ciążą wiewiórki (dwadzieścia cztery, do czterdziestu pięciu dni). Przyznaję, że czasami ich nienawidziłam, najbardziej tych, z których wylewały się potoki dobrych rad: „Kobiece sposoby na... „, „Co każda dama... „ i „Jak poprawić swoje... „. Na przykład Connie Madison Parker wciskała się za mną do łazienki i beształa mnie, że ukrywam swoje „towary” (zob. : małże Encyklopedia żywych stworzeń, wyd. IV). Connie Madison Parker, lat trzydzieści sześć, o towarach: - Zrozum, dziecinko, musisz wyłożyć na wystawę wszystko, co masz na sprzedaż, w przeciwnym razie chłopcy nie będą zwracali na ciebie uwagi. Możesz mi wierzyć, bo moja
siostra jest tak samo płaska jak ty, co oznacza, że mówimy o Wielkiej Równinie wschodniego Teksasu, bez ŻADNYCH PUNKTÓW ORIENTACYJNYCH. Pewnego dnia spojrzysz w dół i zobaczysz, że nie zostało ci już nic do zaoferowania. I co wtedy zrobisz? Nie wszystkie chrabąszcze majowe były aż tak nieznośne. Niektórych, tych najmilszych i łagodnych, jak na przykład biednej Tally Meyerson o smutnych, psich oczach, było mi nawet żal, bo chociaż tata nigdy nie ukrywał, że ich związki są nietrwałe jak taśma klejąca, większość chrabąszczy majowych była ślepa na jego nieczułość (zob. : baset, Leksykon psów, t. I). Niewykluczone, że każda z nich dobrze wiedziała, jak się kończyły jego poprzednie romanse, zbrojna jednak w trzydziestoletnią mądrość wykarmioną na artykułach z „Ladies Home Journal” oraz publikacjach w rodzaju Jak go zaciągnąć do ołtarza (Trask, 1990) czy Wartość chłodu, czyli jak się nie przejmować (i zostawić go nienasyconym) (Mars, 2000), jak również w historię własnych gorzkich związków, wierzyła (z uporem pokrewnym fanatyzmowi religijnemu), że pod wpływem jej karmelowej aury akurat do niej tata poczuje zupełnie co innego. Po kilku upojnych randkach przekona się, jak ona cudownie gotuje, jaką jest wspaniałą kochanką, jakim wesołym towarzyszem podróży. Tak więc, kiedy tata w końcu gasił światła i bezlitośnie odganiał ją z siatki ochronnej, a następnie spryskiwał cały ganek środkiem owadobójczym, była kompletnie zaskoczona. Spadaliśmy z tatą na miasto niczym pasat i wszędzie, gdzie się pojawiliśmy, sprowadzaliśmy niszczycielską suszę. Czasami jakiś chrabąszcz majowy próbował nas zatrzymać, w naiwności swej wierząc, że może zmienić przepływ prądów powietrznych na ziemi i odwrócić globalną cyrkulację powietrza. Dwa dni przed naszą zaplanowaną przeprowadzką do Harpsbergu w stanie Connecticut Jessie Rose Rubiman z Newton, teksańska dziedziczka imperium dywanowego Rubimana, oświadczyła tacie, że jest z nim w ciąży. Ze łzami w oczach zażądała, abyśmy zabrali ją ze sobą do Harpsbergu, w przeciwnym razie tata będzie musiał zapłacić jednorazowo sto tysięcy dolarów, a potem przez następne osiemnaście lat alimenty w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów miesięcznie. Tata nie wpadł w panikę. Szczycił się, że w takich chwilach potrafi zachować dostojeństwo godne maitre d'hótel z najlepszej restauracji, z kartą najprzedniejszych win, sufletami na zamówienie oraz wózkiem z serami. Spokojnie zażądał potwierdzenia powyższych roszczeń na piśmie i podpisania ich własną krwią. Jak się okazało, Jessie nie była w ciąży. Zapadła na rzadką postać salmonellozy, którą nader skwapliwie pomyliła z porannymi nudnościami. Kiedy z tygodniowym opóźnieniem
pakowaliśmy się do wyjazdu, Jessie nagrała na naszą automatyczną sekretarkę przerywany pochlipywaniami monolog. W dniu wyjazdu tata znalazł na ganku pod drzwiami kopertę. Próbował ją przede mną ukryć. - To ostatni rachunek za czynsz - powiedział. Wolałby umrzeć niż przyznać się przede mną do „hormonalnych majaczeń jakiejś wariatki”, których stał się przyczyną. Sześć godzin później, gdzieś w stanie Missouri, po cichu wyjęłam list ze skrytki samochodowej, kiedy tata zatrzymał się na stacji benzynowej i poszedł kupić tabletki na zgagę. W listach miłosnych od chrabąszczów majowych tata widział tyle wzniosłości co w wydobyciu aluminium, ale ja miałam wrażenie, jakbym trafiła na żyłę złota w złożach kwarcu. Ze świecą można by szukać takiego nieskażonego samorodka uczuć. Do tej pory przechowuję kolekcję siedemnastu listów miłosnych. Poniżej zamieszczam fragment czterostronicowej Ody do Garetha autorstwa Jessie.
Jesteś dla mnie wszystkim i poszłabym za Tobą na koniec świata, gdybyś mnie tylko o to poprosił. Ponieważ mnie jednak nie poprosiłeś, przyjmę to z przyjacielską życzliwością. Będę za Tobą tęskniła. Przepraszam Cię za tę historię z ciążą. Mam nadzieję, że pozostaniemy w kontakcie i że znajdziesz we mnie przyjaciółkę na dobre i na złe. Jeśli chodzi o mój wczorajszy telefon, to przepraszam, że nazwałam Cię świnią. Garecie, proszę Cię tylko o jedno: abyś wspominał mnie nie taką, jaką byłam przez te ostatnie kilka dni, ale jako szczęśliwą kobietę, którą poznałeś na parkingu pod K-Martem. Niechaj pokój zawsze będzie z Tobą.
Pomijając jednak to niskie brzęczenie, rozbrzmiewające od czasu do czasu w cichym wieczornym powietrzu, zwykle byliśmy tylko we dwójkę: tata i ja, tak jak George i Martha, Butch i Sundance, Fred i Ginger, Mary i Percy Bysshe. W przeciętny piątkowy wieczór w mieście Roman w stanie New Jersey na próżno byście mnie szukali w ciemnym kącie parkingu kina Sunset w towarzystwie Opalonej Laski z Lśniącymi Nogami, palącej american spirits i czekającej na swego Zepsutego Pozera w ojcowskim samochodzie, a potem mknącą razem z nimi Aleją Atlantycką na nieużywane
tereny klubu minigolfa „Afrykańskie Safari”, gdzie przeskoczywszy przez ogrodzenie, popijalibyśmy letniego budweisera na zaniedbanej darni Astrotorfu przy dołku numer dziesięć. Nie znaleźlibyście mnie również w głębi sali Burger Kinga, ściskającej się za spocone ręce z Chłopakiem, Któremu Usta Wypchane Aparatem Ortodontycznym Nadają Aparycję Małpy, ani nocującej u przyjaciółki Przemądrzałej Przyzwoitki, Którą Bardzo Surowi Rodzice, Ted i Sue, Chcą Uchronić Przed Wejściem w Dorosłe Życie, Jakby to Była Świnka. I na pewno nie w paczce z Równiachami i Ciziami. Znaleźlibyście mnie w ten piątkowy wieczór z tatą, w wynajętym domku z dwoma sypialniami, na zwyczajnej ulicy wysadzanej dębami i skrzynkami na listy pomalowanymi w ptaszki. Jedlibyśmy rozgotowane spaghetti posypane trocinami parmezanu albo czytali książki, albo sprawdzali prace semestralne studentów, albo oglądali klasykę, jak Północ, północny zachód i Pan Smith jedzie do Waszyngtonu, po której, ale dopiero kiedy skończyłam zmywać naczynia (i tylko jeśli tata wpadł w swój burboński humor), udawało mi się go namówić do odegrania Marlona Brando w roli Vita Corleone. Czasami, jeśli miał natchnienie, wpychał sobie nawet do ust zwinięte kawałki papierowego ręcznika, aby jeszcze wierniej odtworzyć postać starego Vita do złudzenia przypominającego buldoga. Ja zawsze odgrywałam Michaela.
- Pierwszy wystąpi przeciwko tobie Brazini. Zorganizuje spotkanie z kimś, komu bezgranicznie ufasz. Zaręczy za twoje bezpieczeństwo. Podczas tego spotkania cię zamordują... to stary zwyczaj. Przez całe życie uczyłem się nie być beztroski.
Powiedział „beztroski” z żalem i wpił wzrok w swoje buty.
- Kobiety i dzieci mogą być beztroskie, ale nie mężczyźni... To może być każdy... Teraz mnie posłuchaj.
Uniósł brwi i popatrzył na mnie.
- Ten, który przyjdzie, żeby cię zaprosić na spotkanie z Brazinim, jest zdrajcą. Nigdy o tym nie zapomnij.
Teraz nadchodziła kolej na moją kwestię:
- Grazie, tatusiu.
Tata skinął głową i zamknął oczy.
- Prego.
Pamiętam jeden jedyny raz, kiedy widok taty grającego Brando grającego Vita zupełnie mnie nie rozśmieszył. Miałam wtedy jedenaście lat, byliśmy w salonie domu w Futtoch w Nebrasce. Wypowiadając te słowa, tata pochylił się gwałtownie nad lampą z czerwonym abażurem, która stała na biurku, i przez chwilę ten szkarłatny blask oświetlił mu twarz zupełnie jak w Halloween: oczy zalśniły mu upiornie, usta wykrzywiły się jak wiedźmie, szczęka nabrała jakichś zwierzęcych cech, a policzki upodobniły się do wyschniętego pnia, na którym niegrzeczny dzieciak mógłby wyciąć swoje inicjały. Nagle przestał być moim tatą, a stał się zupełnie kimś innym, czy raczej czymś innym przerażającym, nieznajomym, o poczerwieniałej twarzy i mrocznej, robaczywej duszy unoszącym się przede mną na tle wytartego aksamitnego oparcia fotela, przekrzywionej półki z książkami i ramki z fotografią mamy w otoczeniu „burżuazyjnych dóbr materialnych”. - Kochanie? Oczy mamy żyły. Patrzyła na jego plecy smutnym wzrokiem jak staruszka w domu starców, która rozmyśla i prawdopodobnie potrafi odpowiedzieć na każde z Wielkich Życiowych Pytań, ale nikt jej nie traktuje poważnie w tych zatęchłych pokojach, w których króluje teleturniej Va banque, zooterapia i Godzina makijażu dla pań. Tata stał przed nią z rękami zwieszonymi jak huśtawki i przyglądał mi się. Patrzył niepewnie, jakby właśnie spostrzegł, że weszłam do pokoju, i nie wiedział, czy zauważyłam, jak kradnie. - Co się stało? Podszedł do mnie bliżej i jego twarz powróciła do nieszkodliwej żółtej barwy, w jakiej
tonęła reszta pokoju. - Brzuch mnie boli - powiedziałam szybko. Po czym obróciłam się na pięcie i pobiegłam na górę do swojego pokoju, gdzie zdjęłam z półki stare wydanie Dusz na sprzedaż, czyli zdemaskowanej socjopatii szarego obywatela (Burne, 1991). Tata sam ją dla mnie wynalazł u jakiegoś profesora psychologii, który wyprzedawał swoje rzeczy z okazji przejścia na emeryturę. Zdążyłam przelecieć rozdział drugi: „Zarys charakterologiczny: brak więzi w związkach z płcią przeciwną, i część rozdziału trzeciego: „Wielcy nieobecni: skrupuły i sumienie”, zanim zdałam sobie sprawę, że urządzam głupią histerię. Chociaż prawdą było, że tata wykazywał wyraźne lekceważenie uczuć innych osób (str. 24) i potrafił owijać sobie ludzi wokół palca (str. 29), a także nie zważał na normy etyczne obowiązujące ogólnie w społeczeństwie (str. 5), to jednak nie kochał tylko siebie samego (str. 8), czyli tego wspaniałego mędrca, którego podziwiał za każdym razem, kiedy przeglądał się w lustrze (str. 109). Kochał mamę i mnie.
Wichrowe wzgórza Pewien profesor Uniwersytetu Princeton, a zarazem jeden z czołowych socjologów, doktor Fellini Loggia, zawarł w swojej książce Nadciąga przyszłość (1978) dość ponurą tezę, że tak naprawdę w życiu nic nie jest zaskakujące, nawet jeśli kogoś trafi piorun (str. 12). Życie człowieka, pisze, nie jest niczym więcej niż ciągiem poufnych informacji o tym, co ma się zdarzyć. Gdybyśmy mieli dość rozumu, aby odczytać te znaki, moglibyśmy zmieniać swój los. No cóż, jeśli miałabym w swoim życiu szukać takiej wskazówki, takiej wyszeptanej inteligentnej podpowiedzi, to z pewnością wtedy, gdy miałam trzynaście lat i razem z tatą przeprowadziliśmy się do Howard w Luizjanie. Osobie z zewnątrz moje koczownicze życie z tatą może się wydawać rewolucyjne i fascynujące, rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Istnieje niepokojące (i zupełnie nieudokumentowane) Prawo Ruchu odnoszące się do obiektów podróżujących przez amerykańskie stany. Prawo to mówi, że choćby się pędziło przed siebie z szaleńczą prędkością, tak naprawdę nic, ale to absolutnie nic się nie zmienia. Ku swemu bezgranicznemu rozczarowaniu podróżny przybywa do punktu B z identyczną energią i absolutnie niezmienionymi parametrami fizycznymi, z jakimi wyruszył. Często w nocy przed zaśnięciem leżałam w łóżku, i wpatrując się w sufit, modliłam się, aby wydarzyło się coś Naprawdę Ważnego, coś, co mnie całkiem odmieni. Bóg za każdym razem przyjmował postać sufitu, w który się wpatrywałam: jeśli na suficie igrało światło księżyca i cienie liści zza okna, Bóg był wspaniały i poetycki; jeśli strop był pochyły, Wszechmocny chętnie nakłaniał ucha; jeśli w rogu widniała niewielka mokra plama, Bóg przetrwał wiele nawałnic i ja również je przetrwam. Jeśli zaś w środku sufitu obok żyrandola zobaczyłam rozmazany ślad po eksterminacji za pomocą gazety albo buta czegoś o sześciu lub ośmiu odnóżach, Najwyższego przepełniała mściwość. Kiedy przeprowadziliśmy się do Howard, Bóg odpowiedział na moje modlitwy. (Okazało się, że jest biały i gładki, a poza tym zadziwiająco pozbawiony znaków szczególnych). Podczas długiej i suchej podróży przez pustynię Andamo w Nevadzie, słuchając, jak lady Elizabeth Gliblett czyta swoim koncertowym głosem nagrany na kasetę Tajemniczy ogród (Burnett, 1909), zauważyłam mimochodem, że żaden z naszych wynajmowanych domów nigdy nie miał przyzwoitego ogródka, więc kiedy we wrześniu
przyjechaliśmy do Howard, tata wybrał znękany jasnobłękitny dom przy Gildacre Street 120, tonący w środku tropikalnej biosfery. Podczas gdy reszta ulicy Gildacre hodowała pruderyjne peonie i przykładne róże, a spokojne ogródki nękały co najwyżej rzadkie kępy pospolitego palusznika, ja i tata walczyliśmy z rozszalałą florą właściwą dla dorzecza Amazonki. Przez trzy tygodnie, w każdą sobotę i niedzielę, wstawaliśmy wczesnym rankiem i uzbrojeni w sekatory, skórzane rękawice i offa ruszaliśmy w głąb lasu deszczowego z heroicznym zamiarem okiełznania wybujałej roślinności. Rzadko udawało nam się wytrzymać dwie godziny, czasem nawet niecałe dwadzieścia minut, jeśli tata natrafił na jelonka rogacza przemykającego pod liściem wachlarzowca... tyle że jelonek był wielkości jego buta (męskie czterdzieści pięć i pół). Ponieważ tata niełatwo przyznawał się do porażki, próbował ogłosić mobilizację oddziałów, wołając: - Van Meerowie nigdy się nie poddadzą! albo: - Myślisz, że Patton na moim miejscu wywiesiłby białą flagę? ... aż do pewnego pamiętnego poranka, gdy w tajemniczych okolicznościach coś go ugryzło. („Auuuć!”, dobiegł mnie krzyk, kiedy usiłowałam na ganku ukrócić samowolę wszechobecnych lian). Lewe przedramię spuchło tacie do rozmiarów piłki futbolowej. Jeszcze tego samego wieczoru odpowiedział na ogłoszenie doświadczonego ogrodnika w „Strażniku Howardiańskim”. Prace w obejściu, było w nim napisane. Wszelkie. Wszędzie. Wykonuję. Nazywał się Andreo Verduga i był najpiękniejszą istotą, jaką w życiu widziałam (zob. : pantera we: Wspaniałe drapieżniki świata natury, Goodwin, 1987). Miał smagłą cerę, czarne włosy, cygańskie oczy i z tego, co mogłam dojrzeć z okna swojej sypialni na piętrze, tors gładki jak rzeczny otoczak. Pochodził z Peru. Używał ostrej wody kolońskiej i mówił językiem staromodnego telegrafu. - DZIEŃ DOBRY STOP ŁADNY DZIŚ STOP GDZIE JEST WĄŻ STOP. W każdy poniedziałek i czwartek o czwartej po południu rzucałam pracę nad wypracowaniem z francuskiego albo zadaniami z algebry i podglądałam, jak pracuje, chociaż na ogół nie tyle pracował, ile się kręcił, marudził, chłodził, wałkonił się, a w przerwach odpoczywał z papierosem w ustach, leżąc na plecach i wygrzewając się w słońcu. (Zawsze rzucał niedopałki w ukryte miejsce, na przykład za bromelie albo w gąszcz bambusów, nie sprawdziwszy nawet, czy są zgaszone). Tak naprawdę zabierał się do pracy jakieś dwie lub trzy godziny po przyjściu, kiedy tata wracał z uniwersytetu. Prezentując bogaty repertuar ostentacyjnych gestów (dysząc ciężko, ocierając pot z czoła), zaczynał bezcelowo pchać kosiarkę po podszyciu tropikalnego lasu albo przystawiał drabinę do ściany domu i na próżno
usiłował odrąbywać zarastający baldachim gałęzi. Najbardziej lubiłam obserwować, jak mruczy do siebie po hiszpańsku po rozmowie z tatą, który chciał wiedzieć, dlaczego gęsta plątanina lian w dalszym ciągu wywołuje efekt cieplarniany na werandzie albo czemu pod płotem wyrasta świeżutki szpaler pnących figowców. Pewnego popołudnia zaczaiłam się w kuchni, kiedy Andreo wśliznął się do środka i ukradł z lodówki mój sorbet pomarańczowy. Popatrzył na mnie zawstydzony, a potem uśmiechając się, odsłonił zakrzywione zęby. - NIE GNIEWASZ SIĘ STOP ZJEM STOP BOLI PLECY. W czasie przerwy na lunch znalazłam w bibliotece miejskiej kilka podręczników do nauki hiszpańskiego i zaczęłam się uczyć.
Me llamo Azul. Mam na imię Blue.
El jar diner o, Mellors, es una persona muy curiosa. Ogrodnik Mellors jest bardzo ciekawym człowiekiem.
Quiere usted seducirme? Es eso que ustedquiere decirme? Chciałbyś, żebym cię uwiodła? Czy to chcesz mi powiedzieć?
Nelly, soy Heathcliff! Nelly, jestem Heathcliff!
Na próżno czekałam, aż ktoś odda w bibliotece Dwadzieścia wierszy o miłości i jedną pieśń rozpaczy (1924) Pabla Nerudy. (Pożyczyła je Ta Dziewczyna, Co Chodzi W Samych Obcisłych Bluzeczkach Bez Rękawów, i zgubiła u Tego Swojego Chłopaka, Który Naprawdę Powinien Się Ogolić). Musiałam ukraść egzemplarz z sali do hiszpańskiego. Ucząc się na pamięć poematu XVII, zastanawiałam się, jakim cudem zdobędę się na odwagę, żeby odegrać Romea, wyrecytować te słowa miłości, wykrzyczeć je na głos, aby dźwięk dostał skrzydeł i poniósł je ku balkonom. Obawiałam się, że nie zdobędę się nawet na Cyrana, żeby przelać słowa na kartkę, podpisać cudzym imieniem i ukradkiem wrzucić przez uchylone okno do
jego furgonetki, kiedy będzie się wylegiwał w ogrodzie pod kauczukowcem i czytał hiszpańskie „Hola!”. Jak się okazało, nie odegrałam ani Romea, ani Cyrana. Odegrałam Herkulesa.
***
Pewnego listopadowego wieczoru, w środę, piętnaście po ósmej, siedziałam w swoim pokoju na piętrze i uczyłam się do sprawdzianu z francuskiego. Tata był na wydziałowej kolacji wydanej na cześć nowego dziekana. Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Przeraziłam się, a przed oczami stanęli mi natychmiast wszyscy niegodziwi sprzedawcy Biblii i najróżniejsi krwiożerczy psychopaci (patrz: O’Connor The Complete Stories, 1971). Popędziłam do pokoju taty i wyjrzałam przez okno. Ku swemu zdumieniu w śliwkowej ciemności zobaczyłam czerwoną furgonetkę Andrea, która wyraźnie zjechała z drogi w gęstą kępę paproci. Sama nie wiedziałam, co jest bardziej przerażające: wyimaginowany wariat przed moimi drzwiami, czy myśl, że to ON. W pierwszym odruchu miałam ochotę zamknąć się w swoim pokoju i ukryć pod kołdrą, lecz Andreo dzwonił do drzwi natarczywie raz za razem, widocznie musiał zauważyć zapalone światła w sypialniach. Zeszłam na paluszkach na dół, po czym stałam przed drzwiami co najmniej przez trzy minuty, obgryzając paznokcie i powtarzając w pamięci wyuczone lodołamacze (Buenas Noches! Que sorpresa!). Wreszcie, z dłońmi mokrymi od potu, za to ustami zaschniętymi jak zwietrzały klej, otworzyłam drzwi. To był Heathcliff. Był i nie był. Stał daleko ode mnie przed wejściem na schodki niczym dzikie zwierzę, które boi się podejść bliżej. Odrobina wieczornego światła zdołała przebić się przez gąszcz gałęzi i konarów i oświetliła połowę twarzy Andrea, wykrzywioną w bezgłośnym krzyku, zamiast którego słychać było tylko ciche, ledwo wyczuwalne buczenie jakby prądu w ścianie. Spojrzałam na jego ubranie i w pierwszej chwili pomyślałam głupio, że chyba malował gdzieś dom. Dopiero po kilku sekundach uprzytomniłam sobie, że to krew. Miał krew na rękach, wszędzie, w powietrzu unosił się atramentowy, metaliczny zapach jak z rur pod zlewozmywakiem. Nawet stał we krwi - wokół do połowy zawiązanych wojskowych butów widać było jakby błotniste bryzgi. Zamrugał z otwartymi ustami i ruszył w moją stronę. Nie miałam pojęcia, czy chce mi się rzucić w objęcia, czy mnie zabić. W końcu osunął się na
podłogę u moich stóp. Pobiegłam do kuchni i zadzwoniłam na pogotowie. W słuchawce odezwała się jakaś hybryda kobiety i automatycznej sekretarki, musiałam dwukrotnie powtórzyć nasz adres, zanim w końcu poinformowano mnie, że karetka jest w drodze. Wróciłam na ganek i uklękłam obok Andrea. Próbowałam zdjąć mu kurtkę, ale on jęknął i złapał się za lewy bok, gdzie pod żebrami widać było ranę postrzałową. - Yo telefonee una ambulancia (Wezwałam pogotowie) - powiedziałam. Pojechałam razem z nim w karetce. - NIE STOP NIEDOBRZE STOP TATA STOP. - Usted va a estar bien. (Nic ci nie będzie) - uspokajałam go. W szpitalu pielęgniarze pobiegli z noszami przez podwójne białe (i poplamione) drzwi, a tymczasem pielęgniarka dyżurna, drobna, żwawa siostra Marvin, wręczyła mi mydło i jednorazową piżamę i powiedziała, żebym się umyła w łazience na końcu korytarza, ponieważ nogawki spodni miałam poplamione krwią. Przebrawszy się, zadzwoniłam do domu i zostawiłam tacie wiadomość na sekretarce, po czym usiadłam cicho na pastelowym plastikowym krześle w poczekalni. Trochę się obawiałam przyjazdu taty. Kochałam go oczywiście, ale nie mogłam nie zauważyć w czasie Dnia Wizyt Tatusiów w szkole podstawowej w Walhalli, ze w przeciwieństwie do innych ojców, łagodnych, mówiących stonowanym, bawełnianym głosem, mój tata był głośny i porywczy, działał szybko i stanowczo, miał mało cierpliwości, jeszcze mniej wewnętrznego spokoju i temperamentem bardziej przypominał niedźwiedzia grizzly niż misia Paddingtona. Być może był to skutek trudnego dzieciństwa, że nigdy się nie wahał, kiedy chodziło o czasowniki „brać” lub „zdobyć”. Zawsze BRAŁ w czymś udział, BRAŁ się w garść, do roboty, kogoś w dwa ognie, byka za rogi, brał na siebie odpowiedzialność, coś za dobrą monetę, za punkt honoru, w rachubę, brał odwet i coś na warsztat. Zwykle również ZDOBYWAŁ przewagę, czyjeś serce, autorytet, punkty, szczyt, WYDOBYWAŁ coś choćby spod ziemi, siebie z tarapatów, od kogoś sekret. Patrzył na świat przez mikroskop, przyglądał się rzeczom przez wymienne soczewki i oczekiwał, że wszystko będzie ostre, jasne i oczywiste. Nie miał ani krzty litości dla Mętnego, Mglistego, Zamazanego, Niejasnego czy Zabrudzonego. Wpadł do izby przyjęć, grzmiąc na cały głos: - Co tu się, do diabła, dzieje? GDZIE JEST MOJA CÓRKA?! Aż siostra Marvin podskoczyła na krześle. Kiedy się upewnił, że nie odniosłam ran postrzałowych, ciętych, tudzież innych zadrapań, którymi mógł mnie skazić „ten latynoski sukinsyn”, bez namysłu wpadł przez białe
dwuskrzydłowe (poplamione) drzwi z wielkimi czerwonymi literami, krzyczącymi: WSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIONEGO PERSONELU (tata zawsze uważał się za OSOBĘ UPOWAŻNIONĄ) i zażądał wyjaśnień, co się właściwie wydarzyło. Każdy inny tata zostałby w mgnieniu oka ochrzaniony, przeklęty, wyrzucony, może nawet aresztowany, ale to był Tata, połączenie pocisku Pershing z Księciem Narodu. W ciągu kilku minut wszystkie co bardziej pobudliwe pielęgniarki oraz jedna rudowłosa stażystka mrowiły się po izbie przyjęć bynajmniej nie wokół pacjenta z poparzeniami trzeciego stopnia, ani chłopca, który przedawkował ibuprofen i płakał cicho w rękaw, tylko wokół taty. - Jest na górze, na sali operacyjnej. Możemy określić jego stan jako stabilny oznajmiła rudowłosa stażystka, stając bardzo blisko taty i uśmiechając się do niego (zob.: mrówka rudnica w: Poznaj owady, Buddle, 1985). - Będziemy mogli przekazać panu aktualne informacje o stanie pacjenta, gdy tylko doktor wróci z sali operacyjnej. Módlmy się, aby były to pomyślne wiadomości! - zawołała pielęgniarka (zob.: mrówka pniowa, Poznaj owady). Wkrótce z sali operacyjnej na trzecim piętrze zszedł doktor Michael Feeds i powiedział tacie, że Andreo otrzymał ranę postrzałową w brzuch, ale będzie żył. - Czy wie pan może, co mu się przytrafiło? - zapytał doktor Feeds. - Sądząc po wyglądzie rany, ktoś do niego strzelał z bliskiej odległości, co mogłoby oznaczać, że był to wypadek, może wypalił jego własny pistolet. Mogło to się zdarzyć na przykład w czasie czyszczenia lufy. Z półautomatami tak czasem bywa... Tata wpił w niego wzrok, aż biedny doktor Mikę Feeds został przekrojony, ułożony na szkiełku i jako tak przygotowany preparat mocno przymocowany do stolika pod obiektywem. - Ani ja, ani moja córka niczego nie wiemy na temat tego osobnika. - Ale myślałem... - Kosił u nas trawnik dwa razy w tygodniu, co zresztą robił w sposób wysoce niezadowalający, więc czemu wybrał sobie akurat nasz ganek, żeby tam ociekać krwią, przechodzi moje pojęcie. Naturalnie - to mówiąc, tata zerknął na mnie - rozumiemy, że wydarzyło się nieszczęście. Moja córka z przyjemnością uratowała mu życie, zapewniła mu należytą opiekę i tak dalej, ale mówiąc bez ogródek, panie doktorze... - Feeds - dopowiedział doktor Feeds. - Mike. - Mówię panu bez ogródek, doktorze Meeds, że nic nas z tym osobnikiem nie łączy, a ja nie pozwolę wplątać mojej córki w aferę, która doprowadziła go do tego pożałowania godnego stanu, nieważne czy to była wojna gangów, hazard czy jakaś inna patologiczna
działalność podziemnego półświatka. Niniejszym nasz udział w tej sprawie kończy się nieodwołalnie. - Rozumiem - powiedział łagodnie doktor Feeds. Tata skinął krótko głową, położył rękę na moim ramieniu i wyprowadził mnie przez dwuskrzydłowe białe (poplamione) drzwi. Tej nocy nie mogłam zasnąć, leżałam w swoim pokoju i wyobrażałam sobie gorące spotkanie z Andreem pośród figowców bengalskich i kalatei. Jego skóra będzie pachnieć kakao i wanilią, moja owocem passiflory. Już nigdy więcej nie sparaliżuje mnie wstyd, o nie. Po tym, jak twój wybranek przywlókł się do ciebie ranny w strzelaninie, po tym, jak miałaś jego krew na rękach, dżinsach i skarpetkach, pozostaniecie na zawsze połączeni potężnym węzłem ludzkiego istnienia, którego nikt, nawet tata, nie potrafi zrozumieć. No puedo vivir sin mi vida! ;No puedo vivir sin mi alma! (Nie mogę żyć bez mojego Życia! Nie mogę żyć bez mojej Duszy!). Andreo przeczesał ręką czarne, błyszczące włosy. - URATOWAŁAŚ MI ŻYCIE STOP KTÓREJŚ NOCY ZROBIĘ CI COMIDA CRIOLLA STOP. Niestety, nie było mi to pisane.
***
Nazajutrz rano, po telefonie z policji, pojechaliśmy złożyć zeznania, a następnie zmusiłam tatę, żeby zawiózł mnie do szpitala św. Mateusza. Niosłam w ramionach tuzin różowych róż. („Nie zaniesiesz temu chłopakowi czerwonych róż, nie pozwolę ci posunąć się aż tak daleko!”, ryczał tata w alejce z kwiatami w Deal Foods, aż dwie matki z dziećmi obróciły głowy w naszą stronę) oraz czekoladowy koktajl mleczny. Ale Andrea nie było. - Zniknął ze swojego pokoju około piątej nad ranem - oznajmiła siostra Joanna Kidd (zob.: scynk nadrzewny, Encyklopedia żywych stworzeń, wyd. IV). - Sprawdziliśmy jego ubezpieczenie. Dokumenty, które nam okazał, były fałszywe. Lekarze są przekonani, że dlatego prysnął, ale sęk w tym... - Siostra Kidd pochyliła się i wysuwając do przodu okrągłą, różową brodę, powiedziała tym samym wymownym szeptem, jakim prawdopodobnie upominała pana Kidda, żeby nie spał w kościele: - że nie gadał ani słowa po angielsku, więc doktor Feeds nic od niego nie wyciągnął, skąd dostał te kulkę. Policja też nie wie. Ja to czuję, że to jeden z tych nielegalnych imigrantów, co tu przyjeżdżają szukać roboty i programów
zapomogowych. Kręcą się po okolicy. Moja siostra, Cheyenne, widziała takich całą hordę przy kasie w Electronic Cosmos. Wiecie, jak oni to robią? Na pontonach. W środku nocy. Czasami aż z Kuby uciekają, przed Fidelem. No, wiecie, o co chodzi? - Chyba obiło mi się coś o uszy - odparł tata. Kazał siostrze Kidd zadzwonić z oddziału pooperacyjnego do pomocy drogowej i kiedy wróciliśmy do domu, właśnie odholowywano samochód Andrea. Pod bananowcem stała zaparkowana biała furgonetka z dyskretnym oznakowaniem Przedsiębiorstwa Oczyszczania Przemysłowego. Na żądanie taty ekipa POP, specjalizującego się w usuwaniu śladów i dezynfekcji miejsc zbrodni, jechała pół godziny z leżącego na południu Baton Rouge, aby uprzątnąć ślady krwi Andrea z naszej ścieżki, ganku i paproci adiantum rozwichrzonego. - Zamykamy ten rozdział raz na zawsze, moja chmurko - powiedział do mnie tata, ściskając mnie za ramię. Pomachał ponurej pracownicy POP-u, Susan, lat około czterdziestu, ubranej w oślepiająco biały, błyszczący płaszcz przeciwdeszczowy i zielone gumowe rękawice sięgające aż do ramion. Susan wstąpiła na nasz ganek niczym astronauta stawiający pierwsze kroki na Księżycu.
***
Krótki artykuł w „Strażniku Howardiańskim” (Postrzelony cudzoziemiec znika ze szpitala) zakończył Incydent Verdugi, jak go nazwał tata (drobny skandal, który tylko przejściowo nadszarpnął nienaganną skądinąd reputację ekipy rządzącej). Trzy miesiące później, kiedy drzewa pimentowe i maniok zdołały już całkowicie zarosnąć nasz trawnik, kiedy poskręcane liany zadusiły wszystkie drewniane słupy na ganku i rynnę, po czym zaczęły wyplatać swój morderczy deseń na dachu, kiedy promienie słońca rzadko kiedy, nawet w południe, miały odwagę przedrzeć się przez warstwę poszycia i dotrzeć do ziemi, nadal nie mieliśmy żadnych wiadomości o Andreo. W lutym wyjechaliśmy z tatą z Howard do Rosco w stanie Michigan, ojczyzny wiewiórek czerwonych. Chociaż ani razu nie wypowiedziałam jego imienia i milczałam z pozorną obojętnością, ilekroć tata o nim wspominał („Ciekawe, co się stało z tym latynoskim zbirem?”), myślałam o Andreo bez chwili przerwy. Mój telegraficzny ogrodnik, mój Heathcliff. A jednak wydarzył się jeszcze jeden incydent.
Było tuż po moich piętnastych urodzinach, które świętowaliśmy w Ziemniaczanej Chacie. Mieszkaliśmy wtedy w Nestles w Missouri i włóczyliśmy się właśnie po Wal-Marcie, żebym mogła sobie wybrać kilka prezentów urodzinowych. („Niedziele w Wal-Marcie burczał tata. - Rekiny żerujące na niedzielnych meczach, żeby Waltonowie mogli sobie kupić jeszcze jedną willę w południowej Francji”). Tata poszedł do stoiska z biżuterią, ja zaś oglądałam sprzęt elektroniczny, gdy nagle, podniósłszy głowę, zauważyłam mężczyznę z czupryną rozczochranych włosów czarnych jak ósma bila. Był odwrócony do mnie tyłem i przechodził obok półek z kamerami cyfrowymi. Miał na sobie spłowiałe dżinsy, szary T-shirt i czapkę baseballową w kolorze moro, nasuniętą głęboko na czoło, tak że widać było tylko skrawek śniadego nieogolonego policzka, a mimo to, kiedy skręcił w alejkę z telewizorami, serce załomotało mi w piersi. Rozpoznałam natychmiast to ostentacyjne westchnienie, niedbałą, przygarbioną postawę, powolne, jakby podwodne ruchy i ogólną aurę Tahiti. Bez względu na porę dnia czy ilość pracy człowiek z aurą Tahiti wystarczy, że zamknie oczy, a cała rzeczywistość z ponurą kosiarką, zaniedbanym trawnikiem i groźbą wyrzucenia z pracy znika w mgnieniu oka, a on w ciągu kilku sekund przenosi się na Tahiti, nagi jak go pan Bóg stworzył, pije mleczko z kokosa i słyszy tylko perkusję wiatru i dziewczęce westchnienia oceanu. (Niewielu ludzi urodziło się z symptomem Tahiti, chociaż naturalne skłonności mają do tego Grecy, Turcy i męscy przedstawiciele Ameryki Południowej. W Ameryce Północnej jest to dość powszechne zjawisko wśród Kanadyjczyków, szczególnie z Jukatanu, natomiast w Stanach Zjednoczonych spotkać je można tylko w pierwszym i drugim pokoleniu hipisów i nudystów). Ruszyłam za nim ukradkiem, tylko po to, aby przekonać samą siebie, że to nie on, tylko ktoś do niego podobny ze spłaszczonym nosem albo znamieniem Gorbaczowa na czole, ale kiedy doszłam do alejki z telewizorami, on jakby wpadł w ten swój letargicznoniecierpliwy nastrój, był już na drugim końcu i zmierzał w stronę półek z muzyką. Zawróciłam i popędziłam w drugą stronę, minęłam płyty CD, wystawę z wyprzedażą Honkytonk Hookup Bo Keitha Badleya, ale kiedy stanęłam przed tabliczką ARTYSTA MIESIĄCA, on zniknął już w dziale fotograficznym. - Znalazłaś jakieś sensowne promocje? - usłyszałam niespodziewanie za plecami głos taty. - Co? A... nie... - Chodź ze mną do działu „ogród i patio”, chyba znalazłem prawdziwy przebój. Wanna Spa „Plażowa Symfonia” ze stereo, tajfunem na plecy i dodatkowymi strumieniami na szyję, bezobsługowa. Osiem osób może się kąpać jednocześnie. I ma bardzo obniżoną cenę.
Pospiesz się, mamy mało czasu. Udało mi się wyrwać tacie pod kiepskim pretekstem, że chcę jeszcze zerknąć na ubrania, i kiedy odprowadziłam go wzrokiem aż do stoiska z artykułami dla zwierząt, szybko zawróciłam do działu fotograficznego. Nie było go tam. Sprawdziłam przy lekach, upominkach i kwiatach; przy zabawkach, gdzie jakaś kobieta, poczerwieniała na twarzy, wymierzała po kolei klapsy swoim dzieciom; przy biżuterii, gdzie latynoska para przymierzała zegarki; w dziale optycznym, gdzie jakaś staruszka dzielnie oglądała świat zza brązowych oprawek wielkości billboardów; minęłam kilka zrzędliwych matek w alejce dla niemowląt; rzuciłam okiem na nowożeńców w wannie; przy stoisku zoologicznym niepostrzeżenie przemknęłam obok taty, który dyskutował ze złotą rybką na temat wolności („Kiepsko wygląda życie w kiciu, co, stary?”), a potem przebiegłam jeszcze tkaniny, gdzie łysy mężczyzna rozważał zalety i wady biało-różowego perkalu. Sprawdziłam też w kawiarni i przy kasach, łącznie z działem obsługi klienta i kasą ekspresową, gdzie tłusty malec krzyczał i kopał po podłodze batoniki. Nigdzie go nie było. A więc nie dojdzie do niezręcznego, romantycznego spotkania po latach, do KIEDY MIŁOŚĆ PRZEMÓWI STOP CHÓR BOGÓW SŁODKĄ HARMONIĄ STOP USYPIA NIEBO STOP. Dopiero gdy zrezygnowana wróciłam do działu fotograficznego, zauważyłam na środku alejki pusty, porzucony wózek na zakupy. Mogłabym przysiąc, że jego wózek też był prawie pusty. W tym porzuconym leżało tylko jedno plastikowe pudełko z czymś, co nazywało się ShifTbush™. Zestaw do niewidzialności, mieszanka jesienna. Zaintrygowana wzięłam go do ręki i otworzyłam. W środku chrzęściły kolorowe nylonowe liście. Przeczytałam na odwrocie: „ShifTbush™. Zestaw do niewidzialności, mieszanka trójwymiarowych syntetycznych liści z dodatkowym efektem świetlnym. Nałóż za pomocą EZStik™ na zastosowane wcześniej środki maskujące, a mieszanka zapewni ci niewidzialność w leśnym otoczeniu nawet przed najczujniejszymi zwierzętami. ShifTbush™ to spełnione marzenie myśliwych”. - Tylko mi nie mów, że masz zamiar przechodzić fazę polowania na jelenie - odezwał się tata za moimi plecami, po czym prychnął: - Co to za okropny zapach? Męska woda kolońska, jakieś soki roślinne. Nie mogłem cię znaleźć. Już myślałem, że znikłaś w tej czarnej dziurze, zwanej toaletą publiczną. Wrzuciłam pakunek do wózka. - Zdawało mi się, że kogoś widziałam. - Tak? A teraz mi powiedz, jaka jest twoja pierwsza instynktowna reakcja na
następujące słowa: Kolonialny. Dellahay. Drewno. Patio. Pięć części. Odporny na słońce. Odporny na wiatr. Odporny na Dzień Sądu. Rewelacyjna cena, dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów. Rozważ również motto firmy Dellahay wypisane bardzo starannie na ślicznych małych metkach: „Meble ogrodowe to nie meble, to stan umysłu”. - Uśmiechnął się i objął mnie ramieniem, po czym pociągnął w stronę działu ogrodowego. - Dam ci dziesięć tysięcy dolarów, jeśli mi powiesz, co to znaczy. Opuściliśmy Wal-Mart z meblami ogrodowymi, ekspresem do kawy i jedną złotą rybką na zwolnieniu warunkowym (niestety, nie potrafiła znieść wolności i wypłynęła brzuchem do góry po kilku dniach życia na otwartej przestrzeni), a jednak nawet kilka tygodni później, kiedy nad moim umysłem niepodzielnie zapanowały Niepodobieństwo oraz Znikome Prawdopodobieństwo, nadal nie mogłam pozbyć się myśli, że to jednak naprawdę był on, niespokojny, humorzasty Heathcliff. Dzień po dniu dryfował po wszystkich Wal-Martach w Ameryce, szukając mnie w milionach samotnych sklepowych alejek.
Dom o siedmiu szczytach Oczywiście dla mnie idea Stałego Domu (przyjęłam jego definicję jako schronienie, w którym tata i ja zamieszkujemy dłużej niż przez dziewięćdziesiąt dni, czyli tyle, ile karaluch amerykański może wytrzymać bez jedzenia) była niczym więcej niż czystą mrzonką, bujaniem w obłokach, mniej więcej jak kupienie nowiutkiego cadillaca coupe de ville z błękitnymi skórzanymi siedzeniami dla przeciętnego mieszkańca Związku Radzieckiego w czasie ponurej zimy 1985 roku. Ileż to razy wskazywałam na naszej mapie Nowy Jork albo Miami. - ... albo Charleston. Dlaczego nie mógłbyś uczyć rozwiązywania konfliktów na Uniwersytecie Karoliny Południowej, w tym Naprawdę Cywilizowanym Miejscu? Z głową rozgniecioną na szybie, przyduszona pasem bezpieczeństwa, ze wzrokiem zamglonym od pól kukurydzy przewijających się bez końca za oknami, snułam fantazje o tym, że pewnego dnia osiądziemy gdzieś po cichu niczym kurz. Ponieważ przez tyle lat tata stanowczo odrzucał wszystkie wzmianki na ten temat, a nawet wyśmiewał mnie podczas naszych podróżnych dyskusji o Odysei (Homer, okres archaiczny) albo Gronach gniewu (Steinbeck, 1939) jako sentymentalistkę („Jak możesz chcieć wyrzec się podróży? Nie rozumiem, jak to możliwe, żeby moja córka chciała się zamienić w przymuloną kuchtę, nudną i kiczowatą jak amatorskie rękodzieło, jak tapeta w kwiatki, jak te kolorowe landrynki na billboardzie za jedyne dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Od dzisiaj tak cię będę nazywał: Kolorowa Landrynka”), przestałam nawet w aluzjach napomykać o takich wątkach literackich jak Dom Rodzinny, Ojczyzna czy Ziemia Ojczysta. Dlatego też z prawdziwymi fanfarami („Ding! Dong! Wiedźma nie żyje!”, zaśpiewał głupawo Czarnoksiężnika z krainy Oz, aż kelnerka spojrzała na nas podejrzliwie) ogłosił mi nad plackiem z rabarbaru w restauracji Szybkie Jadło pod Lomaine w Kansas, że przez CAŁĄ ostatnią klasę liceum, całe siedem miesięcy i dziewiętnaście dni, będziemy mieszkali w Jednym Miejscu - w Stockton w Karolinie Północnej! Nasłuchałam się o tym mieście dziwacznych rzeczy i nie chodzi tylko o artykuł z okładki „Ventures” pt. Pięćdziesiąt miast na emeryturze, a pięćdziesięciotrzytysięczne Stockton (dokł. 53.339 mieszkańców), zakopane w głębi Appalachów, najwyraźniej zadowolone ze swojego przydomka Florencji Południa, zostało zewidencjonowane na miejscu trzydziestym dziewiątym, ale również o historię, która zadziwiła świat oraz FBI, czyli słynną
ucieczkę Okrutnej Trójki z więzienia stanowego Jacksonville na Florydzie, zrelacjonowaną w Uciekinierach (Pillars, 2004). Okrutna Trójka przez dwadzieścia lat po ucieczce żyła na terenie Parku Narodowego Great Smoky Mountain. Włóczyli się po tysiącach górskich szlaków przecinających pogórze pomiędzy Karoliną Północną i Tennessee, żywili się jeleniami, królikami, skunksami, wykorzystywali do życia śmieci pozostawione przez turystów i pozostaliby na wolności do końca życia („Park jest tak rozległy, że mogłoby się tam skutecznie ukrywać nawet stado różowych słoni”, napisała autorka, emerytowana agentka specjalna, Janet Pillars), gdyby jednemu z nich nie zachciało się powłóczyć po sklepach. Jesienią 2002 roku, w piątek po południu, Billy Pikes, pseudonim „Pit”, wszedł do centrum handlowego Dinglebrook Arcade w zachodnim Stockton, kupił kilka koszul, zjadł calzone i został rozpoznany przez kasjerkę w cukierni Cinnabon. Dwóch spośród Groźnej Trójki ujęto, jednak ostatni, znany jako Niechlujny Ed, pozostał na wolności i cały czas mieszkał gdzieś w górach. Tata o Stockton: - Taka sama ponura górska mieścina jak każda inna, w której ja dostanę zastraszająco niskie wynagrodzenie od Uniwersytetu Stanowego Karoliny Północnej, a ty zapewnisz sobie na przyszły rok miejsce na Harvardzie. - Odlotowo - odparłam. Przez cały sierpień, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w wynajętym mieszkaniu w Portsmouth w stanie Maine, tata prowadził ożywioną korespondencję z niejaką Dianne L. Sezon, współwłaścicielką agencji wynajmu nieruchomości Sherwig Realty z siedzibą w Stockton. Co tydzień Dianne wysyłała mu śliczne błyszczące zdjęcia domów z oferty Sherwig Realty, a do każdej fotografii dopięta była notka napisana odręcznie na papierze firmowym agencji: „Prześliczna górska oaza”, „Pełna południowego uroku”, „Wyjątkowa i urocza, jedno z moich ulubionych cacuszek”! Tata znany był z tego, że lubił igrać ze sprzedawcami, którym zależało na sfinalizowaniu transakcji, niczym dziki kot z kulawą zwierzyną. Odwlekał podjęcie ostatecznej decyzji, odpowiadał na wieczorne telefony Dianne („Chciałam się tylko dowiedzieć,
jak ci się podobało Pimrose pięćdziesiąt
dwa”) z melancholijnym
niezdecydowaniem i niezadowolonymi westchnieniami, co sprowokowało Dianne do przysyłania coraz bardziej gorączkowych notatek („Nie doczeka do jesieni!!”. „Pójdzie jak ciepłe bułeczki!!!”). W końcu tata wyciągnął Dianne z niedoli, wybierając jedną z najbardziej ekskluzywnych nieruchomości z oferty Sherwig Realty, numer jeden na gorącej liście agencji,
w pełni umeblowany dom przy Armor Street 24. Byłam zaszokowana. Na swojej posadzie wykładowcy wizytującego w college'u stanowym w Hicksburgu czy Uniwersytecie Kansas w Petal tata z całą pewnością nie mógł dorobić się fortuny („Federal Forum” płaciło śmiechu warte sto pięćdziesiąt dolarów za artykuł) i prawie wszystkie nasze dotychczasowe siedziby, na niezliczonych ulicach Wilsona i placach Koniczyny, były maleńkimi, zwyczajnymi domkami, które szybko ulatują z pamięci. Tymczasem teraz tata wybrał WIELKĄ REZYDENCJĘ Z PIĘCIOMA SYPIALNIAMI I LUKSUSOWYM UMEBLOWANIEM W STYLU TUDORÓW, która na błyszczących zdjęciach Dianne wyglądała jak leżący monstrualny wielbłąd dwugarbny. (Z czasem mieliśmy się przekonać, że jest to bardzo wyleniały wielbłąd dwugarbny, co fotograf agencji Sherwig zręcznie zamaskował. Od ścian odrywały się prawie wszystkie rynny, a większość ozdobnych belek, zdobiących fasadę, odpadła jeszcze w czasie pierwszego semestru). Parę minut po przyjeździe na Armor Street 24 tata jak zwykle zamienił się w Leonarda Bernsteina i zaczął dyrygować ekipą firmy przeprowadzkowej „Lekkie Piórko”, jakby to były skrzypce, kontrabasy, puzony i perkusje, a nie zwyczajni Larry, Roge, Stu i Greg, którzy chcieliby jak najszybciej odwalić robotę i w drodze powrotnej wpaść na piwo. Wymknęłam się po cichu i wyruszyłam na samotne zwiedzanie domu i okolicy. Okazało się, że rezydencja posiada nie tylko „pięć sypialni oraz raj kucharza na ziemi: kuchnię w granicie i dębie z wbudowaną wieloszufladową lodówką i serwantkami z sosny błotnej”, ale również: apartament pana domu, marmurową łazienkę, uroczy staw rybny i fantastyczną bibliotekę godną prawdziwego mola książkowego. - Tatusiu, ile będziemy płacili za ten dom? - Och, nie zaprzątaj sobie tym głowy... Przepraszam, czy musi pan nieść to pudło na boku? Widzi pan tam strzałkę i napis „Tą stroną do góry”? Tak, to znaczy TĄ stroną do góry. - Nie stać nas na taką luksusową rezydencję. - Oczywiście, że... Przecież raz już mówiłem, ile razy będę musiał jeszcze powtarzać, że to ma stanąć w salonie, a nie tutaj, proszę tego nie upuścić, w środku są cenne rzeczy... Wiesz, kochanie, udało mi się trochę zaoszczędzić przez ostatni rok, NIE TUTAJ! Widzi pan, stosujemy z córką pewną metodę znakowania. Tak, właśnie, jeśli spojrzy pan na pudło, to zobaczy pan, że są tam napisane SŁOWA, czarnym flamastrem, i te słowa odpowiadają stosownym pomieszczeniom w tym domu. Brawo, należy się panu czerwony pasek na świadectwie. Przetoczyły się koło nas skrzypce z wielgachnym pudłem na plecach i poszły w stronę „raju dla kucharzy”.
- Powinniśmy się stąd wynieść, tatusiu. Powinniśmy się przeprowadzić na Primrose Street. - Nie opowiadaj głupstw. Wynegocjowałem bardzo atrakcyjną cenę z panną Sezon na Bażanty... Tak, to idzie na dół, do mojego gabinetu i proszę uważać, w tym pudle są motyle, więc nie wolno ich ciągnąć... nie umie pan czytać? Tak, proszę tego nie ściskać. Puzony ruszyły niezdarnie w dół po schodach z wielkim pudłem opatrzonym informacją: DELIKATNE MOTYLE. - Co to ja mówiłem? A, tak, po prostu wyluzuj i ciesz się... - Tato, to za dużo kosztuje... - No cóż, rozumiem, o co ci chodzi, skarbie, i z pewnością jest... - Podniósł oczy na sufit i mosiężny żyrandol zwisający z gipsowego sufitu przedstawiającego wybuchający wulkanu Tambora w 1815 roku (zob.: Indonezja i ognisty krąg, Priest, 1978). ... może jest trochę bardziej ozdobny niż te, do których przywykliśmy, ale co z tego? Przecież mamy tu mieszkać cały rok, prawda? To ostatni rozdział, że się tak wyrażę, zanim odejdziesz na podbój świata. Chcę, żeby to był pamiętny rok. Poprawił okulary i jeszcze raz zajrzał do pudła z napisem: BIELIZNA POŚCIELOWA, niczym Jean Simmons zaglądająca do fontanny di Trevi, żeby rzucić monetę i pomyśleć życzenie. Westchnęłam. Było oczywiste, i to od długiego czasu, że tata postanowił zrobić z tego roku, czyli mojego ostatniego roku liceum, une grandę affaire (stąd wielbłąd dwugarbny oraz inne szokujące dary godne cioci Marne, o których za chwilę). Ale w tym samym stopniu się go obawiał (stąd to ponure spojrzenie do pudła z bielizną pościelową). Po pierwsze, nie chciał nawet myśleć o tym, że za rok go opuszczę, a i ja jakoś szczególnie nie miałam ochoty o tym pamiętać. To było nie do pomyślenia, jakby chcieć rozczłonkować stare amerykańskie musicale, rozdzielić Gilberta od Sullivana, Rogersa od Hammersteina, Lernera od Lowe'a. Była i inna przyczyna melancholijnego nastroju taty, kto wie czy nie ważniejsza. Nasz zaplanowany rok przestoju w jednym miejscu oznaczał nieuchronnie nudny akapit w rozdziale dwunastym Podróży amerykańskich z nauczaniem w emocjonującej jak dotąd biografii intelektualnej taty. - Zawsze żyj, mając na uwadze swoją biografię - mawiał. - Oczywiście nikt jej nie opublikuje, dopóki nie będziesz miała Bardzo Ważnego Powodu, aby ją napisać, ale przynajmniej w najgorszym wypadku będziesz żyła w wielkim stylu. Było jasne jak słońce, że tata wyobrażał sobie swoją pośmiertną biografię nie tyle
obok życiorysu Kissingera Człowiek (Jones, 1982) czy nawet Życia w rytmie Binga (Grant, 1981), ale raczej w jednym rzędzie z Nowym Testamentem i Koranem. Chociaż oczywiście nigdy tego wyraźnie nie wyartykułował, zawsze najwyżej cenił sobie życie w ciągłym ruchu, przejazdem, w centrum wydarzeń. Same pojęcia bezruchu, przystanku, punktu docelowego, stacji końcowej uważał za nudne i niesmaczne. Wcale nie ubolewał nad tym, że na żadnej uczelni nie udało mu się zagrzać miejsca na tyle, aby nauczyć się na pamięć nazwisk studentów i na koniec semestru przypisać im właściwe oceny. Musiał nadawać im odpowiednio wyraziste przydomki, jak na przykład Za Dużo Pytający, Kijanka Okularnik, Uśmiechnięte Dziąsła lub Siedzący Na Lewo Ode Mnie. Niekiedy miałam obawy, czy posiadanie córki nie jest dla niego zbyt długim przystankiem. Czasami, gdy wpadał w swój burboński nastrój, lękałam się, że chce się mnie pozbyć, zostawić Amerykę i wrócić do swojego Zairu, czyli obecnie Demokratycznej Republiki Konga (słowa „demokratyczny” w Afryce używa się tak jak w języku potocznym mówi się „kompletnie” albo „dam sobie rękę obciąć”, czyli dla czystego efektu, aby odegrać tam wśród tubylców walczących o wolność rolę jakiegoś Che-cum-Trockiego-cumSpartakusa. Ilekroć wspominał o czterech bezcennych miesiącach, które spędził w 1985 roku w dorzeczu rzeki Kongo wśród „najmilszych, najciężej pracujących i najbardziej bezpretensjonalnych ludzi, jakich w życiu spotkał”, jego twarz przybierała zaskakująco niepewny wyraz. Przypominał wtedy podstarzałą aktorkę kina niemego, którą filmują przy specjalnych rozpraszaczach światła i filtrach zmiękczających na obiektywie. Oskarżałam go, że w głębi duszy chciałby wrócić do Afryki, aby stanąć na czele doskonale zorganizowanej rewolucji i w pojedynkę ustabilizować sytuację polityczną Konga (rozbijając w puch oddziały sprzyjające Hutu), a potem przenieść się do innych krajów czekających na wyzwolenie niczym egzotyczne dziewice przywiązane do torów kolejowych (Angoli, Kamerunu, Czadu). Oczywiście, kiedy wypowiadałam swoje podejrzenia na głos, tata wybuchał śmiechem, nigdy jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że ten wybuch był za mało wybuchowy, rażąco nieszczery i zawsze się potem zastanawiałam, czy przypadkiem, zarzuciwszy od niechcenia wędkę na chybił trafił, nie złowiłam dużo większej i bardziej egzotycznej ryby, niż się spodziewałam. Oto był taty sekret, wyciągnięty z najciemniejszych głębin oceanu, nigdy dotąd nie fotografowany ani naukowo niesklasyfikowany: tata marzył, aby zostać bohaterem, człowiekiem z plakatów nawołujących do walki o wolność, przefiltrowanym w sitodruku, zredukowanym do najbardziej jaskrawych kolorów i wydrukowanym
na
setkach
tysięcy
T-shirtów,
w
marksistowskim
berecie,
z
martyrologicznym spojrzeniem i sfatygowanymi wąsami (zob. : Ikonografia bohaterów,
Gorky, 1978). Z nietypowym u niego chłopięcym entuzjazmem, zarezerwowanym wyłącznie dla tej jednej czynności, wciskał kolejną pinezkę w naszą mapę Rand-McNally'ego i przedstawiał mi nasze kolejne miejsce postoju z pozerskim pseudo-rzeczowym riffem, który był jego własną formą gangsta rapu: - Następny przystanek Speers, Dakota Południowa, ojczyzna bażanta obrożnego, tchórza czarnonogiego, dzikiego Badlandu, lasów Black Hills, pomnika Szalonego Konia. Stolica Pierre, największe miasto Sioux Falls. Rzeki: Moreau, Cheyenne, White, James... - Weź tę dużą sypialnię naprzeciwko schodów - powiedział teraz, obserwując, jak Perkusja i Kontrabas dźwigają przez podwórze ciężkie pudło i wnoszą je pod dwuspadowy dach nad drzwiami prowadzącymi do „przestronnych apartamentów pana domu”. - A niech mnie, będziesz miała dla siebie całe jedno skrzydło. Prawda, że to miłe mieć całe SKRZYDŁO? Dlaczego nie mielibyśmy dla odmiany pożyć trochę jak Kubła Khan? Jeśli pójdziesz na górę do swojej sypialni, znajdziesz tam niespodziankę. Myślę, że ci się spodoba. Musiałem przekupić jedną gosposię domową, jednego prawdziwego agenta nieruchomości, dwóch sprzedawców mebli, dyrektora operacyjnego UPS... Halo, proszę pana, tak, do pana mówię, gdyby pan zechciał zejść na dół i pomóc swemu pobratymcowi rozpakowywać rzeczy w moim gabinecie, to by bardzo przyspieszyło prace. Mam wrażenie, jakby pański kolega wpadł do króliczej nory.
***
Od wielu lat niespodzianki, jakie robił mi tata, te większe i te drobne, były na ogół, nazwijmy to, akademickiej natury. Na przykład komplet Encyklopedii świata fizycznego (Lamure-France, 1999), przetłumaczony z francuskiego i nie do zdobycia w Stanach Zjednoczonych („wszyscy nobliści mieli taki komplet”, poinformował mnie tata). Gdy jednak tym razem otworzyłam drzwi do sypialni na piętrze naprzeciwko schodów i weszłam do wielkiego pokoju pomalowanego na błękitno, z olejnymi obrazami, głównie bukolikami, na ścianach, z wielkimi łukowymi oknami, zamiast rzadkiego, podziemnego wydania Wie schafft man ein Meisterwerk, czyli Podręcznika krok po kroku, jak stworzyć swoje opus magnum (Lint, Steggertt, Cue, 1993), z osłupieniem zobaczyłam swoje stare biurko w stylu Obywatela Kane 'a, wciśnięte w kąt pod oknem. To było naprawdę ono: zwaliste, orzechowe, neorenesansowe biurko biblioteczne, które tata kupił mi osiem lat temu,
gdy mieszkaliśmy na Tellwood Street 142 w Wayne w Oklahomie. Znalazł je na wyprzedaży z majątku Lorda i Lady Hillier pod Tulsą, gdzie pewnego niedzielnego, dusznego popołudnia zaciągnęła go handlarka starociami, notabene chrabąszcz majowy, Pattie Lupine, pseudonim „Dobijmy Targu”. Z jakiegoś powodu, kiedy tata zobaczył to biurko (oraz pięciu Arnoldów, którzy musieli się porządnie nasapać, aby je wciągnąć na podest aukcyjny), przed oczami wyobraźni stanęłam mu ja i tylko ja zasiadająca za tym monumentalnym meblem (chociaż miałam zaledwie osiem lat i rozpiętość skrzydeł połowy jego długości). Zapłacił za nie fortunę, ale nie chciał zdradzić ile dokładnie. Z teatralnym gestem oświadczył, że to jest „biurko Blue”, godne mojej La Belle Damę Sans Merci, przy którym ujawni ludzkości wszystkie swoje Wielkie Idee”. Tydzień później tacie dwukrotnie odrzucono czeki, jeden w sklepie spożywczym, drugi w księgarni uniwersyteckiej. Podejrzewałam po cichu, że stało się tak, ponieważ zapłacił za biurko „dużo ponad cenę rynkową” (według „Dobijmy Targu”), chociaż tata utrzymywał, że to tylko przez jego niedbalstwo w rachunkach i że „machnął się przy stawianiu przecinka”. Niestety, ku naszemu wspólnemu ubolewaniu okazało się, że swoje Wielkie Idee mogę „ujawniać ludzkości” tylko w Wayne, ponieważ nie mogliśmy zabrać biurka ze sobą na Florydę, a to z powodu przewoźników (kłamliwie reklamujących się „Zabierz ze sobą, co zechcesz”), którzy nie dali rady zmieścić go do samochodu. Roniłam gorzkie łzy i nazwałam tatę gadem, kiedy przyszło mi je zostawiać, tak jakby nie był to zwyczajny, nieco przerośnięty mebel z wymyślnymi nogami w kształcie szponów i siedmioma szufladami z oddzielnymi kluczykami do każdej z nich, tylko czarny kucyk, którego muszę porzucić w stajni na łaskę losu. Zbiegłam po „schodach jakby żywcem wyjętych z Dwunastu Dębów” i znalazłam tatę w jego gabinecie w piwnicy, gdzie ostrożnie otwierał właśnie pudło z DELIKATNYMI MOTYLAMI i wyjmował sześć szklanych gablotek, nad którymi pracowała mama, kiedy zginęła. Zwykle po przyjeździe do nowego domu przez kilka godzin zawieszał na ścianie (zawsze w swoim gabinecie, zawsze naprzeciwko biurka) te trzydzieści dwa okazy w skamieniałych pozach konkursu piękności. Dlatego właśnie nie lubił, kiedy chrabąszcze majowe, a ściślej mówiąc, jeśli ktokolwiek myszkował po jego gabinecie, ponieważ najbardziej druzgocące w tej przenośnej galerii lepidoptera nie był wcale ich kolor ani dziwny meszek na czułkach Antheraea polyphemus, ani nawet ponure uczucie, które ogarnia każdego, kto staje w obliczu czegoś, co kiedyś śmigało wesoło w powietrzu, a teraz tkwi nieruchomo z niezdarnie rozczapierzonymi skrzydłami i ciałem przyszpilonym do papieru za szybką, tylko
fakt, że w każdym z tych unieruchomionych motyli żyła uwięziona cząstka mamy. Tata powiedział kiedyś, że mógł w nich zobaczyć jej twarz dokładniej niż na jakiejkolwiek fotografii (ii. 4. 0). Ja również czułam zawsze ich dziwną siłę przyciągania, tak że kiedy raz się na nie spojrzało, trudno było oderwać wzrok.
IL. 4. 0
- No i jak ci się podoba? - zapytał tata wesoło, wyjmując z pudła jedną z gablotek i przyglądając się ze ściągniętymi brwiami krawędziom ramki. - Jest perfekcyjne - odparłam. - Prawda? Idealna powierzchnia do spłodzenia takiej pracy wstępnej, żeby zadrżały wszystkie siwe brody na Harvardzie. - Ale ile musiałeś zapłacić, żeby je znowu odkupić? A potem jeszcze przewieźć?! Tata zerknął na mnie przelotnie. - Czy nikt ci nie mówił, że niegrzecznie jest pytać, ile kosztował prezent? - ILE ZA NIE ZAPŁACIŁEŚ? Za wszystko razem. Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu. - Sześćset dolarów - powiedział w końcu, wzdychając z rezygnacją. Potem włożył gablotkę z powrotem do pudła, ścisnął mnie za ramię i poszedł na górę, krzycząc na Puzony i Kontrabasy, żeby trochę przyspieszyli te ostatnie takty. Wiedziałam, że skłamał, nie tylko dlatego, że uciekł oczami w bok, kiedy wypowiadał „sześćset dolarów”, a doktor Fritz Rudolph Scheizer napisał w swoim Zachowaniu istot rozumnych (1998), że popularne twierdzenie o kłamcach, którzy nie patrzą ludziom w oczy, jest „całkowicie prawdziwe”, ale również dlatego, że kiedy oglądając biurko od spodu, zauważyłam małą czerwoną przywieszkę z ceną, przyczepioną do jednej nogi ($ 17 000).
Pobiegłam z powrotem na górę do holu, gdzie tata przeglądał właśnie rzeczy w pudle z napisem KSIĄŻKI DO BIBLIOTEKI. Byłam zaskoczona i nawet się trochę zdenerwowałam. Oboje z tatą od dawien dawna przestrzegaliśmy Paktu o Niekłamaniu, który głosił, że zawsze mówimy sobie prawdę, „nawet jeśli jest to przerażający i cuchnący potwór”. Przez lata zdarzało się wiele sytuacji, w których przeciętny ojciec wysmażyłby na poczekaniu barwną historyjkę tylko po to, aby podtrzymać swój rodzicielski mit, że jest moralnie nieskazitelny i aseksualny niczym Ciasteczkowy Potwór. Na przykład wtedy, gdy tata zniknął na dwadzieścia cztery godziny i wrócił z wyrazem twarzy pracownika na ranczu, który całymi dniami zaklinał szczególnie narowistego palomino i właśnie odniósł wielki sukces. Kiedy prosiłam, żeby mi powiedział prawdę (bo czasami wolałam nie prosić), tata nigdy mnie nie oszukał, nawet jeśli to, co usłyszałam, pozwalało mi wziąć do ręki jego charakter, podsunąć go do światła i zobaczyć, jaki czasami potrafił być szorstki, drapiący, miejscami dziurawy. Musiałam z nim otwarcie porozmawiać, w przeciwnym razie czułam, że to kłamstwo mnie przeżre (zob.: „Gargulce i kwaśne deszcze” w: Warunki klimatyczne, Eliot, 1999, str. 513). Pobiegłam na górę, oderwałam metkę z nogi biurka i przez resztę dnia nosiłam ją w kieszeni, czekając na najlepszy moment, żeby go zaszachować i rzucić mu ją w twarz. Wieczorem jednak, kiedy mieliśmy już wyjść na kolację do baru stekowego Na Odludziu, tata wszedł do mojego pokoju i zaczął oglądać biurko, tak absurdalnie radosny i dumny z siebie („Czyż nie jestem genialny?”, zapytał, energicznie zacierając ręce niczym Dick van Dyke). Nie mogłam się powstrzymać od uczucia, że robienie mu wyrzutów za tę ekstrawagancję, skoro przecież miał naprawdę dobre intencje, byłoby niepotrzebnym okrucieństwem, trochę jakby powiedzieć Blanche Dubois, że miała obwisłe mięśnie ramion, zniszczone włosy i że tańczyła polkę niebezpiecznie blisko światła. Lepiej było zmilczeć.
Kobieta w bieli Staliśmy przy mrożonkach w Fat Kat Foods dwa dni po przyjeździe do Stockton, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Hannah Schneider. Czekałam przy wózku, aż tata się zdecyduje, jakie chce lody. - Największym osiągnięciem Ameryki nie jest bynajmniej bomba atomowa ani fundamentalizm, ani bogate farmy, nie Elvis i nawet nie uderzająco głęboka obserwacja, że mężczyźni wolą blondynki, ale to, na jakie wyżyny wyniosła produkcję lodów - lubił komentować, stojąc przed otwartymi drzwiami zamrażarki i oglądając po kolei każdy smak Ben & Jerry'ego i nie zważając, że wokół niego kłębią się inni klienci i czekają, aż zrobi miejsce przy lodówkach. Podczas gdy on przyglądał się pudełkom spiętrzonym na półkach zamrażarek niczym naukowiec pochłonięty odtwarzaniem dokładnego genomu człowieka z jednej cebulki włosa, ja zauważyłam kobietę stojącą na końcu alejki. Ciemnowłosa i szczupła jak szpicruta, w czarnym kostiumie i czarnych szpilkach w stylu lat osiemdziesiątych wyglądała blado i jakoś nie na miejscu w jarzeniowym blasku świetlówek i przy nieznośnej muzyce lecącej z głośników Fat Kat Foods. W jej zachowaniu jednak, w tym, jak patrzyła na spodnią stronę pudełka z mrożonym groszkiem, widać było, że lubi czuć się nie na miejscu, niczym seksbomba na obrazach Normana Rockwella, jak struś w stadzie bizonów. Emanowała z niej swobodna pewność siebie i satysfakcja typowa dla pięknych kobiet, które przywykły, że ludzie na nie patrzą. To sprawiło, że z miejsca poczułam do niej niechęć. Od dawna postanowiłam bowiem mieć w najwyższej nogardzie ludzi, którzy uważają, że są powszechnym obiektem DŁUGICH UJĘĆ, ZBLIŻEŃ, UJĘĆ W RUCHU i Z PANORAMĄ każdego człowieka w zasięgu wzroku. Działo się tak prawdopodobnie dlatego, że nie wyobrażałam sobie, abym ja sama mogła się znaleźć na czyimś scenopisie obrazkowym, choćby swoim własnym. Zarazem nie mogłam się powstrzymać (podobnie jak mężczyzna wybałuszający na nią oczy z ustami otwartymi w kształcie litery „o”, jakby utknął mu w nich knedel), żeby nie mieć ochoty krzyknąć: „Cisza na planie!” i „Kręcimy!”, ponieważ nawet z tej dużej odległości robiła oszałamiające, niezwykłe wrażenie, a jak lubił cytować tata, kiedy wpadł burboński nastrój: Piękno jest prawdą, prawda pięknem! - oto/Co
wiesz na ziemi i co wiedzieć trzeba. Odłożyła groszek do zamrażarki i ruszyła w naszą stronę. - Bierzemy „Nowojorskie krówki” czy „Phish Food”? zapytał tata. Dźgała szpilkami podłogę. Nie chciałam, aby wyglądało, że się na nią gapię, więc ze źle udawanym zainteresowaniem studiowałam wartości odżywcze różnych rodzajów lodów na patyku. Tata jej nie zauważył. - Zawsze możemy wziąć „Na wpół upieczone” - mówił. O, popatrz, „Super placek”, to coś nowego, ale chyba nie mam zdania na temat smaku ślazowego z... czym? Z tortem czekoladowym. Wydaje mi się trochę przestylizowany. Przechodząc, rzuciła okiem na tatę, który nie odrywał wzroku od lodówki, a kiedy mnie mijała, uśmiechnęła się. Miała eleganckie, romantyczne rysy twarzy, kości jakby wyrzeźbione. Jej twarz wyglądała równie korzystnie w półmroku, co w jasnym, nawet jaskrawym świetle. Była starsza, niż mi się z początku wydawało, dobiegała czterdziestki. Najniezwyklejsza była w niej jednak aura bungalowu w Chateau Marmont albo wytwórni RKO. Nigdy wcześniej nie czułam czegoś takiego, może tylko w telewizji, kiedy do białego rana oglądaliśmy z tatą Jezebel. Tak, w tym, jak się nosiła, w jej wyważonych krokach, rytmicznych jak tykanie metronomu (wracających teraz wzdłuż Półek z czipsami) czuło się atmosferę Paramountu, szkockiej, i Pocałunków w nocnym klubie Ciro's. Czułam, że kiedy otworzy usta, nie wydobędzie się z nich zgrzytliwa współczesna mowa, lecz takie soczyste słowa jak „dżentelmen”, „z wyższych sfer” i „zdrów”, a kiedy uważnie się komuś przygląda, kiedy z jego zachowania miarkuje, jakim jest człowiekiem, to stawia te niemal wymarłe cnoty: Charakter, Reputacja, Prawość i Klasa - ponad wszystkie inne. Co nie znaczy, że była nierealna. Tu i ówdzie wymykał się niesforny kosmyk, do spódniczki przyczepił się biały paproszek. Po prostu czuło się, że w swoim czasie i swoim miejscu ta kobieta błyszczała. A spokojne, wręcz wyzywające spojrzenie upewniło mnie, że właśnie planuje wielki comeback. - Chyba się zdecyduję na „Wrzosowy chrupiący batonik”. Co ty na to, Blue?
***
John Keats, Oda do urny greckiej, przekł. Zenon Przesmycki (Miriam).
Nawet gdyby rola, jaką odegrała w moim życiu Hannah, ograniczyła się do tego Hitchcockowskiego epizodu, i tak myślę, że bym ją zapamiętała, może nie z takimi szczegółami, jak pamiętam pewną upalną noc, kiedy po raz pierwszy oglądałam Przeminęło z wiatrem w kinie samochodowym Sny Lancelota, a tata uznał za niezbędne objaśniać mi, jakie gwiazdozbiory są obecnie widoczne na niebie („Tam jest Andromeda”) i to nie tylko, kiedy Scarlett uciekała przed wojskami Shermana i kiedy wymiotowała po marchewce, ale nawet wtedy, gdy Rhett mówił, że „nic go to nie obchodzi”. Przewrotnym zrządzeniem losu nie musiałam czekać dłużej niż dwadzieścia cztery godziny na kolejne spotkanie z Hannah, tym razem w bardziej znaczącej roli. Szkoła zaczynała się za trzy dni i tata, zgodnie ze swoim najnowszym wcieleniem oraz świeżutką dewizą „Otwieramy nowe horyzonty”, uparł się, abyśmy spędzili popołudnie w centrum handlowym Błękitny Półksiężyc w dziale młodzieżowym Stickleya, i namawiał mnie do przymierzania najrozmaitszych artykułów spod szyldu „Witaj szkoło”, a przy okazji nagabywał niejaką Camille Luthers (zob. : retriever długowłosy, Leksykon psów, t. I). Camille była kierowniczką działu młodzieżowego i nie dość, że pracowała w nim od ośmiu lat, to jeszcze wiedziała dokładnie, które kolekcje Stickleya są w tym sezonie de riguer, a to dzięki swojej córce mniej więcej w moim wieku, imieniem Cinnamon. Pani Luthers o zielonych spodniach, przypominających te noszone przez Armię Ludowo-Wyzwoleńczą Mao Tse-tunga, rozmiar trzydzieści sześć: - Te powinny na ciebie pasować jak ulał. - Energicznie przycisnęła mi wieszak do pasa i obejrzała mnie w lustrze, przechylając głowę na bok, jakby wsłuchiwała się w jakiś ledwo słyszalny pisk. - Na Cinnamon też pasują. Kupiłam jej takie same i dosłownie w nich zamieszkała. Nie można jej z nich wyciągnąć. Pani Luthers o białej zapinanej koszuli, przypominającej te noszone przez bolszewików podczas szturmu na Pałac Zimowy, rozmiar trzydzieści sześć: - To będzie dla ciebie w sam raz. Cinnamon ma taką w każdym kolorze. Jest mniej więcej tej samej postury co ty. Drobniutkie jak ptaszyny. Wszyscy myślą, że jest anorektyczką, ale to nieprawda. Koleżanki jej zazdroszczą, bo muszą się głodzić na owocach i bajglach, żeby się wcisnąć w rozmiar czterdzieści dwa. Kiedy opuściliśmy dział młodzieżowy Stickleya, zaopatrzeni w większą część rewolucyjnej garderoby Cinnamon pojechaliśmy zgodnie z życzliwą radą pani Luthers do Surely Shoos przy Mercy Avenue w północnym Stockton. - Myślę, że te byłyby idealnie w guście Cinnamon - zauważył tata, podnosząc do góry
ciężkie czarne buty na platformach. - Mowy nie ma - zaprotestowałam. - Dzięki Bogu. Jestem pewien, że Givenchy przewraca się w grobie. - Humphrey Bogart nosił platformy, kiedy kręcili Casablance - odezwał się ktoś z boku. Odwracając się, spodziewałam się zobaczyć jakąś matkę krążącą wokół taty niczym sęp długodzioby nad padliną, ale nie. To była ONA, kobieta z Fat Kat Foods. Miała na sobie bardzo obcisłe dżinsy, tweedowy żakiet, wyraźnie szyty na miarę, i na głowie wielkie okulary przeciwsłoneczne. Ciemnobrązowe włosy zwisały jej luźno wokół twarzy. - Może nie był to Einstein ani Truman, ale świat bez niego nie byłby taki sam powiedział tata. - Również, gdyby musiał podnosić wzrok, patrząc na Ingrid Bergman, kiedy mówił: Głowa do góry, mała. Miała cudowny grypowy głos. - Nie jesteście stąd, prawda? - spytała tatę. Tata popatrzył na nią wzrokiem bez wyrazu. Obserwowanie taty w kontaktach z pięknymi kobietami przypominało uczestniczenie w dziwacznym, ale raczej nieciekawym eksperymencie chemicznym. W większości wypadków nie dochodziło do żadnej reakcji. Niekiedy oboje sprawiali wrażenie, jakby reagowali żywiołowo, wydzielając ciepło, światło i gaz. Na koniec jednak próżno było szukać użytkowego produktu, jak choćby plastiku czy szkła, po całej reakcji-xxxpozostawał tylko brzydki odór. - Nie - odparł tata. - Niedawno się przeprowadziliście? - Tak. Uśmiechnął się, chociaż nie wystarczyło tego nawet na listek figowy, aby ukryć jego chęć zakończenia rozmowy. - Jak wam się tu podoba? - Super. Nie miałam pojęcia, dlaczego nie mógł być trochę bardziej uprzejmy. Zwykle nie przeszkadzały mu chrabąszcze majowe krążące dookoła i ruchem spiralnym zmierzające w jego stronę. I wcale nie uważał za coś poniżej swojej godności wabienie ich: odsłaniał kotary, zapalał światła, nie wzdragał się nawet przed drobnym wykładem na temat Gorbaczowa, kontroli zbrojeń, etapów wojny secesyjnej (którego główna myśl wymykała się chrabąszczom majowym niczym pierwsze krople deszczu), a od czasu do czasu wspominał o grubej księdze,
nad którą pracuje, zatytułowaną W żelaznym uścisku. Zastanawiałam się, czy ta kobieta jest dla niego zbyt atrakcyjna, czy może za wysoka (była prawie jego wzrostu), czy też może to owa nieproszona uwaga o Bogiem jakoś go rozdrażniła. Do życiowych utrapień taty nieodmiennie należał fakt, że informowano go o rzeczach, o których doskonale wiedział, i nie inaczej było w tym wypadku: dla żadnego z nas nie była nowiną ta rewelacja Hannah. W drodze między Little Rock a Portlandem przeczytałam swego czasu na głos Zbiry, karły, odstające uszy i protezy, czyli prawda o największych ludziach Hollywood (Rivette 1981), a także Trzydzieści dwa pokoje: żywot pokojówki L. B. Mayera (Hart, 1961). Między San Diego a Salt Lakę City czytałam niezliczone biografie największych sław, autoryzowane i nieautoryzowane, łącznie z życiorysami Howarda Hughesa, Bette Davis, Franka Sinatry, Cary'ego Granta, jak również niezapomniane Chrystus, to już było: Jezus na kliszy 1912-1988 (Hatcher, 1989). - Do jakiej szkoły będzie chodziła pańska córka? - zapytała, uśmiechając się do mnie. Otworzyłam usta, ale tata odezwał się za mnie. - Do St. Gallway. Popatrzył na mnie znacząco, a jego wzrok mówił: „Łapiemy autostop”, szybko jednak przeobraził się w „Proszę, otwórz spadochron”, a następnie w „Bądź tak miła i walnij ją w kark”. Zwykle miny te tata rezerwował dla sytuacji, w których chrabąszcz majowy z jakąś fizyczną
deformacją,
jak
na
przykład
przytępiony
zmysł
orientacji
(skrajna
krótkowzroczność) lub niedowład skrzydła (tik nerwowy), prześladował go szczególnie natarczywie. - Pracuję tam jako nauczycielka - powiedziała i wyciągnęła do mnie rękę. - Hannah Schneider. - Blue van Meer. - Jakie piękne imię. Spojrzała na tatę. - Gareth - powiedział po chwili. - Miło mi pana poznać. Z wyzywającą pewnością siebie, właściwą kobietom, które pozbyły się etykietki Miss Mokrego Podkoszulka i dowiodły, że są wszechstronnymi i wybitnie uzdolnionymi aktorkami dramatycznymi,
ale
także
potrafią
odnosić
sukcesy
kasowe,
Hannah
Schneider
poinformowała nas, że od trzech lat uczy w St. Gallway „wprowadzenia do wiedzy o filmie”, które jest przedmiotem fakultatywnym. Oznajmiła również bardzo autorytatywnym tonem, że szkoła St. Gallway jest „wyjątkowym miejscem”.
- Myślę, że powinniśmy już iść - stwierdził tata, odwracając się do mnie. - Nie masz przypadkiem lekcji pianina? (Nie miałam ani teraz, ani nigdy wcześniej). Tymczasem jednak Hannah Schneider zupełnie niezbita z tropu mówiła dalej, jakbyśmy byli z tatą reporterami z „Confidential” i czekali pół roku, aby przeprowadzić z nią wywiad. Mimo to nie zachowywała się wyniośle ani apodyktycznie, po prostu przyjmowała za pewnik, że wszyscy ludzie są głęboko zainteresowani tym, co ma do powiedzenia. I byli. Zapytała, skąd jesteśmy. G, Z Ohio”, wysyczał tata), do której klasy idę („Ostatniej” wycedził tata), jak nam się podoba nowy dom („Super”, warknął tata), i wyjaśniła, że przyjechała tu trzy lata temu z San Francisco (^Zdumiewające”, zabulgotał tata). Naprawdę nie miał innego wyjścia, jak rzucić jej coś na odczepnego. - Może spotkamy się na szkolnym meczu - powiedział. Machnął jej ręką na pożegnanie (co mogło równie dobrze znaczyć zniecierpliwione „Nie teraz”) i pociągnął mnie w stronę wyjścia ze sklepu. (Tata nigdy nie chodził na szkolne mecze i nie miał najmniejszego zamiaru zacząć. Uważał większość sportów kontaktowych, jak również krzyczących i gwiżdżących kibiców za „żenujące”, „wysoce niestosowne”, „żałosne przejawy instynktów australopiteka”. „Zapewne w każdym z nas siedzi taki wewnętrzny Australopihtecus, wszelako ja wolę, aby mój nie wychylał głowy z jaskini i nadal strugał tam sobie te kości mamuta swoimi prymitywnymi kamiennymi narzędziami”). - Dzięki Bogu, udało nam się ujść z życiem - westchnął tata, uruchamiając samochód. - Co to miało być? - Wiem tyle samo co ty. Nieraz ci mówiłem, że te amerykańskie feministki, które puchną z dumy, bo same sobie otwierają drzwi i same za siebie płacą, wcale nie są tak fascynującymi nowoczesnymi kobietami, jak im się zdaje. Są jak sondy kosmiczne „Magellan”, szukają mężczyzny, wokół którego będą mogły krążyć bez końca. Kiedy mowa była o płci, tata uwielbiał porównywać asertywne kobiety do statków kosmicznych (sond, próbników, sztucznych satelitów), mężczyzn zaś do mimowolnych celów tych misji (planet, księżyców, komet, asteroid). Naturalnie siebie uważał za planetę tak odległą, że przeżyła tylko jedne odwiedziny - uwieńczoną sukcesem, choć krótką misję „Natasha”. - Tato, ale ja mówię o tobie - zauważyłam. - Byłeś niegrzeczny. - Niegrzeczny? - Tak. Ona była miła. Podobała mi się. - Jak może być miły ktoś, kto wdziera się w twoją prywatną przestrzeń powietrzną, wymusza lądowanie i samowolnie zaczyna emitować sygnały radarowe, które uderzają w
twoją powierzchnię, tworzą mapy krajobrazu, a potem wysyła je w przestrzeń? - A co z Verą Strauss? - Z kim? - Verą Strauss. - Tą lekarką weterynarii? - Kasjerką w Hearty Health Foods. - Ach, rzeczywiście, ona tylko chciała zostać lekarzem weterynarii. Pamiętam ją. - Zaczęła nas nagabywać w samym środku twojej... - Urodzinowej kolacji w restauracji Wilber Steak, tak, wiem o tym. - Wilson Steakhouse w Meade. - No cóż, mam... - Zaprosiłeś ją, żeby się do nas przysiadła na deser i przez trzy godziny musieliśmy wysłuchiwać tych okropnych historii. - O jej biednym bracie, który przeszedł ileś operacji psychochirurgicznych, tak, pamiętam. I przeprosiłem cię za to. Skąd mogłem wiedzieć, że ona sama nadaje się do leczenia elektrowstrząsami, że powinniśmy zadzwonić po tych ludzi, którzy przyjeżdżają na koniec po bohaterkę Tramwaju zwanego pożądaniem? - Nie przypominam sobie, żebyś wtedy narzekał na jej mapy krajobrazu. - W porządku, masz rację. Ale pamiętam wyraźnie, że Vera miała szczególną klasę. A że ta klasa okazała się pokrewną geniuszowi Sylvii Plath, no cóż, to już nie moja wina. Mimo wszystko była pod jakimś względem niezwykła. Umożliwiła nam wgląd w czyste, niecenzurowane szaleństwo. Tymczasem ta kobieta, ta... nie pamiętam, jak ona się nazywała. - Hannah Schneider. - No właśnie, ona była... - Jaka? - Pospolita. - Jesteś stuknięty. - Skarbie, nie po to siedziałem z tobą sześć godzin nad testem daleko przerastającym poziom przeciętnej matury, żeby słyszeć, jak na co dzień używasz słowa „stuknięty”... - Dobrze, więc jesteś outre - odparowałam, krzyżując ręce na piersi i kierując wzrok za okno, na popołudniowy ruch na drodze. - A Hannah Schneider była.... - Chciałam wymyślić kilka takich słów, żeby tacie w pięty poszło - ujmująca, mistyczna, poliwalentna. - Hmm? - Wiesz, że mijała nas wczoraj wieczorem w sklepie?
- Kto? - Hannah. Zerknął na mnie zaskoczony. - Ta kobieta była w Fat Kat Foods? 7S Kiwnęłam głową. - Przeszła tuż obok nas. Milczał przez chwilę, po czym westchnął. - No cóż, miejmy nadzieję, że nie jest jedną z tych zapomnianych sond „Galileo”. Nie wiem, czy wytrzymałbym jeszcze jedną katastrofę przy lądowaniu. Jak tamta miała na imię? Ta z Cocorro...? - Betina Mendejo. - Tak, właśnie, Betina, z przemiłym astmatycznym czterolatkiem. - Betina miała dziewiętnastoletnią córkę, która chciała zostać dietetykiem. - Oczywiście - powiedział tata, kiwając głową. - Teraz sobie przypominam.
Nowy wspaniały świat Tata powiedział, że usłyszał o St. Gallway od kolegi, profesora w college'u stanowym w Hicksburgu i mniej więcej przez rok w pudle w bagażniku naszego volvo jeździł z nami błyszczący katalog szkolny na lata 20Ol - 2004 o wzniosłym tytule Wyższe wykształcenie, wyższe loty (razem z pięcioma egzemplarzami „Federal forum”, numer 5, 1998, zawierającym taty esej Nachtlich: popularne mity walki o wolność). Katalog
epatował
tradycjonalistyczną
podniosłą
retoryką,
naszpikowaną
przymiotnikami, słonecznymi zdjęciami jesiennych drzew i krzewów, nauczycieli o poczciwych, mysich twarzach i uczniów uśmiechniętych od ucha do ucha, spieszących do szkoły z wielkimi naręczami podręczników niesionych dumnie przed sobą niczym pęki róż. W oddali przyglądał się temu (najwyraźniej znudzony do nieprzytomności) tłum burych i ponurych szczytów górskich na tle smętnego sinoniebieskiego nieba. Nasza infrastruktura nie pozostawia nic do życzenia, piała strona czternasta, i rzeczywiście, na zdjęciach widać było boiska piłkarskie gładziutkie jak linoleum, stołówkę z oknami w wykuszach i żyrandolami z kutego żelaza, monstrualny stadion lekkoatletyczny przypominający Pentagon. Maleńka kamienna kapliczka starała się ze wszystkich sił ukryć przed zwalistymi budowlami w stylu Tudorów, rozpartych niedbale na rozległym trawiastym terenie i ochrzczonych takimi imionami jak Hanover Hall, Kopiec, Elton House, i Vauxhall i opatrzonych fasadami wypisz wymaluj jak pierwsi prezydenci Stanów Zjednoczonych: z siwymi czuprynami, krzaczastymi brwiami, drewnianymi zębami i nieustępliwym charakterem. Ulotka zawierała również uroczą, ekscentryczną notkę o Horatiu Millsie Gallwayu, przedsiębiorcy przemysłu papierniczego, który przeszedł całą drogę od skrajnej nędzy do wielkiego bogactwa i założył szkołę w 1910 roku, bynajmniej nie z altruistycznych pobudek, takich jak obowiązek obywatelski czy zamiłowanie do wiedzy, ale z megalomańskiego pragnienia, aby ujrzeć przed swoim nazwiskiem przymiotnik „święty”, a założenie prywatnej szkoły okazało się najłatwiejszą drogą do osiągnięcia tego celu. Najbardziej lubiłam rozdział Dokąd poszli nasi gallwayańczycy? Dumna apologia napisana przez dyrektora, Billa Havermeyera (w typie dużego, starego Roberta Mitchuma), poprzedzała krótkie podsumowanie niezrównanych dokonań absolwentów tej prześwietnej placówki. Zamiast jednak szczycić się sukcesami typowymi dla napuszonych prywatnych szkół, jak niebosiężne wyniki egzaminów maturalnych czy szerokie grono wychowanków,
którzy dostali się na najlepsze uczelnie w kraju, St. Gallway reklamował swoje inne, bardziej niezwykłe osiągnięcia: Mamy najwyższą w kraju liczbę uczniów, którzy zostają prekursorami w dziedzinie sztuki... 7, 27procent wszystkich absolwentów St. Gallway, którzy opuścili mury szkoły w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, zarejestrowało się w Urzędzie Patentowym, co dziesiąty został wynalazcą; 24, 3 procent publikuje swoje poezje; 10 procent studiuje charakteryzację filmową i teatralną; 1, 2 procent lalkarstwo; 17, 2 procent uczniów wyjeżdża na kilka lat do Florencji; 1, 8procent do Moskwy; 2 procent do Tajpej. Jeden na dwa tysiące trzydzieści jeden gallwayańczyków wpisuje się do Księgi Rekordów Guinnessa. Wan Young z rocznika 1982 jest rekordzistą w najdłuższym wyciąganiu jednej nuty w śpiewie operowym... Kiedy tata po raz pierwszy odwoził mnie do szkoły wąską drogą (trafnie nazwaną Horatio Way, która przewrotnie wodziła podróżnika przez las cienkich sosen, by w końcu porzucić go w samym środku kampusu), przyłapałam się na tym, że w nabożnym zachwycie wstrzymuję oddech. Po lewej stronie ciągnął się trawiasty teren Renoirowskiej zieleni, który wzdymał się, to znów opadał tak zachwycająco, jakby gotów był w każdej chwili wzbić się w powietrze i odlecieć, gdyby potężne dęby nie przyszpilały go do ziemi. {Zieleniec, wychwalał katalog, czyli rozległy trawnik profesjonalnie wypielęgnowany przez naszego pomysłowego dozorcę, Quasimoda, który według niektórych jest również gallwayańczyIdem.) Po prawe Hanover Hall, masywny i niewzruszony niczym generał Waszyngton gotujący się do zimowej przeprawy przez rzekę Delaware. Za kwadratowym, brukowanym dziedzińcem, obsadzonym dookoła brzozami, stał elegancki szklano-stalowy budynek auli, wielkie, a mimo to wytworne Audytorium Miłości. Przyjechaliśmy tu, by tak rzec, w interesach, nie tylko po to, aby zwiedzić kampus pod przewodnictwem guru do spraw przyjęć, pani Mirthy Grazeley (starszej kobiety w ciemnoróżowych jedwabiach, która wiodła nas po szkolnych terenach obłąkanymi zygzakami niczym oszołomiona ćma: „Och, nie widzieliśmy jeszcze galerii, prawda? Ojej i bufet wyleciał mi z pamięci. I nie pokazałam państwu jeszcze naszego wiatrowskazu w kształcie konia na dachu Elton House. Nie wiem, czy państwo wiedzą, że w zeszłym roku pisano o nim w miesięczniku „Architektura Południa”), ale również, aby przypochlebić się kierowniczce administracyjnej, która miała przeliczyć moje osiągnięcia z poprzedniej szkoły na system oceniania Gallway i określić moją Pozycję Klasową. Tata podszedł do tego zadania z powagą godną Reagana na spotkaniu z Gorbaczowem w sprawie traktatu o ograniczeniu zbrojeń nuklearnych. - Pozwól, że ja będę mówił. Ty tylko siedź i wyglądaj inteligentnie. Nasz cel, pani Lacey Ronin-Smith, gnieździła się w hanoverskiej wieży zegarowej
kropka w kropkę takiej jak Roszpunkowa. Była żylasta kobietą o okropnej fryzurze oraz ciętym, zgryźliwym języku. Miała grubo ponad sześćdziesiąt lat, z czego trzydzieści jeden przepracowała jako doradca akademicki St. Gallway, a z fotografii wiszących na ścianach wokół jej biurka wynikało, że lubi szyć patchworki, chodzić na piesze wycieczki w towarzystwie
przyjaciółek
oraz
psa
kanapowego,
bardziej
zarośniętego
czarnymi
przetłuszczonymi włosami niż podstarzały gwiazdor rocka. - To, co trzyma pani w ręku, jest oficjalnym wyciągiem ze szkolnej dokumentacji Blue - powiedział tata. - Tak, wiem - odparła pani Ronin-Smith. Jej wąskie usta, które nawet w chwilach relaksu sprawiały wrażenie, jakby ssała cytrynę, zadrżały delikatnie w kącikach, zdradzając lekką konsternację. Szkoła, do której uczęszczała poprzednio, liceum w Lamego w stanie Ohio, jest jedną z najbardziej dynamicznie działających szkół w kraju. Chcę być pewny, że jej praca zostanie tu należycie doceniona. - To oczywiste - potwierdziła pani Ronin-Smith. - Naturalnie inni uczniowie będą się czuli zagrożeni jej obecnością, zwłaszcza ci, którzy spodziewali się zająć pierwsze lub drugie miejsce w klasie. Nie chcemy nikogo denerwować, jednakże sprawiedliwość nakazuje, aby zajęła w klasie miejsce w przybliżeniu odpowiadające temu, które zajmowała na koniec zeszłego roku szkolnego, kiedy to moja praca zmusiła nas do zmiany miejsca zamieszkania. A była w klasie PIERWSZA... Lacey zmierzyła tatę biurokratycznym wzrokiem, czyli z mieszaniną żalu i satysfakcji. - Z całą pewnością nie chciałabym pana zniechęcać, panie van Meer, ale mam obowiązek uprzedzić państwa, że zasady w St. Gallway są pod tym względem jednoznaczne: nowo przyjęty uczeń lub uczennica bez względu na to, jak wybitne były jego osiągnięcia w poprzednich szkołach, nie może być sklasyfikowany wyżej niż... - Wielki Boże! - przerwał jej nagle tata z uniesionymi brwiami i zachwyconym uśmiechem na twarzy, pochylając się do przodu pod identycznym kątem jak krzywa wieża w Pizie. Miałam ochotę schować się pod krzesło. - Ma tu pani imponujący dyplom. Mogę spytać, co to jest? - Eee... co takiego? - zapiszczała pani Ronin-Smith (jakby tata pokazał palcem wija pełznącego po ścianie za jej plecami) i odwróciła się, by spojrzeć na wielki dyplom ze złotą pieczęcią i wykaligrafowanym nazwiskiem na kremowym tle. - Ach, to jest mój dowód uznania od władz Karoliny Północnej za „wybitne osiągnięcia w dziedzinie doradztwa zawodowego i arbitrażu”.
Tata wydał odgłos, jakby go zatchnęło. - Wygląda na to, że mieliby z pani niezły pożytek w ONZ. - Och, proszę - powiedziała pani Ronin-Smith, kręcąc głową i odsłaniając w wymuszonym uśmiechu rząd żółtych koronkowych zębów. Rumieniec zaczął przesiąkać jej na szyję. Też coś. Pół godziny później, kiedy tata odpowiednio jej ponadskakiwał (pracował jak zaciekły misjonarz: człowiek nie miał wyjścia, jak tylko zostać zbawionym), wyszliśmy z jej gabinetu i ruszyliśmy na dół po spiralnych schodach. - Tylko jeden neptek przed tobą - szepnął z nieskrywaną, nieco złośliwą satysfakcją. Jakaś mała tarantula, Radley Clifton. Widzieliśmy już takie typki. Stawiam, że wystarczą trzy tygodnie pierwszego semestru i jedna z twoich prac na temat relatywizmu, a chłopak wyląduje na drugim miejscu z głośnym plaśnięciem.
***
Nazajutrz za piętnaście ósma tata wysadził mnie przed Hanoverem absurdalnie zdenerwowaną. Nie miałam pojęcia dlaczego. Byłam tak oswojona z rolą nowej uczennicy w szkole jak Jane Goodall ze swoimi tanzańskimi szympansami po pięciu latach pobytu w dżungli. A jednak lniana bluzka wydawała się na mnie o dwa numery za duża (krótkie rękawy marszczyły się na ramionach jak wykrochmalone serwetki), spódnica w biało-czerwona szachownicę kleiła mi się do nóg, a włosy (zwykle jedyny element mojego wyglądu, na który mogłam liczyć, że mnie nie ośmieszy) postanowiły upodobnić się do suszonych strzępków mniszka lekarskiego, słowem wyglądałam jak stół w barze bistro z podanym barbecue. - Idzie w piękności, jak noc, która kroczył - wołał tata przez otwarte okno, kiedy wysiadałam z samochodu. - W cichym gwiazd gronie przez bezchmurne kraje/Co cień i światło w sobie kras jednoczy/To w jej obliczu i w jej oczach taje „. Daj im nauczkę, skarbie. Pokaż im, co to znaczy być WYKSZTAŁCONYM. Kiwnęłam słabo głową i zamknęłam drzwiczki (nie zważając na kobietę o włosach koloru fanty stojącą w połowie schodów i przyglądającą się tacie, jak wykrzykiwał swoje kazanie w stylu Martina Luthera Kinga na okoliczność podwiezienia do szkoły). O ósmej czterdzieści pięć miał się zacząć poranny apel dla całej szkoły, więc kiedy znalazłam swoją
George Byron, Idzie w piękności, przekł. Stanisław Koźmian.
szafkę na drugim piętrze Hanoveru i zabrałam książki (uśmiechając się życzliwie do nauczycielki, która biegała gorączkowo do klasy i z powrotem z jakimiś kserokopiami jak żołnierz, który obudziwszy się, stwierdził, że nie dość dokładnie zaplanował natarcie na ten dzień), wyszłam na dwór i skierowałam się w stronę Audytorium Miłości. Nadal byłam za wcześnie. Czułam się jak skończony dureń, wchodząc do prawie pustej auli, gdzie siedział tylko jeden drobniutki chłopak i starał się robić wrażenie okropnie pochłoniętego przeglądaniem swojego pustego notesu. Sektor dla ostatnich klas znajdował się w ostatnich rzędach. Usiadłam na swoim miejscu, przydzielonym przez Ronin-Smith, i zaczęłam odliczać minuty do momentu, w którym wybuchnie tumult uczniowskich „No i jak tam?” i „Co robiłeś w wakacje?”, zapach szamponu, pasty do zębów i nowiutkich skórzanych butów, ta napawająca lękiem energia kinetyczna, tryskająca z każdej większej grupy nastolatków, aż podłogi dudnią, ściany brzęczą, a tobie przychodzi do głowy, że gdyby udało się znaleźć sposób, aby okiełznać tę energię, przepuścić ją przez kilka obwodów równoległych, a potem prosto przez elektrownie', można by bezpiecznie i bardzo ekonomicznie oświetlić całe Wschodnie Wybrzeże. Czuję się w obowiązku zdradzić wam pewną starą sztuczkę: każdy może przyjąć pozę niezachwianego spokoju i pewności siebie, ale nie uczyni się tego, udając zaabsorbowanie pustym notatnikiem, ani wmawiając sobie, że jest się nieodkrytą gwiazdą rocka, filmu, wielką modelką czy rekinem finansjery, Bondem, dziewczyną Bonda, królową Elżbietą, Elizabeth Bennett, Elizą Doolittle na balu u ambasadora albo Grace Kelly u szczytu kariery. Te metody działają tylko w teorii, w praktyce szybko się zużywają i człowiek zostaje odrażająco nagi, tylko wokół jego stóp leżą strzępy zgruchotanej pewności siebie. Niezachwianą godność można osiągnąć na dwa sposoby:
1. Zajmując umysł książką, najlepiej powieścią lub dramatem. 2. Recytując Keatsa.
Odkryłam tę technikę dawno temu, kiedy chodziłam do drugiej klasy szkoły podstawowej w Sparcie i pomimo największych starań słyszałam emocjonujące opowieści z Elitarnej Imprezy z Nocowaniem urządzonej przez Eleanor Slagg. Wyciągnęłam z torby Mein Kampf (Hitler, 1925), którą ukradłam na chybił trafił z biblioteki taty. Wetknęłam nos między okładki i nie ustępując kanclerzowi Niemiec surowością ani powagą, czytałam i czytałam, aż słowa na kartkach książki zwyciężyły, a plotki Eleanor Slagg skapitulowały.
***
- Witam was - powiedział do mikrofonu dyrektor Haver-xxxmeyer. Bill przypominał posturą kaktusa saguaro, który za długo rósł bez wody, a jego ubranie - granatowa marynarka, niebieska koszula i skórzany pas z wielką srebrną klamrą przedstawiającą oblężenie Alamo albo bitwę pod Little Bighorn - miało taki sam sprany, wypłowiały i zakurzony wygląd jak jego oblicze. Przechadzał się wolnym krokiem po podeście, jakby rozkoszował się wyimaginowanym brzęczeniem ostróg przy swoich butach i z upodobaniem ściskał w rękach bezprzewodowy mikrofon niczym kowbojski kapelusz. - No to się zaczyna - wyszeptał obok mnie nadpobudliwy Mozart, który nie przestawał wystukiwać Wesela Figara (1786) na siedzeniu między nogami. Siedziałam między Amadeuszem a chłopakiem, który wyglądał kropka w kropkę jak Sal Mineo (zob. : Buntownik bez powodu). - Dla tych z was, którzy jeszcze nigdy nie słyszeli złotych myśli Dixona - ciągnął Bill - tych, którzy są nowi, cóż, macie szczęście, ponieważ usłyszycie je po raz pierwszy. Dixon był moim dziadkiem. Dziadunio Havermayer lubił młodych ludzi, którzy umieją słuchać i uczyć się od starszych. Kiedy dorastałem, brał mnie często na bok i mówił: „Synu, nigdy nie bój się zmieniać”. Nie potrafiłbym ująć tego lepiej: nie bójcie się zmieniać. Właśnie tak. Z pewnością Bill nie był pierwszym dyrektorem cierpiącym na efekt Sinatry śpiewającego Ol'Blue Eyes w Sands. Niezliczone rzesze dyrektorów szkół, zwłaszcza płci męskiej, myliły błyszczące podłogi i przyćmione światła stołówki lub mętną akustykę szkolnego audytorium z rubinowymi ścianami Copa Room, a uczniów z publicznością, która kupiła bilety na miesiąc przed występem i wybuliła sto dolców od głowy. Na nieszczęście wierzył, że może fałszować Strangers in the Night albo The Best is Yet to Come, zapominając słów, i nie narazić przy tym na szwank swojego autorytetu dyrektora szkoły. Ślepy pieśniarz, Głos Ameryki. W rzeczywistości, rzecz jasna, ludzie stroili sobie z niego żarty, wyśmiewali go i parodiowali. - Hej, co czytasz? - zapytał chłopak za moimi plecami. Nie zorientowałam się, że mówi do mnie, dopóki nie powtórzył tego pytania tuż nad moim prawym ramieniem. Wbiłam wzrok w zniszczoną książkę, którą trzymałam w ręku, otwartą na stronie osiemnastej. Czy potrafisz Bricka uszczęśliwić? - Halo! Koleżanko? Proszę pani? - Pochylił się jeszcze bliżej, aż poczułam na szyi
jego gorący oddech. - Mówi pani po angielsku? Dziewczyna, która siedziała obok niego, zachichotała. - Parlaj vu fransaj? Szprechen zi dojcie? Według taty najtrudniej jest uciec przed kimś, kogo nazywał Oscarem Shapeleyem, odrażającym facetem, który z niewiadomych przyczyn dochodzi do wniosku, że to, co ma do powiedzenia, jest nieskończenie fascynujące, a w łóżku po prostu nie można mu się oprzeć. - Parlate Italiano? Halo! Dialog z Kotki na gorącym blaszanym dachu (Williams, 1955) skakał mi przed oczami. ... Jeden z tych potworów bez szyi uderzył mnie lodem. Ich małe tłuste główki siedzą na małych tłustych szyjach zupełnie niepołączone... Maggie Kotka nie zniosłaby takiego napastowania. Założyłaby nogę na nogę pod tą swoją cieniuteńką haleczką i powiedziała coś płomiennego i głębokiego, tak że wszyscy w pokoju, łącznie Wielkim Tatą, zakrztusiliby się lodem z napoju miętowego. - No i co ma facet zrobić, żeby zwrócić na siebie chociaż trochę uwagi? Nie miałam innego wyjścia, musiałam się obejrzeć. - Co? Uśmiechał się do mnie. Spodziewałam się zobaczyć potwora bez szyi, a ku swemu osłupieniu zobaczyłam Księżycowego Chłopca. Księżycowy Chłopiec ma poduszkowe oczy, ciężkie, cieniste powieki, uśmiech jak hamak w południowym skwarze i posrebrzany, senny wyraz twarzy, który większość ludzi przybiera tylko na kilka minut przed zaśnięciem, on zaś nosi przez cały dzień i nawet wieczorem. Księżycowe Dziecko może być kobietą lub mężczyzną i jest przedmiotem powszechnego uwielbienia. Czczą je nawet nauczyciele. Kiedy zadają pytanie, patrzą zawsze na nie, i nawet jeśli odpowie sennym głosem i zupełnie od rzeczy, mówią: „Och, wspaniale”, i dotąd wykręcają jego słowa niczym kawałek drutu, aż zaczną znaczyć coś podniosłego. - Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem ci przeszkadzać. Miał blond włosy, ale w niczym nie przypominał wyblakłego Skandynawa, który aż się prosi, żeby go ufarbować, zabarwić, przyciemnić. Był ubrany w śnieżnobiałą koszulę i granatowy rozpinany blezer. Krawat w czerwono-niebieskie paski wisiał mu luźno pod szyją, lekko przekrzywiony. - Czemu się nie odzywasz? Masz się za gwiazdę w drodze na Broadway? - Nie, tylko... - Nazywam się Charles Loren - powiedział, jakby zdradzał wielki sekret. Tata był wielkim zwolennikiem Niezłomnego Kontaktu Wzrokowego, ale nigdy nie
wspominał o tym, że nie da się patrzeć komuś prosto w oczy z bardzo bliskiej odległości. Trzeba wybrać prawe albo lewe oko, albo przeskakiwać z jednego na drugie, ewentualnie zdecydować się na punkt pomiędzy nimi. Mnie jednak punkt ten zawsze wydawał się jakiś smętny i nietrwały, zarośnięty zaniedbanymi brwiami, często niezdarnie przekrzywiony, miejsce, gdzie Dawid wycelował kamieniem i zabił Goliata. - Wiem, kto ty jesteś - oznajmił. - Blue Jakaśtam. Nie mów... - A cóż to za wrzawa w ostatnim rzędzie, na litość boską? Charles aż podskoczył na krześle, a ja błyskawicznie odwróciłam się w stronę podium. Miejsce Havermeyera zajęła teraz krzepka kobieta o jaskrawo-pomarańczowych włosach, ta sama, która przyglądała się tacie, kiedy wykrzykiwał fragmenty Byrona, wysadzając mnie z samochodu. Miała na sobie jasnoróżową garsonkę, żakiet napinał się na niej jak ciężarowiec, żeby utrzymać zapięte guziki. Splotła ręce na piersi, nogi rozstawiła mocno na ziemi w pozie przypominającej ilustrację „Typowy turecki wojownik z okresu drugiej krucjaty” w jednej z ulubionych pozycji taty, W imię Boga. Historia wojen i prześladowań religijnych (Murgg, 1981, il. 11. 23). Patrzyła prosto na mnie. I nie tylko ona. Z całego Audytorium Miłości coś wyssało wszelkie odgłosy, wszystkie głowy odwróciły się w moją stronę, jakby turecki oddział Seldżuków zauważył samotnego chrześcijanina, który skracał sobie drogę przez ich obóz w drodze do Jerozolimy. - Zapewne jesteś nową uczennicą - powiedziała do mikrofonu. Jej głos brzmiał jak rysowanie obcasem po chodniku przepuszczone przez wzmacniacz. - Pozwolę sobie wtajemniczyć cię w niektóre zasady obowiązujące w naszej szkole. Jak ci na imię? Miałam nadzieję, że to tylko pytanie retoryczne, że wcale nie oczekuje ode mnie odpowiedzi, ale ona czekała. - Blue - odparłam. Skrzywiła się. - Jak? Co ona powiedziała? - Powiedziała „blue” - odpowiedział ktoś. - Blue? No więc, posłuchaj Blue, w tej szkole mamy taki oc zwyczaj, że jeśli ktoś wchodzi na mównicę, okazujemy mu szacunek i SŁUCHAMY, co mówi. Chyba nie muszę dodawać, że nie byłam przyzwyczajona, aby ktoś się na mnie gapił, a zwłaszcza cała szkoła. Jane Goodall przywykła, że to ona obserwuje innych, zawsze w samotności i zawsze z ukrycia w gęstym listowiu, w którym jej zielone spodenki khaki i lniana koszula nie odróżniały się od bambusowego gąszczu. Serce zaczęło mi się jąkać, kiedy odwzajemniłam spojrzenie tych wszystkich oczu. W końcu powoli zaczęły się ode mnie
odklejać jak jajka rzucone na ścianę. - Tak jak mówiłam, wprowadziliśmy zasadnicze zmiany w kwestii terminów wyboru przedmiotów i nie będzie żadnych wyjątków, choćby nie wiem ile bombonierek mi przynoszono... Do ciebie, mówię Maxwell. Proszę zgłaszać się na czas, kiedy podejmiecie decyzję dotyczącą toku nauki. Mówię to z pełną stanowczością. - Przepraszam cię - odezwał się za moimi plecami Charles. - To Eva Brewster, powinienem był cię ostrzec, że lepiej się przy niej nie wychylać. Nazywają ją Evita. Mamy tu po trosze do czynienia z dyktaturą, chociaż formalnie jest tylko sekretarką. Eva Brewster kazała rozejść się uczniom do klas. - Słuchaj, chciałem cię o coś zapytać... hej, zaczekaj chwilę... Szybko ruszyłam za Mozartem i zaczęłam się przepychać w stronę wyjścia. Charles gonił za mną. - Czekaj. - Uśmiechnął się. - Jezu, ty naprawdę jesteś napalona na te lekcje, typowy szóstkowicz, słuchaj, ja i kilkoro moich znajomych pomyśleliśmy, że skoro jesteś nowa, to... pozornie mówił do mnie, ale jego oczy wędrowały w stronę schodów z napisem: WYJŚCIE. Wszystkie oczy Księżycowych Dzieci są unoszone helem, nie sposób ich przytrzymać na jednej osobie. - ... to może zjesz z nami lunch. Udało nam się zdobyć przepustki, żeby wyjść z kampusu, więc nie idź do stołówki. Spotkamy się przed Drapaczem piętnaście po dwunastej. Pochylił się tak nisko, że zawisł kilkanaście centymetrów nad moją twarzą. - Tylko się nie spóźnij, bo to będzie miało poważne konsekwencje. Rozumiesz? Puścił do mnie oko i już go nie było. Stałam w przejściu i przez chwilę nie mogłam się ruszyć z miejsca, ale kiedy ludzie zaczęli się obok mnie przepychać i potrącać mój plecak, musiałam dać się ponieść po schodach na górę. Nie miałam pojęcia, skąd Charles wiedział, jak mam na imię, wiedziałam natomiast dokładnie, dlaczego on i jego przyjaciele rozwijali przede mną czerwony dywan: mieli nadzieję, że przyłączę się do ich koła naukowego. Miałam za sobą długą historię doświadczeń z takimi zaproszeniami. Wystosowywały je do mnie najróżniejsze typy, począwszy od bohatera drużyny futbolowej o migdałowych oczach, który dorobił się syna przed ukończeniem szkoły, aż po szkolne wcielenie Rity Hayworth, modelkę z insertów w lokalnej gazecie weekendowej. Na ogól byłam bardzo podniecona, kiedy zapraszano mnie do koła naukowego, i wchodząc do umówionego mieszkania zaopatrzona w notatnik, flamastry, czerwone długopisy i podręczniki uzupełniające, wpadałam w euforię niczym tancerka rewiowa, której powiedziano, że ma się przygotować do zastępstwa w głównej roli. Nawet
tata dawał się ponieść emocjom. Wioząc mnie do Brada, Jeba czy Sheena, mruczał coś o tym, że to wspaniała okazja, która pozwoli mi rozwinąć skrzydła niczym Dorothy Parker i w pojedynkę założyć współczesny Algonkiński Okrągły Stół. Zwykle jednak niewiele trzeba było czasu, aby się zorientować, że nie zaproszono mnie z powodu mojego błyskotliwego dowcipu. Jeśli salon Carli był Kręgiem Przyjaciół pani Parker, to ja robiłam tam co najwyżej za kelnerkę, którą wszyscy ignorowali, chyba że potrzebowali kolejną szkocką albo coś nie grało zjedzeniem. Ktoś z nich odkrył, że jestem molem książkowym, wzorową uczennicą (albo „kardiganem”, jak ich nazywają w Akademii Coventry) i moim zadaniem miało być opracowywanie połowy zagadnień z arkusza zadań, a czasami nawet wszystkich. - Niech zrobi jeszcze to jedno. Nie masz nic przeciwko temu, prawda, Blue? Punkt zwrotny nastąpił u Leroya. Nagle, na samym środku salonu zastawionego porcelanowymi figurkami dalmatyńczyków, wybuchnęłam płaczem, chociaż nie mam pojęcia, dlaczego postanowiłam się rozpłakać akurat w tym konkretnym momencie. Leroy, Jessica i Schyler dali mi do zrobienia tylko jedną czwartą zadań z arkusza. Podeszli do mnie i śpiewnymi słodkimi głosami intonowali: „O Boże, co się stało?”, aż do pokoju wpadły ściągnięte zamieszaniem trzy żywe dalmatyńczyki i zaczęły krążyć w kółko i szczekać, co z kolei ściągnęło z kuchni matkę Leroya, która stanęła w drzwiach w różowych gumowych rękawiczkach. - Leroy! Mówiłam ci, żebyś ich nie podjudzał! - krzyknęła. Wybiegłam na dwór i wróciłam do domu na piechotę, całe dziesięć kilometrów. Leroy nigdy mi nie oddał podręczników, które u niego zostawiłam. - Skąd znasz Charlesa? - zapytał Sal Mineo, przechodząc obok mnie przez szklane drzwi auli. - Wcale go nie znam - odparłam. - Szczęściara z ciebie, każdy chciałby go poznać. - Dlaczego? Sal wyglądał na zakłopotanego, w końcu wzruszył ramionami i powiedział z żalem: - Ma w sobie coś królewskiego. Zanim jednak zdążyłam zapytać, co to znaczy, zeskoczył z betonowych schodków i zniknął w tłumie. Salowie Mineo zawsze gadają w taki gąbczasty sposób, ich sformułowania są niewyraźne jak brzeg swetra z angory. Mają inne oczy niż pozostali ludzie - z powiększonymi gruczołami łzowymi i dodatkowymi nerwami wzrokowymi. Zastanawiałam się, czy za nim nie pobiec, czy nie powiedzieć mu, zanim się skończy film, że jest bardzo
wzniosłą i uduchowioną postacią o wielkiej wrażliwości, archetypem wszystkiego, co w jego pokoleniu zostało utracone i zaprzepaszczone, ale jeśli nie będzie ostrożny i nie zrozumie tego, kim jest, zginie w strzelaninie z ręki policjanta zbyt pochopnego w pociąganiu za spust. Nie pobiegłam, zamiast tego zauważyłam jego wysokość Księcia Charlesa: z plecakiem przerzuconym niedbale przez ramię, beztrosko uśmiechnięty, szedł szybkim krokiem przez dziedziniec w stronę ciemnowłosej dziewczyny w długim, brązowym, wełnianym płaszczu. Podkradł się do niej po cichu, po czym niespodziewanie zarzucił jej ręce na szyję i krzyknął: „Mam cię!”. W pierwszej chwili dziewczyna też krzyknęła, ale kiedy Charles wyskoczył jej zza pleców i stanął przed nią, wybuchnęła śmiechem. Miała cudownie dźwięczny śmiech, który rozszedł się w porannym powietrzu i przeciął przytłumione rozmowy innych uczniów jak ostry nóż, sugerując, że jego właścicielka nie zna takich pojęć jak zakłopotanie czy skrępowanie, że nawet pogrążona w żalu wyglądałaby zachwycająco, gdyby zdarzało jej się doświadczyć takiego uczucia. To musiała być jego oszałamiająca dziewczyna, razem stanowili jedną z tych par, które nazywałam Błękitną Laguną: o śniadych cerach, rozwianych włosach (jest taka jedna w każdym liceum). Błękitna Laguna samymi tylko namiętnymi spojrzeniami, jakie posyłała sobie na korytarzu, potrafiła podkopać cnotliwe podłoże uczniowskiej społeczności. Uczniowie obserwowali ich z zachwytem jak pędy fasoli szybko rozrastające się w szkolnym doświadczeniu. Nauczyciele, nie wszyscy, ale niektórzy, nie sypiali po nocach, zżerani nienawiścią do ich dziwacznej dojrzałej młodzieńczości, podobnej gardenii, która zakwitła w środku stycznia, i ich urody, olśniewającej i smutnej zarazem jak piękno koni wyścigowych. I ich miłości, o której wszyscy poza kochankami wiedzieli, że nie potrwa długo. Świadomie odwróciłam od nich wzrok (jeśli się widziało jedną wersję Błękitnej Laguny, to widziało się je wszystkie), lecz kiedy doszłam do Hanoveru i otworzyłam boczne drzwi, od niechcenia jeszcze raz rzuciłam okiem w ich kierunku i zdębiałam. Uprzytomniłam sobie, że popełniłam dramatyczną pomyłkę. Charles stał teraz w pełnej szacunku odległości (chociaż nadal miał minę kota pożerającego wzrokiem kłębek nici), a ona patrzyła na niego surowo, po nauczycielsku, ze ściągniętymi brwiami (takiego marsa potrafi w dowolnej chwili przywołać na twarz każdy szanujący się nauczyciel; tata na przykład robił czasami takiego, który w jednej chwili zamieniał jego czoło w pomarszczonego czipsa). To nie była uczennica. Szczerze mówiąc, kiedy teraz na nią patrzyłam, nie miałam pojęcia, jak mogłam ją wziąć za uczennicę: dłoń na biodrze, broda uniesiona, jakby kobieta próbowała się zamienić w sokoła i poszybować nad szkolnym trawnikiem. Na nogach miała wysokie skórzane buty, łudząco podobne do Włoch, i
właśnie gasiła obcasem niedopałek papierosa. To była Hannah Schneider.
***
Kiedy tata wpadał w swój burboński nastrój, wznosił długie, pięciominutowe toasty za starego Benna Ohnesorga, zastrzelonego przez berlińską policję podczas studenckiej demonstracji w 1967 roku. Tata miał wtedy dziewiętnaście lat i stał tuż obok niego. - Nadeptywał mi na sznurowadło, kiedy go trafili. Całe życie: głupawe problemy, na które marnowałem energię, oceny, sytuacja finansowa, nawet dziewczyna, wszystko stężało, kiedy spojrzałem w jego martwe oczy. Tu zwykle milkł i wzdychał (chociaż było to nie tyle westchnienie, co herkulesowe zadęcie, którym można by spokojnie zagrać na dudach). Czułam gorący zapach alkoholu. Kiedy byłam małą dziewczynką, wyobrażałam sobie, że tak właśnie pachnieli romantyczni poeci albo ci dziewiętnastowieczni latynoamerykańscy generałowie, o których lubił rozprawiać tata, że „surfowali na falach kolejnych junt i rewolucji”. - To była moja bolszewicka chwila, że się tak wyrażę mówił. - Moment, w którym postanowiłem wziąć udział w szturmie na Pałac Zimowy... Jeśli ci szczęście dopisze, też będziesz miała w życiu taką chwilę. I od czasu do czasu, po toaście na cześć Benna, tata rozwodził się na temat jednej ze swych ulubionych zasad, tej mianowicie o Historii Życia, ale to tylko jeśli nie miał do przygotowania jakiegoś wykładu albo nie był właśnie w połowie rozdziału nowej książki o wojnie, napisanej przez któregoś ze swoich kolegów z Harvardu. (Przeprowadzał na niej sekcję zwłok niczym fanatyczny lekarz medycyny sądowej szukający śladów przestępstwa: „No i proszę! Oto dowód, że Lou Swann to najzwyklejszy pismak! Posłuchaj tylko tych bzdur: Do osiągnięcia sukcesu rewolucjonistom potrzebne są prężnie działające siły zbrojne, zdolne wywołać powszechną panikę; przemoc musi zatem narastać, aż osiągnie punkt kulminacyjny i przerodzi się w wojnę domową. Głupiec, nie zauważyłby wojny domowej, nawet gdyby go ugryzła w tyłek!”). - Każdy człowiek jest odpowiedzialny za to, aby akcja jego Historii Życia toczyła się wartko - powiedział tata, drapiąc się z namysłem po brodzie i poprawiając miękki kołnierzyk batystowej koszuli. - Nawet jeśli masz ten Bardzo Ważny Powód, to i tak twoja historia może być nudna jak Nebraska i jest to wyłącznie twoja wina. Jeśli widzisz przed sobą tylko hektary
pól kukurydzianych, to znajdź sobie coś, w co warto wierzyć (poza własną osobą), najlepiej jakąś sprawę niezalatującą odorem hipokryzji, i rzuć się do walki. Nie bez powodu nadal drukuje się na podkoszulkach portrety Che Guevary, a ludzie do dziś szepczą o Nocnej Straży, mimo że od dwudziestu lat nikt nie znalazł żadnego dowodu na ich istnienie. - Przede wszystkim jednak, i jest to sprawa zasadniczej wagi, kochanie, nie próbuj zmieniać struktury narracyjnej cudzej Historii Życia, chociaż z pewnością nieraz poczujesz pokusę, obserwując w szkole i wszędzie wokół siebie te biedne dusze pędzące nieświadomie po wątkach pobocznych, dygresjach, z których prawdopodobnie nigdy się nie wygrzebią. Oprzyj się tej pokusie. Skup wysiłki na swojej własnej historii. Poprawiaj ją, pisz nowe wersje, zwiększaj rozmach, głębię treści, uniwersalizm wątków. Nie obchodzi mnie, jakie to wątki, one są twoje, to ty je musisz odkryć i rozwinąć, a pierwsza rzecz, jakiej będziesz do tego potrzebowała, to odwaga. Charakter. Po niemiecku Mut. Widzisz, słonko, ludzie wokół ciebie mogą mieć swoje nowelki, swoje banalne, oklepane opowiadanka pełne truizmów i przypadków, z rzadka przyprawione niespodziewanym zwrotem akcji, w gruncie rzeczy jednak boleśnie przyziemne i groteskowe. Nieliczni wysmażą tragedię grecką, to ci, którzy urodzili się, aby cierpieć i umrzeć nieszczęśliwi. Ale ty, moja „Poślubiona Milczeniu”, ty napiszesz swoim życiem co najmniej epopeję. Z nich wszystkich to właśnie twoja historia przetrwa wieki. - Skąd możesz to wiedzieć? - pytałam głosem, który w porównaniu z niezachwianą pewnością taty brzmiał nieśmiało i z powątpiewaniem. - Po prostu wiem - odpowiadał tata, po czym zamykał oczy na znak, że nie chce dłużej o tym rozmawiać. W pokoju słychać było tylko kostki lodu rozpuszczające się w jego szklance z burbonem.
Niebezpieczne związki Kiedy zobaczyłam, że Charles przyjaźni się z Hannah Schneider, kusiło mnie trochę, aby udać się na wyznaczone spotkanie przed Drapaczem, ale w końcu postanowiłam, że nie pójdę. Nie miałam pojęcia, co to jest ten Drapacz, i nie miałam czasu się tym przejmować, w końcu wzięłam na swoje barki sześć przedmiotów z rozszerzonym materiałem („Dość, żeby zatopić całą flotę MS Jakichśtam”, orzekł tata), a zrobiłam sobie tylko jedną wolną godzinę. Moi nauczyciele okazali się bystrzy, skrupulatni i generalnie na poziomie (nie „kompletny Ciemnogród”, jak tata określił panią Roper z gimnazjum Meadowbrook, która uwielbiała każde zdanie wieńczyć z rozmachem grande finale najchętniej w postaci zaimka „się”): „Do Eneidy patrz SIĘ”). Większość szczyciła się podziwu godnym bogactwem słownika (pani Gershon od fizyki użyła słowa ersatz już piętnaście minut po dzwonku), a jedna, mianowicie pani Martine Filobeque od rozszerzonego francuskiego, miała Trwale Ściągnięte Usta, co mogło zwiastować poważne niebezpieczeństwo w miarę upływu roku szkolnego. - Długotrwałe ściąganie ust, która to cecha jest właściwa wyłącznie pedagogom płci żeńskiej, oznacza skumulowany gniew dydaktyczny - stwierdził tata. - Rozważyłbym bardzo poważnie jakieś kwiaty, czekoladki, cokolwiek, co skojarzyłoby cię w jej umyśle z tym, co na świecie słuszne. Moi rówieśnicy też nie wszyscy byli ptasimi móżdżkami i kompletnymi beztalenciami („ciepłe kluchy”, jak tata nazywał wszystkie dzieciaki ze szkoły Sage Day). Kiedy na angielskim podniosłam rękę, aby odpowiedzieć pani Simpson na pytanie o Najważniejsze Zagadnienia poruszane w Niewidzialnym człowieku (Ellison, 1952) (który pojawiał się na listach wakacyjnych lektur równie regularnie jak korupcja w Kamerunie), okazało się niewiarygodne! - że wcale nie byłam jedyna ani nawet pierwsza. Pękaty Radley Clifton, o podbródku z poważnymi śladami erozji, trzymał już swoją tłustą rękę w górze. Chociaż jego odpowiedź nie należała do najbardziej błyskotliwych czy natchnionych, nie była też kompletnie
kalibańska
ani
od
rzeczy,
i
kiedy
pani
Simpson
wręczyła
nam
dziewiętnastostronicowy spis lektur na pierwszy semestr, przyszło mi do głowy, że nauka w St. Gallway może wcale nie być dziecięcą igraszką i łatwym zwycięstwem. Może jeśli chcę zająć na koniec roku pierwsze miejsce w szkole (a myślę, że chciałam, chociaż czasami To, Czego Chciał Tata, bez pardonu torowało sobie drogę w moim umyśle ku Temu, Czego Ja
Chcę, i to nie przechodząc przez żadne odprawy celne), muszę się przygotować do brutalnej kampanii i przeprowadzić ją z całą bezwzględnością Attyli, wodza Hunów. - Tylko raz w życiu człowiek może zostać prymusem w klasie maturalnej - zauważył tata. - Tak jak dostaje jedno ciało, jedno życie, a w związku z tym jedną jedyną szansę na nieśmiertelność.
***
Nie odpowiedziałam również na liścik, który dostałam nazajutrz, chociaż przeczytałam go dwadzieścia razy, nawet w samym środku wykładu pani Gershon: Od kuli armatniej do fal świetlnych, wybór zagadnień z historii fizyki. Kiedy paleoantropolog Donald Johanson odkrył w 1974 roku bardzo wczesnego hominida, czuł prawdopodobnie to samo co ja, kiedy otworzyłam swoją szafkę, a z niej wyfrunęła kremowa koperta i upadła mi u stóp. Nie miałam pojęcia, czy to, co znalazłam, to cud (który na zawsze odmieni bieg historii), czy kawał.
Blue Co się stało, do diaska? Przeszły ci koło nosa brokuły z pieczonymi ziemniakami i cheddarem U Wendy. Podejrzewam, że odgrywasz nieprzystępną. W porządku, podejmuję rękawicę. Spróbujemy jeszcze raz? Napełniasz mnie tęsknotą. (To był żart). W tym samym miejscu o tej samej porze. Charles
Zignorowałam również dwa listy, które znalazłam w szafce następnego dnia, w środę: jeden w kremowej kopercie, drugi, napisany spiczastym, pochyłym pismem na selerowozielonym papierze z wymyślną plątaniną inicjałów JCW na górze.
Blue Zraniłaś mnie. No cóż, dzisiaj również będę czekał. Będę czekał
codziennie aż do końca świata. Więc zlituj się nad biednym facetem. Charles
Droga Blue Wygląda na to, że Charles coś namieszał, więc podjęłam decyzję o politycznej interwencji. Pewnie uważasz go za natręta. Rozumiem cię. Prawda jest jednak taka, że opowiedziała nam o tobie nasza przyjaciółka, Hannah. Zaproponowała, żebyśmy się poznali. Nikt z nas nie chodzi z tobą na lekcje, więc musimy się spotkać po lekcjach. Przyjdź w piątek za piętnaście czwarta do pokoju numer dwieście osiem na drugim piętrze Kopca, i zaczekaj tam na nas. Nie spóźnij się. Umieramy z ciekawości, żeby cię poznać i dowiedzieć się wszystkiego o Ohio!!! Całuję, Jade Churchill Whitestone
Te dwa listy zdołałyby zapewne omamić przeciętną nową uczennicę. Po kilku dniach wymownego oporu, niczym głupia osiemnastowieczna dziewica pomknęłaby na paluszkach pod głębokie cienie Drapacza, przygryzając pełne wiśniowe wargi i czekała na swego arystokratę w peruce, aby ją poniósł (z trzepoczącymi culottes) ku zgubie. Ja jednakowoż byłam nieprzejednaną mniszką. Pozostałam niezłomna. No, przesadzam. Nigdy przedtem nie dostałam listu od nieznajomego (albo raczej od nikogo, kto nie był tatą) i nie da się zaprzeczyć, że otwierając tajemniczą kopertę, czułam radosny dreszczyk emocji. Tata zauważył kiedyś, że prywatne listy (w tym samym stopniu co wizerunek traszki grzebieniastej na liście zagrożonych gatunków) są na tym świecie jednym z niewielu przedmiotów martwych, mających w sobie cos magicznego. - Nawet Głupcy i Tępaki, których trudno znieść w bezpośrednim kontakcie, w listach stają się zupełnie do rzeczy, a niekiedy nawet zabawni. Wyczuwałam w tych listach coś dziwnego i nieszczerego, coś trochę jak Markiza de Merteuil do wicehrabiego de Valmont w Chateau de... , coś za bardzo Paryż, 4 sierpnia 17... Co nie znaczy, że uważałam się za ostatniego pionka w ich kusicielskiej grze, aż tak daleko się nie posunęłam, wiedziałam jednak wystarczająco dużo na temat wkraczania na
salony. Wprowadzanie nowej osoby do elitarnego kręgu le petit salon wiąże się zawsze z wielkim niebezpieczeństwem. Ilość miejsc jest ograniczona, a więc siłą rzeczy któraś spośród starych figur musi się przesunąć (złowieszczy znak, że tracisz punkt oparcia na dworze, że stajesz się une grande dame manque). Najbezpieczniej dla nowo przybyłej jest zostać zignorowaną, jeśli jej pochodzenie jest wystarczająco niejasne, lub odrzuconą (co idzie zwykle w parze z aluzjami o pochodzeniu z nieprawego łoża), chyba że znajdzie się ktoś - utytułowana matka, wpływowa ciotka (czule nazywana przez wszystkich Madame Titi) - kto ma czas i władzę, aby ją wprowadzić, wcisnąć (mniejsza o zderzające się peruki z klatkami dla ptaków) i tak poustawiać całe towarzystwo, aby każdemu było wygodnie lub przynajmniej znośnie, w każdym razie do następnej rewolucji. Jeszcze bardziej osobliwie brzmiała wzmianka o Hannah Schneider. Pani profesor nie miała żadnego powodu wcielać się w rolę mojej Madame Titi. Czyżbym w Surely Shoos zrobiła na niej wrażenie smutnej i przygnębionej? Zdawało mi się, że promieniałam „czujną inteligencją”, jak mnie kiedyś określił pewien znajomy taty, upośledzony słuchowo dr Ordinote, kiedy przyszedł do nas na kolację z kotletów jagnięcych pewnego wieczoru w Archer w stanie Missouri. Pochwalił tatę za to, że wychował młodą kobietę „zdumiewająco bystrą i przenikliwą”. - Gdyby każdy mógł mieć takie dziecko, Garecie - powiedział, unosząc brwi i podkręcając głośność w aparacie słuchowym - świat by się kręcił trochę szybciej. Możliwe, że w ciągu tej dziesięciominutowej wymiany zdań z tatą, Hannah Schneider upatrzyła go sobie na cel miłosnych zabiegów i uznała, że milkliwa córka nada się znakomicie na małą, przenośną drabinę, po której będzie mogła się wspiąć, aby go zdobyć. Tak właśnie wymyśliła sobie swego czasu Sheila Crane z Pritchardsville w Georgii, która widziała tatę tylko przez dwadzieścia sekund podczas szkolnego przedstawienia (przedarła jego bilet na pół) i to jej wystarczyło, aby zdecydować, że to jest Ten Jedyny. Po tym wydarzeniu panna Crane, która pracowała na pół etatu w szkolnym gabinecie lekarskim, zaczęła się ni stąd, ni zowąd na każdej długiej przerwie materializować na podwórku przy huśtawkach z pudełkiem miętowych czekoladek. Wołała mnie po imieniu, a kiedy byłam blisko, wyciągała do mnie rękę z czekoladką, jakby wabiła zabłąkanego psa. - Opowiesz mi o swoim tatusiu? - pytała niby od niechcenia, ale świdrowała mnie oczami jak elektryczna wiertarka. - Co twój tatuś lubi? Zwykle gapiłam się na nią bez słowa, łapałam czekoladkę i dawałam drapaka, ale raz odpowiedziałam:
- Karola Marksa. Jej oczy rozszerzyły się z przerażenia. - Jest homoseksualistą?
***
Rewolucja jest gwałtownym spalaniem, do jakiego może dojść po dziesiątkach lat opresji i nędzy, ale moment, w którym dochodzi do wybuchu, nader często bywa brzemiennym w skutki przypadkiem. Według jednego z mało znanych tekstów z biblioteki taty, Les Faits Perdus (Manneurs, 1952), nigdy by nie doszło do ataku na Bastylię, gdyby jeden z demonstrujących pod murami, zwykły chłop nazwiskiem Pierre Fromande, nie zauważył, jak strażnik więzienia wskazuje na niego palcem i woła: Un bricon! (głupiec). Tego ranka, czternastego lipca 1789 roku, Pierre był w złym humorze, pokłócił się bowiem ze swoją wielce ponętną żoną, Marie-Chantal, za jej romans sans scrupule z ich parobkiem, Louisem Belgiem. Usłyszawszy obelgę pod Bastylią, Pierre pomyślał mgliście, że strażnik ma taki sam wypukły tors (niczym ser roquefort) jak Louis Belg, stracił nad sobą panowanie i ruszył do szturmu, wołając: Cest tout fini! (Czas z tym wszystkim skończyć!). Oszalały tłum ruszył za nim, sądząc, że mowa o panowaniu Ludwika XVI, chociaż Pierre w istocie rzeczy miał przed oczami Marie-Chantal krzyczącą z rozkoszy na polu jęczmienia w objęciach roznamiętnionego Louisa Belga. W rzeczywistości jednak Pierre źle zrozumiał całkiem dobre intencje strażnika więzienia, który wskazując na niego, zawołał: Votre bouton! - bowiem ubierając się tego ranka, Pierre nie zapiął jednego guzika przy koszuli. Według Manneursa w podobnych okolicznościach rozgrywała się duża część historii, łącznie z amerykańską wojną o niepodległość („herbatka bostońska” była robotą osiemnastowiecznych żakowskich wygłupów) i pierwszą wojną światową (Gawriło Princip po spotkaniu ze swoimi kumplami od kielicha z Czarnej Ręki wystrzelił w powietrze kilka serii, tak po prostu, na wiwat, żeby się popisać, akurat w chwili, gdy arcyksiążę Ferdynand przejeżdżał w swoim królewski kabriolecie (str. 199, 243). Hiroszima też była niezamierzona. Kiedy bowiem Truman powiedział swojemu gabinetowi: „Wchodzę”, nie mówił wcale, jak powszechnie sądzono, o ataku na Japonię, ale o tym, że ma się ochotę wykąpać w basenie Białego Domu. Moja rewolucja była nie mniej przypadkowa.
W piątek po lunchu zorganizowano sorbetowe spotkanie towarzyskie pod hasłem „Poznaj swoją szkołę”. Na brukowanym patio przed stołówką uczniowie i nauczyciele delektowali się wyśmienitym francuskim sorbetem rozdzielanym przez szefa kuchni, Christiana Gordona. Co bardziej gorliwi uczniowie (łącznie z Radleyem Cliftonem, któremu brzuch sterczał spod koszuli niedokładnie wsuniętej w spodnie) roili się wokół najważniejszych członków administracji St. Gallway (z pewnością tych odpowiedzialnych za wyróżnienia na koniec roku szkolnego. „W dzisiejszych czasach lizusostwo daje odwrotne rezultaty - orzekł tata. - Nadskakiwanie, wazeliniarstwo - wszystko to przeżytki). Powiedziawszy skromne „Dzień dobry” kilkorgu nauczycielom (uśmiechnęłam się do pani Filobeque, która stała pod choiną kanadyjską i wyglądała dość żałośnie, ale ona w odpowiedzi na mój uśmiech jeszcze mocniej ściągnęła wargi), udałam się na swoją następną lekcję, historię sztuki w Eltonie, i czekałam w pustej klasie. Po dziesięciu minutach zjawił się pan Archer z pucharkiem sorbetu mangowego i biodegradowalną torbą na ramię z napisem „Jestem przyjacielem Ziemi” (zob. : chwytnica kolorowa w: Od żabiego króla do kijanki, 1998). Miał tak spocone czoło, że wyglądał jak szklanka z mrożoną herbatą. - Czy możesz mi pomóc rozstawić projektor do slajdów? - zapytał. (Jako przyjaciel Ziemi pan Archer był wrogiem urządzeń mechanicznych). Zgodziłam się i właśnie kończyłam ładowanie stu dwunastu slajdów, kiedy zaczęli się schodzić uczniowie, większość z siorbiącymi uśmiechami na twarzach i sorbetami w rękach. - Dziękuję ci za pomoc, Babs - powiedział pan Archer i uśmiechnął się do mnie, przyklejając swoje długie, lepkie palce do blatu biurka. - Dzisiaj dokończymy Lascaux i przejdziemy do bogatej tradycji artystycznej, która ukształtowała się na terenach dzisiejszego południowego Iraku. Jamesie, możesz zgasić światło? W przeciwieństwie do Pierre'a Fromande'a ja usłyszałam bardzo dokładnie, co powiedział pan Archer, a w przeciwieństwie do gabinetu Trumana doskonale zrozumiałam jego intencje. Rzecz jasna wiele razy przedtem nadawano mi różne przezwiska, od Betsy poprzez Barbarę, „Ty tam w kącie” aż po „Czerwona, nie, nie, żartowałem”. Między dwunastym a czternastym rokiem życia sądziłam nawet, że to imię jest przeklęte, że nauczyciele szepczą między sobą opowieści o niesamowitych właściwościach słowa „Blue”, które niby gigantyczne pióro zawieszone w górze spuści ciemną, nieprzeniknioną niebieskość na każdego, kto je wymówi. Swego czasu Lottie Bergoney, nauczycielka drugiej klasy szkoły podstawowej w Pocus w stanie Indiana, zadzwoniła nawet do taty z sugestią, żeby mnie przechrzcił.
- Nie uwierzysz! - powiedział tata bezgłośnie, zasłaniając ręką mikrofon i dając mi znak, żebym posłuchała z drugiego aparatu. - Będę z panem szczera, panie Van Meer. To imię jej szkodzi. Dzieci w klasie sobie z niej żartują. Wołają na nią Niebo, a co bardziej bystre - Kobalt. Albo Rythm and Blues. Może powinien pan wziąć pod uwagę zmianę jej imienia. - Ma pani jakieś propozycje, pani Bergie? - Jasne. Nie wiem jak pan, ale ja zawsze uwielbiałam Dafne. Może stało się tak za sprawą tego konkretnego imienia, które rzucił pan Archer: Babs, niczym pseudonim nadpobudliwej żony, która nie nosi biustonosza na lekcje tenisa, a może pewność, z jaką je wypowiedział, bez śladu wahania czy zastanowienia. W każdym razie, siedząc w ławce, poczułam nagle, że brakuje mi powietrza, a jednocześnie miałam ochotę zerwać się na równe nogi i wrzasnąć na całe gardło: „Mam na imię Blue, ty sukinsynu!”. Zamiast tego sięgnęłam do plecaka i wyjęłam zeń trzy listy wsunięte za okładkę notesu z pracami domowymi. Jeszcze raz przeczytałam wszystkie po kolei i nagle z jasnością umysłu równą tej, z jaką spłynęły na Robespierre'a, kiedy leżał w wannie, te trzy słowa: liberte, egalite, fraternite, niczym trzy wielkie statki zawijające do portu - zrozumiałam, co muszę zrobić.
***
Po lekcjach zadzwoniłam do taty na uniwersytet z automatu w Hanoverze. Zostawiłam mu wiadomość, żeby nie przyjeżdżał po mnie wcześniej niż za piętnaście piąta, ponieważ mam się spotkać z panią Simpson, nauczycielką od angielskiego, w celu omówienia jej Wielkich Oczekiwań wobec prac okresowych. Za dwadzieścia czwarta, upewniwszy się uprzednio w żeńskiej toalecie na parterze Hanoveru, że nie usiadłam na gumie do żucia ani czekoladzie, że nie mam niczego między zębami i nie oparłam się policzkiem o dłoń ubrudzoną atramentem, wskutek czego odcisnęłam sobie na nim mozaikę granatowych linii papilarnych (jak to miało kiedyś miejsce), najspokojniej jak mogłam skierowałam kroki w stronę Kopca. Zapukałam do drzwi z numerem dwieście osiem i zostałam natychmiast przywitana przez chór beznamiętnych, bynajmniej niezaskoczonych głosów: - Otwarte. Powoli otworzyłam drzwi. Na środku klasy stało w kręgu kilka ławek, a w nich siedziało czworo uczniów, bladych jak mąka, żadne się nie uśmiechało. Pozostałe ławki
odsunięto pod ściany. - Cześć - powiedziałam. Cała czwórka patrzyła na mnie ponurym wzrokiem. - Jestem Blue. - Przyszłaś do Gildii Demonologicznej Dungeons and Dragons - oznajmił jeden z dzieciaków piskliwym głosem, jakby powietrze uchodziło z dętki rowerowej. - Tam leży jeden wolny podręcznik gracza. Właśnie wybieramy postacie na cały nadchodzący rok. - Ja jestem Mistrzem Podziemi - wyjaśnił szybko inny z graczy. - Ty jesteś Jade? - spytałam z nadzieją, odwracając się do jednej z dziewcząt. To wcale nie do końca był strzał w ciemno, ponieważ dziewczyna w długiej czarnej sukience z wąskimi rękawami, które rozszerzały się u dołu w średniowiecznym stylu, miała jadeitowo-zielone włosy przypominające suszony szpinak. - Jestem Lizzi - odpowiedziała, zwężając podejrzliwie oczy. - Znacie Hannah Schneider? - spytałam. - Babkę od filmu? - O czym ona gada? - spytała druga dziewczyna, zwracając się do Mistrza Podziemi. - Przepraszam - powiedziałam. Przylgnąwszy rozpaczliwie do wymuszonego uśmiechu jak szalony katolik do różańca, czym prędzej wycofałam się z pokoju dwieście osiem i zeszłam na parter. Niełatwo jest pogodzić się z faktem, że zostało się bezczelnie wyprowadzonym w pole albo zwyczajnie oszukanym, zwłaszcza komuś, kto chełpił się nadzwyczajną intuicją i przenikliwym zmysłem obserwacji. Stojąc na schodach Hanoveru i czekając na tatę, przeczytałam list Jade Whitestone piętnaście razy, przekonana, że musiałam coś przeoczyć pomylić datę, godzinę albo miejsce spotkania - albo że to ona się pomyliła. Może pisała list w czasie oglądania Na nabrzeżach i tak ją poruszył patos, z jakim Brando wziął małą białą rękawiczkę Evy Marie Saint w swoją mięsistą dłoń, że nie wiedziała, co pisze. Wkrótce jednak dotarło do mnie, że ten aż ocieka wręcz sarkazmem (szczególnie ostatnie zdanie), którego wcześniej nie wyczułam. Wszystko od początku do końca było mistyfikacją. Nigdy wcześniej historia nie odnotowała równie przyziemnej i podrzędnej rewolucji, może z wyjątkiem powstania „Gran Horizontes Tropicoco” w Hawanie w 1980 roku, które według taty było dziełem bezrobotnych muzyków big bandu i chóru dziewcząt El Loro Bonito i trwało całe trzy minuty („Miłość czternastolatków trwa dłużej”, zauważył tata). Siedziałam na schodach i czułam się coraz parszywiej. Udawałam, że wcale nie patrzę z
zazdrością na szczęśliwe dzieciaki pakujące się z wielkimi plecakami do samochodów, którymi przyjechali po nich rodzice, albo na wysokich chłopaków biegnących przez Zieleniec, z koszulami na wierzchu, korkami przewieszonymi przez kościste ramiona i pokrzykujących na siebie wesoło. Dziesięć po piątej nadal siedziałam przed Hanoverem i odrabiałam na kolanie pracę domową z fizyki, a taty jeszcze nie było. Trawniki, dachy Kopca, nawet chodniki zmatowiały w blednącym świetle jak fotografie z lat Wielkiego Kryzysu i poza kilkoma nauczycielami spieszącymi w stronę parkingu dla kadry (górnicy wracający ciężkim krokiem do domu), okolica wyglądała smutno i cicho, tylko dęby wachlowały się konarami jak znudzeni południowcy i z dalekiego boiska dochodził gwizdek trenera. - Blue? Odwróciłam się i z przerażeniem zobaczyłam Hannah Schneider wychodzącą z budynku za moimi plecami. - Co tu robisz sama o tej porze? - Tata musiał zostać trochę dłużej w pracy. Uśmiechnęłam się jak mogłam najradośniej. Za wszelką cenę trzeba było sprawiać wrażenie wesołej i kochanej. Po lekcjach wszyscy nauczyciele patrzą na uczniów pozbawionych opieki rodziców jak na podejrzane paczki porzucone w hali odpraw na lotnisku. - Nie jeździsz sama samochodem? - spytała, zatrzymując się koło mnie. - Jeszcze nie. Umiem prowadzić, ale nie zrobiłam jeszcze prawa jazdy. (Tata nie widział potrzeby: „Po co? Żebyś krążyła po mieście jak rekin wąsaty nad rafą w poszukiwaniu gupików? Nic z tego. Ani się potem obejrzę, jak zaczniesz chodzić w czarnej skórze. Nie wolisz jeździć z szoferem?”). Hannah kiwnęła głową. Miała na sobie długą czarną spódnicę i żółty zapinany sweter. Podczas gdy włosy większości nauczycielek po skończonym dniu pracy przypominały ususzone pędy roślin doniczkowych, włosy Hannah - prawie czarne, ale w zapadającym zmierzchu połyskujące rdzawym odcieniem - falowały zalotnie nad ramionami jak u Lauren Bacall opierającej się o futrynę drzwi. Dziwne wrażenie robiła nauczycielka tak grzesznie urzekająca, wręcz odurzająca. Była jak Dynastia. W jej obecności czuło się, że za chwilę coś się musi zdarzyć. - W takim razie Jade będzie musiała nadłożyć drogi i podjechać po ciebie - orzekła rzeczowo. - To się nawet dobrze składa, bo mój dom niełatwo znaleźć. W tę niedzielę. Między drugą a wpół do trzeciej. Lubisz tajlandzkie jedzenie? - Nie czekała na odpowiedź. -
Co tydzień przyjeżdżają do mnie na obiad, a ty od tej pory aż do końca roku będziesz honorowym gościem. Powoli się zaprzyjaźnicie. To wspaniałe dzieciaki. Charles jest uroczy i słodki, ale pozostali bywają trudni. Jak większość ludzi nie lubią zmian, ale wszystko co dobre w życiu jest skutkiem nabytych upodobań. Jeśli dadzą ci się trochę we znaki, pamiętaj, że to nie twoja wina, tylko ich. Muszą się przełamać. - Westchnęła, tak jak te gospodynie domowe w reklamach („Ach, te dzieci, ciągłe plamy na dywanie”), i machnięciem ręki odegnała niewidzialną muchę. - Jak ci się podobają lekcje? Przyzwyczajasz się? - Mówiła szybko i z jakiegoś powodu serce mi wierzgało w piersi z podniecenia, jakbym była sierotką Annie, a ona tą bohaterką graną przez Annę Reinking, która według taty miała rewelacyjne nogi. - Tak - odrzekłam, wstając. - To wspaniale. - Splotła ręce niczym projektant mody podziwiający swoją jesienną kolekcję. - Wezmę z sekretariatu twój adres i podam go Jade. W tym momencie zauważyłam nasze volvo zaparkowane przy krawężniku. Tata siedział w środku i prawdopodobnie nas obserwował, ale nie widziałam jego twarzy, tylko rozmazany zarys na fotelu kierowcy. W szybach samochodu odbijały się dęby i pożółkłe niebo. Hannah podążyła za moim spojrzeniem. - To pewnie twój środek transportu - powiedziała. - Więc zobaczymy się w niedzielę? Kiwnęłam głową. Objęła mnie lekko ramieniem. Pachniała grafitem i mydłem, i, co dziwne, sklepem z używaną odzieżą. Podprowadziła mnie w stronę samochodu, pomachała tacie ręką, po czym ruszyła w kierunku parkingu dla nauczycieli. - Karygodnie się spóźniłeś - powiedziałam, zamykając drzwiczki. - Przepraszam cię - odparł tata. - Już wychodziłem z gabinetu, kiedy wparadował najbardziej nieznośny student, jakiego można sobie wyobrazić, i zaczął mnie zamęczać swoimi prostackimi pytaniami... - W każdym razie źle to wygląda. Wychodzę na jakieś zaniedbane dziecko z kluczem na szyi z tych programów społeczno-xxx - wychowawczych. - Nie musisz się od razu tak deprecjonować. Jesteś zdecydowanie co najmniej Ucztą Kinomana. - Uruchamiając silnik, spojrzał w lusterko wsteczne. - A to była, jak sądzę, ta wścibska kobieta ze sklepu? Skinęłam głową. - Czego chciała tym razem? - Niczego, po prostu podeszła się przywitać.
Miałam zamiar powiedzieć mu prawdę. W każdym razie musiałam to zrobić, jeśli chciałam wyjść w niedzielę z Jakąś gapiowatą Suzy”, z jakimś „bezkręgowcem”, „pokwitającym cywilizacyjnym bublem, który myśli, że Czerwony Khmer to rodzaj makijażu, a walki guerilli to rytuały godowe małp”, ale najpierw przejeżdżaliśmy koło Ośrodka Sportowego im. Bartleby'ego i boiska, gdzie tłum chłopaków bez koszul skakał w powietrze za piłką niczym pstrągi w rzece. A kiedy skręciliśmy za kaplicą, tuż przed nami Hannah Schneider wsuwała właśnie kluczyk do zamka czerwonego subaru z tylnymi drzwiami powgniatanymi jak puszka po coca-coli. Patrząc na nasz przejeżdżający samochód, odgarnęła włosy z czoła i uśmiechnęła się. Był to ledwie widoczny, tajemniczy uśmiech cudzołożnych żon, blefujących pokerzystów, wytrawnych oszustów na zdjęciach z kartoteki policyjnej i w jednej chwili postanowiłam zachować dla siebie to, co mówiła, ścisnąć mocno w ręku i wypuścić dopiero w ostatniej chwili, kiedy nie będzie innego wyjścia. Tata na temat Tajnego, Genialnego Planu: - Nie ma nic bardziej destrukcyjnego dla ludzkiego umysłu.
Pani Bovary Jest taki wiersz, który tata bardzo lubił i znał go na pamięć. Nosi tytuł „Najdroższa”, czyli Mein Liebling, a napisał go niemiecki poeta Schubert Koenig Bonheoffer (1862-1937). Bonheoffer był głuchy i miał tylko jedno oko, ale zdaniem taty potrafił dostrzec prawdziwe oblicze świata lepiej niż większość ludzi wszystkimi zmysłami. Z jakiegoś powodu, może i niesłusznie, ale wiersz ten zawsze przypominał mi o Hannah.
„Gdzież dusza mej ukochanej?”, pytam, Wszak gdzieś jej dusza być musi. Nie mieszka w słowach ni w obietnicach, Bo usta jej błysk złota kusi.
„Znajdziesz ją w oczach”, rzecze poeta, „To tam jej dusza uciekła „. Lecz spójrz, jak jej oczy się świecą Na wieści i z nieba, i z piekła.
Kiedyś wierzyłem, że szkarłatne wargi Znaczą duszę delikatną jak płatki śniegowe. Lecz gdy wygięły się, słysząc historie ponure, smutne, Cóż to znaczy, zachodziłem w głowę.
Myślałem: jej palce, takie smukłe dłonie Złożone na kolanach to kruche gołębie. Choć jak lód czasem zimne w dotyku, Wszak muszą znaczyć uczuciową głębię.
O tak, lecz są chwile, gdy macha mi na pożegnanie
Przyznaję, że za mą Najdroższą nadążyć nie mogę. Dom zostaje cichy i głuchy, okna puste, Znika mi z oczu, nim wyjdę na drogę.
Nieraz chciałbym móc czytać jej kroki Niczym żeglarz mapę mórz. Lub znaleźć instrukcję do jej urody, Która wyjaśni mi jej nadziei...
Jakże to niezwykle tak oświecone wieść życie! Sam Bóg by się w nią wątpić nie ośmiela. A ja zostaję zabłąkany W cieniach (mrokach) mej Najdroższej (wesela).
Niedzielne obiady u Hannah były dla tej pięcioosobowej elitki tradycją utrzymującą się niezmiennie od trzech lat. Charles i jego przyjaciele z niecierpliwością wyglądali tych godzin spędzanych w jej domu (nawet adres był na swój sposób magiczny: ulica Wierzbowa 100) mniej więcej tak jak nowojorskie szczypiorkowate piękności i buraczani amanci z filmów kategorii B wyglądali sobotnich wieczorów w snobistycznym Stork Clubie w 1943 roku (zob.: Zapomnijcie o El Morocco: Arkadia nowojorskiej elity, Stork Club, 1929 - 1965, Riser, 1981). - Nie pamiętam, jak to się wszystko zaczęło, ale po prostu świetnie się z nią rozumieliśmy, cała nasza piątka - powiedziała mi Jade. - Ona jest suuuuper, każdy to widzi. Byliśmy nowi, chodziliśmy do niej na lekcje filmu, a potem po lekcjach przesiadywaliśmy godzinami w klasie i gadaliśmy. O wszystkim - o życiu, o seksie, o Foreście Gumpie. A potem zaczęliśmy chodzić razem na obiady i w ogóle. A kiedyś zaprosiła nas na jakieś kubańskie żarcie i zostaliśmy u niej przez cały wieczór. Było odjazdowo. Oczywiście wszystko musiało się odbywać w tajemnicy. Nadal nikt o tym nie wie. Havermeyer nie toleruje kontaktów między uczniami i nauczycielami poza szkołą i treningami lekkoatletycznymi. Boi się odcieni szarości, wiesz, co mam na myśli. A taka właśnie jest Hannah - odcieniem szarości. Rzecz jasna tego pierwszego popołudnia nie miałam o tym wszystkim pojęcia.
Szczerze mówiąc, nie byłam nawet pewna, czy wiem, jak się nazywam, kiedy w niedzielę jechałam samochodem z Jade, osobą nad wyraz niepokojącą, która zaledwie dwa dni wcześniej wysłała mnie złośliwie do Gildii Demonologów. Szczerze mówiąc, już myślałam, że znowu mnie wystawiono do wiatru. O wpół do czwartej nie było widać ani Jade, ani nikogo innego. Rano napomknęłam tacie, że być może po południu pojadę się uczyć z kilkorgiem kolegów (ściągnął brwi, że chcę się dobrowolnie skazywać się na takie katusze), ale w końcu okazało się, że wcale nie muszę udzielać mu żadnych dłuższych wyjaśnień, ponieważ pojechał na uniwersytet po książkę, którą zostawił w gabinecie, niezwykle ważną biografię Ho Chi Minha. Potem zadzwonił, że zostanie trochę dłużej, żeby dokończyć artykuł do „Forum” zatytułowany Pułapki czerwonych ideologii czy coś w tym stylu, ale wróci do domu na kolację. Usiadłam właśnie w kuchni przy kanapce z sałatką z kurczaka i nastawiłam się na popołudnie z Absalomie, Absalomie... (wersja poprawiona, Faulkner, 1990), kiedy usłyszałam przed domem przeciągłe trąbienie klaksonu. - Okropnie się spóźniłam, straaasznie cię przepraszam - krzyknęła dziewczyna przez uchyloną przyciemnianą szybę czarnego mercedesa, rozpostartego przed drzwiami domu niczym wieloryb wyrzucony przez morze na brzeg. Nie widziałam jej twarzy, tylko zwężone oczy nieokreślonego koloru i piaskowe włosy. - Jesteś gotowa? Bo jak nie, to będę musiała jechać bez ciebie. Cholerne korki w mieście. W pośpiechu złapałam klucze od domu i pierwszą lepszą książkę, jaka mi wpadła w ręce, czyli taty ulubione Rozgrywki końcowe wojny secesyjnej (Agner, 1955), wydarłam z niej ostatnią stronę i nabazgrałam na niej lakoniczną notatkę („Uczę się z kolegami, Ulisses”). Zostawiłam ją na okrągłym stoliku w holu, nie zadawszy sobie nawet trudu podpisania: „Całuję, Christabel”. I już po chwili siedziałam w tej zmechanizowanej orce i na przemian z niedowierzaniem i niezręcznym skrępowaniem, a wreszcie z wszechogarniającą paniką, zerkałam jak zahipnotyzowana na drżącą wskazówkę prędkościomierza dobijającą do stu trzydziestu kilometrów na godzinę, to znów na wypielęgnowane dłonie Jade niedbale przerzucone przez kierownicę, na jej jasne włosy ściągnięte w surowy kok, na rzemyki sandałów pnące się iksami w górę nóg. Długie, rozgałęzione kolczyki oskrzydlały jej szyję za każdym razem, kiedy odrywała oczy od jezdni, aby zmierzyć mnie wzrokiem „korodującej tolerancji” (tak tata nazwał swój stan ducha, kiedy czekał, aż pewien chrabąszcz majowy, Shelby Hollow, skończy zabiegi na swoich akrylowych paznokciach, włosach z wymyślnymi pasemkami i „stopach z haluksami”, dodawał tata - w salonie fryzjersko-kosmetycznym „Pod Włos”).
- Tak, to sukienka mojej mamy, Jeffersonowej. - Jade dotknęła przodu swojej wymyślnej kolorowej sukienki w stylu kimona. Musiała dojść do wniosku, że po cichu zachwycam się jej ciuchami. - Dostała ją w prezencie od nadzianego japońskiego biznesmena, Hirofumi Kodaki, kiedy dotrzymywała mu towarzystwa przez trzy koszmarne noce w Ritzu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku. Źle znosił zmianę czasu, do tego nie mówił po angielsku, więc mama robiła za całodobowego tłumacza, sama rozumiesz... ZJEDŹ MI Z DROGI, DO CHOLERY! Oparła się na klaksonie. Wyprzedziłyśmy niepozornego, szarego oldsmobile'a ze starszą panią za kierownicą, niewiele większą od sporego papierowego kubka. Jade wyciągnęła szyję, żeby rzucić kobiecie nienawistne spojrzenie, a potem pokazała jej środkowy palec. - Lepiej jedź na cmentarz i kopnij w kalendarz, stara kwoko! Skręciłyśmy na zjazd numer dziewiętnaście. - Przypomniało mi się - powiedziała, rzucając mi spojrzenie - dlaczego nie przyszłaś? - Słucham? - wykrztusiłam z trudem. - Czekaliśmy na ciebie. Nie przyszłaś. - Byłam w sali dwieście osiem... - Dwieście osiem? - Skrzywiła się. - Miała być trzysta osiem. Akurat, bujać to my, ale nie nas. - Napisałaś dwieście osiem - odparłam spokojnie. - Nieprawda, doskonale pamiętam, napisałam trzysta osiem. Żałuj, ominęło cię ciastko z grubą warstwą lukru, świece i w ogóle - dodała z roztargnieniem. Przygotowywałam się na opowieści o wynajętych tancerkach brzucha, przejażdżkach na słoniu i wirujących derwiszach, ale na szczęście pochyliła się tylko do odtwarzacza CD i oświadczyła wyniośle: Uwielbiam Darę i Bouncing Checks! Puściła na cały regulator heavymetalowy zespół z wokalistą, który śpiewał, jakby go tratowało stado byków z Pampeluny. Jechałyśmy, nie odzywając się ani słowem (Jade postanowiła zapomnieć o mojej obecności jak o uderzeniu w łokieć). Popatrzyła na zegarek, skrzywiła się, fuknęła, zaklęła na światła, na znaki drogowe, na wszystkich, którzy przed nami przestrzegali dozwolonej prędkości, popatrzyła z dumą w lusterko na swoje niebieskie oczy, starła plamkę tuszu z policzków, wklepała w wargi trochę, potem jeszcze trochę błyszczyku, aż zaczął jej cieknąć z kącika ust, ale nie miałam odwagi jej o tym powiedzieć. Ogólnie rzecz biorąc, Jade była w drodze do Hannah tak niespokojna i podenerwowana, że mimo woli zaczęłam się
zastanawiać, czy u celu tego mdlącego kalejdoskopu lasów, pastwisk i plątaniny bezimiennych polnych dróg, pudełkowatych szop, wychudłych koni wyglądających zza płotów, zobaczę czarne drzwi zagrodzone aksamitnym sznurem, a przed nim mężczyzny z listą gości, który zmierzy mnie wzrokiem i przekonawszy się, że nie znam osobiście Franka, Errola ani Sammy'ego (ani żadnego innego tytana przemysłu rozrywkowego), stwierdzi, że nie mam prawa wejść do środka, ergo, nie mam prawa dalej żyć. Wreszcie jednak na końcu krętej żwirowej dróżki zobaczyłam drewniany dom niezgrabną wstydliwą kochankę przytuloną do wzgórza, z pękatymi przybudówkami sterczącymi z boku niczym wielkie faux pas. Zaparkowałyśmy obok innych samochodów i zadzwoniłyśmy. Kiedy Hannah otworzyła nam drzwi, ze środka buchnęła na mnie fala Niny Simone, orientalnych przypraw, perfum Eau de Francuskie coś i ciepłego światła z salonu, i równie ciepłego uśmiechu na twarzy Hannah. Za nią nerwowo skradała się sfora siedmiu czy ośmiu psów, każdy innej rasy i wielkości. - To jest Blue - powiedziała obojętnym tonem Jade, wchodząc do środka. - Naturalnie - odrzekła Hannh z uśmiechem. Była boso, na rękach miała grube złote bransolety, na sobie afrykański, batikowy, żółto-pomarańczowy kaftan, a ciemne włosy niedbale zebrane w idealny koński ogon. - Nasza gwiazda wieczoru. Osłupiałam, kiedy Hannah objęła mnie i przytuliła, a był to uścisk iście epicki, heroiczny, wysokobudżetowy, zamaszysty, z dziesięcioma tysiącami dodatków specjalnych (a nie krótki, mdły, prowizoryczny bubel). W końcu wypuściła mnie z objęć, złapała moją rękę i ścisnęła tak jak ludzie na lotnisku trzymają za ręce znajomych, których nie widzieli przez długie lata, i pytają, jak im minęła podróż. Przyciągnęła mnie do siebie i objęła w talii. Była zaskakująco szczupła. . - Blue, poznaj Fagana, Brody'ego, który ma trzy nogi, co mu nie przeszkadza grzebać po śmietnikach, Kła, Groszka, Arthura, Stallone'a, Chihuahuę z połową ogona (miał wypadek z drzwiczkami od samochodu) i Starego Drania. Nie patrz mu w oczy - mówiła o chudym greyhoundzie z oczami przekrwionymi niczym u nocnego stróża. Pozostałe psy spoglądały na nią nieufnie, jakby przedstawiała im Poltergeista. - Gdzieś tu kręcą się również koty ciągnęła. - Lana i Turner są persami, a w gabinecie mamy papużkę nierozłączkę. Nazywa się Lennon. Rozpaczliwie potrzebuję Ono, ale do schroniska trafia niewiele ptaków. Napijesz się czerwonej herbaty? - Poproszę - odparłam. - Ach, prawda, przecież nie poznałaś jeszcze pozostałych.
Oderwawszy wzrok od Chihuahuy, który skradał się w moją stronę, żeby obwąchać mi buty, podniosłam głowę i zobaczyłam ich. Łącznie z Jade, która rzuciła się na kanapę w kształcie roztopionej czekolady i zapaliła papierosa (a teraz mierzyła nim we mnie jak strzałką), wszyscy wpatrywali się we mnie nieruchomym wzrokiem, zesztywnieli, tak że przypominali cykl rysunków, które oglądaliśmy z tatą w dziewiętnastowiecznej Galerii Mistrzów w Chalk House pod Atlantą. Na stołku przy pianinie wymizerowana dziewczyna z włosami jak wodorosty obejmowała rękami kolana {Portret młodej wieśniaczki, papier, pastel); mały drobny chłopaczek w okularach a la Ben Franklin siedział obok wyleniałego psa imieniem Kieł {Pan z foxhoundem, Wielka Brytania, płótno, olej); drugi chłopak, o szerokich, kanciastych ramionach, ze skrzyżowanymi rękami i nogami opierał się o półkę z książkami, cienkie, czarne włosy zakrywały mu czoło {Stary Młyn, autor nieznany). Jedyną osobą, którą rozpoznałam, był Charles siedzący w skórzanym fotelu {Wesoły owczarz, w złoconej ramie). Uśmiechnął się przyjaźnie, ale wątpiłam, aby to coś znaczyło. Charles sprawiał wrażenie, jakby rozdawał uśmiechy niczym facet przebrany za kurczaka rozdający kupony na darmowy lunch. - Przedstawcie się - powiedziała wesoło Hannah. Po czym nastąpiła grzeczna wyliczanka imion. - Jade. - Już się poznaliśmy - rzekł Charles. - Charles. - Leulah - powiedziała Młoda Wieśniaczka. - Milton - odezwał się Stary Młyn. - Nigel Creech, miło mi cię poznać - oznajmił na koniec Pan z foxhoundem, po czym błysnął uśmiechem, który zniknął w mgnieniu oka jak płomień zepsutej zapalniczki.
***
Jeżeli każda historia ma gdzieś między Początkiem a Końcem swój Złoty Wiek, to dla nas były nim właśnie te jesienne niedziele pierwszego semestru w domu Hannah. Można również zacytować jedną z najbardziej cenionych przez tatę postaci filmowych, znamienitą Normę Desmond, kiedy mówiła o epoce kina niemego: Nie potrzebowaliśmy dialogów. Mieliśmy twarze. Czasami lubię sobie myśleć, że to samo można by powiedzieć o tych pierwszych miesiącach u Hannah (il. 8. 0). (Musicie mi wybaczyć dość żałosne podobizny Charlesa i
Jade, w rzeczywistości byli dużo ładniejsi). Charles był przystojniakiem (w zupełnie odmienny sposób niż Andreo): złotowłosy, energiczny jak płynna rtęć, gwiazda lekkoatletyczna St. Gallway, mistrz w biegach przez płotki i skokach wzwyż, a zarazem szkolny Travolta. Nie należał do rzadkości widok Charlesa tańczącego bez skrępowania między lekcjami po terenie kampusu i wcale nie tylko z największymi szkolnymi pięknościami, ale i z dziewczętami mniej hojnie obdarzonymi przez naturę. Potrafił odesłać jedną partnerkę w piruetach pod pokój nauczycielski, podczas gdy druga już płynęła ku niemu w rytmie rumby (a co najdziwniejsze, nikt nigdy nie został przy tych okazjach podeptany). Uroda Jade dosłownie onieśmielała (zob.: orzeł stepowy, Wspaniałe drapieżniki, George, 1993). Kiedy pikowała do klasy, wszystkie dziewczęta pierzchały niczym króliki (chłopcy tak samo przerażeni nieruchomieli i udawali nieżywych). Była wręcz brutalnie blondwłosa („Farbowana aż do szpiku kości”, słyszałam kiedyś komentarz Beth Price na angielskim); metr siedemdziesiąt wzrostu („żylasta”), kroczyła korytarzami w spódniczkach mini, z czarną skórzaną torbą na książki („Pewnie od Donny Karan”) i wyrazem twarzy, który mnie wydawał się smutny i surowy, inni zaś uważali go za zarozumiały. Ponieważ jej sposób bycia przypominał niezdobytą fortecę, a każda dobrze umocniona twierdza stanowi pokusę i wyzwanie, inne dziewczęta upatrywały w jej obecności nie tylko ciągłego zagrożenia, ale wręcz jawnej niesprawiedliwości. Chociaż pod auspicjami Ośrodka Sportowego im. Bartleby'ego trzyosobowy klub pani Sturds, Klub Zdrowego Wyglądu, przeprowadził ostatnio kampanię reklamową (pod zdjęciami z „Vogue” i „Maxima” podpisy głosiły Nie można mieć takich nóg i móc na nich chodzić oraz To wszystko retusz i fotomontaż), wystarczyło, aby korytarzem przepłynęła Jade, żując snickersa, a gorzka prawda aż biła w oczy: owszem, można mieć takie nogi i na nich chodzić.
IL. 8. 0
Była jaskrawym dowodem na prawdę, którą niewiele osób potrafi przyjąć do wiadomości: że mianowicie niektórzy ludzie w przedbiegach i bez najmniejszego wysiłku wygrywają Wielką Grę z dziedziny „Wyglądać jak bóstwo” i nie ma na to innej rady niż pogodzić się z faktem, że możesz startować co najwyżej w temacie „Genotyp przeciętniaka” i iść na ciastka z kremem. Nigel był zaszyfrowanym kodem (zob.: „Przestrzeń negatywna” w: Lekcje sztuki, Trey, 1973 str. 29). Na pierwszy rzut oka (a nawet na drugi i trzeci) wydawał się zupełnie nijaki. Jego twarz albo raczej on cały przypominał dziurkę od guzika: mały, ciasny, nieciekawy. Miał nie więcej niż metr sześćdziesiąt trzy, twarz okrągłą, włosy brązowe, rysy nieostre i różowe jak stopki niemowlęcia (okulary w drucianej oprawie ani ich nie podkreślały, ani nie szpeciły). W szkole nosił wąskie, jaskrawo-pomarańczowe krawaty, które wisiały mu pod brodą jak język i zapewne miały za zadanie ściągnąć na niego uwagę ludzi, coś jak światła awaryjne w samochodzie. Wystarczyło jednak przyjrzeć mu się bliżej, a to co zwyczajne, okazywało się całkiem niezwykle: obgryzał paznokcie w kształt pinezek do tablic korkowych, mówił nagłymi, stłumionymi zrywami (jak bezbarwne gupiki śmigające z jednego końca akwarium na drugi). W dużej grupie, kiedy się uśmiechał, przypominało to wypalającą się żarówkę (ledwo się żarzył, potem zamrugał, aż w końcu zgasł), a jego pojedynczy włos (kiedyś znalazłam jeden na spódnicy po tym, jak siedzieliśmy obok siebie) podniesiony do światła mienił się wszystkimi kolorami tęczy, łącznie z fioletem. No i Milton - krzepki i ponury, o poduszkowym ciele wygodnego fotela, idealnego do czytania, wymagającego tylko wymiany obicia (zob. : baribal czarny w: Mięsożerne zwierzęta lądowe, Richards, 1982). Miał osiemnaście lat, ale wyglądał na trzydzieści. Stłoczone na jego twarzy brązowe oczy, czarne, kręcone włosy i nabrzmiałe usta tworzyły ładną, choć trochę zwarzoną całość, jakby - co w jego wieku wydaje się niewiarygodne - nie były już takie jak kiedyś. Roztaczał wokół siebie Wellesowską aurę i coś z Gerarda Depardieu. Trudno się było oprzeć wrażeniu, że to wielkie, zwaliste ciało zdusiło w nim jakiś mroczny geniusz i że nawet po półgodzinnym prysznicu nadal będzie od niego czuć dym z papierosów. Przez większą część życia mieszkał w miasteczku Riot w Alabamie, mówił więc z ciężkim, zawiesistym, południowym akcentem, który można by pokroić na plasterki i rozsmarować na bułce. Jak każdy Mysterioso Milton miał swoją piętę achillesową: wielki tatuaż na prawym ramieniu. Nie chciał o nim rozmawiać i zadawał sobie wiele trudu, aby go ukryć - nigdy nie zdejmował koszuli, nosił tylko długie rękawy, a jeśli jakiś błazen zapytał go na wuef-ie, co to jest, Milton albo z kamienną twarzą, bez słowa mierzył dzieciaka z góry, albo odpowiadał tym swoim gęstym jak melasa akcentem:
- Niefuj zakichany interes. No i była jeszcze ta delikatna istotka, Leulah Maloney (patrz: Juliet J. W. Waterhouse, 1898). Miała perłową skórę, chudziutkie ptasie ramiona i długie brązowe włosy zawsze zaplecione w warkocz jak sznury w domach dziewiętnastowiecznej arystokracji, za które ciągnęło się, aby wezwać służących. Miała niezwykłą, staromodną urodę, twarz z antycznych amuletów lub portretów na kameach. Zawsze marzyłam o takich romantycznych rysach, szczególnie gdy czytaliśmy z tatą o Glorianie z The Faerie Queene (Spencer, 1596) lub dyskutowaliśmy o miłości Dantego do Beatrycze Portinari. („Wiesz, jak trudno w dzisiejszym świecie znaleźć kobietę, która wygląda jak Beatrycze? - mówił tata. Większą masz szansę odbyć podróż z prędkością światła”). Kiedyś, wczesną jesienią, zobaczyłam Leulah w długiej sukience (zwykle białej lub przejrzysto błękitnej), spacerującą po Zieleńcu podczas ulewy i wystawiającą tę swoją drobniutką archaiczną twarz na deszcz, podczas gdy wszyscy dookoła biegali, krzycząc i zasłaniając głowy czym się dało - podręcznikami, torbami albo rozmokłymi „Gazetami Gallway”. Innym razem zauważyłam, jak kucała w zaroślach przy budynku Eltona, najwyraźniej zafascynowana jakimś kawałkiem kory lub cebulką tulipana, a ja nie mogłam się powstrzymać od refleksji, że ta jej poza dobrej wróżki jest wyrachowana i bardzo irytująca. Tata miał kiedyś w Okush w Nowym Meksyku bardzo męczący pięciodniowy romans z niejaką Birch Peterson, która urodziła się pod Ontario w „cudownej” komunie o nazwie Werwa, kultywującej wolną miłość. Namawiała mnie i tatę, abyśmy spacerowali beztrosko po deszczu, błogosławili komary i jedli tofu. Kiedy przychodziła na kolację, zanim zaczęliśmy „spożywać”, odmawiała piętnastominutową modlitwę, w której prosiła „Boginią”, aby pobłogosławił każdego małża i skorupiaka. - Słowo „bóg” jest z zasady rodzaju męskiego - tłumaczyła Birch - a bogini żeńskiego, więc połączyłam ich i wymyśliłam lormę „Bogiń”. Bogiń jest prawdziwie obupłciową Siłą Wyższą. Uznałam, że Leulah albo Lu, jak ją wszyscy nazywali, w tej in swojej szacie z babiego lata, z włosami jak trzcina, skacząca jak konik polny wszędzie, tylko nie po chodniku, musi być tym samym typem co Birch - osobowością torii, esprit de spirulina - dopóki nie odkryłam, że na tę dziewczynę po prostu rzucono urok, potężne zaklęcie. Jej dziwactwa były zupełnie nieświadome, beztroskie i spontaniczne. Nigdy się nie zastanawiała, co ludzie o niej myślą i jak wygląda, a wszystkie okrucieństwa świata („Jest jakaś skwasniała. Kompletnie przeterminowana”, powiedziała o niej kiedyś Lucille Hunter na angielskim) w cudowny sposób rozpływały się w powietrzu, zanim dotarły do jej uszu.
Ponieważ dużo już zostało powiedziane o hollywoodzkiej twarzy Hannah, nie będę się więcej na ten temat rozwodziła, wspomnę tylko, że w przeciwieństwie do wszystkich innych Helen Trojańskich, które nie umieją wznieść się ponad własną wielkość - jak chodzące na niebezpiecznie wysokich obcasach kobiety garbią się od dotkliwej samoświadomości lub wyniośle górują nad innymi - Hannah potrafiła nosić swoje szpilki dzień i noc i ledwo sobie zdawać sprawę, że chodzi w butach. W jej obecności można było zrozumieć, jak bardzo wyczerpujące jest życie pięknej kobiety, kiedy ludzie przez cały dzień wykręcają szyje, aby zobaczyć, jak wsypujesz słodzik do kawy albo wybierasz najmniej spleśniałe jagody. - Nieważne - powiedziała Hannah bez śladu fałszywej skromności, kiedy którejś niedzieli Charles zauważył, że świetnie wygląda w czarnym podkoszulku i wojskowych spodniach. - Jestem po prostu zmęczoną starą kobietą. Kłopotu nastręczało również jej imię. Wprawdzie toczyło się zręcznie po języku, na pewno z większą elegancją niż, dajmy na to, Juan San Sebastien Orillos-Maripon (ta gimnastyka dla warg to było nazwisko asystenta, który pracował z tatą w Dodson-Miner), ale nie mogłam przestać myśleć, że ma w sobie coś przestępczego. Ktoś, kto nadał jej to imię mama czy tata, czy jeszcze ktoś inny, tego nie wiedziałam - był kompletnie pozbawiony poczucia rzeczywistości, ponieważ Hannah, nawet jako mała dziewczynka, nie mogła być jednym z tych dzieci trolli, które stają człowiekowi przed oczami, kiedy słyszy to imię. (Zgoda, jestem uprzedzona: „Dzięki Bogu, że to coś siedzi uwięzione w swoim pojeździe, w przeciwnym razie ludzie zaczęliby panikować, myśląc, że mamy prawdziwą Wojnę światów”, powiedział tata, patrząc na szczęśliwe, ale zdecydowanie podstarzałe dziecko stojące w wózku w dziale z artykułami biurowymi. Wtedy zjawiła się matka. „O, widzę, że poznaliście Hannah!”, wykrzyknęła). Jeśli już musiała mieć zwyczajne imię, to powinno to być Edith albo Nadia lub Ingrid, w najgorszym wypadku Elizabeth lub Catherine, ale imię, które najbardziej do niej pasowało, prawdziwy szklany pantofelek, brzmiałoby mniej więcej jak hrabina Saskia Lepinska albo Anna-Maria d'Aubergette, nawet Agnes ze Scudge lub Urszula z Polski („Okropne imiona całkiem znośnie rumpelstiltskinują z pięknymi kobietami”, orzekł tata). „Hannah Schneider” pasowało do niej jak sześć rozmiarów za duże dżinsy Jordache'a. A kiedyś, gdy Nigel zawołał ją po imieniu, mogłabym przysiąc, że zareagowała z dziwnym opóźnieniem, jakby przez ułamek sekundy nie miała pojęcia, że mówi do niej. To sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, chociaż może tylko podświadomie, czy „Hannah Schneider” przypadkiem również nie darzy „Hannah Schneider” pewną niechęcią. Może ona również wolałaby być Angelique von Heisenstagg.
***
Wielu ludzi marzy, aby choć na trochę zamienić się w muchę, stać się prawie niewidzialnym, siedzieć na ścianie, i poznawać intymne sekrety i przewrotne rozmowy zamkniętej elity. Mogę dość autorytatywnie stwierdzić, jako że przez pierwsze sześć lub siedem tygodni byłam na niedzielnych spotkaniach u Hannah Schneider niczym więcej jak taką właśnie muchą na ścianie, że takie ignorowanie bardzo szybko traci swą atrakcyjność. (Można by nawet zaryzykować opinię, że muchy na ścianie wzbudzają więcej zainteresowania niż ja, ponieważ zwykle dość szybko ktoś bierze do ręki zwiniętą gazetę i zaczyna je gonić po pokoju, tymczasem na mnie nikt nie zwracał najmniejszej uwagi, jeśli nie liczyć sporadycznych i nieudolnych prób Hannah, aby wciągnąć mnie do rozmowy, które wprawiały mnie w jeszcze większe zakłopotanie niż lekceważenie tamtych). Oczywiście ta pierwsza niedziela zakończyła się dla mnie katastrofalnym upokorzeniem, pod wieloma względami gorszym nawet od kół naukowych u Leroya, ponieważ tamci przynajmniej chcieli, żebym do nich przychodziła (co prawda tylko jako wół roboczy, który wciągnie ich po stromym zboczu do ósmej klasy), a ci - Charles, Jade i pozostali - dali mi jasno do zrozumienia, że moja obecność jest wyłącznie pomysłem Hannah i oni nie mają z tym nic wspólnego. - Wiesz, czego najbardziej nie znoszę? - zapytał uprzejmie Nigel, kiedy pomagałam mu sprzątać naczynia po obiedzie. - Czego? - odpowiedziałam pytaniem, zadowolona, że nawiązał rozmowę. - Nieśmiałych ludzi - odparł. Oczywiście w jego odpowiedzi nie było ani cienia wątpliwości, kogo konkretnie nieśmiałego ma na myśli. Przez cały obiad i podczas deseru nie odezwałam się ani słowem, a kiedy jeden jedyny raz Hannah zadała mi pytanie („Więc 'przyjechaliście z Ohio?”), tak mnie to zaskoczyło, że mój głos potknął się o krawężnik zębów i nie ujrzał światła dziennego. Kilka minut później, kiedy udawałam, że bez reszty pochłonęła mnie książka kucharska, którą Hannah położyła obok kompaktu, zatytułowana Gotowanie bez żywności przetworzonej (Chiobi, 1984), podsłuchałam, jak Milton i Jade rozmawiają w kuchni. Pytał ją, i to bardzo poważnym tonem, czy ja na pewno mówię po angielsku. Roześmiała się. - To pewnie jedna z tych rosyjskich narzeczonych, które zamawia się przez Internet odrzekła. - Chociaż z tym wyglądem... Hannah ubiła kiepski interes. Ciekawe, czy przyjmują
zwroty, może udałoby się ją odesłać za zaliczeniem pocztowym. Kilka minut później Jade odwoziła mnie do domu (Hannah musiała ją tylko przekupić), a ja, patrząc w okno, myślałam sobie, że to był najgorszy wieczór w moim życiu. Nie odezwę się do tych półgłówków, ćwierć-mózgów („płytkich, ociężałych intelektualnie niedorostków”, dodałby tata) NIGDY WIĘCEJ. I do tej sadystki, Hannah Schneider, też nigdy więcej nie otworzę ust. To w końcu ona zwabiła mnie w tę pajęczą sieć, a potem z czarującym uśmiechem patrzyła, jak miotam się bezradnie, podczas gdy sama ucinała sobie z nimi pogawędkę o pracach domowych i o tym, do jakich to najlepszych college'ów te gapiowate niedojdy mają nadzieję się dostać. A potem, po obiedzie, ten niewybaczalny spokój, z jakim zapaliła papierosa, a jej wypielęgnowana dłoń przechylała się w górze niczym filigranowy imbryczek, jak gdyby wszystko pod słońcem było super. Właściwie nie wiem, co się potem stało. We wtorek po tamtej niedzieli mijałam Hannah na korytarzu Hanoveru. - Zobaczymy się w ten weekend? - zawołała do mnie radośnie przez tłum uczniów. No i zareagowałam jak jeleń złapany przez światła samochodu. A potem w niedzielę Jade zajechała pod dom piętnaście po drugiej i tym razem miała otwarte całe okno. - Idziesz? - zawołała. Bezwolna jak dziewica, którą pożywiają się wampiry, powiedziałam tacie, że na śmierć zapomniałam o spotkaniu naszego koła naukowego, i zanim zdążył zaprotestować, cmoknęłam go w policzek, zapewniłam, że to spotkanie pod patronatem St. Gallway, i wybiegłam z domu. Zawstydzona, a w końcu mniej więcej po miesiącu nawet jakby zrezygnowana, przyzwyczaiłam się do wyznaczonej mi roli muchy na ścianie, z trudem tolerowanej niemowy, ponieważ prawda była taka (chociaż nigdy się do tego nie przyznałam przed tatą), że nawet lekceważenie i wzgarda na spotkaniach u Hannah były nieskończenie bardziej fascynujące niż nudne rozmyślania w domu van Meerów.
***
Spowita niczym kosztowny prezent w szmaragdowy batikowy kaftan lub fioletowozłote sari albo pszeniczno-żółtą podomkę, jakby żywcem wyjętą z Peyton Place (jednak na potrzeby tego porównania należy udawać, że się nie widziało dziurki na biodrze przepalonej papierosem) w te niedzielne popołudnia Hannah „zabawiała nas” w najbardziej staromodnym,
europejskim znaczeniu tego słowa. Nawet teraz nie wiem, jak w tej maleńkiej kuchni urządzonej w musztardowym kolorze udawało jej się przygotowywać te wszystkie wymyślne obiady: kotlet jagnięcy po turecku („z sosem miętowym”), stek po tajlandzku („z ziemniakami aromatyzowanymi imbirem”), zupę wietnamską z wołowiną i makaronem („oryginalne Pho Bo”) i raz mniej udana gęś („nacierana żurawiną i do tego marchew duszona z szałwią”). Hannah gotowała. W powietrzu unosił się aromat świec, wina, drewna, jej perfum i mokrej sierści, podczas gdy my w pocie czoła kończyliśmy prace domowe. Nagle otwierały się drzwi od kuchni i wyłaniała się z nich Hannah (Narodziny Wenus) w czerwonym fartuchu poplamionym sosem miętowym, z energiczną gracją Trący Lord z Filadelfijskiej opowieści, bosonoga (jeśli to były palce stóp, to członki, w które wyposażony jest każdy inny śmiertelnik, przypominają coś zupełnie innego), z iskierkami migoczącymi jej u uszu. Wymawiała niektóre słowa z delikatnym drżeniem w końcówkach (te same słowa, wypowiadane przez kogokolwiek innego, więdły). - Jak wam idzie? Mam nadzieję, że już kończycie? - mówiła tym swoim zawsze lekko chrypliwym głosem. Idąc ze srebrną tacą w stronę garbatego stolika do kawy, kopnęła leżącą na podłodze książkę, której brakowało połowy okładki (Lib Wo autorstwa Ari So). Wokół unosiły się fale zapachu gruyere'a i angielskiego wiejskiego cheddara oraz świeżej czerwonej herbaty. Pojawienie się Hannah wywabiało z salonowych mroków wszystkie psy i koty, które jednoczyły się wokół jej nóg, a kiedy przy wtórze szelestu sukni wracała do kuchni (gdzie miały zabroniony wstęp w czasie gotowania posiłku), zaczynały się snuć po pokoju jak zdezorientowani kowboje, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, skoro nic nie zapowiadało końcowej strzelaniny. Dom Hannah (Charles nazywał go arką Noego) wydawał mi się fascynujący, a nawet schizofreniczny. Pierwotnie miał czarujący, nieco staromodny charakter, chociaż trochę przestarzały i drewniany (jednopiętrowa chata z bali, zbudowana w pod koniec lat czterdziestych, z kamiennym kominkiem i niskim sufitem z wystającymi belkami), ale czaiła się w nim także druga osobowość, gotowa wyskoczyć niespodziewanie, gdy tylko tamta skręci za róg. Ta druga tożsamość miała świeckie, zwyczajne, czasami wręcz żenująco prostackie usposobienie (brzydkie metalowe przybudówki pokryte aluminiowym sidingiem, które Hannah dobudowała rok temu do parteru). Każdy pokój był tak zagracony zniszczonymi i kompletnie niedopasowanymi meblami (paski ożenione z kratką, pomarańcz zaręczony z różem, wystająca z szafki wzorzysta,
turecka tkanina). Można było w dowolnym miejscu dowolnego pokoju pstryknąć zdjęcie polaroidem i zobaczyć wyłaniającą się fotografię zaskakująco przypominającą Panny z Avinionu Picassa, z tym że zamiast zniekształconych geometrycznych postaci kobiet zdjęcie wypełniałyby kanciaste kształty krzywej szafki z półkami (wykorzystywanej nie na biblioteczkę, ale na ekspozycję roślin doniczkowych, orientalnych popielniczek, kolekcji chińskich pałeczek do jedzenia. Wyjątek stanowiło kilka pozycji: W drodze [Kerouac, 1988], Zmień swój umysł [Leary, 1989], Współcześni wojownicy [Chute, 1989], teksty piosenek Boba Dylana i Queenie [1985] Michaela Kordy), łuszczący się skórzany fotel Hannah, samowar przy pustym stojaku na kapelusze, barek na kółkach stojący samotnie bez stolika. Nie tylko meble były w mieszkaniu Hannah zmęczone i biedne. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że o ile ona sama wyglądała zawsze nienagannie (nawet przy bliskich oględzinach nie można było dostrzec śladów rozmazanego tuszu), niektóre jej ubrania były mocno sfatygowane, chociaż dawało się to zauważyć, tylko kiedy siedziało się obok niej, a ona przekręciła się w jakiś szczególny sposób. Wtedy światło lampy prześlizgiwało się po setkach zmechaconych kulek na wełnianej spódnicy lub kiedy podniosła kieliszek z winem i roześmiała się jak mężczyzna, wokół niej rozszedł się charakterystyczny zapach lumpeksu. Dużo ubrań wyglądało, jakby nie przespało kilku nocy albo miało za sobą długi lot, jak na przykład kremowo-kanarkowa garsonka w stylu Coco Chanel z postrzępionym rąbkiem albo biały kaszmirowy sweter z wytartymi łokciami i mocno osłabioną talią. Kilka innych artykułów, jak na przykład srebrna bluzka z oklapniętą różą przypiętą do dekoltu, wyglądały jak niedobitki w trzydniowym maratonie tańca z czasów Wielkiego Kryzysu (zob.: Czyż nie dobija się koni?). Kilkakrotnie słyszałam, jak tamci wspominali o „tajnym funduszu powierniczym” Hannah, ale uznałam, że to domysły wyssane z palca, a prawdziwym powodem, dla którego nasza gospodyni zaopatruje się w sklepach z używaną odzieżą, są po prostu kłopoty finansowe. Przyglądałam jej się kiedyś znad rumsztyku jagnięcego „w liściach herbaty i syropie wiśniowo-różanym” i wyobraziłam ją sobie chwiejącą się jak postać z kreskówki, pijaną, z przepaską na oczach, stojącą na urwistej krawędzi bankructwa i ruiny. (Nawet tata w burbońskim nastroju wyrzekał na wynagrodzenia nauczycieli: „A potem się dziwią, że Amerykanie nie potrafią znaleźć Sri Lanki na mapie! Przykro mi to mówić, panowie, ale żaden smar nie pomoże, żeby koło amerykańskiej edukacji nadal się tak toczyło! Non dinero! Niet Gew). Jak się okazało, pieniądze nie miały tu nic do rzeczy. Któregoś dnia, kiedy Hannah wyszła na dwór z psami, Jade i Nigel zaczęli się śmiać z wielkiego, obdrapanego koła od
wozu, które właśnie tego dnia pojawiło się pod ścianą garażu, oparte o nią jak tłuścioch w przerwie na papierosa. Brakowało w nim połowy szprych, ale Hannah oświadczyła, że ma zamiar zrobić z niego stolik do kawy. - Muszą jej kiepsko płacić w St. Gallway - zauważyłam. Jade obróciła się w moją stronę. - Co takiego!? - zapytała takim tonem, jakbym ją obraziła. Przełknęłam ślinę; - Może powinna poprosić o podwyżkę - dodałam cicho. Nigel stłumił śmiech. Inni poprzestali na zignorowaniu mojej uwagi, ale wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego: Milton podniósł głowę znad podręcznika do chemii. - To nie tak - powiedział z uśmiechem. Serce mi zadrżało, a potem zamarło, krew napłynęła do policzków. - Mówisz o tych wszystkich gratach? Hannah ma świra na ich punkcie. Te wszystkie śmieci znalazła w „smutnych miejscach”: na starych parkingach, kempingach. Wszyscy wiedzą, że potrafi się zatrzymać na środku autostrady... za nią korek, ludzie trąbią, karambol, a ona wysiada z samochodu, bo musi uratować jakieś krzesło wyrzucone na pobocze. To samo ze zwierzętami, uratowała je wszystkie od schroniska. Jechałem z nią kiedyś samochodem, w zeszłym roku, patrzę, a ona się zatrzymuje, żeby zabrać jakiegoś autostopowicza. Pokręcony typ: ogolona głowa, mięśniak, kompletny skinhead. Na głowie z tyłu napis: „Zabijaj albo giń”. Pytam ją, co robi, a ona na to, że chce mu okazać życzliwość, bo może on jej nigdy w życiu nie zaznał. I miała rację. Facet był jak dzieciak, przez całą drogę się uśmiechał. Wysadziliśmy go przy Czerwonej Ostrydze. Zawołał za nami: „Niech was Bóg błogosławi!”. Był w siódmym niebie. - Wzruszył ramionami i wrócił do chemii. - Ona taka właśnie jest. Była również zaskakująco odważna i zaradna. Nigdy nie narzekała, nie jęczała. Potrafiła w kilka minut naprawić wszystko, co się zapchało, sączyło, przeciekało, kapało apatyczną spłuczkę w toalecie, ociężałe drzwi do garażu. Szczerze mówiąc, przy jej zdolnościach „złotej rączki” tata sprawiał wrażenie roztrzęsionej starowinki. Pewnej niedzieli z podziwem obserwowałam, jak Hannah, w izolacyjnych rękawicach, ze śrubokrętem i woltomierzem w ręku, naprawia dzwonek u drzwi, co nie należy do najłatwiejszych czynności, o czym wie każdy, kto czytał Poradnik Pana Fachury: jak wymienić instalacją elektryczną w domu (Thur-xxxber, 2002). Innym razem po obiedzie znikła w piwnicy, aby naprawić kapryśny piec gazowy. - Za dużo powietrza dostaje się do przewodu spalinowego - orzekła z westchnieniem. Uprawiała też wspinaczkę. Ale nie lubiła się tym chwalić.
- Jeżdżę w góry - mówiła tylko. Można się było jednak tego domyślić - po całym domu poniewierały się górskie akcesoria: karabinki, termosy, scyzoryki powciskane do szuflad razem z jakimiś ulotkami reklamowymi i zużytymi bateriami, a w garażu stały masywne buty wysokogórskie (z solidnie startymi podeszwami), śpiwory przeżarte przez mole, liny, rakiety śnieżne, maszty namiotów, zaschnięte kremy z filtrem UV, apteczka (pusta, jeśli nie liczyć stępionych nożyczek i pożółkłej gazy). - Co to jest? - spytał Nigel. Ze zmarszczonym czołem patrzył na coś, co leżało na stercie drewna do kominka i wyglądało jak dwa przerażające potrzaski. - Raki - odparła Hannah, a ponieważ Nigel patrzył na nią tak samo pytającym wzrokiem jak przedtem, dodała: - Pomagają utrzymać się na lodzie. Kiedyś, podczas jakiejś rozmowy przy obiedzie, wspomniała mimochodem, że będąc młodą dziewczyną, uratowała komuś w górach życie. - Gdzie to było? - zapytała Jade. Hannah zawahała się, a po chwili odrzekła: - W Adirondacks. Muszę się przyznać, że o mało nie podskoczyłam na krześle, żeby zawołać chełpliwie: „Ja też uratowałam komuś życie! Naszemu postrzelonemu ogrodnikowi!”, ale na szczęście wykazałam odrobinę taktu. Oboje z tatą szczerze gardzimy ludźmi, którzy wiecznie wtrącają się do ciekawej rozmowy ze swoimi żałosnymi opowieściami. (Tata nazywał ich „Ajami” i przydomek ten opatrywał powolnym mrugnięciem, którym zazwyczaj wyrażał swój Niewypowiedziany Wstręt). - Spadł i uszkodził sobie biodro. - Powiedziała to powoli, z namysłem, jakby grała w scrabble'a i przestawiała kostki z literkami, żeby ułożyć wyjątkowo trudne słowo. - Byliśmy sami na zupełnym pustkowiu. Wpadłam w panikę, nie wiedziałam, co robić. Biegłam i biegłam przed siebie, całą wieczność. Na szczęście znalazłam obóz, w którym ludzie mieli radio i wezwali pomoc. Po tym zdarzeniu obiecałam sobie, że nigdy więcej nie będę w życiu taka bezradna. - Więc temu człowiekowi nic się nie stało? - spytała Leulah. Hannah kiwnęła głową. - Miał operację, ale wyzdrowiał. Naturalnie dalsze próby dociekania szczegółów tego intrygującego wydarzenia, czyli pytanie Charlesa: „Kim on był?”, przypominały skrobanie wykałaczką po diamencie. - Sądzę, że na dzisiaj wystarczy tych zwierzeń - powiedziała Hannah ze śmiechem,
sprzątając ze stołu talerz Leulah. Kopnęła kolanem drzwi (odniosłam wrażenie, że zrobiła to trochę zbyt gwałtownie) i znikła w kuchni. Zwykle siadaliśmy do obiadu około wpół do szóstej. Hannah gasiła światło, wyłączała muzykę (Nat King Cole żądał, żeby go zawieźć na Księżyc, Peggy Lee nauczała, że jesteś nikim, dopóki ktoś cię nie pokocha), zapalała cienkie czerwone świece na środku stołu. Rozmowy przy obiedzie nie zrobiłyby prawdopodobnie na tacie szczególnego wrażenia. Nie dyskutowaliśmy o Castro, Pol Pocie ani Czerwonych Khmerach, chociaż czasami Hannah zaczynała snuć rozważania na temat materializmu („Trudno w Ameryce nie utożsamiać szczęścia z posiadanymi przedmiotami”). Była za to - z brodą opartą na rękach, oczami ciemnymi jak jaskinie - mistrzynią sztuki słuchania. Obiady trwały często dwie, a mogłyby się ciągnąć i trzy godziny, gdybym nie musiała wracać do domu na ósmą. („Za dużo Joyce'a naraz może ci zaszkodzić - stwierdził tata. - On źle wpływa na trawienie”). Nie da się słowami opisać tego niezwykłego przymiotu Hannah (który jest według mnie jednym z najjaśniejszych punktów w jej skądinąd czasami mrocznej postaci), ponieważ to, co robiła, nie miało nic wspólnego ze słowami. To była po prostu jej A w tej nie było niczego wyrachowanego, protekcjonalnego ani wymuszonego (zob.: rozdz. 9: Przekonaj swojego nastolatka, że jesteś równy gość w: Zaprzyjaźnij się ze swoim dzieckiem, Howards, 2000). Owa jest cechą dramatycznie niedocenianą w zachodnim świecie. Jak lubił powtarzać tata, w Ameryce poza tymi, którzy wygrywają na loterii, zwycięzcami są zawsze ludzie mający najdonośniejszy głos i potrafiący go wykorzystywać, aby przekrzyczeć kakofonię wszystkich innych rywalizujących głosów. W ten sposób powstaje tak obłędnie hałaśliwy kraj, że na ogół trudno tu coś zrozumieć poza „ogólnonarodowym szumem tła”. Dlatego, kiedy spotyka się kogoś, kto potrafi SŁUCHAĆ, kto cierpliwie może nic nie robić poza , różnica jest tak obezwładniająca, że doznajecie przygnębiającego i bardzo osamotniającego objawienia: uprzytamniacie sobie mianowicie, że nikt, kogo poznaliście od dnia swych narodzin i kto podobno was słuchał, tak naprawdę nie słuchał was w ogóle. Dyskretnie zerkał na swoje odbicie w szybie za waszymi plecami, myślał o tym, co ma do zrobienia wieczorem, albo postanawiał, że gdy tylko się zamkniecie, opowie wam swoją ukochaną historię o tym, jak zapadł w Bangladeszu na czerwonkę, czym udowodni, jakim to jest światowym i szalonym człowiekiem (i jak bardzo, rzecz jasna, powinniście mu zazdrościć). Kiedy w końcu Hannah się odzywała, to nie po to, żeby powiedzieć, co o tym myśli
albo co powinniście zrobić, ale żeby wam zadać jakieś pytanie na temat tego, o czym opowiadaliście, czasami aż śmiesznie proste (raz, pamiętam, zapytała: „No i co o tym myślisz?”). Później, kiedy Charles sprzątał talerze, Lana i Turner wskoczyli jej na kolana i opletli jej nadgarstki ogonami niczym bransoletami, a Jade włączyła muzykę (Mel Torme wyśpiewywał, jak stajesz się jego nałogiem), czułeś, jak mija dotkliwe poczucie osamotnienia. Może brzmi to głupio, ale czułeś, że znasz odpowiedź. To właśnie ta cecha sprawiała, że Hannah miała tak wielki wpływ na tamtych. Dzięki niej na przykład Jade, która czasami przebąkiwała, że chciałaby zostać dziennikarką, zaczęła współpracować z „Gazetą Gallway” jako niezależna korespondentka, mimo że nie znosiła Hillary Leech, redaktorki naczelnej, która przed każą lekcją wyciągała „New Yorkera” i czytała, a czasami rechotała irytująco sama do siebie z czegoś, co przeczytała w rubryce „Miejskie rozmowy”. Charles z kolei chodził po szkole z ośmiocentymetrowej grubości podręcznikiem Jak zostać Hitchcockiem (Lerner 1999), który kiedyś po cichu przejrzałam i zauważyłam na pierwszej stronie dedykację: Mojemu kochanemu mistrzowi suspensu, Hannah. Leulah co tydzień we wtorek po szkole udzielała korepetycji z przedmiotów ścisłych czwartoklasistom ze szkoły podstawowej w Buddę Hill. Nigel czytał Poradnik dla osób przygotowujących się do egzaminu dla służb dyplomatycznych (wydanie 20Ol), a Milton chodził latem na zajęcia z aktorstwa na Uniwersytecie Karoliny Północnej: Sztuka ciała, wprowadzenie do dramatu szekspirowskiego. Nie mogłam się oprzeć refleksji, że wszystkie te akty humanitaryzmu i samodoskonalenia zostały zainicjowane przez Hannah, ale ponieważ podsuwała im te pomysły z właściwą sobie , wszystkim się zdawało, że wymyślili to sami. Ja również nie pozostałam obojętna na jej wpływy. Na początku października obie z Evitą pomogły mi wypisać się z rozszerzonego francuskiego z szaroburą panią Filobeque, a zamiast tego razem z grupą równie początkujących artystów zapisać się na lekcje rysunków z Dali-dekadenckim Victorem Moatsem. (Zrobiłam to, nie pisnąwszy nawet słowa tacie). Moats był ulubionym nauczycielem Hannah. - Uwielbiam go - powiedziała, przygryzając dolną wargę, - . Jest wspaniały. Nigel też chodzi do niego na lekcje. Prawda, że jest cudowny? Rzeczywiście był cudowny. Nosił koszule z materiału imitującego zamsz w brudnym kolorze lila i sjeny palonej, a w jego włosach w specyficznym oświetleniu pracowni igrał blask ulic z film noir, włosy na skroniach Humphreya Bogarta, światła rampy operowej i czerń smoły, i wszystko to naraz. Hannah kupiła mi także szkicownik i pięć piórek. Zapakowała je w staromodny szary papier i wysłała do mojej szkolnej skrzynki pocztowej. (Nigdy nie rozmawiała o tych
sprawach, po prostuje robiła). Na wewnętrznej stronie okładki napisała (jej charakter pisma był idealnym dopowiedzeniem jej samej - elegancki, z maleńkimi tajemniczymi załamaniami w literach „n” i „h”): Na chwile w smutnym kolorze blue, Hannah. Czasami na lekcjach wyjmowałam po cichu szkicownik i próbowałam coś rysować, jak na przykład mysie dłonie pana Archera. Chociaż nic nie wskazywało na to, abym była nieodkrytym El Grekiem, lubiłam sobie wyobrażać siebie jako jakąś reumatoidalną artystkę, jakiegoś Toulouse'a pochłoniętego zarysem kościstego ramienia tancerki kabaretowej, a nie nijaką Blue van Meer, która może przejść do historii z powodu swojego talentu do gorliwego zapisywania każdej sylaby wypowiedzianej przez nauczyciela (łącznie z „eee... „ i „hmmm...”) na wypadek, gdyby pojawiła się na sprawdzianie.
***
Florence Frankenberg, czyli „Zadziorna Freddie”, dziewczyna Piętaszek lat czterdziestych, aktorka, która zasłynęła na Broadwayu, grając między innymi z Alem Jolsonem w Nie gubcie chusteczek (przyjaźniła się także z Gemini Cervenką i Ooną O’Neil), napisała w pierwszym w rozdziale swych fascynujących wspomnień Wspaniały dzień mahana (1973), że na pierwszy rzut oka sobotnie wieczory w Stork Club były „oazą wyrafinowanej zabawy”, i chociaż po Atlantyku złowieszczo przetaczała się druga wojna światowa niczym telegram ze złą wiadomością, kiedy w nowej sukni wkraczałaś na te beztroskie bankiety, miałaś uczucie, że nic złego nie może się wydarzyć, ponieważ chroni cię ten cały przepych oraz futro z norek (str. 22 - 23). Wystarczyło jednak, jak zdradza Zadziorna Freddie w drugim rozdziale, przyjrzeć się temu blichtrowi bliżej, a okazywało się, że Stork Club jest w gruncie rzeczy równie bezwzględny i złośliwy jak Rudolf Yalentino wobec kobiet, które nie uległy jego urokowi. Wszyscy, od Gable'a do Grabie, od Hemingwaya do Hayworth, zamartwiali się całymi dniami, gdzie ich posadzi kierownik klubu, Sherman Billingsley - czy wskaże im wystarczająco prestiżowe miejsca w niedorzecznie prestiżowej Cub Room, gdzie między szyjami i ramionami ludzi można było rozgniatać orzechy (str. 49). Później, w rozdziale siódmym, Freddie zdradza, że nieraz słyszała różne grube ryby z wytwórni filmowych deklarujące: Nie namyślałbym się wiele przed posłaniem kulki którejś z tych stukniętych zdzir, byleby zapewnić sobie miejsce przy upragnionym stoliku numer dwadzieścia pięć w kącie sali, czyli Królewskim Kręgu z idealnym widokiem na drzwi i bar (str. 61). Muszę tu zauważyć, że podobnie nerwowo bywało również u Hannah, chociaż
zastanawiałam się, czy tak jak Zadziorna Freddie byłam jedyną osobą, która to zauważała. Czasami miałam wrażenie, jakby Hannah była J. J. Hunseckerem, a tamci grupą oslizłych Sidneyów Falco prześcigających się w staraniach, aby zostać jej nadwornym błaznem, amantem Deluxe, jej wspaniałym (marzycielskim) wybranym. Pamiętam, jak Charles pocił się nad tabelą chronologiczną Trzeciej Rzeszy do pracy o upadku Związku Radzieckiego na historię Europy. W pewnej chwili cisnął ołówek w drugi koniec pokoju. - Nie zrobię tej cholernej pracy! W dupie mam Hitlera! W dupie mam Churchilla, Stalina i całą Armię Czerwoną! Hannah pobiegła na górę po jakąś książkę historyczną czy Encydopedię Britannnicę, a po jej powrocie przez całą godzinę ich dwie głowy - złota i brązowa - pochylone pod lampą biurkową jak zmarznięte gołąbki, usiłowały wydedukować, w jakim miesiącu Niemcy napadli na Polskę i kiedy dokładnie runął ten przeklęty mur berliński (wrzesień 1939, 9 listopada 1989). Kiedy raz się odezwałam, żeby im pomóc i odesłać ich do tysiącdwieściestronicowego podręcznika akademickiego, który tata zawsze zalecał swoim studentom na pierwszym miejscu spisu lektur obowiązkowych, słynnego Historia jest potęgą Hermina-Lewishona (1990), Charles przeszył mnie wzrokiem na wylot, a Hannah, która kartkowała Britannicę, należała najwyraźniej do osób, które czytając, mogły przesiedzieć całą wojnę domową między sandinistami a popieranymi przez Stany Zjednoczone contras i niczego nie słyszeć. Zauważałam jednak przy tych okazjach, że Jade, Lu, Nigel i Milton przerywali pracę i raz po raz rzucali niespokojne spojrzenia w stronę biurka, świadczące dobitnie, że nie mogą się uwolnić od myśli o Hannah i Charlesie, a niewykluczone, że są zwyczajnie zazdrośni, niczym dumne głodujące lwy w ogrodzie zoologicznym patrzące, jak dozorca odprowadził na bok jednego z ich towarzyszy i karmi go z ręki. Szczerze mówiąc, niespecjalnie mnie obchodziło, jak tamci się zachowują przy Hannah. W stosunku do mnie byli powściągliwi i drażliwi, ale przy Hannah sprawiali wrażenie, jakby dookoła widzieli wycelowane w siebie reflektory, a ona była Cecilem B. DeMille'em z kamerą przygotowaną, aby rozpocząć zdjęcia do Największego show na Ziemi. Wystarczyło, że zadała Miltonowi jakieś pytanie albo pochwaliła go za czwórkę z plusem z hiszpańskiego, a w mgnieniu oka zrzucał swój przeciągły południowy akcent niczym wąż skórę, wkraczał na scenę mały zuch Mickey Rooney (jako Teksańczyk) i zaczynał pozować, krążyć i wygłupiać się niczym sześcioletni kabareciarz. - Całą noc wkuwałem - trajkotał. - W życiu się tak nie naharowałem - trajkotał. Nie odrywał oczu od jej twarzy, czekał na pochwałę jak spaniel po aportowaniu
zastrzelonej kaczki. Leulah i Jade też nie stroniły od robienia z siebie Małej Księżniczki i Złotowłosego Brzdąca. (Szczególnie nie znosiłam, kiedy Hannah rozpływała się nad urodą Jade. Zamieniała się wtedy w chodzącą słodycz i mówiła do niej Mała Miss Broadwayu). Te przymilne kontredanse były jednak niczym w porównaniu z najokropniejszymi chwilami, kiedy Hannah kierowała swój reflektor na mnie, na przykład rozpływając się nad moją najwyższą średnią i prorokując, że prawdopodobnie skończę szkołę na pierwszym miejscu. (Lacey Ronin-Smith ogłosiła na porannym apelu ten coup a’etat. Wyprzedziłam Radleya Cliftona, który królował niepodzielnie od trzech lat i najwyraźniej wierzył, że skoro obaj jego bracia, Byron i Robert, byli najlepszymi uczniami w szkole, jemu, Radleyowi Tępemu jak Brzytwa, prawem boskim ten tytuł przysługuje. Kiedy mijał mnie w Kopcu, oczy mu się zwęziły, usta ściągnęły. Na pewno się modlił, żeby przyłapano mnie na ściąganiu i zdetronizowano. - Tata musi być z ciebie taki dumny - powiedziała Hannah. - Ja też jestem z ciebie dumna. Coś ci powiem: możesz zrobić ze swoim życiem wszystko, co zechcesz. Uwierz mi. Wszystko, co zechcesz. Możesz być genialnym naukowcem, ponieważ masz ten rzadki dar, którego wszyscy tak bardzo pragną: jesteś inteligentna, ale również wrażliwa. Nie bój się tego. Pamiętaj Boże, zapomniałam, kto to powiedział: „Szczęście to ogar wygrzewający się na słońcu. My nie jesteśmy na Ziemi po to, by być szczęśliwi, tylko by przeżywać niewiarygodne rzeczy”. Tak się złożyło, że był to jeden z ulubionych cytatów taty (z Coleridge'a, i tata powiedziałby jej, że go spartaczyła. „Jeśli używasz własnych słów, to już przestaje być cytat”). Nie uśmiechała się kiedy przywoływała te słowa, patrzyła na mnie poważnie, jakby mówiła o śmierci (zob. : Pomyślę o tym jutro, Pepper, 2000). Albo jak Franklin Delano Roosevelt, kiedy wypowiadał wojnę Japończykom w swoim słynnym przemówieniu radiowym w 1941 roku, [zob. : Great speaches, Modern Times, trzy płyty CD, wydanie w pudełku]). Nawet w najlepszym okresie byłam dla nich uciążliwym balastem, ich betę noire, więc jeśli rozważyć trzecią zasadę dynamiki Newtona („Każdej akcji towarzyszy reakcja równa co do wartości i przeciwnie skierowana”) oraz fakt, że cała piątka zamieniła się spontanicznie w starych Baby Face Nelsonów i Śmieszki, musieli także prawem reakcji zamieniać się czasami w Stracone Weekendy i Drakule. Najczęściej robiłam wszystko, żeby odwrócić od siebie wszelkie zainteresowanie. Nie tęskniłam za Królewskim Kręgiem przy stoliku numer dwadzieścia pięć, nadal upajałam się rolą Kopciuszka, którego wpuszczono do środka z ulicy i który jest przeszczęśliwy, że może spędzić cały wieczór... gdzież tam, lata całe przy zupełnie
podrzędnym stoliku numer dwa, usytuowanym zbyt blisko orkiestry i za daleko od drzwi. Podczas tanecznych wygłupów swoich podopiecznych Hannah zachowywała niewzruszony spokój. Uśmiechała się dyplomatycznie i rzucała grzeczne: „Fantastycznie, skarbie”, i właśnie w takich chwilach zaczynałam się zastanawiać, czy nie pomyliłam się jednak w jej ocenie, jak to tata mówił przy rzadkich okazjach, gdy przyznawał się do błędu (i patrzył skruszonym wzrokiem w podłogę): - Ślepy dureń ze mnie. Stawała się zupełnie inną osobą, kiedy przychodziło jej mówić o sobie. Wszelkie próby wydobycia na światło dzienne szczegółów z Jej życia, czy to podejmowane wprost, czy innymi okrężnymi sposobami, prowadziły donikąd. Zdawałoby się niepodobieństwem nie odpowiedzieć przynajmniej z pozoru konkretnie na bardzo bezpośrednie pytanie lub robiąc unik, nie zdradzić się czymś (gwałtownie wstrzymać oddech, rzucać niespokojne spojrzenia), Co można by następnie przetłumaczyć na Mroczną Prawdę o Jej Dzieciństwie, stosując do tego freudowską Psychopatologię życia codziennego (19Ol) lub Ego i id (1923). Hannah jednak potrafiła bardzo prosto mówić: - Mieszkałam w Illinois w Chicago, potem dwa lata w San Francisco. Nie miałam takiego ciekawego życia, jak myślicie, moi kochani. Albo wzruszała ramionami. - Jestem... jestem nauczycielką. Chciałabym móc powiedzieć wam coś ciekawszego. - Ale pracujesz tylko na pół etatu - zauważył kiedyś Nigel. - Co robisz z drugą połową czasu? - Nie wiem. Sama chciałabym wiedzieć, gdzie mi on ucieka. Roześmiała się i niczego więcej nie dało się z niej wyciągnąć. Była jeszcze sprawa pewnego tajemniczego słowa: Valerio. Nazywali tak na wpół mitycznego Cyrana Hannah, jej Darcy'ego od miecza i szpady, jej sekretnego „Kapitanie! Mój kapitanie!”. Wiele razy słyszałam, jak wspominali to imię i kiedy wreszcie zebrałam się na odwagę, żeby zapytać, kto to lub co to jest, wpadli w takie podniecenie, że zapomnieli mnie nawet zignorować. Jedno przez drugie zaczęli mi relacjonować pewne zagadkowe zdarzenie. Dwa lata temu, kiedy byli w drugiej klasie, Leulah zostawiła w domu Hannah książkę do algebry. Nazajutrz rodzice podwieźli ją, aby odebrała podręcznik, i kiedy Hannah poszła na górę po książkę, Lu weszła do kuchni napić się wody. Koło telefonu zauważyła żółty notes, a na wierzchniej kartce nagryzmolone przez Hannah to dziwne słowo. - Napisała „Valerio” na całej kartce - opowiadała Lu z ożywieniem. Miała zwyczaj tak
śmiesznie marszczyć nos podczas mówienia, że wyglądał jak mała zwinięta skarpetka. Chyba z MILION razy. I z jakimś takim maniakalnym namaszczeniem, jak ci psychole zabójcy wypisują różne rzeczy, a potem policjanci w Kryminalnych zagadkach Nowego Jorku wkraczają do ich mieszkań. W kółko i to samo jedno słowo, jakby rozmawiała przez telefon i sama nie wiedziała, co robi. Ze mną na przykład jest tak ciągle, więc najpierw nie zwróciłam na to uwagi, ale kiedy weszła do kuchni, złapała ten notes i szybko go odwróciła, żebym nie mogła widzieć, co tam jest. Myślę, że nie odłożyła go, dopóki nie wsiadłam do samochodu i nie odjechałam. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby zachowywała się tak dziwnie. Rzeczywiście było to dziwne. Pozwoliłam sobie sprawdzić to słowo w słowniku wybitnego etymologa z Cambridge, Pochodzenie, związki wyrazów (1921). „Valerio” jest popularnym patronimicznym włoskim imieniem, znaczącym „dzielny i silny”; pochodzi od rzymskiego imienia Valerius, utworzonego z kolei od łacińskiego czasownika valere znaczącego „być silnym na duchu”, „być zdrowym i krzepkim”. Imię to nosili także liczni mniej znani święci w IV i V wieku. Spytałam, dlaczego po prostu nie zagadną Hannah wprost, kim jest ten Valerio. - Nie da się. - Dlaczego? - Już raz próbowaliśmy - odrzekła Jade ze zniecierpliwieniem, wydmuchując dym z papierosa. - Rok temu. Tak poczerwieniała na twarzy, że zrobiła się prawie fioletowa. - Jakbyśmy ją walnęli w głowę kijem baseballowym - dodał Nigel. - Nie wiedziałam nawet, czy tak posmutniała, czy się wkurzyła - ciągnęła Jade. - Nic, tylko stała z otwartymi ustami, a potem nagle odwróciła się bez słowa i poszła do kuchni. Kiedy wyszła, jakieś pięć minut później, Nigel ją przeprosił. A ona odpowiedziała takim niby rzeczowym głosem, że nie, nic się nie stało, wszystko gra, tylko że nie lubi, jak węszymy albo plotkujemy o niej za jej plecami. Że to krzywdzące. - Bzdury - skomentował Nigel. - Nieprawda, to nie były żadne bzdury - zaprotestował ze złością Charles. - No, w każdym razie nie możemy już jej więcej o to pytać - orzekła Jade. - Nie chcemy, żeby dostała przez nas zawału. - Może to jej Różyczka? - zasugerowałam po chwili. Oczywiście nikt z nich nigdy nie okazywał nawet źdźbła zainteresowania, kiedy otwierałam usta, ale tym razem wszystkie głowy jak na komendę odwróciły się w moją stronę. - Co jej? - spytała Jade.
- Nigdy nie oglądaliście Obywatela Kane'a. - Jasne, że oglądaliśmy - odparł Nigel zaciekawiony. - Różyczka to coś, czego główny bohater, Kane, szuka przez całe życie. To coś, do czego chce za wszelką cenę wrócić, tęsknota za czasami prostszego, szczęśliwszego życia. To też ostatnie słowo, jakie wypowiada przed śmiercią. - Nie mógł po prostu iść do kwiaciarza? - spytała Jade z niesmakiem. Chociaż Jade potrafiła być bardzo dosłowna, miała upodobanie, a nawet pewien dar, do teatralnego dramatyzmu, i uwielbiała wysnuwać różne podniecające wnioski z tajemniczości Hannah za każdym razem, kiedy wychodziła z pokoju. Czasami „Hannah Schneider” było pseudonimem. Kiedy indziej Hannah była częścią Federalnego Programu Ochrony Świadków po zeznaniach, które złożyła przeciwko carowi zbrodni, Dimitrowi Mołotowowi „Kawiorowi”, „z tych Mołotowów z Howard Beach”, i przyczyniła się do skazania go za szesnaście rodzajów przestępstw. Innym razem wymyśliła, że Hannah należy do klanu Bin Ladena. - Ta rodzina jest tak wielka jak Coppolowie. Raz, po obejrzeniu Sypiając z wrogiem o północy w TNT, powiedziała Leulah, że Hannah ukrywa się w Stockton przed swoim byłym mężem, który jest psychicznie chory i się nad nią znęcał. (Naturalnie Hannah ma ufarbowane włosy i barwione szkła kontaktowe). - Dlatego prawie nigdy nie wychodzi z domu, a w sklepach za wszystko płaci gotówką. Nie chce, żeby ją mąż wytropił po kartach kredytowych. - Nie zawsze płaci gotówką - zauważył Charles. - Czasami tak. - Każdy na tym świecie czasami płaci gotówką. Słuchałam z rozbawieniem tych szaleńczych fantazji, a nawet wymyśliłam kilka własnych, ale oczywiście w żadną z nich nie wierzyłam. Tata na temat ludzi prowadzących podwójne życie: - Miło jest sobie wyobrażać, że to istna epidemia, jak analfabetyzm albo zespół przewlekłego zmęczenia, albo inne cywilizacyjne plagi, które wypełniają okładki „Time'a” i „Newsweeka”. Niestety, Bob Jones, którego mijasz na ulicy, jest na ogół zwykłym Bobem Jonesem, nie skrywa mrocznych sekretów, nie jest czarnym koniem, czarnym charakterem ani ciemną stroną księżyca. Więc lepiej odpuść sobie Baudelaire'a. Zwracam ci uwagę, że nie biorę w rachubę cudzołóstwa, które nie jest w najmniejszym stopniu czarne ani mroczne, tylko trywialne.
Tak więc w skrytości ducha uznałam Hannah Schneider za błąd drukarski, niechlujstwo Przeznaczenia. (Najprawdopodobniej z przepracowania. Kismet i Karma były zbyt płoche, aby zrobić coś porządnie, a Fortunie zwyczajnie nie można ufać). Zupełnie przez przypadek rzuciło niezwykłą i zabójczo piękną kobietę do zapadłej górskiej mieściny, gdzie majestat jest niczym to upadające drzewo w lesie, które nie wiadomo, czy upada, skoro nikt go nie widzi. Gdzieś indziej, prawdopodobnie w Paryżu lub Hongkongu, jakaś Chase H. Niderhann, z twarzą zniewalającą jak pieczony ziemniak i głosem przypominającym chrząkanie, żyła JEJ życiem, życiem opery, słońca, jezior i wycieczek weekendowych do Kenii, sukien, które szeleściły po podłodze. Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce (zob. : Emma, Austen, 1816).
***
Był październik. Tata spotykał się z kobietą imieniem Kitty (której nie miałam jeszcze przyjemności pacnąć na naszej siatce ochronnej przed owadami), ale to nie było nic poważnego. Po co miałby się zadowalać zwykłym dachowcem, skoro mógł mieć persa? (Za swoje niesforne wizje mogę winić muzyczny gust Hannah, starą Peggy Lee i jej nieustanne zawodzenie o zwariowanym księżycu, oraz Sarrah Vaugham pochlipującą za swoim kochankiem). Działałam z niespotykaną u siebie determinacją, gdy tamtej deszczowej środy po południu postanowiłam wcielić w życie swój disneyowski plan. Powiedziałam tacie, że mam się z kim zabrać ze szkoły, a potem poprosiłam Hannah, żeby mnie podwiozła do domu. Kazałam jej zaczekać w samochodzie pod byle pretekstem („Poczekaj, mam dla ciebie świetną książkę”), po czym wpadłam do domu, żeby odciągnąć tatę od najnowszej pozycji Patricka Kleinmana wydanej przez Yale University Press (2004) Kronika kolektywizmu, i wypchnąć go na dwór na spotkanie z Hannah. Udało się. Podsumowując: nie było żadnej Pułapki Miłości ani Przetańczyć Całą Noc i z pewnością żadnej magii. Wymienili kilka zupełnie zdawkowych uprzejmości. Tata zdaje się powiedział: - Tak, tak, zapewne wybiorę się na ten szkolny mecz. Na pewno się tam spotkamy aby przerwać uszczypliwe milczenie. - Naturalnie - odrzekła Hannah. - Lubi pan futbol?
- Tak - oświadczył tata. - Masz dla mnie tę książkę, Blue? - zapytała mnie Hannah. Kilka minut później odjeżdżała z moją Miłością w czasach zarazy (Garcia Marquez, 1958). - Jestem wzruszony twoimi staraniami, aby odegrać rolę Kupidyna, kochanie, ale na przyszłość, proszę, pozwól, że sam wybiorę moment, kiedy odjadę w stronę zachodzącego słońca, dobrze? - powiedział tata i wszedł do domu.
***
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Chociaż nigdy nie rozmawiałam o tym z Hannah, ani ona nigdy nie pisnęła na ten temat ani słowa, od samego początku po głowie chodziło mi to jedyne przekonujące wyjaśnienie, czemu Hannah przyciągnęła mnie na te swoje niedzielne wieczorki, dlaczego wcisnęła mnie łyżką do butów między tamtych (postanawiając otworzyć ich hermetycznie zamkniętą koterię jak zawzięta gospodyni słoik z dżemem za pomocą otwieracza) - ponieważ chciała poznać tatę. Nie mogłam się mylić, przynajmniej za pierwszym razem, w Surely Shoo. Zawisła wtedy wzrokiem na jego twarzy niczym niepylak apollo nad kwiatem ostu (rodzina paziowatych, dokł. Papilionidae). Owszem, w Fat Kat Foods uśmiechnęła się głównie do mnie, ale tak naprawdę na pewno chciała zwrócić na siebie uwagę taty, to jego chciała olśnić. Nie miałam racji. Przewracałam się z boku na bok, przypominając sobie każde spojrzenie, którym mnie obdarzyła Hannah, każdy uśmiech, każde słowo, czknięcie, chrząknięcie czy choćby głośniejsze przełknięcie śliny, aż w końcu miałam już w głowie taki mętlik, że mogłam tylko leżeć na lewym boku i gapić się na okno i wydymające się biało-niebieskie zasłonki, za którymi noc rzedła boleśnie powoli. (Mendelshon Peet napisał w swoich Twardogłowych (1932): Chwiejny ludzki móżdżek nie jest przystosowany, aby zadawać się z wielkimi niewiadomymi). W końcu zasnęłam. - Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, że nie ma najmniejszego sensu szukanie odpowiedzi na największe zagadki życia - powiedział kiedyś tata w burbońskim nastroju. One mają własne, kapryśne i nieprzewidywalne umysły. Niemniej, jeśli tylko wykażesz cierpliwość, jeśli nie będziesz ich poganiał, pewnego dnia, gdy do tego dojrzeją, same spadną
na ciebie z hukiem. Nie zdziw się, jeśli nagle wtedy zaniemówisz, a wokół głowy będzie ci ćwierkał wianuszek animowanych ptaszków. Jakże bardzo miał rację.
Pigmalion Słynny hiszpański konkwistador, Hernando Nunez de Valvida (La Serpiente Negra), napisał w swoim dzienniku 20 kwietnia 1521 (w dniu, kiedy wyciął w pień dwustu Azteków): La gloria es un milion ojos asustados, co znaczy mniej więcej tyle co: „Chwała to milion przerażonych oczu”. Kiedyś nie przemawiały do mnie te słowa, dopóki nie poczułam ich na własnej skórze. Tak jak Aztekowie patrzyli na Hernanda i jego podkomendnych ze strachem, tak wszyscy uczniowie St. Gallway (a i niejeden nauczyciel) spoglądali na Charlesa, Jade, Lu, Miltona i Nigela z nabożnym lękiem, a czasami wszechogarniającą trwogą. Jak wszystkie elitarne koterie mieli również swoją nazwę. Towarzystwo Błękitnej Krwi. Każdego dnia, każdej godziny (a możliwe, że i każdej minuty), w każdej klasie, na każdym korytarzu, w każdej pracowni i szatni szeptano z ożywieniem i zazdrością o tym eleganckim małym światku. - Błękitni przyszli dzisiaj do Drapacza - powiedziała Donnamara Chase, która chodziła ze mną na angielski i siedziała dwa miejsca dalej. - Stali w kącie i szydzili z każdej przechodzącej osoby, do tego stopnia, że Sam Christenson, wiesz, ta chłopczyca z drugiej klasy, wpadła w histerię na początku chemii. Musieli ją zabrać do lekarza. Nie mogli z niej wydusić nic poza tym, że tamci wyśmiewali się z jej butów. Miała odblaskowo różowe zamszowe mokasyny numer czterdzieści trzy. Co jeszcze wcale nie jest takie złe. Oczywiście w Akademii Coventry, w gimnazjum w Geenside, wszędzie istniały elitarne grupki VIP-ów, które krążyły po korytarzach niczym konwój limuzyn, opracowywały własny język i zastraszały innych, jak na przykład plemię Zaxoto z Wybrzeża Kości Słoniowej (w Braden byłam mondo nuglo, cokolwiek to znaczyło). Żadna z tych koterii nie mogła się jednak równać z otoczonymi mgiełką tajemnicy Błękitnymi. Myślę, że powodu należało szukać w gwiazdorskiej atrakcyjności tych bożyszczy (Charles i Jade byli niczym współcześni Gary Cooper i Grace Kelly), ich realnej baśniowości (zarówno drobniutki Nigel, jak i wielki Milton byli bardzo trendy), ekscentrycznej pewności siebie (oto Lu kroczy dumnie przez Zieleniec w sukience włożonej na lewą stronę), ale również, co niezmiernie ważne, w brukowych plotkach, które krążyły na ich temat i na temat Hannah Schneider. Hannah zajmowała w szkole zaskakująco skromną pozycję, uczyła tylko jednego przedmiotu,
Wprowadzenia do wiedzy o filmie, w niskim, masywnym budynku na granicy kampusu, zwanym Loomis, słynącym jako siedziba zapychaczy dziur w indeksach, na przykład Wprowadzenie do wiedzy o świecie mody i meblarstwie. A jak cytuje słowa Mae West w swojej niepublikowanej książce Czy cieszysz się, że mnie widzisz? Paulson (1962): Jesteś nikim, dopóki nie wywołasz skandalu obyczajowego. Dwa tygodnie po moim pierwszym obiedzie u Hannah, siedząc w czytelni Biblioteki im. Donalda E. Crusha na godzinach cichej nauki pod opieką wielbiciela krzyżówek Franka Fletchera, łysego faceta prowadzącego naukę jazdy, usłyszałam, jak dwie dziewczyny z czwartej klasy wylewają kubły pomyj na głowę Hannah. Dziewczyny były bliźniaczkami dwujajowymi i nazywały się Eliaya i Georgia Hatchett. Z kręconymi kasztanowymi włosami, krępymi sylwetkami, pękatymi, sterczącymi brzuchami i cerą jak z piwiarni wyglądały niczym dwa chodzące portrety króla Henryka VIII namalowane przez różnych artystów (zob.: Oblicza tyranii, Clare, 1922, str. 322). - Nie mam pojęcia, jakim cudem dostała pracę w tej szkole stwierdziła Eliaya. Przecież ta baba ma nie po kolei w głowie. - O kim mówisz? - zapytała Georgia z roztargnieniem. Z językiem wystającym w kąciku ust oglądała kolorowe zdjęcia w tygodniku „VIP”. - Jak to o kim? - żachnęła się Eliaya. - No przecież o Hannah Schneider. - Odchyliła się w tył na krześle i zaczęła stukać grubymi paluchami w okładkę podręcznika leżącego na kolanach, Ilustrowaną historię kina (Jenoah, wydanie z 2002 r. ). (Domyśliłam się, że chodziła do Hannah na lekcje). - Była dzisiaj w ogóle nieprzygotowana. Znikła na piętnaście minut, bo nie mogła znaleźć płyty DVD, którą mieliśmy oglądać. Zapowiedziała nam Charliego włóczęgą, a przyniosła jakiś cholerny Czas Apokalipsy*. Mama i tata dostaliby szału, przecież ten film to trzy godziny drastycznych scen. Ale Hannah jakby z księżyca spadla, w ogóle jest bez pojęcia! Wkłada go, nawet się nie zastanawia, czy jej wystarczy czasu. No więc oglądamy dwadzieścia minut i dzwoni dzwonek. Jamie Century pyta ją, kiedy obejrzymy resztę, a ona mówi, że jutro. Mówi, że zmienia program. Założę się, że pod koniec roku będziemy oglądali Debbiepodbija Dallas... Kompletne badziewie. - O co ci właściwie chodzi? - Ona jest naćpana. Nie zdziwiłabym się, gdyby któregoś dnia jej odbiło i zaczęła strzelać do ludzi. Gerogia westchnęła. - Wszyscy wiedzą, że Charles ją dmucha.
- Jak tornado w firankę. Jasne. Georgia nachyliła się do siostry. (Musiałam być bardzo cichutko, żeby usłyszeć, co mówi). - Naprawdę myślisz, że Błękitni co tydzień w niedzielę strugają Kaligulę? Bo ja nie wiem, czy wierzę w to, co opowiada Cindy Willard. - A ja wierzę, i to bez dwóch zdań - odrzekła Eliaya. - Mama zawsze mówiła, że w królewskich rodzinach sypiali tylko ze sobą. - No, fakt. - Georgia kiwnęła głową i zaśmiała się przez zęby, co przypominało odgłos drewnianego stołka ciągniętego po podłodze. - Chronią czystość swojej krwi. Niestety, jak stwierdził kilkakrotnie tata, we wszystkich tych rynsztokowych brudach tkwi zwykle ziarno prawdy (on sam, czekając w supermarkecie w kolejce do kasy, nie wzdragał się czasami sięgnąć po jakiegoś brukowca - „Chirurgia plastyczna dewastuje twarze gwiazdorów - jest coś zniewalającego w takim nagłówku”), a i ja muszę przyznać, że od samego początku, gdy zobaczyłam Hannah i Charlesa na dziedzińcu szkolnym tamtego pierwszego dnia szkoły, podejrzewałam, że coś między nimi jest (po kilku niedzielnych spotkaniach uznałam jednak, że o ile Charles jest na pewno zadurzony w Hannah, o tyle jej stosunek do niego jest ciepły, ale platoniczny. I choć nic jeszcze wtedy nie wiedziałam o weekendowych rozrywkach Błękitnych (i nie będę wiedziała jeszcze do połowy października), nie miałam wątpliwości, że są bez reszty pochłonięci utrzymywaniem wyższości swoich genów. Ja, naturalnie, zanieczyszczałam czystość ich błękitnej krwi.
***
Wprowadzenie mnie do ich magicznego kręgu przebiegało mniej więcej równie bezboleśnie
jak
inwazja
w
Normandii.
Oczywiście
można
powiedzieć,
że
nie
potrzebowaliśmy dialogów, bo mieliśmy twarze, ale przez pierwszy miesiąc - wrzesień i początek października - chociaż widywałam ich chodzących dumnie jak pawie po terenie kampusu i na widok popłochu, jaki wzbudzali („Jeśli zobaczę kiedyś Jade na ulicy, poturbowaną, leżącą twarzą do dołu, bezdomną i zżeraną trądem, wyświadczę ludzkości przysługę i przejadę ją”, deklarowała Beth Price na angielskim), zachowywałam się jak wylękniony dziennikarz i rozmawiałam z nimi tylko u Hannah. Jak już powiedziałam, przez te pierwsze kilka tygodni scenariusz naszych spotkań był
dla mnie bardziej niż trochę upokarzający. Czułam się jak wzgardzona panna na wydaniu w reality show pod tytułem Kto ją pokocha?, której nikt nie zaprasza na drinka, a już o kolacji mogłam nawet nie marzyć. Siedziałam na zniszczonym szezlongu Hannah, obok mnie któryś z jej psów, i udawałam, że zapomniałam o bożym świecie nad lekcjami z historii sztuki, podczas gdy tamci pięcioro szeptem dzielili się wrażeniami na temat tego, jacy „nagrzani” i „skropleni” byli w piątek w tajemniczych miejscach, które nazywali „Purpurowym” i „Ślepym”, a kiedy Hannah wychodziła z kuchni, rzucali mi fałszywe sardynkowe uśmieszki. Milton mrugał gwałtownie, klepał się po kolanach i mówił: - No to, jak tam leci, Blue? Jakaś cicha jesteś. - Nieśmiała - zauważał Nigel z kamienną twarzą. Albo Jade, która zawsze bez pudła ubierała się jak gwiazda stąpająca po czerwonym dywanie w Cannes, oznajmiała: - Strrrasznie mi się podoba twoja koszula. Musisz mi koniecznie powiedzieć, gdzie ją kupiłaś. Sprawię sobie taką samą. Charles uśmiechał się jak prezenter kiepskiego talk-show, Lu natomiast w ogóle nie odzywała się ani słowem. Za każdym razem, kiedy padało w rozmowie moje imię, wbijała wzrok w swoje stopy. Hannah musiała wyczuć, że zmierzamy prostą drogą do ostatecznego impasu, bo wkrótce przystąpiła do kolejnego natarcia. - Jade, może byś zabrała ze sobą Blue, kiedy będziecie następnym razem jechały do Kreacji? Myślę, że powinno jej się spodobać. Kiedy się wybieracie? - Nie wiem - odparła Jade ponuro. Leżała na dywanie na brzuchu i czytała The Norton Anthology of Poetry (Ferguson, Salter, Stallworthy, wydanie z 1996 r. ). - Wydawało mi się, że mówiłyście coś o przyszłym tygodniu - naciskała Hannah. Może udałoby się dopisać jeszcze Blue. - Może - burknęła Jade, nie podnosząc oczu. Zupełnie zapomniałam o tej rozmowie aż do następnego piątku. Było to szare, znużone popołudnie. Po historii powszechnej z panem Carlosem Sandbornem (który używał tyle żelu do włosów, że zawsze miało się wrażenie, jakby dopiero co wyszedł z basenu), poszłam na trzecie piętro Hanoveru i przy swojej szafce zastałam Jade i Lu. Jade miała na sobie czarną sukienkę a la Holly Golithly, Leulah białą bluzkę i spódnicę. Lu stała ze złączonymi rękami i nogami, jakby czekała na próbę chóru, i w sumie robiła sympatyczne wrażenie, za to Jade przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę niczym uczennica czekająca
w domu starców, aż przywiozą na wózku jej podopiecznego, któremu będzie mogła poczytać Wodnikowe wzgórze (Adams, 1972) monotonnym, znudzonym głosem, i dzięki temu zdobyć zaliczenie z „pomocy społecznej”, potrzebnej, aby skończyć szkołę. - No więc idziemy się uczesać, zrobić manikiur i regulację brwi, a ty idziesz z nami poinformowała mnie Jade z ręką na biodrze. - Aha. - Kiwnęłam głową, a jednocześnie kręciłam jak oszalała zamkiem szyfrowym w swojej szafce, chociaż nie sądzę, żebym ustawiała jakiś kod, po prostu kręciłam nim bezmyślnie raz w jedną, raz w drugą stronę, żeby zająć czymś ręce. - Jesteś gotowa? - Teraz? - spytałam. - Oczywiście, że teraz. - Teraz nie mogę - odparłam. - Jestem zajęta. - Czym jesteś zajęta? - Tata po mnie przyjeżdża. Korytarzem szły w naszą stronę cztery dziewczęta z drugiej klasy i nagle utknęły przy tablicy informacyjnej z języka niemieckiego, niczym śmieci na gałęzi w rzece, i zwyczajnie zaczęły podsłuchiwać. - O Boże! - jęknęła Jade. - Tylko nie ten twój Ósmy Tata Świata. Musisz nam koniecznie zdradzić jego prawdziwe nazwisko i opowiedzieć, jak wygląda bez maski i peleryny. Popełniłam poważny błąd, opowiadając o tacie w ostatnią niedzielę. Zdaje się, że użyłam takich słów jak „wybitny człowiek”, a także , jeden z najlepszych komentatorów amerykańskiej kultury aktualnie wykładających w tym kraju” - to dokładny cytat z dwustronicowego artykułu o tacie z kwartalnika „AMINAP” Amerykańskiego Instytutu Nauk Politycznych (zob. : „Doktor Tak”, wiosna 1987, rocznik XXIV, nr 9). Powiedziałam to, ponieważ Hannah spytała mnie, jak mój tata zarabia na życie, „co porabia”, a jest w nim coś, co aż się samo prosi, żeby się nim pochwalić, aby chełpić się nim w zachwyconym monologu. - Ona żartuje - powiedziała Lu. - Chodź, będzie fajnie. Wzięłam książki i wyszłam z nimi na dwór, żeby powiedzieć tacie, że moje koło naukowe o Ulissesie (Joyce, 1922) postanowiło spotkać się na kilka godzin, ale wrócę do domu na kolację. Tata zmarszczył brwi na widok Jade i Lu stojących na schodach Hanoveru. - I te dwie podfruwajki myślą, że uda im się przeczytać Ulissesa! He, he, życzę powodzenia, nie, nie, źle to ująłem, raczej: módlmy się o cud. Widziałam, że ma ochotę się nie zgodzić, ale nie chciał robić scen.
- No dobrze - powiedział z westchnieniem i spojrzał na nie pogardliwie, po czym uruchomił samochód. - No, to do boju, kochanie. Idąc z dziewczętami w stronę parkingu dla uczniów, słyszałam, jak mruczy pod nosem swoje entuzjastyczne recenzje. - Psiakrew! - powiedziała Jade, patrząc na mnie ze zdziwieniem i podziwem. - Ten twój stary jest magnifico! Mówiłaś, że jest wybitny, ale nie sądziłam, że wybitny w stylu George'a Clooneya. Gdyby nie to, że to twój tata, kazałabym ci się umówić z nim na randkę. - Wygląda jak ten... jak on się nazywa... ojciec z Dźwięków muzyki - zauważyła Lu. Szczerze mówiąc, czasami miałam dosyć tego poklasku, jaki tata potrafił wzbudzić w ciągu kilku minut. Naturalnie ja pierwsza byłam zawsze gotowa zerwać się na nogi i rzucać mu pod nogi róże, wołając: „Brawo, stary! Brawo!”. Czasami jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że przypomina operową diwę, która zbierała entuzjastyczne recenzje i wzbudzała nabożną cześć nawet wtedy, kiedy nie chciało jej się zdobyć na najmniejszy wysiłek, kiedy zapominała kostiumu albo odegrawszy scenę własnej śmierci, zamrugała powiekami. Jakimś sposobem zdobywał uznanie każdego, bez względu na to, czy zagrał dobrze, czy źle. Na przykład za każdym razem, kiedy w Hanoverze spotykałam pannę Ronin-Smith, szkolną doradczynię zawodową, sprawiała wrażenie, jakby do tej pory nie mogła zapomnieć tych kilku minut, które tata spędził w jej gabinecie. Nigdy mnie nie pytała: „Jak ci idą lekcje, kochanie?”, tylko: „Co słychać u twojego taty, kochanie?”. Jedyną kobietą, która go poznała i nie wypytywała mnie o niego ad nauseum, była Hannah Schneider. - Oczywiście, von Trapp. - Jade zamyślona kiwała głową. - Tak, zawsze miałam do niego słabość. No dobrze, a gdzie w tym wszystkim jest twoja mama? - Nie żyje - odparłam teatralnym, żałobnym głosem i po raz pierwszy rozkoszowałam się ich wstrząśniętym milczeniem.
***
Zawiozły mnie do centrum Stockton, gdzie naprzeciwko biblioteki publicznej mieściła się Kreacja o fioletowych ścianach i kanapach w zebrę, gdzie Jaire (czytaj Dżajriii) w butach ze skóry aligatora zrobił mi miedziane pasemka i ostrzygł mnie, żeby moje włosy nie wyglądały, Jakbym je sama obcinała nożyczkami do paznokci”. Ku memu zdumieniu Jade uparła się pokryć koszty mojej transformacji, dzięki uprzejmości mamy Jeffersonowej, która zostawiła jej czarną kartę American Express, tak „na wszelki wypadek”, zanim znikła na
sześć tygodni w Aspen z „nowym gachem”, czyli instruktorem jazdy na nartach nazwiskiem Tanner, który miał notorycznie spierzchnięte wargi. - Dam ci tysiąc dolarów, jeśli uda ci się zrobić coś z tym wiechciem, w który strzelił piorun - oznajmiła mojemu fryzjerowi. W ciągu następnych kilku tygodni mama Jefferson zafundowała mi również półroczny zapas jednorazowych szkieł kontaktowych, zamówionych u okulisty, wiecznie zakatarzonego doktora Stephena J - Henshawa o oczach lisa polarnego, spory asortyment ubrań, butów i bielizny, osobiście wybieranych dla mnie przez Jade i Lu bynajmniej nie w dziale młodzieżowym domu towarowego Stickley, lecz w sklepie z bielizną Vanity Fair na ulicy Głównej, w Rouge Boutique na Wiązowej, U Natalii na Wiśniowej, a nawet we Frederick's of Hollywood („Jeśli postanowisz kiedyś oddać się perwersji, polecam ci to na tę okazję”, powiedziała Jade, rzucając we mnie czymś, co przypominało uprząż spadochronową, tylko w różowym kolorze). Ostatecznym coup de grace dla mojej poprzedniej, nijakiej powierzchowności były nawilżające fluidy, błyszczyki, tymiankowy i mirtowy, cienie do powiek na dzień (błyszczące) i na wieczór (mroczne), dobrane specjalnie do mojego odcienia skóry w dziale z kosmetykami Stickleya, oraz piętnastominutowy instruktaż makijażu przeprowadzony przez Milicent w nieskazitelnym fartuchu laboratoryjnym, z gumą do żucia w ustach i grubo upudrowanym czołem. (Niezwykle umiejętnie udało jej się wtłoczyć na moje powieki całe spektrum światła białego).
IL. 9. 0
- Wyglądasz jak bogini - orzekła Lu, uśmiechając się do mnie w lustrze Milicent. - Kto by pomyślał - zaskrzeczała Jade. Nie wyglądałam już jak skruszona sowa, tylko raczej jak nieskruszałe ciasto (il. 9. 0).
***
Tata oczywiście na widok mojej metamorfozy czuł się mniej więcej tak, jak mógłby się poczuć van Gogh, gdyby któregoś gorącego popołudnia wszedł do sklepu z upominkami w Sarasocie i tuż obok tekturowych czapek z daszkiem i pamiątkowych figurek z muszelek zobaczył swoje ukochane słoneczniki wydrukowane na jednostronnych ręcznikach kąpielowych w wyprzedaży za dziewięć dolarów dziewięćdziesiąt dziewięć. - Twoje włosy wyglądają, jakby się paliły. Włosy nie powinny się palić. Ogniska mogą się palić, latarnie morskie, ewentualnie podświetlone wieże zegarowe, może jeszcze piekło. Ale nie ludzkie włosy. Wkrótce jednak, trochę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jego oburzone tyrady przycichły do niegroźnych pomruków. Domyślałam się, że stało się tak za sprawą Kitty czy też, jak przedstawiała się na naszej automatycznej sekretarce, „Kotka Kitty”. (Nadal jej nie poznałam, ale słyszałam ostanie nagłówki: „Kitty omdlewa we włoskiej restauracji. Powodem są rozważania taty na temat ludzkiej natury”; „Kitty błaga tatę o wybaczenie za rozlanie »Białego Rosjanina« na rękaw jego tweedowej irlandzkiej marynarki”; „Kitty planuje swoje czterdzieste urodziny i napomyka o weselnych dzwonach”). Było to dość niezwykłe, ale tata chyba w końcu zaakceptował fakt, że jego dzieło sztuki zostało tak bezwstydnie skomercjalizowane. Zdawał się nawet nie żywić żadnej urazy. - Jesteś zadowolona? Podziwiasz młodzików z tego ulissesowego koła naukowego, które, co mnie wcale nie dziwi, więcej czasu spędza w sklepach i salonach fryzjerskich niż na poznawaniu kulturowych powinowactw Stefana Dedalusa? (Nigdy właściwie nie wyprowadziłam taty z błędu, że nie ślęczę w niedzielne popołudnia nad próbami pokonania tego himalajskiego tomiszcza. Na szczęście tata nigdy nie miał szczególnego upodobania do Joyce'a - nudziły go wydumane gry słów, podobnie jak łacina. Aby jednak uniknąć wypytywania nawet o najprostsze szczegóły, wspominałam mu od czasu do czasu, że ze względu na słabowitą kondycję niektórych uczestników spotkań, nie udało nam się jeszcze dotrzeć nawet do pierwszego obozu, czyli Telemacha). - Szczerze mówiąc, są całkiem bystrzy - powiedziałam. - Na przykład niedawno ktoś z nich użył w rozmowie słowa „serwilistyczny”. - No nie mów. To oni myślą? Więc to myśliciele? - Tak. - Nie jak owce w tłumie? Nie pustogłowia? Internetowi maniacy? Neonaziści? Nie
anarchiści ani antychryści? Nie małoletnia kołtuneria, której się zdaje, że jest pierwszym pokoleniem w historii, którego „ach, nikt nie rozumie”? To smutne, ale amerykańskie nastolatki są dla próżni tym, czym maty łazienkowe dla pianki poliuretanowej... - Tato, wszystko jest w najlepszym porządku. - Jesteś pewna? Nigdy nie ufaj mamiącemu opakowaniu. - Jestem pewna. - Dobrze, w takim razie zgadzam się. - Ściągnął brwi, kiedy wspięłam się na palce, żeby go pocałować w szorstki policzek. Ruszyłam do drzwi. Była niedziela i Jade właśnie opierała się łokciem o klakson. - Idź i baw się odjazdowo z tymi swoimi Dżolo manolo. - Pan każe, sługa musi.
***
Zdarzały się chwile, w których Jade, Lu i ja zaśmiewałyśmy się do łez, jak na przykład, kiedy zaprosiły mnie na „łowy galernic”, gdzie stado pajaców z bokserkami na wierzchu i głupawymi uśmiechami wlokło się za nami po centrum handlowym Błękitny Półksiężyc („Tak jak podejrzewałam, pieprzony paszkwil”, orzekła Jade, przyglądając się im przez kram z gumkami do włosów), albo kiedy Jade rozważała tajemnicze wymiary Nigelowego świecznika („Biorąc pod uwagę wzrost Nigela, może mieć albo giganta albo mikrusa”, na co Lu parsknęła „O Boże”, zasłoniła dłonią usta i zachichotała), albo kiedy jadąc z Jade do Hannah, pokazałyśmy środkowy palec jakiemuś świerzbowi (to określenie Jade na „odrażającego samca po czterdziestce”), który bezczelnie
lawirował przed nami
volkswagenem. (Za jej przykładem otworzyłam okno, żeby wystawić rękę, a wtedy moje włosy w fascynującym kolorze bornitu - liczba atomowa 29 - powiewały szaleńczo na wietrze). W takich chwilach myślałam sobie: może to są moje przyjaciółki, może któregoś dnia będę się im zwierzała ze swoich intymnych sekretów, rozmawiała o seksie o trzeciej nad ranem w kawiarni przy placku z rabarbarem, a kiedyś, po latach, zadzwonimy do siebie, żeby pogawędzić o Sarasocie, bólach w krzyżu i naszych mężach z żółwimi łysinami, ale wtedy nagle uśmiechy zwiewały im z twarzy jak źle przypięte zdjęcia z tablicy ogłoszeń, i spoglądały na mnie ze złością, jakbym je oszukała. Odwoziły mnie do domu. Siedziałam z tyłu i próbowałam czytać z ruchu warg, bo od heavy-metalu lecącego z CD aż pękały bębenki (udało mi się z bólem serca odszyfrować
zagadkowe zwroty: „spotkamy się z nimi później” i „randka z tym gorącym towarem”). Dobrze wiedziałam, że ponieważ nigdy nie mówiłam nic zapierającego dech w piersiach i byłam odjazdowa jak bermudy, pozbędą się mnie niczym brudnej bielizny w pralni i ruszą dalej w noc pełną tajemniczych szeptów, śliwkowo-granatowego nieba i czarnych wierzchołków górskich czatujących nad spiczastymi koronami sosen. W umówionym, sekretnym miejscu spotkają się z Charlesem, Nigelem i Czarnym (jak nazywali Miltona) i prawdopodobnie będą się obściskiwać i całować, i ścigać się samochodami na skałach (w skórzanych kurtkach z napisami T-xxxBIRD i PINK LADY). - Hymajsie - rzuciła Jade ogólnie w moim kierunku, malując usta szminką w lusterku wstecznym. Trzasnęłam drzwiczkami i zarzuciłam plecak na ramię. Leulah pomachała mi ręką. - Do zobaczenia w niedzielę - zaćwierkała słodziutko. Weszłam do domu ciężkim krokiem niczym weteran, który żałuje, że wojna nie trwała dłużej. - Na miłość boską, co takiego zobaczyłaś w sklepie o nazwie „Opalenizna z Bahamów”, że nie mogłaś się temu oprzeć? - zawołał tata z kuchni, kiedy wrócił po randce z Kitty. Stanął w drzwiach salonu, trzymając w palcach pomarańczową torbę na zakupy, którą rzuciłam po przyjściu na podłogę w holu, jakby to było truchło jeża. - Samoopalacz Bali - powiedziałam ponuro, nie podnosząc głowy znad pierwszej lepszej książki, którą złapałam z półki, czyli Buntu południowoamerykańskich jovens (Gonzalez, 1989). Tata kiwnął głowa i rozsądnie postanowił nie drążyć tego tematu. W końcu nastąpił przełom. (I nie mam wątpliwości, że Hannah odegrała w nim decydującą rolę, chociaż nigdy się do końca nie dowiedziałam, jaki był jej udział: czy postawiła im ultimatum, czy przekupiła ich, czy też zastosowała jedną ze swoich sugestii). Było to w pierwszym tygodniu października, w piątek, na szóstej lekcji. Dzień błyszczał jak świeżo umyty samochód i nauczyciel od rysunków, pan Moats, namówił nas, abyśmy wyszli na dwór ze szkicownikami i ołówkami. - Szukajcie swoich spływających zegarów Dalego! - zakomenderował i z rozmachem otworzył drzwi, jakby wypuszczał na wolność stado mustangów, podczas gdy drugą ręką machnął na Ole, tak że przez kilka sekund wyglądał jak tancerz flamenco w obcisłych spodniach w kolorze zieleni kadmowej. Powoli i leniwie uczniowie z wielkimi szkicownikami w rękach wylali się na teren
kampusu. Przez piętnaście minut snułam się to tu, to tam i nie mogłam się zdecydować, co mam narysować, aż w końcu wybrałam spłowiała paczkę cheetosów tkwiącą w gąszczu sosnowych igieł na tyłach Eltona. Siedziałam na betonowym murku i właśnie zaczynałam szkicować pierwsze niezdarne kreski, kiedy usłyszałam, że ktoś idzie w moją stronę. Zamiast minąć mnie i pójść dalej, zatrzymał się. - Cześć - powiedział. To był Milton. Ręce trzymał w kieszeniach, strąkowate włosy opadały mu na czoło bez ładu i składu. - Hej - odparłam. Nie odezwał się więcej ani nawet nie uśmiechnął, tylko podszedł bliżej i przekrzywił głowę, żeby spojrzeć na moje niezgrabne linie niczym nauczyciel, który staje wam nad ramieniem i od niechcenia czyta, coście nabazgrali na klasówce. - Dlaczego wyszedłeś z lekcji? - spytałam. - Chory jestem - powiedział i uśmiechnął się. - Mam grypę. Idę do lekarza, a potem do domu leczyć się. Powinnam wspomnieć, że o ile Charles był bez dwóch zdań szkolnym casanową, za którym szalały wszystkie laski, cheerleaderki i ogólnie złota młodzież, o tyle Milton był czymś w rodzaju ogiera rozpłodowego tych inteligentniejszych i bardziej ekscentrycznych. Jedna dziewczyna, Macon Campins, która chodziła ze mną na angielski i miała na dłoniach bio tatuaż w kręte wzory, jakie robi się w Indiach henną, przyznawała, że jest w nim zakochana do szaleństwa; a zanim pani Simpson weszła do sali, mrucząc narastającym szeptem: „nie ma tonera, nie ma normalnego papieru, nie ma zszywek... ta szkoła, nie, ten kraj, gdzież tam, cały ten świat schodzi na psy”, można było usłyszeć, jak Macon rozprawia ze swoją przyjaciółką, Engellą Grand, o tajemniczym tatuażu Miltona: - Moim zdaniem on zrobił go sobie sam. Przyglądałam mu się na biologii, kiedy miał trochę podwinięty rękaw. Jestem pewna, że to jakiś odjazdowy rysunek. Ależ to podniecające! Ja również wyczuwałam w Miltonie jakieś drugie dno, i to bardzo seksowne. Ilekroć zostawałam z nim sam na sam, czułam się jak odurzona. Płukałam kiedyś naczynia u Hannah i wstawiałam je do zmywarki, kiedy wszedł Milton z siedmioma szklankami w swoich potężnych dłoniach. Schylił się, żeby je wstawić do zlewu, a wtedy przypadkiem dotknęłam brodą jego ramienia. Było wilgotne i gorące jak szklarnia, przez chwilę myślałam, że zemdleję. - Przepraszam, Blue - powiedział, odsuwając się.
Za każdym razem, kiedy wymawiał moje imię, a robił to często (tak często, że chwilami zastanawiałam się, czy sobie ze mnie nie drwi), jego południowy akcent sprawiał, że podrygiwało niczym jo-jo, kiedy indziej znów rozciągało się jak guma: „Bluuue”. - Masz na dzisiaj jakieś plany, Blue? - zapytał. - Tak - odparłam, chociaż moja odpowiedź chyba nie miała większego znaczenia. (Zapewne zdążyli się już zorientować, że z nikim się nie spotykam, chyba że Hannah zorganizowałaby mi jakiegoś amanta). - Spotykamy się wieczorem u Jade. Jak masz ochotę, to przyjdź. Powiem jej, żeby po ciebie wpadła. Będzie super. Oczywiście, jeśli wytrzymujesz takie imprezy. Po czym odwrócił się i ruszył w swoją stronę. - Zdawało mi się, że masz grypę - mruknęłam pod nosem, ale Milton mnie usłyszał. Odwrócił się i idąc tyłem, puścił do mnie oko. - Z minuty na minutę coraz mi lepiej. Zaczął pogwizdywać i poprawiając krawat w zielono-niebieską kratę, jakby szedł właśnie na rozmowę w sprawie pracy, pchnął drzwi wejściowe do Eltona i zniknął w środku.
***
Jade mieszkała w trzydziestopięciopokojowej kiczowatej McRezydencji, wzorowanej na Tarze (Jade nazywała ją Tortem Weselem), zbudowanej na wzgórzu w prowincjonalnej dziurze „usianej polami kempingowymi i ludźmi z poważnymi ubytkami w uzębieniu”, znanej jako Wysypisko Osada (liczba mieszkańców: sto dziewięć). - Dom wygląda prostacko na pierwszy rzut oka - powiedziała radośnie, otwierając ciężkie drzwi wejściowe. (Od momentu kiedy po mnie przyjechała, jej humor osiągnął szczyt samozadowolenia, co skłoniło mnie do refleksji, jaką to kosmiczną Umowę zawarła z Hannah. Musiała zahaczać o nieśmiertelność). - Sugerowałam Jeffersonowej, że dla ludzi, którzy przyjeżdżają tu pierwszy raz, powinna trzymać w pogotowiu takie torebki, jakie mają w samolotach, kiedy komuś się robi niedobrze. Jeszcze ich nie kupiła - dodała, poprawiając przód biało-czarnej sukienki kopertowej, aby nie wystawał spod niej jaskrawy żółty biustonosz. - Owszem, nie przywiduje ci się, to jest naprawdę Kasjopeja. W jadalni mamy Małą Niedźwiedzicę, w kuchni Herkulesa. Jeffersonowa wymyśliła, żeby wymalować na sufitach gwiazdozbiory półkuli północnej. Kiedy projektowali dom, spotykała się z takim facetem, nazywał się Timber, zajmował się
astrologią i tłumaczeniem snów, tylko że zanim skończyli, Timber puścił ją kantem, a ona zaczęła się umawiać z Gibbsem z Anglii, który nie znosił tych mrugających światełek. „No i jak będziesz wymieniać te żarówki?”. Ale już było za późno, elektrycy zdążyli zrobić Koronę Północy i pół Pegaza. W holu dominowała biel z białym i na białym. Na świecącej marmurowej podłodze można było prawdopodobnie bez większego trudu wykonywać potrójnego lutza i toeloopa z dwoma obrotami. Stałam z zadartą głowa i gapiłam się na błękitny sufit, na którym naprawdę migotała Kasjopeja, a wszędzie słychać było szum jak w dziale z mrożonkami w supermarkecie. Było również tak samo lodowato zimno. - Nie bój się, to nie grypa. Niska temperatura zatrzymuje, a czasami nawet odwraca proces starzenia się, więc Jeffersonowa nie pozwala nastawiać termostatu na więcej niż pięć stopni. Rzuciła kluczyki na grubą kolumnę koryncką przy drzwiach, na której leżały już porozrzucane drobne pieniądze, cążki do paznokci, jakieś ulotki o kursie medytacji w czymś, co się nazywało Ośrodek Swanee na rzecz Życia Wewnętrznego. - Nie wiem jak ty, ale ja rozpaczliwie potrzebuję jakiegoś drinka. Nikogo jeszcze nie ma, spóźniają się, łobuzy, więc mogę cię oprowadzić po domu. Przyrządziła nam obu mudslingery, pierwszy alkoholowy napój, jaki w życiu piłam był słodki i przyjemnie palił w gardle. Potem wybrałyśmy się na Wielkie Zwiedzanie. Dom był bogato zdobiony i brudny jak noclegownia. W wystroju każdego pokoju pod migoczącymi gwiazdozbiorami (wiele gwiazd się wypaliło, kilka zamieniło w supernowe i białe karły) panował kompletny chaos, mimo bardzo wymownych nazw, jakie wymieniała Jade (Stodoła, Sala Muzealna, Sala Rysunkowa). Na przykład w Pokoju Cesarskim stała ozdobna perska vahze, na ścianie wisiał wielki olejny portret jakiegoś „osiemnastowiecznego sir Takiegoczyinnego”, oprócz tego na poręczy sofy leżała poplamiona jedwabna bluzka, pod taboretem przewrócona do góry podeszwą tenisówka, a na pozłacanym barku kilka wacików skulonych ze współczuciem z krwawoczerwonymi śladami po lakierze do paznokci. Zaprowadziła mnie do Pokoju Telewizyjnego („trzy tysiące kanałów i nic ciekawego”), Pokoju Zabaw z prawdziwym, naturalnej wielkości koniem z karuzeli, który stawał dęba (to jest Śnieżny Groszek) i do Sali Szanghajskiej, w której stał tylko duży posąg Buddy z brązu i walało się dziesięć czy dwanaście kartonowych pudeł, poza tym była pusta. - Hannah bardzo lubi, kiedy pozbywamy się dóbr materialnych. Ciągle coś wywożę do Czerwonego Krzyża. Ty też powinnaś o tym pomyśleć - dodała. W piwnicy, pod Bliźniętami, znajdował się pokój Jeffersonowej („Tu moja mama
składa »hoołd« swoim latom świetności”). Była to stupięćdziesięciometrowa sala z ekranem nadającym się doskonale do kina samochodowego, wyłożona dywanami w kolorze żeberek. Na drewnianych ścianach wisiało trzydzieści reklamowych plakatów, na przykład perfum „Ohh!”, rajstop „Jedwabny Raj-Stopy”, butów Pielgrzym™, napoju „Pomarańczowa Błogość” i innych dziwnych produktów. Na każdym widniała ta sama kobieta z marchewkową czupryną i bananowym uśmiechem, który przekroczył moim zdaniem granicę pomiędzy ekstatycznym a fanatycznym (zob. : Don Juan de Mania, Lerner, 1963, rozdz. IV, Jim Jones). - To moja mama Jeffersonowa - oświadczyła Jade. - Możesz mówić do niej Jeff. Ze zmarszczonymi brwiami przyjrzała się reklamie preparatu witaminowego, na której Jeff z niebieskimi frotkami na nadgarstkach robiła półskłon nad napisem VITA VITAMIN TWOJA DROGA DO LEPSZEGO ŻYCIA. - W Nowym Jorku w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym miała swoje wielkie pięć minut. Widzisz, jak jej się włosy kręcą, tu do góry, a potem końcówki wiją nad okiem? Ona wymyśliła tę fryzurę. Ludzie oszaleli na jej punkcie. Nazwali te fryzurę „Karmazynowa Lukrecja”. Mama przyjaźniła się z Andym Warholem. O ile wiem, chodził nawet przy niej bez peruki. Oj, czekaj. Podeszła do stolika stojącego pod reklamą Pikantnych Kiełbasek Sir Alberta („Smakuje królewskim rodom, więc posmakuje i tobie”) i wróciła z fotografią oprawioną w ramkę, przedstawiającą Jeff dzisiaj. - To z zeszłego roku, pozowała do kart bożonarodzeniowych. Kobieta na zdjęciu dawno przekroczyła czterdziestkę i wyraźnie wpadła w panikę, że nie może już zawrócić. Nadal błyszczała bananowym uśmiechem, który jednak trochę zgąbczał w kącikach, a jej włosy najwyraźniej utraciły sporo energii kinetycznej i nie mogły się już unieść o własnych siłach w „Karmzynową Lukrecję”. Zamiast tego opadały sztywnymi lokami w „Czerwony Wizg”. (Gdyby ją zobaczył tata, bez wahania nazwałby ją „podstarzałą Barbarellą” albo użył czegoś ze swojego ulubionego repertuaru „Przeterminowanych Słodyczy”, zarezerwowanego dła kobiet, spędzających większą część tygodnia na próbach powstrzymania Wieku Średniego, jakby Wiek Średni był zaprzęgiem ogierów, które poniosły: „Rozpuszczony Czerwony m&m”, „Wyschnięta krówka”). Jade patrzyła na mnie uważnie spod półprzymkniętych powiek, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. - Wygląda sympatycznie - stwierdziłam. - Jasne, jak sam Hitler.
Po skończonym zwiedzaniu wróciłyśmy do Purpurowego Salonu, - gdzie Jeffersonowa poznaje bliżej swoich facetów, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Unikaj kanapy przy kominku, tej w tureckie wzory. Pozostali jeszcze nie przyszli, więc Jade zrobiła nam drugą kolejkę mudslingerów i na staromodnym gramofonie przewróciła płytę Louisa Armstronga na drugą stronę. W końcu usiadła, chociaż jej oczy nie przestawały miotać się po pokoju jak dwa kanarki. Po raz czwarty spojrzała na zegarek, potem po raz piąty. - Jak długo tu mieszkasz? - spytałam, ponieważ chciałam znaleźć jakąś nić porozumienia, żebyśmy, kiedy przyjdą tamci, mogły uszczęśliwione odegrać „Dwie dziewczyny z Little Rock”; Jade jako chudsza, bardziej gniewna - Marilyn, i ja, bez wątpienia bardziej płaska Jane Russell. Niestety, z żalem stwierdziłam, niewielkie mamy szanse w najbliższej przyszłości zostać przyjaciółkami od serca. - Trzy lata - odparła z roztargnieniem. - Do cholery, gdzie oni się podziewają? Nie znoszę, kiedy ludzie się spóźniają. Czarny się zarzekał, że będzie przed siódmą, OSZUST narzekała bardziej do sufitu niż do mnie. - Wykastruję go! (Orion, pod którym siedziałyśmy, nie wymienił sobie żarówek, więc brakowało mu nóg i głowy. Został mu tylko pas). Wkrótce przyszli pozostali, przystrojeni w dziwne akcesoria (naszyjniki z plastikowych paciorków, korony z fast foodów. Charles miał na sobie starą kamizelkę szermierczą, a Milton sportową marynarkę z granatowego sztruksu). Wpadli do pokoju jak burza, Nigel zanurkował na skórzaną kanapę i wyciągnął nogi na stolik, Leulah posłała Jade całusy, do mnie się tylko uśmiechnęła, po czym ze szklanymi, lekko zaczerwienionymi oczami popłynęła w stronę barku. Milton podszedł do drewnianego pudełka stojącego na sekretarzyku w kącie pokoju, odsunął haczyk i wyjął cygaro. - Jadey, gdzie jest obcinacz? - zapytał, wąchając cygaro. Jade zaciągnęła się papierosem i spiorunowała go wzrokiem. - Powiedziałeś, że będziesz punktualnie. I co? Spóźniłeś się razem z nimi. Będę cię nienawidziła do końca życia. W górnej szufladzie. Milton wydał stłumiony odgłos, jakby ktoś go dusił poduszką, a ja zapragnęłam, żeby coś do mnie powiedział, na przykład: „Fajnie, że jesteś z nami” albo „Hej, Bluuue... „, ale się nie odezwał. W ogóle mnie nie zauważał. - Blue, masz ochotę na dirty martini? - spytała Leulah. - Albo coś innego - dodała Jade. - Shirley Tempie - podpowiedział Nigel z ironicznym uśmieszkiem.
- Może cosmopolitan? - zasugerowała Leulah. - W lodówce jest mleko - podsunął Nigel z kamienną twarzą. - Hmm... może być dirty martini - powiedziałam. - Z trzema oliwkami, poproszę. „Z trzema oliwkami, poproszę”, to była kwestia Eleanor Curd, heroiny o szmaragdowych oczach, która przyprawiała mężczyzn o dreszcze głuchej żądzy w Powrocie do wodospadów (DeMurgh, 1990). Podkradłam tę książkę ze złotej torebki jednego z chrabąszczy majowych, Rity Cleary, kiedy miałam dwanaście lat. („Gdzie jest moja książka?”, wypytywała tatę w nieskończoność przez wiele dni jak chora umysłowo, która wyszła ze szpitala i zabłądziła. Przewróciła do góry nogami każdą kanapę, szafkę i dywanik w naszym mieszkaniu, niejednokrotnie na czworakach, w gorączkowej żądzy, aby się dowiedzieć, czy Eleanor połączyła się na koniec z sir Damienem, czy też rozeszli się, ponieważ on myślał, że ona myślała, że on myślał, że spłodził z pewną złośliwą plotkarą nieślubne dziecko. Gdy tylko Leulah wręczyła mi martini, w mgnieniu oka wszyscy zapomnieli o moim istnieniu niczym centrala telefoniczna o rozmowie na linii numer dwa. - Hannah miała dzisiaj randkę - stwierdził Nigel. - Nie, nie miała - odparł Charles, uśmiechając się, ale drgnął lekko i wyprostował się, jakby poczuł, że usiadł na igle. - Miała - powtórzył Nigel. - Widziałem ją po szkole, była ubrana na czerwono. - O rety - jęknęła Jade, wydmuchując dym z papierosa. I tak gadali ciągle o Hannah. Jade znowu wspomniała coś o Czerwonym Krzyżu i o „burżuazyjnych świniach”. Drgnęłam, słysząc te słowa (ponieważ kiedy ostatnio obiły mi się o uszy, jechaliśmy z tatą przez stan Illinois i czytaliśmy Gorzkie odloty: złudzenia kontrkultury lat sześćdziesiątych Angusa Hubbarda, 1989), ale nie miałam pojęcia, o czym lub o kim mówi, ponieważ nie byłam w stanie skupić myśli na rozmowie. Zupełnie jakbym patrzyła na tę okropną rozmazaną linijkę na samym dole tablicy w gabinecie okulistycznym. I nie czułam się sobą. Byłam mgławicą, chmurą ciemnej materii, żywym dowodem na ogólną teorię względności. Wstałam i ruszyłam do drzwi, ale moje nogi zareagowały tak, jakbym im kazała przemierzyć wszechświat. - Jezu - powiedziała skądś Jade. - A tej co się stało? Podłoga przewodziła fale w szerokim paśmie częstotliwości. - Coś ty jej dała do picia? - spytał Milton. - Nic. Mudslingera.
- A mówiłem, żeby dać jej mleka. - Ja jej zrobiłam martini - dodała Leulah. Nagle leżałam na podłodze i patrzyłam w gwiazdy. - Czy ona umrze? - Powinniśmy ją zawieźć do szpitala - stwierdził Charles. - Albo zadzwonić do Hannah - zauważyła Lu. - Nic jej nie jest. - Pochylał się nade mną Milton. Na głowie wiły mu się czarne odnóża kałamarnicy. - Musi to odespać. Do żołądka napłynęła mi fala nudności, nie potrafiłam jej powstrzymać. Była jak czarne wody oceanu przelewające się przez szkarłatną kajutę „Titanica” - jak opisywał naoczny świadek tych wydarzeń w swej porywającej autobiografii, Ciemność w umyśle (Lascowitz, 1943), jednej z ulubionych biograficznych pozycji taty. Herbert J. D. Lascowitz, w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat, postanowił wyspowiadać się ze swych makiawelicznych postępków na pokładzie słynnego liniowca i wyznał, że udusił nieznaną kobietę, zdarł z niej ubranie i przywdział je na siebie, aby udając kobietę w ciąży, zapewnić sobie miejsce w jednej z dwóch pozostałych szalup ratunkowych. Usiłowałam przewrócić się na brzuch i wstać, ale dywan i kanapa uciekły z piskiem opon na ostrym zakręcie, a ja wstrząśnięta, jakby piorun strzelił w ziemię tuż obok mojego buta, zwymiotowałam. Rzygałam jak postacie z kreskówek: na stół, na dywan, na kanapę w tureckie wzory przy kominku i na buty Jade - czarne skórzane sandały od Diora - a nawet na książkę leżącą na stoliku: Dzięki Bogu za teleobiektywy, czyli jak robić zdjęcia gwiazd w przydomowym ogródku (Miller, 2002). Trochę też prysnęło na nogawki Nigela. Wszyscy gapili się na mnie bez słowa. A mnie, muszę się przyznać ze wstydem, właśnie w tym momencie urwały się wszelkie wspomnienia (zob.: il. 12. „Stok szelfu kontynentalnego” w: Litosfera oceaniczna, Boss, 1977). Pamiętam tylko kilka urwanych zdań („A co będzie, jak jej rodzina wniesie oskarżenie?”) i twarze patrzące na mnie z góry, jakbym wpadła do studni. Tak naprawdę nie potrzebuję wspomnień z tamtego wieczoru, ponieważ w najbliższą niedzielę u Hannah, kiedy to obrzucali mnie rozmaitymi przydomkami, jak Wymiotka, Rzygawka, Haftka, Pawik i Trzy Oliwki Proszę, każde z nich zrelacjonowało mi z najdrobniejszymi szczegółami własną wersję wydarzeń. Według Leulah straciłam przytomność na Wschodnim Trawniku. Jade twierdziła, że mamrotałam coś po hiszpańsku, coś w rodzaju El perroque no camina, no encuentra hueso, czyli „Pies, który nie chodzi, nie znajdzie kości”, potem oczy wywróciły mi się do wewnątrz i myślała, że umarłam. Milton
ujawnił, że latałam na golasa, Nigel, że „byłam rozrywkowa jak Tommy Lee na trasie koncertowej Theater of Pain”, a Charles wnosił oczy do nieba, słysząc te relacje, to „wypaczanie prawdy”. Oznajmił, że podeszłam do Jade i zaczęłyśmy odgrywać sceny z jego ulubionego filmu, kultowego arcydzieła francuskiego fetyszysty, Luca-xxxShallot de la Nuita, Les Salopes Yampires et Lesbiennes de Cherbourg (Petit OiseauProd. , 1971). - Niektórzy faceci przez całe życie marzą, żeby zobaczyć coś takiego na własne oczy, więc dzięki, Wymiotko”. Dzięki. - Wygląda na to, że naprawdę świetnie się bawiliście - - stwierdziła Hannah z uśmiechem. Oczy jej błyszczały, kiedy upijała łyk wina. - Nic więcej mi już nie mówcie. To nie są rzeczy stosowne dla nauczycielskich uszu. Nigdy nie mogłam zdecydować, w którą wersję mam wierzyć.
***
Dopiero kiedy dostałam przezwisko, wszystko się zmieniło. Tata powiedział, że moja mama, na widok której „ludzie wstrzymywali oddech w niemym zachwycie, kiedy wchodziła do pokoju”, zawsze zachowywała się tak samo, niezależnie od tego, gdzie była i z kim rozmawiała, i że kiedy odbierała telefon, często nieprędko mógł się domyślić, czy rozmawia ze swoją przyjaciółką z dzieciństwa, która mieszkała w Nowym Jorku, czy z człowiekiem od telemarketingu, ponieważ była tak samo uradowana, słysząc w słuchawce jedno i drugie. „Niech mi pan wierzy, że z wielką przyjemnością umówiłabym się z panem na czyszczenie dywanów, pański produkt jest najwyraźniej wspaniały, niestety, muszę być z panem szczera: nie mamy obecnie żadnych dywanów”. - I godzinami potrafiła człowieka przepraszać - podsumował tata. Niestety, nie dorastałam mojej matce do pięt, ponieważ zachowywałam się zupełnie inaczej od chwili, gdy Towarzystwo Błękitnej Krwi zaakceptowało mnie wreszcie w swoim gronie; kiedy Milton po porannym apelu wołał: - Haftka! A wtedy wszyscy uczniowie na dziedzińcu zatrzymywali się i oglądali, gotowi rzucić wszystko i biec. Nie znaczy to, że z dnia na dzień przeobraziłam się w ordynarną primadonnę, która zaczynała w Chórze i po trupach utorowała sobie drogę do Roli Głównej, niemniej spacerując z Jade Whitestone korytarzem pierwszego piętra Hanoveru w przerwie między
trzecią a czwartą lekcją („Jestem wypompowana”, wzdychała Jade, oplatając mnie ramieniem wokół szyi jak Gene Kelly latarnię w Deszczowej piosence), czułam się, jakbym była u szczytu sławy. Rozumiałam wtedy dokładnie, co Hammond Brown, aktor broadwayowskiego przeboju z 1928 roku, Szczęśliwe ulice (znany w szalonych latach dwudziestych jako Broda), miał na myśli, mówiąc: Oczy tłumu mają dotyk jedwabiu („Ovation”, 1943, str. 269). A kiedy po lekcjach przyjeżdżał po mnie tata i o coś się pokłóciliśmy, na przykład o moje „wyfiokowane” włosy albo o ostatnie, nieco gniewne wypracowanie na temat Tupać portret współczesnego poety romantycznego, z którego dostałam śmiechu wartą czwórkę („Ostatnia klasa liceum to nie jest odpowiedni moment na kontestację, hip-hop i luz”), zauważyłam dziwną odmianę w swoim samopoczuciu: zanim zaczęłam przyjaźnić się z Błękitnymi, po kłótni z tatą szłam do swojego pokoju i czułam się jakby rozmazana, nie wiedziałam, gdzie się zaczynam, a gdzie kończę. Tymczasem teraz widziałam siebie jasno i wyraźnie, widziałam swoje kontury zarysowane cienką, ale bardzo wyraźną czarną kreską. Pani Gershon od fizyki również zauważyła tę zmianę, chociaż tylko podświadomie. Kiedy na przykład dawniej podnosiłam rękę, żeby zadać pytanie, nigdy mnie od razu nie zauważała, wtapiałam się w tło, ginęłam między stołami laboratoryjnymi, oknami, portretem Jamesa Joule'a. Teraz wystarczyły trzy, cztery sekundy, a pani Gershon natychmiast zawieszała na mnie wzrok. - Słucham, Blue? To samo było z panem Archerem. Skończyły się wszystkie pomyłki dotyczące mojego imienia. Mówił do mnie „Blue”, i to nie drżącym, niepewnym głosem, ale z najgłębszym przekonaniem (podobnym temu, z jakim wymawiał nazwisko da Vinci). Kiedy zaś pan Moats podchodził do mojej sztalugi, żeby obejrzeć rysunek postaci, jaki wykonałam na lekcji, jego oczy mimowolnie uciekały od obrazu w stronę mojej głowy, jakbym była dużo ciekawszym obiektem obserwacji niż moje koślawe linie na papierze. Sal Mineo też zauważył różnicę, a jeśli on ją zauważył, to musiała się naprawdę rzucać w oczy. - Powinnaś uważać - powiedział mi na porannym apelu. Spojrzałam na jego wykuty z żelaza, misterny profil i wodniste brązowe oczy. - Cieszę się z twojej metamorfozy - powiedział, nie patrząc na mnie, tylko na podium, gdzie Havermeyer, Eva Brewster i Hilary Leech prezentowali nowe oblicze „Gazety Gallway”. - Kolorowa okładka, ogłoszenia... - mówiła Eva. Kiedy Sal przełknął ślinę, jego jabłko Adama, które wystawało z grdyki jak sprężyna
ze starej kanapy, zadrgało, wzniosło się i opadło. - Tylko że oni krzywdzą ludzi. - O czym ty gadasz? - spytałam, zła na niego za te mętne teksty. On jednak nie odpowiedział, a kiedy Evita rozpuściła uczniów do klas, Sal zerwał się z miejsca jak strzyżyk z latarni i zniknął.
***
Oczywiście Wielkie Komentatorki Czasów Nowożytnych, czyli bliźniaczki Eliaya i Georgia Hatchett, na godzinie cichej nauki (Nigel i Jade, którzy chodzili z nimi na hiszpański, nazywali je odpowiednio Cip i Ciap jako skróty od Cipciripcip Ciapciarap) miały mnóstwo świństw do opowiedzenia na temat mojego przystąpienia do Błękitnych. Wcześniej plotkowały złośliwie na temat Jade i pozostałych, ich siorbiące głosiki rozpryskiwały się na imionach wszystkich razem i każdego z osobna. Teraz siedziały z tyłu przy fontannie i Spisie Lektur Polecanych przez panią Hambone i trajkotały chrupiącymi szeptami. Na ogół nie zwracałam na nie uwagi, nawet kiedy słowa „Blue” i „Ćśśś, bo cię usłyszy” dolatywały do mnie jak syk żmij gabońskich. Kiedy jednak nie miałam do odrobienia żadnych lekcji, szłam do pana Fletchera i pytałam, czy mogę wyjść do łazienki, po czym wślizgiwałam się w dział 500, a stamtąd w najgęstszy dział 900, czyli między biografie, gdzie przestawiałam kilka większych pozycji z działu 600 w luki między półkami, aby mnie nikt nie zauważył. (Bibliotekarko Hambone, jeśli to czytasz, przepraszam cię za to, że dwa razy w tygodniu przestawiałam opasłe Dzikie życie Afryki H. Gibbona [1989] z właściwego miejsca w dziale 650 tuż obok Ukochanej mamusi [Crawford, 1978] i Moich lat z Carym Grantem [Drakę, 1989]. Proszę, nie złość się na mnie). - No to jak, chcesz usłyszeć najlepsze? Sam lukier, śmietankę, miodzio, podwójny nokaut, bomba, seksbomba, brzuch Madonny po hatha-jodze. - Złapała szybki oddech i przełknęła ślinę. Ted Danson po przeszczepie włosów, Jennifer Lopez przed GiglU I Benie przed Jennifer Lopez za to po leczeniu u psychiatry z powodu uzależnienia od hazardu, o Matcie po... - Co ty, jakiś ślepy bard jesteś, czy co? - spytała Ciap, podnosząc oczy znad tygodnika „Z wielkiego świata”. - No dobra, Elena Topolos. - Co za Elena Topolos?
- To ta nowa z południowej Europy, co musi depilować sobie górną wargę. Powiedziała mi, że pewna autystyczna erudytka dziwaczka jest niebieska. Mało tego, podobno straciliśmy przez nią faceta. - Co? - Stalowe ciało. Dostał świra na jej punkcie. W drużynie piłkarskiej wszyscy wołają na niego Afrodyta, a on nic sobie z tego nie robi. On i niebieska chodzą razem na jakąś lekcję i ktoś widział, jak on szperał w śmieciach, żeby znaleźć papierek, który ona wyrzuciła, tylko dlatego, że go dotykała. - No i co z tego? - Zaprasza ją na bal bożonarodzeniowy. - CO TAKIEGO? - zaskrzeczała Ciap. Pan Fletcher podniósł głowę znad Prawdziwego wyzwania dla krzyżówkowiczów fanatyków (Albo, 2002) i spiorunował Cip i Ciap groźnym spojrzeniem, co ich wcale nie zbiło z pantałyku. - Przecież bal jest dopiero za trzy miesiące - skrzywiła się Ciap. - W liceum to jak cała epoka świętych wojen. Ludzie zachodzą w ciążę, mają wpadki z narkotykami, robią sobie fatalne fryzury i okazuje się, że poprzednia to był ich jedyny atut, bo mają okropne uszy. Za wcześnie teraz zapraszać na bal! Czy on oszalał? Cip pokiwała głową. - Aż taki jest nawiedzony. Jego była, Lonny, jest wkurwiona. Przysięgała, że przed końcem roku zrobi tamtej taki dżihad, że się nie pozbiera. - Auć. Tata lubił powtarzać zdroworozsądkową zasadę, że „czasami nawet głupcom zdarza się mieć rację”, mimo to byłam naprawdę zaskoczona, kiedy nazajutrz, wyjmując książki z szafki, zauważyłam chłopaka, który chodził ze mną na fizykę, jak mija mnie na korytarzu nie raz, ale trzy razy, marszcząc czoło i udając, że czyta coś w wielkiej grubej książce. Kiedy przechodził obok mnie za drugim razem, zorientowałam się, że książką tą jest nasz podręcznik, Podstawy fizyki (Rarreh i Cherish, 2004). Uznałam, że czeka na Allison Vaughn, spokojną, powszechnie lubianą dziewczynę z czwartej klasy. Allison miała szafkę tuż obok mojej i właśnie kręciła się w pobliżu z bladym uśmiechem i grzeczną fryzurą. Kiedy jednak zatrzasnęłam drzwi szafki, chłopak stał za moimi plecami. - Cześć - powiedział. - Jestem Zach. - Blue - wykrztusiłam, z trudem przełykając ślinę. Był wysoki, śniady, miał typowo amerykański typ urody: kwadratowa broda, duże
proste zęby, oczy krystalicznie błękitne jak jacuzzi. Kiedyś na lekcji w laboratorium obiło mi się o uszy, że jest nieśmiały i dowcipny (moja partnerka, Krista, wiecznie odrywała się od eksperymentu, który przeprowadzałyśmy, i chichotała z czegoś, co powiedział). I był kapitanem drużyny piłkarskiej. Siedział na fizyce ze swoją byłą dziewczyną, Lonny, kapitanem dziewczęcej drużyny Gallwayański Duch,
dziewczyną o
strąkowatych
platynowych włosach, sztucznej opaleniźnie i osobliwej skłonności do psucia sprzętu laboratoryjnego. Żadna komora mgłowa, żaden potencjometr, pałeczka ebonitowa ani żabka w przewodach elektrycznych nie były przy niej bezpieczne. W poniedziałki, kiedy zapisywaliśmy na tablicy wyniki naszych eksperymentów, pani Gershon konsekwentnie odrzucała wyniki Lonny i Zacha, którzy zawsze śmiało rzucali wyzwanie współczesnej nauce, obalając stałą Plancka, podkopując prawo Boyle'a-Mariotte'a, poprawiając teorię względności z E mc2 na E mc5. Według Cip i Ciap chodzili ze sobą od szóstej klasy i od kilku lat uprawiali coś, co nazywano „lwim seksem”, a co miało miejsce w każdą sobotę w „apartamencie dla noworżneńców” numer dwieście dwadzieścia dwa w motelu Dynastia na Pike Avenue. Był przystojny, to prawda, ale jak powiedział kiedyś tata: są ludzie, którzy zupełnie minęli się ze swoją epoką, urodzili się w niewłaściwym czasie, nie pod względem predyspozycji intelektualnych, ale pewnych cech fizjonomii, która pasowałaby bardziej, powiedzmy, do czasów wiktoriańskich niż lat siedemdziesiątych. No więc ten chłopak spóźnił się jakieś dwadzieścia lat. Gęste brązowe włosy układały mu się nad jednym okiem w latający spodek i generalnie należał do tego typu chłopaków, dla których dziewczęta same szyją sobie sukienki na bal maturalny. Może miał gdzieś ukryty brylantowy kolczyk, rękawiczkę z cekinami albo nawet dobrą piosenkę na finał, ale nikt się o tym nie dowie, ponieważ jeśli człowiek urodził się w nie swojej epoce, nie uda mu się dotrzeć do końca, dryfuje uwięziony w środku, nieokreślony i nieświadomy, zdezorientowany i niezrealizowany (Dmuchawce, latawce, wiatr). - Myślałem, że mogłabyś mi pomóc - powiedział, przyglądając się swoim butom. Mam poważny problem. Obleciał mnie idiotyczny, irracjonalny strach. - Co?! - Jest pewna dziewczyna.... - Westchnął i wsunął kciuki w szlufki od spodni. - Podoba mi się. Nawet bardzo. - Wlepił we mnie oczy, zakłopotany. - Nigdy z nią nie rozmawiałem. Nigdy nie zamieniliśmy ani słowa. Normalnie to by mnie wcale nie speszyło... Podszedłbym do niej i zaprosił na pizzę... albo do kina. Ale ta dziewczyna mnie onieśmiela.
Przejechał palcami po włosach, które były nienagannie uczesane, bez najmniejszego kołtunka, jak w reklamie szamponu. W lewej ręce cały czas trzymał rozłożoną książkę do fizyki z zakładką z niewiadomych powodów wsuniętą między stronę sto dwudziestą drugą i sto dwudziestą trzecią, gdzie widziałam dużą ilustrację fioletoworóżowej kuli plazmowej. Pod spodem, nad łokciem Zacha, przeczytałam napis, mimo że był odwrócony do góry nogami: Plazma jest czwartym stanem skupienia materii. - Więc powiedziałem sobie: trudno. - Wzruszył ramionami. - Widać nie jest mi pisana. No bo jeśli nie czujesz się przy kimś na tyle swobodnie, żeby z nim rozmawiać, to jak masz zamiar... Musisz mieć do tego kogoś zaufanie, bo jak nie, to jaki to ma sens? Ale z drugiej strony... - Ściągnął brwi i popatrzył w stronę wyjścia. - Za każdym razem, jak na nią spojrzę, czuję się... czuję się... Sądziłam, że już nic więcej nie powie, aż nagle błysnął uśmiechem. - Kurczę, no prostu świetnie. Uśmiech przykleił mu się do twarzy delikatnie jak bukiecik kwiatków do sukni balowej. Nadeszła moja kolej, żeby coś powiedzieć. Słowa tkwiły mi w gardle - jakaś rada, jakaś błyskotliwa replika na tę stukniętą komedię - ale tarły o siebie, ugniatały, aż w końcu znikły jak seler w młynku do rozdrabniania odpadów. Ja... - zaczęłam. Czułam na czole jego miętowy oddech, wpatrywał się we mnie oczami koloru dziecięcego basenu (niebieskie, zielonkawe z podejrżanymi żółtawymi smugami). Przyglądał się mojej twarzy badawczo, jakby studiował dziwaczny obraz znaleziony na czyimś strychu i z układu kolorów, ruchów pędzla na płótnie chciał wydedukować, kim był artysta, który mnie namalował. - Hej, Haftka! Odwróciłam się. Wolnym krokiem zbliżał się do nas wyraźnie rozbawiony Nigel. - Naprawdę nie potrafię ci pomóc. Przepraszam cię, ale muszę już iść - wypaliłam szybko. Wyminęłam go, ominęłam też jego książkę do fizyki, i nie oglądając się za siebie, podeszłam do Nigela stojącego przy tablicy ogłoszeniowej od niemieckiego, a potem razem ruszyliśmy czym prędzej do wyjścia. Podejrzewam, że Zach nadal stał tam bez ruchu i patrzył za mną z otwartymi ustami niczym spiker czytający wiadomości z ostatniej chwili, któremu zgasł nagle teleprompter. - Czego chciał ten Chippendale? - zapytał Nigel, kiedy schodziliśmy na parter. Wzruszyłam ramionami. - A kto go tam wie? Nie mogłam nadążyć za jego pomyloną logiką.
- Jesteś okropna - oświadczył Nigel. I roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał krótko i gwałtownie opadł, a Nigel wziął mnie pod ramię. Byliśmy jak Dorotka i Tchórzliwy Lew. Jeszcze kilka miesięcy temu osłupiałabym, może nawet powaliłoby mnie na kolana, gdyby przybył do mnie El Dorado i wygłosił taką mowę o „Pewnej Dziewczynie”. („Każdy epizod w historii świata sprowadza się do jakiejś dziewczyny”, orzekł tata z nutą żalu w głosie, kiedy oglądaliśmy Księcia Ciemności - wielokrotnie nagradzany film dokumentalny o młodości Hitlera). Dawniej, w skrytości ducha nieraz marzyłam, patrząc na różnych El Dorado przemierzających ciche korytarze, puste boiska samotnej szkoły, jak na przykład Howie Easton w Clearwood, z dołkiem w brodzie i szparką między zębami, dzięki której potrafił tak mistrzowsko gwizdać, że gdyby chciał, mógłby zagwizdać cały Pierścień Nibelungów (1848 - 74) Wagnera (ale nie chciał), a ja marzyłam, aby choć raz w życiu pogalopować z nimi w siną dal, abym to ja, a nie Kaytee Jones o hawajskich oczach ani Priscilla Pastor Owensby z nogami długimi jak autostrada, została jego ukochanym appaloosą. Ale to było kiedyś. Teraz sytuacja się zmieniła. Teraz miałam miedziane włosy i lepkie mirtowe usta, a jak powiedziała Jade w niedzielę na obiedzie u Hannah: - Wszyscy Zachowie Soderbergowie świata są, owszem, bardzo milutcy, ale za to nudni jak krakersy. Myślisz sobie, że jak takiego poderwiesz, to znajdziesz tam Luke'a Wilsona. Ucieszyłabyś się nawet z Johnny'ego Deppa mimo jego potknięć w doborze ubrań na największych uroczystościach wręczania nagród. Ale uwierz mi, możesz dostać tylko mdłe suchary. - Kto to taki? - spytała Hannah. - Taki chłopak, który chodzi ze mną na fizykę - odparłam. - Ma spore powodzenie - zauważyła Lu. - Żałuj, żeś nie widziała jego czupryny - wtrącił Nigel. - Myślę, że ma przeszczepy. - W każdym razie źle trafił - podsumowała Jade. - Wymiotka ma na oku kogoś innego. To powiedziawszy, spojrzała znacząco na Miltona, który na szczęście zaabsorbowany był swoją porcją pieczonego kurczaka ze słonecznikiem i zapiekanymi batatami i nie zauważył jej wzroku. - A więc Blue łamie męskie serca - powiedziała Hannah i puściła do mnie oko. Najwyższa pora.
***
Dużo myślałam o Hannah. A jednocześnie miałam z tego powodu wyrzuty sumienia, ponieważ pozostali wierzyli jej bez zastrzeżeń i w bardzo naturalny sposób, tak jak koń akceptuje swego jeźdźca, a dziecko chwyta wyciągniętą dłoń, aby przejść przez ulicę. Tymczasem już wkrótce po mojej nieudanej próbie wyswatania Hannah z tatą zauważyłam, że dość często wyłączam się z ogólnej konwersacji przy obiedzie u Hannah i zaczynam rozglądać się po pokoju niczym wścibski intruz przyciskający nos do szyby, żeby zajrzeć do mieszkania. Zastanawiałam się, czemu tak bardzo interesuje ją moje życie, moje szczęście, moja fryzura („Wyglądasz zachwycająco”, orzekła Hannah; „Jak wydziedziczona panna na wydaniu”, zawyrokował tata), ściślej mówiąc, czemu w ogóle interesuje ją cała nasza szóstka. Myślałam o jej dorosłych znajomych, o tym, dlaczego nie wyszła za mąż, czemu nie zajęła się tymi wszystkimi rzeczami, które tata nazywał „rodzinnymi bzdetami” (samochód terenowy, dzieci), a których tak „kurczowo trzymają się scenarzyści sitcomów, kiedy szukają sensu w tym swoim konserwowym życiu. W całym jej domu próżno było szukać choćby jednej fotografii. W szkole nigdy nie widziałam, żeby rozmawiała z innymi nauczycielami, poza główną sekretarką, Evą Brewster, i to tylko jeden jedyny raz. Chociaż naprawdę ją uwielbiałam, a najbardziej w tych momentach, kiedy pozwalała sobie na drobne wygłupy, jak na przykład kiedy w radiu leciała jej ulubiona piosenka, a ona tak śmiesznie podrygiwała z kieliszkiem wina w ręku, na bosaka na środku salonu, a psy patrzyły na nią tak, jak fani patrzyli na Janice Joplin, kiedy śpiewała Bobby McGee („Śpiewałam kiedyś w zespole - przyznała się nieśmiało, przygryzając dolną wargę. - Jako solistka. Ufarbowałam nawet włosy czerwono”). Nie mogłam nie przypomnieć sobie pewnej książki, autorstwa wybitnego neurofizjologa i kryminologa Donalda McMathera, Zachowania społeczne a nimbostratusy (1998). Osoby dorosłe wykazujące nadmierne zainteresowanie ludźmi dużo młodszymi od siebie nie mogą być w pełni autentyczne, a najczęściej też wykazują nieracjonalne nastawienie do życia, pisze na stronie czterysta dwudziestej czwartej w rozdziale dwudziestym drugim, zatytułowanym: „Urok dzieciństwa”. Za takimi zainteresowaniami kryją się na ogół mroczne tajemnice.
Tajemnicza historia w Styles Minęły mniej więcej trzy tygodnie mojego za pan brat z Błękitnymi, kiedy Jade wtargnęła, a raczej wjechała czołgami w moje nieistniejące życie seksualne. Co nie znaczy, że potraktowałam tę jej inwazję poważnie. Wiedziałam, że gdyby doszło do decydującego momentu, prawdopodobnie uciekłabym bez ostrzeżenia niczym słonie Hannibala w bitwie pod Zamą w 202 roku p. n. e. (Miałam dwanaście lat, kiedy tata bez słowa przedłożył mi do przeczytania i przemyślenia szereg pozycji, w tym C. Allena Kultura wstydu i świat cieni [1993], Między purytanizmem a Brazylią, czyli jak prowadzić zdrowe życie erotyczne [Mier, 1990], jak również wstrząsającą książkę Paula D. Russella Czego nie wiecie o białym niewolnictwie [1996]). - Nie spałaś nigdy z chłopakiem, co, Haftko? - powiedziała oskarżycielsko Jade. Ostentacyjnie strzepnęła popiół z papierosa do popękanej niebieskiej vahze niczym filmowa pani psychoanalityk z paznokciami jak noże sprężynowe, ze szparkami zamiast oczu, czekająca, aż przyznam się do popełnienia okropnej zbrodni. Pytanie zawisło w powietrzu niczym flaga narodowa w bezwietrzny dzień. Rzecz jasna wszyscy Błękitni, łącznie z Nigelem i Lu, traktowali seks jak kolejne malownicze miasteczka, przez które musieli przemknąć w pędzie, aby uprzyjemnić sobie czas w drodze Dokądś (czasami zastanawiałam się, czy aby na pewno znają tę swoją stację docelową). Przed oczami stanął mi Andreo Verduga, półnagi, przycinający krzaki w naszej tropikalnej dżungli. Przemknęło mi przez myśl, że mogłabym na poczekaniu wymyślić jakąś namiętną scenkę w jego pick-xxxupie (albo w stercie mierzwy, albo kiedy tarzamy się w cebulkach tulipanów, a włosy wplątują nam się w kosiarkę do trawy), roztropnie jednak zrezygnowałam z tego pomysłu. Dziewice podświadomie afiszują się ze swoim brakiem wiedzy i biegłości z subtelnością i dyskrecją domokrążnego sprzedawcy Biblii, napisał angielski komik, Brinkly Starnes, w Romans Harlequin (1989). Jade pokiwała ze zrozumieniem głową na moje milczenie. - Trzeba będzie coś z tym zrobić - orzekła, z westchnieniem wydmuchując dym z papierosa. Po tym bolesnym milczącym wyznaniu co tydzień w piątek wieczorem, kiedy udało mi się wyrwać z domu, żeby spędzić noc u Jade („A to jadeitowe indywiduum jest jednym z twoich joycofilów?”), Jade, Leulah i ja stroiłyśmy się w dziwaczne kreacje mamy
Jeffersonowej z dyskoteki Studio 54 i wyruszałyśmy w godzinną podróż do przydrożnego baru w Redville, leżącego tuż przy granicy z Karoliną Południową. Bar nazywał się Saloon Pod Ślepym Koniem (albo „aloo od lep niem”, jak głosił gasnący różowy neon) i był podrzędną speluną, którą, według słów Jade, „odwiedzali w piątkę od lat”. Z zewnątrz wyglądał jak przypalony biszkopt - prostokątny, czarny budynek bez okien, porzucony na czerstwej skorupie chodnika. Uzbrojone w fałszywe tożsamości (ja byłam brązowooką Roxanne Kaye Loomis, lat dwadzieścia dwa, metr sześćdziesiąt siedem wzrostu, dawczyni dziewiczego narządu, studentka wydziału inżynierii chemicznej na uniwersytecie w Clemson. „Zawsze mów, że świata nie widzisz poza inżynierią chemiczną. Ludzie nie mają pojęcia, co to jest, a samo słowo brzmi tak paraliżująco, że nikt cię nie będzie wypytywał o szczegóły”) przemykałyśmy obok wielkiego czarnoskórego wykidajły, który patrzył na nas takim wzrokiem, jakbyśmy były artystkami disneyowskiej rewii na lodzie i zapomniały zdjąć kostiumów. W środku gęsto było od muzyki country i mężczyzn w średnim wieku w koszulach w kratę, trzymających się kufli z piwem jak poręczy balustrady. Większość z otwartymi ustami gapiła się w jeden z czterech telewizorów wiszących u sufitu, nastawionych na mecz baseballowy albo lokalne wiadomości. Kobiety tłoczyły się w ciasnych grupkach i trajkocząc, bawiły się kosmykami włosów, jakby ostatnimi delikatnymi ruchami wykańczały układanie wiązanek ze zwiędłych kwiatów. Zawsze piorunowały nas wściekłym wzrokiem, szczególnie Jade (zob. : „Warczące psy myśliwskie” w: Przyroda Appalachów, Hester, 1974, str. 32). - Zaraz znajdziemy szczęśliwego wybrańca Blue - oznajmiła Jade. I zaczęła wodzić wzrokiem po sali, jej oczy prześliznęły się po szafie grającej, po barmanie nalewającym drinki z dziwną werwą niby żołnierz, który właśnie przyjechał do Sajgonu i w barze na drewnianej ławce pod ścianą ujrzał rządek dziewcząt tak rozpalonych, że można by na ich czołach smażyć jajka. - Jakoś nie widzę tu żadnego śniadoskórego Cappuccino - zauważyłam. - Może jednak powinnaś poczekać na prawdziwą miłość? - zasugerowała Lu. - Albo na Miltona. Jade i Lu lubiły dowcipkować na mój temat, że „mam Czarne myśli”, lubię „pracować na Czarno” albo, że czekam na „Czarną godzinę” i tak dalej. Były to domniemania, do których nie chciałam się przyznać (mimo że były prawdziwe). - Nie słyszałaś nigdy powiedzenia: „Zły to ptak, co własne gniazdo kala?” - spytała Jade. - Boże, ludzie, nie macie za grosz wiary. O, jest! Ten tam, słodziutki, co gada z tym malarykiem na końcu baru. Ten w okularach z szylkretowymi oprawkami. Wiesz, co to
znaczy, jak ktoś nosi szylkretowe oprawki? - Nie - odparłam. - Przestań obciągać tę sukienkę, bo wyglądasz jak pięcioletnia dzidzia. Szylkretowe oprawki znaczą, że to intelektualista. To na pewno nie może być dzika dżungla, jeśli facet przy barze nosi okulary w szylkretowych oprawkach. Wymarzony dla ciebie. Nie wiem jak wy, ale ja usycham z pragnienia. - Ja też - dorzuciłam. - To ja pójdę - powiedziała Leulah. - Co chcecie? - O nie. Nie po to jechałyśmy taki szmat drogi do tej zapadłej dziury, żeby same sobie kupować drinki - oświadczyła Jade. - Blue, poproszę papierosy. Wyjęłam z torebki jej papierosy. Paczka marlboro lights była narzędziem (boleadoras), które Jade wykorzystywała, aby zwabić w zasadzkę niczego niepodejrzewających mężczyzn (cimarron). (Jade celowała w hiszpańskim; byt to zresztą jedyny przedmiot, w którym celowała). Zaczęła krążyć po barze (estancias), wyłowiła z tłumu atrakcyjnego krzepkiego gościa, stojącego nieco na uboczu (vaca perdida, czyli zabłąkana owca). Podeszła do niego powoli i nie zarzucając głową, nie trzepiąc dłonią, w ogóle nie wykonując żadnych dziwnych ruchów, poklepała go delikatnie w ramię. - Masz może ogień, hombre? Po takim otwarciu nieodmiennie następował jeden z dwóch scenariuszy: 1. Gość z zapałem podpalał jej papierosa. 2. Jeśli nie miał zapalniczki, zaczynał jej gorączkowo szukać, gdzie się dało. - Steve, masz zapalniczkę? A ty, Arnie? Henshaw? Zapalniczkę. Od biedy mogą być zapałki. McMundy, może ty? Cig, nie wiesz, czy Marcie ma ogień? Idź ją zapytaj, dobra? A Jeff? Nie? Pójdę zapytać barmana. Niestety, jeśli w wyniku wypadł punkt drugi, zanim cimarron wrócił z ogniem, Jade rozglądała się już za kolejną zabłąkaną sztuką bydła. Koleś stał za jej plecami bez ruchu, czasem nawet pięć albo i dziesięć minut, i gryzł wargę, patrząc tępo przed siebie i od czasu do czasu becząc żałośnie do jej pleców lub ramienia: - Przepraszam... W końcu Jade raczyła go zauważyć. - Hmm? Ach, gracias, chiquito. Jeśli spodobał jej się teren wypasu, rzucała mu dwa pytania: 1. Jak sobie wyobrażasz siebie za dwadzieścia lat, caworfl.
2. Jaka jest twoja ulubiona pozycja? W większości wypadków gość nie potrafił odpowiedzieć bez zastanowienia na żadne z tych pytań, a nawet jeśli odpowiedział bez wahania na drugie: „Asystent kierownika do spraw sprzedaży i marketingu w Axel Corporation, gdzie obecnie pracuję, i dosłownie za kilka miesięcy spodziewam się awansu”, Jade nie miała innego wyjścia, jak zarżnąć go i ugotować natychmiast na otwartym ogniu (asado). - Niestety, nie mamy o czym rozmawiać. Spływaj, muchacho. I znów w większości wypadków koleś nie reagował, stał i gapił się na nią czerwonymi, załzawionymi oczami. - Vamos! - krzyczała. Przygryzając wargi, żeby stłumić śmiech, popędziłyśmy za nią z Leulah przez całą salę (pampas), urodzajną w łokcie, ramiona, bujne czupryny i kufle z piwem, aż do damskiej toalety. Jade przepychała się między dziesięcioma czy kilkunastoma muchachas ustawionymi w kolejce i wołała, że jestem ciąży i zaraz będę wymiotowała. - Bzdura! - Jeśli jest w ciąży, to czego taka chuda? - To dlaczego pije? Od alkoholu można dostać poronienia. - Och, przestańcie tak wysilać te swoje szare komórki, putas - rzuciła Jade. Rechotałyśmy i sikałyśmy na zmianę w toalecie dla niepełnosprawnych. Czasami, kiedy koleś od razu podpalił Jade papierosa, wywiązywała się rozmowa, co oznacza, że Jade zasypywała faceta kolejnymi pytaniami, na które tamten odpowiadał raz po raz „Hę?”, jakby utknął w sztuce Becketta i nie mógł się z niej wydostać. Zdarzało się, że facet miał kumpla, który zawieszał ciężki i wymowny wzrok na Leulah, a raz nawet pewien gość, ewidentnie daltonista i bardziej owłosiony niż owczarek staroangielski, zawiesił wzrok na mnie. Jade z podnieceniem kiwnęła głową i pociągnęła się za ucho (co w jej języku miało oznaczać: „To jest właściwy facet”), ale kiedy gość pochylił zarośniętą głowę, żeby mnie zapytać: „Jak mi się podoba Leisure City”, z jakiegoś powodu nie mogłam wykrztusić ani słowa. („Słowo »sympatyczne« paraliżuje rozmowę. Nigdy więcej nie mów »sympatyczne«, Haftko. I jeszcze jedno: może i facet jest napalony jak piekło, ale jeśli jeszcze raz zaczniesz gadać z nim o swoim ojcu, to osobiście utnę ci język”). No więc po zdecydowanie zbyt długiej chwili milczenia powiedziałam: - Nie za bardzo. Szczerze mówiąc, trochę mnie przeraziło, kiedy się nade mną nachylił, nie przejmując się zupełnie swoim oddechem przesyconym zapachem piwa i brodą, która wyglądała, jakby ją
modelował na waflu do lodów, jak mnie lustrował od góry do dołu wzrokiem mówiącym, że niczego bardziej nie pragnie niż zajrzeć mi pod maskę i zbadać mój karburator. „Nie za bardzo” nie należało do odpowiedzi, jakich oczekiwał, ponieważ uśmiechnął się z przymusem i zebrał w sobie, żeby otworzyć maskę Leulah. Zdarzało się również, że obejrzawszy się na stolik przy drzwiach, gdzie jeszcze kilka chwil temu Jade robiła przegląd pewnego byczka imieniem Angus, by ocenić, czy nadaje się do zaszczytnej roli wzbogacenia jej stada, nie znajdowałam jej tam. Nigdzie jej nie było: ani przy szafie grającej, ani w grupce kobiet, gdzie jedna pokazywała drugiej złoty wisiorek i mówiła: „Patrz, co mi dał, słodki jest, co nie?” (wyglądał jak pozłacany paznokieć kciuka), ani w korytarzu prowadzącym na zaplecze między rzędami fliperów i kanap, przesiąkniętym wilgocią oddechów, ani obok mężczyzny przy barze zamienionego w słup soli i wpatrzonego zahipnotyzowanym wzrokiem w napisy dla niesłyszących („Tragedia w okręgu Burns, trzy osoby zabite podczas napadu rabunkowego. Na miejscu zbrodni znajduje się nasza korespondentka, Cherry Jeffries. Oto relacja na żywo”). Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, wpadłam w panikę (byłam zdecydowanie za młoda, kiedy przeczytałam Dziewczynę, która znikła Eileen Crown, i książka ta wycisnęła na mnie ponure piętno) i zaalarmowałam Leulah (pomimo swego staromodnego i nieco pruderyjnego wyglądu Lu potrafiła całkiem skutecznie zamienić się w prawdziwą cizię: przywoływała na twarz bukietowy uśmiech, oplatała dłoń grubym warkoczem i zaczynała szczebiotać dziewczęcym głosikiem, tak że mężczyźni zatrzymywali się przy niej i nachylali niczym wielkie parasole plażowe, jakby chcieli zasłonić słońce). - Gdzie jest Jade? - zapytałam. - Nigdzie jej nie widzę. - Gdzieś w pobliżu - odparła Lu beztrosko, nie odrywając oczu od faceta imieniem Luke, z ramionami jak rury kanalizacyjne, w białym T-shircie przylegającym do ciała jak taśma samoprzylepna. Posługując się jedno - i dwusylabowymi wyrazami, opowiadał jej fascynującą historię o tym, jak go wyrzucili z West Point za „obcinanie kotów”. - Ale nigdzie jej nie widzę - powtórzyłam nerwowo, rozglądając się po sali. - Jest w łazience. - Nic jej się nie stało? Leulah wisiała wzrokiem na twarzy Luke'a, jakby facet był jakimś cholernym Dickensem albo Samuelem Clemensem. - Jasne, że nic - odrzekła. Przecisnęłam się przez tłum do damskiej łazienki.
- Jade? Toaleta była lepka i zarośnięta jak długo nieczyszczone akwarium. Przed lustrem cisnęły się dziewczyny w obcisłych bluzeczkach bez ramiączek, w dopasowanych spodniach; poprawiały szminkę na ustach, przeczesywały palcami lakierowane włosy, sztywne jak słomki do drinków. Po podłodze pełzały rozwinięte rolki papieru toaletowego, suszarka szumiała, chociaż nikt nie suszył rąk. - Jade? Jade, jesteś tu? Przykucnęłam i w kabinie dla niepełnosprawnych zauważyłam jej metalicznie zielone sandały. - Jade? Wszystko w porządku? - Do cholery jasnej, czego chcesz?! Czego?! Z całej siły pchnęła drzwi, aż grzmotnęły o ścianę. Za nią, między sedesem a uchwytem na papier toaletowy, tkwił wciśnięty mężczyzna około czterdziestu pięciu lat z gęstą brązową brodą, nadającą jego twarzy grubo ciosany wygląd, jak wycinanki z bibuły, które dzieci w pierwszej klasie przyklejają do szyb na lekcjach plastyki. Miał na sobie za małą kurtkę dżinsową z rękawami niesięgającymi nawet do nadgarstków i generalnie sprawiał wrażenie, jakby gotów był reagować na najróżniejsze wykrzyczane komendy, w tym „Do nogi!” i „Bierz go!”. Jego pasek od spodni wisiał rozpięty jak grzechotnik. - O... o.... ojej... - zaczęłam się jąkać. - Ja... - Co się dzieje? Umierasz czy co? W łazienkowym świetle jej twarz nabrała jasnozielonego koloru i świeciła się jak focza skóra. Piękne złociste włosy przylepiły jej się do skroni w kształt wykrzykników i znaków zapytania. - Nie... - odparłam. - Więc czego zawracasz mi głowę, do cholery? Co ja jestem, twoja matka czy co? Odwróciła się na pięcie, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na haczyk. - Kurewska zdzira - skomentowała Latynoska, która stała przed lustrem przy umywalkach i poprawiała sobie tuszem kreski wokół oczu, a rozpłaszczona górna warga przylgnęła jej do wyszczerzonych zębów jak folia do jedzenia. - To twoja koleżanka? Oszołomiona kiwnęłam głową. - Lepiej posłuchaj mojej rady i daj jej kopa w ten goły tyłek. Wkrótce stwierdziłam ze zgrozą, że Leulah również znika na piętnaście, czasem dwadzieścia minut w damskiej toalecie (Długą drogę przebyła Beatrycze przez te siedemset lat, podobnie zresztą Annabelle Lee), po czym obydwie chodziły z błogimi, wręcz
przemądrzałymi minami, jak gdyby w tych zamkniętych kabinach samodzielnie wyliczyły ostatnią cyfrę liczby „pi” albo odkryły, kto zabił Kennedy'ego, ewentualnie znalazły brakujące ogniwo ewolucji (sądząc po obliczach niektórych facetów, z którymi znikały, to to ostatnie osiągnięcie było całkiem prawdopodobne). - Blue powinna tego spróbować - stwierdziła kiedyś Lu w drodze powrotnej do domu. - Mowy nie ma - zaprotestowała stanowczo Jade. - Do tego trzeba być profesjonalistką. Rzecz jasna miałam ochotę zapytać, co one najlepszego wyprawiają, ale czułam, że nie zainteresuje ich, co niejaki Robert Neverowich, Rosjanin pracujący ochotniczo w ponad dwustu trzydziestu amerykańskich schroniskach dla nieletnich uciekinierów, napisał w Zabijcie mnie (1999) albo później w Pragnąć ich wszystkich, wszystkich naraz (2003) - relacji z podróży do Tajlandii, gdzie badał przemysł dziecięcej pornografii. Jade i Leulah były wyraźnie z siebie zadowolone i nie miały najmniejszej ochoty wysłuchiwać kazań dziewczyny, która stoi , jak głuchoniema, kiedy koleś chce jej postawić drinka” i „nie wiedziałaby, co robić z facetem, nawet gdyby miała do niego instrukcję obsługi z ilustracjami i interaktywnym programem na CD”. I chociaż byłam przerażona, ilekroć któraś z nich znikała w łazience, potem, w samochodzie, kiedy zaśmiewały się z jakiegoś parszywca, którego zaciągnęły we dwie do damskiej toalety i który wytoczył się potem z kabiny z szaleństwem w oczach, a kiedy wyszłyśmy z baru, gonił za nami, wołając: „Chammie! Ashley! (albo jeszcze inne fałszywe imię), zanim wykidajło rzucił nim o ziemię jak workiem ziemniaków; kiedy Jade pędziła w stronę domu między rzędami bliźniaków, a Leulah krzyczała wniebogłosy z głową odchyloną do tyłu, rękami wystawionymi w górę przez szyberdach, jak gdyby sięgała po maleńkie gwiazdki, które przyczepiły się do nieba, i próbowała je wyskubać jak paprochy z sukienki, dochodziłam do wniosku, że one obie miały w sobie coś niesamowitego, jakąś odwagę, o której, jak sięgałam pamięcią, nikt dotąd nie napisał. I raczej wątpliwe było, abym ja mogła o tym napisać - dziewczyna, która w każdej knajpie zamieniała się w „przedziurawioną dętkę bez powietrza”. Miałam wrażenie, że Jade i Lu mieszkają w innym świecie, w świecie radosnym, w którym oddychało się pełną piersią, w świecie bez reperkusji, odrażających neonowych świateł, lepkiego brudu i dziur wypalonych w dywanie. Był to świat, w którym one władały niepodzielnie.
***
Jedna noc była niepodobna do innych. - Oliwko - oświadczyła Jade - to będzie noc, która odmieni twoje życie. Był to pierwszy piątek listopada i Jade przeszła samą siebie w wybieraniu dla mnie odpowiedniej garderoby: odlotowe złote sandały na dziesięciocentymetrowych obcasach, dwa numery za duże, suknia ze złotej lamy, która marszczyła się na mnie jak skóra na sharpei (zob.: „Krępowanie stóp żonom w tradycjonalistycznych rodzinach” w: Historia Chin, Ming, 1961, str. 214; „Darcel” w: Wspomnienia z Solid Gold, La Vitte, 1989, str. 29). Akurat tego wieczoru facet w Ślepym podszedł prosto do mnie. Miał na imię Larry, wyglądał na trzydzieści parę lat i miał posturę beki piwa. Żeby się w nim dopatrzyć czegoś atrakcyjnego, trzeba by go przyrównać do mocno niedokończonej rzeźby Michała Anioła. Różne drobne szczegóły były godne uwagi - na przykład delikatnie zarysowany nos, pełne usta, nawet wielkie, ale całkiem kształtne dłonie, cała reszta jednak - ramiona, tors, nogi - nie wyłoniła się jeszcze z surowej bryły marmuru i nie zanosiło się na to, aby mogła się wyłonić w najbliższej przyszłości. Kupił mi piwo i stojąc tuż przy mnie, rozprawiał o rzuceniu palenia. Była to najtrudniejsza rzecz, jaką zrobił w życiu. - Plastry to najlepsza rzecz, jaką wymyśliła medycyna. Powinni ich używać do wszystkiego. Nie wiem jak ty, aleja tam bym mógł przyklejać sobie plastry zamiast jedzenia i picia. Jak dzień jest załatany, to zamiast fast foodów przyklejasz se taki plasterek i pół godziny później człowiek jest pełny. Można by też stosować je zamiast seksu. Oszczędziłoby to nam kupę czasu i energii. Jak masz na imię? - Roxanne Kaye Loomis. - I co porabiasz, Roxy? - Studiuję inżynierię chemiczną na uniwersytecie w Clemson. Mieszkam w Dukers w Karolinie Północnej, jestem też dawczynią narządu. Larry kiwnął głową, pociągnął duży łyk piwa i przysunął się do mnie tak blisko, że dotknął swoją klocowatą nogą mojej. Odsunęłam się kroczek w drugą stronę i wpadłam na dziewczynę ze sterczącymi blond włosami. Cofnęłam się więc w drugą stronę, ale tam już stał Lany posąg. Utknęłam jak landrynka w gardle. - Jak sobie wyobrażasz siebie za, powiedzmy, dwadzieścia lat? - spytałam. Nie odpowiedział. Szczerze mówiąc, wyglądał, jakby nagle przestał w ogóle mówić po angielsku. W zastraszającym tempie tracił wysokość. Przypomniało mi się pewne popołudnie, kiedy zaparkowaliśmy z tatą samochód kilkanaście metrów od końca pasa startowego na lotnisku w Luton w Teksasie, i przez godzinę siedzieliśmy na masce, jedliśmy
kanapki z serem paprykowym i obserwowaliśmy lądujące samoloty. Miałam wtedy uczucie, jakbym unosiła się w głębi oceanu i patrzyła, jak nade mną przepływa trzydziestometrowy płetwal błękitny. Tyle że w przeciwieństwie do aerobusów, boeingów 747 i prywatnych odrzutowców, Larry właściwie się roztrzaskał. Jego wargi uderzyły w moje zęby, a język wśliznął mi się w usta jak kijanka uciekająca ze słoika. Jego dłoń placnęła na moją prawą pierś i zaczęła ją wyciskać jak sok z cytryny na rybę solę. - Blue? Wyrwałam się Larry'emu. Obok mnie stały Jade i Leulah. - Spływamy stąd - powiedziała Jade. Larry wołał za mną (bardzo mało entuzjastycznie: „Roxy, zaczekaj!), ale nawet się nie obejrzałam. Wybiegłam za dziewczętami na dwór i do samochodu. - Dokąd jedziemy? - Zobaczyć Hannah - odrzekła Jade martwo. - A swoją drogą, co z twoim gustem, Haftko? Facet był kurewsko brzydki. Lu patrzyła na nią z niepokojem, jej zielona sukienka klapała rozpięta pod szyją jak ziejąca otchłań. - Jade, to kiepski pomysł. - Niby dlaczego? - skrzywiła się Jade. - Nie chcę, żeby nas zauważyła - odparła Lu. Jade szarpnęła za pas bezpieczeństwa. - Weźmiemy inny samochód. Chłopaka Jeffersonowej. Jego ohydna toyota stoi pod naszym domem. - O co chodzi? - spytałam. - Pewnie spotkamy Charlesa - powiedziała Jade, ignorując moje pytanie i zerkając na Lu. Włożyła kluczyk do stacyjki i uruchomiła samochód. - Będzie przebrany i włoży te swoje gogle do patrzenia po ciemku. Lu pokręciła głową. - Charles jest z Czarnym na randce z dwiema drugoklasistkami. Jade odwróciła się (ze współczującą miną, ale źle skrywaną satysfakcją), żeby zobaczyć, czy słyszałam, po czym wcisnęła gaz i wyjechała z parkingu na drogę do Stockton. Noc była zimna, po niebie sunęły rzadkie maziste chmury. Naciągnęłam sukienkę ze złotej lamy na kolana i patrzyłam na przejeżdżające samochody i na hiperboliczny profil Lu, na jej kości policzkowe zasygnalizowane przez tylne światła samochodów. Żadna się nie odzywała, tak milczy stare małżeństwo wracające do domu po przyjęciu, nieskore do rozmowy o czyimś
mężu, który się upił albo o tym, że każde z nich wolałoby wracać do domu z kimś innym, nowym, kimś, komu przez lata nie policzyło wszystkich piegów na nosie. Czterdzieści minut później Jade znikła w drzwiach domu, by wziąć kluczyki od drugiego samochodu. - To potrwa tylko sekundę. Kiedy wyszła, cały czas w swoich chybotliwych czerwonych sandałach i papuziej sukience (która wyglądała, jak gdyby Jade przerzuciła śmietnik po przyjęciu u bogatego dzieciaka, wygrzebała co bardziej kolorowe strzępy papieru do pakowania i poprzyklejała je na siebie), niosła sześciopak heinekena, dwie wielkie torby czipsów i paczkę rurek lukrecjowych. Jedno lukrecjowe spaghetti dyndało jej z ust, na ramieniu wisiała wielka lornetka. - Jedziemy do Hannah? - spytałam zdezorientowana. Ale Jade znowu mnie zignorowała, rzuciła jedzenie i piwo na tylne siedzenie zniszczonej białej toyoty zaparkowanej przed garażem. Widać było, że Leulah jest wściekła (usta miała ściągnięte jak sakiewka), ale bez słowa poszła do drugiego samochodu, usiadła na przednim siedzeniu i zatrzasnęła drzwiczki. - Cholera! - zaklęła Jade, spoglądając na zegarek. - Mamy mało czasu. Kilka minut później znów wyjeżdżałyśmy na drogę, tylko tym razem białą toyotą i na północ, czyli w przeciwnym kierunku niż dom Hannah. Wiedziałam, że nie ma sensu pytać, dokąd jedziemy, bo Jade i Lu znowu pogrążyły się w tym wojennym milczeniu, tak głębokim, że nie sposób się z niego wygrzebać. Leulah patrzyła na drogę, na krztuszące się białe linie na jezdni, na dryfujące czerwone cekiny samochodów. Jade zachowywała się mniej więcej normalnie, chociaż gryząc lukrecjowego węża (żuła jednego za drugim; „Daj mi następnego”, zażądała trzy razy, aż w końcu wcisnęłam całe pudełko w szczelinę przy ręcznym hamulcu), nie przestawała gmerać przy radiu. Jechałyśmy pół godziny, zanim skręciwszy na'zjazd numer 42 (Cottonwood informował drogowskaz) i przeciąwszy opustoszałą dwupasmową drogę, zjechałyśmy w końcu na parking dla ciężarówek. Po lewej stronie, między stacją benzynową a drewnianym budynkiem restauracji w kształcie litery „A” wznoszącym się posępnie na niewielkim gołym wzgórzu, wylegiwały się wielkie osiemnastokołowce, niczym martwe wieloryby przerzucone niedbale przez chodnik. Nad wejściem do restauracji żółte litery głosiły: U Stuckeya. Jade wśliznęła się toyotą między dwie ciężarówki. - Widzicie jej samochód? - spytała. Leulah pokręciła głową. - Jest już wpół do trzeciej. Może w ogóle nie przyjechała?
- Przyjechała. Krążyłyśmy po parkingu, dopóki Leulah nie postukała paznokciem w szybę. - Tam. Pokazała palcem czerwone subaru Hannah wpasowane między białego pickupa a furgonetkę. Jade zawróciła w następny rząd i zaparkowała tyłem na miejscu pod murem sosen rosnących przy drodze. Leulah odpięła pasy i skrzyżowała ręce na piersi, podczas gdy Jade sięgnęła po następne lukrecjowe sznurowadło i żując jeden koniec, owinęła sobie drugi wokół knykci niczym bokser bandaże przed włożeniem rękawic. Dwa rzędy przed nami stało subaru Hannah. Po drugiej stronie parkingu, na wzgórzu garbiła się restauracja, częściowo ślepa (trzy okna od tyłu zabito deskami) i poważnie łysiejąca (pokrycie dachowe wypadało całymi garściami). Przez ciemne okna prawie niczego nie było widać - kilka zmęczonych kolorowych smug, rząd zielonych lamp zwisających z sufitu jak zamulone prysznice - ale nie trzeba było wchodzić do środka, żeby wiedzieć, że karty dań się lepią, stoły przyprawione są okruszkami ciasta, kelnerki opryskliwe, a klientela mięsista jak dobry tucznik. Solniczkę trzeba bić do nieprzytomności (w środku widać białe larwy ryżu), żeby wywabić z niej marne ziarnko soli. („Ciekaw jestem, co im pozwala mniemać, że umieją zaserwować kurczaka cacciatore, skoro nie potrafią przyzwoicie podać nawet soli”, powiedziałby w takiej sytuacji tata, trzymając kartę dań w bezpiecznej odległości, na wypadek gdyby nagle ożyła). Pochyliłam się do przodu i chrząknęłam, co miało być sygnałem dla Jade lub Lu, aby wyjaśniły mi wreszcie, co robimy w tej przydrożnej mordowni (żeby taką ominąć, gotowi byliśmy nadłożyć z tatą szmat drogi; nie należało do rzadkości, że zbaczaliśmy z drogi trzydzieści kilometrów tylko po to, aby uniknąć łamania się chlebem z „mężczyznami i kobietami, którzy, jeśli przymknąć lekko oczy, wyglądali jak sterta opon”), a ponieważ w dalszym ciągu nie odpowiadały (teraz Lu też wpychała sobie do ust lukrecjowe spaghetti i żuła je jak kozioł), zdałam sobie sprawę, że jest to jedna z tych rzeczy, których nie chcą ubrać w słowa, ponieważ to nadałoby sprawie realności, a one wyszłyby na winowajczynie. Przez dziesięć minut ciszę przerywało tylko sporadyczne trzaskanie drzwiami brzuchatych kierowców ciężarówek - wchodzących, wychodzących, umierających z głodu, obżartych - oraz gniewny syk szosy. Przez ciemne drzewa okalające parking widać było most i niekończący się sznur świateł samochodowych niczym biało-czerwona seria z karabinu maszynowego puszczona w noc. - Kto to będzie tym razem? - zapytała Jade beznamiętnie, patrząc przez lornetkę. Lu wzruszyła ramionami, przeżuwając swoją lukrecję.
- Nie mam pojęcia. - Gruby czy chudy? - Chudy. - A ja myślę, że tym razem to będzie wieprzowina. - Ona nie lubi wieprzowiny. - Oj lubi, lubi. To jej bieługi, zarezerwowane na specjalne okazje. O, kurczę... - Jade aż podskoczyła i rzucając się do przodu, uderzyła lornetką w przednią szybę. - Cholera! - Co to? Niemowlę? Jade gapiła się z otwartymi ustami. Poruszała nimi, ale ze środka nie wydobywał się żaden dźwięk. W końcu westchnęła ciężko. - Widziałaś kiedyś Śniadanie u Tiffany'ego? - Głupie pytanie - prychnęła Lu. Oparła dłonie na desce rozdzielczej i przysunęła twarz do szyby, żeby się przyjrzeć dwóm osobom, które właśnie wyszły z restauracji. - No więc... - Nie odrywając lornetki od oczu, Jade sięgnęła ręką do torebki z czipsami, po czym wepchnęła sobie do ust pełną garść. - To ten okropny Doc, tylko stary. Normalnie bym powiedziała: dobrze przynajmniej, że nie Rusty Trawler, ale w tym wypadku wcale nie jestem taka pewna. - Opadła z powrotem na siedzenie, przełknęła ślinę i z ponurą miną podała lornetkę Lu. Rusty przynajmniej miał zęby. Lu szybko obrzuciła wzrokiem idącą parę (na jej twarzy odmalował się wyraz obrzydzenia), po czym oddała mi lornetkę. Przełknęłam ślinę i popatrzyłam. Hannah Schneider wyszła przed chwilą z restauracji i szła w stronę samochodu w towarzystwie mężczyzny. - Nigdy nie znosiłam Doca - stwierdziła Lu łagodnie. Pierwszy raz widziałam Hannah tak wystrojoną („wypacykowaną”, powiedzieliby w Akademii Coventry). Miała na sobie czarną futrzaną kurtkę, podejrzewałam, że z królików, na co wskazywał jej podfruwajkowy styl (suwak przyozdobiony pomponem), złote kolczyki w kształcie kół, usta osmalone ciemną szminką. Włosy sprężynowały jej nad ramionami, spod dżinsów obcisłych jak folia do pakowania żywności wystawały białe szpilki. Kiedy skierowałam lornetkę na jej towarzysza, zrobiło mi się niedobrze. Mężczyzna wyglądał przy niej jak zasuszony staruszek. Zmarszczki wyryły rysy jego twarzy jak rylec kreski na znikopisie. Dobiegał siedemdziesiątki, a kto wie, może ją nawet przekroczył. Był niższy od Hannah i chudy jak krawężnik. Klatka piersiowa i obwisłe ramiona wyglądały niczym rama obrazu, na którą zarzucono grubą kraciastą flanelę. Włosy miał za to dość gęste i nawet nie
robiły mu się zakola nad czołem (co stanowiło jedyny atrakcyjny szczegół jego prezencji), zdawały się jednak wsysać każdy promień światła, jaki świecił w pobliżu. Pod latarnią zrobiły się zielonkawe, a potem ciemnoszare jak oksydowane szprychy rowerowe. Kiedy schodził po schodach - Hannah szła szybciej, po drodze otworzyła dziwaczną różową włochatą torebkę i zaczęła szukać kluczyków do samochodu - chude kościste nogi wyginały się pod nim na boki jak składana suszarka na bieliznę, zawieszona zbyt dużą ilością prania. - Może byś dała jeszcze komuś popatrzeć, co? Oddałam lornetkę Jade, która przyłożyła ją ponownie do oczu i zaczęła gryźć dolną wargę. - Mam nadzieję, że wziął ze sobą viagrę - mruknęła. Lu skuliła się na siedzeniu i znieruchomiała, kiedy wsiadali do samochodu Hannah. - Przestań się tak chować, idiotko, przecież nie mogą nas widzieć z tej odległości warknęła z irytacją Jade, chociaż i ona znieruchomiała, czekając, aż subaru wyjedzie z parkingu. Uruchomiła samochód i ruszyła za Hannah. - Dokąd oni jadą? - spytałam, chociaż nie byłam pewna, czy chcę to wiedzieć. - Do jakiegoś podłego motelu - odparła Jade. - Będzie dmuchała faceta przez jakieś pół godziny, do czterdziestu minut, a potem go spławi. Zawsze się dziwię, że nie odgryza im głów jak modliszka. Śledziłyśmy subaru (zachowując grzeczną odległość) jakieś pięć, może sześć kilometrów, po czym wjechałyśmy między zabudowania Cottonwood. Było to jedno z tych niedożywionych, zabiedzonych miasteczek, jakie mijaliśmy z tatą tysiące razy; skóra i kości. Jakoś udaje mu się wyżyć ze stacji benzynowej, motelu i McDonalda. Teren po obu stronach drogi szpeciły strupiaste blizny parkingów. Mniej więcej po piętnastu minutach Hannah włączyła kierunkowskaz i skręciła w lewo pod biały, półokrągły budynek motelu, stojący na samym środku parkingu jak zgubiona sztuczna szczęka. Przy drodze rosło kilka nadąsanych klonów, kilka innych garbiło się wymownie przed wejściem do recepcji, jakby małpowały klientów lokalu. Wjechałyśmy na parking trzydzieści sekund za Hannah, ale szybko zaparkowałyśmy na pierwszym wolnym miejscu, przy szarym sedanie, podczas gdy Hannah zatrzymała się tuż przed wejściem do biura i po chwili znikła w środku. Kilka minut później wyszła, a ja przeraziłam się na widok jej twarzy, którą na moment oświetlił blady blask z wiaty samochodowej. Widziałam ją tylko przez kilka sekund, i to z daleka, ale miałam wrażenie, jakbym patrzyła na pusty ekran telewizyjny, nie na żadną operę mydlaną czy serial kryminalny ani nawet powtórkę z westernu, tylko szary ekran. Wsiadła z powrotem do
samochodu, zapaliła i powoli przejechała tuż obok nas. - Psiakrew! - pisnęła Lu, schylając się na siedzeniu. - Litości! - jęknęła Jade. - Byłabyś beznadziejną skrytobójczynią. Subaru zatrzymało się przed jednym z pokoi na samym końcu budynku. Doc wysiadł z samochodu z rękami w kieszeniach, twarz Hannah przewiercał ledwo zauważalny uśmieszek. Otworzyła drzwi kluczem, po czym oboje zniknęli w środku. - Pokój numer dwadzieścia dwa - zameldowała Jade zza lornetki. Hannah musiała od razu zaciągnąć zasłony, bo kiedy zamrugało światło, kotary koloru pomarańczowego cheddara całkowicie zasłaniały okno, nie zostawiając nawet najcieńszej szparki. - Czy ona go zna? - spytałam. Był to właściwie raczej ostatni pogłos nadziei niż konkretne pytanie. Jade pokręciła głową. - Nie. - Odwróciła się na przednim siedzeniu kierowcy i popatrzyła na mnie. - Charles i Milton odkryli to w zeszłym roku. Któregoś wieczoru, jadąc gdzieś, postanowili przejechać obok jej domu i zauważyli, że wyjeżdża. Pojechali za nią aż tutaj. Zaczyna U Stuckeya za piętnaście druga. Je, potem wybiera sobie faceta. W każdy pierwszy piątek miesiąca. Jedyna data, jakiej dotrzymuje. - Co to znaczy? - Sama wiesz. Jest bardzo niezorganizowana. We wszystkim, z wyjątkiem tego. - I... ona nie wie, że wy wiecie? - Zwariowałaś! - Jade dosłownie zastrzeliła mnie wzrokiem. - I nawet nie myśl o tym, żeby jej powiedzieć. - Więc co się dalej dzieje? - spytałam. - Podjeżdża taksówka. Facet wychodzi w połowie ubrany, czasem z koszulą zwiniętą w kłębek, czasem bez skarpetek. Wsiada do taksówki i odjeżdża, prawdopodobnie z powrotem do Stuckeya, gdzie wsiada do swojej ciężarówki i rusza w siną dal. Hannah wyjeżdża z motelu dopiero rano. - Skąd wiecie? - Charles zwykle zostaje do końca. Niespecjalnie miałam chęć zadawać następne pytania, więc wszystkie trzy pogrążyłyśmy się w milczeniu. Żadna nie odezwała się ani słowem, nawet kiedy Jade uruchomiła samochód i podjechała bliżej, tak abyśmy mogły widzieć wyraźnie drzwi i okno pokoju numer dwadzieścia dwa, szlaczek w listki na zaciągniętych zasłonach i wgniecenie w
karoserii czerwonego subaru Hannah. Byłyśmy na wojnie. Stacjonowałyśmy daleko od domu, za morzami, i bałyśmy się tego, czego nie widać. Leulah, ogarnięta nerwicą frontową, siedziała prosto jak maszt flagowy z oczami przyklejonymi do drzwi. Jade, jako opryskliwy starszy oficer, co wiele się w życiu naoglądał i wiedział doskonale, że w niczym nie może nam ulżyć, oparła się na siedzeniu, włączyła radio i pakowała sobie czipsy do ust. Ja też byłam żołnierzem, w Wietnamie, tchórzem tęskniącym za domem, który ginie bynajmniej nie heroicznie, lecz wskutek przypadkowego samookaleczenia, z upływu krwi, tryskającej jak napój winogronowy z puszki. Oddałabym lewą rękę, żeby znaleźć się teraz daleko stąd, w mojej Ziemi Obiecanej, czyli obok taty, we flanelowej piżamie w chmurki, sprawdzać prace semestralne jego studentów, nawet tych najgorszych leserów, którzy pisali tłustym drukiem i powiększoną czcionką, żeby dociągnąć do wymaganych dwudziestu - dwudziestu pięciu stron. Przypomniało mi się, co powiedział kiedyś tata, kiedy miałam siedem lat i poszliśmy do Miasteczka Wrzeszczących Fantazji w Choke w stanie Indiana. Jadąc Komnatą Strachu, byłam tak przerażona, że przez całą drogę wbijałam sobie paznokcie w zaciśnięte powieki, ani razu nie mrugnęłam okiem, ani razu nie zerknęłam na jednego marnego stracha. Kiedy w końcu oderwałam dłonie od twarzy, tata nie zbeształ mnie bynajmniej za tchórzostwo, popatrzył na mnie i pokiwał z namysłem głową, jakbym właśnie wykazała się zaskakująco głęboką wiedzą na temat wojen rewolucyjnych. „Tak - powiedział - czasem trzeba więcej odwagi, żeby zakazać sobie patrzenia. Czasami wiedza jest bardziej szkodliwa niż niewiedza, czasami nie jest ona oświeceniem, tylko ciężarem. Jeśli potrafi się dostrzec różnicę i odpowiednio na nią przygotować, to daje się dowód wielkiej odwagi. Bowiem gdy rzecz się tyczy niektórych ludzkich nieszczęść, świadkiem powinien być tylko bruk i może drzewa”. - Przyrzekam, że nigdy tego nie zrobię - odezwała się nagle Lu przerażonym głosem. - Czego - powiedziała bardziej niż zapytała Jade beznamiętnie, patrząc na Lu oczami jak wycinanki z papieru. - Kiedy będę stara. - Głos miała tak cienki, że można go było podrzeć na strzępki. Obiecaj mi, że będę miała męża i dzieci. Albo będę sławna. Że nie... Nie dokończyła zdania. Zawisło w próżni jak niewybuch. Żadna z nas więcej się nie odezwała. Trzy minuty po czwartej w pokoju numer dwadzieścia dwa zgasło światło. Patrzyłyśmy, jak ze środka wychodzi mężczyzna, ubrany (chociaż zauważyłam, że pięty klapały mu w niezawiązanych butach), po czym odjeżdża starą rozklekotaną taksówką (1800-BLU-BIRD), która mrucząc, czekała na niego przed wejściem do recepcji.
Było dokładnie tak, jak powiedział tata (gdyby siedział z nami w samochodzie, zadarłby brodę do góry, ale niedużo, tylko troszeczkę, i uniósł brwi, co zastępowało słowa: „A nie mówiłem?” albo „Jak zawsze mam rację”), ponieważ jedynym świadkiem tego zdarzenia powinien być neon drżącymi literami głoszący WOLNE i cienkie, astmatyczne drzewa czule gładzące gałęziami kręgosłup dachu, i niebo - wielki fioletowy siniec zbyt wolno blednący nad naszymi głowami. Pojechałyśmy do domu.
CZĘŚĆ 2
Moby Dick Dwa tygodnie po owej nocy, kiedy szpiegowałyśmy Hannah („Obserwowałyśmy”, jak podkreślał główny inspektor Ranulph Curry w Próżności jednorożca [Lavelle, 190l]), Nigel znalazł zaproszenie. Leżało w koszu na papiery w gabinecie Hannah - małym pokoiku przylegającym do salonu, zapełnionym atlasami świata i zwisającymi na wpół żywymi roślinami, które z trudem przetrwały metody hodowli Hannah (dwadzieścia cztery godziny specjalnego oświetlenia dla roślin i od czasu do czasu dawka odżywki „Cud wzrostu”). Było to eleganckie zaproszenie, wydrukowane na grubym, kremowym, wytłaczanym papierze.
Schronisko dla bezdomnych zwierząt okręgu Burns serdecznie zaprasza na doroczne przyjęcie dobroczynne na rzecz wszystkich zwierząt w potrzebie. Uroczystość odbędzie się w sobotę 22 listopada o godzinie 20.00 przy ul. Wierzbowej 100. Cena $40 od osoby. RSVP Wymagany kostium; wskazane maski.
- Uważam, że powinniśmy iść na to przyjęcie - oświadczył Nigel w najbliższy piątek u Jade. - Ja też - zgodziła się Leulah. - Nie możecie tam iść - zaprotestował Charles. - Nie zaprosiła was. - To szczegół - zbył go Nigel. Mimo ostrzeżeń Charlesa w niedzielę w połowie obiadu Nigel bezceremonialnie wyjął zaproszenie z tylnej kieszeni spodni i nie mówiąc ani słowa, położył je na stole obok półmiska z bitkami cielęcymi. W jednej chwili atmosfera w jadalni zgęstniała nie do zniesienia. W ogóle od tamtej wyprawy do Cottonwood obiady u Hannah stały się dla mnie trudnym przeżyciem. Nie potrafiłam patrzeć jej w oczy, uśmiechać się beztrosko, paplać o szkole, o pracach
semestralnych i upodobaniu pana Moatsa do koszul z tłoczonych tkanin, żeby nie stawał mi przed oczami Doc i jego pałąkowate nogi, jego pomarszczona twarz przypominająca drewno zryte przez korniki, nie mówiąc już o ich hollywoodzkim pocałunku, który co prawda miał miejsce poza ekranem, ale i tak budził moją grozę. (Jak dwa oddzielne filmy zmontowane w jeden: Gilda i Kokon). Oczywiście, kiedy myślałam o Jade, Lu i zamkniętych kabinach w toalecie, też zaczynało mnie mdlić, ale z Hannah było dużo gorzej. Jak powiedział tata, to czy powstanie rozgorzeje czy zgaśnie w zarodku, zależy od momentu na osi czasowej danego kraju (zob.: Van Meer Urojenia industrializacji w: „Federal Forum”, rocznik 23, nr 9). Jade i Lu przechodziły dopiero etap budzenia się świadomości narodowej i chociaż nie przynosiło im to chluby, to nie było dla nich niczym nadmiernie uwłaczającym mieć zacofaną infrastrukturę i marny poziomu rozwoju kulturowego. Hannah natomiast stała bez porównania wyżej na drabinie ewolucji, powinna mieć zdrową i prężnie działającą gospodarkę, upodobanie do życia w pokoju, wolny handel, a skoro te dziedziny tak poważnie szwankowały, nie wróżyło to najlepiej jej demokracji. Groziły jej niekończące się zmagania z „korupcją i raz po raz wybuchającymi
skandalami,
które
podkopują
[jej]
wiarygodność
i
zdolność
do
samostanowienia”. Milton otworzył okno. Niesforny podmuch wdarł się do jadalni, zdmuchnął mi serwetkę z kolan, płomyki świec zatańczyły jak oszalałe baletnice. Nie mogłam uwierzyć, że Nigel to zrobił, zachował się jak zazdrosny mąż przedstawiający żonie dowód zdrady w postaci spinki od mankietu. Hannah nie zareagowała. Sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie zauważyła leżącego zaproszenia, skupiona na swoim kotlecie cielęcym, który kroiła na równiutkie kawałeczki z elegancką saszetką uśmiechu na twarzy. Satynowa bluzka morskiego koloru (jeden z nielicznych elementów jej garderoby, który nie wyglądał jak uchodźca), przylegała jej do ciała jak opalizująca skóra - miejscami obwisła, poruszała się razem z nią i razem z nią oddychała. Wydawało się, jakby to niezręczne milczenie trwało godzinę. Po głowie chodziła mi myśl, żeby wyciągnąć ramiona nad kotletem z cielęciny w kierunku szpinaku saute, szybko złapać zaproszenie i po cichu wsunąć pod nogę, ale szczerze mówiąc nie miałam dość odwagi, żeby zrobić coś takiego jak sir Tomasz More albo Joanna d'Arc. Nigel siedział na krześle i wpatrywał się w Hannah. A kiedy tak siedział z oczami zagrzebanymi głęboko za okularami, w których odbijały się płomyki świec, dopóki nie odwrócił głowy, wtedy wyłoniły się na chwilę jak chrząszcze z piasku; taki wyprostowany i mały, a jednak taki substancjalny,
wyglądał jak Napoleon, zwłaszcza niezbyt korzystny portret olejny Małego Cesarza z okładki podręcznika seminaryjnego taty, Władając ludzkością (Howard & Path, 1994). (Sprawiał wrażenie, jakby mógł przeprowadzić coup d'etat nawet przez sen i nie miał najmniejszych skrupułów w wypowiadaniu wojny wszystkim największym mocarstwom Europy). - Nie powiedziałam wam o tym - odezwała się niespodziewanie Hannah - ponieważ gdybym to zrobiła, chcielibyście na nie przyjść, a nie możecie. Zapraszam Evę Brewster, więc wasza obecność nie wchodzi w grę, jeśli nie chcecie, żebym straciła pracę. Nie tylko jej reakcja była zaskakująca (a także trochę rozczarowująca; siedziałam tam trochę jak na trybunie honorowej, popijałam Anis del Toro i oczekiwałam przybycia matadora), ale całe zachowanie, to, jak udawała, że nie zauważa zaproszenia, chociaż je doskonale widziała, wypadło dziwacznie i fałszywie. - Dlaczego zapraszasz Evę Brewster? - spytała Leulah. - Usłyszała, że zamierzam zorganizować kwestę, i zapytała, czy mogłaby przyjść. Nie mogłam jej odmówić. Nigelu, nie podoba mi się, że grzebiesz w moich rzeczach. Byłabym wdzięczna, gdybyś wyświadczył mi tę grzeczność i pozwolił na odrobinę prywatności. Nikt się nie odezwał. Był to sygnał dla Nigela, żeby się jakoś wytłumaczył, żeby zachował przynajmniej pozory skruchy, wydobył z siebie choć namiastkę przeprosin, spróbował obrócić to w kiepski żart na temat swoich lepkich palców albo zrobić aluzję do rozdziału
dwudziestego
pierwszego
Luzackich
rodziców,
zatytułowanego
„Radość
kleptomanii”, w którym autor przywołuje zaskakujące statystyki, wskazujące, że wiele nastolatków przechodzi w życiu etap „przywłaszczania” i „defraudacji” (Mili, 2000). W sześćdziesięciu procentach młodzież z tego wyrasta, „tak jak z prowokacyjnych makijaży i jazdy na deskorolce” (str. 183). Ale Nigel przestał już zwracać na nas uwagę. Z zadowolonym wyrazem twarzy nakładał sobie właśnie ostatniego kotleta. Wkrótce jedzenie ostygło. Sprzątnęliśmy talerze, zebraliśmy swoje książki i bez przekonania rzuciliśmy ciche „dobranoc” w przerażający mrok. Hannah oparła się o futrynę i powiedziała jak zawsze: - Jedźcie ostrożnie. Jednak w jej głosie zabrakło jakiejś ciepłej nuty. Kiedy wyjeżdżałyśmy z Jade na drogę, obejrzałam się i zobaczyłam, że Hannah cały czas stoi na ganku i patrzy, jak odjeżdżamy, a jej zielono-niebieska bluzka drży w złotawym świetle jak woda w basenie. - Okropnie się czuję - powiedziałam. Jade kiwnęła głową.
- Kompletna beznadzieja. - Ciekawe, czy ona mu kiedykolwiek wybaczy. - Oczywiście, że wybaczy. Zna go jak własną kieszeń. Nigel urodził się pozbawiony genu uczuć. Niektórzy ludzie nie mają wyrostka robaczkowego, innym brakuje białych ciałek krwi, a on nie ma uczuć. Podejrzewam, że kiedy był dzieckiem, zeskanowali mu mózg i tam, gdzie inni mają uczucia, u niego świeciła biała plama. Biedaczek. W dodatku jest gejem. Jasne, ludzie dzisiaj są tolerancyjni, wolni od uprzedzeń i cały ten jazz, ale musi być mu ciężko, zwłaszcza w szkole średniej. - Nigel jest gejem? - spytałam osłupiała. - Halo, Haftka, zejdź na ziemię! - Spojrzała na mnie jak na zadrę w pończochach. Wiesz co, czasami się zastanawiam, czy ty masz wszystkich w domu, wiesz, co mam na myśli. Byłaś kiedyś u lekarza, żeby sprawdzić, czy masz wszystkie meble pod sufitem? Bo ja mam wątpliwości, Sikawko. Mówię poważnie.
***
Takie pojęcia jak ból, smutek, nieszczęście, skrucha, beznadzieja, niedola, czyli to, co ongiś stanowiło chleb powszedni w pędzących na złamanie karku Dzisiejszych Czasach nie ma dość siły, by przetrwać. Wystarczy sięgnąć po wydanie książki Stanbury'ego
Statystyki i badania
porównawcze dwudziestego wieku z 2002 roku i zajrzeć pod hasło „smutek”, aby się przekonać, że nawet myśl o tym, że można mieć złamane serce, popaść w ruinę czy rozpacz lub być nieszczęśnikiem, nieodwołalnie odchodzi w przeszłość i wkrótce stanie się nowinkarską ciekawostką, taką jak stare, rozpadające się samochody, jitterbug czy kostiumy plażowe w stylu retro. W 1802 roku przeciętny amerykański wdowiec czekał średnio 18, 9 lat, zanim się powtórnie ożenił, tymczasem w 20Ol zwleka tylko 8, 24 miesięcy. (Jeśli zaś spojrzeć na statystyki stanowe, okaże się, że na przykład w Kalifornii wystarcza mu, o zgrozo, zaledwie 3, 6 miesiąca). Naturalnie tata uznał za swój święty obowiązek ciskać gromy na to „kulturowe znieczulenie”, to „rozprasowywanie najgłębszych ludzkich uczuć, po którym pozostaje gładka pustka pozbawiona humanitarnych zmarszczek”, i w związku z tym wychować mnie na wrażliwą i refleksyjną osobę, która potrafi nawet pod najbardziej zakamuflowaną fasadą dostrzec dobro, zło oraz wszystkie ich przydymione odcienie. Dopilnował, abym w drodze
między Muders w Ohio a Paducah w stanie Washington nauczyła się na pamięć nie jednej czy dwóch, ale WSZYSTKICH Pieśni niewinności i doświadczenia, w efekcie czego nie potrafiłam nawet patrzeć na muchę latającą wokół hamburgera, żeby nie zacząć się zżymać: Lecz przecież jestem/Podobny tobie. /Czymże się różni/Od łątki człowiek? Kiedy jednak należałam do Błękitnych, łatwo było udawać, że nie umiem na pamięć niczego poza słowami tysiąca słodkich jak syrop piosenek rythm&bluesowych, że nigdy w życiu nie słyszałam o kimś nazwiskiem Blake z wyjątkiem tego chłopaka z przedostatniej klasy, co chodzi z rękami w kieszeniach i zawsze wygląda, jakby miał ochotę komuś przyłożyć; że mogę spokojnie patrzeć na muchę i nie mieć żadnych skojarzeń poza typowo dziewczęcym odruchem (O, fuj!). Oczywiście, gdyby tata dowiedział się o tym moim wcieleniu, nazwałby je „konformizmem, od którego żołądek wywraca się na drugą stronę”, a może nawet hańbą van Meerów”. (Często jakoś wylatywało mu z głowy, że jest sierotą). Mnie jednak wydawało się to podniecające i romantyczne, dać się unosić z prądem przez wierzbowe wzgórza i pola (zob.: Tennyson, Pani z Shalott, 1831 - 1832). To dlatego nie oponowałam, kiedy w sobotę wieczorem, dwudziestego drugiego listopada, Jade wkroczyła do Purpurowego Salonu w czarnej peruce i białym powiewnym spodnium. Poduszki sterczały jej z ramion niczym białe klify Dover, brwi w stylu duomo wyglądały jak narysowane kredką świecową w kolorze sjeny palonej. - Zgadnijcie, kim jestem. Charles odwrócił głowę, żeby zlustrować ją wzrokiem. - Tootsie. - Nigdy nie wychodzę z domu, jeżeli nie wyglądam na co najmniej Joan Crawford. Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się łobuzersko, po czym klapnęła na skórzaną kanapę, wyrzucając w górę nogi w dużych czarnych czółenkach. - Zgadnijcie, dokąd się wybieram. - Do piekła? - zasugerował Charles. Przeturlała się po kanapie i usiadła. Kosmyk peruki przykleił jej się do szminki na ustach. - Schronisko dla bezdomnych zwierząt okręgu Burns serdecznie zaprasza na doroczne... - Mowy nie ma. - ... przyjęcie dobroczynne... - Nie możemy. - ... RSVP... - Nie wchodzi w grę.
- Rozwiązły Seks Vel Perwersja. - NIE! - Ja idę - oświadczyła Leulah.
***
Nie udało nam się wybrać takich samych kostiumów dla wszystkich, więc Charles został Kubą Rozpruwaczem (razem z Leulah polałyśmy go sosem do steków, który miał imitować krew), Leulah Francuską Pokojówką (wykorzystała w tym celu kolekcję jedwabnych szalików od Hermesa z jeździeckimi motywami, rzecz jasna, z komody mamy Jeffersonowej, gdzie leżały poskładane elegancko w kostkę). Milton, który odmówił przebrania się, miał być Planem B (dwuznaczny dowcip, który wypływał zawsze, ilekroć palił marychę). Nigel był Antoniem Banderasem w roli Zorro (za maskę posłużyła mu maska do spania Jeff z napisami „chrrr... „, wyszytymi kryształami górskimi, wokół których Nigel wyciął otwory na oczy jej własnymi nożyczkami do paznokci). Jade była Anitą Ekberg ze Słodkiego życia, z wypchanym kotem z materiału (przykleiła go taśmą przezroczystą do opaski na głowę). Ja natomiast udawałam nadzwyczaj niepodobną do siebie Pussy Galore w rudej krzaczastej peruce i workowatym seledynowym trykocie (zob. : „Marsjanin 14” w: Charakterystyka zielonych ludzików na podstawie relacji naocznych świadków, Diller, 1989, str. 115). Byliśmy pijani. Na dworze powietrze było sprężyste i gorące jak artystka z tancbudy po pierwszym numerze. Zataczaliśmy się po zwieczorniałym trawniku i śmialiśmy z byle czego. Jade, w sukience przypominającej muszlę ślimaka, chrupiącej wstążeczkami, falbankami i krynolinami, rzuciła się na ziemię i sturlała z górki. - Jade, co ty wyprawiasz? Przyjęcie zaczęło się o ósmej, jest wpół do dziesiątej! - Chodź, Haftko! - zawołała Jade. Skrzyżowałam ręce na piersi i potoczyłam się za nią w dół. - Gdzie jesteś? Trawa kłuła mnie jak szpilki, zdarła mi z głowy perukę. W przerwach między nudnymi epokami ziemi w niebo strzelały gwiazdy, a na samym dole uderzyła mnie cisza. Jade leżała dwa metry ode mnie, twarz miała poważną i niebieską. Kiedy ktoś wpatruje się w gwiazdy, twarz robi mu się zawsze niebieska i poważna. Tata miał różne teorie na wyjaśnienie tego zjawiska, większość z nich sprowadzała się do twierdzenia, że w obliczu
niepojętej potęgi galaktyk spiralnych, eliptycznych, soczewkowatych i nieregularnych człowiek uświadamia sobie swoją znikomość i traci poczucie bezpieczeństwa. Pamiętam jednak, że w tamtym momencie nie potrafiłam sobie przypomnieć ani jednej z rozlicznych teorii taty. Czarne niebo podziurawione szpilkami gwiazd mimo woli popisywało się jak pięcioletni Mozart. Głosy drapały powietrze, słowa chybotały się niepewnie na nogach, niebawem Milton leciał przed siebie w ciemność, gdzieś nad moją głową świsnęły mokasyny Nigela, a obok mnie wylądowała Leulah. Z jej włosów wyplątał się jedwabny szalik i osiadł mi na szyi i brodzie. Kiedy oddychałam, bulgotał jak staw po zatonięciu łodzi. - Idioci! - krzyczał Charles. - Przez was nie zdążymy. Jak dojedziemy, będzie po wszystkim! Ruszcie się, i to już! - Oj, zamknij się, faszysto - burknęła Jade. - Myślisz, że Hannah będzie wściekła? - spytała Leulah. - Pewnie tak. - Pozabija nas - stwierdził Milton. Leżał jakieś dwa metry ode mnie, słyszałam jego smoczy oddech. - Hanna Szmanna - zaburczała Jade. W końcu pozbieraliśmy się jakoś z ziemi i wdrapaliśmy na górę do mercedesa, gdzie czekał wściekły Charles w starym plastikowym płaszczu przeciwdeszczowym Jade, który włożył, żeby nie wysmarować siedzeń w samochodzie sosem do steków. Ja byłam najniższa, a ponieważ Jade stwierdziła, że musimy koniecznie jechać jednym samochodem, robiłam za żywy pas bezpieczeństwa, przełożona w poprzek Nigela, Jade i Leulah, która dłońmi złożonymi w pięści udawała niemowlęce stopki. Wysokimi białymi obcasami dotykałam klamki drzwiczek, wokół głowy Miltona siedzącego na przednim siedzeniu unosiła się ciężka jak szminka chmura dymu z jointa. - Będzie rejwach, jak się tam zjawimy nieproszeni - stwierdził. - Jeszcze mamy czas, żeby się rozmyślić, kochani. - Oj, przestań, bo aż głowa boli od tego twojego ględzenia - ucięła Jade, wyjmując mu jointa z ręki. - Jak zobaczymy Evitę, to się chowamy. Wtapiamy się w tło jak dywany. Będzie ubaw. - Peron nie przyjdzie - oznajmił Nigel. - Skąd wiesz? - Tak naprawdę Hannah jej wcale nie zaprosiła. Kłamała. Wymyśliła to jako pretekst, żeby nas nie zaprosić.
- Wpadasz w paranoję. Nigel wzruszył ramionami. - Przejawiała klasyczne oznaki kłamstwa. Głowę dam, że Evy Brewster nie będzie na przyjęciu. A gdy ją zapytacie o nie w poniedziałek, to nie będzie miała pojęcia, o czym mówicie. - Szatańskie nasienie - skomentowała Jade. - Auć! - jęknęła, uderzywszy głową o szybę. - Chcesz? - spytała Leulah, wyciągając do mnie jointa. - Dzięki - odparłam. Całkiem nieźle zapoznałam się już ze zdradliwym zachowaniem sufitów i podłóg pod wpływem flaszeczki, trunku, gorzały, paliwa, grogu, gandzi, extasy, pippina, trutki i setuni (Drżenie, Lot Nurkowy Niewiadomoskąd, Tonący Statek, Udawane Trzęsienie Ziemi). Na ogół tylko udawałam, że pociągam ze srebrnej flaszeczki Miltona (pojemnika do przechowywania substancji toksycznych), pełnej jego ulubionego arszeniku w płynie, czyli wild turkey, który krążył z rąk do rąk po Purpurowym Salonie niczym indiańska fajka pokoju. W najgłębszej tajemnicy przed pozostałymi wcale nie zapadałam, jak to się z pozoru wydawało, w stan głębokiej zadumy. - Patrzcie, Oliwka rozmyśla - skomentował kiedyś Nigel, widząc, jak siedzę bez ruchu na kanapie i wpatruję się w pustą przestrzeń. W rzeczywistości wcale nie rozmyślałam, tylko usiłowałam wynaleźć sposób, aby potajemnie pozbyć się ostatniej porcji mikstury spreparowanej przez Leulah, czegoś, co z przewrotną prostotą nazywała „pazurem”, a co było zdradliwie przejrzystą mieszaniną, która wypalała nie tylko przełyk, ale cały układ pokarmowy. W moim ulubionym scenariuszu wychodziłam na dwór pod pretekstem „zaczerpnięcia świeżego powietrza” i kiedy światło na tarasie było zgaszone, wylewałam zawartość szklanki w otwarty pysk jednego z brązowych lwów, które Jeff dostała od Andy'ego Warhola jako prezent pożegnalny w styczniu 1987, czyli miesiąc przed jego śmiercią w wyniku powikłań po operacji woreczka żółciowego. Rzecz jasna mogłabym po prostu wylać alkohol na trawę, ale sprawiało mi jakąś pijacką satysfakcję, kiedy poiłam nim zwierzęta, posłusznie siedzące z otwartymi pyskami, jakby w nadziei, że tą ostatnią dawką ostatecznie je dobiję. Modliłam się tylko, żeby Jeff nie przyszło kiedyś do głowy przestawić tych zwalistych lwich posągów przed frontowe wejście, bo gdyby je dźwignęła z ziemi, utonęłaby w fali powodziowej trunków, gorzały, paliwa, grogu, trutki i setuni. Niecałą godzinę później skręcaliśmy na podjazd prowadzący pod dom Hannah.
Charles zręcznie manewrował w korytarzu pustych samochodów zaparkowanych po obu stronach dróżki. Szczerze mówiąc, byłam zdziwiona, że potrafił tak sprawnie prowadzić samochód w stanie tak poważnego upośledzenia czynności słuchowo-wzrokowych (zob.: Niezidentyfikowane płyny, rozd. 4: „Rozwiązywanie problemów z silnikiem” w: Mechanika samochodowa, Pont, 1997). - Tylko w coś nie walnij, bo będę miała kłopoty - ostrzegła Jade. - Kto by pomyślał, że ona zna tyle ludzi - zdziwiła się Leulah. - Cholera - burknął Milton. - To doskonale - orzekła Jade, klaszcząc. - Perfekcyjnie. Wmieszamy się w tłum. Mam tylko nadzieję, że nie napatoczymy się na Hannah. - Co?! - krzyknął Charles. - Boisz się spotkać Hannah? W takim razie coś ci powiem, słoneczko, musimy wracać, bo ostrzegam cię, że na pewno się na nią napatoczymy. - Patrz na drogę, dobra? - mruknęła Jade. - Wszystko jest w porząsiu. Tylko... - Tylko co?! Charles wdepnął hamulec tak gwałtownie, że wszystkich nas rzuciło do przodu, a potem z powrotem do tyłu, jak dziećmi w autobusie. - To tylko przyjęcie, no nie? Niemożliwe, żeby Hannah złościła się nas za to, że przyszliśmy na przyjęcie charytatywne. Przecież nie robimy nic złego, prawda? Niespodziewanie w jej głos wkradły się Niepokój, Wątpliwości i Niepewność i zaczęły sobie używać w najlepsze. - No, tak jakby - odparła Leulah. - Nie - stwierdził Nigel. - Na dwoje babka wróżyła - orzekł Milton. - Czy ktoś może w końcu podjąć decyzję, co robimy, do cholery? - Niech Haftka zdecyduje - oznajmiła Jade. - To odpowiedzialna dziewczyna. Po dziś dzień nie mam pojęcia, dlaczego powiedziałam to, co powiedziałam. Może była to jedna z tych przedziwnych chwil w życiu, kiedy tak naprawdę to nie wy mówicie, tylko Przeznaczenie przemawia waszymi ustami, aby się upewnić, jak to zwykło czynić z całym okrucieństwem dyktatorów, musztrujących sierżantów i urzędników państwowych, że nie wybierzecie najłatwiejszej drogi, świeżo wybrukowanej, dobrze i wyraźnie oznakowanej, obsadzonej po obu stronach klonami, ale mroczną, ciernistą ścieżkę, która już się ściele pod waszymi nogami. - Wchodzimy - powiedziałam.
***
Hannah była Czaplą Białą, więc kiedy rozeszła się wieść, że zamierza wydać przyjęcie, człowiek mimo woli spodziewał się przyjęcia w stylu czapli białej - z fletami, szampanem, cygarniczkami i kwartetem smyczkowym, panami proszącymi panie do tańca, w którym jej policzek delikatnie spoczywa na jego ramieniu. Na takim przyjęciu nie ma spoconych dłoni, cudzołożnych intryg za wawrzynem i wielkokwiatowymi różami. To przyjęcie dyskretnych romansów, w jakim Larrabee mogliby z zamkniętymi oczami pełnić rolę gospodarzy, a Sabrina podglądać ich z drzewa. Kiedy jednak podjechaliśmy bliżej pod dom i zobaczyliśmy dziwaczny tłum zwierząt, warzyw i minerałów sączący się przez podwórze od frontu, a także po podjeździe, Milton zaproponował, żebyśmy może jednak pojechali dalej przez las i podeszli od drugiej strony domu, aby wkraść się do środka przez drzwi wychodzące na patio i basen (w kształcie nerki), z którego Hannah nigdy nie korzystała. - W dalszym ciągu możemy się jeszcze wycofać - zauważyła Jade. Zaparkowaliśmy samochód za furgonetką i usiedliśmy w mroku pod sosnami, skąd obserwowaliśmy tłum pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu osób kręcących się po patiu w świetle czternastu pochodni ogrodowych. Wszyscy byli ubrani w zaskakująco wyszukane kostiumy (upiorów, aligatorów, diabłów, całej załogi USS „Enterprise”. Jedni w maskach sączyli przez rurki drinki z niebiesko-czerwonych plastikowych kubków, inni zajadali precle i krakersy i usiłowali przekrzyczeć smagającą muzykę. - Kim są ci wszyscy ludzie? - zapytał Cherles, marszcząc brwi. - Nie wiem, nikogo nie poznaję - odparła Jade. - Pewnie znajomi Hannah - stwierdziła Leulah. - Widzisz ją gdzieś? - Nie. - Nawet jeśli gdzieś tu jest, to i tak jej nie rozpoznamy - zauważył Milton. - Wszyscy noszą maski. - Zimno mi - powiedziała Jade. - My też powinniśmy mieć maski - stwierdził Milton. - Tak było na zaproszeniu. - Skąd, do cholery, weźmiemy teraz maski? - zapytał Charles. - Tam jest Peron - powiedziała Lu. - Gdzie?
- Tam. Ta babka ze świecącą aureolą na głowie. - To nie ona. - Słowo daję, co my tu w ogóle robimy? - zapytała niespokojnie Jade. - Dobra, jak chcecie, to możecie tu sobie siedzieć całą noc - odezwał się Nigel. - Ja tam idę się zabawić. - Miał na twarzy maskę Zorro i jednocześnie okulary. Wyglądał jak szop pracz erudyta. - Kto jeszcze ma ochotę miło spędzić czas? Z jakiegoś powodu patrzył na mnie. - Co ty na to, stara? Zatańczymy? Poprawiłam perukę. Zostawiliśmy tamtych i ruszyliśmy przez podwórze na patio - głupkowaty szop pracz i marchewka odwrócona nacią do góry. Na patiu panował taki tłok, że nie było gdzie palca wcisnąć. W basenie czterech mężczyzn przebranych za szczury i jedna syrena w masce z błękitnych cekinów zasłaniającej połowę twarzy ze śmiechem rzucało sobie piłkę siatkową. Postanowiliśmy przepchnąć się do domu (zob. : „Podróż w górę rzeki Zambezi w porze wylewów” w: Wyprawy, 1992, str. 212). Wcisnęliśmy się między kanapę w kratkę a pirata rozmawiającego z diabłem, nie zastanawiając się, co będzie, kiedy jego wielkie, spocone plecy bez ostrzeżenia naprą na dwie drobniutkie osóbki. Przez dwadzieścia minut nie robiliśmy nic, tylko popijaliśmy wódkę z czerwonych plastikowych kubeczków i przyglądaliśmy się ludziom, których nie rozpoznawaliśmy, a którzy prześlizgiwali się, przekradali, pełzali i przetaczali po pokoju w całej gamie kostiumów, począwszy od maciupeńkich, a skończywszy na niebosiężnych. - To wygląda jak chmura motyli! - krzyknął Nigel, kręcąc głową. Pokazałam mu, że nie słyszę, więc powtórzył: - Czysty obłęd! Pokiwałam głową. Ani Hannah, ani Evy Brewster, ani psów nie było nigdzie w zasięgu wzroku, nic tylko niewydarzone ptaszyska, ciapowaci zapaśnicy, gady z poodczepianymi grzebieniami, królowa, która zdjęła koronę i gryzła ją z roztargnieniem, rozglądając się po pokoju, prawdopodobnie za jakimś królem albo asem, który by przyszedł i po królewsku ją wyimpasował. Gdyby był tu tata, bez wątpienia nie oszczędziłby sobie komentarza, że większość z obecnych tu dorosłych osób , jest niebezpiecznie blisko wyrzeczenia się resztek godności”, a także że jest to smutne i niepokojące, ponieważ „wszyscy oni szukają czegoś, czego i tak nie zauważą, nawet gdyby to znaleźli”. Tata był wyjątkowo surowy, kiedy komentował
zachowanie wszystkich ludzi poza sobą, mimo to patrząc na czterdziestoletnią Wonder Woman zataczającą się na stertę równiutko poukładanych „Travelerów” Hannah, zaczęłam się zastanawiać, czy dorastanie nie jest przypadkiem jakimś oszustwem, jak autobus, który ma cię zabrać z miasta, ale jesteś za bardzo pochłonięta czekaniem na niego, aby zwrócić uwagę na to, że w ogóle nie przyjeżdża. - Po jakiemu oni gadają? - krzyknął mi w ucho Nigel. Podążyłam za jego wzrokiem w kierunku astronauty stojącego dwa metry od nas. Ponieważ swój hełm od kombinezonu trzymał w ręku, widać było, że jest krępym mężczyzną z włosami układającymi się nad czołem w odwróconą sigmę (X). Z ożywieniem rozmawiał z gorylem. - To chyba greka - odparłam zdumiona. „Język Tytanów, Wyroczni”, powiedział tata. (Ten ostatni kawałek oznaczał najwyraźniej Język „herosów”). Uwielbiał popisywać się swoimi językowymi zdolnościami (twierdził, że zna biegle dwanaście; jednak „biegle” oznaczało często „tak” i „nie” plus kilka efektownych cytatów) i z upodobaniem powtarzał pewną dowcipną uwagę na temat Amerykanów i ich językowych niedomagań: „Muszą najpierw opanować jeden język, zanim zaczną się posługiwać drugim”. - Ciekawe, kto to jest - powiedziałam do Nigela. Goryl zdjął głowę i odsłonił w środku drobniutką Chinkę, która kiwnęła głową, ale odpowiedziała w innym gardłowym języku, od którego jej usta tańczyły break-dance. Teraz zwątpiłam nawet, czy ten pierwszy język to była naprawdę greka. Pochyliłam się bliżej. - Avicenna - rzekł Nigel, ściskając mnie za ramię. - Co mówisz?! - krzyknęłam. - Widzę Hannah. Złapał mnie za rękę i pociągnął między dwoma Elvisami. - Skąd jesteś? - zapytał Elvis z Aloha from Hawaii. - Z Reno - odpowiedział Spocony Elvis z Trasy Koncertowej, popijając z niebieskiego plastikowego kubka. - Poszła na górę - krzyknął mi Nigel do ucha, próbując przepchnąć nas między Sodomą a Gomorą, Leopoldem i Loebem, Tarzanem i Jane, którzy właśnie odnaleźli się w dżungli i rozmawiali, bawiąc się różnymi częściami swojej skąpej garderoby. Nie miałam pojęcia, dlaczego Nigelowi tak zależy na znalezieniu Hannah, ale kiedy spojrzałam na schody, zobaczyłam tylko sześciotonowego Tyrannosaurusa Rexa, który rozpiął sobie kostium i usiadł na swojej gumowej głowie.
- Psiakrew! - Po co jej szukasz? - krzyknęłam. - Myślałam, że... I właśnie kiedy odwróciłam głowę, żeby się rozejrzeć nad morzem podskakujących peruk i masek, zobaczyłam ją. Miała twarz przysłoniętą rondem cylindra (spod którego widać było tylko biały pasek brody i czerwone usta), ale poznałam ją po reakcji zachodzącej między nią a otoczeniem, a podobnej do reakcji octu z oliwą. Wszyscy inni - starzy, młodzi, piękni, zwyczajni, mieszając się ze sobą, tworzyli mniej więcej jednolitą masę rozmawiających ludzi, ale Hannah była zawsze oddzielnie i zawsze widoczna, jakby ktoś obwiódł jej kontury-xxxczarną, cienką kreską albo nad jej głową unosiła się dyskretnie strzałka (zwykle opatrzona informacją JESTEŚ TUTAJ) z napisem ONA JEST TUTAJ. Lub być może z powodu jakiejś swoistej fluorescencyjnej właściwości jej twarz wytwarzała pole grawitacyjne, które ściągało połowę światła w pomieszczeniu. Była ubrana w smoking i idąc w naszą stronę, prowadziła po schodach mężczyznę. Trzymała jego lewą dłoń, jakby to było coś drogocennego, coś, czego nie mogła utracić. Nigel też ją zobaczył. - Za kogo ona jest przebrana? - Za Marlenę Dietrich z Maroka z tysiąc dziewięćset trzydziestego roku. Musimy się ukryć. Ale Nigel pokręcił głową i złapał mnie za nadgarstek. Ponieważ tkwiliśmy zablokowani przez szejka, który czekał na kogoś, aż wyjdzie z łazienki na górze, oraz grupę mężczyzn przebranych za turystów (w hawajskich koszulach, z polaroidami w rękach), nie miałam innego wyjścia, jak tylko zebrać siły i przygotować się na to, co miało nastąpić. Odrobinę się uspokoiłam, kiedy spojrzałam na jej towarzysza. Od spotkania z Dokiem trzy tygodnie temu zdecydowanie zrobiła postępy i szła teraz ramię w ramię z Super tatą (zob.: Wielcy patriarchowie amerykańskiego kina 1821-1990, Park, 1992). Chociaż był siwy i dość otyły (w stylu Alabamy, czyli wielki brzuch, który wygląda jak worek z łupami, a cała reszta ciała, ignorując ten ordynarny i nieokrzesany rejon, robiła swoje i utrzymywała idealną figurę), to jednak miał w sobie coś dostojnego i nawet przyjemnego dla oka. Był ubrany w mundur czerwonoarmisty (pewnie taki jak Mao Tse-tung) i nosił się jak kanclerz, a jego twarz, chociaż niezbyt ładna, była przynajmniej zdrowa - czerstwa, błyszcząca i rumiana niczym blok peklowanej szynki na wystawnym przyjęciu. Było również widać, że się w niej podkochuje. Tata mówił, że miłość nie ma nic wspólnego ze słowami, czynami czy sercem („najbardziej przereklamowanym ludzkim narządem”), tylko z oczami („Wszystko co
najważniejsze zaczyna się albo kończy w oczach”), a oczy tego mężczyzny nie przestawały śledzić i pieścić każdego rysu jej twarzy. Zastanawiałam się, co ona może do niego mówić, kiedy jej profil wpasowuje się jak puzzle w miejsce między jego dolną szczęką a ramieniem. Może próbuje go zadziwić znajomością liczby pi z dokładnością do sześćdziesiątego piątego miejsca po przecinku, boja na przykład w skrytości ducha myślałam sobie, że to by było elektryzujące uczucie, gdyby ktoś żarliwie szeptał mi w ucho: 3, 14159265... A może deklamowała sto szesnasty sonet Szekspira (tata lubił go najbardziej; „Jeśli w języku angielskim istnieją prawdziwe wyznania miłości, to właśnie te słowa ludzie zdolni do prawdziwego uczucia powinni wypowiadać zamiast tandetnego »Kocham cię«, które potrafi wydukać pierwszy lepszy, najtępszy Tom, Dick czy Moe”): Nie ma miejsca we wspólnej dwojga serc przestrzeni, dla barier. Cokolwiek to było, mężczyzna wyglądał jak zahipnotyzowany, jakby się nie mógł doczekać, kiedy Hannah udekoruje go świeżymi listkami laurowymi, pokroi w plasterki i podleje sosem. Byli już tylko trzy stopnie pod nami, mijali cheerleaderkę i Lizę Minnelli, która opierała się o ścianę, a makijaż zalepiał jej oczy jak gnijące liście stary odpływ ściekowy. I wtedy nas zobaczyła. Na ułamek sekundy jej oczy wpadły w poślizg, uśmiech zawisł w powietrzu, znieruchomiał jak miękki sweter, który zaczepił o gałąź. Oboje z Nigelem mogliśmy tylko stać z nieudanymi uśmiechami, przyczepionymi na agrafkę niczym plakietki z napisem: DZIEŃ DOBRY, NAZYWAM SIĘ... Hannah nie odezwała się, dopóki nie zrównała się z nami. - Powinniście się wstydzić - powiedziała. - Cześć - rzucił lekko Nigel, zupełnie jakby nie usłyszał jej słów, a zamiast tego myślał, że zawołała: „Och, witajcie, tak się cieszę, że was widzę!”. Ze zgrozą patrzyłam, jak następnie wyciąga rękę do mężczyzny. - Jestem Nigel Creech. Mężczyzna ze zdziwieniem obrócił na nas swoją wielką, rozwodnioną twarz. Uniósł jedną siwą brew i przechylił głowę na bok, uśmiechając się dobrodusznie. - Smoke - powiedział. Miał oczy batystowo-błękitne i zaskakująco bystre. Tata twierdził że można poznać, czy człowiek jest inteligentny, po tym, w jakim rytmie jego oczy badają twoją twarz, kiedy jesteście sobie przedstawiani. Jeśli ledwie stawiają kroki podstawowe lub podpierają ścianę
William Szekspir, Sonety, przekł. Stanisław Baraoczak.
gdzieś między twoimi brwiami, osoba ta ma „IQ porównywalne z karibu”, jeśli zaś tańczą walca od twoich oczu do butów, nie nerwowo, lecz ze spokojną, pewną siebie ciekawością, znaczy to, że masz do czynienia z „godnym podziwu, przenikliwym człowiekiem”. No więc oczy Smoke'a wykonywały istną rumbę między Nigelem, mną i na powrót Nigelem, a ja miałam wrażenie, że z każdym najdrobniejszym ruchem wydobywają wszystkie wstydliwe momenty naszego życia. Prawie wbrew własnej woli poczułam do niego sympatię. Zmarszczki uśmiechu wzięły jego usta w nawias. - Przyjechał pan z wizytą na weekend? - spytał Nigel. Smoke zerknął na Hannah, zanim odpowiedział. - Owszem, Hannah jest tak miła, że oprowadza mnie po mieście i okolicy. - Skąd pan jest? Natarczywa ciekawość Nigela nie uszła uwagi Smoke'a. - Z Wirginii Zachodniej - odparł. Najbardziej przerażające było to, że Hannah nie odezwała się ani jednym słowem. Widziałam, że była zła, policzki i czoło nasiąkły jej rumieńcem. Uśmiechnęła się trochę nieśmiało, a potem (zauważyłam to, ponieważ stałam jeden stopień wyżej niż Nigel i mogłam widzieć całą jej postać: mankiet zbyt długiego rękawa i laskę w dłoni) mocno ścisnęła ramię Smoke'a. Musiał to być jakiś sygnał, ponieważ Smoke jeszcze raz się uśmiechnął, po czym powiedział tym swoim niedźwiedziowatym głosem: - Miło mi było cię poznać. Do zobaczenia. I ruszyli dalej, minęli szejka i turystów („Niewiele ludzi zdaje sobie sprawę, że krzesło elektryczne jest całkiem niezłym sposobem na pożegnanie się z tym światem”, wołał jeden) i „małego żigolo, ślicznego żigolo” z włosami zaczesanymi do tyłu i grubo posmarowanymi brylantyną. Na piętrze skręcili w korytarz i znikli nam z oczu. - A niech to - zaklął Nigel z uśmiechem. - Co cię napadło? Miałam ochotę zdzielić go w policzek, żeby zetrzeć mu z twarzy ten uśmiech. . O co ci chodzi? - Jak mogłeś to zrobić? Wzruszył ramionami. - Chciałem się dowiedzieć, kim jest jej chłopak. To mógł być Valerio. Przed oczami przekontredansował mi Doc. - Nie jestem pewna, czy Valerio w ogóle istnieje.
- Bądź sobie ateistką, laleczko, ja jestem wierzący. Chodźmy łyknąć trochę świeżego powietrza. To powiedziawszy, złapał mnie za rękę i pociągnął w dół po schodach (po drodze ominęliśmy Jane i Tarzana, Jane przyciśniętą do ściany, a Tarzana do niej), a potem na patio. Jade z pozostałymi wmieszali się w tłum, który bynajmniej wcale nie zrzedł i bzyczał jak gniazdo os na ganku, które gospodyni dźgnęła kijem od szczotki. Jade i Leulah siedziały razem na jednym leżaku i gawędziły z dwoma mężczyznami, którzy zsunęli napęczniałe, mięsiste maski na głowy jak kapelusze (a które przedstawiały Ronalda Reagana, Donalda Trumpa, Clarka Gable'a albo dowolnego innego mężczyznę po pięćdziesiątce z monstrualnymi uszami). Nigdzie nie widziałam Miltona (Czarny potrafił się zjawiać znikąd i znikać jak burzowa pogoda), Charles natomiast stał przy grillu i flirtował z lwicą, która naciągnęła sobie grzywę na szyję i głaskała ją jakby od niechcenia za każdym razem, kiedy Charles coś powiedział. Abraham Lincoln rzucił się na zająca i grzmotnął w stół ogrodowy, z którego wystrzeliły w powietrze fajerwerki przywiędłej sałaty. Dźwięk gitar elektrycznych, wrzask piosenkarza, krzyki i śmiechy gości, sierp księżyca dźgający ciemne sosny na trawniku - wszystko to razem napierało z jakąś dziwną duszącą brutalnością. Może działo się tak dlatego, że byłam lekko pijana i moje myśli przepływały powoli jak bąble w lampie olejowej, czułam, że ten tłum może w każdej chwili zaatakować i wywołać gwałtowne powstanie, które wybucha jak bomba i kończy się nazajutrz cichym szmerem jedwabnego szalika ściągniętego z chudej szyi staruszki, jak wszystkie powstania, które są skutkiem czystych emocji niepopartych starannym namysłem (zob. : „Ostatni krzyk lata, czyli studium powstania w Nowogrodzie w sierpniu 1965”, van Meer w: „Przegląd SINE”, 1985). Ostre światło ogrodowych pochodni przerzynało maski i zamieniało śliczne czarne kotki i aniołki w spódniczkach tutu w upiory z zapadniętymi oczami i brodami jak sztylety. Wtedy nagle serce stanęło mi w piersi. Na ceglanym murku stał mężczyzna i patrzył na tłum. Miał na sobie czarną pelerynę z kapturem, spod której nie widać było nawet skrawka człowieka, i złoto-brązową maskę z zakrzywionym nosem. To była okropna maska z karnawałów weneckich i Mardi Gras, maska Brighella, lubieżnego łotra z komedii dell'arte. Ale najbardziej przerażające w całej tej postaci nie były otwory na oczy przypominające dziury po kulach ani wyjątkowa demoniczność twarzy, lecz coś, co sprawiło, że cała reszta stworów na przyjęciu zafalowała mi przed oczami i straciła ostrość: fakt, że był to kostium TATY. W Erie w Luizjanie jeden z chrabąszczy majowych, Karen Sawyer, wymusiła na tacie, żeby wziął udział w jej pokazie mody halloweenowej w Junior League, i przywiozła dla niego kostium aż z Nowego Orleanu. („Czy
tylko mi się zdaje, czy wyglądam zdrowo absurdalnie?”, zapytał, kiedy pierwszy raz włożył aksamitną szatę). Postać po drugiej stronie patia była dokładnie tego samego wzrostu co tata, tak że sterczała nad tłumem niczym krucyfiks, i miała na sobie przebranie identyczne jak tamten kostium, aż po brązową maskę z nosem pokrytym bąblami, satynową lamówkę kaptura i guziki w kształcie rybiego oka. Mężczyzna stał nieruchomo i patrzył w moją stronę, jakby mnie obserwował. Widziałam w jego oczach dwa żary z papierosa. - Hej, Haftka! - Widzę... mojego tatę - wykrztusiłam. Serce przetaczało mi się z hukiem po piersi, kiedy przepchnęłam się między Flinstonami i rumianą Roszpunką i dalej przeciskałam się przez ramiona, wybłyszczone plecy, łokcie i wypchane ogony, które dźgały mnie w brzuch. Rozcięłam sobie policzek o drut wystający aniołowi ze skrzydła. - Ja... przepraszam. - Wcisnęłam się obok gąsienicy. - Odchrzań się! - krzyknęła. Przekrwione oczy błyszczały jej jak w malignie. Odepchnęła mnie z całej siły, upadłam na cegłę, zaplątana w sidła tenisówek, kabaretek i plastikowych kubków. Kilka sekund później podpełzł do mnie Nigel. - Co za suka! Jak chcesz, to mogę ogłosić rundę damskiego boksu, ale pewnie nie masz ochoty. - Ten mężczyzna - powiedziałam. - Co? - Ten, co stał na murze. Wysoki. Jest tam jeszcze? - Kto? - W masce z długim nosem. Nigel popatrzył na mnie zdziwiony, ale wstał, a ja obserwowałam, jak jego czerwone adidasy obracają się w kółko. Potem znowu się schylił. - Nikogo takiego nie widzę. Miałam wrażenie, jakby głowa odpruwała mi się od tułowia. Zamrugałam, a Nigel pomógł mi wstać. - Chodź, staruszko. Uważaj. Trzymając go za ramię, wyciągałam szyję między pomarańczową peruką a aureolą, żeby raz jeszcze spojrzeć na tę twarz, żeby się upewnić, przekonać, że to tylko upojenie alkoholowe, że wymyślam sobie bzdurne dramatyczne historie, ale na ceglanym murku stały tylko Kleopatry z szerokimi tęczowymi twarzami jak oleiste kałuże na parkingu.
- Haaaarvey! - wrzasnęła jedna przeraźliwie, wyciągając palec w stronę kogoś w tłumie. - Wynośmy się stąd, do cholery, bo nas stratują - powiedział Nigel. Zacisnął dłoń na moim nadgarstku. Myślałam, że chce mnie wyciągnąć z tłumu na podwórze, ale on prowadził mnie z powrotem do domu. - Mam pomysł - powiedział, uśmiechając się.
***
Drzwi do sypialni Hannah były zwykle zamknięte. Charles powiedział mi kiedyś, że Hannah ma na tym punkcie istną obsesję, nie znosi, kiedy obcy ludzie wkraczają w jej „prywatną przestrzeń”, i choć wydaje się to niewiarygodne, nikt z Błękitnych w ciągu trzech lat znajomości z Hannah ani razu nie był w tym pokoju, ani nawet poza przelotnym rzutem oka nie widział, jak wygląda. Nie zrobiłabym tego nigdy w życiu, choćby trwało tysiąc dynastii Ming, gdybym nie była podchmielona i w lekkim stanie katatonii po tej historii z wizją taty pod postacią Brighella albo gdyby Nigel nie ciągnął mnie za rękę po schodach obok hipisów i jaskiniowców, a potem trzykrotnie nie zapukał do zamkniętych drzwi na końcu korytarza. Oczywiście wiedziałam, że robimy źle, wkradając się do jej sypialni, ale pomyślałam również, kiedy zdejmowałam buty („żeby nie zostawić zbyt głębokich śladów na dywanie”, jak zauważył Nigel, zamykając za sobą drzwi na klucz), że może Hannah nie zezłościłaby się tak bardzo, gdyby wiedziała, że to tylko ten jeden raz. Poza tym sama była sobie winna, że wzbudzała taką ciekawość, że wszyscy byli nią zauroczeni. Gdyby nie roztaczała wokół siebie takiej aire de mystere, gdyby nie przejawiała takiej niechęci do odpowiadania nawet na najzwyklejsze pytania, może w ogóle nie weszlibyśmy do jej sypialni, może wrócilibyśmy do samochodu albo nawet pojechali do domu. (Tata twierdzi, że wszyscy przestępcy wypracowują sobie bardzo skomplikowane metody racjonalizacji swojego karygodnego zachowania. Stosowałam wtedy taką samą pokrętną logikę). - Czekaj, zaraz cię postawię na nogi - powiedział Nigel. Posadził mnie na łóżku i zapalił lampkę nocną. Potem zniknął w łazience, aby po chwili zjawić się z powrotem ze szklanką wody. Z dala od muzyki i rozgorączkowanego tłumu ze zdziwieniem stwierdziłam, że jestem znacznie bardziej przytomna, niż mi się zdawało, po kilku łykach wody i głębszych oddechach, rozglądając się po zaskakująco surowej sypialni Hannah, zaczęłam szybko dochodzić do siebie i czuć silne świerzbienie,
znane w paleontologicznych kręgach jako „gorączka kopania” - ślepy, niezmordowany zapał do odkrywania historii świata. (Podobno doświadczyli go Mary i Louis Leakeyowie, gdy po raz pierwszy zawędrowali do wąwozu Olduvai we wschodniej części równiny Serengeti w Tanzanii, które to miejsce stało się wkrótce jednym z najważniejszych stanowisk archeologicznych na świecie). Ściany sypialni pomalowane były na beżowo, nigdzie nie wisiał ani jeden marny obrazek czy zdjęcie. Na podłodze przy łóżku leżał trawiastozielony dywanik. W porównaniu z resztą domu, pełną zwierząt, kocich włosów, orientalnych kilimów, popsutych mebli i wszystkich numerów „National Geographic” od 1982 roku, surowy wystrój tego pokoju wydawał się dziwaczny i jakoś znaczący. {Wygląd sypialni umożliwia wgląd w charakter człowieka, napisał sir Mongomery Finkle w Krwawych szczegółach z 1953 roku). Kilka mebli - komoda, drewniane proste krzesło i toaletka - zostały wciśnięte w kąty pokoju jakby za karę. Niezbyt duże łóżko było starannie zasłane (tylko tam, gdzie siedziałam, trochę się pomarszczyło) szorstkim kocem w kolorze brunatnego ryżu. Na stoliku nocnym stała tylko lampka i na najniższej półeczce jedna, podniszczona książka: Ching, czyli Księga Przemian („Nie ma nic bardziej irytującego niż Amerykanie, którzy chcą odnaleźć swoje wewnętrzne tao”, stwierdził kiedyś tata). Podnosząc się, poczułam delikatny, ale niepozostawiający żadnych wątpliwości zapach unoszący się w powietrzu niczym zbyt rozrywkowy gość, który nie chce iść do domu: piżmowy aromat męskiej wody kolońskiej, jak te natrętne syropy, którymi zlewają swoje kołkowate szyje byczki z Miami. Nigel też się rozglądał. Wepchnął maskę Zorro do kieszeni i stał z powściągliwym, prawie nabożnym wyrazem twarzy, jakbyśmy wkradli się do klasztoru i nie chciał przeszkadzać modlącym się zakonnicom. Podkradł się do garderoby Hannah i bardzo powoli otworzył drzwi. Już miałam do niego podejść, bo garderoba była pełna ubrań, a kiedy pociągnął za sznureczek, żeby zapalić światło, z górnej póki zawalonej pudełkami na buty i torbami na zakupy wypadł biały pantofel - ale wtedy zauważyłam coś, czego w tym domu nigdzie indziej nie widziałam: trzy fotografie w ramkach stały w rządku na brzegu komody, ustawione równiutko jak podejrzani w czasie konfrontacji ze świadkiem. Podeszłam do nich na paluszkach, ale szybko się zorientowałam, że nie są to bynajmniej niepodważalne dowody istnienia jakiegoś wymarłego gatunku (czyli byłego narzeczonego) ani wykopaliska z epoki jurajskiej (czyli okresu młodzieżowego buntu), jakie miałam nadzieję odkryć. Nic z tych rzeczy, wszystkie trzy (jedna czarno-biała, pozostałe dwie w starych siedmiuset kolorach brązowego Brady Bunch i rdzawoczerwonego MASH) przedstawiały
dziewczynkę, przypuszczalnie samą Hannah, w wieku od dziewięciu miesięcy do sześciu lat. A jednak ani niemowlę z włosami jak polewa czekoladowa na łysawej główce w kształcie babeczki czy brzdąc uczący się chodzić w samej pieluszce zupełnie nie przypominały dorosłej Hannah. Były zażywne i rumiane jak wujek alkoholik. Wystarczyło popatrzeć przez przymknięte powieki, a dzieciak wyglądał, jakby leżał w łóżeczku nieprzytomny po przedawkowaniu szkockiej. Nawet oczy były niepodobne. Hannah miała oczy w kształcie migdałów, a dziewczynka na zdjęciach okrągłe, chociaż tego samego ciemnobrązowego koloru. Przyszło mi do głowy, że może to jednak nie są jej zdjęcia, tylko na przykład jej ukochanej siostry, ale po bliższych oględzinach, szczególnie czteroletniej dziewczynki siedzącej na włochatym kucyku, podobieństwo jednak dało się zauważyć: delikatne usta, górna warga pasująca do dolnej jak dwa idealne puzzle i ten pełen namysłu, konspiracyjny wyraz twarzy, kiedy patrzyła z góry na cugle, które ściskała w rączkach. Nigel cały czas grzebał w garderobie, chyba przymierzał buty Hannah, więc wśliznęłam się do łazienki przylegającej do sypialni i zapaliłam światło. Pod względem wystroju było to przedłużenie sypialni, surowe, ascetyczne jak cela więzienna: podłoga wyłożona białymi płytkami, schludne białe ręczniki, umywalka i lustro nieskazitelnie czyste, bez najmniejszej plamki czy smugi. Do głowy przyszły mi słowa z książki, którą jeden z chrabąszczy majowych, Amy Steinman, zostawiła u nas w domu, Zabłąkany w ciemności, autorstwa doktor P. C. Mailey (1979). Niespokojną, chropawą prozą książka opisywała niepodważalne oznaki depresji u samotnych kobiet, a jednym z nich była skrajnie surowo urządzona przestrzeń mieszkalna, która jest formą samoudręki (str. 87). Kobiety w głębokiej depresji mieszkają albo w nędzy, albo w maleńkiej części mieszkania, urządzonej ze skrajną prostotą, pozbawioną wszystkiego, co mogłoby im przypominać ich własne upodobania i osobowość. Inne pomieszczenia natomiast często wypełniają wieloma pozornie zwyczajnymi przedmiotami, aby na przyjaciołach i znajomych sprawiać wrażenie normalnej i zadowolonej z życia (str. 88). Jakoś podupadłam na duchu po tej refleksji, ale prawdziwe zaskoczenie przeżyłam dopiero, kiedy uklękłam i otworzyłam drzwiczki szafki pod umywalką, tylko że nie było to raczej radosne niedowierzanie, z jakim w 1959 roku Mary Leakey natknęła się na swojego zinianthropusa, czyli „Zinia”. W szafce, w różowym plastikowym koszyczku leżała cała kolekcja buteleczek z lekami, przy której wszystkie specyfiki, jakie uzbierała swego czasu Judy Garland, wyglądały jak kilka paczuszek dropsów. Naliczyłam dziewiętnaście pomarańczowych pojemniczków (barbiturany, amfetamina - wyliczałam sobie w pamięci - seconal, luminal, dexedrine;
Marilyn i Elvis mieliby nie lada używanie), ale z irytacją stwierdziłam, że nie mam jak się dowiedzieć, co to jest. Na żadnym nie było ani jednej etykietki, ani nawet śladu po ich zerwaniu. Na każdej nakrętce z napisem NACIŚNIJ I PRZEKRĘĆ naklejono kawałek kolorowej taśmy: niebieskiej, czerwonej, zielonej lub żółtej. Wzięłam do ręki jedną z największych buteleczek i potrząsnęłam niebieskimi tabletkami. Na każdej widać było maleńką pięćdziesiątkę. Kusiło mnie, żeby wziąć jedną pigułkę i w domu, korzystając z Internetu albo ośmiokilogramowej Encyklopedii medycyny (Baker & Ash, 2000), spróbować rozszyfrować, co to może być, ale wtedy pomyślałam: co, jeśli Hannah w tajemnicy przed wszystkimi cierpi na śmiertelną chorobę, a te leki utrzymują ją przy życiu? Co, jeśli ukradnę jedną tabletkę, od której zależy jej życie, i jutro nie będzie mogła zażyć wymaganej dawki i zapadnie w śpiączkę jak Sunny von Bulow, a ja zostanę podejrzana jak Claus? Będę musiała wynająć jakiegoś Alana Dershowitza, który wywlecze potem moją sprawę przed swoimi denerwującymi studentami opychającymi się spaghetti i krewetkami w imbirze, a jednocześnie rozwodzącymi się patetycznie nad „stopniowaniem winy i niewinności”, podczas gdy moje życie będzie tańczyć im w rękach jak marionetka z nieudolnie przyczepionymi sznurkami. Odłożyłam buteleczkę na miejsce. - Blue! Chodź tutaj. Nigel siedział zagrzebany w garderobie między torbami z ubraniem. Należał do tych zapalonych, ale chaotycznych odkrywców, którzy bezceremonialnie dewastują miejsce wykopalisk. Wyciągnął z najwyższej półki co najmniej dziesięć pudełek po butach i porozrzucał je bezładnie po podłodze. Walały się tam pogniecione papiery, spłowiałe swetry, plastikowe torby, paski ze szklanymi paciorkami, szkatułka na biżuterię i jeden zesztywniały na kamień, bordowy but. Sam Nigel miał na szyi sznur sztucznych różowych pereł. - Jestem Hannah Schneider i jestem baaaardzo tajemnicza - powiedział głosem wampa, przerzucając sobie jeden koniec naszyjnika przez ramię jak Isadora Duncan, matka tańca nowoczesnego (zob: Czerwień jak ja, Hillson, 1965). - Co ty wyprawiasz? - zapytałam, chichocząc. - Oglądam. - Musisz to natychmiast poodkładać na miejsce, bo zorientuje się, że tu byliśmy. Może tu wrócić i... - Oj przestań. Trzeba to sprawdzić - przerwał mi podniecony. I wcisnął mi do rąk ciężką, bogato rzeźbioną skrzynkę. Gryząc dolną wargę, podniósł wieczko. W środku połyskiwała srebrna maczeta, długości mniej więcej pół metra, przerażająca broń, jakiej rebelianci w Sierra Leone używali do obcinania dzieciom rączek
(„Romans z kamieniami”, van Meer, „Foreign Quarterly”, lipiec 20Ol). Odebrało mi mowę. - Tu jest cała kolekcja noży - mówił Nigel. - Ona musi być sado maso. Aha, i znalazłem też zdjęcie. Radośnie wziął ode mnie nóż (jak kierownik lombardu) i rzucił go na dywan, po czym zaczął grzebać w innym pudełku po butach. Po chwili wręczył mi spłowiała, starą fotografię. - Wyglądała jak Liz, kiedy była młoda - powiedział marzycielskim głosem. - Bardzo w stylu Wielkiej wygranej. Zdjęcie przedstawiało Hannah w wieku jedenastu albo dwunastu lat. Było ją widać tylko od pasa w górę, więc nie dało się stwierdzić, czy zrobiono je na dworze, czy w pomieszczeniu, ale uśmiechała się na nim od ucha do ucha (szczerze mówiąc, nigdy nie widziałam jej takiej szczęśliwej). Oplatała ramieniem szyję innej dziewczynki, która prawdopodobnie była równie śliczna, ale wstydliwie odwracała głowę od obiektywu i mrugnęła akurat w chwili, kiedy fotograf pstryknął zdjęcie, więc widać było tylko przedsionek jej twarzy (policzek, fragment królewskiego czoła, aluzję rzęs) i może kawałek salonu (czyli idealny narciarski stok nosa). Obie miały na sobie identyczne szkolne mundurki (białe bluzki, granatowe żakiety, na górnej kieszeni Hannah widniał emblemat w postaci złotego lwa). Było to jedno z tych zdjęć, które potrafią uchwycić nie tylko obraz, ale i samą ziarnistą materię życia: końskie ogony pełne elektryzującej energii, pajęczyna włosów usnuta przez wiatr... Można było prawie usłyszeć głośne dziewczęce śmiechy splatające się ze sobą w powietrzu. Mimo to było w nich coś niesamowitego. Patrząc na nie, nie mogłam się opędzić od myśli o Holloway Barnes i Eleanor Tilden, dziewczętach, które w 1964 w Honolulu zawiązały spisek, żeby zamordować swoich rodziców. Historię tę opisał Arthur Lewis w fabularyzowanym dokumencie pt. Dziewczynki (1988). Holloway zabiła rodziców Eleanor oskardem w czasie snu, Eleanor zaś strzeliła rodzicom Holloway prosto w twarz, jakby bawiła się na strzelnicy, żeby wygrać pluszową pandę. Jedno ze zdjęć zamieszczonych w książce do złudzenia przypominało to, które miałam teraz przed sobą - dwie dziewczynki w mundurkach szkoły katolickiej z rękami splecionymi w precle, z okrutnymi uśmiechami przekłuwającymi ich twarze jak haczyki. - Ciekawe, kto to jest ta druga - powiedział Nigel i westchnął tęsknie. - Dwoje takich ślicznych ludzi powinno od razu umrzeć. - Czy Hannah ma siostrę? Wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia.
Podeszłam do komody ze zdjęciami w ramkach. - Co? - zapytał, idąc za mną. Przyłożyłam fotografię do tamtych, żeby je porównać. - To nie ta sama osoba. - Jak to? . Na tych zdjęciach, to nie Hannah. - Przecież to zdjęcia małych dzieci. - Ale widać, że to nie ta sama twarz. Nigel przyjrzał się i w końcu kiwnął głową. - Może jakaś jej kuzynka. Odwróciłam zdjęcie Hannah z blondynką na drugą stronę. W rogu widniała data napisana niebieskim piórem: 1973. - Czekaj! - szepnął nagle Nigel. Oczy mu się rozszerzyły, przycisnął rękę do pereł na szyi. - O cholera. Słuchaj. Na dole muzyka, która waliła w całym domu w równomiernym tempie zdrowego serca, umilkła nagle i wszędzie zapanowała kompletna cisza. Podeszłam do drzwi, otworzyłam je i wyjrzałam na korytarz. Pusto. - Wynośmy się stąd - powiedziałam. Nigel pisnął cicho, rzucił się do garderoby i w szaleńczym popłochu zaczął składać swetry, dopasowywać pokrywy do pudełek. Zastanawiałam się, czy nie ukraść zdjęcia Hannah i tej drugiej dziewczynki, ale wtedy przyszło mi do głowy: czy Howard Carter zabierał sobie beztrosko skarby z grobowca Tutanchamona? Czy Donald Johanson wsadził sobie po cichu do kieszeni kawałek Lucy, hominida sprzed 3, 18 milionów lat? Niechętnie oddałam fotografię Nigelowi, który wsunął ją do pudełka po butach od Evan-Picone i wspiął się na palce, żeby odłożyć je na półkę. Pogasiliśmy światła, złapaliśmy swoje buty, ostatni raz obrzuciliśmy pokój kontrolnym spojrzeniem, żeby się upewnić, czy niczego nie zgubiliśmy („Wszyscy złodzieje zostawiają na miejscu przestępstwa wizytówkę, ponieważ ludzkie ego pragnie być zauważone, tak jak narkomani potrzebują heroiny”, zauważył detektyw Clark Green w Odciskach palców (Stipple, 1979). Zamknęliśmy drzwi sypialni i zbiegliśmy na dół. Na schodach było pusto, na parterze w kłębowisku ludzi jakiś spocony ptak w pióropuszu, z zakrzywionym dziobem na głowie, skrzeczał histerycznie. Piskliwe „Ooooo” przecinało wrzawę ludzkich głosów jak miecz w dobrze zrobionej scenie pojedynku. Charlie Chaplin usiłował ją uspokoić. - Oddychaj, do cholery, Amy! Oddychaj, słyszysz?
Spojrzeliśmy na siebie z Nigelem skonsternowani i ruszyliśmy dalej po schodach na parter, gdzie porwała nas powódź stóp, plastikowych masek, ogonów, różdżek i peruk, a wszystkie przepychały się w stronę drzwi na patio. - Przestańcie się pchać! - krzyknął ktoś. - Przestańcie się tak pchać, łajdaki! - Ja to widziałem - powiedział pingwin. - A co z policją? - zawodziła dobra wróżka. - Dlaczego ich jeszcze nie ma? Czy ktoś zadzwonił po policję? - Hej! - Nigel złapał za ramię trytona przepychającego się przed nami. - Co się dzieje? - Podobno ktoś nie żyje.
Ruchome święto Kiedy tata miał siedem lat, o mało nie utonął w jeziorze Brienz. Powiedział, że to było drugie najważniejsze objawienie w jego życiu, ustępujące pod względem wagi tylko jednemu zdarzeniu, czyli śmierci Benna Ohnesorga. W dość charakterystyczny dla siebie sposób tata ścigał się w pływaniu z niejakim Hendrikiem Salzmannem, dwunastoletnim chłopcem z zuryskiego Weisenhaus. Mimo że „wykazał nieprzeciętną zawziętość, wytrzymałość i siłę”, kiedy z pluskiem ścigał zmęczonego Hendrika, trzydzieści czy czterdzieści metrów poza granicą kąpieliska poczuł, że nie ma siły płynąć dalej. Jasnozielony brzeg kołysał się daleko w tyle. - Wyglądał, jakby mi machał na pożegnanie - opowiadał tata. Kiedy się zapadł w gulgoczącą ciemność, a nogi i ręce ciągnęły go w dół ciężkie jak worki kamieni, po pierwszej chwili paniki, która w istocie rzeczy była „niczym więcej niż zdziwieniem, że to jest właśnie to, do czego wszystko się sprowadza”, poczuł coś, co często nazywa się „syndromem Sokratesa” - uczucie całkowitego spokoju na kilka chwil przed śmiercią. Zamknął oczy i zobaczył przed sobą nie tunel ani nie oślepiające światło, ani pokaz slajdów ze swojego krótkiego dickensowskiego życia, ani nawet Uśmiechniętego Brodatego Mężczyznę w Białej Szacie, tylko słodycze. - Karmelki z truflami, dżem cytrusowy - powiedział. - Sękacze jak wieża Babel, marcepan. Czułem, jak pachną. Naprawdę wierzyłem, że opadam nie do swojego wodnego grobu, tylko do Cafe Conditorei. Przysięgał też, że gdzieś tam, w toni, słyszał Piątą Symfonię Beethovena, którą pewna kochana siostra zakonna imieniem Uta (był to pierwszy odnotowany w historii chrabąszcz majowy, die erste Maikafer in der Geschichte) puszczała w swoim pokoju w sobotnie wieczory. Kiedy wyrwano go z tej cukrowej euforii i wyciągnięto na brzeg, a zrobił to nie kto inny, tylko sam Hendrik Salzmann, (który złapał właśnie drugi oddech), pierwszą świadomą myślą, jaka zaświtała tacie w głowie, było pragnienie, aby tam wrócić, wrócić w ciemną toń na deser i allegro presto. Tata o śmierci: - Kiedy nadchodzi twój czas, a naturalnie nikt z nas nie wie, kiedy dostaniemy wezwanie, nie ma sensu chlipać i błagać o litość. Trzeba odejść jak wojownik, nawet jeśli
rewolucja, o którą walczyłeś przez całe życie, toczyła się na polu biologii czy neurologii, narodzin słońca, ewolucji robaków czy Czerwonego Krzyża, jak w przypadku twojej matki. Czy mogę ci przypomnieć, jak odszedł Che Guevara? Miał pełno wad i klapki na oczach w swoich prochińskich i prokomunistycznych poglądach. Był w najlepszym razie naiwny. A jednak... - Tata wyprostował się na krześle i pochylił do przodu, patrzył na mnie orzechowymi oczami powiększonymi przez szkła okularów. Zaczął mówić z naciskiem, a potem głos mu wpadł głęboko do wewnątrz - ... dziewiątego października tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku, kiedy jego zdrajca powiadomił CIA i sprowadził wojska boliwijskie do tajnego obozowiska partyzantów, kiedy Guevara został tak ciężko ranny, że nie mógł ustać na nogach, a Renę Barrientos rozkazał wykonać egzekucję, kiedy podszyty tchórzem żołnierz wyciągnął krótszą zapałkę i trzęsąc się tak bardzo, że świadkowie podejrzewali go o atak serca, wszedł do szkolnego budynku bez okien, aby zamordować człowieka, który szedł do bitwy za tych, w których wierzył, człowieka, który wypowiadał słowa „Wolność” i „Sprawiedliwość” bez cienia ironii, Guevara, który wiedział, co ma nastąpić, odwrócił się przodem do żołnierza... - W tym momencie tata odwrócił się przodem do wyimaginowanego sierżanta. - Mówią, że się nie bał, że nawet najdrobniejsza kropla potu nie wystąpiła mu na czoło, że głos mu nie zadrżał, kiedy wołał: „Strzelaj, tchórzu. Masz tylko zabić człowieka”. Tata wpił we mnie wzrok. - Oby każdy z nas mógł umierać z taką spokojną pewnością. Kiedy Hannah opowiedziała nam o Smoke'u Harveyu, a głos jej wtedy stwardniał, z oczu sączyła jej się szarość (jakby coś się w niej rozlało) i każdy szczegół kładł różową cegłę w procesie rekonstrukcji jego wielkiej, hałaśliwej plantacji życia, ja myślałam o jego pewności. Próbowałam sobie wyobrazić, co mogło go zwabić w tę wodną toń. Skoro nie dziecięca miłość do słodyczy i Beethovena, to kubańskie cygara albo lalkowate dłonie jego pierwszej żony („Była tak drobniutka, że nie mogła go objąć w pasie”, powiedziała Hannah), a może szklaneczka johnny'ego walkera z lodem (prawdopodobnie z niebieską etykietką, bo Hannah mówiła, że „miał upodobanie do wykwintnych rzeczy”), coś, co mogło delikatnie oderwać jego myśli od faktu, że kulminacja życia, sześćdziesięciu ośmiu lat przeżytych z werwą i energią (z „fantazją”, jak powiedziała Hannah) ma się dokonać po pijanemu, w przebraniu Mao Tse-tunga, i nikt nie zauważy ciała dryfującego dwa i pół metra pod wodą tuż nad betonowym dnem basenu.
IL. 11. 0
Nazywał się Smoke Waynnoch Harvey, lat sześćdziesiąt osiem. Niewielu ludzi wiedziało, kim był, chyba że ktoś mieszkał w Findley w Wirginii Zachodniej lub korzystał z jego usług w zarządzaniu portfelem akcji, kiedy pracował w DBA LLC, albo znalazł książkę, którą napisał, w pojemniku z osiemdziesięcioprocentową obniżką cen, Zdrada Dolorosa (1999), albo przeglądał dwa artykuły o jego śmierci w „Obserwatorze Stocktońskim” z dwudziestego czwartego i dwudziestego ósmego listopada {Mężczyzna z południowej Wirginii tonie w basenie i Śmierć w basenie uznana za wypadek w dziale „Wiadomości lokalne”). To on był oczywiście tym dystyngowanym siwowłosym mężczyzną, którego spotkaliśmy z Nigelem na schodach razem z Hannah, tym, który mi się spodobał (il. 11. 0).
***
Kiedy usłyszeliśmy, że ktoś umarł, przepchnęliśmy się do okna wychodzącego na patio, ale zobaczyliśmy tylko plecy ludzi stłoczonych w kółku, jakby oglądali porywające uliczne przedstawienie Króla Leara. Większość częściowo wykluła się ze swoich kostiumów i wyglądała jak hybrydy, podczas gdy ziemia zasłana była czułkami zrobionymi z wyciorów do fajek i wyrzuconymi na brzeg meduzami peruk. Noc rozdarły krzyki dochodzące od strony ambulansu. Po trawniku miotało się czerwone światło. Wszystkich ludzi z patia zagoniono do salonu. - Wszystko pójdzie szybko, jeśli się państwo uciszycie - powiedział jasnowłosy policjant przy drzwiach. Żuł gumę, a po tym, jak się opierał o futrynę drzwi, jak postawił nogę na stojaku na parasolki i mrugał o kilka sekund za długo, można było poznać, że choć ciałem jest tutaj, jego
duch przebywa przy czerwonej pilśniowej powierzchni jakiegoś stołu bilardowego, gdzie zmarnował łatwe uderzenie, albo leży z żoną w swoim łękowatym łóżku. Stałam z otwartymi ustami w kompletnym szoku, zastanawiałam się gorączkowo, kto umarł i czy to aby nie ktoś z nas - Milton albo Jade (jeśli już ktoś musiał umrzeć, to niech to będzie ta obrzydliwa gąsienica), ale Nigel działał jak prawdziwy druh drużynowy. Złapał mnie za rękę i pociągnął przez salon. Potrącił po drodze hipisów siedzących na podłodze, wygonił z łazienki wymiotującą Jane, która zgubiła gdzieś Tarzana, i zamknąwszy drzwi, kazał mi pić wodę. - Nie chcemy, żeby nam pan stójkowy kazał dmuchać w balonik - powiedział żywo, obrzucając łazienkę błyskawicznym spojrzeniem. Zdumiał mnie jego stan pobudzenia. Tata zauważył kiedyś, że pod wpływem niespodziewanych wypadków w każdym człowieku następują pewne przesunięcia i podczas gdy wszyscy inni topnieli w oczach, Nigel przeciwnie, przechodził w gęstszy i niejako potężniejszy stan skupienia osobowości. - Idę poszukać pozostałych - powiedział z energią kinetyczną kuli z pistoletu. Musimy wymyślić porządną historyjkę, co tu właściwie robimy, bo gliny zabezpieczą miejsce zbrodni i będą od wszystkich brać nazwiska i adresy - mówił jeszcze, otwierając drzwi. - A ja nie dam się wykopać ze szkoły przez jakąś niezgułę, która nie potrafi się oderwać od kieliszka i w dodatku nie mogła się nauczyć pływać.
***
Niektórzy ludzie mają wyjątkowy dar wciskania się do każdego filmu kryminalnego, romansu, pornosa czy włoskiego westernu, jeśli nie w roli głównej, to przynajmniej drugoplanowej lub choćby w niezapomnianym epizodzie, którym zaskarbią sobie uznanie krytyki, a przy okazji zrobią wokół siebie niemało szumu. Nikogo z nas nie zdziwiło, że w rolę Świadka Mimo Woli na tragicznie zakończonym przyjęciu u Hannah wcieliła się Jade. Stała na patiu i rozmawiała z Ronaldem Reaganem, który w pijanym pędzie do popisania się wskoczył do podgrzewanego basenu i pływając na plecach w błękitnym garniturze, omijając cztery szczury grające w ciuciubabkę i wykrzykując rozmaite nazwiska, żeby odgadnąć, za kogo jest przebrana Jade („Pam Anderson! Ginger Lynn”), przypadkowo potrącił nogą pływające zwłoki. - Co do... ? - mruknął pacan.
- Ktoś stracił przytomność! Dzwońcie na policję! Kto umie reanimować? Kurwa mać, dajcie mi tu lekarza! - wrzeszczała Jade. Tak przynajmniej wyglądała jej wersja, bo Milton, który dopaliwszy w lasku swojego jointa, wrócił w tym momencie na patio, twierdził, że w ogóle niczego nie mówiła ani nie robiła, dopóki Wielki Aktor-Prezydent z jednym ze szczurów nie wyciągnęli wielorybiego cielska z wody, a wtedy klapnęła na leżak i patrzyła bez słowa, obgryzając paznokcie, podczas gdy ludzie dookoła zaczęli szemrać: „O cholera! Wielkie nieba!”, a mężczyzna w paski zebry próbował reanimować topielca. Jade siedziała cały czas na patiu razem z Reaganem oraz innymi głównymi bohaterami dramatu i czekała na przesłuchanie przez policję, ale Charlesa, Miltona i Lu Nigel przyciągnął do łazienki. Charles i Lu wyglądali, jakby przeżyli wojnę 1812 roku, za to Milton był jak zawsze sobą: wyluzowany i flegmatyczny, z uśmiechem rozsmarowanym na twarzy. - Kto umarł? - zapytałam. - Jakiś wielki facet - odparła Leulah cicho i z nieprzytomnym wzrokiem usiadła na brzegu wanny. - I naprawdę NIE ŻYJE. Na patio Hannah leży trup. Ocieka wodą. I jest takiego okropnego mięsistego koloru. - Przyłożyła rękę do brzucha. - Chyba się porzygam. - Życie i śmierć - westchnął Nigel. - To takie hollywoodzkie. - Czy ktoś widział Hannah? - zapytał cicho Charles. To była makabryczna myśl. Nawet jeśli to był wypadek, nie należało do szczęśliwych okoliczności umrzeć niespodziewanie w czyimś domu, zwłaszcza kiedy ten ktoś urządza przyjęcie i zabawia osobę, która „zeszła z tego oburzającego świata” (jak lubił mawiać tata). Nikt się nie odezwał. Przez zamknięte drzwi wśliznęło się do łazienki kilka zdań kijanek („Ojej”, „Sheila!”, „Znałeś go?”, „Słuchajcie, co się dzieje?”), a przez otwarte okno nad wanną bez chwili przerwy trzeszczał nieczytelnie policyjny radiowóz. - Hm, powiedziałbym: bierzmy nogi za pas - odezwał się Nigel. Wśliznął się za zasłonę pod prysznicem i wyglądając przez okno, skulił się, jakby ktoś mógł otworzyć do niego ogień. - Wątpię, żeby przy wyjeździe na drogę stał drugi radiowóz. Ale nie możemy zostawić Jade, więc musimy zaryzykować i przejść całą tę policyjną procedurę. - Jasne, że nie moglibyśmy uciec z miejsca zbrodni - powiedział ze złością Charles. Pogięło cię czy co? Poczerwieniał na twarzy. Widać było, że martwi się o Hannah. Zauważyłam, że ilekroć Jade lub Nigel w Purpurowym Salonie zaczynali snuć domysły na temat tego, co Hannah robi w weekendy (jeśli choć wyszeptali słowo „Cottonwood”), Charles robił się drażliwy i wybuchowy niczym południowoamerykański dyktator. W ciągu kilku sekund
przybierał kolor ponczu tropikalnego. Milton jak zwykle nic nie mówił, tylko opierał się o burgundowe ręczniki do rąk i rechotał. - Też mi afera - mówił Nigel. - Utonięcie to oczywista sprawa, po kolorze skóry mogą powiedzieć, czy to był wypadek, czy „mokra robota”. Pijani topielcy są na porządku dziennym. Nagrzany bałwan wpada do basenu i się topi, co można na to poradzić? Sam jest sobie winien. Straż przybrzeżna ciągle wyławia z wody takie łajzy nasiąknięte rumem i colą jak gąbka i płynące do oceanu. - Skąd o tym wiesz? - spytałam, chociaż sama czytałam coś podobnego w Morderstwie w La Havre (Monalie, 1992). - Moja mama uwielbia kryminały - oznajmił z dumą Nigel. - Mogłaby sama sobie zrobić sekcję zwłok.
***
Kiedy uznaliśmy, że nie widać już po nas, żebyśmy byli pijani (śmierć wywiera efekt podobny do sześciu filiżanek kawy i kąpieli w Morzu Beringa), wróciliśmy do salonu. Obowiązki oficera śledczego przejął inny policjant, Donnie Lee, o wypukłej, niesymetrycznej twarzy przypominającej nieudaną urnę na kole garncarskim. Z maniacką cierpliwością impresaria na statku wycieczkowym, organizującego zwiedzanie wybrzeża, usiłował poustawiać obecnych „w jakimś porządku, ludzie”. Powoli tłum utworzył krąg ciągnący się dookoła salonu. - Ja pójdę pierwszy - oznajmił Nigel. - Niczego nie mówcie. Dam wam radę, jaką dostałem kiedyś od mamy: bez względu na to, co się dzieje, zachowujcie się tak, jakby to było wasze dziewicze przeżycie. Donnie Lee spryskał się od stóp do głów wodą kolońską, która mogłaby się nazywać Paul Revere (wyprzedzała go daleko i niosła wieść o jego zbliżaniu się), więc zanim doszedł do Nigela, spisał jego imię i nazwisko, numer telefonu i zapytał: „Ile ma pan lat?”, Nigel był już od dawna przygotowany na nieuchronną masakrę. - Siedemnaście, proszę pana. - O rany... - Zapewniam pana, że pani Schneider nie miała pojęcia o naszej obecności na przyjęciu dziś wieczorem. Razem z przyjaciółmi wpadliśmy na fatalny pomysł, aby urządzić
sobie zabawę i przyjść na imprezę dla dorosłych, żeby zobaczyć, jak to jest. Nie po to, bynajmniej, podkreślam, aby zażywać jakichś nielegalnych substancji. Od urodzenia jestem baptystą, a od dwóch lat głową własnego kółka wiernych, używanie alkoholu stoi w sprzeczności z moją religią. Zdecydowanie najlepiej służy mi abstynencja. Wydało mi się to przedstawienie zbyt afektowane i przesadzone, ale ku memu zdziwieniu odniosło sukces, niczym Vanessa Redgrave w Marii, królowej Szkotów. Policjant Donnie Lee z wielkimi zmarszczkami przyklejonymi do glinianego czoła (jak gdyby niewidzialne ręce garncarza zaczęły go przerabiać na wazę lub popielniczkę) stukał pogryzionym niebieskim długopisem Bic w krawędź swojego notesu. - Uważajcie na siebie, dzieciaki. Żebym was więcej nie zobaczył w takich okolicznościach. Czy wyrażam się jasno? I nawet nie czekając na nasze „Tak, jest proszę pana, absolutnie”, poszedł wziąć dane i numery kontaktowe od jęczącej Marilyn, która trzęsła się obok nas w swojej skąpej sukieneczce ze Słomianego wdowca z żałosną brązową plamą na przodzie. - Jak długo to jeszcze potrwa? Zostawiłam w domu dziecko z nianią. - Droga pani, jeśli wykaże pani odrobinę cierpliwości... Nigel wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie ma to jak dobrze ustawiony garnek z miodem, żeby przyciągnąć muchy szepnął. Funkcjonariusz Donnie Lee nie wypuścił nikogo aż do piątej nad ranem. Kiedy wreszcie wyszliśmy na dwór, pobłękitniałe niebo przybrało blady, gruźliczy kolor, trawa pokryła się kropelkami potu, a w gałęziach drzew świstał chrapliwie zimny wiatr. Na trawniku purpurowe pióra bawiły się w berka pod policyjną taśmą z napisem BARIERA POLICYJNA, ZAKAZ WSTĘPU ZA TAŚMĘ i dręczyły maskę Hulka, która leżała na ziemi i udawała trupa. Szliśmy za zmęczoną procesją w stronę zaparkowanych samochodów, skorzystaliśmy z obwodnicy wokół tłumku, który zamierzał jeszcze zostać, żeby się pogapić (dobra wróżka, goryl, golfista trafiony przez piorun), dwóch radiowozów, pustej karetki i ciemnowłosego pielęgniarza o zapadniętych oczach, który siedział na ziemi i palił papierosa. Przed nami na srebrnych szpilkulcach do lodu chybotała się Nefretete o włosach chromowanych na złoto i pytlowała niezmordowanie: - Jaka to odpowiedzialność taki basen, no nie? Ja to dzisiaj, jak tylko wstałam z łóżka, to od razu wiedziałam, tak mnie jakoś ścisnęło złe przeczucie, poważnie mówię, wiesz? W drętwiejącym milczeniu wsiedliśmy do samochodu i czekaliśmy piętnaście minut
na Jade. . - Wygłosiłam oświadczenie - powiedziała z dumą, siadając na tylnym siedzeniu i wgniatając mnie w Nigela, kiedy zamykała drzwiczki. - Było dokładnie jak w telewizji, tylko ten gliniarz nie był opalony ani przystojny. - A jaki był? Jade milczała, dopóki wszyscy nie wpiliśmy w nią wyczekujących spojrzeń. - Sierżant Arnold Trask był świnią. - Widziałaś tego umarlaka? - zapytał Milton z przedniego siedzenia. - Wszystko widziałam - odparła. - Co chcecie wiedzieć? Przede wszystkim najdziwniejsze wydało mi się to, że facet był niebieski. Nie żartuję. Nogi i ręce mu tak klapały... no, wiecie jak? Jakby był nadmuchany, jak ponton. Od czegoś tak napęczniał, że... - Jeśli nie przestaniesz, zacznę wymiotować - ostrzegła Leulah. - Widziałaś Hannah? - zapytał Charles, uruchamiając samochód. - Jasne. - Jade kiwnęła głową. - To było najgorsze. Wyprowadzili ją na patio, a ona zaczęła wrzeszczeć jak obłąkana. Policjant musiał ją zabrać. Czułam się, jakbym oglądała program o matce, której odebrano opiekę nad dziećmi. Potem już jej nie widziałam. Ktoś mówił, że ludzie z karetki dali jej środki uspokajające i zasnęła. W bladym zbłękitniałym poranku setki ogołoconych drzew tłoczyły się przy barierkach i kiwając się, składały nam kondolencje. Widziałam Charlesa, jak zaciskał zęby, wyjeżdżając na drogę w kierunku domu Jade. Policzek miał dziwnie zapadnięty, jakby ktoś przejechał po nim nożem. Myślałam o tacie, o tych okropnych chwilach, kiedy wpadał w swój burboński nastrój nad Wielkim niewinnym kłamstwem (1969) albo Milczeniem E. B. Carlsona (1987) rozłożonym na sztruksowych spodniach. Wspominał wtedy coś, o czym nigdy nie lubił mówić: jak zginęła moja mama. - To była moja wina - wyznawał mojej nodze albo ręce. - Wierz mi, kochanie. Zachowałem się haniebnie. Powinienem przy niej być. (Jak wielu ludzi on również, chociaż chełpił się, że przed niczym w życiu nie ucieka, kiedy się upił lub coś mu szczególnie boleśnie doskwierało, wolał nie mówić do osoby, ale do wybranej części jej ciała). Nie znosiłam tych chwil. Jego twarz - jedyna rzecz, jaką w głębi duszy uważałam za silną i niezłomną - twardniała niczym posągi ze skały wulkanicznej na Wyspie Wielkanocnej (jeśli ktoś miał się jeszcze ostać na tym świecie za dziewięćset lat, to właśnie tata). Przez krótką chwilę w kuchni lub w rozmazanym półmroku gabinetu stawał się tak samo kruchy i znikomy jak każdy inny człowiek, był w tym bardzo ludzki, ale żałosny' i nietrwały jak cienkie kartki Biblii w motelowym pokoju.
Rzecz jasna nazajutrz zawsze zjawiał się w pełnej krasie. Drwił potem z tego użalania się nad sobą i cytował coś w rodzaju, że największym wrogiem człowieka jest on sam. I chociaż kiedy się podźwignął, znów był tym samym tatą, moim tatą, moim Mężczyzną na Niepogodę, moim Człowiekiem, który chciał być królem, jego chwila słabości była wyjątkowo zaraźliwa, ponieważ ja również wpadałam potem na kilka godzin w ponury nastrój. Tak samo działa na nas każda niespodziewana śmierć: nasze dno oceaniczne traci stabilność, przestaje być równe, fale pływów i prądów zaczynają na siebie wpadać, wypiętrzają się i wywołują drobne, lecz zdradliwe wiry, które wzburzają powierzchnię wody. (W bardziej niebezpiecznych sytuacjach tworzy się wielki, trwały wir, w którym nawet najsilniejsi pływacy mogą utonąć).
***
W tę niedzielę nie było obiadu u Hannah. Spędziłam weekend w bagnistym nastroju, po południu ślęczałam nad pracami domowymi, a myśli o śmierci i o Hannah wsysały mi się w głowę jak pijawki. Nie znosiłam, kiedy ludzie brali udział w czymś, co tata nazywał Chóralnym Opłakiwaniem. („Każdy chętnie bierze udział w żałobie, jeżeli tylko to nie jego dziecku ucięło głowę w wypadku samochodowym i nie ich męża zadźgał rynsztokowy zbir na głodzie”). Kiedy jednak przeczytałam w „Obserwatorze Stocktońskim” krótki artykulik o Smoke'u Harveyu i zobaczyłam zamieszczone zdjęcie (okropna fotografia z jakichś świąt Bożego Narodzenia przedstawiająca Smoke'a w smokingu, z szerokim uśmiechem i czołem świecącym jak chrom), mimo woli poczułam jeśli nie Smutek i Ból, to przynajmniej żal po Utraconej Rozmowie, jak wtedy, gdy jedziecie drogą przez pustkowie i mignie wam za oknem intrygująca twarz osoby śpiącej na siedzeniu pasażera mijanej furgonetki, zamazana jak połyskujący cirrus. - No, to jak tam twoi joyce'owscy chuligani? - zapytał tata cierpko, opuściwszy róg „Wall Street Journal”, żeby na mnie popatrzeć. - Nic nie powiedziałaś po powrocie do domu. Doszliście już do Kalipso? Siedziałam zwinięta w kłębek na kanapie przy oknie i usiłowałam oderwać myśli od kostiumowego przyjęcia u Hannah, czytając klasykę literatury kobiecej Na jedną noc (Miller, 2002), ukrytą przed tatą w większym wydaniu i twardej oprawie Tako rzecze Zaratustra (Nietzsche, 1891).
- Są w porządku - odrzekłam, starając się, żeby zabrzmiało to niedbale. - Jak tam Kitty? Tata miał z nią randkę w piątek, a ponieważ w sobotę rano, kiedy wróciłam do domu, w zlewie stały jeszcze dwa brudne kieliszki po winie (a na zlewie pusta butelka po cabernecie) mogłam uznać, że moje pijackie urojenia na przyjęciu u Hannah, kiedy rzekomo widziałam wysoką postać taty zakonspirowanego w kostiumie, w którym według jego własnych słów wyglądał jak „dziecko miłości Marii Antoniny i Liberace'a”, były właśnie tym i niczym więcej - pijackimi urojeniami. (Kitty używała miedzianej szminki i sądząc po szorstkim kosmyku włosów, który znalazłam przyklejony do oparcia kanapy w bibliotece, musiała bezlitośnie traktować swoje włosy cloroksem, były bowiem koloru kartek książki telefonicznej. Moja pytająca replika wprawiła tatę w zakłopotanie. - No cóż, jak to powiedzieć? Hm, rzekłbym, że była jak zawsze nad wyraz żywotna. Jeśli ja się czułam, jakbym brodziła po rezerwacie bagiennym Everglades, to nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, przez jakie to Wielkie Bagna Rozpaczy musiała się przedzierać Hannah, kiedy zbudziwszy się w swojej aseptycznej sypialni, pomyślała o Smoke'u Harveyu, mężczyźnie, którego ściskała na schodach za rękę niczym zakochana nastolatka, a który odszedł w tak dramatycznych okolicznościach. W poniedziałek zaznałam odrobinę pocieszenia, kiedy Milton podszedł do mnie po lekcjach i powiedział, że Charles był u Hannah w niedzielę. - I jak ona się czuje? - spytałam. - W porząsiu. Mówił, że jest jeszcze trochę w szoku, ale poza tym ma się kwitnąco. Odchrząknął, wetknął ręce do kieszeni z powolnością wołu w skwarne popołudnie. Podejrzewałam, że Jade uświadomiła go ostatnio, co do niego czuję (prawie słyszałam, jak mówi: „Pawiooka ma na ciebie oko. No wiesz, ma bzika, leci na ciebie”), ponieważ ostatnio, ilekroć na mnie spojrzał, jakiś obdarty, łajdacki uśmiech błąkał mu się po twarzy. Jego wzrok krążył po mnie jak leniwa mucha. Nie żywiłam nawet cienia złudzeń, nie śniłam na jawie, że Milton choć w przybliżeniu może czuć do mnie coś podobnego, co nie było ani pożądaniem, ani miłością („do diabła z Romeem i Julią, nie można kogoś kochać, jeśli się z nim nie przeczyściło zębów nicią dentystyczną przynajmniej trzysta razy”, twierdził tata), a raczej elektryzowaniem. Kiedy widziałam, jak przetacza się przez Zieleniec, czułam się, jakby trafił we mnie piorun. Kiedy spotykałam go w Drapaczu i mówił „Siemasz, Pawik”, zamieniałam się w żarówkę podłączoną w obwodzie szeregowym. Nie zdziwiłabym się, gdybym, widząc go w Eltonie, kiedy czekałam na historię sztuki, on zaś szedł do lekarza (nieustannie miał
objawy zaczynającej się odry albo świnki), poczuła, że włosy podnoszą mi się na karku. - Chce się spotkać z nami dzisiaj na obiedzie - oznajmił. - Żeby pogadać o tym, co się stało. Uda ci się być o piątej? Skinęłam głową. - Będę musiała wymyślić dla taty coś wyjątkowego. Oczy mu się zwęziły. - Dokąd doszliśmy? - Do Proteusza. Roześmiał się i odwrócił. Jego śmiech przypominał wielki bąbel w grzęzawisku: zabulgotał i zniknął.
***
Zgodnie z tym, co powiedział Charles, Hannah rzeczywiście miała się świetnie. A przynajmniej tak wyglądało z początku, kiedy maitre d'hotel wprowadził mnie, Leulah i Jade do sali i zobaczyłyśmy ją czekającą na nas przy okrągłym stoliku. Zdarzało się już wcześniej, że zabierała Błękitnych do restauracji Hiacyntowe Tarasy, chodzili tam uczcić szczególne okazje, takie jak urodziny, święta albo czyjąś szóstkę z klasówki. Restauracja Hiacyntowe Tarasy próbowała z gorliwością lekarza na ostrym dyżurze reanimować wiktoriańską Anglię za pomocą „upajających kulinarnych przygód, które łączą stare z nowoczesnym” (zob.: www. hyacinthterracewnc. net). Mieściła się w nieskazitelnym, zielono-różowym wiktoriańskim budynku, przycupniętym na zboczu góry Marengo, i wyglądała jak papuga amazona barbadensis (amazonka wenezuelska) w depresji, rozpaczliwie pragnąca wrócić do swojego naturalnego środowiska. Po wejściu do środka, z olbrzymich wachlarzowatych okien gość nie widział bynajmniej rozległej panoramy Stockton, a tylko nieustępliwą tutejszą mgłę, pieniącą się nad brudnymi kominami Horatio Mills, czyli starej papierni Gallwaya, leżącej prawie czterdzieści kilometrów na wschód (obecnie firma kurierska). Mgła nigdy nie ustawała w wysiłkach, aby zabrać się autostopem na zachodni wiatr i zdusić dolinę, w której rozpościerało się Stockton, w czułym uścisku ckliwego kochanka. Było wcześnie, mniej więcej piętnaście po piątej, i poza Hannah w restauracji przy stoliku pod oknem siedziało tylko starsze małżeństwo i jadło obiad. Złoty, pięciopiętrowy żyrandol wiszący pośrodku sali przypominał odwróconą do góry nogami duchessę,
bezwstydnie obnażającą przed klientami buciki do kostek i pierzaste halki. - Cześć - przywitała nas Hannah, kiedy podchodziłyśmy do stolika. - Chłopaki będą za dziesięć minut - powiedziała Jade, siadając. - Musieli zaczekać, aż Charles skończy trening. Hannah skinęła głową. Miała na sobie czarny golf, szarą wełnianą spódnicę, a na twarzy wyprasowany i wykrochmalony wyraz kandydata na burmistrza, który pędził na złamanie karku do biura w samym środku przedwyborczej gorączki na kilka sekund przed rozpoczęciem debaty relacjonowanej w telewizji na żywo. Wykonała całą serię nerwowych gestów (pociągnęła nosem, przejechała językiem po zębach, wygładziła spódnicę) i jedną próbę nawiązania rozmowy („Jak było w szkole?”), pozbawioną wszakże chęci jej podtrzymania („Cieszę się”). Widziałam, że zamierza podczas tej Specjalnej Okazji powiedzieć nam coś ważnego, i patrząc, jak zaciska wargi, jak uśmiecha się do kieliszka z winem, jak gdyby przepowiadała sobie w pamięci serdeczne, a zarazem groźne powitanie kandydata opozycyjnej partii, zaczęłam się coraz bardziej denerwować. Nie wiedziałam, jak się zachować. Udawałam, że jestem olśniona monstrualnym menu z potrawami szybującymi po karcie dań koronkowym charakterem pisma: Zupa krem z pasternaku i gruszek z czarnymi truflami i kiełkami. Moje podejrzenia się potwierdziły, kiedy przyjechał Charles z Miltonem i Nigelem, chociaż Hannah poczekała ze swoją przemową, aż kościsty kelner zbierze od nas zamówienia i oddali się, podrygując niczym jeleń na odgłos wystrzałów. - Jeśli nasza przyjaźń ma się utrzymać - powiedziała oficjalnym tonem, wyprostowana sztywno, nienaturalnym gestem odgarniając włosy na plecy - a były wczoraj chwile, kiedy wydawało mi się, że nie będzie to możliwe, w przyszłości, jeśli wam powiem, żebyście czegoś nie robili, to MACIE TEGO NIE ROBIĆ. Patrząc na każdego z nas po kolei, pozwoliła, aby te słowa przemaszerowały po całym stole, po talerzach z kolibrami, przez drewniane kółka do serwetek, butelkę pinot noir, wokół szklanego wazonu z różami wyciągającymi cienkie szyje i żółte główki jak kurczaki świeżo wyklute z jajek i dopominające się jedzenia. - Czy zrozumieliście to, co powiedziałam? Kiwnęłam głowa. - Tak - odparł Charles. - Tak - powiedziała Leulah. - Mhm - mruknął Nigel. - To, co zrobiliście w sobotę, było niewybaczalne. Sprawiliście mi przykrość.
Ogromną przykrość. Po tych okropnych wydarzeniach jeszcze do tej pory nie mogę tak naprawdę ocenić, jak bardzo mnie to ubodło. Naraziliście mnie na kompromitację, okazaliście mi brak szacunku, ponieważ wyłącznie przez czysty przypadek Eva Brewster nie zjawiła się na przyjęciu, bo rozchorował się jej terier. Więc gdyby nie pieprzony terier, już bym nie pracowała w tej szkole! I wy również zostalibyście wydaleni w mgnieniu oka, ręczę wam za to. Jestem pewna, że nie piliście tam ponczu owocowego, a gdyby Eva Brewster przyszła na przyjęcie i zobaczyła choć jedno z was, nie mogłabym pociągnąć za żaden sznurek, żeby wydobyć was z tarapatów. Przepadłoby wszystko, na co tak ciężko pracowaliście: studia, college. I po co? Żeby spłatać mi figla? Bo myśleliście, że będzie zabawnie? No więc nie było zabawnie, tylko makabrycznie. Mówiła za głośno. Zazgrzytało również słowo „pieprzony”, ponieważ Hannah nigdy nie przeklinała. Ale Hiacyntowe Tarasy nie rzuciły nam zdziwionych spojrzeń, nie unosiły oburzonych brwi. Restauracja perorowała dalej po swojemu jak babcia mamrocząca pod nosem, która nie chce przyjąć do wiadomości faktu, że cena mleka skoczyła o sześćset procent od Jej czasów”. Kelnerzy kłaniali się w pas nad morzem stolików, a po drugiej stronie sali chłopak w luźnym smokingu, z wiechciem włosów na głowie, podszedł do pianina i zaczął grać Cole'a Portera. Hannah wzięła głęboki oddech. - Ponieważ znałam każde z was z osobna, traktowałam was jak przyjaciół, jak rówieśników. Po prostu brak mi słów, żeby wyrazić oburzenie, że mogliście potraktować tę przyjaźń z taką krzyczącą pogardą. - Bardzo nam przykro - powiedział Charles namiastką głosiku, jakiej nigdy przedtem u niego nie słyszałam. Hannah odwróciła do niego głowę, splatając długie, wypielęgnowane palce w idealną piramidkę z iglicą. - Wiem, że jest wam przykro, Charles, ale nie w tym rzecz. Kiedy dorośniecie, a sądząc po tym, jak się sprawy mają, to jeszcze długo potrwa, nauczycie się, że sytuacja nigdy nie wraca do normalności tylko dlatego, że komuś jest przykro. Mój przyjaciel nie żyje, a ja... jestem bardzo rozstrojona... Ten dobijający monolog Hannah trwał przez cały czas jedzenia przystawek i większą część głównego dania. Kiedy obsługująca nas antylopa przygalopowała z drugiego końca sali, aby podać nam kartę deserów, przypominaliśmy grupę radzieckich dysydentów z lat trzydziestych po roku ciężkich robót na Syberii lub innych równie przerażających
arktycznych terenach. Leulah obwisły ramiona, sądząc z wyglądu, była na krawędzi załamania nerwowego. Jade nie robiła nic, tylko wpatrywała się w talerzyk z kolibrem. Charles, spuchnięty na twarzy, wyglądał jak siedem nieszczęść, a oblicze Miltona storpedowało przeczucie nieuchronnej zagłady i właśnie zatapiało jego zwaliste ciało pod stół. Chociaż na twarzy Nigela nie widać było żadnych dostrzegalnych śladów skruchy lub żalu, zauważyłam, że zjadł tylko połowę swojego udźca jagnięcego o poetycznej nazwie Dumne Wzgórza i nawet nie tknął musu pomidorowego z porem. Ja oczywiście słuchałam każdego słowa Hannah i czułam nową, coraz większą falę smutku za każdym razem, kiedy na mnie spojrzała, nie próbując nawet ukrywać swojego Bezmiernego Rozczarowania i Zawodu. Bezmierne Rozczarowanie oraz Zawód nie wydawały mi się takie gorzkie, kiedy patrzyła na innych, i byłam pewna, że to spostrzeżenie nie ma nic wspólnego z taty Teorią Pychy, mówiącą, że każdy człowiek uważa się za głównego bohatera oraz obiekt Żądzy i/lub Nienawiści w broadwayowskich dramatach innych ludzi. Chwilami, kiedy rozpacz przepełniała ją po brzegi, Hannah puszczała linę słów i milkła niespodziewanie, a wtedy przy stoliku zapadała martwa cisza, jałowa i nieustępliwa, i rozprzestrzeniała się coraz dalej, jak okiem sięgnąć. Lśniąca i pobrzękująca restauracja z serwetkami zwiniętymi w wachlarze i błyszczącymi widelcami (można się było w nich przejrzeć, aby zidentyfikować mikroskopijne obiekty, które utkwiły ci między zębami), z owdowiałą duchessą zwisającą z sufitu, zżeraną pragnieniem, aby się uwolnić i zatańczyć kadryla z pierwszym lepszym kawalerem z dobrego towarzystwa - wydawała się obojętna i beznadziejna, jak opowiadanie Hemingwaya z surowymi dialogami, gdzie nadzieja zginęła między pociskami słów. Być może działo się tak dlatego, że na mojej własnej osi czasu widniał mały czerwony prostokąt, mieszczący się między latami 1987 i 1992, dyskretnie oznakowany MATKA: NATASHA ALICIA BRIDGES VAN MEER, w każdym razie uprzytomniłam sobie, że między ludźmi są Momenty, Kiedy Widzisz ich Pierwszy Raz i Momenty, Kiedy Widzisz ich Po Raz Ostatni, i czułam niezachwianą pewność, że widzę ich wszystkich ostatni raz. Musieliśmy się pożegnać, a ten wybłyszczony lokal był całkiem niezłym miejscem na nasz przystanek końcowy. Jedyną rzeczą, jaka powstrzymywała mnie przed rozpłynięciem się na kartę deserów, była sypialnia Hannah. To, co tam znalazłam, bezlitośnie opatrywało teraz jej każde słowo w przypis, pokazywało mi tajemne drugie dno tego, co mówiła, szybkiego spojrzenia, ledwo zauważalnego załamania głosu. Zdawałam sobie sprawę, że to okropny belferski nawyk fakt, że Hannah wykończyła w pojedynkę całą butelkę wina, wskazywał, jak bardzo była
przygnębiona; nawet jej wyczerpane włosy zwisały bezwładnie na ramiona - ale nie mogłam się powstrzymać, byłam nieodrodną córką swego ojca i miałam niepohamowane upodobanie do bibliografii. Podkrążone i sine oczy Hannah wyglądały, jakby pomalowała je delikatnie jednym z ołówków pana Moatsa. Siedziała wyprostowana jak uczennica w szkole . Kiedy nas nie beształa, wzdychała i pocierała nóżkę kieliszka kciukiem i palcem wskazującym, tak jak gospodynie domowe w reklamach sprawdzają kurz na meblach. Wyczuwałam, że gdzieś między wierszami tych osobliwych szczegółów, pomiędzy jej kolekcją noży, pustymi ścianami, pudełkami po butach i szczeciniastą narzutą na łóżko kryją się jej Fabuła, Główni Bohaterowie i przede wszystkim jej Najważniejsze Przesłanie. Może była po prostu bardziej Faulknerowska, niż się z pozoru wydawało, może należało ją czytać bardzo uważnie, każde bolesne słowo po słowie (nie przeskakiwać żadnych fragmentów, zatrzymywać się, aby zanotować krytyczne uwagi na marginesie), łącznie z ekscentrycznymi dygresjami (jak przyjęcie kostiumowe) czy niedorzecznościami (Cottonwood). W końcu dobrnę do jej ostatniej strony i odkryję, o co w niej chodziło. Kto wie, może nawet napiszę bryk. - Możesz nam opowiedzieć o tym mężczyźnie, który się utopił? - zapytała nagle Leulah, nie patrząc Hannah w oczy. - Nie chcę być wścibska, zrozumiem, jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, ale myślę, że spałabym spokojniej, gdybym mogła się o nim czegoś dowiedzieć. Jaki był? O dziwo, Hannah zamiast fuknąć ze złością, że zwłaszcza po swoim lekkomyślnym wybryku nie mamy prawa wściubiać nosów w tę sprawę, popatrzyła zamyślona na kartę
Bladośd wskazująca na ostrą bezsennośd, melancholię lub nieznaną chorobę, która była przyczyną zgromadzenia małej apteki pod umywalką.
Pozycja ta była odpowiednikiem surowego drewnianego krzesła w kącie jej sypialni.
Zmęczony i zamyślony wyraz twarzy Hannah nadał jej dziwny wygląd pustej rubryki, co z kolei skłoniło mnie do refleksji, czy moje pierwotne podejrzenia nie były jednak słuszne i to nie ona była tą dziewczynką o okrągłych oczach na trzech fotografiach stojących w jej sypialni. Fakt, że na żadnym z nich nie było ojca ani matki, wskazywałby, że jej stosunki z nimi nie należały do zbyt serdecznych. Tata jednak twierdził, że radosne zdjęcia wystawiane na widok publiczny nigdy nie są wiarygodnym świadectwem najgłębszych uczud. Według niego, jeśli komuś do tego stopnia brakuje pewności siebie, że potrzebuje ciągłego pokrzepienia w postaci wspomnieo „dawnych dobrych dni', to znaczy przede wszystkim, że „uczucia te wcale nie były aż tak głębokie, jak się zdawało”. Nawiasem mówiąc, u nas w domu nigdzie nie było moich zdjęd, a jedyna klasowa fotografia, jaką tata kiedykolwiek zamówił, pochodziła ze szkoły podstawowej w Sparcie; siedziałam na niej ze sklejonymi sztywno kolanami i rozleniwionym wzrokiem na tle krajobrazu niczym w Parku Narodowym Yosemite, ubrana w różowy kombinezon. „Typowe - orzekł toto. - Każą mi zapłacid sześddziesiąt dziewięd dolarów, dziewięddziesiąt pięd centów za wielkie i małe odbitki zdjęcia, na którym moja córka wygląda, jakby dostała w głowę. To dowodzi, że jesteśmy przypięci do zautomatyzowanej linii montażowej biegnącej przez kraj długi i szeroki. Mamy się zamknąd i płacid, bo jak nie, to skooczymy w kontenerze.
deserów (gdzieś między Sorbet z Owoców Męczennicy Petit Fours), wysączyła resztkę wina i rozpoczęła porywająca projekcję Życia Smolce 'a Wyannocha Haweya. - Poznałam go w Chicago - zaczęła, odchrząknąwszy, kiedy kelner podskoczył, aby jej nalać resztkę wina z butelki. - Poproszę ciasto czekoladowe Walhalla z... - Lodami z białą czekoladą i polewą karmelową? - zaświergotał kelner. - Dla wszystkich. I czy mogłabym dostać listę brandy? - Naturalnie, proszę pani. Ukłonił się i wycofał na swoje bujne pastwisko okrągłych stolików i złoconych krzeseł. - Boże, to było całe wieki temu - westchnęła. Wzięła do ręki łyżeczkę i zaczęła obracać ją w palcach. - Tak, był wyjątkowym mężczyzną. Nieznośnie dowcipnym. I aż do przesady hojnym. A przy tym umiał tak cudownie gawędzić. Przyciągał do siebie ludzi. Kiedy Smoke... Dubs, wszyscy, którzy coś dla niego znaczyli, nazywali go Dubs, kiedy Dubs opowiadał jakąś historię, nie było człowieka, który by nie umierał ze śmiechu. - Ludzie, którzy umieją opowiadać, są fascynujący - powiedziała Leulah, prostując się z ożywieniem na krześle. - Jego dom wyglądał, jakby żywcem wyjęty z Przeminęło z wiatrem: ogromny, z białymi kolumnami, długim białym płotem i wielkimi magnoliami. Zbudowany w tysiąc osiemset którymś roku. To jest na południu Wirginii Zachodniej, pod Findley. Nazwał go „Wrzosowe Wrota”, już nawet nie pamiętam dlaczego. - Byłaś tam kiedyś? - spytała Leulah z zapartym tchem. Hannah skinęła głową. - Och, wiele razy. Kiedyś to była plantacja tytoniu, półtora tysiąca hektarów, ale Smoke miał tylko pięćdziesiąt. A dom jest nawiedzony. Wydarzyła się tam jakaś okropna historia, już nie pamiętam, o co chodziło, to miało coś wspólnego z niewolnikami... Przekrzywiła głowę, próbując sobie przypomnieć, a my wszyscy pochyliliśmy się do przodu jak przedszkolaki podczas czytania bajek. - Działo się to tuż przed wojną secesyjną. Dubs mi o tym opowiadał. Zdaje się, że córka właściciela majątku, piękna dziewczyna, słynąca z urody w całym okręgu, zakochała się w niewolniku i zaszła z nim w ciążę. Po urodzeniu się dziecka jej ojciec kazał służącym zabrać niemowlę do piwnicy i wrzucić do pieca. Od tamtej pory w czasie burzy albo w letnie wieczory, kiedy w kuchni chowały się świerszcze... Smoke ogromnie lubił świerszcze, z piwnicy dochodził płacz dziecka. Słychać go w ścianach. A na podwórzu rośnie wierzba, z której robiono podobno bicze do chłostania niewolników. W pniu tej wierzby wyryte są
inicjały dziewczyny i niewolnika. Pierwsza żona Smoke'a, Dorothy Ellen, nie znosiła tego drzewa, uważała, że jest przeklęte. Ale Smoke nie pozwolił go ściąć. Powiedział, że w życiu nie można udawać, że okropne rzeczy się nie zdarzają. Nie wolno go wybielać. Przechowujemy w sobie wszystkie blizny i ślady przeszłości. Tak się uczymy i dzięki temu staramy się być coraz lepsi. - To musi być naprawdę stara wierzba - stwierdził Nigel. - Smoke miał bardzo głęboką świadomość historii. Nie wiem, czy rozumiecie, o co mi chodzi. To mówiąc, Hannah wpatrywała się we mnie bardzo uważnie, więc automatycznie kiwnęłam głową, ale naprawdę rozumiałam, co ma na myśli. Da Vinci, Martin Luther King, Czyngis-chan, Abraham Lincoln, Bette Davis - kiedy czyta się ich biografie, widać, że już jako miesięczne niemowlęta gaworzące w rozhuśtanej kołysce na końcu świata, nosili na sobie historyczne piętno. Tak jak inne dzieci mają baseball, dzielenie liczb wielocyfrowych, matchboksy, hula-hoop, tak one mają Historię, w związku z tym bywają podatne na przeziębienia, czasami nielubiane, często prześladowane fizycznymi ułomnościami (na przykład Byron urodził się ze zdeformowaną stopą, a Maugham okropnie się jąkał), co czyni z nich wewnętrznych emigrantów. Tam, na wygnaniu, zaczynają rozmyślać o ludzkiej anatomii, prawach obywatelskich, podbojach Azji, Straconych mowach tak porywających, że dziennikarze zapominają o robieniu notatek lub o tym, aby się wcielić w rolę prostytutki, heroiny, megiery i sześćdziesięcioletniej królowej Anglii (a wszystko to w ciągu czterech lat). - Wygląda na super gościa - zauważyła Jade. - Wyglądał - poprawił ją Nigel. - I byliście, hm... ? - spytał Charles. Nie dokończył, pozwolił, aby reszta zdania sama znalazła drogę do wiadomego motelu i łóżek z prześcieradłami jak papier ścierny i przysłowiowo skrzypiącymi materacami. - Byliśmy przyjaciółmi - powiedziała z naciskiem Hannah. - Smoke nie lubił takich wysokich kobiet. Gustował w drobniutkich, porcelanowych laleczkach. Wszystkie jego żony, Dorothy Ellen, Clarisse i biedna Janice, wszystkie miały niespełna metr pięćdziesiąt. Zachichotała jak nastoletnia uczennica, po czym westchnęła i oparła głowę na ręku. W tej pozie wyglądała jak nieznana kobieta ze zdjęcia z czyjejś biografii - pod czarno-xxxbiałą fotografią widnieje podpis: Na przyjęciu w Cuernavaca, koniec lat siedemdziesiątych. (To nie była jej biografia, tylko jakiegoś zażywnego laureata Nagrody Nobla, obok którego przypadkiem siedziała, ale tak frapujące były jej czarne oczy, błyszczące włosy i surowy wyraz twarzy, że czytelnik zaczynał się zastanawiać, kim była, i nie miał ochoty dalej czytać,
jeśli nie było o niej więcej wzmianek). Opowiadała o Smoke'u Harveyu przez cały deser z czekoladowego ciasta Walhalla na ciepło, kontynuowała, kiedy podano nam wybór angielskich serów wiejskich, podczas dwóch odegranych na pianinie interpretacji could have danced all night. Była jak grecka urna Keatsa zostawiona pod strumieniem lejącej się wody: przelewało się z niej, ale ona nie mogła się powstrzymać. Kelner wrócił z jej kartą kredytową, a ona dalej gadała. Szczerze mówiąc, zaczęło mnie to trochę drażnić, jak gramofon, który na okrągło gra te same pięć taktów z Efoiry Madigan, więc muzyka nie płynie w powietrzu, tylko zgrzyta tępo. A jak stwierdził tata po pierwszej randce z chrabąszczem majowym, Betiną Mendejo, w Cocorro w Kalifornii (w czasie kolacji w Tortilli Mexicana wywlokła na światło dzienne wszystkie swoje domowe brudy, opowiadając tacie o tym, jak jej były mąż, Jake, ukradł jej wszystko, łącznie z Dumą i Ego): „Ciekawe, że to właśnie sprawy, o których człowiek wzdraga się zbyt dużo mówić, w końcu opowiada w całej rozciągłości, i to niejednokrotnie bez niczyjej zachęty”. - Czy ktoś chce ostatni kawałek tego angielskiego sera? - zapytał Nigel, odczekawszy nie dłużej niż sekundę, zanim nałożył sobie ów ostatni kawałek angielskiego sera wiejskiego. - To przeze mnie umarł - powiedziała Hannah. - Nieprawda - zaprotestował Charles. Ale Hannah go nie słyszała. Twarz jej nasiąkła lepką czerwienią. - Zaprosiłam go - powiedziała. - Nie widzieliśmy się szmat czasu, oczywiście rozmawialiśmy przez telefon, ale wiecie, jak to jest. Był wiecznie zajęty. Bardzo mi zależało, żeby przyjechał na przyjęcie. Richard, który pracuje ze mną w schronisku, zaprosił swoich znajomych z różnych stron świata, przez trzynaście lat pracował w Korpusie Pokoju i cały czas utrzymuje kontakt z wieloma ludźmi, których tam poznał. Prawdziwy międzynarodowy tłum. Miała być wspaniała zabawa. Czułam, że Smoke powinien się trochę rozerwać. Jedna jego córka, Ada, właśnie wzięła rozwód, druga, Shirley, urodziła dziecko i nazwała je Chryzantema. Wyobrażacie sobie kogoś o imieniu Chryzantema? Zadzwonił do mnie i żalił się w słuchawkę. To była ostatnia rzecz, o jakiej rozmawialiśmy. - Gdzie pracował? - spytała Jade. - W banku - odparł Nigel. - Ale napisał też jakiś kryminał, prawda? Zdrada diabla czy coś. Hannah znowu jakby nie usłyszała. - Ostatnia rzecz, o jakiej rozmawialiśmy, to chryzantemy - powtórzyła Hannah do obrusa.
Ciemność za wachlarzowymi oknami ukoiła salę i złocone krzesła, tapetę w lilie, nawet wdowi żyrandol co nieco się odprężył, jak rodzina, która wreszcie pozbyła się zamożnego gościa i mogła teraz gnieść poduszki na krzesłach, jeść palcami, pozdejmować sztywne, niewygodne buty. Chłopak przy pianinie grał Why can't a woman be morę like a man, która była przypadkiem ulubioną piosenką taty. - Niektórzy ludzie są delikatni jak motyle i wrażliwi, i na was ciąży odpowiedzialność, aby ich nie zniszczyć - ciągnęła. - Właśnie dlatego, że możecie to zrobić. Znowu patrzyła prosto na mnie, w jej oczach tańczyły maleńkie świetlne ogniki. Próbowałam się do niej uśmiechnąć, ale nie przyszło mi to łatwo, ponieważ widziałam, że jest pijana. Powieki opadały jej ciężko jak leniwe rolety, zbyt usilnie starała się zaganiać słowa, żeby nie rozbiegały się na wszystkie strony, więc wpadały na siebie, zderzały się i deptały sobie po piętach. - Wychowywałam się w wiejskiej rezydencji - ciągnęła. W... w bogatej rodzinie. Opływaliśmy we wszelkie dobra i przywileje. Człowiek wtedy myśli, że jest lepszy od innych. Należysz do miejscowej elity, więc możesz kopać ludzi w dupę, żeby dochrapać się kolejnych przywilejów i kolejnych dóbr. - Patrzyła teraz na Jade, a słowa „dobra” powiedziała tak, jakby odgryzała kawałek batonika. - Zwykle muszą minąć całe lata, zanim... się przełamie to uwarunkowanie. Starałam się przez całe życie i do tej pory potrafię wykorzystywać ludzi. Jestem świnią. Pokaż mi, czego nienawidzisz, a powiem ci, kim jesteś. Nie mogę sobie przypomnieć, kto to powiedział... Urwała. Jej załzawione oczy zatoczyły się na środek stolika i zaczęły podskakiwać wokół wazonu z różami. Zerkaliśmy na siebie spłoszeni i wstrzymywaliśmy oddech, zdegustowani jak ludzie w restauracji, kiedy do środka wpada pijak i szczerząc brązowe zęby, zaczyna wykrzykiwać coś na temat Wolności. Hannah sprawiała wrażenie, jakby nagle zrobił się w niej przeciek, i jej charakter, zwykle taki skrupulatny i opanowany, zaczął się rozlewać po całej restauracji. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby się tak zachowywała i tak mówiła, podejrzewałam, że inni też nie. Wpatrywali się w nią z odrazą, a jednocześnie' zafascynowani, jakby oglądali spółkujące krokodyle w programie przyrodniczym. Zęby zaczepiały o dolną wargę, między brwiami pojawiły się dwie drobne zmarszczki. Przeraziłam się śmiertelnie, już czekałam, aż nam oświadczy, że musi zamieszkać w kibucu albo wyjechać do Wietnamu, gdzie będzie paliła haszysz i zostanie bitnikiem (będziemy ją nazywać „Hanoi Hannah”), albo zacznie nas nagle besztać za to, że jesteśmy jak nasi rodzice, tak samo wstrętni i staroświeccy. Albo się rozpłacze. To była najgorsza myśl. Oczy miała wilgotne niczym dwie mętne kałuże. Miałam wrażenie, że niewiele jest na świecie bardziej
przerażających rzeczy niż pochlipująca dorosła osoba - nie mówię o samotnej łzie wymykającej się podczas wzruszającej reklamy, ani o dostojnym szlochu na pogrzebie, ale o płaczu na podłodze w łazience, w biurze, w garażu, z palcami przyciśniętymi histerycznie do powiek, jak gdyby był tam jakiś klawisz ESC albo BACKSPACE. Ale Hannah się nie rozpłakała. Podniosła głowę i rozejrzała się po sali oszołomiona jak ktoś, kto się właśnie obudził na dworcu autobusowym, a na czole odcisnęły mu się szwy i guzik rękawa koszuli. Prychnęła. - Wynośmy się stąd, do diabła.
***
Przez resztę tygodnia, a nawet jeszcze dłużej, sześćdziesięcioośmioletni Smoke Wyannoch Harvey żył niejako nadal. Zalewając nas potokiem szczegółów dotyczących jego osoby, ale także swoim przeciekającym załamaniem, Hannah w jakiś sposób przywróciła go do życia niczym Frankenstein swojego potwora, tak że w naszych umysłach (nawet aż do bólu pragmatycznego Nigela) Smoke jakby wcale nie umarł, tylko po prostu znalazł się chwilowo za kulisami (może na przykład został porwany?). Jade, Leulah, Charles i Milton byli na patio w chwili, kiedy Smoke zanurkował na spotkanie ze śmiercią (oboje z Nigelem powiedzieliśmy pozostałym, że po prostu „bawiliśmy się w środku”, co formalnie rzecz biorąc, było prawdą). Cała czwórka zadręczała się najróżniejszymi „gdyby tylko”. - Gdybym tylko bardziej uważała, co się dookoła dzieje - jęczała Lu. - Gdybym tylko nie poszedł dopalić tego ostatniego jointa - mruczał Milton. - Gdybym tylko nie przystawiał się do Lacey Laurels ze Spartanburgam, która skończyła projektowanie mody w Spartan Community College - narzekał Charles. - Litości - zniecierpliwiła się Jade, przewracając oczami. Potem odwróciła się, żeby popatrzeć na pierwszo - i drugoklasistów stojących w kolejce po gorącą czekoladę za dwa dolary. Wszyscy co do jednego zadrżeli pod jej spojrzeniem. Tak zapewne czują się przerażone gryzonie na samą myśl o orle przednim. - To ja byłam z was wszystkich najbliżej. Jak trudno, waszym zdaniem, zauważyć człowieka w zielonym mundurze pływającego w basenie twarzą do dołu? Mogłam skoczyć do
wody i faceta uratować. Spełniłabym dobry uczynek, który zagwarantowałby mi przejście przez bramy raju. Ale gdzie tam, teraz będę cierpiała na nerwicę pourazową i możliwe, że nigdy się z tego nie otrząsnę, dociągnę jakoś do trzydziestki, a potem zamkną mnie w szpitalu dla wariatów z zielonymi ścianami i będę się snuła po korytarzach w brzydkiej koszuli nocnej, z owłosionymi nogami, bo nie dadzą mi do ręki nic ostrego, żebym nie podcięła sobie żył. Tej niedzieli z ulgą stwierdziłam, że Hannah wróciła do formy i znów śmiga po mieszkaniu w biało-czerwonej podomce. - Blue! - zawołała wesoło, kiedy stanęłyśmy z Jade w drzwiach. - Jak dobrze cię widzieć! Co u ciebie słychać? Hannah nie komentowała ani nie przeprosiła za swoje pijackie zachowanie w Hiacyntowych Tarasach i dobrze, bo wcale nie byłam pewna, czy ma za co przepraszać. Tata mówił, że niektórzy ludzie, aby zachować zdrową równowagę psychiczną, potrzebują się od czasu do czasu trochę ubabrać. Nazywał to „czechowszczyzną”, po prostu co jakiś czas muszą wypić o jednego za dużo, pobełkotać, unurzać się dobrowolnie we własnym smutku jak w gorących źródłach. - Podobno Einstein raz w roku musiał dać sobie upust i tak się urżnąć hefeweizenem, że kąpał się na golasa o trzeciej nad ranem w jeziorze Carnegie - opowiadał tata. - Trudno mu się dziwić, wyobraź sobie, że dźwigasz na barkach ciężar świata, w tym wypadku jedność czasu i przestrzeni, masz pojęcie, jakie to musi być męczące? Śmierć Smoke'a Harveya, a ściślej mówiąc, w ogóle każda śmierć, jest doskonałym i szacownym pretekstem, by można było pozwolić sobie na ten luksus, aby słowa zataczały się, ulatując z ust, aby jedno mrugnięcie oczami trwało tyle, ile staruszkowi o lasce zajmuje zejście po schodach. Szczególnie jeśli człowiek wygląda później jak nowo narodzony, tak jak tej niedzieli Hannah. Dwoiła się i troiła - pomagała Miltonowi nakryć do stołu, pobiegła do kuchni zdjąć z kuchenki gwiżdżący czajnik, a już po chwili znowu nurkowała do jadalni, energicznie składała serwetki w idealny wachlarz gejszy, a przez cały ten czas uśmiech nie odstępował jej ust niczym kielich podczas weselnych toastów. A jednak musiałam się wykazać dobrowolnym zaślepieniem, jeśli patrząc na tę ćwierkającą Hannah, usiłowałam przekonać samą siebie, że wszystko będzie jak dawniej, jak przed Cottonwood i przed balem maskowym. A może było na odwrót, może to Hannah zbyt usilnie starała się wypolerować wszystko na wysoki połysk, co przypominało upiększanie celi więziennej: choćbyś powiesił w niej najśliczniejsze zasłony i ułożył wokół pryczy bogate dywany, to i tak będziesz siedział w więzieniu.
Tego dnia „Obserwator Stocktoński” zamieścił drugi i ostatni artykuł o Smoke'u Harveyu, podsumowujący to, co już wiedzieliśmy: że jego śmierć nastąpiła wskutek tragicznego wypadku. Na jego ciele „nie wykryto żadnych śladów urazu”, za to „we krwi stwierdzono dwa i trzy dziesiąte promila alkoholu, co niemal trzykrotnie przewyższa dopuszczalne przez prawo Karoliny Północnej osiem dziesiątych promila”. Wszystko więc wskazuje na to, że Smoke Harvey przez nieuwagę wpadł do basenu, a ponieważ był zbyt pijany, aby pływać lub wołać o pomoc, w ciągu niespełna dziesięciu minut utonął. Ponieważ Hannah tak chętnie nam o nim opowiadała w Hiacyntowych Tarasach, a teraz promieniowała taką energią, Nigel nie wahał się ani minuty przed poruszeniem tego tematu. - Wiesz, ilu drinków Smoke musiałby nie wypić, żeby stężenie alkoholu w jego krwi osiągnęło normalny poziom? - zapytał, pukając się ołówkiem w brodę. - Ważył chyba ze sto dziesięć kilo, to pewnie jest jakieś dziesięć drinków na godzinę, nie? - Nie wiadomo, czy nie pił czystej - zauważyła Jade. - Szkoda, że w artykule nie podali więcej szczegółów z sekcji zwłok. Hannah obróciła się na pięcie od stolika, gdzie właśnie stawiała tacę z czerwoną herbatą. - PRZESTAŃCIE, NA MIŁOŚĆ BOSKĄ! Zapadła długa cisza. Trudno mi znaleźć słowa na opisanie, jak dziwnie i przejmująco zabrzmiał w tamtej chwili jej głos. Nie był zwyczajnie rozgniewany (chociaż gniew również się w nim czaił) ani zirytowany, nie zmęczony ani znudzony, po prostu dziwny (z głębokim, długim „i” brzmiącym trochę jak „iijii”)Potem, nie mówiąc ani słowa więcej, nie podnosząc głowy, z włosami, które opadały wzdłuż policzków jak zasłony na nieudaną sztuczkę magiczną, znikła w kuchni. Popatrzyliśmy po sobie. Nigel zdumiony pokręcił głową. - Najpierw zalewa się w trupa, a potem warczy nie wiadomo o co... - Pieprzony palant z ciebie - wycedził Charles przez zaciśnięte zęby. - Mówcie ciszej - upomniał ich Milton. - Wiecie co? - odezwał się podniecony Nigel. - Ona tak samo wybuchła, kiedy ją zapytałem o Valeria, pamiętacie? - To jej następna Różyczka - stwierdziła Jade. - Smoke Harvey jest jej Różyczką. Hannah ma dwie Różyczki... - Nie bądźmy od razu tacy dosadni - upomniał nas Nigel. - Zamknijcie się, do cholery jasnej! - wybuchnął ze złością Charles. - Wszyscy! Ja...
W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i z kuchni wyszła Hannah z tacą pełną steków z polędwicy wołowej. - Przepraszam cię, Hannah - odezwał się Nigel. - Nie powinienem tego mówić. Czasami ponosi mnie dramatyzm sytuacji i nie zastanawiam się nad tym, jak to brzmi. Że mogę kogoś urazić. Wybacz mi. Jego głos zabrzmiał według mnie głucho i bezbarwnie, ale i tak należały mu się entuzjastyczne recenzje. - W porządku - odparła Hannah. Na jej twarzy zamajaczył blady, obiecujący uśmiech - lina ratunkowa, której mogliśmy się uczepić i wygramolić na powierzchnię. (Nikogo by nie zdziwiło, gdyby powiedziała: „Wiesz, złotko, kiedy tracę nad sobą panowanie, niełatwo je odnaleźć” albo „To najbardziej rozcałowany biznes na świecie”, jedną rękę trzymając zawieszoną w powietrzu z niewidocznym martini). Odgarnęła Nigelowi włosy z czoła. - Trzeba cię ostrzyc. Nigdy więcej nie wspominaliśmy o Smoke'u Harveyu w obecności Hannah. Tym sposobem zakończyliśmy owo wskrzeszanie Łazarza, sprowokowane jej nietrzeźwym monologiem w Hiacyntowych Tarasach i naszym „co by było gdyby”. Kierowani współczuciem dla Hannah (która, jak stwierdziła Jade, „musi się czuć jak ktoś, kto zabił człowieka w wypadku samochodowym”), taktownie zwróciliśmy Wielkiego Człowieka, greckiego herosa czasów nowożytnych, którego lubiłam sobie wyobrażać jako Achillesa albo Ąjaksa („Dubs żył życiem setek ludzi naraz”, powiedziała Hannah, obracając w palcach batutę w postaci łyżeczki do herbaty), temu niepoznawalnemu miejscu, dokąd ludzie odchodzą po śmierci, Ciszy i wykursywionemu Koniec, wyłaniającemu się z czarno-białych ulic, i delirycznie uszczęśliwionym twarzom Jego i Jej na tle trzeszczącej ścieżki dźwiękowej. Ściślej mówiąc, zwróciliśmy go tam tylko chwilowo.
Zakochane kobiety Chciałabym wprowadzić małe uzupełnienie do często cytowanego pierwszego zdania powieści Lwa Tołstoja: Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób, „lecz gdy nadchodzą święta, szczęśliwe rodziny mogą nader szybko stać się nieszczęśliwe, nieszczęśliwe zaś, ku własnej trwodze, odnaleźć szczęście”. Dla van Meerów święta stanowiły bardzo szczególny okres. Od czasów, kiedy byłam bardzo mała, podczas grudniowej kolacji przy naszym słynnym, znakomitym spaghetti z sosem mięsnym (powszechnie wiadomo było również, że towarzyszyli
nam:
Żądza
polityczna
J.
Chase'a
Lambertona,
[1980]
oraz
siedemsetpięćdziesięciostronicowa Inteligencja L. L. MacCaulaya), tata lubił zadawać mi to samo pytanie: w jaki sposób moja aktualna szkoła włącza się w budowanie Świątecznego Nastroju. A więc tak: pan Pikę i jego niesławne bożonarodzeniowe polana do kominków w Brimmsdale w Teksasie; Tajemniczy Sklepik Świętego Mikołaja w stołówce szkoły w Sluder na Florydzie, sprzedający poskręcane tęczowe świeczki i brzydkie szkatułki na biżuterię; czterdziestoośmiogodzinne Miasteczko Zabawek w Lamego w stanie Ohio, zdewastowane przez ohydnych wandali z ostatniej klasy; i jedno wstrząsające przedstawienie w Boatley w Illinois - musical w reżyserii pani Harding, zatytułowany Historia małego Chrystusa. Z jakiegoś powodu temat tego przedstawienia rozśmieszył mnie jak Stan Laurel w krótkometrażowej komedii Metra z 1918 roku. Po kilku minutach tata płakał ze śmiechu. - A niech mnie! - wykrztusił pomiędzy kolejnymi spazmami. - Nie pojmuję, czemu żaden producent nie odkrył jeszcze tego dzieła jako niepowtarzalnego materiału na horror. Koszmar amerykańskiego Bożego Narodzenia lub coś w tym rodzaju. W tym scenariuszu drzemie również ogromny potencjał na kolejne sequele, a nawet cały serial telewizyjny. Wskrzeszenie św. Mikusia 6: Ostatnie Narodzenie. Albo Rudolf jedzie do pieklą. I hasło reklamowe: „Nie wracaj do domu na święta!”. - Tatusiu, to jest pora, kiedy powinniśmy się radować. - Więc jestem bardzo radośnie nastawiony na wtrysk paliwa w gospodarkę Stanów Zjednoczonych poprzez zakupienie rzeczy, których nie potrzebuję i na które mnie nie stać. Większość z nich zrobiona z dziwacznych plastikowych części, popęka po kilku tygodniach używania, wskutek czego rzeczony przedmiot nie będzie się więcej nadawał ani do użytku,
ani do naprawy, ja zaś ugrzęznę po uszy w monstrualnych długach, które wpędzą mnie w zmartwienia i bezsenne noce. Za to przyczynię się do seksownego wzrostu gospodarczego, podciągając obwisłe wskaźniki obrotów, tworząc nowe miejsca pracy, która w większości jest całkowicie zbędna i jałowa i może być wykonana szybciej, taniej i dokładniej przez komputerowy system przetwarzania danych wyprodukowany na Tajwanie. Tak, tak, Christabel, dobrze wiem, co to za czas. Mój domowy Ebenezer miał jednak bardzo niewiele krytycznych uwag na temat „plagi amerykańskiego konsumpcjonizmu”, „korporacyjnych rekinów z premiami wielkości Botswany” (nawet marnej aluzji do jednej z jego ulubionych teorii społecznych, tej o Jarmarcznym Amerykańskim Marzeniu), kiedy relacjonowałam mu, jak hucznie St. Gallway obchodzi święta Bożego Narodzenia. Wszystkie poręcze (nawet w Loomisie, zapomnianym budynku zesłania Hannah) udekorowano sosnowymi gałęziami, gęstymi i kłującymi jak wąsy drwala. Do wielkich drewnianych drzwi Eltona, Kopca i Vauxhallu przybito ogromne wieńce w stylu reformacji. Była też goliatowa choinka, a całą żelazną bramę wyjazdową na Horatio Way oplatały białe lampki mrugające jak zwariowane świetliki. Na pierwszym piętrze Kopca migocząca siedmioramienna menora, niezłomna i chuda niczym szkielet, robiła co mogła, aby dać odpór chrześcijańskim zapędom St. Gallway (za tę odważną linię obrony odpowiedzialność ponosił nauczyciel historii powszechnej, pan Carlos Sandborn). Wokół klamek drzwi wejściowych Hanoveru wisiały dzwoneczki od sań wielkości piłek baseballowych i wzdychały melodyjnie za każdym razem, kiedy spóźnieni uczniowie wbiegali na lekcje. Chyba tylko ten rozmach szkolnych uroczystości pozwolił mi odsunąć od siebie niepokój i przygnębienie wzbudzone przez burzliwe wydarzenia ostatnich kilku tygodni i udawać, że ich w ogóle nie było, jak sterty nieotwartych listów (które po otwarciu poinformują cię, że zbankrutowałeś). Poza tym, jeśli wierzyć tacie, amerykańskie święta są okresem zbiorowej śpiączki, kiedy wszyscy postanawiają udawać, że „nędza, głód, bezrobocie i AIDS to egzotyczne, wyjątkowo kwaśne owoce, na które szczęśliwie nie ma sezonu”, nie było więc wyłącznie moją winą, że Cottonwood, przyjęcie kostiumowe, Smoke i dziwne zachowanie Hannah zostały zepchnięte ze sceny za kulisy przez egzaminy semestralne, zbiórkę używanej odzieży organizowaną przez Peron (uczeń, który przyniósł najwięcej worków z ubraniami, wygrał Złoty Bilet, czyli dziesięć punktów do każdego egzaminu końcowego. „Wzmacniane worki ogrodowe na trawę i liście!”, ryczała Evita na porannym apelu. „Sto pięćdziesiąt litrów!”) oraz imprezę budzącą najwięcej emocji, oczko w głowie
przewodniczącego
rady
uczniowskiej,
Maxwella
Stuarta,
czyli
Bal
Bożonarodzeniowy, który on sam przemianował na Świąteczny Kabaret Maxwella. Niemałą rolę w tym grudniowym zamieszaniu odegrała też miłość. Niestety, nie moja.
***
Gdzieś w pierwszym tygodniu grudnia, w czasie godziny cichej nauki, do biblioteki wpadł jakiś pierwszoklasista i podbiegł do biurka, gdzie pan Fletcher rozwiązywał krzyżówkę. - Pan dyrektor Havermeyer chce, aby pan do niego jak najszybciej przyszedł powiedział chłopak. - W bardzo pilnej sprawie. Wyraźnie rozzłoszczony, że tak brutalnie oderwano go od Ostatecznej rozgrywki krzyżówkowych X-pertów (Pullen, 2003), pan Fletcher dał się wyprowadzić z biblioteki i powieść na górę w stronę Hanoveru. - No to stało się! - zaskrzeczała Cip. - Żona Fletchera, Linda, próbowała popełnić samobójstwo, bo Fletcher woli rozwiązywać krzyżówki niż uprawiać z nią seks! Ona woła o pomoc! - Pewnie masz rację - zawtórowała jej Ciap. Chwilę później do biblioteki weszli Floss Cameron-Crisp, Mario Gariazzo, Derek Pleats i jakiś pierwszak, którego nazwiska nie znałam (z bystrym wyrazem twarzy i rozmiękłymi ustami wyglądał na chodzący odruch Pawłowa). Wnieśli ze sobą compact-disc, mikrofon ze wzmacniaczem, bukiet czerwonych róż, futerał na trąbką i najwyraźniej zaczęli się przygotowywać do jakiejś próby: podłączali sprzęt grający, przestawiali stoliki pod ścianę obok Listy Bestsellerów pani Hambone. Oznaczało to, że Sibley Hemmings, Mały Nosek, musi się przesiąść. - A może ja nie mam ochoty się przesiadać - burknęła Sibley, marszcząc zadarty, symetryczny nos, który według Cip i Ciap wymodelował jej jakiś chirurg plastyczny z Atlanty, projektujący mnóstwo takich wysokiej jakości fragmentów twarzy dla dziennikarzy z CNN i jakiejś aktorki z Guiding Light. - Równie dobrze to wy się możecie przenieść. Nie będziesz mi rozkazywał. Ej, nie ruszaj tego! Floss i Mario bezceremonialnie podnieśli do góry ławkę z porozrzucanymi rzeczami Sibley - zamszową portmonetką, Dumą i uprzedzeniem (Austen, 1813) (nieprzeczytaną), dwoma czasopismami o modzie (przeczytane) - i przenieśli ją pod ścianę. Nieco z boku Derek Pleats, członek Jelly Roli Jazz Band (który chodził ze mną na fizykę), ćwiczył na trąbce
gamy. Floss zaczął zwijać obskurny brudnożółty dywan, a Mario pochylał się nad sprzętem elektronicznym i regulował dźwięk. - Przepraszam, ale co wy tu właściwie robicie? - zapytała Cip, podchodząc do Flossa i stając nad nim z rękami skrzyżowanymi na piersi. - Czy to jakaś próba anarchistycznego przewrotu? Chcecie przejąć władzę w szkole? - Bo jeśli tak, to możemy wam od razu powiedzieć, że to nie wypali - dodała Ciap, która też wstała z miejsca i też stanęła z rękami skrzyżowanymi na piersi. - Jeśli chcecie zacząć jakąś manifestację, to musicie się lepiej przygotować, bo Hambone siedzi w swoim gabinecie i nawet się nie obejrzycie, jak wezwie dyrektora. - A jeśli chcecie wydać oświadczenie, to najlepiej, żebyście zrobili to na porannym apelu, kiedy cała szkoła zbiera się w jednym miejscu. Możecie wtedy wziąć wszystkich uczniów jako zakładników. - No właśnie. I przedstawić swoje żądania. - I dyrekcja zrozumie, że jesteście siłą, z którą się musi liczyć. - I że nie można was lekceważyć. Ani Floss, ani Mario nie zwracali najmniejszej uwagi na mądre rady Cip i Ciap. Zabezpieczyli zwinięty dywan kilkoma krzesłami, Derek Pleats czule polerował swoją trąbkę miękką fioletową szmatką, a Odruch Pawłowa z językiem na wierzchu pochłonięty był sprawdzaniem mikrofonu i wzmacniacza. - Próba głosu, raz, dwa, trzy. Zadowolony dał znak pozostałym, a wtedy cała czwórka zbiła się w kupkę i zaczęła szeptać, kiwając z podnieceniem głowami (Derek Pleats wykonywał szybkie ćwiczenia palców). W końcu Floss wziął do ręki bukiet róż i wręczył mi go bez słowa. - O mój Boże - westchnęła Cip. Osłupiała trzymałam kwiaty przed sobą, a tymczasem Floss obrócił się na pięcie i potruchtał w stronę drzwi, gdzie po chwili zniknął za półką z książkami. - Nie otworzysz liściku? - zapytała mnie Cip. Rozdarłam małą kremową kopertę i wyciągnęłam ze środka karteczkę z jednym słowem napisanym kobiecym charakterem pisma. ZASZALEJMY - No i co tam jest? - dopytywała się Ciap, zaglądając mi przez ramię. Teraz już wszyscy w sali - Cip, Ciap, Mały Nosek, Jason Pledge o końskiej twarzy, Mickey Gibson, czyli Gorąca Głowa, Point Richardson - tłoczyli się wokół mojego stolika. Mały Nosek, fukając gniewnie, wyrwała mi liścik i popatrzyła z politowaniem na napisane
słowo, jakby to był wyrok skazujący. Potem podała go Gorącej Głowie, który uśmiechnął się do mnie i przekazał karteczkę Jasonowi Pledge'owi, który podał ją Cip i Ciap, a te pochyliły się nad kawałkiem papieru, jakby przejęły tajny rozkaz z czasów drugiej wojny światowej zaszyfrowany przez niemiecką Enigmę. - To jakieś pokręcone - orzekła Cip. - Totalnie... Nagle umilkły. Podniosłam wzrok i zobaczyłam nad sobą Zacha Soderberga. Pochylał się nade mną jak rododendron na wietrze, gęsta czupryna opadała mu niebezpiecznie na czoło. Miałam wrażenie, jakbym go nie widziała od lat, prawdopodobnie dlatego, że od tamtej naszej rozmowy o „pewnej dziewczynie” starałam się zawsze zachowywać, jakbym była bez reszty pochłonięta lekcją. Sterroryzowałam również Laurę Elms, aby do końca roku była moją partnerką w laboratorium, w zamian za co obiecałam, że będę za nią pisała sprawozdania z doświadczeń, i to w dwóch różnych wersjach, dla siebie i dla niej, żeby nas nie przyłapano na oszustwie i nie zawieszono w prawach ucznia. Tak więc odrabiając za nią lekcje, wiernie naśladowałam jej ubogie słownictwo, nielogiczny sposób myślenia i bulwiasty charakter pisma. Zach nie chciał już pracować z Lonny, musiał więc siedzieć z moją dawną partnerką, Kristą Jibsen, która nigdy nie odrabiała prac domowych, ponieważ zbierała pieniądze na operację zmniejszenia piersi. Krista pracowała w trzech miejscach: w sklepie z jedwabiem U Lucy, w Świecie Bajgli i w dziale ogrodniczym Searsa. Wszyscy dokładnie wiedzieliśmy, kiedy któryś z jej współpracowników zachorował, spóźnił się do pracy, kradł, zwolnił się albo wałkonił w magazynie, jak również to, że jeden z kierowników (jeśli dobrze pamiętam, jakiś cudzoziemiec z Searsa) zakochał się w niej i chciał dla niej rzucić żonę. Tymczasem Floss włączył compact disc. Z głośników eksplodowały jakieś cybernetyczne dźwięki disco z lat siedemdziesiątych. Ku memu bezgranicznemu przerażeniu Zach, nie odrywając ode mnie oczu (jak gdyby na mojej twarzy widział swoje odbicie oraz wykres tempa i wysokości kopnięć), zaczął przysiadać, podrygiwać, robić dwa kroki w przód, to znów dwa w tył, za nim zaś pozostali naśladowali go jak cienie. - Zaszalejmy. Salę rozgrzejmy. Jest super - śpiewali falsetem wszyscy czterej razem z Earth, Wind & Fire. - Zaszalejemy. Buty zedrzemy. Wstawaj, jest super! Jest super! Floss z chłopakami potrząsali ramionami, pstrykali i tańczyli fokstrota tak skoncentrowani, że widać było prawie fale przebiegające im przez mózgi jak taśmy dalekopisów na giełdzie papierów wartościowych (kopnij lewą w przód, dotknij z tyłu lewą, kopnij lewą, krok prawą w przód, prawe kolano). Derek grał na trąbce solówkę. Zach śpiewał i od czasu do czasu robił krok w bok albo
wypad ramieniem - wszystko z ogromnym zaangażowaniem, ale głos miał okropny. Zakręcił się w miejscu. Cip piszczała jak gumowa kaczka. Przed drzwiami do biblioteki zebrał się tłumek pierwszo i drugoklasistów, którzy z rozdziawionymi ustami gapili się na występ szkolnego zespołu. Niebawem do biblioteki wrócił pan Fletcher z Havermeyerem, a jednocześnie ze swojego gabinetu wyłoniła się bibliotekarka Jessica Hambone, która miała czterech mężów i wyglądała jak podstarzała Joan Collins. Podobno całe dnie spędzała na zakupach w Internecie, kupując artykuły z Limitowanej Kolekcji Biżuterii „Bogini Splendoru”. Nie wpadła jednak na scenę z ramionami w górze i sakramentalnym: „Dzieci, to jest biblioteka, a nie sala gimnastyczna”, wyślizgującymi jej się z ust jak neonki w akwarium, podczas gdy metalicznie zielony cień do oczu (doskonale harmonizujący z wiszącymi kolczykami „Zaczarowany zmierzch” oraz bransoletką „Galaktyczne marzenie”) odbijał światło świetlówek wiszących u sufitu i upodabniał ją do legwana zielonego. Tym razem pani Hambone zaniemówiła z dłonią przyciśniętą do piersi, szerokimi ustami obwiedzionymi cienką kreską jak zwłoki obrysowane białą kredą na miejscu zbrodni. Chłopcy nie przestawali pracowicie wycinać hołubców za plecami Zacha, który znowu zakręcił się w kółko. Lewa dłoń pani Hambone zadrgała. W końcu muzyka stopniowo ucichła i artyści znieruchomieli. Przez chwilę panowała cisza, po czym wszyscy - gapie przy drzwiach i uczniowie z godziny cichej nauki (z wyjątkiem Małego Noska) - wybuchnęli ogłuszającymi owacjami. - O mój Boże - jęknęła znowu Cip. - To nie może być prawda - zawtórowała jej Ciap. Biłam brawo i uśmiechałam się promiennie, podczas gdy zewsząd wpatrywały się we mnie wielkie zdumione twarze, jakbym była co najmniej tajemniczym kręgiem w zbożu. Uśmiechnęłam się promiennie do pani Hambone, która ocierała oczy koronkowym mankietem bluzki w stylu rokokowych poetów. Uśmiechnęłam się promiennie do uszczęśliwionego pana Fletchera, który wyglądał, jakby właśnie skończył rozwiązywać szczególnie trudną krzyżówkę. Uśmiechnęłam się nawet promiennie do Cip i Ciap, które wpatrywały się we mnie z niedowierzaniem i lękiem (zob. : Dziecko Rosemary, kiedy starzy ludzie wołają: „Niech żyje Szatan!”). - Blue van Meer - powiedział Zach, odchrząknął i podszedł do mojego stolika. Jarzeniowe światło utworzyło wokół jego włosów rozmytą aureolę, więc wyglądał jak Jezus z malowidła na oślizłych ścianach kościołów pachnących serem gruyere. - Czy pójdziesz ze mną na Bal Bożonarodzeniowy?
Kiwnęłam głową, a uwagi Zacha uszedł fakt, że na mojej twarzy malowała się groza i skrajna, nieprzezwyciężona niechęć. Za to na jego twarz wjechał uśmiech wielkości cadillaca, który po chwili razem z nim zawrócił i odjechał, jakbym co najmniej zgodziła się właśnie zapłacić „gotowizną” za beżowego pon-xxxtiaca grand prix metalika fuli wypas dwa patyki ponad cenę dealera. Uszło również jego uwagi - ściślej mówiąc, uwagi wszystkich obecnych że doświadczałam właśnie bardzo głębokiego poczucia straty doskonale znanego z Naszego miasta (Wilder, 1938). Uczucie to nasiliło się, kiedy Zach opuścił bibliotekę razem ze swoimi Temptations i nad wyraz zadowoloną z siebie miną (tata opisywał mi kiedyś analogiczny wyraz twarzy u członków plemienia Zwambee w Kamerunie, pojawiający się zawsze, ilekroć udało im się zapłodnić swoją dziesiątą oblubienicę). - Myślisz, że uprawiali seks? - spytała Ciap z dziurkami od guzików zamiast oczu. Siedziały obie dwa metry za mną. - E tam, myślisz, że gdyby uprawiali seks, to on by ją tak obskakiwał? Przecież to naukowo dowiedzione, że jak idziesz z facetem do łóżka, to przechodzisz z nagłówków na pierwszej stronie do działu nekrologów. On po prostu odgrywał przed nami Timberlake'a. - Musi być obłędna w łóżku. Pewnie jest „najlepszym przyjacielem mężczyzny”. - Na to, żeby być najlepszym przyjacielem mężczyzny, trzeba smyczy i sześciu striptizerek z Las Vegas. I zaczęły chichotać przenikliwym, świszczącym śmiechem, nie przejęły się nawet zbytnio, kiedy odwróciłam się i spiorunowałam je wzrokiem. Widzieliśmy z tatą Nasze miasto na Uniwersytecie Oklahomy we Flitch (jeden z jego studentów debiutował tam jako reżyser teatralny). Tata uważał, że idea carpe diem była mocno przesłodzona („Obudź mnie, jak kogoś zastrzelą”, powiedział i zapadł w drzemkę), głęboko mnie poruszyło, kiedy Emily Webb, grana przez drobniutką dziewczynę o włosach koloru iskier sypiących się z torów kolejowych, zrozumiała, że nikt jej nie widzi i że musi się pożegnać z Grover's Corners. W moim wypadku było na odwrót: czułam się niewidzialna, chociaż tak naprawdę wszyscy mnie widzieli, i gdyby Zach Soderberg ze swoim gzymsem włosów nad czołem był Grover's Corners, z największą chęcią porzuciłabym to miasto i uciekła. To ponure uczucie osiągnęło szczyt, kiedy idąc tego samego dnia na algebrę do Hanoveru, spotkałam Miltona trzymającego się za ręce z Joalie Stuart z drugiej klasy, jednym z tych drobniutkich dziewczątek, które można by zapakować do walizki, a w domu wozić na kucyku szetlandzkim. Jej śmiech brzmiał jak grzechotanie grzechotki albo groszków owocowych i drażnił, nawet kiedy człowiek zajmował się swoimi sprawami w odległości
kilku lat świetlnych od niej. Ledwie kilka dni temu Jade powiadomiła mnie, że Joalie i Czarny są szczęśliwą parą, nieustępującą Newmanowi i Woodward. - Dosłownie dwie papużki nierozłączki - powiedziała, wzdychając. - Sie masz, Haftka - rzucił Milton, kiedy się mijaliśmy. Uśmiechnęli się do mnie oboje. Joalie miała na sobie lodowato błękitny sweter, a szeroka brązowa opaska na włosach wyglądała, jakby gruba włochata dżdżownica grzebała jej za uszami. Szczerze mówiąc, nigdy się więcej nie zastanawiałam, jak by to było się z kimś związać (tata twierdził, że to niedorzeczne, dopóki nie skończę dwudziestu jeden lat, a co będzie potem, traktował jak Drobiazgi i Mniej Ważne Szczegóły, powiedzmy, jak kwestię dojazdów albo lokalizacji najbliższego bankomatu w nowym mieście. „Pomyślimy o tym, kiedy będziemy na miejscu”, mówił, zbywając problem machnięciem ręki), ale w tamtej chwili, kiedy mijałam Paula i Joannę uśmiechających się śmiało i nieprzej-xxxmujących się, że z odległości większej niż pięć metrów wyglądają jak goryl spacerujący z yorkiem, poczułam przemożny lęk na mglistą myśl o tym, że ktoś, kogo lubię, mógłby polubić mnie w przybliżeniu w takim samym stopniu. To matematyczne zagadnienie zaczęło się w mojej głowie dzielić pod kreską na złamanie karku, więc kiedy usiadłam w pierwszej ławce na algebrze, a pani Thermopolis usiłowała przy tablicy wycisnąć z naszych prac domowych jakąś krzepką funkcję, została mi w rękach nader niepokojąca liczba. Przypuszczam, że po kilku latach hazardu i obstawiania w ciemno niektórzy postanawiają zamienić swoje mizerne żetony na Zacha Soderberga, chłopaka, który jest jak szkolna stołówka: idealnie prostokątny i tak jasno oświetlony, że nie zostaje w nim nawet centymetr kwadratowy podniecającego półmroku czy intrygującej tajemniczości (nawet pod plastikowymi krzesłami ani za automatem z napojami). Najbardziej posępne miazmaty, jakich można by się po nim spodziewać, to odrobina pleśni na pomarańczowej galaretce. Poza tym był chodzącą papką ze szpinaku wyschniętym hot dogiem. Na jego powierzchnię nie dałoby się rzucić ani jednego makabrycznego cienia, choćby nie wiem jak długo próbować.
***
Podejrzewam, że było to jedno z tych grudniowych Pieskich popołudni, kiedy Miłość i jej nieodłączni kuzyni - Żądza, Chętka, Zadurzenie, Upojenie, Zatracenie (z których wszystkie co do jednego cierpiana ADHD lub zaburzenia hiperkinetyczne) wyrwały się na
wolność i w godowym szale terroryzowały okolicę. Po szkole tata podrzucił mnie do domu, a sam pojechał z powrotem na uniwersytet na zebranie wydziału. Ledwo zaczęłam odrabiać lekcje, zadzwonił telefon. Odebrałam, ale nikt się nie odezwał. Pół godziny później, kiedy zadzwonił znowu, poczekałam, aż włączy się automatyczna sekretarka. - Garecie, to ja, Kitty. Posłuchaj, muszę z tobą porozmawiać. Klik. Niecałe czterdzieści pięć minut później zadzwoniła znowu, głos miała spustoszony, zryty kraterami jak powierzchnia Księżyca, dokładnie jak Shelby Hollow, a przed nią Jessie Rosę Rubiman, i Berkley Steinberg, stara Berkley, która używała Sztuki niewinnego życia (Drew, 1999) i Weź życie w swoje ręce (Nozzer, 2004) jako podkładek pod doniczki z fiołkami alpejskimi. - Garecie, w... wiem, że nie lubisz, kiedy do ciebie dzwonię, ale naprawdę muszę z tobą porozmawiać. Czuję, że jesteś w domu, tylko nie chcesz odebrać. Proszę, podnieś słuchawkę. Czekała. Zawsze kiedy czekały, wyobrażałam je sobie na drugim końcu linii, jak stoją w pożółkłej kuchni, okręcają sobie kabel telefoniczny wokół palca wskazującego, aż robi się czerwony. Zastanawiałam się, czemu żadnej z nich nie przyjdzie do głowy, że to ja mogę słuchać ich żałosnego głosu, a nie tata. Myślę, że gdyby któraś odezwała się do mnie po imieniu, podniosłabym słuchawkę, próbowała ją pocieszyć, wytłumaczyć, że tata jest jedną z tych teorii, których nigdy nie można być całkowicie pewnym, nigdy nie można ich dowieść ponad wszelką wątpliwość. A choć teoretycznie istniała możliwość, że któraś kobieta, olśniona błyskiem geniuszu, potrzebnego, aby rozszyfrować tego mężczyznę, zdoła dotrzeć do samej jego istoty, szanse na to były tak nieznośnie znikome, że nie warto narażać dla nich na szwank poczucia własnej godności (zob. : Niedopasowania, V. Close, 1998, rozdz. „Superstruny i M-xxxteoria, czyli tajemnicza teoria wszystkiego”). - No dobrze, w takim razie zadzwoń do mnie, jak będziesz mógł. Jestem w domu. Ale nawet jeśli wyjdę, możesz mnie złapać przez komórkę. Możliwe, że wyjdę. Potrzebuję jajek. Albo może jednak nigdzie nie będę wychodziła i zrobię sobie taco. Zresztą, zapomnij o tym telefonie. Będziemy w kontakcie. Sokrates zauważył kiedyś, że „Najgorętsza miłość kończy się najzimniej”. Zgodnie z tym spostrzeżeniem każde zakończenie romansu taty - a jestem pewna, że nigdy nie kłamał chrabąszczom majowym, nigdy nie udawał, że jego uczucia są czymś, czego nie da się zamknąć w określeniach „letni” i „niezobowiązujący” - powinno być słoneczną, radosną
imprezą, meczem polo i prawdziwym piknikiem. Sądzę, że tata sam tego nigdy do końca nie zrozumiał, wysłuchiwał tych szlochów z mieszaniną zakłopotania i żalu. Kiedy tego wieczoru wrócił do domu, zrobił to, co zwykle robił: odsłuchał nagrane wiadomości (tylko ściszył głos, kiedy się zorientował, kto mówi), po czym je skasował. - Jadłaś coś, Christabel? - zapytał. Wiedział, że słyszałam wiadomość nagraną na sekretarce, ale podobnie jak cesarz Klaudiusz w 54 roku, po usłyszeniu plotki krążącej po Rzymie, że jego ukochana żona Agrypina spiskuje przeciwko niemu i chce go otruć potrawą z grzybów podaną mu przez jego ulubionego eunucha, z jakichś powodów tata postanowił zignorować zapowiedzi nadchodzącego fatum (zob: Żywoty cesarzy, Swetoniusz, 121 r. n. e. ). Nie uczył się na własnych błędach.
***
Dwa tygodnie później, w wieczór Świątecznego Kabaretu Maxwella, zostałam bezceremonialnie aresztowana w domu Zacha Soderberga. Włożyłam czarną sukienkę koktajlową Jeffersonowej Whiteston, którą, jak twierdziła Jade, specjalnie dla niej zaprojektował sam Valentino, tylko że kiedyś, podczas dość burzliwej rywalizacji o względy pewnego półnagiego barmana w dyskotece Studio 54, niejakiego Gibba, ze złości oderwała metkę i w ten sposób przyczyniła się do amnezji rzeczonej garderoby. („Tak upadają imperia”, orzekła Jade, wzdychając teatralnie, kiedy obie z Leulah spinały sukienkę pod pachami i w talii, żeby przestała na mnie wisieć jak kamizelka ratunkowa. „Uwierz mi, że prokreacja z takim niedorozwojem będzie oznaczać koniec twojej cywilizacji. Ale podejrzewam, że nie miałaś wyjścia, skoro zaprosił cię przed całą szkołą. Co innego mogłaś powiedzieć poza tym, że o niczym innym nie marzysz, jak tylko zostać jego krakersikiem. Współczuję ci, że musisz spędzić cały wieczór z tym Kuporfem. Tak go teraz nazywają, Kupon. Pasuje do niego. To chodzący kod kreskowy: Super Oszczędności, Pięcioprocentowy Rabat z Dowodem Zakupu. - Poczęstuj się czekoladkami - powiedział tata Zacha, Roger, wyciągając do mnie miskę ze słodyczami. - Nie zmuszaj jej do jedzenia - skarciła męża mama Zacha, Patsy, i odgoniła jego rękę z naczyniem.
- Na pewno lubisz czekoladki. Wszyscy lubią czekoladę. - Roger - upomniała go Patsy. - Żadna dziewczyna nie włoży niczego do ust przed balem, kiedy jest taka zdenerwowana! Potem na pewno coś przegryzie. Zach, dopilnuj, żeby coś zjadła. - Dobrze - powiedział Zach, rumieniąc się jak zakonnica. Uniósł brwi i rzucił mi skruszone spojrzenie, kiedy Patsy przyklękła na jedno kolano na włochatym dywanie do kostek i wycelowała w nas obiektyw nikona. Tymczasem niezauważony przez Patsy Roger podszedł do mnie z lewej strony i znowu posunął mi porcelanową miskę. - Śmiało - powiedział bezgłośnie i puścił do mnie oko. Wyglądało na to, że Roge w bawełnianym swetrze i spodniach khaki - z kantami jak południki na obydwu nogawkach - byłby nader przekonującym dealerem białej damy, dynamitu, czarnego afgana, koksu, kwasu i słonecznego uśmiechu. Grzecznie wzięłam jedną czekoladkę, która zaczęła mi się topić w dłoni. - ROGER! - wykrzyknęła Patsy, cmokając z dezaprobatą (dwa dołeczki wcisnęły jej się w policzki). Jednocześnie pstrykała nam właśnie szesnaste zdjęcie, tym razem, jak siedzimy na kwiecistej kanapie z kolanami zgiętymi pod idealnym kątem prostym. Jak sama przyznała, Patsy miała fioła na punkcie robienia zdjęć. Cały pokój, każda twarda płaska powierzchnia w mieszkaniu usłana była jak altana dywanem niezgrabionych liści fotografiami krzywo uśmiechniętego Zacha, Bethany Louise z amforowymi uszami, kilkoma portretami Roge'a z czasów, kiedy nosił bokobrody, i samej Patsy z włosami bardziej kasztanowymi niż teraz, tworzącymi na głowie upstrzoną wstążeczkami babkę amaretto. Na jedynej wolnej od zdjęć, płaskiej powierzchni w salonie, czyli stoliku do kawy, leżała rozłożona plansza do gry w chińczyka, przerwanego w połowie rozgrywki. - Mam nadzieję, że Zach nie przyniesie ci wstydu na parkiecie - rzekła Patsy. - Na pewno nie - powiedziałam. - Ostatnio nic innego nie robił, tylko ćwiczył. Tak się denerwował! Całymi wieczorami kazał Bethany Louise powtarzać z nim kroki. - Mamo - upomniał ją Zach. - Wiedział, że to ryzykowne - włączył się Roge. - Ale mu powiedziałem, że powinien zamknąć oczy i rzucić się na głęboką wodę. - To w naszej rodzinie dziedziczne. - Patsy kiwnęła głową w stronę Roge'a. - Szkoda, że nie widziałaś tego jegomościa, kiedy mi się oświadczał.
- Czasami po prostu człowiek nie może się powstrzymać. - I dzięki Bogu! - Mamo, powinniśmy już iść - powiedział Zach. - Dobrze już, dobrze. Jeszcze jedno przy oknie. - Mamo... - Tylko jedno, tam jest takie cudowne światło. Obiecuję, że to będzie ostatnie. Nigdy przedtem nie byłam w domu pełnym, a nawet jeszcze więcej!!! Nie miałam nawet pojęcia, że takie siedliska życzliwości, takie kąpiele w pianie uścisków i czułych objęć w ogóle istnieją gdzieś poza naszą wyobraźnią, kiedy porównujemy własną burzliwą, zmienną rodzinę do sąsiadów z przeciwka, żyjących pozornie w błogiej szczęśliwości. Godzinę wcześniej, kiedy skręcaliśmy z Zachem na podjazd i zobaczyłam jego drewniany dom - szczery i otwarty jak rozłożona kanapka, podany niebu na kościstych palach - Patsy wybiegła nam na spotkanie przed ganek w zielonej bluzce opalizującej jak pancerz żuka, zanim jeszcze Zach zdążył zaparkować samochód („Wspominałeś, że jest ładna, ale nie powiedziałeś, że jest taka bajeczna! Zach wszystko trzyma przed nami w tajemnicy!”, wykrzyknęła. Nawet kiedy nie witała ludzi na podjeździe, łowiła samymi wykrzyknikami). Była bardzo ładną kobietą (chociaż jakieś dziesięć kilogramów grubszą niż za swoich amarettowych czasów): miała owalną, wesołą twarz przywodzącą na myśl tort waniliowy udekorowany wiśniami i z wielką pieczołowitością ustawiony na wystawie cukierni. Roge też był przystojny, ale zupełnie inaczej niż tata. Roztaczał wokół siebie atmosferę błyszczącej, świeżutko wykończonej łazienki z glazurą w modnym kolorze „biały żar”. („Pamiętaj, chłopcze, żeby zawsze mieć w swojej bryczce zapas paliwa. Napełniaj ją regularnie”). Patrząc mu w twarz, podświadomie spodziewałeś się w jego roziskrzonych niebieskich oczach i czystej, połyskującej skórze zobaczyć swoje odbicie, jak szelmowsko puszcza do ciebie oczko. Po zrobieniu dwudziestej drugiej fotografii (Patsy wymawiała to słowo po swojemu, akcentując drugą sylabę: foTOgrafii) pozwolono nam w końcu wyjść. Kiedy znaleźliśmy się w schludnym, beżowym przedpokoju, Roger ukradkiem wcisnął mi do ręki serwetkę pełną czekoladek, widocznie z nadzieją, że uda mi się je przemycić z domu. - Oj, czekaj - powiedział nagle. - Chciałem pokazać Blue Turnera. Myślę, że się jej spodoba. - Och, naturalnie! - zawołała Patsy i klasnęła w dłonie. - Tylko na sekundę - powiedział do mnie Zach. Niechętnie poszłam za nim na górę.
Uczciwie mówiąc, Zach zadziwiająco dobrze zniósł spotkanie z tatą, kiedy przyjechał po mnie swoją toyotą. Uścisnął mu dłoń (wyglądało na to, że nie podał „mokrej ścierki”, jak lubił zżymać się tata), zwracał się do niego z pełnym godności szacunkiem, a nawet zagadnął, jaki to będzie wspaniały wieczór, i zapytał, gdzie tata pracuje. Tata spiorunował go spojrzeniem, po czym lodowatym tonem odpowiedział najpierw na pierwszą uwagę: - Czyżby? A potem na drugie pytanie: - Wykładam nauki polityczne na uniwersytecie. Innym ojcom zrobiłoby się żal Zacha, przypomnieliby sobie, jak sami byli niedowarzonymi, dojrzewającymi nastolatkami, współczuliby mu i próbowali dodać odwagi. Niestety, tata przeciwnie, postanowił zrobić wszystko, aby chłopak poczuł się maleńki, może nawet niezasługujący na miano człowieka, a wszystko dlatego, że Zach ośmielił się nie wiedzieć, gdzie tata pracuje. Chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że liczba czytelników „Federal Forum” wynosi niecałe trzy dziesiąte procenta ludności Stanów Zjednoczonych, a w związku z tym tak naprawdę tylko garstka Amerykanów miała szansę przeczytać jego artykuły lub zobaczyć nader romantyczną (chrabąszcz majowy powiedziałby wyjątkowo męską” i „szałową”) czarno-białą foTOgrafię umieszczoną w kolumnie „Nasi zasłużeni autorzy”, nie lubił, kiedy mu przypominano, że jego edukacyjne wysiłki nie są tak powszechnie znane jak, powiedzmy, Sylwestra Stallone i Rocky'ego. Mimo to Zach wykazał optymizm bohatera filmów rysunkowych. - O północy - zawyrokował tata, kiedy wychodziliśmy z domu. - I radzę wziąć to sobie do serca. - Ma pan moje słowo, panie van Meeer! W tym momencie tata nie próbował już nawet ukrywać miny mówiącej: „Chyba sobie żarty stroisz”, a która niebawem przeobraziła się w: „Moje niezadowolenie osiągnęło właśnie epokę lodowcową”, a następnie: „Proszę bardzo, najlepiej od razu zastrzel tę siwą głowę”. - Masz miłego tatę - powiedział Zach, zapalając samochód. (O moim tacie można było powiedzieć tysiące rzeczy, ale na pewno nie to, że jest rozczulającym, rozmamłanym Miłym Człowiekiem). Wlokłam
się
za
Zachem
dusznym
korytarzem
pierwszego
piętra,
które
prawdopodobnie dzielił z siostrą, co można było wywnioskować z unoszących się tam zabójczych, bratersko-xxxsiostrzanych zapachów (woń sportowych skarpetek biła się z brzoskwiniowymi perfumami, woda kolońska kłóciła z wyziewami przechodzonej bluzy sportowej i groźbami, że „poskarżę się mamie”). Przeszliśmy koło otwartych drzwi do pokoju
- prawdopodobnie sypialni Bethany Louise - pomalowanego na kolor różowej gumy do żucia, stertę ubrań na podłodze (zob. : góra McKinley w: Almanach najważniejszych punktów topograficznych Ameryki Północnej, wydanie z 2002). Minęliśmy drugą sypialnię, gdzie przez niedomknięte drzwi zobaczyłam błękitne ściany, puchary i plakat z przypaloną blondynką w bikini. (Nie potrzebowałam zbyt bujnej wyobraźni, żeby uzupełnić obraz ostatnim oczywistym szczegółem: trzymany pod materacem sponiewierany katalog „Victoria's Secret” z posklejanymi kartkami). Zach zatrzymał się na końcu korytarza. Przed nim na ścianie, w złotym blasku lejącym się z wygiętego kinkietu, wisiał mały obraz, nie większy niż iluminator na statku. - Mój tata jest duchownym w kościele baptystów i kiedy w zeszłym roku odprawiał mszę „Czternaście nadziei” wśród wiernych był jakiś człowiek z Waszyngtonu. Nazywał się Cecil Roloff. Coś go natchnęło w czasie tej mszy, podszedł potem do taty i powiedział, że czuje się odmienionym człowiekiem. - Zach wskazał palcem obraz. - A tydzień później to przyszło do nas kurierem. Oryginał. Znasz takiego malarza Turnera? Oczywiście, że bardzo dobrze znałam „króla światła”, znanego również jako J. M. W. Turner (1775 - 1851), ponieważ czytałam osiemsetstronicową biografię tego malarza, przeznaczoną tylko dla dorosłych, napisaną przez Alejandra Penzance i wydaną tylko w Europie, pod tytułem Zepsuty artysta (1974). - Nosi tytuł Rybacy na morzu - poinformował mnie Zach. Zwinnie przeskoczyłam nad szortami gimnastycznymi w kolorze zielonego plastiku, leżącymi trupem na podłodze, i podeszłam bliżej, żeby się przyjrzeć obrazowi. Przypuszczałam, że rzeczywiście był oryginalny, chociaż nie należał do tych „świetlnych orgii”, w których artysta „pieprzy konwencje i łapie malarstwo za jądra”, jak Penzacne określił jedno z prawie abstrakcyjnych dzieł Turnera (Wprowadzenie, str. VIII). Ten obraz był ciemny, utrzymany w tonacjach mglistej szarości, zieleni i brązu. Przedstawiał maleńką łódkę pozornie zagubioną na morzu w czasie szalejącego sztormu. W żywiole klaszczących fal łódka wyglądała jak matchbox. Zza chmur wyzierał niespokojnie mały, blady księżyc cierpiący na lęk wysokości. - Dlaczego wisi na górze? - spytałam. Zach roześmiał się nieśmiało. - Mama chce, żeby wisiał blisko mnie i mojej siostry. Mówi, że to zdrowo spać w bezpośrednim sąsiedztwie sztuki. - Bardzo ciekawie posłużył się światłem - zauważyłam. - Trochę podobnie jak w Pożarze izby lordów i gmin, zwłaszcza na niebie. Tylko oczywiście tu użył zupełnie innej
palety. - Najbardziej lubię chmury. - Zach przełknął ślinę. Musiała mu się tam nazbierać chyba cała chochla. - Wiesz co? - Co? - Ta łódź przypomina mi ciebie. Popatrzyłam na niego. Było w nim tyle okrucieństwa, co w kanapce z masłem orzechowym z odkrojoną skórką (w dodatku się ostrzygł, żeby panama z włosów nie wisiała mu aż tak nisko nad czołem), ale przez tę uwagę znienawidziłam go w ułamku sekundy. Przyrównał mnie do jakiejś skorupy z żółtobrązowymi kropkami, bez twarzy, w dodatku źle sterowanej, bo za kilka chwil (wystarczyło popatrzeć na olejne wybrzuszenie, aby wiedzieć, że fala uderzy wściekle) łódź bez najmniejszych wątpliwości pójdzie na dno, a ten statek w rozmazanej plamie na horyzoncie, nieświadom katastrofy, bynajmniej nie płynie jej na ratunek. Tata też się wielokrotnie oburzał, kiedy ludzie samozwańczo obwoływali się jego wyrocznią delficką. Z tej przyczyny wielu jego uniwersyteckich kolegów z bezimiennych, nieszkodliwych towarzyszy zamieniało się w osobników, których tata nazywał „wyklętymi” i bite noires. Popełnili błąd, ponieważ próbowali go ująć w skrócie, uprościć, okroić, rozcieńczyć, mówić mu, Jak To Jest (i w dodatku Wszystko Nie Tak). Cztery lata temu, na światowym sympozjum z okazji otwarcia College'u DodsonaMinera, tata wygłosił czterdziestopięciominutowy wykład na temat Modele nienawiści i handel narządami, z którego był szczególnie dumny, ponieważ w 1995 roku pojechał do Huston, aby przeprowadzić wywiad z niejaką Sletnik Patruzką, która sprzedała swoją nerkę w zamian za wolność. (Ze łzami w oczach Sletnik pokazywała nam swoje blizny. „Do tej pory mnie boli”, powiedziała). Zaraz po wykładzie na podium zjawił się rektor college'u, Rodney Byrd, przesmyrgnął po scenie jak przestraszony karaluch, otarł niechlujne usta chusteczką i powiedział: - Bardzo panu dziękuję, doktorze van Meer, za to wnikliwe spojrzenie na sytuację w postkomunistycznej Rosji. Rzadko mamy okazję gościć w naszym kampusie bonafide rosyjskich emigre - powiedział, jakby chodziło o jakąś tajemniczą postać, jakąś nieuchwytną szarą eminencję. - Niecierpliwie oczekujemy pańskich zajęć w nadchodzącym semestrze. Jeśli ktoś ma jakieś pytania na temat Wojny i pokoju, to oto jest właściwy człowiek na właściwym miejscu. - (Rzecz jasna wykład taty dotyczył Europy Zachodniej, tata nigdy nie postawił stopy na terytorium Rosji. Chociaż biegły w językach obcych, nie znał rosyjskiego ni w ząb, poza Ha 6ora HaaeHca, a caM He njiouiaH, co znaczy „Pokładaj w Bogu nadzieję, ale
zamykaj swój samochód” i jest znanym rosyjskim powiedzeniem). - Żeby zostać do tego stopnia źle zrozumianym - skomentował tata - poinformowanym prosto w oczy, że jesteś tyle wart co kilka słów nawleczonych na chybił trafił na sznurek niczym poplamione podkoszulki wywieszone na sznurze do bielizny, to może wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej opanowanego człowieka. W klaustrofobicznym korytarzu panowała cisza, słychać było tylko oddech Zacha szumiący jak wnętrze muszli. Czułam, jak jego wzrok ocieka po mnie, jak prześlizguje się po sztywnych fałdach czarnej sukni Jeffersonowej, która, jeśli przymknąć lekko oczy, przypominała odwrócony do góry nogafrii grzyb shitake. Miałam wrażenie, jakby srebrzystoczarny materiał mógł w każdej chwili złuszczyć się ze mnie niczym folia aluminiowa z pieczonego kurczaka. - Blue? Popełniłam poważny błąd i popatrzyłam na niego. Jego twarz o absurdalnie długich rzęsach, jak u krów rasy jersey, jaskrawo oświetlona kinkietem znad Turnera, leciała prosto na mnie niczym Gondwana, gigantyczny prakontynent półkuli południowej, dryfujący w kierunku bieguna sto dwadzieścia milionów lat temu. Chciał, aby nasze płyty tektoniczne się zderzyły, chciał wepchnąć jedną na drugą, aby stopiony materiał skalny z wnętrza Ziemi wypiętrzył się na powierzchnię w postaci kapryśnego, nieobliczalnego wulkanu. Takie chwile, jakie przeżywałam wcześniej tylko w snach: moja głowa spoczywała wtedy w cul-xxxde-xxxsac ramienia Andrea Verdugi, usta w alkoholowych oparach wody kolońskiej w ślepej uliczce jego szyi. I kiedy tak patrzyłam na twarz Zacha zawieszoną na skrzyżowaniu Pożądania i Nieśmiałości, cierpliwie czekającą na zielone światło (chociaż wokół nas nie było żywej duszy), można by pomyśleć, że wezmę nogi za pas i ucieknę, gdzie pieprz rośnie, rzucę się w swoim pokoju na łóżko i będę myślała o Miltonie (przez cały wieczór snułam się po tajemnym Niby-świecie i wyobrażałam sobie, że to on spotkał się z tatą, że to jego rodzice śmigali po salonie). Nic z tego, ponieważ w tym osobliwym momencie przed oczami stanął mi nie kto inny tylko Hannah Schneider. Widziałam ją w szkole po południu, tuż po szóstej lekcji. W czarnej wełnianej sukience z długim rękawem i czarnym obcisłym płaszczu, z głową schyloną ku ziemi szła ciężkim krokiem w stronę Hanoveru. W ręku trzymała kremową teczkę na płótna. Wprawdzie zawsze była bardzo drobna, ale tym razem jej sylwetka skuliła się jeszcze bardziej, zwłaszcza ramiona zgarbiły się i schudły, wręcz powgniatały, jakby ktoś je przytrzasnął drzwiami. I teraz, kiedy sterczałam w korytarzu na piętrze w domu Zacha, złapana w sidła ckliwej sceny, i czułam się, jakbym znowu była w Cottonwood, koszmar tamtej chwili, obraz
Hannah przytulonej do Doca tak bardzo, że mogłaby mu policzyć wszystkie siwe włosy na brodzie, stała się wręcz nie do zniesienia. Jak ona mogła ścierpieć jego dłonie, jego rozklekotane ramiona, jak mogła nazajutrz rano spojrzeć na niebo sterylne niczym szpitalna podłoga? Co się z nią działo? Coś się działo, i to coś bardzo złego, ale ja byłam za bardzo pochłonięta sobą, Jade, Lu, Czarnym i tym, ile razy kichnął, Nigelem i swoimi włosami, żeby przejmować się tamtymi sprawami. (Największą obsesją przeciętnej amerykańskiej dziewczyny są jej włosy: rozdwojone końcówki, trwała ondulacja, równo przystrzyżona grzywka, prostowanie loków w zdumiewający sposób przyćmiewają wszystkie inne problemy, łącznie z rozwodami, morderstwami i wojną atomową, pisze dr Michael Espiland w Zawsze pukaj przed wejściem [1993]). Co takiego się wydarzyło, co skłoniło Hannah, aby zstąpiła do Cottonwood na podobieństwo Dantego zstępującego do Piekła? Co sprawiło, że zaczęła replikować tę sekwencję autodestrukcji, a proces ten nabierał zastraszającego tempa po śmierci jej przyjaciela, Harveya Smoke'a: upijała się, przeklinała, schudła i wyglądała jak wygłodniała wrona. Niedola lubi się mnożyć, jeżeli się jej szybko nie zapobiegnie. Podobnie pech, jak twierdzi Irma Stenpluck, autorka Luki wiarygodności (1988). Na stronie trzysta dwudziestej dziewiątej stwierdza,
że wystarczy,
aby człowieka spotkało
drobne
niepowodzenie, a ani się obejrzy, jak „cały jego statek pogrąży się w Oceanie Atlantyckim”. Może to nie była nasza sprawa, a może właśnie przeciwnie, może Hannah miała nadzieję, że któreś z nas oderwie wreszcie oczy od własnego wybujałego , ja” i choć raz zapyta, czy U NIEJ wszystko w porządku, i to nie po to, aby knuć wścibską intrygę, lecz ponieważ jest po prostu naszą przyjaciółką i najwyraźniej przeżywa kryzys. Nienawidziłam siebie wtedy, w korytarzu, kiedy stałam przed Turnerem i Zachem Soderbergiem i balansowałam na krawędzi wyschniętego kanionu jego pocałunku. - Coś ci chodzi po głowie - zauważył cicho. Znalazł się Carl Jung, pieprzony Freud. - Chodźmy stąd, dobrze? - powiedziałam szorstko i odsunęłam się. Zach się uśmiechnął. To było niewiarygodne, jego twarz po Prostu nie potrafiła wyrażać gniewu, mniej więcej tak, jak niektórzy Indianie - Mohawkowie czy Hupa - nie mają słowa na określenie koloru fioletowego. - Nie chcesz wiedzieć, dlaczego jesteś podobna do tej łodzi? - zapytał. Wzruszyłam ramionami, a moja suknia westchnęła. - To dlatego, że księżyc na tym obrazie świeci tylko na nią i na nic innego. O tu, popatrz, tylko ona się mieni. Nie pamiętam zresztą, czy powiedział właśnie to, czy też wyrzucił z siebie lawę,
popiół i gorący gaz innego odkrycia miesiąca, ponieważ nie miałam ochoty dłużej tam sterczeć i schodziłam już po schodach. Na dole znowu natknęłam się na Patsy i Rogera, którzy stali dokładnie tam, gdzie ich zostawiliśmy, niczym dwa wózki na zakupy porzucone w alejce ze słodyczami. - Prawda, że to prawdziwe cacko?! - wykrzyknęła Patsy. Machali nam na pożegnanie, kiedy wsiadaliśmy z Zachem do toyoty. - Dziękuję! Mam nadzieję, że wkrótce znowu się spotkamy - zawołałam. Wtedy na ich twarzach wybuchły istne fajerwerki. Jakie to dziwne, że takie urocze stokrotki jak Zach, Patsy i Roger szybują po tym świecie, wirują na wietrze obok dwulist-xxxników zwierciadlanych, ostropestów plamistych, Hannah Shneider i Garethów van Meerów zaplątanych w gałęzie drzew, unurzanych w błocie. Należeli do tych ulotnych ludzi, których tata nie znosił, nazywał ich „pianką” i „kiziąxxxmizią” (albo swoim najbardziej pogardliwym określeniem: „słodziutki ludek”), jeśli stojąc w kolejce do kasy, przypadkiem podsłuchał fragment aż do bólu banalnej rozmowy. Mimo to, chociaż nie mogłam się już doczekać, kiedy dotrzemy na Kabaret i będę mogła się w końcu pozbyć Zacha (Jade i pozostali na pewno już tam będą, Czarny i Joalie też. Miałam nadzieję, że Joalie dostała jakiejś odrażającej wysypki, której żadnym sposobem nie mogła się pozbyć, mimo uporczywego stosowania najróżniejszych dostępnych bez recepty medykamentów), czułam coś jakby podziw dla pogody ducha tego dzieciaka. Potraktowałam jego niedoszły pocałunek z takim panicznym lękiem, jak gdyby stado szarańczy miało splądrować mój ogród, a on nie przestawał się do mnie uśmiechać i zapytał wesoło, czy mam dość miejsca na nogi. Kiedy mieliśmy już wyjeżdżać na drogę i obejrzałam się jeszcze raz na strome wzgórze, na którym stał drewniany dom Soderbergów, zobaczyłam, że Patsy i Roger w dalszym ciągu stoją prawdopodobnie objęci wpół i patrzą za naszym odjeżdżającym samochodem. Zielona bluzka Patsy przeświecała poszatkowana między sztachetami drzew. I chociaż nigdy w życiu nie przyznałabym się do tego przed tatą, kiedy Zach włączył jakąś muzykę pop, zastanawiałam się, czy to naprawdę jest takie okropne mieć tatę, który mruga wesoło jak gwiazdka, chłopaka o oczach tak błękitnych, że nikt by się nie zdziwił, widząc przelatujące po nich wróble, i mamę, która uparcie wpatruje się w miejsce, gdzie ostatnio widziała swego syna, niczym pies przywiązany przed sklepem i nieodrywający oczu od automatycznych drzwi. - Cieszysz się na bal? Skinęłam głową.
Włamywacz z Shady Hill Świąteczny Kabaret odbywał się w stołówce, która pod żelazną ręką Maxwella przeobraziła się w nastrojowy nocny klub w stylu wersalskim, z wazonami imitującymi sewrską porcelanę na szwedzkich stołach zastawionych tacami francuskich serów i ciast, ze złotą lametą i wielkimi prymitywnymi malowidłami przedstawiającymi zdeformowane dziewczęta na huśtawkach. Malowidła te przymocowane nad tablicą „Świata dość i czasu” (ze zdjęciami klasowymi gallwayańczyków od 1910 roku do dziś) miały wywołać frywolny nastrój Huśtawki Fragonarda (ok. 1767), ale zamiast tego nieodmiennie budziły skojarzenie z Krzykiem (Munch, ok. 1893). Na balu pojawiła się przynajmniej połowa grona pedagogicznego St. Gallway, głównie ci, których obarczono obowiązkiem pełnienia roli przyzwoitek, no i oto byli: Cudaczki-xxxWyśmiewaczki w swoich idiotycznych smokingach. Havermeyer stał obok swojej bladej, wychudzonej żony Glorii, ubranej w czarny aksamit. (Gloria bardzo rzadko pokazywała się publicznie. Podobno w ogóle rzadko wychodziła z domu, zwykle wolała się snuć po domu, skubiąc żelki piankowe i czytając romanse Circe Kensington, ulubionej pisarki wielu chrabąszczy majowych, dzięki którym znam najpopularniejszy tytuł tej znamienitej literatury: Klejnoty koronne Rochestera de Wheeling (1990). Przyszedł również wyłupiastooki pan Archer, który stał przy oknie i trzymał się parapetu elegancko wpasowany w granatowy garnitur jak zaproszenie w kopertę. Pani Thermopolis rozmawiała z panem Buttersem, jaśniejąc płochymi hawajskimi pomarańczami i czerwieniami. (Zrobiła też coś z włosami, chyba nałożyła piankę, która zamieniła jej loki w porosty). W drzwiach stał ulubieniec Hannah, pan Moats, sięgający głową prawie do futryny, ubrany w marynarkę w kolorze błękitu pruskiego jspodnie w szkocką kratę. (Za to jego twarz była prawdziwym nieszczęściem: nos, wydęte usta, broda, a nawet większa część policzków tłoczyły się w dolnej części jak pasażerowie uciekający z tonącego statku). Jade i cała reszta obiecali (przyrzekali na cały asortyment grobów swoich dziadków), że przyjadą na dziewiątą, ale było już wpół do jedenastej, a ich ani widu, ani słychu, nawet Miltona. Hannah też miała przyjść („Eva Brewster prosiła mnie, żebym wpadła”), ale jej również nigdzie nie widziałam. Tak więc utknęłam w samym sercu Zachwilówka, ziemi rodzinnej Lepkiej Ręki, Niebezpiecznych Obcasów, Roztrzęsionego Ramienia, Oddechu Kalkuty i Ledwo Słyszalnego Fałszującego Podśpiewywania Drażniącego Jak Każda Elektryczna Wiertarka, naj gęściej zapiegowanego śródmieścia na szyi pod lewym uchem,
poprzecinanej rzekami potu spływającego ze skroni do zlewiska w wąwozie na szyi. Na parkiecie panował kiełbasiany ścisk. Po prawej stronie, niecałe pół metra od nas, tańczyła była dziewczyna Zacha, Lonny Felix ze swym towarzyszem, Cliffordem Wellsem, który miał elfią twarz, ale jakby odwróconą do góry nogami, i był od niej niższy. I dużo szczuplejszy. Za każdym razem, kiedy wyginała się do tyłu, Clifford zaciskał zęby i natężał się, żeby ją utrzymać. Poza tym z zapamiętaniem oddając się wynalezionym przez siebie tornado-xxxobrotom, wymachiwała łokciami i ciernistymi tlenionymi włosami, najchętniej tuż przed moją twarzą, ilekroć Zach i ja zakończyliśmy właśnie obrót i ja byłam zwrócona przodem do stołu z bufetem (gdzie Peron robiła naleśniki z nutellą, nietypowo cicha w Błękitnej Rapsodii z bufiastymi rękawami), a Zach twarzą do okna. Przewodniczący rady uczniowskiej, Maxwell Stuart, nad wyraz podobny do Phineasa T. Barnuma w szkarłatnej aksamitnej marynarce, karygodnie zaniedbywał swoją towarzyszkę, Kimmie Kaczyński (smutną syrenę w zielonej satynowej sukience, zniechęconą, że nie udaje jej się przywabić swojego żeglarza) i radośnie przewodził ubocznej imprezie dziwolągów z zapuchniętymi oczami, czyli Jelly Roli Jazz Band. - Pardon - powiedział głos za moimi plecami. To była Jade, mój książę w srebrnej zbroi. Od razu zobaczyłam, że coś jest nie tak. Donnamara Chase w sztywnej różowej sukience w kształcie Dzwonu Wolności i jej chłopak, wiecznie oblizujący wargi Trucker, oraz kilkoro innych, jak Sandy Qunce-Wood, Joshua Cuthbert i Dinky, żywa, chodząca, buforowa pułapka, z rękami mocno zaciśniętymi wokół szyi biednego skazanego na niewolę Bretta Carlsona - wszyscy oni przestali tańczyć i patrzyli na Jade. Od razu wiedziałam dlaczego. Miała na sobie cienką, jedwabną sukienkę w mandarynkowym kolorze, dekolt opadał jej z przodu z impetem skoczka spadochronowego, tylko bez spadochronu. Była pijana, nie miała na sobie ani biustonosza, ani butów, i choć mierzyła wzrokiem Zacha i mnie z ręką na biodrze, co zwykle robiła, kiedy chciała kogoś przestraszyć, w tej chwili wyglądało to tak, jakby starała się ze wszystkich sił trzymać w garści i nie przeciec sobie między palcami. Z przedramienia zwisała jej para czarnych szpilek. - Jeśli pozwolisz, Kup... Kuponie... - Pochyliła się niebezpiecznie do przodu, aż się przeraziłam, że upadnie. - Muszę na chwilę pożyczyć od ciebie Haftkę. - Nic ci nie jest? - zapytał Zach. Podeszłam do niej szybko i złapałam ją za ramię. Uśmiechnęłam się z przymusem i pociągnęłam ją za sobą, mocno, ale nie aż tak, żeby mi się osunęła na podłogę w kałużę soku
mandarynkowego. - Rany, przepraszam, że się spóźniłam. Ja, wiesz... co mogę powiedzieć... wpadłam w korek. Udało mi się ją jakoś przeprowadzić między przyzwoitkami z grona pedagogicznego, szybko wepchnęłam ją w tłum pierwszaków cisnących się wokół stołu i degustujących Gdteaux au chocolat et aux noisettes oraz francuskie sery („Ten smakuje do dupy”, powiedział któryś). Serce mi waliło. Za parę minut, gdzież tam, za parę sekund, zauważy ją Evita. Zawieszają w prawach ucznia, a w sobotę rano skierują do „pracy na rzecz społeczności lokalnej”, z facetami, którzy będą się ślinić, patrząc, jak podaje im letnią zupę jarzynową. A może od razu wyrzucą ją ze szkoły. W myślach zaczęłam już klecić jakieś usprawiedliwienia, jakąś przypadkową tabletkę wrzuconą do 7-upa przez pryszczatego świra. Potrafiłabym przytoczyć na ten temat całkiem pokaźną literaturę. Można również, rzecz jasna, strugać wariata („Kiedy nie wiesz, co robić, udawaj Greka”, intonował w mojej głowie tata. „Nikt cię nie może winić za to, że urodziłaś się z niskim IQ”). Zanim się jednak obejrzałam, zdołałyśmy minąć stoły, potem łazienki i przez nikogo niezauważone, wyszłyśmy na dwór. (Jeśli pan to czyta, panie Moats, jestem pewna, że nas pan widział. Dziękuję, że ograniczywszy się do zmiany wyrazu twarzy ze śmiertelnie znudzonego na cynicznie zadowolony, westchnął pan tylko i niczego więcej nie zrobił. A jeśli nie ma pan pojęcia, o czym mówię, proszę pominąć powyższy ustęp). Na dworze szarpnęłam ją mocno i pociągnęłam przez brukowane patio, obsadzone dookoła romantycznymi ławeczkami z kutego żelaza („Auć, to boli, wiesz?”), gdzie wyrzucone na bezludne wyspy gruchały najbardziej zakochane pary Gallway. Obejrzawszy się za siebie, by sprawdzić, czy nikt za nami nie idzie, pociągnęłam ją przez trawnik, po chrzęszczących żwirowych alejkach, przez potoki pomarańczowego światła, aż nasze smukłe cienie wlokły się za nami coraz dłuższe. Nie wypuściłam jej z ręki, dopóki nie stanęłyśmy przed Hanoverem, gdzie było ciemno i pusto, i gdzie wszystko czarne okna, drewniane schody, sterty prac domowych z algebry - mamrotało przez sen, skąpane w nocy, w szarych i niebieskich mundurkach. - Czyś ty na głowę upadła?! - wrzasnęłam. - Co? - Jak możesz pokazywać się tam w takim stanie? - O rany, przestań się wydzierać, Zmiotka-Wymiotka. - Chcesz, żeby cię wyrzucili?
- Chrzań się - powiedziała, chichocząc. - Ty i twój piesek. - Gdzie reszta? Gdzie jest Hannah? Skrzywiła się. - Wszyscy są u niej. Pieką szarlotkę i oglądają Między niebem a ziemią. Dobrze zgadłaś. Olali cię. Doszli do wniosku, że ta scena będzie nudna. Tylko ja jestem lojalna. Powinnaś mi podziękować. Przyjmuję gotówkę, czeki, MasterCard, Visę. Tylko nie American Express. - Jade... - Mówię ci, zdrajcy w naszych szeregach. Itybrutusy. A gdybyś chciała wiedzieć, to Czarny i ta mała petunia pojechali do jakiegoś taniego motelu i brzydko się bawią. Jest taki zakochany, że mam ochotę go zabić. Ta zdzira to Yoko Ono, a my się rozpadniemy... - Jade, weź się w garść. - Kuska mać, nic mi nie jest. - Uśmiechnęła się. - Jedźmy gdzieś do jakiegoś baru, gdzie faceci są jak faceci, a kobitki włochate. I mają piwne uśmiechy. - Musisz wracać do domu, i to szybko. - Myślałam o Brazylii... wiesz co, Haftka? - Co? - Chyba będę rzygać. Rzeczywiście wyglądała fatalnie. Wargi jej pobladły i wtopiły się w twarz, patrzyła na mnie wytrzeszczonymi pociemniałymi oczami i trzymała się za gardło. Złapałam ją za rękę i próbowałam zaciągnąć pod kępę młodych sosen rosnących po prawej stronie i czekających biernie na swój zły los, ale ona niespodziewanie zapiszczała jak dziecko, które nie chce zjeść ostatniego kawałka kalafiora albo dać się przypiąć pasami w samochodzie, i wyrwawszy mi się, popędziła po schodach do drzwi. Myślałam, że będą zamknięte, ale nie, otworzyła je, wpadła do środka i znikła mi z oczu. Znalazłam ją w łazience sekretariatu Mirthy Grazeley, klęczała w kabinie i zwracała. - Nie znoszę rzygać. Wolę umrzeć. Zabij mnie, dobrze? Zabij mnie, proszę. Przez piętnaście minut przytrzymywałam jej włosy. - Już lepiej - powiedziała, wycierając oczy i usta. Opłukała twarz w umywalce, a potem rzuciła się twarzą do dołu na kanapę w gabinecie Mirthy. - Powinnyśmy wracać do domu - zauważyłam. - Daj mi chwilę. Siedziałyśmy w milczeniu, po ciemku, tylko przez okna wlewało się do środka zielone
światło latarni. Czułam się jak na dnie oceanu: cienkie cienie ogołoconych drzew za oknem zamieniały się na drewnianej podłodze w trawę morską i gronorosty, kropki brudu na szybach tworzyły zooplankton, lampa na podłodze w rogu pokoju udawała gąbkę głębinową. Jade westchnęła i odwróciła się na plecy, włosy przylgnęły jej do policzków. - Powinnyśmy stąd iść - stwierdziłam. - Lubisz go, co? - powiedziała Jade. - Kogo? - Kupona. - Aha, jak hałas uliczny. - Odejdziesz z nim. - Jasne. - Będziesz z nim uprawiała kupę seksu i dostaniesz swoje talony na zakupy w hipermarkecie. Mówię serio, znam się na tych rzeczach. Jestem medium. - Zamknij się. - Wiesz co, Haftka? - Co? - Nienawidzę ich. - Kogo? - Leulah. Charlesa. Nienawidzę ich. Ciebie lubię. Tylko ty jesteś w porządku. Tamci są pokręceni. I nienawidzę Hannah. Uuuch, jej najbardziej ze wszystkich. - Daj spokój. - Nie. Udawałam, że tak nie jest, bo tak było łatwiej, no i zabawnie było chodzić tam i patrzeć, jak gotuje i jak struga świętego Franciszka z pieprzonego Asyżu. Bla, bla, bla. Ale w głębi ducha wiem, że ona jest chora i odrażająca. Odczekałam chwilę, powiedzmy tyle, ile rekin tygrysi potrzebuje, aby okrążyć ławicę sardynek, aż to osobliwe słowo „odrażająca” wysączy się, rozpłynie jak sepia z mątwy. - Szczerze mówiąc - zaczęłam - to dość powszechne zjawisko, że ludzie sporadycznie odczuwają antypatię do osób, z którymi są w zażyłych stosunkach. Zjawisko to jest znane jako reguła Derwida-Loeverhastela. Omawia ją w swojej książce Za fasadą związków... - W dupie mam Davida Hasselhofa! - Jade uniosła się na łokciu, oczy jej się zwęziły. Ja po prostu nie cierpię tej baby. - Ściągnęła brwi. - A ty ją lubisz? - Oczywiście - odparłam. - Dlaczego? - Bo jest dobrym człowiekiem.
Jade prychnęła. - Nie aż tak dobrym. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że ona zabiła tego facia. - Jakiego facia? Wiedziałam naturalnie, że mówi o Smoke'u Harveyu, ale udałam, że nie rozumiem, o kogo jej chodzi, żeby nie zaglądać pod podszewkę słów, trochę jak owa powściągliwa taktyka Ranulpha (czytaj „RALFA”) Curry'ego, porywczego głównego inspektora z trzech dość nieprzystępnych, ale prawdziwie natchnionych arcydziełek powieści detektywistycznej Rogera Pope'a Lavella, napisanych między 19Ol a 1911 rokiem, w końcu jednak przyćmionych przez pogodniejsze dzieła sir Arthura Conan Doyle'a. %ła to taktyka umiejętnie stosowana przez Curry'ego podczas przesłuchiwania wszystkich naocznych świadków, przypadkowych przechodniów, informatorów i podejrzanych, niezawodnie prowadząca do odkrycia kluczowych tropów w sprawie i ostatecznego rozwiązania zagadki. Nie, nie, nie, Horace, mówi Curry na tysiąc siedemnastej stronie Próżności jednorożca (19Ol). To kardynalny błąd w sztuce detektywistycznej: nakładasz swój głos na czyjeś spontaniczne wypowiedzi. Im więcej człowiek mówi, tym mniej słyszy. - No, tego całego Smoke'a - odparła Jade. - „Dubsa”. Wepchnęła go do basenu. Jestem tego prawie pewna. - Skąd wiesz? - Obserwowałam ją, kiedy się o tym dowiedziała, pamiętasz? - Przerwała na chwilę, wczepiła się we mnie badawczym spojrzeniem, jej oczy wychwytywały zachłannie tę odrobinę światła, jaka wpadała do pokoju. - Ciebie przy tym nie było, ale ja widziałam, jakie dała przedstawienie. Grubo przeholowała. Jest najgorszą aktorką na tym świecie, nie nadawałaby się nawet do filmów kategorii B, musiałaby grać w D albo E. Moim zdaniem nie nadaje się nawet do pornosów. Oczywiście jej się zdaje, że za chwilę znajdzie się na okładkach „Cinema”. Kompletnie przedobrzyła, wrzeszczała jak wariatka, kiedy zobaczyła trupa tego kolesia. Przez chwilę myślałam, że krzyczy: „Dingo zjadł moje dziecko!”. Sturlała się z kanapy i podeszła do wnęki kuchennej za biurkiem Mirthy. Otworzyła małą lodówkę i przykucnęła. Oświetlił ją prostokąt złotego światła, w jego promieniach rentgenowskich przez jej przezroczystą sukienkę widać było, jaka jest szczupła, nie szersza w ramionach niż wieszak na płaszcze. - O, Mirtha ma ajerkoniak - stwierdziła. - Chcesz trochę? - Nie. - Tu jest tego cały magazyn. Trzy pełne pojemniki. - Mirtha pewnie codziennie mierzy, ile zostaje po południu. Nie chcemy napytać sobie
biedy. Jade wyjęła z lodówki pełny dzbanek i podnosząc się, zamknęła lodówkę nogą. - Wszyscy wiedzą, że Mirtha Grazeley jest bardziej stuknięta niż Szalony Kapelusznik. Kto jej będzie słuchał, jak zacznie chrypieć, że to jej zginęło czy tamto? Poza tym większość ludzi nie jest tak świetnie zorganizowana, żeby codziennie zaznaczać poziom alkoholu w dzbanku. Czy to nie ty opowiadałaś na którymś soir „w tym szaleństwie nie ma metody” i tym podobne? - Otworzyła szafkę i wyjęła z niej dwa kieliszki. - No więc mówię ci: przypadkiem wiem, że Hannah pozbyła się tego faceta, tak jak przypadkiem wiem, że moja matka jest potworem z Loch Ness. Albo Wielką Stopą. Jeszcze nie zdecydowałam, którym potworem jest, ale na pewno którymś z tych najsłynniejszych. - A jaki miała motyw? - spytałam. (A teraz, słuchaj, mówił Curry, należy pilnować, aby twój rozmówca nie tracił wątku, nie robił uników na temat tego, co wie, i nie paplał o ryglach i bojlerach). - Potwory nie potrzebują motywów, są po prostu potworami, więc... - Mówię o Hannah. Popatrzyła na mnie z rozpaczą. - Ty nic nie kapujesz. W dzisiejszych czasach żaden przestępca nie potrzebuje motywów. To inni szukają motywów i tym podobnych, bo się boją totalnego chaosu. Ale motywy wyszły z mody jak chodaki. Prawda jest taka, że niektórzy po prostu lubią wykonywać egzekucje, tak jak inni mają słabość do napalonych narciarzy obsypanych pieprzykami, jakby Bóg ich z góry popieprzył, albo asystentek adwokackich z tatuażami gdzie popadnie. - W takim razie dlaczego akurat on? - Kto? - No, Smoke Harvey. Dlaczego zabiła akurat jego, a nie na przykład mnie? Jade prychnęła z pogardą. Podała mi kieliszek i usiadła. - Nie wiem, czy wiesz, ale Hannah ma na twoim punkcie kompletnego bzika. Zupełnie jakbyś była, nie wiem, jej zaginionym dzieckiem czy co. Wiedzieliśmy o tobie, jeszcze zanim się tu w ogóle zjawiłaś. Serce mi zamarło. - O czym ty gadasz? Znowu prychnęła. - Spotkałaś ją w sklepie z butami, tak? Kiwnęłam głową.
- No więc jak zaczęła zaraz potem, a może jeszcze nawet tego samego dnia, to już nie przestawała ględzić o Blue, która jest taka wspaniała i zachwycająca i musimy się z nią zaprzyjaźnić pod groźbą śmierci. Jakbyś była jakimś cholernym drugim przyjściem Mesjasza czy co. Cały czas się tak zachowuje. Jak tylko cię nie ma, ona w kółko tylko: „A gdzie jest Blue? Czy ktoś widział Blue? Blue. Blue. Blue. Blue”. Chryste! Ale to nie tylko z tobą tak. Ze wszystkim dostaje takich fiksacji: ze zwierzętami, meblami, to samo. I ci faceci w Cottonwood. Uprawiać seks to dla niej jak uścisnąć komuś rękę. A Charles? Spieprzyła mu życie i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Wydaje jej się, że wyświadcza nam wszystkim wielką przysługę, bo się z nami przyjaźni, oświeca nas czy co tam jeszcze... - To między Charlesem a Hannah naprawdę coś było? - Boże! Obudź się, dziewczyno. Jasne, że tak. Jestem pewna na dziewięćdziesiąt procent. Charles nie chce pisnąć nikomu ani słówka, nawet Czarnemu, bo ona wyprała mu mózg. A wiesz, co było zeszłym roku? Pojechałyśmy po niego z Lu i znalazłyśmy go ryczącego jak bóbr. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby ktoś tak płakał. Całą twarz miał wykrzywioną, o tak. - I zademonstrowała. - Dostał szału. Cały dom zdemolował, pozwalał obrazy, zrywał tapety, całe płaty odstawały od ściany. Znalazłyśmy go koło telewizora, siedział zwinięty w kłębek i płakał. A obok niego na podłodze leżał nóż. Przestraszyłyśmy, że chce popełnić samobójstwo albo co. - Ale nie próbował, prawda? - zapytałam cicho. Pokręciła głową. - Nie. Ale moim zdaniem wkurzył się tak, bo Hannah mu powiedziała, że muszą ze sobą skończyć. Zresztą, może to się zdarzyło tylko raz, kto ich tam wie. Myślę, że mogło im się to przytrafić nawet przez przypadek. Nie wierzę, że Hannah zastawiła na niego sidła, żeby go przelecieć, a potem spławić. Ale ewidentnie coś mu zrobiła, bo od tamtej pory Charles nie jest już sobą. Szkoda, że go nie znałaś rok temu. Był fantastyczny. Młody szczęśliwy człowiek, wszyscy go kochali. Teraz ciągle chodzi wkurwiony. Pociągnęła duży łyk ajerkoniaku. W ciemności jej profil stwardniał, wyglądała jak jedna z tych gigantycznych jadeito wy eh masek, które widzieliśmy z tatą w Sali Olmeków w Muzeum Historii Naturalnej w Artesii w Nowym Meksyku. „Olmekowie niezwykle wysoko rozwinęli rzemiosło artystyczne, szczególnie fascynowała ich ludzka twarz”, przeczytał tata uroczyście w opisie ekspozycji na ścianie. „Wierzyli, że choć głos może kłamać, twarz nie oszukuje nigdy”. - Jeśli naprawdę tak myślisz o Hannah - wykrztusiłam - to jak możesz w ogóle się z nią spotykać?
- Tak, wiem, że to dziwaczne. - w zamyśleniu wykrzywiła usta - Myślę, że ona jest jak crack. Człowiek się od niej uzależnia. - Westchnęła, podciągnęła nogi pod brodę i objęła rękami łydki. - To syndrom lodów. - Co to znaczy? - zapytałam po chwili, kiedy nie doczekałam się wyjaśnienia. Jade przechyliła głowę na bok. - Zdarzyło ci się kiedyś ubóstwiać, dosłownie uwielbiać lody miętowe z kawałkami czekolady? I wiedziałaś, że to twój ulubiony smak ze wszystkich lodów na świecie? Ale potem nagle słyszysz, jak Hannah zaczyna opowiadać o lodach z orzechów pekanowych. Pekan to, pekan tamto i nagle sama się sobie dziwisz, że zamawiasz w lodziarni lody o smaku orzechów pekanowych. I uprzytamniasz sobie, że najbardziej lubisz orzechowe, że prawdopodobnie zawsze najbardziej je lubiłaś, tylko o tym nie wiedziałaś. - Przez chwilę nic nie mówiła. - I już nigdy więcej nie jadasz lodów miętowych z czekoladą. Poczułam nagle, jakbym zapadała w ciemną toń, nade mną rozgwiazdy i wodorosty przyklejały się do lamp u sufitu. Nakazałam sobie wziąć głęboki oddech i upomniałam się, że nie muszę wierzyć we wszystko, co mówi Jade. Wiele z tego, co opowiadała, nawet jeśli zarzekała się, że to prawda, bez względu na to czy była trzeźwa, czy pijana, okazywało się zwykłą zapadnią, lotnymi piaskami, trompe l'oeil, mistyfikacją, grą światła, które porusza się w środowisku o różnych temperaturach. Jakiś czas temu popełniłam ten błąd, że brałam na poważnie wszystko, co mówi. Zwierzyła mi się kiedyś, że „nienawidzi” swojej matki, że „najbardziej na świecie” pragnie zamieszkać z ojcem, sędzią z Atlanty, który jest „przyzwoitym człowiekiem”, mimo że uciekł jakieś cztery lata temu z kobietą, którą Jade określała jako Pustogłowa Marcy i o której niewiele wiedziano poza tym, że pracowała jako asystentka w kancelarii adwokackiej i miała tatuaże gdzie popadnie. Niespełna piętnaście minut później patrzyłam, jak bierze do ręki słuchawkę, żeby zadzwonić do matki, szczęśliwie uwięzionej w Kolorado przez lawinę romansu z instruktorem jazdy na nartach. - Kiedy wrócisz? Nie znoszę zostawać z Morellą. Potrzebuję cię. Potrzebuję cię dla prawidłowego rozwoju emocjonalnego - mówiła płaczliwym głosem. Nagle mnie zauważyła I wrzasnęła: - A ty na co się gapisz, do cholery? I zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Obiecałam sobie wtedy, że ostatni raz wzięłam sobie do serca to, co mówi. Chociaż była naprawdę śliczna (kiedy z roztargnieniem dmuchała, żeby odgonić włosy z twarzy, co było jej firmowym odruchem, myślę, że nawet Audrey Hepburn nie dorównywała jej urokiem) i obdarzona godnymi pozazdroszczenia atrybutami futra z norek:
elegancka, nierozsądna i niepraktyczna; bez względu na to, na czym spoczywała lub wisiała czy to była kanapa, czy człowiek (a właściwość ta nie słabła nawet w chwilach pewnego zużycia lub rozdarcia, tak jak teraz), Jade należała do tych ludzi, których osobowość nawiedza współczesnych matematyków w koszmarach sennych: nie była płaska, ale nie miała też głębi, nie wykazywała żadnej symetrii. Bezużyteczne w jej wypadku okazywały się trygonometria, arytmetyka i statystyka. Jej diagram kołowy był chaotycznym zlepkiem nieczytelnych kliników, wykres liniowy przypominał mapę konturową Alp, a kiedy się ją w końcu zaklasyfikowało w rubryce „teoria chaosu”, w jednej kolumnie z efektem motylego skrzydła, prognozowaniem pogody, fraktalami, diagramami bifurkacyjnymi i czym tam jeszcze, nagle stawała przed człowiekiem jako idealny trójkąt równoboczny, a czasami nawet kwadrat. Właśnie leżała na podłodze z brudnymi stopami nad głową i demonstrowała ćwiczenie z zestawu pilates, wyjaśniając: - Poprawia krążenie krwi wzdłuż kręgosłupa. Co w jakiś sposób przekładało się na dłuższe życie. Wychyliła kieliszek ajerkoniaku. - Słuchaj, chodź, wkradniemy się do jej klasy - powiedziała podnieconym szeptem. Szybkim ruchem gilotyny opuściła nogi na dywan. - Rozejrzymy się. To wcale nie jest takie głupie, że trzyma dowody w swojej klasie. - Jakie dowody? - No przecież mówiłam: dowody morderstwa. Zabiła tego kolesia Smoke'a. Wzięłam głęboki oddech. - Przestępcy ukrywają dowody zbrodni w takich miejscach, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy ich szukać, prawda? - zapytała. - No, a kto by ich szukał w szkolnej klasie? - My. - Jak coś znajdziemy, to będziemy wiedzieć. Nie mówię, że to musi od razu o czymś świadczyć. Znaczy, oczywiście przysługuje jej prawo domniemania niewinności, może Smoke sobie na to zasłużył. Może na przykład kłusował na małe foczki. - Jade... - A nawet jak niczego nie znajdziemy, to co? Kogo to obchodzi? Nie ma szkody, nie ma przestępstwa. - Nie możemy iść do jej klasy. - Dlaczego?
- Z dziesiątków powodów. Po pierwsze, mogą nas złapać i wyrzucić ze szkoły. Po drugie, w tym nie ma za grosz logiki... - Oj, przestań pieprzyć, do cholery!!! - wrzasnęła. - Czy ty nie możesz chociaż raz zapomnieć o tej swojej gwiazdorskiej karierze naukowej i raz w życiu po prostu się zabawić?! Jezu, ależ z ciebie popieprzona nudziara. - Tylko przez chwilę wyglądała na wściekłą, zaraz potem gniewny grymas na jej twarzy przepoczwarzył się w uśmiech. Wyprostowała się. Pomyśl tylko, Oliwko - szepnęła - przyświeca nam wyższy cel. Prowadzimy tajne śledztwo. Idziemy na wizję lokalną. Możemy się znaleźć w wiadomościach. Mogą z nas zrobić gwiazdy Ameryki. Wlepiłam w nią wzrok. - Raz jeszcze skoczmy w wyłom, przyjaciele - powiedziałam. - Tak jest. A teraz pomóż mi znaleźć buty.
***
Dziesięć minut później przemykałyśmy się korytarzem. Stare podłogi w Hanoverze przypominały akordeon i rzęziły przy każdym kroku. Zbiegłyśmy po opustoszałych schodach i wypadłyśmy na zimno, przemknęłyśmy na drugą stronę chodnika cieknącego strużką przez dziedziniec i obok Audytorium Miłości. Wokół nas wyrastały stalaktyty cieni, zaczęłyśmy instynktownie udawać, że jesteśmy dziewiętnastowiecznymi uczennicami ściganymi przez hrabiego Drakulę. Drżałyśmy, przytuliłyśmy się do siebie mocno, splotłyśmy ręce w precle. Puściłyśmy się biegiem, włosy Jade rozchlapywały się o moje nagie ramiona i twarz. Tata zauważył kiedyś (wówczas wydawało mi się to dość makabryczne), że amerykańskie instytucje nieskończenie skuteczniej podsycałyby głód wiedzy, gdyby prowadziły lekcje nocą zamiast w ciągu dnia, na przykład od ósmej wieczorem do czwartej lub piątej nad ranem. Kiedy tak biegłam po ciemku przez szkolny dziedziniec, zrozumiałam, co miał na myśli. Poczciwa czerwona cegła, słoneczne klasy, symetryczne boiska i dziedzińce - wszystko to wyrabiało w dzieciach mylne wyobrażenie, że Wiedza i w ogóle Życie są jasne, radosne i świeżo skoszone. Tata stwierdził, że uczniowie byliby dużo lepiej przygotowani do życia, gdyby uczyli się układu okresowego pierwiastków, Madame Bovary (Flaubert, 1857), jak również o rozmnażaniu płciowym słoneczników w otoczeniu powykrzywianych cieni tłoczących się na ścianach, czarnych zarysów palców i ołówków wyciekających na podłogę, gastrycznych bulgotów w niewidocznych kaloryferach i twarzy nauczycieli nie płaskich i
wyblakłych albo pokolorowanych pastelami przez złociste popołudnie, lecz wężowych, zgarxxxgulcowiałych, scyklopiałych w atramentowym mroku i mdłym świetle świecy. Zrozumieliby wtedy „wszystko i nic”, mówił tata, gdyby za oknami nie dało się zobaczyć niczego poza słupami latarni oblężonymi przez armię oszalałych ciem i powściągliwej, nonszalanckiej ciemności. Gdzieś na lewo od nas dwie sosny, ocierając się nieumyślnie konarami, zaskrzypiały jak protezy psychopaty. - Ktoś idzie - szepnęła Jade. Zbiegłyśmy z górki, minęłyśmy Audytorium Miłości i Aleję Hipokryty, gdzie sale muzyczne z długimi oknami stały puste i ślepe jak Edyp. - Boję się - wyszeptała Jade, ściskając mnie jeszcze mocniej za przegub. - Ja też umieram ze strachu. I z zimna. - Widziałaś Szkołę Piekła! - Nie. - Seryjny morderca jest nauczycielem przygotowania do życia w rodzinie. - Aha. - Upiekł dwieście troje dzieciaków. Wyobrażasz sobie? Przecież to chore. Piekł dzieciaki na suflety. - Nadepnęłam na coś. Chyba mi przebiło but. - Musimy się pospieszyć. Nie mogą nas przyłapać, bo zginiemy. Wyrwała mi się i kilkoma susami wbiegła po schodach Loomisu, szarpnęła za drzwi zalepione liśćmi ciemnych afiszów informujących o inscenizacji Łysej śpiewaczki (Ionesco, 1950) w reżyserii pana Crispa. Drzwi były zamknięte na klucz. - Musimy się tam dostać inną drogą - wyszeptała gorączkowo. - Przez okno albo dach. Ciekawe, czy tu jest komin? Zabawimy się w Świętego Mikołaja, co, Haftka? Jak ci się to podoba? Pociągnęła mnie za rękę. Naśladując filmowych włamywaczy poruszających się z kocią zręcznością i bezszelestnych skrytobójców, zaczęłyśmy okrążać budynek, przedzierać się przez krzaki, sosnowe igły i po drodze sprawdzać po kolei wszystkie okna. W końcu znalazłyśmy jedno niedomknięte. Jade popchnęła je do środka - wąska szczelina prowadziła do sali nauki jazdy pana Fletchera. Bez trudu prześliznęła się nad parapetem i wylądowała na jednej nodze. Kiedy przyszła moja kolej, skaleczyłam się w lewą łydkę, zaczepiłam rajstopami o drzazgę w futrynie i rozdarłam rajstopy. Na koniec wylądowałam na dywanie i walnęłam się głową o kaloryfer.
- Rusz się, ślamazaro - syknęła Jade i znikła za drzwiami. Klasa Hannah, numer sto dwa, znajdowała się na samym końcu głównego korytarza, za drzwiami z plakatem Casablanki. Nigdy przedtem tu nie byłam, i kiedy otworzyłyśmy drzwi, aż się zdziwiłam, jak w środku jest widno - przez okna zajmujące całą jedną ścianę wpadało z dworu żółtawe światło latarni, prześwietlało promieniami rentgena rzędy dwudziestu pięciu lub trzydziestu ławek i rzucało na podłogę długie kościste cienie. Jade siedziała już po turecku na stołku przed kilkoma otwartymi szufladami katedry i kartkowała podręcznik. - I co? Znalazłaś jakiś dymiący pistolet? - spytałam. Nie odpowiedziała, więc odwróciłam się i ruszyłam wzdłuż pierwszego rzędu ławek, przyglądając się oprawionym w ramy plakatom na ścianach (ii. 14. 0). Było ich trzynaście, łącznie z dwoma wiszącymi z tyłu obok półki z książkami. Nie wiem, czy zawdzięczałam to ajerkoniako-xxxwi, ale wystarczyła mi chwila, żeby się zorientować, jak osobliwie zostały dobrane te plakaty, nie dlatego, że wszystkie były zagraniczne - albo obce produkcje, albo amerykańskie filmy w hiszpańskich, włoskich i francuskich wersjach językowych - ani że wisiały równiutko jak żołnierze co piętnaście centymetrów wyliczonych z precyzją, jakiej nie spotyka się na szkolnych ścianach z pomocami naukowymi, nawet fizycznymi czy matematycznymi. (Podeszłam do Caso Thomas Crown, odchyliłam ramę i wokół gwoździa zauważyłam niewyraźne kreski zrobione ołówkiem, gdzie zaznaczano wymierzone miejsce - dowód skrajnej pedanterii).
IL. 14. 0
Z wyjątkiem dwóch (Per un Pugno di Dollari, Fronte del Porto) wszystkie plakaty przedstawiały parę w czułym uścisku lub całującą się. Był oczywiście Rhed trzymający w
ramionach Scarlett i Fred przytulony w deszczu do Holly i kota (Colazione da Tiffany), ale zauważyłam też Ryana O’Neila i Ali MacGraw w Love story, Charltona Hestona ściskającego Janet Leigh i wyginającego jej głowę pod bardzo niewygodnym kątem w La Soif du Mai. I Burta Lancastera z Deborah Kerr, zgarniających mnóstwo piachu w swoje kostiumy kąpielowe. Zauważyłam też inną ciekawą rzecz, i byłam prawie pewna, że nie poniosła mnie wyobraźnia: w pozycjach, w jakich ujęto kobiety na plakatach, każda z nich mogłaby być Hannah tonącą w objęciach stąd do wieczności. Miały takie same delikatne porcelanowe kości, te same kręte, serpentynowe profile i włosy, które w podskokach opadały im na ramiona. Zdziwiło mnie to, ponieważ Hannah nigdy nie robiła na mnie wrażenia głupawej ekstrawertyczki, która afiszowałaby się z fajerwerkami tłumionych namiętności (jak to tata nazywał „Wielka Niedoszła). Fakt, że z taką skrupulatnością zgromadziła tu owe „już wkrótce na ekranach kin”, które dawno weszły i zeszły z ekranów, napawał mnie smutkiem. - Gdzieś w pokoju każdej kobiety znajduje się jakiś przedmiot, drobiazg, który ją uosabia, bez reszty i bez skrupułów - powiedział kiedyś tata. - U twojej mamy to oczywiście były motyle. Nie tylko pozwalały na pierwszy rzut oka ocenić wyjątkową troskę, z jaką je preparowała i układała w gablotkach, to ile dla niej znaczyły, ale każdy z nich rzucał odrobinę światła, nikłą, lecz bardzo znaczącą, na jej niezwykle bogatą osobowość. Weźmy na przykład wspaniałą rusałkę admirała: odzwierciedla dostojne maniery twojej matki, a zarazem żarliwy szacunek dla świata natury. A brudnica mniszka? Ujawnia zrozumienie dla relatywizmu moralnego. Natasha widziała świat taki, jaki jest naprawdę, jego zamglony krajobraz, a nie czarno-xxxbiały i spłaszczony. Morpho menelaus? Mogła się wcielić w każdą największą aktorkę, począwszy od Normy Shearer, skończywszy na Howardzie Keelu. Te owady symbolizowały ją na wiele sposobów, tak samo dostojne, tak samo rozdzierająco kruche. Jak widzisz, przeanalizowawszy każdy poszczególny okaz, otrzymujemy jeśli nie twoją mamę w sensie dosłownym, to przynajmniej wierny wizerunek jej duszy. Nie wiem, czemu akurat w tamtym momencie pomyślałam o motylach, poza tym, że te plakaty wydawały mi się owymi drobiazgami, które uosabiały Hannah „bez reszty i bez skrupułów”. Może Burt Lancaster i Deborah Kerr zbierający piach w kostiumy kąpielowe symbolizowali jej zapal do życia połączony z uwielbieniem morza, które dało początek życiu na Ziemi, a Bella di giorno i Catherine Deneuve z zasłoniętymi ustami zdradzały jej skrywaną przewrotność i tajemniczość - Cottonwood. - O Boże! - odezwała się za moimi plecami Jade. Cisnęła książkę, która przeleciała, trzepocząc kartkami, i uderzyła w okno.
- Co się stało? - Ratunku - zajęczała Jade. - Chyba się znowu porzygam. - O co chodzi? Nie powiedziała ani słowa, tylko oddychając ostentacyjnie ciężko, z egzaltacją, wskazała palcem przedmiot rzucony na podłodze. Podeszłam do okna i wzięłam książkę do ręki. Na szarej miękkiej okładce widniało zdjęcie mężczyzny i tytuł wydrukowany pomarańczowymi literami Czarny kos śpiewa nocą. Życie Charlesa Millesa Mansona (Ivys, 1985). Zarówno okładka, jak i wszystkie kartki były bardzo zniszczone. - No i co? - spytałam. - Czy ty nie wiesz, kto to jest Charles Manson? - Oczywiście, że wiem. - Dlaczego ona ma tę książkę? - Dużo ludzi ją ma, to bardzo rzetelna biografia. Nie miałam ochoty roztrząsać teraz faktu, że ja również mam tę książkę i że tata włączył ją do spisu lektur na seminarium: Charakterystyka buntowników politycznych na Uniwersytecie Utah w Rockwell. Jej autor, Anglik Jay Burne Ivys, przeprowadził setki godzin wywiadów z członkami Rodziny Mansona, która w szczytowym okresie swojej działalności liczyła co najmniej sto dwanaście osób. Tak więc książka w części drugiej i trzeciej bardzo wyczerpująco analizowała początki i główne założenia ideologii Mansona, hierarchię oraz codzienne zajęcia członków sekty. (Część pierwsza narzucała czytelnikowi bardzo drobiazgową psychoanalizę trudnego dzieciństwa Mansona, którą tata, bynajmniej nienależący do miłośników Freuda, uważał za mniej udaną). Tata zestawiał tę pozycję z Zapatą Miguela Nelsona (1989) i odwoływał się do niej przez dwa lub trzy kolejne wykłady o tematyce Bojownik o wolność czy fanatyk? „Pięćdziesiąt dziewięć osób, które poznały Charlesa Mansona w latach, gdy mieszkał w Haight-Ashbury, twierdziło, że miał najbardziej hipnotyzujące oczy i najbardziej niesamowity głos, jaki w życiu widzieli i słyszeli - grzmiał tata do mikrofonu na katedrze. - Pięćdziesiąt dziewięć RÓŻNYCH źródeł. Więc co to było? Charyzma. »To coś«. Miał to coś. Tak jak Zapata, Guevara. Któż jeszcze? Lucyfer. Rodzicie się z tym je ne sais quoi i zgodnie z tym, co mówi historia, możecie, wkładając w to stosunkowo niewiele wysiłku, popchnąć grupę zwyczajnych ludzi, aby chwyciła za broń i walczyła za waszą sprawę, wszystko jedno, co to jest, idea liczy się tu najmniej. Wystarczy, że dacie im coś, w co mogą wierzyć, będą dla was mordować, oddadzą życie, nazwą was Jezusem. Możecie się śmiać, ale Charles Manson do dziś dnia otrzymuje w więzieniu więcej listów od swoich wielbicieli niż jakikolwiek inny więzień w całym systemie penitencjarnym
Stanów Zjednoczonych: około sześćdziesięciu tysięcy listów rocznie. Jego płyta, zatytułowana Lie, nadal rozchodzi się w amazon.com jak ciepłe bułeczki. Co nam to mówi? Dodam: Co nam to mówi o nas?”. - Słuchaj, Haftko, nigdzie w całym biurku nie ma żadnej innej książki - powiedziała Jade nerwowo. - Sama popatrz. Podeszłam do katedry. W otwartej szufladzie leżała sterta DVD: Wszyscy ludzie króla, Łowca jeleni, La Historia Oficial i kilka innych, ale ani jednej książki. - Tamtą znalazłam na samym dnie - poinformowała Jade. - Ukrytą. Otworzyłam zniszczoną książkę i przewróciłam kilka kartek. Może to za sprawą ponurego światła, które smagało i obierało z kości każdą rzecz w sali, łącznie z Jade (jej wychudzony cień osunął się na ziemię i popełzł w stronę drzwi), ale po karku przebiegły mi lodowate ciarki, kiedy w górnym rogu strony tytułowej zobaczyłam wypisane ołówkiem i mocno wyblakłe imię i nazwisko: „Hannah Schneider”. - To jeszcze o niczym nie świadczy - powiedziałam. Ze zdumieniem jednak stwierdziłam, że usiłuję w ten sposób przekonać samą siebie. Jade wytrzeszczyła na mnie oczy. - Myślisz, że ona chce nas zabić? - wyszeptała. - Och, litości. - Poważnie mówię, wzięła nas na widelec, bo jesteśmy burżujki. Zmarszczyłam brwi. - Co cię opętało na punkcie tego słowa? - To nie mnie, to słowo Hannah. Nie zauważyłaś, że jak się upije, to wszyscy są świniami? - Żartuje tylko - zbyłam ją. - Mój tata też czasami żartuje sobie na ten temat. Ale Jade zabrała mi książkę i z zaciśniętymi zębami zaczęła ją gorączkowo wertować, ze złością przerzucać kartki, aż doszła do środka, gdzie wklejono serię czarno-białych fotografii. Wtedy się zatrzymała i przechyliła książkę w stronę światła. - Charles nazwał Susan Atkins Seksowną Sadusią - przeczytała powoli. - Fuj, zobacz, ta baba wygląda na nieźle ześwirowaną. Te jej oczy... Słowo daję, przypominają... Hannah. - Przestań - powiedziałam i wyrwałam jej książkę. - Co się z tobą dzieje? - Raczej, co się z TOBĄ dzieje? Patrzyła na mnie oczami wąziutkimi jak nacięcia w materiale. Czasami potrafiła przeszywać człowieka takim surowym wzrokiem, że zamieniała się w osiemnastowiecznego plantatora trzciny cukrowej, a ten, na kogo patrzyła, w napiętnowanego niewolnika na
antiguańskiej licytacji, który od roku nie widział swoich rodziców i prawdopodobnie nigdy więcej w życiu ich nie zobaczy. - Tęsknisz za swoim Kuponem, co? Chciałabyś mu urodzić bony żywnościowe? Myślę, że w tym momencie wybuchłaby kłótnia, która skończyłaby się tym, że ja bym uciekła zapłakana z budynku, a ona została w środku i ze śmiechem rzucała za mną wyzwiskami. Do kłótni jednak nie doszło, ponieważ, kiedy na nią spojrzałam, zobaczyłam jej przerażony wzrok i szybko podążyłam za jej spojrzeniem na chodnik za oknami. Alejką w stronę Loomisu szła korpulentna postać w wybrzuszonej sukience sinego koloru. - To Charles Manson w kobiecym przebraniu - wykrztusiła Jade. - Nie - odparłam. - To dyktator w kobiecym przebraniu. Teraz już obie obserwowałyśmy przerażone, jak Eva Brewster szarpie za klamki głównych drzwi Loomisu, potem odwraca się, schodzi na trawnik pod ogromną sosnę i zasłaniając ręką oczy, zagląda przez okna do klasy. - Cholera jasna - zaklęła Jade. Rzuciłyśmy się w drugi koniec sali, w najciemniejszy kąt za półką z książkami (pod Carym i Grace w Złodzieju w hotelu). - Blue! - krzyknęła Eva za drzwiami. Na odgłos własnego imienia wykrzyczanego przez Evitę Peron każdemu serce podeszłoby do gardła. Moje zaczęło się rzucać w piersi jak ośmiornica wyciągnięta na pokład statku. - Blue! Gdzie jesteś? Patrzyłyśmy, jak podchodzi do okna. Nie należała do najatrakcyjniejszych kobiet na świecie: nosiła się z gracją hydrantu przeciwpożarowego, jej włosy musiały w dotyku przypominać wełnę mineralną, ufarbowane były na okropny żółtopomarańczowy kolor, za to oczy miała zaskakująco piękne (jak niespodziewane kichnięcie w nijakiej ciszy): duże, szeroko rozstawione, w jasnoniebieskim kolorze przechodzącym po cichu na paluszkach w odcień fiołkowy. Ściągnęła teraz brwi i ostrożnie przycisnęła czoło do szyby, aż zamieniło się w ślimaka pełznącego po ściankach akwarium. Chociaż skamieniałam ze strachu i wstrzymałam oddech, a Jade wbiła mi paznokcie w prawe kolano, spuchnięta i posiniała twarz Evy, oskrzydlona wielkimi, krzykliwymi kolczykami w kształcie szyszek, nie wyglądała szczególnie groźnie ani demonicznie. Szczerze mówiąc, robiła wrażenie raczej urażonej, jak gdyby podeszła do okna z dobrze ugruntowaną nadzieją, że zobaczy rzadki gatunek beznogiej jaszczurki barkudia insularis, uchodzącej w gadzich elitach za coś w
rodzaju Salingera, od osiemdziesięciu siedmiu lat irytująco niekomunikatywnej, a tymczasem gad siedział w terrarium pod oślizłym kamieniem i ignorował ją bez względu na to, ile razy wołała, pukała w szybę, wymachiwała błyszczącymi przedmiotami lub pstrykała zdjęcia z lampą błyskową. - Blue! - zawołała, tym razem wkładając w ten okrzyk więcej uczucia i wyciągając szyję, żeby spojrzeć ponad własnym ramieniem - Blue! Zamruczała coś do siebie, po czym skręciła za róg budynku, prawdopodobnie aby przeszukać sale po drugiej stronie. Nie mogłyśmy się ruszyć z miejsca, z brodami przyrośniętymi do kolan nasłuchiwałyśmy, czy nie dojdzie nas odgłos kroków rozbrzmiewających w korytarzu szpitala dla wariatów z najgorszego koszmaru. Minuty jednak mijały i wszędzie panowała cisza, tylko sala pokasływała, to znów pociągała nosem lub chrząkała. Po pięciu minutach przeczołgałam się obok Jade (która skamieniała w pozycji embrionalnej) i ostrożnie podkradłam się do okna. Eva Brewster stała na schodach prowadzących do Loomisu. Byłby to poruszający widok, w stylu Thomasa Hardy'ego, gdyby była kimś innym, kimś o atrakcyjniejszej powierzchowności, powiedzmy jak Hannah, ponieważ uporczywy wiatr, zwiewając jej wełniste włosy z czoła, porywając suknię i targając ją za jej plecami, upodabniał ją do tajemniczej wdowy zapatrzonej w morze lub dostojnego ducha, który przystanął na chwilę, aby zaraz znów wyruszyć na smutne wrzosowiska w poszukiwaniu śladów umarłej miłości. Ale to była Eva Brewster, krzepka, trzeźwa i pragmatyczna, o butelkowych kształtach, nogach jak korki od wina i ramionach niczym uszy dzbana. Szarpnęła za sukienkę, zmierzyła noc groźnym spojrzeniem, ostatni raz rzuciła okiem na okna (przez kilka okropnych sekund myślałam, że mnie zobaczyła), po czym odwróciła się i dziarskim krokiem ruszyła w drogę powrotną. Niebawem znikła nam z oczu. - Poszła sobie - powiedziałam. - Na pewno? - Tak. Jade podniosła głowę i przycisnęła rękę do piersi. - Chyba dostałam zawału - stwierdziła. - Nie dostałaś. - Mogłam dostać. W mojej rodzinie ataki serca mają bogatą historię. I zdarzały się ni stąd, ni zowąd. Jak grom z jasnego nieba. - Nic ci nie jest. - Czuję ucisk. O tutaj. Takie są objawy, jak się ma. pulmonary etnbrosism. Wyjrzałam za okno. W miejscu, gdzie chodnik ginął za rogiem Audytorium Miłości,
stało na straży samotne drzewo o grubym, czarnym pniu; czubki cienkich, drżących gałęzi wyginały się na podobieństwo nadgarstków i dłoni z trudem podtrzymujących ciężki nieboskłon. - To dopiero było niesamowite, co? - Skrzywiła się. - Jak cię tak wołała po imieniu... Ciekawe, dlaczego mnie nie wołała. Udałam, że wzruszam niedbale ramionami, chociaż tak naprawdę czułam się fatalnie. Może byłam słabowitej konstytucji jak te wiktoriańskie kobiety, które mdlały na słowo „noga”, a może zbyt uważnie czytałam Lldiot (Petrand, 1920) o odstręczającym, chorym umysłowo Byronie Berintaux, który w każdym tapicerowanym meblu widział nadchodzącą śmierć machającą doń radośnie. Może po prostu miałam dość ciemności jak na jeden wieczór. Noc źle wpływa na umysł i układ nerwowy, twierdzi Carl Brocanda w Efektach logicznych (1999). Badania wskazują, że neurony osób mieszkających w okolicach z niewystarczającą ilością światła dziennego ulegają redukcji o trzydzieści procent, z kolei u więźniów przez czterdzieści osiem godzin pozbawionych dopływu światła słonecz-xxxnego bodźce nerwowe przekazywane są o czterdzieści siedem procent wolniej. Bez względu na to, jaka była przyczyna, dopiero kiedy wygramoliłyśmy się na dwór, przekradłyśmy obok stołówki, w której paliły się jeszcze światła, ale panowała już cisza (kilku nauczycieli kręciło się po patio, w tym pani Thermopolis jak gasnący żar przy drewnianych drzwiach), i nie napotkawszy więcej Evy Brewster, uciekłyśmy czarnym mercedesem z St. Gallway. Kiedy na Pikę Avenue minęłyśmy Jadłodajnię Momencik, sklepy Wszystko za Dolara, Zbzikowane Pomysły i Le Salon Esthetique, przypomniałam sobie, że nie odłożyłam na miejsce książki o Mansonie. Cały czas trzymałam ją w rękach i w całym tym zamieszaniu, pośpiechu i ciemności nie zdawałam sobie z tego sprawy. - Jak mogłaś zabrać stamtąd książkę i nawet o tym nie wiedzieć? - gderała Jade, kiedy podjeżdżałyśmy do Burger Kinga. - Hannah zorientuje się, że zginęła. Mam nadzieję, że nie zdejmie odcisków palców... Co chcesz zjeść? Szybko się decyduj, bo umieram z głodu. Przemoczone do suchej nitki przez kwaśne światło latarni zjadłyśmy na parkingu whoppery. Prawie nie rozmawiałyśmy. Jade należała do tych ludzi, którzy całymi garściami rzucają w powietrze oskarżenia, z uśmiechem patrzą, jak opadają na głowy ofiar, po czym kiedy zabawa się kończy, idą do domu. Wyglądała jak nowo narodzona, kiedy wpychała sobie frytki do ust i pomachała ręką jakiemuś typowi, który szedł do swojego pick-xxxupa z tacą pełną coca-xxxcoli. Ja jednak zmagałam się z uczuciem uporczywym jak bicie serca, które trwa nieprzerwanie nawet, kiedy przestaje się je słyszeć. Patrzyłam na zniszczoną książkę, gdzie pomimo spłowiałej farby i niezliczonych zagięć czarne oczy mężczyzny
zdawały się wyskakiwać ze zdjęcia. „Więc to są oczy diabła”, powiedział kiedyś w zadumie tata, biorąc do ręki swój egzemplarz Czarnego kosa i przyglądając się okładce. Sprawia wrażenie, jakby wyglądał z tej książki i patrzył na ciebie, prawda?”.
Słodki ptak młodości Tata lubił powtarzać pewną anegdotę, a robił to regularnie jak w zegarku, ilekroć zapraszał swoich kolegów na kolację. Rzadko nam się zdarzało mieć gości, mniej więcej raz na dwa, trzy miasta. Zwykle tacie trudno było znieść tubalne ryki swoich współpracowników z College'u Sztuk Pięknych i Nauk w Hattiesburgu, nawyk walenia się w pierś rozpowszechniony wśród kolesiów z college'u w Cheswick, czy profesorów z Uniwersytetu Oklahomy we Flitch, wiecznie pochłoniętych jedzeniem, strojeniem się i lokalnym szowinizmem deprecjonującym wszystko co obce. (W szczególnej pogardzie miał „srebrnogrzbietych”, czyli profesorów powyżej sześćdziesięciu pięciu lat, którzy mieli stały etat, łupież, rozdeptane buty i prostokątne okulary, nadające im robakowaty wygląd). Mimo to raz na jakiś czas, gdzie strumyk płynie z wolna, tata wpadał na pokrewną duszę (jeśli nie przedstawiciela tego samego podgatunku lub gatunku, to przynajmniej tej samej gromady), dalekiego pobratymca, który zszedł już z drzewa i nauczył się chodzić na dwóch nogach. Rzecz jasna nawet wśród tej elity nie zdarzali się wykładowcy tej klasy co tata. Ani równie przystojni. (Zwykle osobnik taki obdarzony był spłaszczoną twarzą, szerokim, spadzistym czołem i dachowatym łukiem brwiowym). Mimo to tata wielkodusznie oferował takiemu nadzwyczaj wysoko rozwiniętemu naukowcowi zaproszenie na wieczerzę u van Meerów i w cichy sobotni lub niedzielny wieczór u naszych drzwi stawał figowooki profesor lingwistyki Mark Hill, z rękami wiecznie wetkniętymi w nakładane kieszenie workowatej marynarki, lub profesor nadzwyczajny filologii angielskiej Lee Sanjay Song o pigwowej cerze i zębach w karambolu, i gdzieś między spaghetti a tiramisu tata raczył go Opowieścią o Tobiasie Jonesie Przeklętym. Była to dość wymowna opowieść o nerwowym, bladolicym młodym człowieku, którego tata poznał w Hawanie, kiedy pracował w OPAI (Organización Panamaricana de la Ayuda International) pewnego gorącego, spływającego rumem lata 1983 roku. Ów Brytyjczyk, pochodzący z Yorkshire, w ciągu jednego pechowego sierpniowego tygodnia stracił paszport, portfel, żonę, nogę i godność - dokładnie w tej kolejności. Tata, który nigdy nie przywiązywał wagi do fizycznych drobiazgów, nad wyraz mgliście opisywał wygląd owego nieszczęśnika, ale ja nawet w tym kiepskim werbalnym portrecie potrafiłam zobaczyć wysokiego, bladego mężczyznę na łodygowatych nogach (a
kiedy potrącił go packard, na jednej łodygowatej nodze), włosach kukurydzianego koloru, ze złotym, zaparowanym zegarkiem kieszonkowym, po który co chwila sięgał do kieszonki na piersi i mrugał nań z niedowierzaniem, z upodobaniem do spinek do mankietów, skłonnością do wzdychania i wystawania przed metalowym chromowanym wentylatorem (jedynym w pokoju), a także do wylewania sobie na spodnie cafe eon leche. Gość taty słuchał zachłannie opowieści o niefortunnym tygodniu, która zaczynała się od sceny, gdy Tobias chwali się przed kolegami z OPAI swoją nową lnianą koszulą, a w tym samym czasie banda gente de guarandabia plądruje jego bungalow w Comodoro Nepxxxtuno, aż do nieszczęsnego końca ledwie siedem dni później, kiedy Tobias leży bezradny w niechlujnym łóżku et el hospital Julio Trigo, pozbawiony nogi, i wraca do siebie po próbie samobójstwa (na szczęście pielęgniarka zdążyła ściągnąć go z parapetu). - I nigdy się nie dowiedzieliśmy, co się właściwie stało - oznajmiał tata na zakończenie, w zadumie upijając łyk wina. Profesor psychologii Alfonso Rigollo patrzył przed siebie smętnie i mruknąwszy: „A niech to” albo „To dopiero pech”, rozpoczynał z tatą dyskusję na temat predestynacji albo niestałości kobiecych uczuć, albo o tym, że Tobias miałby szansę na kanonizacja gdyby nie próbował się zabić i dał jakieś heroiczne świadectwo wiary. (Zdaniem taty zdecydowanie dokonał jednego z trzech cudów wymaganych przez Kościół do świętości, zdołał mianowicie w 1979 roku przekonać morskooką Angelice, aby za niego wyszła). Jednak w ciągu następnych dwudziestu minut tata skierował rozmowę na właściwe tory, czyli jedną ze swych ulubionych teorii - Teorii Determinacji. Jego zdaniem (a miało ono ścisły związek z akcentem, jaki Christopher Plummer położył na kwestię Reszta jest milczeniem) Tobias wbrew pozorom wcale nie był bezbronną ofiarą ślepego losu, lecz raczej ofiarą samego siebie, swojej własnej „przymulonej głowy”. - Tak oto stajemy przed prostym pytaniem - mówił tata czy los człowieka jest zdeterminowany przez otoczenie, czy wolną wolę? Uważam, że podlega wolnej woli, ponieważ wszystkie nasze myśli, wszystko, co rozpamiętujemy, oddziałuje na świat zewnętrzny. Im więcej rozmyślasz o swoim upadku, o nieszczęściu, tym większe stwarzasz prawdopodobieństwo, że do niego dojdzie. I odwrotnie, im więcej ktoś myśli o zwycięstwie, tym większą ma szansę je osiągnąć. W tym miejscu tata zawsze robił przerwę dla wzmocnienia efektu dramaturgicznego, wpatrywał się w kiczowaty pejzaż ze stokrotkami wiszący na ścianie po drugiej stronie pokoju albo w rzędy spłowiałych końskich głów i szpicrut biegnących w górę i w dół po tapecie jadalni. Tata uwielbiał takie efekty jak Zawieszenie Głosu i Chwile Milczenia, mógł
wtedy czuć na sobie wzrok swoich rozmówców przebiegający po jego twarzy jak Mongołowie po Pekinie w 1215 roku. - Naturalnie - ciągnął z leniwym uśmiechem - jest to koncepcja wypaczona w ostatnich czasach w Zachodniej Kulturze przez najróżniejszych zakichanych nieuków od poradników Jak zostać pięknym, sławnym i bogatym i cholernych firm wysyłkowych, buczących w telewizji do bladego świtu, żebyś im tylko powierzył swoje pieniądze, a dostaniesz kasety z czterdziestoma dwoma godzinami medytacji, które możesz wyśpiewywać, kiedy utknąłeś w korku. A jednak idei wizualizacji nie uważano niegdyś za tak mętną, w końcu jej tradycja sięga czasów, gdy powstawało buddyjskie imperium Maurjów, około trzysta dwudziestego roku przed naszą erą. Rozumieli ją najwięksi przywódcy w historii. Niccoló Machiavelli zdradził ją Wawrzyńcowi Medyceuszowi, chociaż nazywał ją „śmiałością” i „dalekowzrocznością”. Rozumiał ją również Juliusz Cezar, który widział siebie podbijającego Galię na długie lata, zanim to nastąpiło. Kto jeszcze? Hadrian, z pewnością da Vinci, kolejny wielki człowiek, Ernest Schackleton, ach i Miyamoto Musashi. Popatrz choćby na jego Księgępięciu kręgów. Członkowie Nachtlich, Nocnej Straży, też ją stosowali, oczywiście. Nawet ten amerykański idol, ten przystojniak z cyrkowym wyT7Q kształceniem, Archibald Leach to rozumiał. Cytują go w tej śmiesznej książeczce, którą mamy, jak jej tam... - Miejskie rozmowy, czyli hollywoodzkie gwiazdy mają swoje piąć minut zaszczebiotałam. - O właśnie. Powiedział tak: Udawałem, że jestem kimś, kim chciałem zostać, aż w końcu nim zostałem, albo to on został mną. Człowiek w końcu zostaje tym, za kogo się uważa, wielkiego czy małego. Dlatego niektórzy ludzie mają skłonności do przeziębień i nieszczęść. I dlatego inni mogą tańczyć na wodzie. Siebie oczywiście tata uważał za jednego z tych, którzy mogą tańczyć na wodzie, ponieważ przez kolejne pół godziny z drobiazgową skrupulatnością rozwodził się nad swoją hipotezą o konieczności wypracowania sobie dyscypliny i reputacji, o trzymaniu emocji i uczuć na wodzy, czyli o sposobach cichego i powolnego wprowadzania zmian w życie. Siedziałam jak na szpilkach w czasie tych licznych wystąpień, byłam przecież naturalną i oczywistą kandydatką na dublerkę, ale tata na ogół nie korzystał z tej okazji. Chociaż jego koncert wypełniały same słodkie i urocze melodie, żadna z nich nie była tak nowatorska, jak się zdawało. Część stanowiła streszczenie francuskiej książki anonimowego autora, La Grimace, niewielkie dziełko z 1824 roku traktujące o władzy. Inne pomysły wyselekcjonował ze Zwycięstwa Napoleona (H. H. Hill, 1908), Poza dobrem i złem (Nietzsche, 1909-1913), Księcia (Machiavelli, 1515), Historia jest potęgą (Hermin-xxxLewishon, 1990) oraz dość
mętnych pozycji w rodzaju Za namową dystopii Aashira AUhayeda (1973) i Szwindlu Hanka Powersa (1989). Nawiązywał nawet do bajek Ezopa i La Fontaine'a. Kiedy podawałam kawę, nasz gość był już tylko naczyniem wypełnionym nabożnym milczeniem. Siedział z otwartymi ustami i oczami w kształcie księżyca w pełni. (Gdyby rzecz się działa w 1400 roku przed naszą erą, zapewne ogłosiłby tatę przywódcą narodu wybranego i poprosił o wyprowadzenie do Ziemii Obiecanej). - Dziękuję panu, doktorze van Meer - mówił przy drzwiach, ściskając tacie rękę i potrząsając nią energicznie. - To była prawdziwa p... przyjemność, to wszystko, co pan mówił, było takie... pouczające. Jestem zaszczycony, jestem zaszczycony. Odwracał się do mnie i mrugał zdziwiony, jakby zobaczył mnie pierwszy raz. - Było mi niezmiernie miło panią poznać, mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Nigdy się więcej nie spotykaliśmy, ani z nim, ani z żadnym innym z taty kolacyjnych gości. Dla tych znajomych zaproszenie na kolację do taty było jak Śmierć i Narodzenie i Bal Maturalny - wydarzenie, które zdarza się tylko raz w życiu. I chociaż w ten rozświerszczony wieczór, kiedy oszołomiony asystent poetyki i form narracyjnych gramolił się do samochodu, padało mnóstwo entuzjastycznych obietnic co do dalszych spotkań, przez następne tygodnie pokrewna dusza taty rozpływała się w betonowych korytarzach Uniwersytetu Oklahomy w Flitch albo Petal albo Jesulah lub Roane i nigdy się więcej nie pokazywała. Raz kiedyś spytałam tatę dlaczego. - Nie uważam, aby spotkanie z tym człowiekiem jakoś szczególnie rozpalało wyobraźnię. W każdym razie nie na tyle, abym miał ochotę powtarzać swój występ. Nie był nim aż taki zauroczony czy „podjarany” - odrzekł, nie podnosząc głowy znad książki Christoxxxphera Hare'a Niepokoje społeczne a handel narkotykami (20Ol). Dość często rozmyślałam o historii Tobiasa Przeklętego, a najwięcej, kiedy Jade odwoziła mnie do domu po Świątecznym Kabarecie. Za każdym razem, kiedy przytrafiało mi się coś dziwnego, nawet najdrobniejsze niepowodzenie lub niepomyślny zbieg okoliczności, biegłam do niego myślami i zastanawiałam się z lękiem, czy lada chwila nie spotka mnie ten sam los, czy moje obawy i zdenerwowanie nie nakręcają właśnie przerażającej spirali nieszczęść. Sprawiłabym tacie ogromny zawód. Oznaczałoby to bowiem, że nie zdołałam przyswoić sobie podstawowych zasad jego ukochanej Teorii Determinacji, zwłaszcza tej jej rozbudowanej części dotyczącej radzenia sobie z nagłymi wypadkami. („Niewielu jest dość inteligentnych ludzi, którzy potrafią wznieść się myślami i emocjami ponad zgiełk chwili obecnej. Spróbujcie”, rozkazał, podsumowując Carla von Clausewitza).
***
Idąc oświetloną ścieżką w stronę domu, marzyłam tylko o tym, żeby zapomnieć o Evie Brewster, Charlesie Mansonie i wszystkim, co Jade powiedziała mi o Hannah, roztopić się w łóżku, a rankiem może zwinąć się w kłębek koło taty z Kroniką kolektywizmu (Kleinman, 2004) w ręku. Może nawet pomogłabym mu przebrnąć przez prace studentów na temat przyszłych metod prowadzenia wojen albo poprosiłabym, żeby poczytał mi na głos Ziemią jałową (Eliot, 1922). Zwykle tego nie znosiłam, tata czytał ją z okropną egzaltacją, jakby wcielał się w Johna Barrymore'a (zob. : baron Felix von Geigern w: Ludzie w hotelu), teraz jednak czułam, że to by było idealne antidotum na mój ponury nastrój. Kiedy weszłam do holu, zobaczyłam, że w bibliotece pali się światło. Szybko wcisnęłam Czarny kos śpiewa nocą do plecaka, który cały czas leżał koło schodów, gdzie rzuciłam go po południu po powrocie ze szkoły, i poszłam poszukać taty. Siedział w swoim czerwonym skórzanym fotelu, obok na stoliku stała filiżanka earl graya, on zaś, pochylony nad kartką papieru podaniowego, bez wątpienia przygotowywał kolejny wykład albo artykuł do „Federal Forum”. Jego nieczytelne pismo tańczyło na białej stronicy. - Cześć - powiedziałam. Podniósł głowę. - Czy wiesz, która jest godzina? - zapytał uprzejmie. Pokręciłam głową, podczas gdy on spojrzał na zegarek. - Pierwsza dwadzieścia dwie - oznajmił. - Och, przepraszam, ja... - Kto cię przywiózł? - Jade. - A gdzież się podział Józef K. ? - Eee... szczerze mówiąc, nie wiem. - Gdzie twój płaszcz? - Oj, zostawiłam go, zapomniałam zabrać z.... - I coś ty sobie, na litość boską zrobiła w nogę? Spojrzałam w dół. Wokół skaleczenia na łydce widniały smugi zakrzepłej krwi, a rajstopy skorzystały z okazji, żeby rzucić okiem na wschód od Edenu i rozdarły się dookoła nogi i aż do samego buta. - Skaleczyłam się.
Tata powoli zdjął okulary do czytania i delikatnie położył je na stoliku. - No to koniec - powiedział. - Słucham? - Finito. Kaput. Mam dosyć twoich kłamstw. Nie będę tego dłużej tolerował. - O czym ty mówisz? Wpił we mnie wzrok. Twarz miał spokojną jak Morze Martwe. - O twoim zmyślonym kole naukowym - odparł. - O twojej zuchwałości, z jaką wymyślałaś kłamstwa, które zresztą, między nami mówiąc, były dość niewyszukane. Ulisses jest, moja droga, zupełnie nieprzekonującym wyborem w szkole średniej, nawet z takimi akademickimi ambicjami jak St. Gallway. Chyba lepiej by ci wyszedł Dickens. - Wzruszył ramionami. - Może Austen? Widzę, że zaniemówiłaś ze zdumienia, więc będę kontynuował. Mam dość twoich powrotów o niewyobrażalnych godzinach, włóczenia się po mieście jak bezpański kundel, libacji alkoholowych, na które co prawda nie mam dowodów, ale które mogę sobie bez trudu wydedukować na podstawie niezliczonych relacji o wyczynach rozwydrzonej amerykańskiej młodzieży, wypełniających eter, oraz tych mało atrakcyjnych zapadlin pod twoimi oczami. Nie odzywałem się, kiedy rozgorączkowana wylatywałaś z domu, wyglądając jak wata cukrowa, ubrana w coś, co świat wolnomyślnych ludzi jednogłośnie uznałby za chusteczki higieniczne, ponieważ zważywszy na poziom twojego wykształcenia, zakładałem, dość naiwnie, jak widzę, że w końcu zrozumiesz, jaką stratą czasu są te tańce brzucha z lafiryndowymi kumpelami, z tymi gąbczastogłowymi „przyjaciółkami”, z którymi się zadajesz, że ich wizja świata i samych siebie jest zwietrzała i pusta. Tymczasem ty najwyraźniej zapadłaś na ostry atak ślepoty i zanik zdrowego rozsądku. Muszę to uciąć dla twojego dobra. - Tato... Ale on pokręcił tylko głową. - Przyjąłem już ofertę z uniwersytetu w Wyoming na następny semestr. W mieście o nazwie Fort Peck. Proponują mi najlepszą pensję, jaką od lat widziałem na oczy. Za tydzień, tuż po twoich egzaminach, zaczynamy się pakować. Możesz zadzwonić na Harvard i poinformować ich o zmianie adresu. - Co takiego? - Dobrze słyszałaś. - N... nie możesz mi tego zrobić. Zabrzmiało to jak przeraźliwe, drżące skomlenie. Wstyd mi się przyznać, ale z trudem powstrzymywałam się od płaczu.
- Właśnie o to mi chodzi. Gdybyśmy prowadzili tę rozmowę trzy lub cztery miesiące temu, widziałabyś w niej tylko pretekst, aby zacytować Hamleta: O, gdyby ciało to, zbyt trwałe, mogło /Stopnieć, roztajać i zmienić się w rosę. Ale nie, to miasto miało na ciebie taki wpływ jak telewizja na Amerykanów. Zamieniło cię w szatkowaną kapustę. - Nigdzie nie pojadę. Tata w zadumie kręcił skuwką pióra. - Moja droga, doskonale wiem, jaki melodramat teraz nastąpi. Poinformujesz mnie, że uciekniesz i zamieszkasz na dworcu, potem pobiegniesz do swojego pokoju i rozszlochasz się w poduszkę, że „życie jest niesprawiedliwe!”. Następnie zaczniesz ciskać przedmiotami, proponuję skarpetki, pamiętaj, że mieszkamy w wynajętym domu. Jutro nie będziesz się do mnie odzywała, po tygodniu zatniesz się w metodzie monosylabowych odpowiedzi, a w rozmowach ze swoimi szpanerskimi Piotrusiami Panami będziesz o mnie mówić Czerwona Mafia, która ma w życiu jeden jedyny cel: zetrzeć na proch najdrobniejszą szansę, żebyś była szczęśliwa. Ten schemat utrzyma się do czasu, gdy wyniesiemy się z tego przeklętego miasta, a po trzech dniach w Fort Peck znów zaczniesz się odzywać, jakkolwiek jeszcze przez jakiś czas przewracając oczami i robiąc miny. A za rok mi podziękujesz. Powiesz, że to była najlepsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem. Sądziłem, że jeśli przeczytasz Annały czasu, to uda nam się ominąć z daleka te bagniste tereny. Scio me nihil scire. Skoro się jednak upierasz, aby nas przepchnąć przez ten beznadziejny znój, to możesz już zacząć. Mam do napisania wykład o zimnej wojnie i czternaście prac semestralnych do przeczytania, a wszystkie spłodzone przez studentów niemających za grosz wyczucia ironii. Światło lampy padało na jego śniadą, okrutną twarz, z całej postaci biła arogancka wyższość bez śladów żalu czy skruchy (zob.: „Picasso rozkoszujący się piękną pogodą na południu Francji” w: Szanować diabła, Herast, 1984, str. 210). Czekał, aż się wycofam, aż sobie pójdę jak jakiś uciążliwy student, który wtargnął doń w czasie dyżuru, przerwał mu pracę naukową tylko po to, żeby zadawać idiotyczne pytania o słuszność racji. Miałam ochotę go zabić. Miałam ochotę złapać pogrzebacz na „ciało to, zbyt trwałe” (ewentualnie wystarczyłoby cokolwiek innego, byle twardego i ostrego), aby jego potłuczona twarz wykrzywiła się ze strachu, a z ust, zamiast perfekcyjnej sonaty słów, wydobył się zduszony okrzyk rozdartej duszy „Aaaaaaaaach”, jęk rozbrzmiewający w stęchłych kronikach średniowiecznych tortur i Starym Testamencie. Gorące łzy rozpoczęły swój exodus i wędrówkę przez policzki.
William Szekspir, Hamlet, przekł. Maciej Słomczyoski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982.
- Ni... Nigdzie nie pojadę - powtórzyłam. - Sam sobie jedź. Najlepiej do Konga. Nie pokazał po sobie, że w ogóle usłyszał, co powiedziałam, ponieważ jego uwagę znów przykuł ukochany wykład o abc reaganizmu. Schylił głowę, okulary zsunęły mu się na koniuszek nosa, na ustach zamajaczył nieprzejednany uśmieszek. Chciałam coś powiedzieć, wymyślić coś wielkiego i elektryzującego, wygłosić jakąś teorię albo przytoczyć dwuznaczny cytat, który zwaliłby go z nóg, zamienił jego oczy w kwadry księżyca. Ale jak to się często dzieje, kiedy człowiek myśli i czuje w zgiełku chwili obecnej, nic mi nie przychodziło do głowy. Mogłam tylko stać z rękami opuszczonymi bezradnie jak skrzydła kurczaka. Chwile, które nastąpiły potem, spowija mgła, jakby rozgrywały się poza mną. Miałam to samo uczucie, które tak drobiazgowo opisują mordercy, odpowiadając na wścibskie pytania dziennikarza wypacykowanego ciemnobrązowym fluidem, jak to możliwe, że pozornie przeciętna ludzka istota brutalnie wydarła życie bezbronnemu człowiekowi. Sprawcy ci mówią co nieco oszołomieni o przeszywającej jasności, jaka spłynęła na nich owego pamiętnego dnia, o opadającej bawełnianej płachcie światła, świadomej narkozie, która pozwoliła im po raz pierwszy w życiu zlekceważyć Rozwagę i Odpowiedzialność, wylać zimny prysznic na głowę Rozsądku, wzgardzić Instynktem Samozachowawczym i potraktować Namysł jak powietrze. Wyszłam z biblioteki do holu, a potem na dwór. Zamknęłam za sobą drzwi cichutko, aby nie usłyszał Książę Ciemności. Dwie lub trzy minuty stałam na schodach i patrzyłam na ogołocone drzewa, na trawnik pikowany surowym światłem padającym z okien i zduszony opadłymi liśćmi. Zaczęłam biec. Było mi niewygodnie w szpilkach Jeffersonowej, więc je zdjęłam i rzuciłam za siebie. Wybiegłam na ulicę, mijałam puste samochody i rabaty zaśmiecone szyszkami sosen i łodygami zwiędłych kwiatów, dziury w chodnikach, skrzynki na listy i złamane gałęzie trzymające się kurczowo jezdni i zielnokawe kałuże światła wyciekającego z latarni na jezdnię.
***
Nasz dom przy Armor Street stał ukryty w gęsto zalesionej dzielnicy Stockton, znanej jako Klonowy Zagajnik. Chociaż nie był to zamknięty Orwellowski teren, jak na przykład Perłowe Osiedle (w którym mieszkaliśmy w Flitch) zabudowane identycznymi białymi domami poustawianymi w równiutkich rzędach niczym postortodontyczne zęby i bramą
wjazdową przypominającą podstarzałą chimeryczną aktorkę Klonowy Zagajnik szczycił się własnym ratuszem, policją, kodem pocztowym i własną nieprzyjazną tablicą powitalną („Wjeżdżacie na teren Klonowego Zagajnika, eleganckiej dzielnicy mieszkaniowej”). Aby się jak najszybciej wydostać z Zagajnika, należało iść prosto na południe, na przełaj przez las i kilkanaście eleganckich prywatnych ogródków. Ostrożnie ruszyłam przed siebie, cały czas pochlipując, aż w końcu dostałam czkawki. Mijałam bezgłośne, uśpione domy rozłożone na gładkich trawnikach jak drzemiące słonie na lodowisku, przeczołgałam się pod barykadą świerków kłujących, przedarłam przez rafę sosen i w podrygach zbiegłam ze wzgórza, aż wyrzuciło mnie bezceremonialnie jak wodę ze ścieku na Aleję Orlanda, czyli miejscową wersję Bulwaru Zachodzącego Słońca. Nie miałam żadnego planu, byłam wydrylowana z pomysłów, nie wiedziałam, co ze sobą począć. Zaledwie piętnaście minut po ucieczce z domu, po odcumowaniu od rodzicielskiego portu, człowiek staje ogłuszony przestworem rzeczy,
huraganową
gwałtownością świata, kruchością swej łódki. Niewiele się namyślając, ruszyłam w stronę stacji benzynowej i pchnęłam drzwi do całodobowego sklepu Food Mart. Drzwi zadzwoniły przyjaźnie na powitanie. Chłopak, który tu pracował, miał na imię Larson. Siedział uwięziony w swojej kuloodpornej zagrodzie i rozmawiał zjedna ze swoich dziewczyn, uwieszoną u szyby jak odświeżacz powietrza. Schyliłam głowę i weszłam do pierwszej alejki. Dziwnym trafem tata miał do Larsona mniej więcej taki stosunek jak karaczan surinamski
do
odchodów
nietoperza.
Chłopak
należał
do
tych
niezatapialnych
osiemnastolatków o twarzy z książek dla młodzieży z lat pięćdziesiątych, całej piegowatej, z wiecznie zdziwionym uśmiechem i gęstymi brązowymi włosami, które wyrastały mu dookoła głowy jak echmea. Był tyczkowaty i nie potrafił wytrzymać nawet sekundy w bezruchu, jakby poruszał nim brzuchomówca na haju (zob. : Maskotki, które odmieniły nasze życie, Mesh, 1958, rozdz. 2: „Charlie McCarthy”). Tata uważał, że Larson jest „cudowny”. To był cały on: mógł uczyć rodzajów medytacji tysiące Piotroszów, których ledwo mógł strawić, po czym płacił jakiemuś dzieciakowi w sklepie za tik-xxxtaki jagodowe i zakochiwał się w nim na zabój, ogłaszał go delfinem, który będzie kręcił piruety na każde gwizdnięcie. - To się nazywa obiecujący młody człowiek - oświadczył. - Oddałbym każdego z tych moich beztroskich, zaspanych mędrków, żeby móc uczyć kogoś takiego. Ten chłopak ma iskrę bożą. Nieczęsto się takich spotyka. - No niech mnie, jeśli to nie dziołcha od tatusia - ogłosił sklepowy interkom. - Hejże, nie powinnaś ty czasem być w łóżku o tej porze? Czułam się absurdalnie, skąpana w tym mętnym świetle nocnego sklepu. Bolały mnie
stopy, byłam ubrana w rozpływającą się piankę żelową, a moja twarz (widziałam to wyraźnie w szybie) z minuty na minutę rozkładała się w bezkształtną masę zasychających łez i okropnego makijażu (zob.: „Radon 221” w: Pytania o radioaktywność, Johnson, 1981, str. 120). Ponadto byłam przystrojona milionem sosnowych igieł. - Chodź no tu i powiedz, co słychać. Co tu robisz o tej porze? Niechętnie podeszłam do okienka kasowego. Larson był ubrany w dżinsy i czerwony podkoszulek z napisem MOJA CZYTA i szczerzył zęby od ucha do ucha. Należał do ludzi, którzy nieustannie szczerzą zęby. Miał też bardzo łaskotliwe oczy, co zapewne tłumaczyło te gromady maślanookich ambrozji roztapiających się po sklepie o każdej godzinie dnia i nocy. Nawet kiedy podeszło się do okienka, żeby zwyczajnie zapłacić za benzynę, jego oczy w wyrazistym kolorze błota lub mlecznej czekolady ściekały po tobie, aż nie mogłeś się opędzić od myśli, że widzi w tobie coś intymnego, na przykład jak stoisz naga od stóp do głów albo opowiadasz przez sen różne wstydliwe rzeczy, albo, co najgorsze ze wszystkiego, twoje najskrytsze głupiutkie fantazje, w których kroczysz po czerwonym dywanie w długiej sukni wyszywanej koralikami, a wszyscy dookoła bardzo uważają, żeby nie nadepnąć ci na rąbek. - Niech zgadnę, kłopoty sercowe? - Eee, nie... pokłóciłam się z tatą - zaskrzypiałam jak folia aluminiowa. - Tak? A to ci dopiero. A ja go widziałem kilka dni temu, był tu ze swoją dziewczyną. - Już ze sobą zerwali. Kiwnął głową. - Hej, Diamanta, kup jej coś zimnego z automatu. - A co? - mruknęła Diamanta, krzywiąc się. - Co chce, duży kubek. Na mój koszt. Diamanta miała na sobie odblaskową różową bluzkę i dżinsową spódniczkę mini. Była chuda jak słomka i blada jak biały pergamin, przez skórę na nogach i rękach w ostrym świetle jarzeniówek prześwitywały jej cienkie błękitne żyłki. Łypnęła na mnie spod oka, po czym zabrała stopę w czarnej platformie ze stojaka na pocztówki, odwróciła się i pomigotała alejką w stronę automatu. - Tak to jest ze starymi - powiedział Larson, kiwając głową. - Potrafią być wkurzający. Mój ojciec nawiał, jak miałem czternaście lat. Zostawił mi tylko robocze buty i prenumeratę „People”, słowo daję. Przez dwa lata oglądałem się przez ramię na każdym zakręcie, wszędzie go szukałem. Ciągle mi się zdawało, że go gdzieś widzę, a to po drugiej stronie ulicy, a to w autobusie, co właśnie ruszał z przystanku. I czasem jechałem za takim autobusem z jednego końca miasta na drugi, myślałem, że to on, jak jakiś wariat czekałem na
każdym przystanku, czy wysiądzie. A jak w końcu wysiadł, to zawsze był to czyjś inny ojciec, a nie mój. Nigdy nie był mój. A potem wyszło na to, że wiesz, co zrobił? Najlepszą rzecz, jaka mi się w życiu zdarzyła. Chcesz wiedzieć dlaczego? Skinęłam głową. Pochylił się i oparł łokciami na ladzie. - Przez niego to prawie odegrałem króla Laejra. - Co chce do picia?! - wrzasnęła Diamanta od automatu. - Co chcesz do picia? - powtórzył Larson i bez zmrużenia oka wyrecytował wszystkie nazwy, jak licytator na aukcji żywego towaru: piwo korzenne, powerade, seven-xxxup, sevenxxxup tropikalny, napój winogronowy, crystallat, nana split, codę red, livewar... - Poproszę piwo korzenne. Dziękuję. - Bosonoga dama życzy piwo korzenne - powiedział Larson do interkomu. - O jakim królu mówiłeś? - Laejrze. No, tym indywiduum od Szekspira. Bo to na przekór temu, co wszyscy uważają, człowiek potrzebuje złamanych serc i zdrad, inaczej nie będzie miał siły do przetrwania. Nie odegra głównej roli przez całe pięć aktów ani nie da dwóch przedstawień w jeden dzień. Nie wytrzyma do punktu kulminacyjnego, nie stworzy przekonującej kreacji i te rzeczy. Rozumiesz, o co mi chodzi? Człowiek musi się poobijać, dostać łupnia, wżyć się w świat. Dopiero wtedy uczy się czegoś, z czego może zrobić użytek. Jasne, że boli jak sto diabłów. Czasami myśli, że nie wytrzyma, zastanawia się, czy nie rzucić wszystkiego w cholerę. Ale wtedy nabiera tego, co ludziska nazywają rezonansem uczuciowym. Rezonans uczuciowy robi coś takiego, że widzowie nie mogą od ciebie oderwać oczu, kiedy wchodzisz na scenę. Próbowałaś kiedyś na jakimś dobrym filmie odwrócić się i popatrzeć na twarze ludzi, co za tobą siedzą? Mówię ci, jakie skupione. Diamanta, no co tam? - Nie chce wyjść! - odkrzyknęła Diamanta. - To wyłącz maszynę i włącz ją z powrotem, a potem znowu spróbuj. - A gdzie się ją wyłącza? - Z boku, czerwony guzik. - Przeklęty gruchot - skomentowała dziewczyna. Wpatrywałam się w Larsona zauroczona. Tata miał rację, ten chłopak naprawdę miał w sobie coś fascynującego. Ta staromodna prostolinijność, to, jak mu brwi tańczyły polkę, kiedy mówił, i ten jego góralski akcent, który sprawiał, że słowa zamieniały się w ostre, śliskie kamienie, o które mógłby się skaleczyć. Jakąś rolę odgrywały w tym wszystkim również te jego piegi, którymi był obsypany od stóp do głów, jakby ktoś go zanurzył w kleju,
a potem w drobniutkim, opalizującym konfetti. - Widzisz - powiedział, nachylając się do mnie jeszcze bardziej - tak naprawdę wcale cię nie boli, tylko odgrywasz samego siebie. A to ludzi nie wzruszy. Możesz być dobra na pastę do zębów, hemoroidy, reklamy i takie tam. Ale na tym koniec. Nie zostaniesz legendą. A przecież o to ci chodzi, no nie? Diamanta wcisnęła mi do ręki kubek z piwem korzennym i klapnęła na swoim miejscu przy stojaku z kartami. - No - powiedział Larson i klasnął - musisz nam w końcu powiedzieć, jak masz na imię. - Blue. - No, to powiedz nam, Blue, przyszłaś w potrzebie do moich drzwi, więc co zrobimy? Przeniosłam wzrok z Larsona na Diamantę, a potem z powrotem na Larsona. - Nie rozumiem - odparłam. Wzruszył ramionami. - Zjawiłaś się w ciemną burzową noc, o... - spojrzał na zegarek - ... drugiej zero sześć. - Popatrzył znacząco na moje nogi. - Bez butów. To jest to, na co mówią dramaturgia. Tak się zawsze zaczyna scena. Zawiesił na mnie wzrok z twarzą poważną jak zdjęcia Sun jatsena. - Musisz nam powiedzieć, czy jesteśmy w komedii, w melodramacie, czy w dreszczowcu. A może w tym, co nazywają teatrem absurdu? Nie każ nam stać na scenie bez dialogów. Czułam w sobie dziwny, ogólnospożywczy spokój, wewnętrzną równowagę, monotonne dudnienie lodówki z piwem. Nagle zobaczyłam wszystko tak jasno i wyraźnie, jak odbicie w szybie sklepowej, jak guma do żucia i baterie na półkach, jak kolczyki Diamanty w kształcie kół. Wiedziałam, dokąd zamierzam iść i z kim muszę porozmawiać. - Coś w rodzaju kiepskiego kryminału - odrzekłam. - Czy mogłabym pożyczyć twój samochód?
Śmiech w ciemności Hannah miała na sobie podomkę w ceglanym kolorze, obciętą u dołu byle jak, więc kiedy otworzyła mi drzwi, wokół jej łydek postrzępione nitki tańczyły radośnie hula-xxxhoop. Na jej twarzy, nagiej jak niepomalowana ściana, widać było, że nie spała. Włosy zwisały cicho i łagodnie przy kościach policzkowych, a czarne lśniące oczy przefurkotały z mojej twarzy na sukienkę, z sukienki na bose stopy, ze stóp na ciężarówkę Larsona, a potem z powrotem na stopy i na twarz, a wszystko to w ciągu kilku sekund. - Wielki Boże - wykrztusiła chrapliwie. - Blue. - Przepraszam, że cię obudziłam - powiedziałam. Uznałam, że coś w tym rodzaju powinno się powiedzieć, kiedy przyjeżdża się do kogoś o drugiej czterdzieści pięć nad ranem. - Nic się nie stało, nie spałam. - Uśmiechnęła się, ale to nie był prawdziwy uśmiech, a tekturowa wycinanka. Przyszło mi do głowy, że chyba jednak popełniłam błąd, przyjeżdżając tu, ale wtedy ona objęła mnie ramieniem. - Chodź, bo tu zamarzniesz. Bywałam u niej w domu tylko razem z Jade i pozostałymi. Louis Armstrong kląskał jak stado żab, w powietrzu unosił się zapach marchewki. Teraz mieszkanie robiło klaustrofobiczne wrażenie, ciemne i opuszczone jak kabina pilota dawno rozbitego samolotu. Psy wyglądały na mnie zza gołych nóg Hannah, armia ich wychudzonych cieni powoli sunęła po podłodze w stronę moich stóp. W salonie paliło się światło, gęsioszyja lampa oświetlała papiery na biurku, rachunki i kilka czasopism. - Zrobię ci herbatę - zaproponowała Hannah. Kiwnęłam głową, Hannah jeszcze raz ścisnęła mnie za ramię i znikła w kuchni. Usiadłam na zwalistym fotelu w kratę koło wieży stereo. Jeden z psów, Brody, o trzech nogach i pysku starego wilka morskiego, szczeknął zdegustowany, przykuśtykał do mnie i wcisnął zimny, wilgotny nos w moje dłonie, jakby zdradzał mi tajemnicę. Za drzwiami kuchni zakasłał czajnik, zaskomlał kran, kilka razy jęknęła szuflada, starałam się skupić na tych przyziemnych odgłosach, bo szczerze mówiąc, wcale nie czułam się dobrze, że tu przyjechałam. Kiedy Hannah otwierała mi drzwi, spodziewałam się zobaczyć ją w szlafroku frotte, z włosami zmierzwionymi w gniazdo szerszeni, ciężkimi powiekami opadającymi na oczy. „Chryste panie, co się stało?!”, miała wykrzyknąć. Albo na dźwięk dzwonka pomyśleć, że to bandzior stęskniony za kleikiem i ciepłą kobietą, albo wściekły dawny kochanek z
napisem wytatuowanym na kostkach palców (V-A-L-E-R-I-O). Nie przewidziałam, że może mnie przywitać takim suchym klapsem filmowym, szkieletem powitania, szeptem zmarszczonych brwi, zupełnie jakbym przez cały wieczór miała założony podsłuch i ona doskonale słyszała każdą moją rozmowę, każde oszczerstwo, każdy przytyk i tete-a-tete, łącznie z oskarżeniem o powiązania mansońskie, rzuconym przez Jade, oraz moim osobliwym skojarzeniem, kiedy wspomnienie Cottonwood zderzyło się z rzeczywistością Zacha Soderberga i zostałam chwilowo znokautowana. Przyjechałam do niej, ponieważ nienawidziłam taty, a nie przychodziło mi do głowy żadne inne przyzwoite miejsce. Ale miałam również nadzieję, że kiedy zobaczę Hannah, w jakiś sposób wszystkie tamte rozmowy pójdą w niepamięć, wydadzą się śmieszne i nieważne, tak jak raz napotkany przez naukowców endemik wymarły, skworczyk skromny (aplonis mavornata), natychmiast zniknął z listy gatunków wymarłych, a pojawił na innej, znacznie bardziej obiecującej gatunków zagrożonych wyginięciem, co prawda zagrożonych krytycznie, ale jednak żyjących. Kiedy ją jednak zobaczyłam, poczułam się jeszcze gorzej. Tata zawsze mnie ostrzegał, żebym nie próbowała wyobrażać sobie innych ludzi, stawiać ich sobie przed oczyma duszy, ponieważ to bywa bardzo zwodnicze. Nigdy nie pamiętamy ich takimi, jacy są naprawdę, nasze wyobrażenia zawierają tyle nieścisłości, ile człowiek ma włosów na głowie (czyli od stu do dwustu tysięcy). Umysł tworzy leniwe skróty stenograficzne, wygładza sylwetki napotkanych osób do kilku najważniejszych rysów charakteru, na Przykład „pesymista” albo „niepewny siebie” (czasami, kiedy naprawdę jest leniwy, zamienia ich po prostu w Miłych albo Podłych) i popełnia błąd, oceniając ich na podstawie tych kilku grubych kresek, narażając się tym samym na nieprzyjemne niespodzianki. Westchnęły kuchenne drzwi i Hannah weszła do pokoju, niosąc tacę z oklapniętą szarlotką, butelką wina, kieliszkiem i czajniczkiem z herbatą. - Zapalmy jakieś światło - powiedziała, zrzucając nogą ze stolika do kawy „National Geographic”, program telewizyjny i jakieś listy. Postawiła tacę i włączyła żółtą lampkę stojącą obok popielniczki zapaskudzonej martwymi dżdżownicami niedopałków. Żółtawe światło rozlało się po mnie i pobliskich meblach. - Przepraszam, że ci przeszkodziłam - powtórzyłam. - Och, proszę cię, Blue, przestań. Przecież wiesz, że możesz do mnie przychodzić zawsze, kiedy czegoś potrzebujesz. - Wypowiedziała słowa, zawarła w nich treść, słowa
padły i na tym koniec. Zabrzmiały tak, jakby ich właściciel złapał walizkę i ruszył do drzwi. Przepraszam cię, jestem może trochę... nie w sosie. Miałam męczący wieczór. - Westchnęła i nie odrywając ode mnie oczu, wyciągnęła rękę i ścisnęła moją dłoń. - Ale naprawdę się cieszę, że przyjechałaś. Dobrze mi zrobi czyjeś towarzystwo. Możesz przenocować w pokoju gościnnym, więc nawet nie myśl, żeby wracać dzisiaj do domu. A teraz mi wszystko opowiedz. Przełknęłam ślinę, bo byłam zdenerwowana, i nie wiedziałam, od czego zacząć. - Pokłóciłam się z tatą - powiedziałam w końcu. Nagle, ku memu zdumieniu, właśnie kiedy Hannah wzięła do ręki papierową serwetkę i przygryzając lekko wargi, zaczęła ją składać w trójkąt równoramienny, zadzwonił telefon. Zabrzmiał jak ludzki krzyk - Hannah miałajeden z tych beczących aparatów z lat sześćdziesiątych, prawdopodobnie kupiła go od kogoś na wyprzedaży, i na ten przeraźliwy odgłos serce zaczęło mi się melodramatycznie obijać o żebra (zob. : Gloria Swanson, Shifting Sands). - O Boże - mruknęła, wyraźnie rozdrażniona. - Poczekaj chwilkę. Znikła w kuchni. Dzwonek umilkł. Wytężałam słuch, żeby usłyszeć, co mówi, ale do pokoju nie dobiegał z kuchni żaden dźwięk, słychać było tylko dzwonienie psich obroży, kiedy zwierzęta nerwowo poderwały głowy z podłogi. Bardzo szybko wróciła z tym samym nikłym uśmiechem wciśniętym na twarz jak dziecko siłą wypchnięte na scenę. - To była Jade - powiedziała, wracając na kanapę. Z sekretarską troską zajęła się czajniczkiem z herbatą: podniosła wieczko, krytycznie przyjrzała się zanurzonym saszetkom, postukała w nie palcem, jakby to były zdechłe ryby. - Wygląda na to, że miałyście z Jade wieczór pełen atrakcji - powiedziała. Zerkając na mnie, nalała herbatę do kubka z czerwonym serduszkiem i napisem UWIELBIAM ŚLIMAKI (nie zwracając uwagi na to, że gorący płyn pociekł jej na kolano), a następnie, zupełnie jakby po wielu usilnych prośbach zgodziła się pozować mi do portretu olejnego, wyciągnęła się na kanapie z kieliszkiem czerwonego wina w ręku i wsunęła bose stopy pod poduszki (il. 16. 0).
IL. 16. 0
- Wiesz, okropnie się pokłóciłyśmy - oznajmiła. - Ja i Jade. Wyszła stąd zła jak osa. Mówiła dziwnym, nauczycielskim tonem, jakby tłumaczyła uczniom zjawisko fotosyntezy. Nawet nie pamiętam, o co właściwie poszło. Coś zupełnie przyziemnego. - Podniosła głowę i popatrzyła na sufit. - Chyba chodziło o podanie do college'u. Powiedziałam jej, że powinna się trochę zmobilizować, inaczej nie dostanie się na studia. Straciła nad sobą panowanie. Upiła trochę wina, a ja łyknęłam swojej czerwonej herbaty, dręczona wyrzutami sumienia. Było jasne jak słońce, że Hannah doskonale wiedziała o plotkarskich wyczynach Jade albo Jade zadzwoniła i sama się przyznała (nie mogłaby być doradcą podatkowym mafii, ponieważ zwykle po popełnionym przestępstwie czuła wszechogarniającą potrzebę wytłumaczenia się przed swoją ofiarą), albo Hannah sama się domyśliła, co się wydarzyło po ich kłótni. Najbardziej zdziwiło mnie jednak to, że była tak bardzo rozdrażniona całą sytuacją. Tata mówił, że ludzie zmuszeni do obrony potrafią robić najdziwniejsze rzeczy, i Hannah marszczyła teraz brwi, pocierając kciukiem brzeg kieliszka, a jej oczy skakały między moją twarzą, kieliszkiem i kawałkiem szarlotki (która sprawiała wrażenie, jakby ktoś w nią wdepnął), po czym znowu wracały do kieliszka z winem. Nie mogłam oderwać od niej oczu (lewe ramię oplatało biodra wężowym uściskiem) niczym śledczy badający odciski palców na poręczy łóżka, pragnący odkryć prawdę lub choćby jej rozmazany ślad. Wiedziałam, że to absurdalne - nie można wydedukować obłąkania, winy i miłości z liczby piegów lub załamania delikatnego światła we wgłębieniu nad obojczykiem, ale nie mogłam się powstrzymać. Rzeczy, których naopowiadała Jade, ugrzęzły mi w głowie i nie mogłam ich stamtąd wyrzucić. Czy to możliwe, żeby Hannah z premedytacją zabiła człowieka? Czy naprawdę spała z Charlesem? Czy gdzieś na peryferiach jej wspomnień kryje się utracona miłość, Valerio? Nawet tak ponura i rozkojarzona jak teraz potrafiła dostać się na pierwsze strony gazet cudzych myśli i zepchnąć wszystkie inne historie
na stronę dziesiątą. ŚCIEMNIENIE OBRAZU: Tata, Fort Peck i moje marzenie, że wyjedzie do Demokratycznej Republiki Konga i będzie tam odgrywał Che. ROZJAŚNIENIE OBRAZU: Hannah Schneider skręcona na kanapie jak błyszczący śmieć wyrzucony przez morze na brzeg, połyskujące cętki potu na jej twarzy, palce nerwowo bawiące się szwem meandrującym przez bok sukienki. - Więc nie udało ci się przyjechać na bal? - zapytałam ostrożnie słabym głosem. Moje pytanie ściągnęło ją z powrotem na ziemię. Wyraźnie zapomniała, jak się tu znalazłam, że zjawiłam się u jej drzwi o trzeciej nad ranem pomarańczowym chevroletem Colorado, bez uprzedzenia i na bosaka. Nie miałam do niej żalu, uznałam to nawet za fantastyczne, że Hannah tak bezceremonialnie zlekceważyła moją kłótnię z tatą, który milcząco przyjmował za oczywistość, że to on jest zawsze i wszędzie Głównym Tematem Dyskusji. - Zrobiło się późno - powiedziała bezbarwnym głosem. - Robiliśmy szarlotkę. Popatrzyła na mnie. - Jade wypadła stąd jak burza, mówiąc, że jedzie do ciebie. Kiwnęłam głową. - Bywa dziwna. Czasami mówi takie rzeczy, że... powinnam... no po prostu przerażające. - Wydaje mi się, że ona tak wcale nie myśli - zauważyłam cicho. Hannah przekrzywiła głowę. - Nie? - Czasami ludzie mówią różne rzeczy tylko po to, żeby przerwać milczenie. Albo chcą kogoś zaszokować i sprowokować. Albo jako rodzaj ćwiczenia. Taki słowny aerobik. Jest bardzo wiele powodów. Wbrew pozorom ludzie rzadko używają słów w celach ściśle komunikacyjnych - powiedziałam. Najwyraźniej ten komentarz taty z artykułu pod tytułem Figury retoryczne a tężyzna językowa nie wywarły na Hannah najmniejszego wrażenia. Nie słuchała mnie. Jej wzrok utknął gdzieś w ciemnym kącie pokoju koło pianina. Potem zmarszczyła czoło (nigdy przedtem nie widziałam tych grubych krech wyrytych na jej twarzy), sięgnęła ręką nad oparciem kanapy, jednym szarpnięciem otworzyła szufladę małego stolika i wyjęła z niej napoczętą paczkę cameli. Wyciągnęła papierosa, energicznym ruchem pokręciła go w palcach, po czym podniosła głowę i spojrzała na mnie z nagłym, niespokojnym zainteresowaniem, jakby zobaczyła na wyprzedaży ostatnią sukienkę w jej rozmiarze. - Na pewno odkryłaś już prawdę - powiedziała. - Jesteś taką bystrą dziewczyną, nic nie ujdzie twojej uwagi. A może jednak nie - urwała. - Nie. Nie powiedziała ci. Myślę, że jest
zazdrosna, mówisz o swoim tacie z takim uczuciem. To na pewno dla niej bardzo trudne. - Ale o co chodzi, powiedz mi - poprosiłam. - Wiesz coś w ogóle o Jade? O jej przeszłości? Pokręciłam głową. Hannah westchnęła, wyjęła z szuflady paczkę zapałek i szybko przypaliła sobie papierosa. - Jeśli ci powiem, musisz mi przyrzec, że nigdy się z tym nie zdradzisz przed żadnym z nich. Ale myślę, że powinnaś o tym wiedzieć, inaczej, jeśli będą się powtarzać takie wieczory jak ten, kiedy przyjedzie do ciebie taka rozgniewana... była pijana, prawda? Powoli pokiwałam głową. - No cóż, w takich sytuacjach, jak... jak dzisiaj, mogę zrozumieć, jeśli poczujesz się... Myślała intensywnie nad doborem właściwego słowa, przygryzając wargę, jakby zastanawiała się, jaką potrawę zamówić z menu - ... zdezorientowana. Nawet zaniepokojona. Ja też bym się na twoim miejscu tak czuła. Jeśli poznasz prawdę, zobaczysz wszystko we właściwym świetle. Może nie od razu. Nie da się zrozumieć istoty sprawy, jeśli jest się jej częścią. To jakby patrzeć na billboard z odległości kilku centymetrów. Wszyscy jesteśmy... jak to mówią? Nadwzroczni... ale późnej, nie, właśnie wtedy... - mówiła to wszystko jakby do siebie - tak, wtedy właśnie wszystko staje się jasne: po wszystkim. Przerwała i milczała przez dłuższą chwilę. Z przymkniętymi oczami kontemplowała kopcący koniuszek papierosa, sfatygowane uszy Starego Drania, który podszedł do niej ukradkiem, polizał ją w kolano, po czym zwalił się na dywan, wyczerpany jak letnie szaleństwo. - Co chciałaś przez to powiedzieć? - zapytałam łagodnie. Miałam wrażenie, że na jej twarz wkradł się ulotny, jakby figlarny uśmiech, ale nie byłam tego pewna, bo za każdym razem, kiedy poruszyła głową, żółte światło lampy przebiegało po jej kościach policzkowych i po ustach, a kiedy odwróciła się w moją stronę, ten fantasmagoryczny uśmiech ulotnił się w mgnieniu oka. - Nie możesz nikomu powiedzieć tego, co tu ode mnie usłyszysz - powiedziała surowo. - Nawet swojemu ojcu. Obiecaj mi. Poczułam w piersi dźgnięcie nożem. - Dlaczego? - Twój tata jest bardzo opiekuńczy, prawda? Tak mi się wydawało. Kiwnęłam głową. - Jestem pewna, że byłby wstrząśnięty - powiedziała z niesmakiem. - I nikomu nie przyszłoby z tego nic dobrego.
Lęk przebiegał przez całe moje ciało, jakby mi go ktoś wstrzyknął w ramię. Kręciło mi się w głowie. Zaczęłam w myślach odtwarzać ostatnie sześć minut, usiłując zrozumieć, jakim dziwnym objazdem dotarłyśmy do tego punktu. Wyszłam na scenę, żeby odegrać cichy zaimprowizowany numer na złość tacie i nagle zepchnięto mnie za kulisy, podczas gdy ona, podstarzała artystka, zawładnęła sceną i zamierzała wygłosić monolog, a sądząc z zapowiedzi, zanosiło się na mrożący krew w żyłach monolog. Tata mówił, że za wszelką cenę powinno się unikać ludzkich wyznań i zwierzeń. „Powiedz takiej osobie, że musisz na chwilę wyjść - pouczał - że zaszkodziło ci coś, co zjadłaś, że się źle czujesz, że twój tata ma szkarlatynę, że czujesz nadchodzący koniec świata i musisz biec do sklepu po wodę mineralną i maski przeciwgazowe. Albo po prostu udawaj, że dostałaś ataku serca, cokolwiek, cokolwiek, kochanie, byleby się pozbyć tej intymności, którą chcą cię przygnieść niczym betonową płytą”. - Nie powiesz nikomu? - spytała Hannah, a głos jej złagodniał, stał się teraz zupełnie nieszkodliwy. Szczerze mówiąc, zastanawiałam się właśnie, czy nie powiedzieć jej, że tata zachorował na czarną ospę, że muszę natychmiast jechać, żeby czuwać przy jego łożu, aby usłyszeć jego rozdzierające serce, pokorne Ostatnie Słowa. Niczego podobnego jednak nie zrobiłam, zamiast tego pokiwałam z zapałem głową, co jest niezawodną ludzką reakcją na pytanie, czy chce się usłyszeć czyjś sekret. - Kiedy Jade miała trzynaście lat, uciekła z domu - zaczęła Hannah, po czym przerwała i czekała, aż te słowa osiądą gdzieś w ciemności w drugim końcu pokoju. Dopiero po dłuższym czasie podjęła: - Z tego, co mi opowiadała, wychowywano ją na bogatą, zepsutą dziewczynę. Ojciec dawał jej wszystko, ale był z niego hipokryta najgorszego sortu. Zarabiał na przemyśle rafineryjnym, miał więc na rękach krew i cierpienie tysięcy ludzi. Jeśli zaś chodzi o matkę Jade... - Hannah uniosła ramiona i wzdrygnęła się teatralnie. - Nie wiem, czy miałaś kiedyś przyjemność ją poznać. Należy do osób, które nie zadają sobie trudu ubierania się. W środku dnia chodzi w szlafroku. W każdym razie Jade, dorastając, miała przyjaciółkę od serca, sama mi to opowiadała, śliczną dziewczynę, bardzo delikatną. Były jak siostry, zdradzały sobie najskrytsze sekrety, Jade mogła jej się zwierzyć ze wszystkiego. Taka przyjaźń, o jakiej każdy marzy, ale nigdy jej nie znajduje. Och, zabij mnie, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak tamta miała na imię. - Hm, brzmiało tak jakoś elegancko. No, w każdym razie - strząsnęła popiół do popielniczki - sprawiała kłopoty. Trzy czy cztery razy przyłapano ją na kradzieży. Groziło jej zamknięcie w poprawczaku, więc uciekła aż do San Francisco. Wyobrażasz to sobie? Jade? Z Atlanty do San Francisco, bo jej rodzice przed rozwodem
mieszkali w Atlancie. Cztery i pół tysiąca kilometrów. Podróżowała autostopem, z kierowcami ciężarówek, rodzinami, które spotykała na parkingach w czasie postojów, aż w końcu ją złapano w drogerii, zdaje się, że nazywała się „Pańska Drogeria”, wymarzona nazwa, prawda? - Uśmiechnęła się i wydmuchała dym, który przekoziołkował w powietrzu. Powiedziała, że te sześć dni zupełnie odmieniło jej życie. Przerwała na moment. Zdawało się, jakby pokój pod ciężarem jej opowieści zagłębił się kilkanaście centymetrów w ziemię. Kiedy znowu zaczęła mówić, a jej głos, dziwnie nieustępliwy, z wysiłkiem torował sobie drogę przez gąszcz słów, w mojej głowie nagle pogasły światła i ruszył projektor: zobaczyłam Jade (szczupłą jak złożona parasolka, w obcisłych dżinsach) maszerującą zawzięcie w ziarnistym zmierzchu przez zarośnięte śmietnisko przy drodze w Teksasie albo Nowym Meksyku. Jej złociste włosy zapalają się w światłach reflektorów, twarz czerwieni się pod spojrzeniami niemrugających oczu samochodów. Wtedy nagle, kiedy przetoczyłam się obok niej w swoim wyimaginowanym osiemnastokolowcu, obejrzałam się i stwierdziłam ze zdumieniem, że to wcale nie jest Jade, tylko dziewczyna, która wygląda jak ona. Ponieważ „jazda autostopem z kierowcami ciężarówek” brzmiało tak niepodobnie do niej, „piękna, delikatna” przyjaciółka zresztą również. Tata mówił, że trzeba rzadko spotykanego, prawdziwie rewolucyjnego ducha, żeby porzucić „dom i rodzinę, nawet w najbardziej makabrycznych okolicznościach, i popędzić na oślep w nieznane”. Oczywiście raz na jakiś czas Jade zamykała się w toaletach z hombres, którzy w kwestiach mody musieli czerpać natchnienie z listów gończych, upijała się tak, że głowa jej dyndała na szyi jak pasek wyciśniętego z tubki kleju, ale żeby podjąć takie ryzyko, wziąć rozbieg i skoczyć przed siebie, nie wiedząc, gdzie się wyląduje, ani czy w ogóle dosięgnie drugiego brzegu? To było zupełnie nieprawdopodobne. Naturalnie żadnej opowieści o ludzkich wyczynach nie należy wyśmiewać ani pochopnie lekceważyć: „Nigdy nie zakładaj z góry, że wiesz, z kim masz do czynienia i do czego ten ktoś jest zdolny”, powiedział mi kiedyś tata. - Leulah była w podobnej sytuacji - ciągnęła Hannah. - Też uciekła z domu, gdy miała trzynaście lat, z nauczycielem od matematyki. Powiedziała, że był przystojny i namiętny. Miał niecałe trzydzieści lat, Europejczyk gdzieś znad Morza Śródziemnego. Chyba Turek. Zdawało jej się, że jest zakochana. Dojechali aż do... zaraz, gdzie to było? Zdaje się, że na Florydę, tam go aresztowali. - Przerwała, żeby zaciągnąć się spokojnie papierosem, ale nie wydmuchała dymu, tylko pozwoliła, aby sam ulatywał jej z ust, kiedy mówiła. - To było, zanim przyjechała do St. Gallway, gdzieś w Karolinie Południowej. Charles przez większą część życia był pod opieką kuratora. Jego mama była prostytutką i narkomanką, co jest
zwykle ceną, jaką się płaci w tej profesji. Nie miał ojca. W końcu został adoptowany. Nigel również. Oboje jego rodzice siedzą w więzieniu w Teksasie za zabicie policjanta. Nie pamiętam już dokładnie okoliczności, ale w każdym razie zastrzelili go na miejscu. Uniosła brodę i obserwowała, jak dym z papierosa kurczy się nad lampą, jakby się śmiertelnie przestraszył Hannah. W każdym razie ja się jej bałam, bałam się jej głosu, który rozsiewał te tajemnice ze zniecierpliwieniem, jakby to było nudne rzucanie podkowami do celu, a ją zmuszono do gry, chociaż nie miała na to ochoty. - To ciekawe - podjęła na nowo wątek (musiała wyczuć mój niepokój, bo jej głos nabrał teraz pastelowych odcieni, ostre krawędzie wycieniowała opuszkami palców) - jak życie wisi na zawiasach takich chwil. Kiedy człowiek dorasta, myśli sobie, że jego przyszłość, jego osiągnięcia zależą od rodziny, od tego, ile jego rodzice mają pieniędzy, gdzie pójdzie do college'u, jaką pracę dostanie, ile będzie zarabiał. - Jej wargi wygięły się w kącikach do góry, a dopiero po dłuższej chwili wydobył się z nich śmiech (nie najlepszy miała dubbing). - Ale wcale tak nie jest. Możesz w to nie wierzyć, jeśli nie chcesz, ale życie wisi na zawiasach kilku sekund i nie będziesz wiedziała, kiedy one nadejdą. A od tego, jaką decyzję podejmiesz w ciągu tych sekund, zależy całe twoje przyszłe życie. Niektórzy ludzie naciskają spust i całe życie wybucha im przed oczami. Inni uciekają. Nikt nie wie, co zrobi, dopóki ten moment nie nadejdzie. Kiedy nadejdzie ten moment, Blue, nie bój się. Po prostu rób to, co musisz. Podniosła się, opuściła bose stopy na dywan i popatrzyła na swoje dłonie. Siedziały na kolanach zgniecione i bezużyteczne jak nieudane początki wykładów taty. Kosmyk włosów opadł jej na lewe oko, wyglądała jak pirat, ale nie zadała sobie nawet trudu, żeby tę korsarską przepaskę odgarnąć z czoła i założyć za ucho. Mnie tymczasem serce usiłowało wpełznąć do ust. Nie wiedziałam, czy powinnam tak siedzieć bezczynnie i słuchać tych wyznań, suchych jak skóra i kości, czy też wziąć nogi za pas, dopaść do drzwi, szarpnąć je z siłą Scypiona Afrykańskiego, gdy bezlitośnie gromił Kartagińczyków, pognać do samochodu i ruszyć w spustoszoną noc, pryskając żwirem spod kół, aż opony zaczną jęczeć jak udręczeni niewolnicy. Tylko dokąd bym miała pojechać? Wrócić do taty, niczym prezydencki inicjał drugiego imienia, o którym nikt nie pamięta? Jak dzień w historii powszechnej, w którym nic się nie zdarzyło, poza tym, że kilku misjonarzy przyjechało do Amazonii, a na Wschodzie tubylcy podnieśli niegroźny bunt. - No i Milton - powiedziała Hannah, jej głos jakby pieścił to imię. - Należał do tego ulicznego gangu, nie pamiętam, jak się nazywali, coś z „nocą”... - Milton!? - powtórzyłam.
Zobaczyłam go od razu: ponure złomowisko, a on stoi oparty o ogrodzenie z siatki (zawsze się o coś opierał), na nogach wojskowe buty, na głowie przewiązana groźnie bandana, czerwona lub czarna, bezlitosne spojrzenie, skóra lekko osmalona od karabinu. - Tak, Milton - odparła, naśladując mój euforyczny ton głosu. - Jest starszy, niż się wszystkim zdaje. Ma dwadzieścia jeden lat. Boże, tylko nie powiedz nikomu, że o tym wiesz. Stracił kilka lat, ma dziurę w życiorysie, nawet nie pamięta, co robił. Żył na ulicy... urządzał prawdziwe piekło. Ale ja to rozumiem, kiedy człowiek nie wie, w co wierzyć, czuje się, jakby tonął, więc chwyta się najróżniejszych idei, nawet najbardziej szalonych, licząc, że w końcu któraś utrzyma go na powierzchni. - To było wtedy, kiedy mieszkał w Alabamie? - spytałam. Skinęła głową. - Więc stąd ma ten tatuaż - domyśliłam się. W końcu mi go pokazał, a ten zapierający dech w piersiach moment odtwarzałam w pamięci bez końca jak migawkę z filmu. Siedzieliśmy sami w Purpurowym Salonie, pozostali poszli piec ciastka z trawki. Milton robił sobie drinka przy barku, wrzucał kostki lodu leniwymi ruchami, jakby przeliczał dukaty. Podciągnął wysoko długie rękawy bluzy z Ninę Inch Nail tak, że na jego prawym bicepsie zauważyłam wystające czarne palce stóp. - Chcesz go zobaczyć? - zapytał nagle. Podszedł do mnie powoli z whisky w ręku i usiadł, właściwie zwalił się ciężko, uderzył plecami w moje lewe kolano, kanapa aż się skrzywiła. Jego brązowe oczy zakleszczyły się na moich. Powoli podciągając rękaw, napawał się moją zachłanną ciekawością, aż wreszcie odsłonił coś, co nie było bynajmniej demonicznym malowidłem, o jakim szeptali wszyscy w St. Gallway, tylko czarującym, zawadiackim aniołkiem wielkości puszki piwa. Aniołek puszczał oko niczym sprośna starucha, jedno pulchne kolano trzymał uniesione w górze, drugą nogę wyprostowaną w dół, jakby skamieniał, wybijając się z trampoliny przed skokiem do wody w pozycji łamanej. - No, to proszę, oto ona, Miss Ameryka - powiedział Milton swoim flegmatycznym głosem. I zanim zdążyłam się odezwać, wyłowić i sklecić do kupy kilka słów, wstał, obciągnął rękaw i wyszedł z pokoju. - No więc tak to wygląda - powiedziała Hannah nagle. Wystukiwała właśnie z paczki następnego papierosa. - Każdemu z nich przydarzyło się jakieś trzęsienie ziemi, kiedy miało dwanaście, trzynaście lat. Większość ludzi nie potrafiłaby wykazać dość charakteru, żeby się z czegoś
takiego wykaraskać. - Zapaliła szybko, rzuciła zapałki na stolik. - Wiesz coś o Odeszłych? Zauważyłam, że kiedy mówiła o Miltonie, zabrakło jej paliwa. Startowała z historią Jade w nowiutkim, błyszczącym roadsterze monte carlo, ale kiedy snuł się wątek Miltona, ledwo ciągnęła dyszącym gruchotem, jakie wloką się poboczem drogi i stanowią zagrożenie dla ludzkiego życia. Wyczuwałam, że zaczęły ją dręczyć wyrzuty sumienia za to, że składa na moje barki ciężar tych zwierzeń, jej twarz wyglądała jak myślnik między zdaniami, podczas gdy umysł wracał myślami do wypowiadanych słów, opukiwał je, badał puls z nadzieją, że nie są śmiertelnie trujące. Teraz jednak, po tym nowym pytaniu, zaczęła znów nabierać prędkości. Przyglądała mi się rozpłomienionym wzrokiem (złapała w pułapkę moje oczy i nie chciała ich wypuścić), który przypominał mi tatę. Kiedy wertował podręczniki uzupełniające do tematu Rebelie a sytuacja międzynarodowa, szukając w nich efektownego dowodu, który po przeszczepieniu na grunt jego wykładu wprawi studentów w osłupienie, zastraszy ich, sprawi, że „nędzne gnojki zapadną się pod ziemię razem z krzesłami, aż zostaną po nich tylko mokre plamy na dywanie”, na jego twarzy pojawiał się taki wojowniczy wyraz, dodający jego rysom nieugiętości. Miałam wrażenie, że gdybym była niewidoma i musiała dotknąć palcami jego twarzy, żeby go rozpoznać, poczułabym pod skórą dotyk kamienia. - To zaginione osoby - rzekła Hannah. - Wymykają się ze świata tymi wszechobecnymi pęknięciami w sufitach, w podłodze. Uciekinierzy, sieroty, porywani, zabijani, znikają z oficjalnych kartotek. Po roku policja zaprzestaje poszukiwań, pozostaje po nich tylko nazwisko, a i ono w końcu ulega zapomnieniu. „Ostatnio widziana wieczorem ósmego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku, kiedy wychodziła z pracy w restauracji U Arby'ego w Richmondzie w stanie Wirginia. Odjechała niebieską mazdą sześćset dwadzieścia sześć, którą znaleziono porzuconą na poboczu, prawdopodobnie po upozorowanym wypadku”. Umilkła i najwyraźniej zatopiła się we wspomnieniach. Z niektórymi wspomnieniami tak właśnie bywa - są jak bagna, trzęsawiska, wilcze doły, i podczas gdy większość ludzi unika tych grząskich, nieoznakowanych i kompletnie niezamieszkanych okruchów pamięci (mądrze przewidując, że mogą w nich zniknąć na zawsze), Hannah postanowiła podjąć ryzyko i na paluszkach zakraść się do jednego z nich. Wzrok jej opadł bezwładnie na podłogę, przechyloną głową zasłoniła lampę, do jej profilu przylgnęła wstążeczka światła. - O kim mówisz? - zapytałam najdelikatniej, jak mogłam. Noah Fishpost w swej fascynującej książce o przygodach współczesnej psychiatrii Medytacje o Andromedzie (200l) wskazuje, że lekarz, wypytując pacjenta, powinien robić to
jak najdyskret-xxxniej, ponieważ prawda i sekrety są jak żurawie - oszałamiająco wielkie, lecz zawsze bojaźliwe i nieufne. Wystarczy spowodować za dużo hałasu, a znikną w przestworzach i nikt ich więcej nie zobaczy. Potrząsnęła głową. - Nieważne. Kiedy byłam dzieckiem, zbierałam listy takich zagubionych osób. Uczyłam się ich na pamięć. Potrafiłam wyrecytować setki notek: „Czternastoletnia dziewczyna zaginęła dziewiętnastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku, kiedy wracała po szkole do domu. Ostatnio widziano ją w budce telefonicznej na rogu Lennox i Hill między godziną czternastą trzydzieści a czternastą czterdzieści pięć. Mieszkała z rodziną w Cedar Springs w Kolorado. Około trzeciej nad ranem ktoś z rodziny zauważył, że w jej pokoju gra telewizor, ale dziewczyna znikła”. Dostałam gęsiej skórki na rękach i ramionach. - Chyba dlatego ich do siebie ściągnęłam - powiedziała. - Albo to oni ściągnęli mnie, już nie pamiętam. Bałam się, że oni też wypadną przez jakieś szczeliny. W końcu podniosła twarz, a ja ze zgrozą zobaczyłam, że jest czerwona, a w oczach stoją jej wielkie łzy. - No i jeszcze ty - dodała. Miałam wrażenie, że się duszę. „Leć do samochodu Larsona!”, wołałam do siebie w duchu. „Uciekaj do Meksyku”, ponieważ każdy, kto musiał uciekać, jechał do Meksyku (tylko że nikt tam jeszcze nie dotarł, wszyscy zginęli w tragicznych okolicznościach kilka metrów przed granicą), a jeśli nie do Meksyku, to do Hollywood, ponieważ do Hollywood jechali wszyscy, którzy chcieli rozpocząć życie od nowa i zostać gwiazdą filmową (zob. : Zemsta Stelli Verslanken, Botando, 200l). - Kiedy cię zobaczyłam we wrześniu w sklepie spożywczym, ujrzałam samotną młodą dziewczynę. - Umilkła i czekała, aż te słowa spoczną gdzieś jak zmęczona kobieta na krawężniku. Pomyślałam, że mogłabym ci pomóc. Czułam się jak świszczący oddech. Nie, jak kaszel, skrzypienie łóżka, coś upokarzającego, postrzępione brzegi pantalonów. Ale kiedy już miałam zamiar skleić na poczekaniu jakiś pretekst, żeby wybiec z domu i nigdy więcej nie wrócić {Największą katastrofą, jaka może się przytrafić mężczyźnie, kobiecie czy dziecku, jest nikczemna, poniżająca litość, napisał Carol Mahler w swojej książce, uhonorowanej Nagrodą Śliwy, Gołębie barwne, 1987), spojrzałam na Hannah i osłupiałam. Całe jej rozdrażnienie, gniew, zdenerwowanie, ponury humor, który nie opuszczał jej od mojego przyjazdu, kiedy zadzwonił telefon, kiedy kazała mi przyrzec, że dochowam tajemnicy, nawet to jawne przygnębienie sprzed kilku chwil, wszystko nagle wyparowało.
Była teraz niesamowicie, aż niepokojąco spokojna (zob.: „Jezioro czterech kantonów” w: Pytanie o Szwajcarię, Porter 2000, str. 159). Co prawda zapaliła kolejnego papierosa i dym tańczył wokół jej palców, zmierzwiła sobie również włosy, które kołysały się teraz nad czołem, najpierw w jedną stronę, potem w drugą, jakby cierpiały na chorobę morską, a jej twarz ostentacyjnie przybrała wyraz chełpliwej ulgi i zadowolenia kogoś, kto właśnie dokonał niebywałego wyczynu. Była to twarz zatrzaśniętych podręczników, drzwi zaryglowanych na amen, zgaszonych świateł oraz ciężkiej kurtyny opadającej po wielu ukłonach wśród burzy oklasków. W głowie krzyknęły mi słowa Jade: „Jest najgorszą aktorką na tym świecie, nie nadawałaby się nawet do filmów kategorii B, musiałaby grać w D albo E”. - W każdym razie - ciągnęła Hannah - jakie to teraz ma znaczenie, dlaczego coś się stało. Nie myśl o tym. Za dziesięć lat zadecydujesz, kiedy już zdobędziesz świat szturmem. Jesteś śpiąca? Zadała to pytanie szybko i wyraźnie dała do zrozumienia, że nie interesuje jej moja odpowiedź, ponieważ ziewnęła w skuloną dłoń, wstała i przeciągnęła się leniwie, po królewsku, jak jej biały kocur perski - Lana czy Turner, nie byłam pewna, który to z nich kiedy zwiastując swoje nadejście trzepnięciami ogona z pojedynczym miauknięciem, wyłaniał się z ciemności pod pianinem.
Śpiąca królewna i inne bajki Nie mogłam zasnąć. Teraz, kiedy leżałam sama w obcym, twardym łóżku, przez zasłony przesączał się blady świt, a z sufitu wytrzeszczał na mnie oko wielki żyrandol, historie Błękitnych zaczęły się wykradać z zarośli niczym egzotyczne nocne zwierzęta o zmroku (zob. : zorilla, ryjówka aksamitna, skoczek pustynny, kinkażu, wilczek krótkouchy w: Encyklopedia żywych stworzeń, wyd. IV). Nie miałam żadnego doświadczenia w postępowaniu z Mroczną Przeszłością, jeśli nie liczyć uważnej lektury Dziwnych losów Jane Eyre (Bronte, 1847) i Rebeki (Du Maurier, 1938), a choć zawsze potajemnie dopatrywałam się pewnego wzniosłego splendoru w nagłych napadach melancholii, w sinych półksiężycach pod oczami, znużonym milczeniu, teraz, kiedy usłyszałam, przez co każde z nich przeszło (zakładając, że można było wierzyć Hannah), głęboko się zatroskałam. Znałam przecież Wilsona Gnuta, spokojnego i przystojnego chłopaka z gimnazjum w Luton w Teksasie. Jego ojciec powiesił się w Wigilię Bożego Narodzenia, ale nieszczęście Wilsona nie polegało na tym, że stracił ojca, lecz na tym, jak go traktowano w szkole - nie podle bynajmniej, wręcz przeciwnie, wszyscy byli dla niego słodziutcy jak ciastko z kremem. Otwierali mu drzwi, proponowali swoje prace domowe do przepisania, dopuszczali go bez kolejki do kranów z wodą, automatów z piciem i po kostiumy na wuef. Tylko że w całej tej życzliwości kryło się powszechne przekonanie, że wraz z samobójstwem jego ojca przed Wilsonem otworzyły się jakieś Tajemne Wrota, skąd w każdej chwili może się wydostać na świat wszystko, co mroczne i wykolejone - nie tylko samobójstwo, ale i inne przerażające rzeczy jak Nekrofilia, Polisieroctwo, Menofagia, a może nawet Zoostracyzm. Ze spokojną precyzją, jaką mogła się poszczycić tylko Jane Goodall na swoim stanowisku obserwacyjnym w lasach tropikalnych Tanzanii, rejestrowałam i katalogowałam całą gamę różnorodnych min pojawiających się w obecności Wilsona na obliczach uczniów, rodziców i nauczycieli. I tak na przykład był Wyraz Ulgi „Uff, chwała Bogu nie jestem tobą” (następujący zwykle po przyjacielskim uśmiechu do Wilsona, a skierowany ukradkiem do pełnych współczucia osób trzecich); Wyraz Żalu „Facet się w życiu z tego nie otrząśnie” (okazywany podłodze i powietrzu wokół Wilsona), Znaczący Wyraz „Dzieciaku, będziesz skrzywiony jak psia łapa” (patrzący Wilsonowi prosto w oczy) oraz Wyraz Gapio-xxxwatego Niedowierzania (z rozdziawionymi ustami, mętnym spojrzeniem i poziomem aktywności bliskim stanu wegetacji, prezentowany zwykle za plecami Wilsona Gnuta, kiedy siedział
cicho w ławce). Były też gesty, jak na przykład machnięcie ręką „Nie łam się” (kiedy po lekcjach odjeżdżali samochodem z rodzicami i widzieli Wilsona czekającego na mamę, która miała strąkowate włosy, śmiała się jak koza i nosiła różaniec. Gestowi temu towarzyszył zwykle jeden z trzech komentarzy: „To takie smutne, co się stało”, „Nie wyobrażam sobie, przez co biedak musi przechodzić” albo kompletnie paranoidalne: „Tatuś nie zamierza się w najbliższym czasie zabić, prawda?”). Albo Pokazywanie Palcem „O, to ten tam” nie w stronę Wilsona Gnuta, tylko w przeciwną (rodzaj teksańskiej dyskrecji), i najgorsze ze wszystkiego: Napad Paniki, kiedy Wilson Gnut przypadkiem dotknął czyjejś ręki, na przykład na klamce albo w czasie rozdawania klasówek, zupełnie jakby tragedia Wilsona była chorobą przenoszoną przez dłonie, łokcie, a nawet koniuszki palców). W końcu - i to było jego największe nieszczęście - Wilson zaczął się z nimi wszystkimi zgadzać. On również uwierzył, że właśnie przed nim otworzyły się Tajemne Wrota, i tylko czekał, aż wypadnie z nich coś mrocznego i wykolejonego. Oczywiście nie było w tym jego winy, bo jeśli świat ci wmawia, że jesteś Wybrakowany i Do Niczego i Masz Przechlapane, to po jakimś czasie zaczynasz w to wierzyć. Wilson przestał organizować mecze kosza na przerwach, zniknął z olimpiad. I chociaż nieraz słyszałam, jak koledzy w najlepszych intencjach pytali go, czy pójdzie z nimi po szkole do KFC, Wilson nie patrzył im w oczy, mruczał jakieś „Nie, dzięki” i znikał za rogiem korytarza. Tym sposobem z taką samą fascynacją, z jaką Jane Goodall odkryła, że szympansy bardzo zręcznie posługują się narzędziami, aby wydłubywać termity z drewna, doszłam do wniosku, iż śmierć ojca sama w sobie nie była dla Wilsona tak tragicznym wydarzeniem, jak zachowanie ludzi wokół niego, które uniemożliwiło mu powrót do normalności. Człowiek potrafi przetrwać prawie wszystko (zob. : Das unglaubliche Leben der Wolfgang Becker, Becker, 1953). Nawet tata z nabożnym podziwem wypowiadał się o ludzkich możliwościach przetrwania, a tata nigdy niczego nie darzył nabożnym podziwem. „To naprawdę zdumiewające, ile ta cielesna powłoka może wytrzymać”. Po wygłoszeniu tej uwagi, jeśli był w burbońskim humorze i miał chęć na mały pokaz dramatyczny, wcielał się w Marlona Brando w roli pułkownika Kurtza. - „Musisz mieć śmiertelnych ludzi” - cedził, powoli odwracając głowę w moją stronę i otwierając szeroko oczy, aby odegrać Geniusz i Szaleństwo - „którzy potrafią wykorzystać pierwotny instynkt, aby zabijać bez skrupułów, beznamiętnie, bez osądzania... „. Wymawiając słowo „osądzania”, tata unosił brwi i patrzył na mnie znacząco. - Bo to ono jest przyczyną naszych porażek.
Musiałam oczywiście podać w wątpliwość to, co Hannah mówiła o sobie samej. W jej słowach słychać było zbytnią teatralność: sztuczne palmy (czyli mgliste napomknienia zamiast konkretnych miejsc), rekwizytornię (szklanka wina, kolejne papierosy), sprzęt do wytwarzania wiatru (skłonność do romantyzowania), materiały reklamowe (ciężkie spojrzenia w sufit i w podłogę) - wszystkie te teatralne gesty budziły skojarzenia z sentymentalnymi plakatami lukrującymi jej szkolną klasę. Należało również wziąć pod uwagę, że na świecie wielu fałszywych powierników żerowało na ludzkiej łatwowierności i potrafiło bez mrugnięcia okiem snuć ponure bajki, pełne barwnych retrospekcji, zręcznych odnośników, przewrotnych ironii i nagłych zwrotów. Chociaż jednak takie niegodziwe intrygi były teoretycznie możliwe, w przypadku Hannah Schneider wydawały się mało prawdopodobne. Owi rozmaici krętacze i farmazoni wysysali bowiem z palca pokrętne historie zwykle po to, aby nie trafić za kratki, a po co Hannah miałaby wymyślać żałosną przeszłość dla wszystkich Błękitnych, brutalnie wyrzucać ich na dwór, zamykać drzwi i zostawiać ich na deszczu? Nie, byłam pewna, że w tych wszystkich opowieściach tkwi ziarno prawdy, nawet jeśli Hannah skierowała na scenę własne reflektory, a ludzie z twarzami wymalowanymi na biało odgrywali dzikusów. Z tymi myślami kołaczącymi mi się po głowie, przy wtórze zasłon szepczących do przeciągu, kiedy świt podkradał się pod okna, zapadłam w końcu w sen.
***
Nie ma to jak jasny, wesoły poranek, aby żwawo rozgonić wszelkie nocne upiory. (Wbrew powszechnie panującemu przekonaniu Niepokój, Wewnętrzne Demony i Poczucie Winy są bardzo nieśmiałe i zwykle pierzchają w obecności silnego Spokoju i Krystalicznie Czystego Sumienia). Obudziłam się w maleńkim pokoiku gościnnym o ścianach w kolorze dzwonków alpejskich. Zwlokłam się z łóżka, odsunęłam cienkie białe zasłony. Trawnik przed domem drżał z podniecenia. Błękitne niebo wydymało się nad głową jak balon. Na podjeździe kruche brązowe liście en pointę ćwiczyły glissades i grand jites. W zapleśniałym karmniku dla ptaków (zwykle opuszczonym jak dom z azbestową izolacją i pomalowany farbami zawierającymi ołów) dwa tłuste kardynały biesiadowały z sikorką. Zeszłam na dół i zastałam Hannah w salonie. Czytała gazetę. - No, jesteś wreszcie - powiedziała wesoło. - Jak ci się spało? Dała mi ubranie: szare dżinsy, które podobno zbiegły się w praniu, czarne buty i
jasnoróżowy rozpinany sweter obszywany koralikami pod szyją. - Weź go sobie na zawsze - powiedziała. - Wyglądasz w nim prześlicznie. Dwadzieścia minut później pojechała za mną swoim subaru na stację benzynową BP, gdzie zostawiłam ciężarówkę Larsona razem z kluczykami Wielkiemu Rudzielcowi, który miał palce w kolorze oskrobanej marchewki i pracował na stacji przedpołudniami. Kiedy załatwiłyśmy tę sprawę, Hannah zaproponowała, żebyśmy coś zjadły, zanim odwiezie mnie do domu, więc wpadłyśmy do Niebiańskiej Naleśnikami na Orlanda. Kelnerka przyjęła zamówienie. Restauracja miała jakąś prostą i szczerą atmosferę - kwadratowe okna, wytarty brązowy dywan, który dukał: „Niebiańska Naleśnikarnia, Niebiańska Naleśnikarnia” przez całą długość sali i aż do łazienki. Przy stolikach klienci siedzieli w milczeniu nad jedzeniem. Jeśli na świecie istniała gdzieś Ciemność i Fatum, to czekały uprzejmie, aż ludzie skończą jeść śniadanie. - Czy Charles... się w tobie kocha? - spytałam niespodziewanie. Mnie samą zaszokowało, jak łatwo przyszło mi zadać to pytanie. A Hannah wcale się nie rozgniewała, tylko ubawiła. - Kto ci to powiedział? Jade? Wydawało mi się, że wyjaśniłam ci wczoraj w nocy, na czym polega problem Jade, dlaczego lubi wszystko wyolbrzymiać, podburzać ludzi przeciwko sobie, przejaskrawiać zdarzenia, żeby się wydawały bardziej niesamowite niż w rzeczywistości. Oni wszyscy to robią, nie mam pojęcia dlaczego. - Westchnęła. - Wymyślili też sobie, że usycham z tęsknoty za kimś, hmm... jak to było? Strzelam: Victor. Albo Venezia, coś z Braveheart, na V... - Valerio? - podsunęłam cicho. - To był Valerio? - Wybuchła śmiechem, głośnym i zalotnym, aż mężczyzna w pomarańczowej flanelowej koszuli przy sąsiednim stoliku popatrzył na nią z nadzieją. - Wierz mi, że jeśli gdzieś tam po świecie chodzi mój rycerz w lśniącej zbroi... Valerio, tak?... to ja go wytropię. A kiedy go znajdę, dam mu pałką w łeb, zarzucę go sobie na ramię i zatargam do swojej jaskini. A tam już ja go zbałamucę jak trzeba. - Nie przestając chichotać pod nosem, otworzyła skórzaną portmonetkę i wyjęła trzy ćwierćdolarówki. - A teraz idź i zadzwoń do taty.
***
Skorzystałam z telefonu przy automacie z papierosami. Tata odebrał po pierwszym
sygnale. - Cześć... - NA LITOŚĆ BOSKĄ, GDZIE TY SIĘ PODZIEWASZ? - Jestem w restauracji z Hannah Schneider. - Nic ci nie jest? (Muszę powiedzieć, że przyjemnie było usłyszeć w jego głosie takie ogromne zdenerwowanie). - Oczywiście, że nie. Jem francuskie grzanki. - No proszę. Ja mam na śniadanie formularz zgłoszeniowy o zaginięciu osoby. Ostatni raz widziana około wpół do trzeciej nad ranem. Ubrana: nie jestem pewien, dobrze, że zadzwoniłaś. Miałaś na sobie sukienkę czy worek na śmieci? - Będę w domu za godzinę. - Nie posiadam się z radości, że raczysz ucieszyć oczy starego ojca swoim widokiem. - Tylko że ja nie jadę do Fort Peck. - Hm, możemy o tym podyskutować. I wtedy spłynęło to na mnie niczym idea dynamitu na Alfreda Nobla jako sposób zakończenia wszelkich wojen (zob. : Fałszywe kroki historii, June 1992, rozdz. I: „Bomba atomowa”). - W strachu człowiek ucieka - powiedziałam. Zawahał się, ale tylko na ułamek sekundy. - Sensowny argument. Ale będziemy musieli to przemyśleć. Mimo wszystko rozpaczliwie potrzebuję twojej pomocy w czytaniu tych żałosnych prac. Jeśli uda mi się przehandlować Fort Peck, powiedzmy, za trzy lub cztery godziny twojego czasu, to możliwe, że będę skłonny rozważyć tę propozycję. - Tatusiu... - Słucham? Nie wiem czemu, ale miałam w głowie pustkę, nie przychodziło mi do głowy nic, co mogłabym powiedzieć. - Nie mów mi, że wytatuowałaś sobie na dekolcie „Z piekła powstałam”. - Nie. - Przekłułaś sobie coś. - Nie. - Chcesz przystąpić do sekty. Do oddziału ekstremistów, którzy żyją w poligamii i nazywają siebie „Agonią Ludzkości”.
- Nie. - Jesteś lesbijką i chcesz mojego błogosławieństwa, zanim oświadczysz się trenerce żeńskiej drużyny hokeja na trawie. - Nie, tatusiu. - Dzięki Bogu. Miłość saficka, choć naturalna i stara jak ocean, jest niestety nadal uważana przez amerykańską klasę średnią za coś w rodzaju fanaberii, jak dieta melonowa albo moda na spodnium. Trudno uznać to za pomysł na łatwe życie. A ja, jak oboje wiemy, nie należę do łatwych ojców. Byłoby, myślę, wyjątkowo forsujące zmagać się z tymi obydwiema przeciwnościami. - Kocham cię, tatusiu. Zapadło milczenie. Czułam się absurdalnie, nie tylko dlatego, że kiedy człowiek wypowiada te szczególne słowa, oczekuje, że wrócą do niego natychmiast jak bumerang. I nie dlatego, że wczoraj zrobiłam z siebie skończoną idiotkę, wcielenie Benji, chodzącą lassie, wróć!, ale ponieważ wiedziałam doskonale, że tata nie znosi tych słów, tak jak nie znosi amerykańskich polityków, kierowników, dyrektorów i menedżerów, cytowanych w „Wall Street Journal” i przerzucających się słowami „synergia” „kreatywne myślenie”, „nędza Trzeciego Świata”, „ludobójstwo”, „teleturniej”, „gwiazdor filmowy”, E. T. i m&m-sy. - Ja ciebie też kocham, córeczko - powiedział w końcu. - Szczerze mówiąc jednak, sądziłem, że do tej pory zdążyłaś już się tego domyślić. No cóż, prawdopodobnie powinienem był się tego spodziewać. Najoczywistsze, najbardziej namacalne rzeczy na świecie, powiedzmy słonie czy nosorożce białe stojące na widoku u wodopoju i obgryzające liście z drzew, zaskakująco często uchodzą niezauważone. Ciekawe dlaczego? Było to „Retoryczne pytanie van Meera”, po którym nastąpiła „Brzemienna cisza van Meera”, więc po prostu czekałam, przyciskając słuchawkę do podbródka. Słyszałam już wcześniej, jak używał tych oratorskich środków, kilka razy miałam okazję oglądać go na wykładzie w wielkim amfiteatrze z draperiami na ścianach i buczącym światłem. Ostatnio w college'u w Cheswick omawiał temat wojen domowych. Pamiętam dokładnie, że byłam przerażona. Nie ma cienia wątpliwości, myślałam sobie, podczas gdy tata przemawiał, marszcząc brwi na środku sceny (od czasu do czasu urozmaicając mowę całym szeregiem pretensjonalnych gestów niczym obłąkany Marek Antoniusz albo niepoczytalny król Henryk VIII), że wszyscy widzą jak na dłoni tę żenującą prawdę: tata chce być Richardem Burtonem. Potem jednak rozejrzałam się po sali i stwierdziłam, że wszyscy studenci, co do jednego (nawet ten w trzecim rzędzie, który wygolił sobie z tyłu głowy symbol anarchistów), zachowują się jak głupie ćmy lecące po spiralnym torze w stronę jego światła.
- Ameryka śpi! - grzmiał tata. - Na pewno już to słyszeliście, może od bezdomnego mężczyzny, którego mijaliście na ulicy, a ponieważ zalatywało od niego jak z toi-xxxtoia, wstrzymaliście oddech i udawaliście, że to skrzynka na listy. Czy to zatem prawda? Czy Ameryka naprawdę zapadła w stan hibernacji? Ucina sobie drzemkę? Uderzyła w kimono? Jesteśmy krajem nieograniczonych możliwości. Czy aby na pewno? No cóż, jeśli jesteście dyrektorami generalnymi, nie mam wątpliwości, że odpowiedź będzie brzmiała „tak”. W ubiegłym roku średnie wynagrodzenie dyrektorów generalnych wywindowało w górę o dwadzieścia sześć procent, podczas gdy pensja przeciętnego pracownika fizycznego popełzła o żałosne trzy procent. A jakie jest najbardziej wyśrubowane wynagrodzenie w tym kraju? Chcecie wiedzieć? Sto szesnaście milionów czterysta tysięcy dolarów za rok pracy pana Stuarta Burnesa, dyrektora generalnego Integrated Technologies. W tym miejscu tata splótł ręce na piersi z zafascynowanym wyrazem twarzy. - I co takiego robi nasz Stu, aby zapewnić sobie pensję, która mogłaby wykarmić cały Sudan? To smutne, ale nie za wiele. Integrated Technologies straciło jedną czwartą dochodów. Ceny akcji spadły o dziewiętnaście procent. Mimo to członkowie rady nadzorczej pokryli wydatki Stu na pensje dla załogi jego dwudziestometrowego jachtu, jak również opłacili kustosza dla kolekcji malarstwa impresjonistycznego, znajdującej się w posiadaniu pana Burnesa, a liczącej tysiąc czterysta eksponatów. W tym momencie tata przechylił głowę, jakby z daleka dosłyszał dźwięki muzyki. - To się nazywa zachłanność. Czy jest „dobra”? Czy powinniśmy słuchać człowieka, który nosi spodnie na szelkach? U wielu z was, kiedy przychodzicie do mnie na dyżur, by pogawędzić, wyczuwam fatalizm, poczucie nieuchronności, może nie porażki, ale w każdym razie rezygnację, że taka niegodziwość jest wpisana w naturę świata, że tak po prostu sprawy się mają i nic tego nie zmieni. Żyjemy w Ameryce, tutaj zgarnia się jak najwięcej kasy, zanim wszyscy pomrzemy na zawał serca. Tylko czy my wszyscy naprawdę chcemy, żeby nasze życie było premią, bonusem do Zgarniania Kasy? Możecie mnie nazwać optymistą, ale ja w to nie wierzę. Myślę, że każdy z nas szuka w życiu czegoś ważniejszego. Więc co robimy? Wzniecamy rewolucję? Zadał to pytanie drobniutkiej, brązowowłosej dziewczynie w różowej bluzeczce, siedzącej w pierwszym rzędzie. Dziewczyna kiwnęła głową. - Czyś ty rozum postradała? Biedaczka w mgnieniu oka zrobiła się kilka tonów ciemniejsza od swojej bluzki. - Może nasłuchaliście się opowieści o rozmaitych kretynach, którzy w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wypowiadali wojnę rządowi Stanów Zjednoczonych.
Nowa Lewica Komunistyczna. Weather Underground. Studenci dla... bla, bla bla, Nikt Was Nie Traktuje Poważnie. Twierdzę, że wszyscy oni byli jeszcze gorsi niż Stu, ponieważ rozgromili nie monogamię bynajmniej, lecz nadzieję na efektywny protest społeczny w tym kraju. Po tych latach urojeń i ich manii wielkości, zamieszkach organizowanych ad hoc każdy wyraz niezadowolenia można dziś bez trudu zdyskredytować jako wybryki bachorów kwiatów. Nie, proszę państwa, ja mówię: stawiajmy sobie za przykład jeden z największych współczesnych amerykańskich ruchów, który sam w sobie jest już rewolucją i z godnością wytrzymuje próbę czasu i grawitacji, ma również swój wkład w rozpowszechnianie i utrwalanie kosmitopodobnych form życia na naszej planecie: chirurgia plastyczna. Tak jest, szanowni państwo, Ameryka rozpaczliwie potrzebuje działania Bez Skazy. Żadnych masowych powstań, żadnych rewolucji na wielką skalę, zamiast tego tu i ówdzie lifting oka, gdzieniegdzie powiększenie biustu, odessanie tłuszczu w odpowiednim miejscu. Robimy nacięcie za uszami, naciągamy skórę i zszywamy - wszak podstawą działania jest dyskrecja - i voild, wszyscy jednomyślnie orzekną, że wyglądamy zachwycająco. Cóż za elastyczność! Znikły worki pod oczami. Ci z was, którzy się śmieją, zrozumieją, o czym mówię, po przeczytaniu lektury obowiązkowej na wtorek: traktat z Anatomii materializmu Littletona, zatytułowany „Nocna Straż i mityczne zasady praktycznej przemiany”. Ponadto Eidelsteina „Represje imperializmu” oraz moją własną skromną pracę: „Randka w ciemno, czyli zalety cichej wojny domowej”. Nie zapomnijcie. Zrobię kolokwium. Dopiero kiedy tata z lekkim uśmiechem samozadowolenia zamknął swą wytartą skórzaną teczkę pełną nabazgrolonych notatek (rozłożoną na katedrze tylko dla efektu, ponieważ nigdy do nich nie zaglądał), z kieszeni marynarki wyjął lnianą chusteczkę i delikatnie przyłożył ją sobie do czoła (bywało, że jeździliśmy przez pustynię Andamo w Nevadzie w środku lipca, a on ani razu nie otarł potu z czoła), dopiero wtedy ludzie na sali jakby się przebudzili i zaczęli się poruszać. Niektórzy szczerzyli zęby z niedowierzania, inni wychodzili z auli ze zdumieniem na twarzach. Kilku już zaczynało przewracać kartki w książce Littletona. W końcu tata sam odpowiedział na swoje pytanie, jego niski głos trzeszczał w mikrofonie. - Jesteśmy nieuleczalnie ślepi na prawdziwą naturę rzeczy - orzekł.
Pokój z widokiem Wielki brytyjski eseista, wykładowca, satyryk i zarazem niezwykle bystry obserwator stosunków społecznych, Horace Lloyd Swithin (1844 - 1917), napisał w swych autobiograficznych Spotkaniach 1890 - 19Ol (1902): Wyjeżdżając za granicę, człowiek poznaje nie tyle ukryte Cuda Świata, co ukryte dziwy swych towarzyszy podróży. Może się okazać, że roztoczą przed nami fascynujące widoki albo nudny krajobraz. Bądź też krainę tak zdradliwą, że lepiej zapomnieć o całej wyprawie i wracać do domu. Nie widziałam się z Hannah przez cały tydzień trwania egzaminów, a Jade i pozostałych spotkałam ledwie kilka razy na korytarzu. - Do zobaczenia w przyszłym roku, Oliwko - rzucił Milton, kiedy mijaliśmy się przed Drapaczem. (Puścił do mnie oko, a mnie się zdawało, że zauważyłam kilka zmarszczek na jego czole - dowód, że jest rzeczywiście starszy niż my wszyscy. Szybko jednak odwróciłam wzrok, żeby nie wyglądało, że się gapię). Charles miał spędzić dziesięć dni na Florydzie, Jade wyjeżdżała do Atlanty, Lu do Kolorado, Nigel do swoich dziadków, chyba do Missouri, tak więc zostałam sama, skazana na nudne ferie świąteczne z tatą i najnowszym opracowaniem krytycznym amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, pt: Jazda na złagodzonym wyroku Rikelanda Gestaulta (2004). Tymczasem po ostatnim egzaminie z historii sztuki tata oznajmił, że ma dla mnie niespodziankę. - Trochę wczesny prezent z okazji zakończenia szkoły. Końcowe Abenteuer, że tak powiem, aventure, zanim się mnie pozbędziesz. To tylko kwestia czasu, kiedy zaczniesz o mnie mówić... jak to było w tym ckliwym filmie ze stukniętym staruchem? Stary cap. Jak się okazało, dawny znajomy taty z Harvardu, doktor Michel Servo Kouropoulos (tata mówił o nim czule Baba au Rhum. Podejrzewam, że to ze względu na jego uderzające podobieństwo do biszkopta z rumem), od dłuższego czasu namawiał tatę, żeby go odwiedził w Paryżu, gdzie od ośmiu lat wykładał na Sorbonie grecką literaturę starożytną. - Zaproponował, abyśmy przyjechali do niego na ferie świąteczne. Naturalnie przyjmiemy zaproszenie. Ma bardzo eleganckie mieszkanie nad Sekwaną. Pochodzi z rodziny, która pławi się w pieniądzach. Import i eksport. Myślę jednak, że byłoby „bajerancko” zatrzymać się najpierw na parę dni w hotelu, żeby posmakować la vie
parisienne. Zarezerwowałem pokój w Ritzu. - W RITZU? - Apartament au sixieme etage. Brzmi elektryzująco. - Tatusiu... - Myślałem, że uda mi się zaklepać apartament „Coco”, ale niestety był zajęty. To oczywiste, że wszyscy chcą mieszkać w apartamencie „Coco”. - Ale... - Ani słowa o pieniądzach. Mówiłem już: oszczędzałem, żeby móc sobie pozwolić na małą rozrzutność. Zaskoczyła mnie oczywiście wiadomość o podróży i obiecane luksusy, ale jeszcze bardziej zdumiał mnie ten syndrom Gene'a Kelly'ego, iście dziecięcy zapał, jakim zapłonął tata, a jakiego nie widziałam u niego od czasu, gdy pewien chrabąszcz majowy, Tamara Sotto z Pritchard w Georgii, zaprosiła go na Miazgę Potworów - stanowe zawody w ciągnięciu traktorów, na które nie sposób dostać biletów, jeśli się nie ma znajomości w środowisku kierowców. („Myślisz, że gdybym wsunął pięćdziesiątkę któremuś z tych bezzębnych cudów natury, to pozwoliłby mi usiąść za kierownicą?”, spytał mnie tata). Dowiedziałam się również ostatnio (z kosza na śmieci tak smutno wyglądał zgnieciony papier), że „Federal Forum” odmówiło opublikowania na swoich łamach ostatniego artykułu taty zatytułowanego Czwarta Rzesza. W normalnych okolicznościach po takim afroncie tata całymi dniami zrzędziłby i burczał pod nosem, może nawet wygłosił spontaniczny wykład na temat żałosnego niedostatku głosów twórczej krytyki w amerykańskim życiu publicznym, zarówno w publicznych mediach, jak i czasopismach specjalistycznych. Tymczasem nic z tych rzeczy się nie wydarzyło, tata był cały w Deszczowych piosenkach, w Muszę tańczyć i Dzień dobry. Dwa dni przed naszym planowanym wylotem wrócił do domu obładowany przewodnikami (na największą uwagę zasługuje Paris, Pour Le Voyageur Distingue, Bertraux, 2000); planami miasta, przybornikami toaletowymi, maleńkimi latarkami do czytania, nadmuchiwanymi poduszkami, dwoma rodzajami dziwnych zaty-xxxczek do uszu (EarPlane i Air-xxxSilence), jedwabnymi apaszkami („Wszystkie Paryżanki noszą apaszki, żeby ludzie myśleli, że fotografował je Doisneau”, powiedział), kieszonkowymi rozmówkami francuskimi i monstrualnymi, stugodzinnymi lekcjami konwersacji La Salle'a („Stań się dwujęzyczny w pięć dni - nakazywała informacja na grzbiecie opakowania. - Zostań gwiazdą wystawnych przyjęć”). Z niespokojnym wyczekiwaniem, , jakie człowiek czuje, tylko rozstając się ze swoim osobistym bagażem, i kurczowo trzyma się sfatygowanej nadziei, że zobaczy go znowu trzy
tysiące kilometrów dalej”, dwudziestego grudnia tata i ja weszliśmy na pokład samolotu linii Air France na lotnisku Hartsfielda w Atlancie i w zimne, dżdżyste popołudnie dwudziestego pierwszego grudnia bezpiecznie wylądowaliśmy w porcie lotniczym Charlesa de Gaulle'a (zob. : Położenia, 1890 - 1897, Swithin, 1898, str. 11). Z Babą au Rhumem mieliśmy się spotkać dopiero dwudziestego szóstego (pojechał do rodziny na południu Francji), tak więc pierwsze pięć dni w Paryżu spędziliśmy we dwójkę jak za czasów naszych podróży volvo: nie odzywając się do nikogo poza sobą i nawet tego nie zauważając. Co mogę powiedzieć o tych pięciu dniach, kamieniach milowych w historii van Meerów, które nigdy już nie powrócą? Jedliśmy crepes i coq au vin. Wieczorami chodziliśmy na kolacje do drogich restauracji, w których tłoczyły się widoki na miasto i mężczyźni z błyszczącymi oczami, trzepoczącymi za kobietami jak ptaki w klatce szukające szczelinki, przez którą mogłyby się wyrwać na wolność. Po kolacji zamurowywaliśmy się w jakimś klubie jazzowym, jak Caveau de la Huchette, zadymionej krypcie, w której należało siedzieć w milczeniu, bez ruchu i czujnie jak pies gończy, podczas gdy trio jazzowe (musieli przed występem wysmarować sobie twarze tłuszczem do pieczenia, bo niemożliwe, żeby aż tak się spociły) riffowało, stompowało i beatowało z zamkniętymi oczami, z palcami biegającymi jak tarantule po strunach, klapkach i klawiszach przez ponad trzy i pół godziny. Według naszej kelnerki był to ulubiony lokal Jima Morrisona, gdzie dawał sobie w żyłę w tym samym ciemnym kącie sali, w którym siedzieliśmy z tatą. - Chcielibyśmy się przesiąść do tamtego stolika, s'il vous plait - powiedział tata. Mimo wszystkich tych podniecających atrakcji nie przestawałam myśleć o domu, o tamtej nocy u Hannah, o dziwnych historiach, które mi opowiadała. Jak napisał Swithin w Stanie rzeczy (1902), Będąc w jednym miejscu, człowiek myśli o innym. Tańcząc zjedna kobietą, prawie wbrew własnej woli pragnie ujrzeć łagodny łuk nagiego ramienia innej. Być ciągle nienasyconym, nigdy nie potrafić z pełnym zadowoleniem związać swego ciała i umysłu z jednym miejscem - to jest zaiste przekleństwo ludzkiego gatunku! (str. 513). To była prawda. Chociaż naprawdę świetnie się bawiłam (zwłaszcza w tych chwilach, kiedy tata nie zauważył, że odrobina bitej śmietany z ekierki została mu w kąciku warg, albo kiedy wyartykułował zdanie w „nienagannej” francuszczyźnie i zobaczył przed sobą zdezorientowane miny swoich rozmówców), nader często nie mogłam w nocy zasnąć i rozmyślałam o Błękitnych. I muszę przyznać ze skruchą (ponieważ nie powinnam dopuszczać do siebie tych wszystkich wstydliwych tajemnic, o których opowiedziała mi Hannah, ale
naprawdę nie mogłam nic na to poradzić), że widziałam ich teraz w nieco innym świetle bardzo ostrym, padającym z góry. Rankiem po takich nocach ściskałam tatę za rękę nieco mocniej niż zwykle, kiedy przebiegaliśmy przez zakorkowane skrzyżowanie Pól Elizejskich, śmiałam się trochę głośniej z jego komentarzy na temat tłustych Amerykanów w spodniach khaki, kiedy tłusty Amerykanin w spodniach khaki zapytał kobietę za ladą. patisserie, gdzie są łazienki. Zaczęłam się zachowywać jak ktoś, komu właśnie powiedziano o fatalnych rokowaniach w jego chorobie: patrzyłam mu badawczo w twarz, przełykałam łzy na widok delikatnych zmarszczek wykwitających wokół jego oczu albo czarnej dziurki w lewej tęczówce, albo postrzępionego rękawa sztruksowej marynarki - dyskretnej pamiątki z czasów mojego dzieciństwa, kiedy miałam zwyczaj pociągać go za rękaw. Dziękowałam Bogu za te zgrzebne drobiazgi, których nikt inny oprócz mnie nie zauważał, ponieważ tylko one, wątłe jak pajęcza sieć, oddzielały mnie od „tamtych”. Musiałam rozmyślać o nich częściej, niż mi się zdawało, ponieważ niebawem zaczęli odgrywać w mojej głowie epizodyczne hitchcockowskie role. Wiele razy widywałam Jade. Oto idzie tuż przed nami Rue Danton, wyprowadza na spacer pyszałkowatego mopsa: tlenione włosy w kolorze pszenicy, ostra czerwona szminka, guma do żucia i dżinsy, zblazowany wyraz twarzy. To znowu Charles - szczupły ponury blondyn pije kawę pochylony nad barem w Cafe Ciseaux. No i biedny Milton leżący u wejścia do metra na stacji Odeon z całym swoim dobytkiem, czyli śpiworem i fletem. Sękatymi palcami gra żałosną kolędę, stopy ma odmrożone, skórę ciężką jak mokre dżinsy. Nawet Hannah pojawiła się w jednym epizodzie, którego tata bynajmniej nie zaplanował na nasz pobyt w Paryżu (przynajmniej ja o tym nie wiedziałam). Dwudziestego szóstego grudnia w hotelu ogłoszono alarm bombowy. Wyły syreny, migały światła na korytarzach, gości hotelowych i pracowników wygarnięto na plac Vendóme jak zupę ziemniaczaną z puszki, w powietrzu śmigały szlafroki, łyse głowy i nagie torsy. Cały oszałamiający profesjonalizm, cała gładka sprawność i efektywność emanujące na co dzień z personelu Ritza prysły jak kruche magiczne zaklęcie, które działało tylko w murach hotelu. Wyrzuceni w środku nocy na bruk stangreci zamienili się w roztrzęsione ludzkie istoty z przerażonymi oczami, czerwonymi nosami i włosami potarganymi przez wiatr. Tata oczywiście uznał to dramatyczne interludium za niezwykle podniecające i kiedy czekaliśmy na przyjazd straży pożarnej („Myślę, że pokażą nas we France 2”, spekulował z rozmarzonym błyskiem w oku), z przodu, przed wywoskowanym chłopcem hotelowym, w falującej jedwabnej piżamie w groszkowym kolorze zauważyłam Hannah. Była dużo starsza,
chociaż nadal bardzo smukła, ale prawie cała jej uroda zwietrzała. Rękawy piżamy miała podwinięte jak kierowca ciężarówki. - Co się dzieje? - spytała. - Eee... je ne sais pas, madame - odparł przestraszony boy. - Co to znaczy, tu ne sais pas! - Je ne sais pas. - A czy ktoś tu w ogóle coś wie? Czy jesteście tylko stadem żab kumkających na liściach lilii wodnej? (Ku głębokiemu niezadowoleniu taty zagrożenie bombowe okazało się zaledwie uszkodzeniem instalacji elektrycznej i nazajutrz rano, ostatniego dnia naszego pobytu w hotelu, przyniesiono nam do apartamentu darmowe śniadanie oraz bilecik z dyskretnym złotym nadrukiem, przepraszający za le derangement).
***
Po południu dwudziestego szóstego grudnia przy hulającym wietrze pożegnaliśmy się z Ritzem i przewieźliśmy swoje walizki do sześciopokojowego mieszkania Baby au Rhuma, zajmującego dwa najwyższe piętra siedemnastowiecznej kamienicy na Ile St. Louis. - Nieźle, co? - zapytał Servo. - Faktycznie, dziewczęta też uwielbiały tę „starą szopę”, kiedy dorastały. Wszystkie francuskie koleżanki chciały je odwiedzać co weekend, nie mogły się od nich opędzić. No i jak wam się podoba Paryż, mmmm? - Jest wy... - Elektra nie lubi Paryża. Woli Monte Carlo. Zgadzam się z nią. Turyści okropnie utrudniają życie nam, rodowitym paryżanom, a Monte jest prawdziwym parkiem rozrywki, gdzie nikt się nie pokaże bez, no ilu, Sok... ? Miliona, dwóch? Cały ranek wisiałem z Elektra na telefonie. „Tatusiu, proponują mi pracę w ambasadzie”. Kiedy usłyszałem, jaką jej zaproponowali pensję, spadłem z krzesła. Ma dziewiętnaście lat, przeskoczyła trzy klasy. W Yale ją po prostu ubóstwiają, zrobili z niej akademicką gwiazdę. Psyche też. Jest na pierwszym roku. I nie przestają jej zamęczać projektanci mody. Latem brała udział w pokazach razem z całą czołówką modelek. Zarobiła już tyle pieniędzy, że mogłaby kupić któreś z tych państewek na Pacyfiku, a ten... jakże on się nazywa, ten od bielizny... Calvin Klein, zakochał się w niej na zabój. Kiedy miała dziewięć lat, pisała jak Balzac. Nauczyciele płakali, czytając jej wypracowania. Ciągle nam powtarzali, że jest POETKĄ. A poeci po
prostu przychodzą na świat poetami, rozumiesz, nie da się tego wyuczyć. Jeden na... ile to mówią, Sok... ? Mmmm? Jeden na stulecie. Ciemnoskóry Grek, doktor Michel Servo Kouropoulos, miał wyrobione zdanie na każdy temat. Był człowiekiem po sześćdziesiątce, z nadwagą, dużą liczbą podbródków, jasną owczą sierścią na głowie i oczami jak kostki do gry, które ani na moment nie przestawały turlać się po pokoju. Obficie się pocił, często klepał w pierś, a potem pocierał okrężnymi ruchami. Przewlekał każde zdanie głuchym „mmmm”, dobywającym się z głębi jego brzucha, każdą zaś czczą rozmowę, która nie miała nic wspólnego z jego rodziną, traktował jak dom przeżarty przez korniki - należało go poddać natychmiastowej dezynsekcji kolejną opowieścią o Elektrze i Psyche. Poruszał się szybko, chociaż lekko utykał i używał laski, którą zwykle opierał gdzieś o blat, kiedy zamawiał un pain au chocolat, i która nader często zsuwała się na podłogę i robiła dużo hałasu, a czasami uderzała kogoś w łydkę lub stopę {Mmmm? Oh, excusez-moi, moja droga). - Zawsze kuśtykał - powiedział tata. - Nawet, kiedy studiowaliśmy na Harvardzie. Jak się okazało, nie znosił, kiedy robiono mu zdjęcia. Za pierwszym razem, gdy wyjęłam z plecaka jednorazowy aparat, doktor Kouropoulos zasłonił twarz ręką i za nic w świecie nie chciał jej cofnąć. - Mmmm, nie, nie, źle wychodzę na zdjęciach. Za drugim razem zniknął na dziesięć minut w męskiej toalecie. - Przepraszam, nie chcę przerywać sesji zdjęciowej, ale sami rozumiecie, natura wzywa. Za trzecim razem wygłosił ów wyświechtany argument o Masajach, który ludzie lubią powtarzać, żeby zaznaczyć, jacy są wrażliwi i obeznani z savoir faire, jeśli chodzi o kultury pierwotne: - Mówią, że zdjęcia kradną duszę. Nie chcę ryzykować. (Ta obiegowa opinia jest mocno przestarzała. Tata spędził sporo czasu w rejonie Wielkich Rowów Afrykańskich i powiedział, że za pięć dolarów większość Masajów poniżej siedemdziesiątego piątego roku życia chętnie pozwoli ci wykraść sobie duszę tyle razy, ile tylko zechcesz). Zapytałam tatę, o co chodzi Kouropoulosowi. - Nie jestem pewien, ale nie zdziwiłbym się, gdyby był poszukiwany za oszustwa podatkowe. Trudno było sobie wyobrazić, że tata mógł z pełną premedytacją zgodzić się na spędzenie z tym człowiekiem pięciu minut, a co dopiero sześciu dni. Wcale nie byli
przyjaciółmi. Szczerze mówiąc, sprawiali wrażenie, że się wręcz nie znoszą. Posiłki w towarzystwie Baby au Rhuma nie należały do radosnych przeżyć, były istną torturą. Kiedy kończył rozdzierać na kawałki swoją porcję duszonej wołowiny czy udźca jagnięcego, był tak niemiłosiernie ubabrany, że modliłam się w duchu, aby następnym razem poszedł śladami nieokrzesanego, lecz w tym wypadku wielce pożądanego zwyczaju wkładania serwetek pod szyję, dłonie zachowywały się jak dwa przestraszone koty: bez żadnego ostrzeżenia rzucały się nagle na drugi koniec stołu, żeby schwytać solniczkę lub butelkę z winem. (Nalewał najpierw sobie, a potem, po ciężkim namyśle, tacie). Wszelako największą dolegliwością podczas tych posiłków były dla mnie nie maniery doktora Kouropoulosa przy stole, lecz cięte wymiany zdań obu mężczyzn. Mniej więcej w połowie przystawek, a czasem nawet wcześniej, tata i Servo wdawali się w dziwny słowny pojedynek na rogi, jakąś samczą bitwę o prymat, rozpowszechnioną wśród takich gatunków jak jelenie na rykowisku czy rohatyńce borneańskie. Na ile zdołałam się zorientować, ich zmagania wynikły z jakiejś subtelnej insynuacji Serva, że chociaż wszystko jest cycuś-xxxglancuś, to tata wychował tylko jednego geniusza („Ptaszki ćwierkały, że po powrocie do domu czekają na nas dobre wieści z Harvardu”, zdradził tata napuszonym tonem podczas deseru w Laperouse), podczas gdy on, doktor Michael Servo Kouropoulos, osławiony wykładowca litterature archaique, wyhodował dwoje („NASA nagabuje Psyche w sprawie misji Apolla w dwa tysiące czternastym roku. Powiedziałbym ci więcej, ale to ściśle tajne sprawy. Ze względu na nią oraz na pewne podupadające supermocarstwo nie mogę pisnąć ani słowa więcej... „). Po takiej dłuższej walce na słowa tata zaczynał przejawiać oznaki poważnego napięcia... do czasu, kiedy nie odkrył pięty achillesowej Serva, czyli jakiegoś młodszego syna nieudacznika, nieopatrznie nazwanego Atlasem, który nie tylko nie był w stanie podźwignąć nieboskłonu, ale nawet poradzić sobie z materiałem pierwszego roku na Rio Grandę Universidad w Cuervo w Meksyku. Tata zmusił Serva do wyznania, że żałosny ów młodzieniec błąka się obecnie gdzieś po Ameryce Południowej. Starałam się, jak mogłam, ignorować te śmiechu warte potyczki, siedząc przy stoliku i konsumując z gracją, wywieszając Białą Flagę Litości w postaci przepraszających spojrzeń w kierunku poirytowanych kelnerów i marudnych klientów przy sąsiednich stolikach. Dopiero kiedy sytuacja utknęła w martwym punkcie, udało mi się jakoś tatę udobruchać. - Miłość do rzeczy pięknych nie czyni nas rozpustnymi, miłość do dzieł umysłu nie czyni
nas
słabymi
-
powiedziałam
grobowym
tonem
po
zakończonej
czterdziestopięciominutowej oracji Serva na temat syna jakiegoś multimilionera (nie mógł
przytoczyć nazwiska), do szaleństwa zakochanego w smagłoskórej Elektrze. Młodzieniec ów ujrzał ją w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku w Cannes, kiedy siedziała na plaży i budowała zamki z piasku z wyczuciem najnowocześniejszych tendencji w architekturze współczesnej i wzornictwie oraz mistrzowskim kunsztem na miarę Mięsa van der Rohe. Tak oszalał z miłości Najbardziej Pożądany Kawaler Świata, że Servo zaczął się obawiać,
czy
nie
będzie
musiał
zdobyć
sądowego
zakazu
zbliżania
się
jego
stutrzydziestometrowe-xxxgo jachtu (który zamierzał przechrzcie na „Elektrę”) z salą gimnastyczną do ćwiczeń pilates i lądowiskiem dla helikopterów) na odległość trzystu metrów od hipnotyzującej dziewoi. Złożyłam dłonie na kolanach, przekrzywiłam głowę i obdarzyłam ich Potężnym Wszechwiedzącym Spojrzeniem, pokrewnym gołębicy wypuszczonej przez Noego z pokładu arki, tej, która wróciła do niego z gałązką oliwną. - Tak rzekł Tukidydes w Księdze Drugiej - wyszeptałam. Oczy wyszły Babie au Rhumowi na wierzch. Po trzech dniach takich upiornych posiłków w pokonanym wzroku taty wyczytałam, że doszedł do tego samego wniosku co ja: najlepiej będzie, jeśli znajdziemy inne lokum, ponieważ o ile wszystko było super, kiedy łączyły ich spodnie dzwony i krzaczaste bokobrody na Harvardzie, to teraz nadeszła epoka poważnych fryzur i wąskich spodni. Bon amis na uczelni pod koniec lat siedemdziesiątych, w czasach koszul z etaminy, wszechobecnych chodaków i szelek przypinanych na klamerki, nie musieli być równie dobrymi przyjaciółmi w czasach minimalistycznych koszul z mieszanek bawełny, wszechobecnego kolagenu i zestawów słuchawkowych na klipsy, pozwalających mieć wolne ręce podczas wydawania poleceń. Myliłam się. Tata przeszedł głębokie pranie mózgu (zob.: „Patty Hearst” w: Almanach rewolucjonistów i buntowników, Skye, 1987). Oświadczył mi radośnie, że zamierza spędzić cały dzień z Servem na Sorbonie. Mają tam wolny etat dla wykładowcy politologii, co byłoby dlań nader ciekawą propozycją na okres, kiedy ja zakotwiczę na Harvardzie, a ponieważ wysłuchiwanie przez cały dzień akademickich pogawędek z całą pewnością śmiertelnie by mnie znudziło, zalecono mi, abym sama znalazła sobie rozrywkę na ten czas. Tata wręczył mi trzysta euro, swoją MasterCard, klucze do mieszkania i na kawałku papieru milimetrowego spisał numery telefonów do domu i na komórkę Serva. Ustalono, że spotkamy się o wpół do ósmej wieczorem w restauracji Le Georges na szczycie Centrum Pompidou. - To będzie prawdziwa przygoda - powiedział tata z fałszywym entuzjazmem. - Czyż nie napisał Balzac w Straconych złudzeniach, że tylko w samotności można zobaczyć
prawdziwy Paryż? (Niczego takiego Balzac nie napisał). Z początku nawet mi ulżyło, że się ich pozbyłam. Mogą się sobą napawać do woli. Jednak po sześciu godzinach samotnego włóczenia się po ulicach, Musee d'Orsay i opychania się croissantami i tartes, i udawania, że jestem młodą duchessą w przebraniu (Podróżnik z powołania niejako wbrew własnej woli odmienia podróżującą osobowość, zauważa Swithin w Dobytku 1910 [1911]. W domu może być nudnym mężem i obskurantem, jednym z miliona podobnych sobie poślednich finansistów, tymczasem za granicą wedle woli przeobrazić się potrafi w majestatyczną osobistość), stopy miałam w bąblach, we krwi najniższy poziom cukru od wielu lat, byłam wykończona i rozdrażniona. Postanowiłam wracać do mieszkania Serva, uznałam też (z niemałą satysfakcją), że mogę skorzystać z okazji, skoro zostawiono mnie samej sobie, i poszperać w osobistych rzeczach Baby au Rhume'a, poszukać zawieruszonych foTOgrafii, zagrzebanych na dnie szuflady ze skarpetkami - jawnego dowodu, że jego dziewczęta nie są wcale takimi mieszkankami Olimpu, jakimi przedstawia je ojciec, ale kluchowatymi, pryszczatymi śmiertelniczkami z mętnym spojrzeniem zbyt głęboko osadzonych oczu, ustami szerokimi i krzywymi jak makaron spaghetti. Jakimś sposobem zawędrowałam aż na Pigalle, więc teraz podjechałam pierwszym metrem, jakie mi się nawinęło, przesiad-xxxłam się na placu Zgody i właśnie wychodziłam ze stacji St. Paul, kiedy na schodach minęłam kobietę i mężczyznę schodzących szybko na stację. Stanęłam jak wryta i odwróciłam się, żeby na nich popatrzeć. Ona należała do tych niskich brunetek o surowej powierzchowności, które nie tyle chodzą, co przewalcowują się po świecie. Brązowe włosy sięgały jej do dolnej szczęki, ubrana była w workowaty zielony płaszcz. Dużo od niej wyższy mężczyzna miał na sobie dżinsy i zamszową kurtkę. Kiedy kobieta powiedziała Coś do niego po francusku, wybuchnął głośnym, ale ospałym śmiechem, jak ktoś, kto wyleguje się w słońcu na hamaku. Właśnie sięgał do tylnej kieszeni po bilet. Andreo Verduga. Musiałam to powiedzieć na głos, bo jakaś starsza Francuzka w kwiecistym szaliku owiniętym wokół wysuszonej twarzy rzuciła mi pogardliwe spojrzenie. Wstrzymałam oddech i zawróciłam po schodach za tamtymi, nie bacząc na popychającego mnie mężczyznę, który usiłował wyjść ze stacji z pustym dziecięcym wózkiem spacerowym. Andreo z dziewczyną minęli już barierki biletowe i szli peronem. Ruszyłabym za nimi, gdyby nie to, że kupiłam tylko jeden bilet, a w kolejce do kasy stały cztery osoby. Czułam już drżenie najeżdżającego metra. Tamci zatrzymali się na peronie, Andreo stał odwrócony do mnie plecami, Zielony Płaszcz przed nim, prawdopodobnie słuchał czegoś, co brzmiało mniej więcej: TAK STOP
ROZUMIEM, CO MASZ NA MYŚLI STOP (OUI ARRETTE JE COMPRENDS ARRETTE). Potem wagony wjechały na stację, drzwi otworzyły się z jękiem i Andreo odwrócił się, aby po rycersku przepuścić kobietę. Kiedy wsiadał do wagonu, udało mi się uchwycić tylko odprysk jego profilu. Plasnęły drzwi, pociąg beknął i odjechał. Przez całą drogę do mieszkania Serva nie mogłam się otrząsnąć z oszołomienia. To nie mógł być on, nie, na pewno nie. Zachowuję się jak Jade - ubarwiam rzeczy, żeby były bardziej niesamowite, niż są. Kiedy mnie mijał, rozpinając kurtkę, zauważyłam, a w każdym razie tak mi się zdawało, ciężki srebrny zegarek wiszący na jego nadgarstku, a Andreo Ogrodnik, Andreo od Rany Postrzałowej i fatalnie połamanego języka angielskiego nie mógłby mieć takiego zegarka, chyba że w ciągu trzech lat, od kiedy go ostatnio widziałam (nie licząc spotkania w Wal-xxxMarcie), założył kwitnące przedsiębiorstwo albo odziedziczył fortunę po dalekiej krewnej z Limy. Mimo to ta migawka twarzy, która przemknęła mi przed oczami, umięśniona woda toaletowa spacerująca za nim jak napuszone smagłoskóre osiłki prężące się na jachtach - wszystko to sprawiało aż nadto realistyczne wrażenie. Może widziałam tylko sobowtóra, w końcu w całym mieście napotykałam również Jade i pozostałych, a Allison Smithson-xxxCaldona w swym bezkompromisowym studium o wszelkich rzeczach podwójnych i dwoistych pod tytułem Paradoks bliźniaków i zegar atomowy (1999) usiłuje dowieść naukowo co nieco mistyczną teorię, jakoby każdy człowiek miał na Ziemi swojego brata bliźniaka lub siostrę bliźniaczkę. Udało jej się potwierdzić ten fakt dla trzech na dwadzieścia pięć przebadanych osób, bez względu na ich narodowość i rasę (str. 250). Kiedy w końcu otworzyłam drzwi do mieszkania Serva, ze zdziwieniem usłyszałam głosy obydwu mężczyzn dochodzące z salonu i grzmiące aż w przedpokoju i korytarzu. A więc w końcu czar prysł, stwierdziłam z satysfakcją. Tata i Servo żarli się jak pies z kotem. - To zwyczajne histeryzowanie nad... - To był tata. - Nie masz pojęcia, co to naprawdę znaczy!... - To Servo. - Och, przestań mnie... jesteś w gorącej wodzie kąpany jak... no dalej... - ... zawsze zadowolony, kiedy możesz się ukryć za katedrą, co? - ... a ty się zachowujesz jak nastolatek z burzą hormonów! Idź i weź zimny prysznic. Dlaczego... ! Musieli usłyszeć trzaśniecie drzwi (chociaż starałam się je zamknąć jak najciszej), bo ich głosy urwały się, jakby ktoś przeciął słowa wielkim toporem. Chwilę później w drzwiach zmaterializował się tata.
- Cześć, skarbie - powiedział, uśmiechając się. - No i jak ci się udało zwiedzanie miasta? - Fajnie. Nad lewym łokciem taty wyskoczyła okrągła, biała głowa Serva. Twarz miał tłustą jak blacha do pieczenia, a jego błyszczące ruletkowe oczy ślizgały się na mojej twarzy. Nie odezwał się ani słowem, ale usta mu drgały ze złości, jak gdyby jakiś dzieciak przywiązał mu nitki do kącików i pociągał za nie dla zabawy. - Idę się przespać - powiedziałam pogodnie. - Jestem wykończona. Zrzuciłam z ramion kurtkę, cisnęłam plecak na podłogę i uśmiechając się od niechcenia, ruszyłam na górę. Miałam zamiar zdjąć buty, po cichu zejść na paluszkach z powrotem na dół i podsłuchać ich zajadłą dyskusję, która zamusuje na nowo gniewnymi sykami i bulgotami (oby tylko nie po grecku albo w innym niepojętym języku), kiedy jednak stanęłam na najniższym stopniu w samych skarpetkach, usłyszałam tylko bębnienie naczyń w kuchni i sprzeczkę o mniej więcej tak istotne sprawy jak różnica między absyntem a anyżówką.
***
Tego wieczoru zrezygnowaliśmy z kolacji w Le Georges. Padało, więc zostaliśmy w domu i oglądaliśmy Canal+, jedząc resztki kurczaka i grając w scrabble'a. Tata aż pękał z dumy, kiedy wygrałam dwa razy z rzędu, a coups de grace były słowa „hologram” i „monocykl”, które przyprawiły Serva (obstającego, że słownik Cambridge się myli i słowo „sałatka” pisze się przez „d” (i nie miał co do tego wątpliwości) o purpurowe wypieki, burknął coś o tym, że Elektra jest przewodniczącą Zespołu Dyskusyjnego Uniwersytetu Yale i mruczał, że on sam nie wydobrzał jeszcze po ciężkiej grypie. Nie udało mi się złapać taty na osobności i jeszcze o północy żaden z nich nie wykazywał oznak zmęczenia ani niestety śladów ostatecznego zniechęcenia. Baba z upodobaniem siedział w swoim ogromnym czerwonym fotelu bez butów i skarpetek, z mięsistymi stopami opartymi na wielkiej aksamitnej poduszce. Odwołałam się do swojej miny „Popatrz na swojego Okruszka”, ale tata, marszcząc brwi nad swoim spisem lektur, niczego nie zauważył, więc zrobiłam minę „Konający tygrys jęczał - pić”, a kiedy i to uszło uwagi: „Ile hartu w Duszy - że to znosi”. W końcu po długiej chwili tata oświadczył, że odprowadzi mnie do łóżka.
- O co się kłóciliście, kiedy wróciłam do domu? - spytałam, gdy tylko znaleźliśmy się sami w moim pokoju. - Nie powinnaś była tego słyszeć. - Tata wsunął ręce w kieszenie i popatrzył za okno, gdzie deszcz bębnił palcami o dach. - Straciliśmy z Servem dużą część wspólnego bagażu doświadczeń, że się tak wyrażę, zawieruszyło nam się kilka spraw. I oskarżamy się wzajemnie za te braki. - Czemu mu powiedziałeś, że zachowuje się jak nastolatek z burzą hormonów? Tata popatrzył na mnie zakłopotany. - Tak powiedziałem? Kiwnęłam głową. - I co jeszcze mówiłem? - Właściwie nic więcej nie słyszałam. Tata westchnął. - Sęk w tym, że Servo... przypuszczam, że każdy ma jakiś swój sęk, niemniej problem z Servem polega na tym, że dla niego wszystko podlega olimpijskiej rywalizacji. Czerpie przyjemność z zastawiania na ludzi pułapek, stawiania ich w najbardziej kłopotliwych sytuacjach, patrzenia, jak się miotają. Tak naprawdę jest skończonym półgłówkiem. A teraz wbił sobie do głowy bzdurną myśl, że muszę się ponownie ożenić. Powiedziałem mu, że to niedorzeczny pomysł, że to nie jest jego sprawa, świat się nie kręci wokół takich społecznych... - A czy on jest żonaty? Tata pokręcił głową. - . Od wielu lat już nie. Wiesz, właściwie nie pamiętam, co się stało z... z... Sophie... - Skończyła w szpitalu dla psychicznie chorych. - Och, nie - odparł tata z uśmiechem. - Kiedy się go weźmie w karby i poda jasne wytyczne, jest nieszkodliwy. Czasem nawet bardzo bystry. - Ja go nie lubię - orzekłam. Rzadko mi się to zdarzało, a może nawet nigdy, używać nadąsanych jednomianów. Człowiek musi mieć niezłomną, bardzo przekonującą minę, mówiącą: „nie mam jak tego owinąć w bawełnę”, żeby wypowiadać się tak autorytatywnie (zob.: Charlton Heston, Dziesięcioro przykazań). Czasem jednak, nawet kiedy nie masz żadnych solidnych podstaw dla swoich uczuć, kiedy po prostu tak czujesz i już, musisz to powiedzieć bez względu na to, jaką masz minę. Tata usiadł obok mnie na łóżku.
- Chyba nie mogę się z tobą nie zgodzić. Bardziej już się nie da nadąć własną ważnością, żeby się nie rozchorować. Sam jestem trochę zły. Rano, kiedy pojechaliśmy na Sorbonę, a ja ciągnąłem ze sobą aktówkę wypchaną notatkami, artykułami, życiorysem, jak ten głupiec, i wiesz, co się okazało? Nie ma tam żadnego wolnego etatu do obsadzenia. Wykładowca łaciny zażądał tej jesieni trzymiesięcznego urlopu i to wszystko. A potem wyszło na jaw, dlaczego Servo mnie tam sprowadził: przez godzinę usiłował mnie umówić na kolację z jakąś femme Flo-xxxrence. Mówi z okropnie gardłowym „r” i jest największą specjalistką od Simone de Beauvoir, też mi temat do specjalizacji, nosi grubszą warstwę tuszu na powiekach niż Rudolf Valentino. Utknąłem w jej krypcie na kilka godzin. Nie wyszedłem stamtąd zakochany, tylko chory na raka płuc. Babsztyl kopci jak lokomotywa. - Moim zdaniem on nie ma dzieci - powiedziałam cicho. - Może tylko tego syna w kolumbijskiej dżungli. Ale uważam, że te córki sobie wymyślił. Tata zmarszczył brwi. - Servo ma kilkoro dzieci. - Widziałeś je kiedyś? Zastanowił się. - Nie. - A na zdjęciach? - Też nie. - No właśnie. A to dlatego, że są wytworami jego rozbuchanej wyobraźni. Wybuchnął śmiechem. Już mu miałam powiedzieć o innym nieprawdopodobnym zdarzeniu tego dnia, czyli o Andreo Verdudze maszerującym do metra w zamszowej kurtce i ze srebrnym zegarkiem na ręku, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam. Uprzytomniłam sobie, jak by to nieprawdopodobnie zabrzmiało, i na samą myśl o tym, że z pełną powagą relacjonowałabym tacie absurdalny zbieg okoliczności, zrobiło mi się głupio. Miło i może nawet całkiem zdrowo jest po dziecięcemu wierzyć potajemnie w bajki, kiedy jednak człowiek wypowie taki pogląd na głos, w obecności innych ludzi, marzyciel zamienia się w przyglupa, czarująca dziecięcość w brak poczucia rzeczywistości, napisał Albert Pooley w Cesarskiej małżonce Burger Kinga (1981, str. 233). - Czy możemy wrócić do domu? - spytałam cicho. Ku mojemu zdziwieniu tata skinął głową. - Szczerze mówiąc, po dzisiejszej dyskusji z Servem miałem zamiar zadać ci dokładnie to samo pytanie. Myślę, że mamy dosyć la vie en rosę, prawda? Osobiście wolę
patrzeć na życie takie, jakie jest. - Uśmiechnął się. - En noir.
***
Pożegnaliśmy się z Servem i z Paryżem dwa dni wcześniej, niż mieliśmy to w planach. Tata zadzwonił do linii lotniczych i zmienił rezerwację biletów. Był bardzo przybity, często wzdychał, miał przekrwione oczy, i pierwszy raz, od kiedy sięgałam pamięcią, miał bardzo mało do powiedzenia. Żegnając się z Babą au Rhumem, udało mu się bąknąć „dziękuję” i „do zobaczenia”, po czym wsiadł do taksówki. Za to ja się nie spieszyłam. - Mam nadzieję, że następnym razem uda mi się poznać Psyche i Elektrę. Nie mogę się doczekać, żeby je zobaczyć powiedziałam, patrząc Servowi prosto w zapadnięte dziurki oczu. Prawie zrobiło mi się go żal: szczeciniaste białe włosy zwisały mu z głowy jak pędy roślin pozbawionych światła. Wokół nosa widać było siateczkę drobniutkich czerwonych żyłek. Gdyby jakiś laureat nagrody Pulitzera umieścił go w swojej sztuce, zrobiłby z niego Boleśnie Tragiczną Postać, mężczyznę, który chodzi w brązowych garniturach i butach z aligatora i hołduje wszystkiemu, co niewłaściwe, więc od samego początku wiadomo, że Życie w końcu powali go na kolana. - Jakże często prawdziwe życie człowieka nie jest tym, jakie wiedzie - dodałam, odwracając się do taksówki, ale on tylko zamrugał, a twarz mu zadrgała w tym jego nerwowym, chytrym uśmieszku.
IL. 18. 0 - Bywaj, moja droga, mmm, szczęśliwej podróży.
W drodze na lotnisko tata prawie się nie odzywał. Oparł głowę o szybę i ponuro patrzył na przelatujące za oknem ulice. Była to tak niezwykła dla niego poza, że ukradkiem wyjęłam z torby jednorazowy aparat i podczas gdy taksówkarz mruczał coś na ludzi, którzy przebiegli przed samochodem przez skrzyżowanie, zrobiłam mu zdjęcie - ostatnią klatkę na rolce. Mówią, że jeśli człowiek nie wie, że ktoś' mu robi zdjęcie, wychodzi na nim tak, jak naprawdę w życiu wygląda. Tymczasem, chociaż tata nie wiedział, że wyjęłam aparat i sfotografowałam go w tej niezwykłej chwili, wyglądał na zdjęciu tak, jak nigdy w życiu: cichy, bezradny i jakiś zagubiony (il. 18. 0). Bez względu na to, ile człowiek podróżuje i ile miejsc ogląda, czy będą to wieże Tadż Mahal, czy syberyjskie ostępy, może w końcu dojść do wniosku, a to zazwyczaj leżąc w łóżku w podrzędnym hotelu w Indochinach, pisze Swithin w swojej ostatniej książce, pośmiertnie opublikowanym Miejscu pobytu 1917 (1918), że nie potrafi się pozbyć uporczywej, sentymentalnej gorączki, znanej powszechnie pod nazwą Dom. Wszelako po siedemdziesięciu trzech latach katuszy znalazłem na nią lekarstwo. Musicie wrócić do domu, zacisnąć zęby i nie bacząc, jak mozolne jest to zadanie, określić, bez upiększania, za to z jak największą precyzją, swoje współrzędne w domu, dokładną długość i szerokość geograficzną. Dopiero wtedy przestaniecie się oglądać za siebie, a przed wami otworzy się fascynujący widok.
CZĘŚĆ 3
Skowyt i inne wiersze Po powrocie do St. Gallway na początku drugiego semestru od razu rzuciła mi się w oczy zmiana w wyglądzie Hannah. Nie tylko zresztą mnie, ale całej szkole („Na pewno zamknęli ją na święta w wariatkowie”, wygłosiła przypuszczenie Cip na godzinie cichej nauki. Hannah obcięła włosy. Nie była to wszakże żadna z tych uroczych fryzur z lat pięćdziesiątych, okrzykniętych przez magazyny mody „stylowymi” i „na chłopczycę” (zob.: Jean Seberg, Witaj smutku). Fryzura Hannah była szorstka i postrzępiona, a jak zauważyła Jade, kiedy byliśmy u Hannah na obiedzie, miała nawet za prawym uchem łysy placek. - Co to jest, do diabła? - spytała Jade. - Co takiego? - Hannah obróciła się na pięcie. - Masz dziurę we włosach. Widać ci gołą skórę! - Naprawdę? - Sama się strzygłaś? - spytała Lu. Przez chwilę Hannah patrzyła na nas w milczeniu, po czym, wyraźnie zakłopotana, skinęła głową. - Tak. Wiem, że to trochę zwariowane i wygląda... hm, inaczej. - Dotknęła dłonią karku. - Ale był późny wieczór, a mnie się zachciało jakiejś odmiany. Gwałtowny masochizm oraz nienawiść do samej siebie, które są prawdziwym podłożem aktów samooszpecenia, opisała wyczerpująco doktor Susan Shorts w swojej gniewnej pracy zatytułowanej Spisek Belzebuba (1992). Książkę tę zauważyłam kiedyś wystającą 2 płóciennej torby na zakupy mojej nauczycielki, pani Joanny Perry z gimnazjum w Wheaton Hill. Aby lepiej zrozumieć panią Perrry oraz wahania jej nastrojów, wystarałam się o tę książkę W rozdziale piątym Shorts stwierdza, że od 1Ol0 roku p. n. e. wiele kobiet, które próbowały żyć niezależnie i poniosły na tym poiu porażkę, zostało zmuszonych do destrukcyjnych aktów wymierzonych we własną powierzchowność, ponieważ wygląd zewnętrzny był jedyną rzeczą, na której mogły w danym momencie szybko i skutecznie użyć swojej władzy, a wszystko to z powodu monstrualnego męskiego spisku istniejącego od zarania dziejów, czyli od kiedy mężczyzna zaczął chodzić na swoich dwóch kołkowatych, owłosionych nogach i zauważył, że jest wyższy od nieszczęsnej kobiety, zżyma się Shorts (str. 41). Wiele kobiet, łącznie ze świętą Joanną oraz hrabiną Aleksandrą di Whippa wystrzępiło
sobie włosy i pocięło się nożami i cążkami (str. 42-43). Niektóre, co bardziej radykalne, piętnowały sobie brzuch rozpalonym żelazem, aby wzbudzić rozpacz i odrazę swych mężów (str. 44). Na stronie sześćdziesiątej dziewiątej Shorts kontynuuje: Kobiety oszpecają swoje ciało, ponieważ czują, że padły ofiarą wielkiej zmowy, wobec której są zupełnie bezradne. Oczywiście ktoś, komu przychodzi do głowy ciskać gromy na feministyczne teksty, skazuje się na teatralne, groteskowe gesty. Uznałam więc po prostu, że w życiu każdej dojrzałej kobiety przychodzi taki moment, kiedy pragnie ona radykalnie zmienić swoją powierzchowność, przekonać się, jak naprawdę wygląda, bez dzwonków i fanfar. Tata o zrozumieniu, dlaczego kobiety robią to, co robią: - Człowiek ma większe szanse zmieścić wszechświat na paznokciu kciuka. A jednak kiedy siedziałam obok niej przy stole w czasie obiadu, a ona odkrawała malutkie kęsy kurczaka (jej ostrzyżone włosy siedziały zatknięte zawadiacko na głowie jak okropny kapelusz wkładany do kościoła), odniosłam nagle dręczące wrażenie, że gdzieś ją już wcześniej widziałam. Nowa fryzura przeprowadziła w jej postaci rewizję osobistą, obnażyła ją bezlitośnie i choć była to zwariowana myśl, te wyrzeźbione kości policzkowe i szyja wydały mi się mgliście znajome. Rozpoznałam ją, co nie znaczy, że ją wcześniej spotkałam; to uczucie było bardziej przydymione, odległe. Miałam wrażenie, że widziałam ją gdzieś na fotografii, może w gazecie albo w jakiejś biografii, którą kupiliśmy z tatą na wyprzedaży i czytaliśmy na głos. Natychmiast zauważyła, że się jej przyglądam (należała do tych ludzi, którzy zawsze wiedzą, kto gdzie patrzy), i powoli, wytwornie włożywszy do ust mały kęs jedzenia, odwróciła się do mnie i uśmiechnęła. Charles ględził w kółko o Fort Lauderdale. - Boże, było gorąco, utknął na lotnisku - i jak zawsze robił to tak, jakby Hannah była jedyną osobą przy stole. Ta nowa fryzura potęgowała jej uśmiech, tak jak oczy wyglądają za okularami przypominającymi denka od butelek - są ogromne (wym. : OOGROOOMNE). Odwzajemniłam ten uśmiech, a potem już do końca posiłku siedziałam z oczami przyklejonymi do talerza i wrzeszczałam na siebie w duchu głosem dyktatora (Augusta Pinocheta dyrygującego torturami opozycjonisty): Przestań się na nią gapić. To niegrzeczne.
***
- Hannah jest na granicy załamania nerwowego - oznajmiła obojętnie Jade tamtego
piątkowego wieczoru. Miała na sobie sukienkę retro z lat dwudziestych, wyszywaną czarnymi koralikami. Siedziała za wielką złotą harfą, jedną ręką potrącała struny, w drugiej trzymała kieliszek z martini. Instrument pokrywała gruba warstwa kurzu jak błona tłuszczu na patelni po smażeniu bekonu. - Możecie mi wierzyć. - Od roku w kółko to powtarzasz - zauważył Milton. - Nudy - mruknął Nigel. - Szczerze mówiąc, zgadzam się z Jade - powiedziała poważnie Leulah. - Od tych jej włosów aż mnie dreszcz przeszedł. - W końcu! - wykrzyknęła Jade. - Mam jedną neofitkę! Jedna... czy gdzieś usłyszę drugiego? Drugi? Drugi... ? Sprzedane wyznawczyni numer jeden. - Mówię serio - ciągnęła Lu. - Moim zdaniem ona jest w klinicznej depresji. - Zamknij się - warknął Charles. Była jedenasta wieczorem. Siedzieliśmy rozwaleni na skórzanych sofach Purpurowego Salonu i piliśmy ostatni wynalazek Leulah, coś, co nazywała „karaluchem”, a co stanowiło mieszaninę cukru, pomarańczy i jacka danielsa. Przez cały wieczór nie wypowiedziałam chyba więcej niż dwadzieścia słów. Oczywiście cieszyłam się, że mogę ich znowu zobaczyć (byłam również wdzięczna tacie za to, że kiedy Jade podjechała po mnie czarnym mercedesem, Powiedział tylko: „Do zobaczenia, kochanie” z jednym ze swoich exlibrisowych uśmiechów, który zajmie moje miejsce do mojego Powrotu), ale w Purpurowym Salonie zalatywało stęchlizną. Przecież kiedyś naprawdę świetnie się bawiłam w takie wieczory jak ten, prawda? Śmiałam się i wychlapywałam sobie na kolana „karalucha” albo „pazur” i rzucałam cięte dowcipy, które przebiegały po pokoju falą wesołości. A nawet jeśli nie rzucałam ciętych dowcipów (van Meerowie nigdy nie słynęli z kabareciarskich talentów), to czyż nie pływałam w basenie na nadmuchiwanym materacu w okularach przeciwsłonecznych i z kamienną twarzą, przy akompaniamencie Simona and Garfunkela? A nawet jeśli nie pływałam na materacu z kamienną twarzą (van Meerowie nie celowali w pokerze), to czyż nie zamieniałam się w Purpurowym Salonie w członkinię kontrkultury, rozczochraną motocyklistkę z gangu pędzącego do Nowego Orleanu w poszukiwaniu prawdziwej Ameryki, włóczącą się w towarzystwie ranczerów, dziwek, wykolejeńców i komediantów? A nawet jeśli nie zamieniałam się w kontrkulturowego trampa (van Meerowie nie byli z natury hedonistami), to czyż nie wkładałam pasiastej koszuli i z oczami wytrzeszczonymi od tuszu do rzęs nie
krzyczałam swoim najlepszym gazeciarskim akcentem: „New York Herald Tribune!”, a potem nie uciekałam z podrzędnym łotrzykiem? Jeżeli jesteś w Ameryce młodym, zagubionym człowiekiem, musisz gdzieś należeć. To coś powinno być szokujące albo chuligańskie, ponieważ w tym rejwachu będziesz mógł odnaleźć siebie w ten sam sposób, jak tata i ja znajdowaliśmy na mapie Stanów Zjednoczonych Rand-McNally'ego takie maleńkie mieściny jak Howard w Luizjanie czy Roane w New Jersey. (Jeśli czegoś takiego nie znajdziesz, marny będzie twój los, bo skończysz w plastikowym worku). Hannah mnie zniszczyła, pomyślałam, opierając głowę na skórzanym oparciu. Postanowiłam wykopać na największym pustkowiu anonimowy grób i pogrzebać tam wszystko, co mi powiedziała (schować do pudełka na buty i zostawić na czarną godzinę, tak jak ona przerażającą kolekcję noży). Ale oczywiście jak zawsze, kiedy chce się na gwałt coś pochować, ono nieuchronnie zmartwychwstaje. I tak, obserwując, jak Jade skubie struny harfy z takim przejęciem, jakby wyskubywała sobie brwi, mimo woli zobaczyłam ją, jak szczupłymi ramionami obejmuje baryłowate piersi kierowców ciężarówek (trzech na stan, a więc w sumie przez całą podróż z Georgii do Kalifornii wypadało dwudziestu siedmiu cuchnących smarem facetów, średnio jeden na sto siedemdziesiąt dwa i osiemdziesiąt dwie setne kilometra). A kiedy Leulah upiła łyk „karalucha” i kilka kropel pociekło jej po brodzie, za jej plecami zobaczyłam dwudziestu kilku tureckich nauczycieli matematyki wyginających się w rytm anatolijskiego rocka. Zobaczyłam Charlesa jako małe dziecko gulgoczące słodko obok nagiej kobiety z zapadniętymi oczami, zwiniętej na dywanie jak przypalona krewetka i śmiejącej się obłąkańczo w pustkę. No i MILTON (właśnie przyjechał z randki w kinie z Joalie, Joalie, która spędziła święta na nartach z rodzicami w St. Anton, Joalie, która niestety nie spadła w kilometrową przepaść na nieoznakowanej trasie narciarskiej). Kiedy sięgnął do kieszeni po gumę do żucia, przez ułamek sekundy myślałam, że wyciągnie nóż sprężynowy, podobny do tych, z jakimi w West Side Story członkowie gangu Rekinów tańczyli... - Hej, Haftka, co się z tobą dzieje? - zapytała Jade, patrząc na mnie podejrzliwie. Cały wieczór wytrzeszczasz na wszystkich gały jak nienormalna. Chyba nie widziałaś się przez święta z tym całym Zachem, co? Spokojnie mógłby zrobić z ciebie żonę ze Stepfordu. - Przepraszam, właśnie myślałam o Hannah - skłamałam. - Fakt, to może lepiej byśmy coś zrobili, zamiast w kółko tylko o tym myśleć. Moglibyśmy na przykład coś wykombinować, żeby przestała jeździć do Cottonwood. No bo jak coś się stanie? Jak w końcu przeholuje? Wszyscy potem będziemy wspominali ten moment i znienawidzimy samych siebie. Do końca życia się nie pozbieramy, aż umrzemy w
samotności w domu pełnym kotów albo wpadniemy pod samochód. Skończymy jak placek na jezdni... - Czy możesz zamknąć gębę, do cholery?! - wrzasnął Charles. - Dosyć mam wysłuchiwania tych bzdur w każdy weekend! Skończeni debile! Wszyscy jesteście popieprzeni! Grzmotnął szklanką o barek i czerwony jak burak wypadł z pokoju. Po kilku sekundach - nikt z nas się przez ten czas nie odezwał - usłyszeliśmy łupnięcie frontowych drzwi i warkot silnika, kiedy odjeżdżał spod domu. - Czy tylko ja mam wrażenie, że to wszystko musi się źle skończyć? - spytała Jade.
***
Około trzeciej lub czwartej nad ranem zwaliłam się nieprzytomna na skórzaną sofę. Godzinę później ktoś mnie potrząsnął za ramię. - Hej, stara, masz ochotę na małą przechadzkę? Nade mną stał uśmiechnięty Nigel, okulary ściskały mu koniuszek nosa. Zamrugałam i usiadłam. - Jasne. Błękitne światło aksamitniło pokój. Jade była na górze. Milton pojechał do domu (podejrzewam, że „dom” oznaczał w tym wypadku motel z Joalie), Lu spała twardo na kanapie w tureckie wzory, jej długie włosy płożyły się po bocznym oparciu. Przetarłam oczy i poczłapałam za rozmazaną figurą Nigela, która znikała już w holu. Znalazłam go w głównym salonie: ściany pomalowane na zawstydzony róż, ziewający fortepian, wrzecionowate palmy i niskie sofy, przypominające wielkie pływające kromki chrupkiego pieczywa, na których boisz się usiąść z obawy, że się pod tobą zarwą i będziesz zbierać okruszki po całym pokoju. - Włóż to, jeśli ci zimno - powiedział Nigel. To mówiąc, wziął do ręki wielkie czarne futro porzucone i od wieków zapomniane na stołku przy fortepianie. Przewieszało mu się romantycznie przez ramię niczym ponętna sekretarka, która zemdlała z wdzięczności w jego objęciach. - Nie, dzięki, nie potrzebuję - odparłam. Wzruszył ramionami i narzucił futro na siebie (zob.: łasica syberyjska, Encyklopedia żywych stworzeń, wyd. IV). Marszcząc czoło, wziął do ręki dużego, niebieskookiego kryształowego łabędzia płynącego po powierzchni małego stolika w kierunku srebrnej ramki
ze zdjęciem. Zdjęcie nie przedstawiało ani Jade, ani Jeffersonowej, ani żadnego innego rozpromienionego krewnego. Była to czarno-biała fotografia tkwiąca w ramce od nowości (FIRENZE, głosił napis, 18 x 24). - Biedny tłusty drań - powiedział Nigel. - Nikt już nie pamięta o starym topielcu. - Co? O kim ty mówisz? - O Smoke'u Harveyu. - Aha. - Tak właśnie jest, kiedy umierasz. Najpierw robią koło tego dużo szumu, a potem wszyscy zapominają. - Chyba że zabijesz jakiegoś urzędnika państwowego. Senatora albo policjanta. Wtedy pamiętają. - Naprawdę? - Popatrzył na mnie z zaciekawieniem. - Tak - powiedział pogodnie. Chyba masz rację. Zwykle, kiedy przestawało się patrzeć na Nigela - na jego twarz, nijaką jak dziesięciogroszówka, na paznokcie obgryzane z pasją, cienkie, druciane okulary, zawsze budzące skojarzenie z owadem, który przysiadł i bezceremonialnie złożył zmęczone przezroczyste skrzydła na jego nosie - trudno było sobie wyobrazić, o czym właściwie myśli, dlaczego oczy mu błyszczą, czemu uśmiecha się nieznacznie. Nie mogłam się teraz oprzeć wrażeniu, że myśli o swoich prawdziwych rodzicach, Mimi i George'u, Alice i Johnie, Joan i Hermanie, kimkolwiek byli, zamknięci w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Nie znaczy to, że Nigel kiedykolwiek sprawiał wrażenie przygnębionego czy pogrążonego w ponurej zadumie. Gdyby mojego tatę wsadzono do więzienia (do czego zapewne by doszło, gdyby kilku chrabąszczom majowym udało się dopiąć celu), byłabym prawdopodobnie jednym z tych dzieciaków, które snują się po szkole z zaciśniętymi szczękami, zgrzytają zębami i w wyobraźni zabijają kolegów tacą ze stołówki albo długopisem. Nigel zrobił fantastyczną rzecz, że zachował pozytywne nastawienie do świata. - No i co myślisz o Charlesie? - spytałam szeptem. - Uroczy, ale nie w moim typie. - O rany, nie o tym mówię. - Nie wiedziałam, jak to ująć. - Chodzi mi o to, co było między nim a Hannah. - A co? Rozmawiałaś z Jade? Kiwnęłam głową. - Moim zdaniem niczego między nimi nie było, tylko Charles uroił sobie, że jest w niej zakochany do szaleństwa. Zawsze był w niej zakochany do szaleństwa, od pierwszej
klasy, nie wiem, po co traci czas... hej, jak myślisz, mógłbym udawać Liz Taylor? Odstawił szklanego łabędzia i zawirował. Futro posłusznie zatańczyło w ślad za nim. - Bez dwóch zdań - odparłam. Jeśli on był Liz Taylor, to ja byłam Bo Derek z Dziesięciu. Uśmiechając się, poprawił okulary. - Więc musimy znaleźć łup. Skarb. Wielką nagrodę. Obrócił się na pięcie, wybiegł do holu i popędził po białych marmurowych schodach na górę. Na piętrze się zatrzymał i zaczekał na mnie. - Szczerze mówiąc, to chciałem ci coś powiedzieć. - Co takiego? Położył palec na ustach. Staliśmy przed sypialnią Jade i chociaż było zupełnie ciemno i cicho, drzwi do pokoju zostawiła uchylone. Nigel machnął ręką, żebym szła za nim. Przekradliśmy się korytarzem, a potem wśliznęliśmy do jednego z pokojów gościnnych na samym końcu. Zapalił lampę przy drzwiach. Pomimo różowego dywanu i kwiecistych zasłon pomieszczenie robiło klaustrofobiczne wrażenie, jakby siedziało się w czyichś płucach. Zapach stęchlizny i zapomnienia musiał przypominać to, o czym pisał korespondent „National Geographic”, Quary Meade, we wspomnieniach z wykopalisk w Dolinie Królów z Howardem Carterem w 1923 roku w artykule zatytułowanym Odsłanianie Tutanchamona: Powiem szczerze, obawiałem się tego, co możemy znaleźć w tym niesamowitym grobowcu, i chociaż w ekipie czuło się nastrój podniecenia, nie mogłem znieść odrażającego smrodu, jaki się tam unosił; musiałem zasłonić sobie nos i usta lnianą chusteczką i dopiero wtedy iść dalej na to ponure cmentarzysko (Meade, 1924). Nigel zamknął za mną drzwi. - No więc w niedzielę przyjechaliśmy z Miltonem do Hannah trochę wcześniej, przed wami - zaczął poważnym tonem, opierając się o łóżko. - Hannah musiała wyjść po coś do sklepu. Milton odrabiał lekcje, a ja wyszedłem rzucić okiem do jej garażu. - Oczy mu się rozszerzyły, kiedy się uśmiechnął. - Nie uwierzysz, co znalazłem. Jest tam ten cały stary sprzęt wspinaczkowy, owszem, ale pozaglądałem też do różnych pudeł. W większości poupychała w nich same graty: kubki, lampy, wszystko, co zbiera, i znalazłem zdjęcie. Wygląda na to, że przechodziła etap ostrego punku, ale w jednym pudle leżały same mapy szlaków, dosłownie tysiące. Niektóre zaznaczyła czerwonym flamastrem. - Od dawna chodzi po górach. Opowiadała nam nawet, jak uratowała komuś życie, pamiętasz?
Podniósł rękę i skinął głową. - Tak, wiem. No więc trafiłem na pewną teczkę, leżała na samym wierzchu. Było w niej pełno wycinków z gazet, to znaczy głównie kserokopii. Kilka z „Obserwatora Stocktońskiego”. A wszystkie na temat poszukiwanych dzieciaków. - O zaginionych osobach? Pokiwał głową. Zdziwiłam się, jak przypomnienie tych dwóch prostych słów: „zaginione osoby” dziwnie mnie poruszyło. Oczywiście gdyby Hannah nie wygłosiła wówczas tego kazania o „Odeszłych”, gdybym na własne uszy nie słyszała, jak bez zająknięcia recytuje te , ostatnio widziany/widziana” jedno po drugim, jak ktoś ogarnięty manią, nie wytrąciłaby mnie tak z równowagi informacja Nigela. Wszyscy wiedzieliśmy, że Hannah przez wiele lat uprawiała wspinaczkę, a teczka z fotokopiami sama w sobie niewiele znaczyła. Tata na przykład był osobą o bardzo impulsywnej inteligencji i często zupełnie niespodziewanie wykazywał zainteresowanie różnymi przypadkowymi tematami, począwszy od wczesnej wersji Einsteinowskiej bomby atomowej, poprzez anatomię pieniążkowca, aż po makabryczne wystawy muzealne i raperów, do których dziewięciokrotnie strzelano. Tylko że żadna z tych rzeczy nie stała się jego obsesją, przedmiotem fiksacji, pasji. Jasne, wystarczyło wypowiedzieć słowo Che albo Benno Ohnesorg, żeby oczy mu zaszły mgłą, ale nigdy nie uczył się na pamięć dziwacznych informacji, wyciągniętych skądś na chybił trafił, i nie recytował ich okrutnym głosem Bette Davis, wypuszczając dym z papierosa i miotając po pokoju obłąkane spojrzenia jak balony, z których wypuszczono powietrze. Nie pozował i nie strzygł sobie własnoręcznie włosów, pozostawiając z tyłu głowy łysy placek wielkości piłeczki pingpongowej. („Niewiele jest w życiu niekwestionowanych przyjemności, ale jedną z nich jest: usiąść na fotelu u fryzjera i oddać swoje włosy w sprawne kobiece dłonie”, twierdził). I nie napawał mnie lękiem bez ostrzeżenia, lękiem, którego nie mogłam zlokalizować, ponieważ gdy tylko go zauważałam, wymykał mi się przez palce i wyparowywał. - Mam jeden z tych artykułów, chcesz przeczytać? - powiedział Nigel. - Zabrałeś go z garażu? - Tylko jedną kartkę. - No to super. - Co? - Zorientuje się, że tam węszyłeś. - Nie ma mowy. Tam było co najmniej pięćdziesiąt stron, nie może zauważyć jednej
brakującej. Poczekaj, przyniosę ci ją, mam ją w torbie na dole. I wyszedł z pokoju (a zanim zniknął za drzwiami, wybałuszył oczy z zadowolenia, niczym Drakula w niemym filmie). Minutę później wrócił z artykułem. To była jedna strona, szczerze mówiąc, nawet nie artykuł, tylko wycinek z jakiejś publikacji Foothill Press w Tupock w stanie Tennessee z 1992 roku pt. : Zagubieni, nieodnalezieni, czyli ludzie, którzy znikli bez śladu oraz inne frapujące zdarzenia autorstwa J. Finley i E. Diggsa. Nigel usiadł na łóżku owinął się szczelnie norkami i czekał, aż skończę czytać.
96. Rozdział 4
Violet May Martinez Nie lękaj się, bo Ja jestem z tobą; nie trwóż się, bom Ja twoim Bogiem Izajasz 41, 10. Dwudziestego dziewiątego sierpnia 1985 roku piętnastoletnia Violet May Martinez znikła bez śladu. Ostatni raz widziano ją w Parku Narodowym Great Smoky Mountains między Blindmans Bald a parkingiem przy Burnt Creek. Do dziś jej zniknięcie pozostaje tajemnicą. Był słoneczny poranek dwudziestego dziewiątego sierpnia 1985 roku, kiedy Violet Martinez pojechała ze swoimi koleżankami i kolegami z kółka biblijnego Kościoła baptystów w Besters w Karolinie Północnej do Parku Narodowego Great Smoky Mountains na wycieczkę krajoznawczą. Wśród kolegów z drugiej klasy liceum w Besters Violet uchodziła za osobę towarzyską i dowcipną, wygrała nawet konkurs na Najlepiej Ubraną Dziewczynę w swoim roczniku. Tego ranka ojciec Violet, Roy Jr, odwiózł córkę pod kościół na miejsce zbiórki. Violet miała metr siedemdziesiąt trzy wzrostu i jasne włosy. Ubrana była w różowy sweter, niebieskie dżinsy i białe buty Reeboka, na szyi miała złoty wisiorek w kształcie litery V. Opiekunem wycieczki był pan Mike Higgis, weteran z Wietnamu, a zarazem od siedemnastu lat znany oraz lubiany
działacz miejscowego kościoła. Violet siedziała na końcu autobusu razem z przyjaciółką, Polly Elms. Na parking przy Burnt Creek dotarli o dwunastej trzydzieści. Mikę Higgis oznajmił, że pójdą szlakiem do Blindmans Bald i do autobusu wrócą o wpół do czwartej. - Posłuchaj, Hiobie, zaczekaj! A cuda Boże zrozumiesz zacytował Biblię. Violet szła na szczyt razem z Polly Elms i Joelem Hinleyem. Przemyciła w spodniach paczkę virginia slims i na szczycie paliła papierosa, ale tylko dopóki Mike Higgis nie kazał jej go wyrzucić. Pozowała do zdjęć i zjadła mieszankę bakalii i orzechów. Niecierpliwiła się, kiedy ruszą w drogę powrotną, więc zaczęła schodzić razem z Joelem i dwiema koleżankami. Półtora kilometra przed parkingiem Violet przyspieszyła kroku i wyprzedziła pozostałych. Grupa musiała zwolnić, ponieważ Barbee Stuart złapał skurcz. Violet się nie zatrzymała. - Nazwała nas ślamazarami i pognała dalej - relacjonował Joel. Kiedy doszła do ostatniego widocznego odcinka szlaku, zapaliła kolejnego papierosa i pomachała nam. Potem znikła za zakrętem i straciliśmy ją z oczu. Joel i pozostali szli dalej, sądząc, że Violet będzie na nich czekała przy autobusie. Kiedy jednak Mike Higgis o trzeciej trzydzieści pięć odczytał listę...
- A gdzie reszta? - spytałam. - Wziąłem tylko tę jedną kartkę. - I wszystkie artykuły były o takich zniknięciach jak to? - Dziwne, co? Wzruszyłam ramionami. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy moja przysięga milczenia dotyczyła tylko historii Błękitnych, czy też wszystkiego, o czym rozmawiałyśmy tamtej nocnej z Hannah, więc powiedziałam ostrożnie:
Biblia Tysiąclecia, wydawnictwo Palloitinum, Poznao 2003.
- Wydaje mi się, że Hannah zawsze interesowała się tym tematem, to znaczy zniknięciami. - Tak? Udałam, że ziewam, i oddałam mu kartkę. Nie przejmowałabym się tym. Nigela wyraźnie rozczarowała moja reakcja. Wzruszył ramionami i złożył artykuł. Modliłam się, dla dobra własnych zdrowych zmysłów, aby temat na tym się zakończył. Na nieszczęście przez następne czterdzieści pięć minut, kiedy chodziliśmy po pokojach Whitestone, między stołami polukrowanymi kurzem, krzesłami, na których nikt nigdy nie siadał, Nigel nie przestawał ględzić o wycinkach i historiach zaginionych osób. (Biedna Violet, ciekawe, co się z nią stało? Po co Hannah zbiera te papierzyska? Dlaczego tak się tym przejmuje?). Sądziłam, że to po prostu taka poza, że próbuje odgrywać Liz z Kiedy ostatni raz widziałem Paryż, dopóki jego drobniutkiej twarzy nie oświetlił gwiazdozbiór Herkulesa, migoczący na kuchennym suficie. Wtedy zobaczyłam, że nie ma na niej śladu maniery czy udawania, tylko autentyczna troska (a także jakaś zaskakująca powaga, nawet patos, zwykle łączony z wielkimi słownikami i starymi gorylami). Wkrótce potem wróciliśmy do Purpurowego Salonu i Nigel zdjął okulary, położył się przed kominkiem i natychmiast zasnął, ściskając zazdrośnie w objęciach czarne norki, jakby się bał, że wymkną mu się na paluszkach, kiedy będzie spał. Ja wróciłam na skórzaną sofę. Za oszklonymi drzwiami na taras po niebie rozsmarowywal się marmoladowy poranek. Nie byłam zmęczona ani śpiąca, wręcz przeciwnie, dzięki Nigelowi (chrapiącemu teraz w najlepsze) mój umysł kręcił się w kółko jak pies za własnym ogonem. Skąd u Hannah to nałogowe zainteresowanie zaginionymi osobami, brutalnie przerwanymi życiorysami, z początkiem i środkiem, ale bez zakończenia? („Historia Życia bez porządnego zakończenia nie jest niestety w ogóle Historią Życia”, utrzymywał tata). Sama Hannah nie mogła być zaginioną osobą, ale może w ten sposób znikł ktoś z jej rodziny, brat lub siostra, albo jedna z dziewczynek ze zdjęcia, które widzieliśmy z Nigelem w jej sypialni? Albo ta utracona miłość, do której Hannah nie chciała się przyznać: Valerio. Niewątpliwie musiał istnieć jakiś związek, choćby daleki i wątły, między jej życiem i historią zaginionych osób. Ludzie wyjątkowo rzadko dostają obsesji na punkcie czegoś, co nie ma żadnego związku z ich własnym życiem, napisał Josephson Wilheljen w Jak niebo szerokie (1989). No i cały czas miałam to świerzbiące uczucie, że jednak gdzieś ją wcześniej widziałam w takiej samej nastroszonej fryzurze. Było to uczucie tak uporczywe, że nazajutrz, w słoneczny i mroźny poranek, kiedy Leulah wysadziła mnie pod domem, natychmiast zabrałam się do przedzierania przez gąszcz współczesnych biografii zgromadzonych w
bibliotece taty: Kędzierzawy człowiek, czyli życie i czasy Andy'ego Warhola (Benson, 1990), Margaret Tha-xxxtcher - kobieta i mit (Scott, 1999), Michaił Gorbaczow, zaginiony książę Moskwy (Vadivarich, 1999). Przerzucałam wkładki z fotografiami, przyglądałam się ludziom na zdjęciach. Wiedziałam, że to bezsensowne zajęcie, ale szczerze mówiąc, uczucie to, choć dojmujące, było również dość mgliste, nie potrafiłam zaręczyć, że jest autentyczne, że na przykład Hannah nie pomyliła mi się z którymś z Zagubionych Chłopców z ekranizacji Piotrusia Pana, którego oglądaliśmy na Uniwersytecie Kentucky w Walnut Ridge. W pewnym momencie już mi się zdawało, że ją znalazłam; serce podskoczyło mi na widok czarno-białego zdjęcia kobiety. To musiała być ona: rozłożona na plaży w eleganckim staromodnym kostiumie kąpielowym i okularach przeciwsłonecznych wielkości reflektorów samochodowych. Ale po chwili przeczytałam podpis pod fotografią: „St. Tropez, lato 1955, Gene Tirney”. (Jak idiotka wzięłam z półki starą biografię Darryla Zanucka Uciekinierzy z kajdan, De Winter, 1979). Następny krok w moim prywatnym dochodzeniu doprowadził mnie do gabinetu taty, gdzie włączyłam laptopa i w Internecie wpisałam hasła „Schneider” i „zaginiona osoba”, a wyszukiwarka wypluła mi prawie pięć tysięcy stron. „Valerio” i „zaginiona osoba” zaowocowały sto trzema. - Jesteś tam?! - zawołał tata w kierunku schodów. - Tak, pracuję! - odkrzyknęłam. - Jadłaś śniadanie?! - Nie! - No to zakładaj łyżwy, właśnie dostałem w supermarkecie dwanaście kuponów rabatowych do Lone Steer Steakhouse, dziesięć procent taniej na żeberka zatytułowane „bycze skrzydła”, „topioną cebulę” i coś o niepokojącej nazwie „ziemniaki z bekonem na wulkanie”. Szybko przejrzałam kilka stron, i nie znalazłszy niczego ciekawego lub choćby w najmniejszym stopniu związanego z Hannah (dokumenty sądowe wyliczające szczegółowo wnioski sędziego Howiego Valerio z okręgu Shelburn, kartotekę Loggiasa Valerio, urodzonego w 1789 roku w Massachusetts) - wyłączyłam komputer. - Skarbie! - Już idę! - zawołałam. Aż do niedzieli nie miałam czasu na przeprowadzanie kolejnych Poszukiwań w sprawie Hannah i zaginionych osób. Kiedy razem z Jade pojechałyśmy do Hannah, już po krótkiej chwili pomyślałam - z niemałą ulgą - że może nie będę więcej musiała prowadzić żadnych śledztw, ponieważ Hannah śmigała po domu w prawdziwej euforii, na bosaka, w
czarnej podomce i z uśmiechem na twarzy rzucała się na sześć rzeczy naraz. Mówiła przy tym z nonszalancką manierą, kompletnie lekceważąc interpunkcję. - Blue poznałaś Ono czy to dzwonił minutnik o Boże szparagi. (Ono była małą wiórkowatą ptaszyną bez jednego oka, której Lennon najwyraźniej wcale nie przypadł do gustu, ponieważ odsuwała się od niego w klatce jak najdalej mogła). Dołożyła również wszelkich starań, aby zrobić ze swoich włosów jakąś znośnie stylową fryzurę, co bardziej nieznośne i złośliwe kosmyki przygładziła, kazała im wyluzować i opaść na bok czoła. Kiedy wszyscy siedmioro zasiedliśmy za stołem w jadalni, aby zjeść steki ze szparagami i kukurydzą w kolbach, wszystko było po prostu idealnie (nawet Charles się uśmiechał, a opowiadając jedną ze swoich historyjek, mówił, o dziwo, do nas wszystkich, a nie tylko do Hannah). A potem Hannah otworzyła usta. - Dwudziestego siódmego marca zaczynają się ferie wiosenne - oświadczyła. - To będzie nasz Wielki Weekend. Zaznaczcie sobie ten dzień w kalendarzu. - Co będzie w ten wielki weekend? - Nasz biwak. - A kto mówił o jakimś biwaku? - spytała Jade. - Ja. - Dokąd mamy jechać? - odezwała się Leulah. - W góry Great Smoky. To niecała godzina jazdy. O
mało
się
nie
zakrztusiłam
stekiem.
Oboje
z
Nigelem
wymieniliśmy
porozumiewawcze spojrzenia. - Wiecie, jak to jest - ciągnęła Hanah wesoło - ognisko, opowieści o duchach, cudowne widoki, świeże powietrze... - I chińska zupa z proszku - mruknęła Jade. - Nie musimy jeść zupy w proszku. Możemy zjeść, co nam się spodoba. - I tak zapowiada się beznadziejnie. - Nie mów tak. - Nasze pokolenie nie lubi dzikiej natury. Wolimy chodzić po sklepach. - No cóż, to może przydałoby się popracować nad większymi ambicjami, niż ma wasze pokolenie. - Czy to bezpieczne? - wtrącił Nigel niby od niechcenia. - Oczywiście. - Uśmiechnęła się Hannah. - O ile zachowacie się rozsądnie. Chodziłam po tych górach tysiące razy. Znam wszystkie szlaki. Szczerze mówiąc, byłam tam nawet całkiem niedawno.
- Z kim? - palnął Charles. Uśmiechnęła się do niego. - Sama ze sobą. Wytrzeszczyliśmy na nią oczy. W końcu był środek stycznia. - Kiedy tam pojechałaś? - spytał Milton. - W czasie świąt. - I nie zamarzłaś? - Mniejsza o zamarzłaś - wtrąciła się Jade. - Przede wszystkim, jak mogłaś się nie zanudzić na śmierć? Przecież tam kompletnie nie ma co robić. - Wcale się nie nudziłam. - A co z niedźwiedziami? - jęczała dalej Jade. - Albo jeszcze gorzej: z robalami? Ja się zupełnie nie nadaję do życia z robakami. One mnie uwielbiają. Wszystkie owady mają bzika na moim punkcie. Dosłownie rzucają się na mnie jak jacyś zwariowani fani. - W marcu nie będzie żadnych robaków. A jeśli będą, wykąpię cię w offie - oznajmiła surowo Hannah (zob.: Buldog w kurniku, czyli życie Jamesa Cagneya, Taylor, 1982; rozdz.:1940, Szum wokół Torrid Zonę; str. 339). Jade bez słowa szuflowała widelcem szpinak. - Co się z wami dzieje, na litość boską?! - ciągnęła Hannah, marszcząc czoło. - Usiłuję zaplanować coś fajnego, urozmaicić wam czas... czy naprawdę nie czytaliście Waldena Thoreau? Nie zainspirował was? Nie omawialiście go na angielskim? Czy może już się tego w szkole nie przerabia? Popatrzyła na mnie, ale ja nie potrafiłam spojrzeć jej w oczy. Mimo usilnych prób stylizacyjnych jej włosy nadal nie dawały mi spokoju. Wyglądały jak fryzury z filmów z lat pięćdziesiątych, projektowane dla bohaterów, którzy siedzieli w szpitalu psychiatrycznym albo dla kobiet naznaczonych jako nierządnice przez bigoteryjną społeczność. Im dłużej patrzyło się na Hannah, tym bardziej jej ostrzyżona głowa zdawała się oddzielać od ciała i unosić jak Jimmy'emu Stewartowi w Zawrocie głowy, kiedy przeżywa załamanie nerwowe i za jego plecami wirują psychodeliczne, rożowo-żółte barwy szaleństwa. Oczy jej się chorobliwie powiększyły, szyja zbladła, uszy upodobniły do wyciągniętych z muszli, bezbronnych ślimaków. Może Jade miała rację, może Hannah naprawdę stała na krawędzi załamania nerwowego? Może była zmęczona i „miała dosyć borykania się z Wielkim Kłamstwem Mężczyzn” (zob.: Belzebub, Shorts, 1992, str. 212). Albo, co jeszcze bardziej przerażające, może za dużo się naczytała książki o Charlesie Mansonie Czarny kos śpiewa nocą. Nawet tata powiedział kiedyś - tata, który w najmniejszym stopniu nie był przesądny
ani bojażliwy - że taka drobiazgowa wiwisekcja zła nie jest bezpieczna dla osób łatwo ulegających wpływom, o słabym charakterze lub zagubionych. Dlatego od dawna już nie umieszczał tej pozycji w swoim spisie lektur. - Blue, ty wiesz, o czym mówię, prawda? Przykleiła się oczami do mojej twarzy jak naklejka na zderzak samochodowy. - Zamieszkałem w lesie, albowiem chciałem żyć świadomie zaczęła recytować. Stawać w życiu wyłącznie przed ważkimi kwestiami, przekonać się, czy potrafią przyswoić sobie to, czego może mnie życie nauczyć, abym w godzinie śmierci nie odkrył, że nie żyłem . Jej słowa ześliznęły się na ziemię i znieruchomiały. Nikt się nie odzywał. Hananh zaśmiała się cicho, ale był to smutny, zamierający dźwięk. - Sama muszę to jeszcze raz przeczytać.
Henry David Thoreau, Walden, czyli życie w lesie, tłum. Halina Cieplioska, PIW, Warszawa 1991.
Poskromienie złośnicy W książce zatytułowanej Wspólnota utraconych marności (1969) Leontyne Bennett przeprowadził błyskotliwą demistyfikację słynnego cytatu Wergiliusza Miłość zwycięża wszystko. Przez cale stulecia, pisze na stronie pięćset pięćdziesiątej dziewiątej, błędnie interpretowaliśmy ten legendarny słowny tercet. Zuniformizowane masy skwapliwie dostrzegały w tym wyolbrzymionym powiedzonku usprawiedliwienia dla obściskiwania się w parkach, porzucania żon, przyprawiania mężom rogów, dla lawinowo rosnącej liczby rozwodów, gromad nieślubnych dzieci rojących się podstacjami metra Whitechapel iAldgate i żebrzących o jałmużnę. Tymczasem w tym wyświechtanym zwrocie nie ma niczego pokrzepiającego ani radosnego. Łaciński poeta pisze: Amor vincit omnia, czyli „Miłość wszystko zwycięża „. Nie napisał: „Miłość wszystkich uwalnia” ani „wyswobadza”, w czym tkwi główna przyczyna rażącego, wielesetletniego nieporozumienia co do sensu tych słów. Zwyciężyć: pokonać, ujarzmić, rozgromić, zetrzeć na miazgę, unicestwić. Z pewnością nie ma w tym nic dobrego. I napisał: „zwycięża wszystko”, co nie znaczy, że tylko to co złe: ubóstwo, morderstwo, grabież. „ Wszystko „ to znaczy również przyjemność, pokój, rozsądek, wolność i niezależność. Widać z tego jasno, że słowa Wergiliusza nie są zachętą, lecz przeciwnie: przestrogą, wskazówką, aby unikać tego uczucia za wszelką cenę, wymykać mu się ile sił, w przeciwnym razie ryzykujemy zagładę rzeczy, które są nam najdroższe, w tym poczucia własnej tożsamości. Zwykle podśmiewaliśmy się z tatą z tych rozwlekłych protestów Bennetta (który nigdy się nie ożenił i zmarł na marskość wątroby w 1984 roku, a na jego pogrzebie nie było nikogo poza gospodynią i redaktorem wydawnictwa Tyrolian Press), wszelako przed upływem lutego zaczęłam dostrzegać pewien sens w tym, nad czym tak się rozwodził na ponad ośmiuset stronach. Czyż to bowiem nie przez miłość właśnie Charles snuł się ponury po korytarzach St. Gallway rozczochrany, ze zmarnowanym wyrazem twarzy (coś mi mówiło, że nie rozmyśla nad odwieczną Zagadką Istnienia). Na porannym apelu kręcił się niespokojnie na krześle (i raz po raz walił w moje oparcie krzesła), a kiedy się odwracałam i próbowałam doń uśmiechnąć, w ogóle mnie nie zauważał i gapił się na scenę takim wzrokiem, jakim prawdopodobnie żony marynarzy wpatrywały się w morze. („Mam go po dziurki w nosie” - oświadczyła Jade).
Mnie również miłość potrafiła w jednej chwili wyrwać z korzeniami i wpędzić w czarny nastrój tak łatwo, jak tornado wyrzuca w powietrze dom jednorodzinny. Wystarczyło, że Milton powiedział „Stara Jo” (jak nazywał teraz Joalie - najgorszy z możliwych obrotów sprawy w licealnych romansach, takie pieszczotliwe przezwisko potrafiło scementować związek na całe miesiące), a miałam wrażenie, że umieram od środka, jak gdyby moje serce, płuca i żołądek postanowiły właśnie zwinąć kram i iść do domu, ponieważ nie miało najmniejszego sensu dzień po dniu pompować krew, oddychać i trawić, skoro życie było tak żałosne. No i pozostał jeszcze Zach Soderberg. Zupełnie o nim zapomniałam, z wyjątkiem trzydziestu sekund w samolocie podczas lotu z Paryża, kiedy wykończona stewardesa niechcący oblała Krwawą Mary starszego dżentelmena siedzącego po drugiej stronie przejścia, a jemu twarz się zmarszczyła w uśmiechu i zamiast zacząć burczeć, wytarł serwetkami okropną plamę na marynarce i powiedział bez cienia gniewu w głosie: - Och, nie przejmuj, się moje dziecko, każdemu może się zdarzyć. Co jakiś czas na fizyce posyłałam skruszone uśmiechy w stronę Zacha (ale nie czekałam, żeby sprawdzić, czy je uchwycił, czy też pozwolił, żeby klapnęły na podłogę). Brałam sobie do serca radę taty: - Najbardziej poetyckim zakończeniem romansu nie są przeprosiny, usprawiedliwienia i drobiazgowe śledztwo, „Dlaczego nam nie wyszło”, czyli postawa bernardyna - żałosne obwisłe oczy i mokry nos - tylko pełne godności milczenie. Któregoś dnia jednakże, zaraz po lunchu, kiedy zamknęłam drzwiczki swojej szafki, Zach stał dokładnie za moimi plecami z tym swoim namiotowym uśmiechem na twarzy: jeden kącik ust unosił się przyszpilony wysoko w górze, podczas gdy drugi zwisał bezwładnie. - Cześć, Blue - powiedział głosem sztywnym jak nowe buty. Moje serce niespodziewanie zaczęło skakać na skakance. - Cześć. - Co słychać? - W porządku. - Oczywiście musiałam wyjść z czymś konkretnym, z jakimiś przyzwoitymi przeprosinami, jakimś usprawiedliwieniem, wytłumaczeniem, dlaczego porzuciłam go na Świątecznym Kabarecie jak zimową rękawiczkę. - Zach, przepraszam cię za... - Mam coś dla ciebie - przerwał mi głosem nie rozgniewanym, tylko urzędowo
radosnym, niczym kierownik działu promocji firmy Jakiejś&Takiej, który wyszedł ze swojego biura i rozpromieniony informuje mnie, że zdobyłam pierwszą nagrodę w konkursie promocyjnym. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął z niej wielką błękitną kopertę. Była bardzo dokładnie zaklejona, nawet na rogach, a pośrodku widniało moje imię i nazwisko wypisane rzewnym pochyłym pismem. - Możesz z nimi zrobić, co chcesz - powiedział. - Dostałem pracę na kawałek etatu w Kinko, więc powiem ci, jakie są możliwości druku. Możesz zrobić powiększenie, nawet do wielkości plakatu albo pełny laminat. Możesz też zamówić karty z życzeniami albo kalendarz ścienny lub na biurko. Jest jeszcze opcja druku na koszulkach, to bardzo popularne, właśnie dostaliśmy T-shirty dziecięce. A, i mamy jeszcze... jak oni to nazywają? Wydruk artystyczny, na płótnie. Fajnie wygląda. Bardzo wysoka jakość, zdziwiłabyś się. Oferujemy też szyldy i transparenty różnych wielkości i na różnych materiałach, łącznie z winylowym. Skinął do siebie głową i wyglądał, jakby miał zamiar jeszcze coś powiedzieć - usta mu się rozchyliły minimalnie jak okno - ale zaraz potem zmarszczył czoło i najwyraźniej zmienił zdanie. - Do zobaczenia na fizyce - powiedział, odwrócił się na pięcie i odszedł korytarzem. W mgnieniu oka zaczepiła go dziewczyna, która przechodziła obok nas dosłownie minutę temu i przyglądała się nam oczami jak szparki, a potem stanęła przy kranie, żeby się napić wody. (Musiała chyba wrócić z pieszej wycieczki po pustyni Gobi). Chodziła do Pierwszej klasy, miała wielbłądzie zęby i na imię Rebecca. - Czy w tę niedzielę twój tata będzie wygłaszał kazanie? - spytała go. Dziwnie zirytowana rozdarłam kopertę (podczas gdy tamci kontynuowali tę uświęconą rozmowę) i znalazłam w środku błyszczące foTOgrafie. Staliśmy z Zachem w rozmaitych miejscach salonu, ze sztywnymi ramionami i uśmiechami powklejanymi głęboko w twarze. Z przerażeniem stwierdziłam, że na sześciu widać mi prawe ramiączko od biustonosza (tak rażąco białe, że na zdjęciu robiło się jaskrawopurpurowe, a jeśli ktoś patrzył na ramiączko od biustonosza, to cała reszta sama pchała mu się przed oczy, ale na ostatnim zdjęciu, tym, które Patsy zrobiła przy jasno oświetlonym oknie (Zach obejmował mnie sztywno w talii, wyglądaliśmy jak lalka kolekcjonerska i metalowy stojak), światło między nami nabrało maślanej gęstości, zachlapało obiektyw i zatarło granicę lewego boku Zacha i mojego prawego, tak że stopiliśmy się na zdjęciu w jedno ciało, nasze uśmiechy nabrały koloru białego nieba przelewającego się w tle między nagimi drzewami. Ledwo siebie rozpoznałam. Zwykle wychodziłam na zdjęciach jak Sztywny Bocian albo Przerażona Fretka, tymczasem tutaj wyglądałam wręcz czarująco (dosłownie: skórę
miałam złotą, a w oczach zielonkawe paranormalne błyski). I sprawiałam wrażenie takiej zrelaksowanej, że można mnie było sobie wyobrazić, jak biegam po musującej karaibskiej plaży i piszcząc z radości, wykopuję w powietrze fontanny piasku. Wyglądałam jak kobieta, która mogłaby się całkiem zapomnieć, zwolnić wszystkie hamulce, dać się unieść w górę jak setki balonów napełnionych helem, a wokół wszyscy przytwierdzeni mocno do ziemi wypatrywaliby na mnie zazdrośnie oczy. („Kobieta, dla której refleksja to zjawisko tak rzadkie jak panda wielka”, jak twierdził tata). Szybko obejrzałam się na Zacha - może chciałam mu podziękować, może powiedzieć coś więcej - ale uprzytomniłam sobie, że on już poszedł, a ja gapię się głupio na napis WYJŚCIE nad drzwiami i tłum dzieciaków w pończochach i zdartych butach, pędzących w popłochu na lekcje.
***
Tydzień czy dwa później, we wtorek wieczorem, leżałam na łóżku i przedzierałam się przez pola bitewne Henryka V (Szekspir, 1600), kiedy usłyszałam przed domem warkot silnika. Szybko podbiegłam do okna i wyjrzałam przez szparę w zasłonach. Podjazdem skradał się w stronę domu biały sedan niczym skarcone zwierzę nieśmiało pełznące do drzwi. Taty nie było w domu. Godzinę wcześniej pojechał do meksykańskiej restauracji Tijuana na kolację z Arniem Sandersonem, wykładającym wprowadzenie do wiedzy o dramacie oraz historię teatru na świecie. - Smutny młody człowiek - powiedział tata. - Z twarzą usianą pieprzykami, jakby chorował na chroniczną ospę wietrzną. Uprzedził, że raczej nie wróci przed jedenastą. Światła pojazdu zgasły, silnik beknął przeciągle i ucichł. Po chwili bezruchu i ciszy otworzyły się drzwiczki kierowcy i ze środka wypadła jedna kolumnowa, biała noga, a potem druga. (To wyjście na pierwszy rzut oka robiło wrażenie, jakby właścicielka nóg próbowała odgrywać gwiazdę wstępującą na czerwony dywan), ale kiedy wyłoniła się z pojazdu w całości, zrozumiałam, że usiłowała jedynie sprostać wyzwaniu, jakie przedstawiało poruszanie się w dopasowanym białym żakiecie, który robił, co mógł, aby unieruchomić jej talię, białej spódniczce przypominającej folię owiniętą ciasno wokół bukietu grubych kwiatów, białych pończochach i bardzo wysokich białych szpilkach. Wyglądała jak wielkie lukrowane ciastko).
Trzasnęła drzwiczkami, po czym zabrała się do zamykania ich kluczykiem, co najpierw wymagało znalezienia po ciemku dziurki, a następnie właściwego kluczyka i razem przedstawiało dość komiczny widok. Poprawiwszy spódniczkę (ruchem nieodparcie przywodzącym na myśl naciąganie poszewki na poduszkę), odwróciła się i starając się nie robić hałasu, weszła po schodkach na ganek, podczas gdy jej napęczniałe włosy koloru cytrusowego dygotały na głowie jak abażur lampki nocnej. Zamiast zadzwonić do drzwi, stała jakiś czas z palcem wskazującym między zębami (aktorka, która już już ma wejść na scenę, ale w ostatniej chwili zapomniała początku kwestii). Osłoniła oczy dłonią, przechyliła się na lewo i zajrzała przez okno do naszej jadalni. Oczywiście wiedziałam, kto to jest. Tuż przed wyjazdem do Paryża mieliśmy kilka głuchych telefonów (w odpowiedzi na moje „Słucham?” słyszałam ciszę, a po chwili czknięcie odkładanej słuchawki), a niecały tydzień temu znowu jeden. Całe roje chrabąszczy majowych zjawiały się tak jak ona: ni stąd, ni zowąd, w całej gamie kolorów, nastrojów i w różnym stanie, niczym pudełko kredek świecowych (sjena zrozpaczona, umbra palona ze złamanym sercem, żółcień wkurzona marsowa i tak dalej). Wszystkie one musiały się koniecznie jeszcze raz zobaczyć z tatą, wszystkie chciały go przyszpilić, przyprzeć do muru, przypochlebić się (a w wypadku Żuli Pierce okaleczyć), złożyć ostatnią apelację. Podchodziły do tej konfrontacji, z góry skazanej na porażkę, z powagą godną sądu federalnego: włosy założone za uszy, służbowy kostium, na nogach czółenka, wokół głowy chmura perfum, a w uszach konserwatywne mosiężne kolczyki. Chrabąszcz majowy Jenna Parks przytaszczyła nawet na swoją ostateczną potyczkę nieporęczną skórzaną aktówkę, którą położyła sobie sztywnym ruchem na kolanach, otworzyła z oklepanym pstryknięciem, z jakim otwierają się wszystkie aktówki, i nie tracąc czasu, oddała tacie serwetkę, na której w szczęśliwych czasach napisał: Natury ręką tyś namalowany/Jako kobieta, mych żądz pani-panie. Zawsze starannie pilnowały, aby w tym emploi profesjonalistki znalazł się jakiś seksowny element (karmazynowe usta, wyszukana bielizna pod półprzezroczystą bluzką) mający za zadanie skusić tatę lub w najgorszym wypadku dyskretnie zasugerować mu, co traci. Jeśli tata był w domu, prowadził je do swojego gabinetu z miną kardiologa, który ma przekazać pacjentowi złe wieści na temat jego serca. Zanim jednak zamknął drzwi, prosił mnie, wszechwiedzący lekarz swoją lekkomyślną, chaotyczną pielęgniarkę, o przygotowanie tacy z herbatą earl gray.
William Szekspir, Sonet XX, tłum. Maciej Słomczyoski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988.
- Ze śmietanką i z cukrem - mówił, znacząco puszczając oko, co wywoływało na smętnej twarzy chrabąszcza uśmiech niedowierzania. Po nastawieniu czajnika wracałam pod zamknięte drzwi, żeby podsłuchać mowę obronną. Nie może spać, nie może jeść, nie może nawet patrzeć na innych mężczyzn („Nawet na Pierce'a Brosnana, a kiedyś myślałam, że jest wspaniały”, wyznała Connie Madison Parker). Potem mówił tata, głosem stłumionym, niedosłyszalnie, po czym drzwi się otwierały i chrabąszcz majowy wychodził z sali rozpraw. Bluzkę miała wyciągniętą ze spódnicy, włosy naelektryzowane, a w najgorszym stadium tej metamorfozy jej twarz, przedtem umalowana z drobiazgową starannością, przypominała test Rorschacha. Wybiegały z domu z plisą między brwiami, wsiadały do samochodu i odjeżdżały swoją acurą albo dodge'em neonem, tata zaś ze zrezygnowanym, zmęczonym westchnieniem rozsiadał się w fotelu z herbatą earl gray, którą mu zaparzyłam (co było zaplanowane od samego początku) i zabierał się do kolejnego wykładu Rozmyślań o Trzecim Świecie albo tomu Anatomii buntu. Zawsze jednak jakiś maleńki drobiazg psuł mi humor: brudna rypsowa kokardka ledwo dyndająca na lewej szpilce Lorraine Connelley albo trójkątny rubin poliestrowego blezera Willi Johnson, który przytrzaśnięty drzwiami klapał przerażony, kiedy wyjeżdżała z podjazdu na drogę, nie sprawdziwszy nawet, czy nic nie nadjeżdża. Nie znaczy to, że chciałam, aby tata którąś z nich zatrzymał na stałe. Denerwująca była sama myśl o oglądaniu Na nabrzeżach z kobietą, która pachniała jak brzoskwiniowe potpourri z restauracyjnej łazienki (oglądamy z tatą naszą ulubioną scenę z rękawiczką dziesięć, czasem dwanaście razy, a w tym czasie naburmuszony chrabąszcz majowy niecierpliwie zakłada nogę na nogę, to znów je rozplata), albo słuchaniu, jak tata tłumaczy swoje nowe pomysły na wykład (transformacjonizm, macdonaldyzacja) kobiecie, która mruczy wymownie „M-xxxhm, mxxxhm” głosem prezentera wiadomości, chociaż nie rozumie ani słowa z tego, co tata do niej mówi. Mimo to było mi wstyd, kiedy płakały (nie byłam wprawdzie pewna, czy zasługiwały na to współczucie; jeśli nie liczyć kilku zdawkowych pytań o chłopców albo moją mamę, żadna z nich nigdy ze mną nie rozmawiała, wszystkie łypały na mnie podejrzliwie jak na trzy gramy uranu, zastanawiając się, czy jestem radioaktywna, czy raczej nieszkodliwa). Naturalnie w tym, co robił tata, nie było niczego wspaniałego; doprowadzał rozsądne kobiety do stanu, w którym zachowywały się jak... no cóż, jakby chciały wskrzesić starą historię Guiding Light, niemniej zastanawiałam się nieraz, czy rzeczywiście należało go za to wszystko winić. Nigdy nie ukrywał, że zaliczył już Wielką Miłość Swego Życia, a jak powszechnie wiadomo, człowiek może trafić w życiu tylko na jedną Wielką Miłość Życia,
chociaż niektóre żarłoczne indywidua nie chcą przyjąć tego do wiadomości i bredzą coś o drugich, a nawet trzecich. Ludzie ciskali gromy na pożeracza serc i libertyna casanovę, nawet go nienawidzili. Tymczasem - co zupełnie uchodziło ich uwagi - wielu libertynów zupełnie otwarcie wyznawało, że zależy im tylko na rozrywce i przyjemności w przerwie między wykładami, a skoro to, co robił, było takie bulwersujące, czemu wszystkie tak ochoczo stukały do jego drzwi? Dlaczego nie odlatywały ruchem spiralnym w ciemną letnią noc, aby tam wypalić się z godnością i spokojem w cieniu tulipanowców? Jeśli taty nie było w domu, kiedy niespodziewanie zjawiał się jakiś chrabąszcz majowy, musiałam postępować zgodnie z jego ścisłymi instrukcjami: pod żadnym pozorem nie wolno mi było wpuszczać ich do domu. - Uśmiechnij się i powiedz, aby trzymała się tej cudownej ludzkiej cechy, której poczucie ludzie niestety dawno utracili: DUMY. Nie, nie, tak naprawdę panu Darcy'emu nigdy nie można było niczego zarzucić. Możesz również uzasadnić słuszność powiedzenia: rano wstanie nowy dzień. A jeśli w dalszym ciągu będzie nalegała, co jest możliwe, bo niektóre z nich mają usposobienie pitbulla z kością w zębach, musisz rzucić od niechcenia słowo „policja”. Tylko tyle: poo-liicja, a przy odrobinie szczęścia ucieknie z naszego domu, a jeśli moje modlitwy zostaną wysłuchane, to i z naszego życia, niczym cnotliwa dusza z piekła. Schodziłam na paluszkach na dół, wcale nielekko zdenerwowana (niełatwo było pełnić rolę kierowniczki działu personalnego taty). Dokładnie w chwili, kiedy doszłam do drzwi, ona nacisnęła dzwonek. Wyjrzałam przez wizjer, ale właśnie obejrzała się przez ramię, więc nie zobaczyłam twarzy). Wzięłam głęboki oddech, zapaliłam światło na ganku i otworzyłam drzwi. - Jak się masz? - powiedziała. Zamurowało mnie. Przede mną w drzwiach stała Eva Brewster. Evita Peron. - Miło cię widzieć. Gdzie on jest? Ani jedno słowo nie chciało mi przejść przez gardło. Skrzywiła się, beknęła „ha!” i pchnąwszy drzwi i mnie jednocześnie, weszła do środka. - Gareth, kochanie! Wróciłam! - krzyknęła, zadzierając głowę do góry, jakby oczekiwała, że tata zmaterializuje się na suficie. Byłam tak osłupiała, że mogłam tylko stać i gapić się na nią bez słowa. W jednej chwili zrozumiałam, że „Kitty” było pieszczotliwym przydomkiem, którego Eva Brewster używała prawdopodobnie w latach młodości, a teraz do niego wróciła, aby zapewnić ich romansowi potajemność. Powinnam się była domyślić... gdybym się choć przez chwilę nad
tym zastanowiła. To się już przedtem zdarzało, Sherry Piths była Meszka, Cassie Bermondsey Dzidzią albo Siksą, Żula Pierce Dobrą Wróżką. Tatę bawiło nadawanie im chwytliwych przydomków, które potykały się na języku, a jego uśmiech, kiedy je wymawiał, chrabąszcze brały zapewne za wyraz miłości, a jeśli nie miłości, to przynajmniej jakiejś odrobiny czułości, która z pewnością rozkrzewi się z czasem w gęste pnącze uczucia. Może tym przezwiskiem wołał do niej jej tata, kiedy miała sześć lat, albo był to jej tajny hollywoodzki pseudonim (który POWINNA nosić, który miał się stać jej przepustką do świata Paramountu). - Odezwiesz się wreszcie czy nie? Gdzie on jest? - Na kolacji - wykrztusiłam, z trudem przełykając ślinę. Z... z kolegą. - M-hm. Z którym? - Z Arniem Sandersonem. - Aha. Jasne. Wydała jeszcze jeden nadąsany odgłos, skrzyżowała ręce na piersi, aż żakiet skrzywił się boleśnie, i ruszyła w stronę biblioteki. Cały czas miałam w głowie mętlik, więc podążyłam za nią bez słowa. Podeszła do notesów taty, poukładanych starannie na drewnianym stoliku przy półkach z książkami, wzięła jeden do ręki i zaczęła przerzucać kartki. - Pani Brewster... - Mów do mnie Eva. - Evo. - Podeszłam do niej bliżej. Była z piętnaście centymetrów wyższa ode mnie i potężna jak silos. - P... przepraszam, ale nie wiem, czy powinnaś tu wchodzić. Muszę odrabiać lekcje. Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem (zob. : „Krzyk konającego w paszczy rekina”, w: Ptaki i inne stworzenia, Barde, 1973, str. 244). - Och, daj spokój - powiedziała, odwracając się do mnie i rzucając notes taty na podłogę. - Musisz się trochę rozchmurzyć. Chociaż z drugiej strony rozumiem cię, życie z nim to ciężki los. Na pewno nie tylko mnie trzyma w ciągłym strachu. Wyszła z biblioteki. Idąc korytarzem w stronę kuchni, przyglądała się uważnie tapetom, chodnikom, futrynom i przewodom wentylacyjnym niczym agentka nieruchomości szacująca, za jaką cenę dom może wejść na rynek. Dopiero teraz zauważyłam, że jest pijana, ale nie otwarcie, tylko niejako ukradkiem. Maskowała to żywiołowością, więc prawie nie było widać, jedynie w lekko opuchniętych oczach (i trochę niemrawych, kiedy mrugała), a także kiedy szła - powolnym, wysilonym krokiem, jakby musiała pracować nad każdym postawieniem nogi, żeby się nie przewrócić niczym znak z napisem NA SPRZEDAŻ. Od czasu do czasu również jakieś słowo zacinało jej się w ustach i staczało z powrotem do
gardła, dopiero kiedy powiedziała coś innego udawało jej się wykrztusić również tamto. - Tak się rozglądam - mruknęła, przeciągając pulchną, wymanikiurowaną dłonią po blacie kuchennym. Przycisnęła PLAY w automatycznej sekretarce („Nie masz nowych wiadomości”), oczy jej się zwęziły, kiedy czytała cytaty brzydko wyhaftowane krzyżykami przez jednego z chrabąszczy majowych, Dorotheę Driser i wiszące w równym rządku obok telefonu: („Miłuj bliźniego swego”, „Zostań wierny sobie”). - Wiedziałaś o mnie, prawda? - spytała. Skinęłam głową. - Bo on się tak dziwnie zachowywał, ciągle piętrzył sekrety, kłamstwa. Spróbuj potem wyciągnąć taki jeden, to wszystko zwali ci się na głowę. Mało cię nie zabije. On kłamie o wszystkim, nawet... nawet, jak mówi „Miło cię widzieć” albo „Trzymaj się”. - Przekrzywiła głowę na bok, zastanawiając się nad czymś. - Czy ty masz pojęcie, jak do tego dochodzi, że człowiek robi się taki jak on? Co mu się stało? Matka go upuściła na głowę? Czy był przygłupem i chodził z nogą w szynie i koledzy go bili na przerwach? Zaczęła otwierać drzwi prowadzące na dół do gabinetu taty. - Byłabym ci wdzięczna, gdybyś mogła rzucić trochę światła na tę sprawę, ponieważ jestem trochę zbita z tropu... - Pani Brewster... - ... nie sypiam po nocach... Ruszyła na dół po schodach. - M... myślę, że... tata by wolał, żeby poczekała pani na górze. Nie zwracała na mnie uwagi. Zeszła na sam dół, usłyszałam, jak gmera przy kontakcie, włącza górne światło, potem doszedł mnie brzęk łańcucha zapalającego zieloną lampkę na biurku. Zbiegłam do niej. Tak jak się spodziewałam i zarazem obawiałam, kiedy weszłam do gabinetu, Eva oglądała sześć gablotek z motylami. Prawie dotykała nosem szybki trzeciej witrynki od okna, aż na samicy euchloron megaera utworzyła się chmura. Nic dziwnego, że zainteresowały ją właśnie motyle, była to najbardziej przykuwająca uwagę rzecz w pokoju, nie dlatego, żeby okazy lepidoptera wystawione w szklanych gablotkach należały do niezwykłych zjawisk (Lupine Dobijmy Targu powiedziała nam, że jest ich pełno na wszelkiego rodzaju prywatnych wyprzedażach, a w Nowym Jorku można je kupić na ulicy), ale wiele z tych gatunków było egzotycznych, rzadko spotykanych poza podręcznikami. Z wyjątkiem trzech Cassiusów Blue (które obok papillio paris wyglądały nijako, niczym trzy blade sieroty u boku Rity Hayworth) pozostałe mama kupiła na motylich farmach w Ameryce Południowej, Afryce i Azji (wszystkie rzekomo zapewniają swoim owadom bardzo humanitarne warunki, pozwalają im
cieszyć się pełnią życia i umrzeć śmiercią naturalną przed umieszczeniem w kolekcji; „Szkoda, że jej nie słyszałaś, jak rozmawiała przez telefon i wypytywała o warunki życia na tych farmach - mówił tata. - Pomyślałby kto, że adoptujemy dziecko”). Ornithoptera euphorion (12 cm), urania riphaeus (8, 5 cm) wyglądały tak świetliście, jakby nie były prawdziwe, lecz wykonane przez Saszę Lurina Kuz-xxxniecowa, legendarnego mistrza zabawkarskiego cara Mikołaja i jego żony Aleksandry. Mając w zasięgu ręki najwspanialsze materiały - aksamit, jedwab, futra - potrafił z zamkniętymi oczami produkować szynszylowe misie, dwudziestoczterokaratowe domki dla lalek (zob. : Cesarskie rozkosze, Lipnokow, 1965). - Co to jest? - zapytała Eva, przechodząc do czwartej gablotki i wysuwając brodę. - Owady - odparłam niby od niechcenia. Stałam tuż za jej plecami. Na bokach białego wełnianego żakietu pstrzyły się szare krosty zmechaconej wełny. Na lewym ramieniu siarkowopomarańczowe pasmo włosów skręcało się w znak zapytania. Gdybyśmy nagle znalazły się w film noir, właśnie w tym momencie dźgnęłabym ją w plecy lufą pistoletu ukrytego w kieszeni trencza i wycedziła przez zaciśnięte zęby: „Spróbuj tylko drgnąć, a wyślę cię stąd do najbliższego wtorku”. - Nie lubię takich rzeczy - oświadczyła. - Aż mnie ciarki przechodzą, jak na nie patrzę. - Jak się poznaliście z tatą? - spytałam najbardziej beztroskim tonem, na jaki mnie było stać. Obróciła się, oczy jej się zwęziły. Naprawdę były niesamowitego koloru: najdelikatniejszy fiołkowobłękitny odcień, jaki w życiu widziałam, tak krystalicznie czysty, że wydawało się okrucieństwem kazać im patrzeć na tę scenę. - Nie powiedział ci? - spytała podejrzliwie. Kiwnęłam głową. - Chyba coś mówił, ale nie pamiętam. Odeszła od motyli i pochyliła się nad biurkiem, żeby obejrzeć jego kalendarz (który zaciął się na maju 1998 roku), zabazgrany jego nieczytelnym pismem. - Jestem osobą, która nigdy nie zapomina o zasadach obowiązujących w moim zawodzie - odrzekła. - W przeciwieństwie do wielu innych nauczycielek. Wystarczy, że przyjdzie pierwszy lepszy ojciec i zacznie taką bajerować, jak to mu się podoba jej sposób uczenia, i ani się obejrzeć, a siedzą po uszy w tanim romansie. A ja im w kółko powtarzam: dajecie się zapraszać na lunch, kręcicie się po nocach koło jego domu... naprawdę sądzicie, że może z tego wyjść coś romantycznego? Aż nagle zjawia się twój ojciec. Już mnie on nie nabierze. Jakąś przeciętną kobietkę, to jeszcze rozumiem, ale mnie? Ja wiedziałam, że to
kanciarz. I to jest w tym wszystkim najlepsze: wiedziałam i nie wiedziałam zarazem, rozumiesz, co mam na myśli? Był taki uduchowiony! Nigdy nie należałam do romantyczek. Ale nagle uwierzyłam, że mogę go uratować. Tylko że nie da się uratować oszusta. Tacy jak on już dawno umarli i żyją w piekle. Długimi paznokciami (pomalowanymi na różowy kolor kocięcych nosków) gmerała w kubku z piórami. Wyjęła ulubione osiemnastokaratowe mont blanc taty - prezent pożegnalny od Amy Pinto, jedyny prezent od chrabąszcza majowego, który lubił. Obracała je w palcach, obwąchała jak cygaro, po czym włożyła do torebki. - Nie może pani tego zabrać - powiedziałam przerażona. - W przyzwoitym teleturnieju, jeśli nie wygrywasz, dostajesz nagrodę pocieszenia. Zatkało mnie. - Może będzie pani wygodniej w salonie - zaproponowałam. - Tata wróci za... spojrzałam na zegarek i wpadłam w panikę, stwierdziwszy, że jest dopiero wpół do jedenastej. - Za kilka minut. Mogę pani zrobić herbatę. Chyba mamy jakieś czekoladki... - Herbatka? Cóż za ogłada. On by powiedział dokładnie to samo. - Rzuciła mi wymowne spojrzenie. - Powinnaś uważać, wiesz? Ponieważ prędzej czy później wszyscy zamieniamy się w swoich rodziców. Uff. Klapnęła na taty fotel do pracy, wyciągnęła szufladę i zaczęła wertować papiery. - Nawet się nie obejrzysz kiedy... Wzajemne powiązania między polityką wewnętrzną i międzynarodową na przestrzeni wieków, od greckich polis aż do czasów współczesnych. Zmarszczyła czoło. - Rozumiesz coś z tych bzdetów? Spędziłam z facetem miłe chwile, ale przez cały czas uważałam, że to, co gada, to kupa bzdur. Metody kwanty taty wne. Rola sil zewnętrznych w procesie pokojowym... - Pani Brewster... - Słucham? - Co pani... zamierza? - Nie wiem, wymyślę coś na poczekaniu. A tak w ogóle, to skądżeście przyjechali? Gadał o tym tak mętnie. O wielu rzeczach mętnie gada... - Nie chcę być niegrzeczna, ale w takiej sytuacji nie pozostanie mi nic innego jak wezwać policję. Z całej siły cisnęła bloczek z notatkami do szuflady i spioruno-xxxwała mnie wzrokiem. Gdyby jej oczy były autobusami, zostałabym rozjechana na miazgę. Gdyby zamieniły się w pistolety, rozstrzelałyby mnie na miejscu. Przyszła mi do głowy idiotyczna myśl, że może Eva ma przy sobie broń i tylko czeka, żeby jej użyć.
- Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł? - spytała. - Nie - przyznałam. Odchrząknęła. - Biedna Mirtha Grazeley, zwariowana jak pies, którego trafił piorun, ale wręcz pedantyczna, jeśli chodzi o prowadzenie biura. Wyobraź sobie, biedaczka przyszła kiedyś do pracy w poniedziałek, w zeszłym semestrze, i zastała gabinet w zupełnie innym stanie, niż go zostawiła: krzesła poprzestawiane, poduszki na kanapach porozrzucane, a z lodówki zniknął litr ajerkoniaku. Wyglądało też na to, że ktoś haftował w łazience. Nieładnie. To zresztą była amatorszczyzna, ponieważ na miejscu zbrodni wandal zostawił buty Dolce&Gabbana, czarne, numer czterdzieści. Niewiele dzieciaków stać na takie fanaberie, więc krąg podejrzanych zawęża się do kilku znaczniejszych szkolnych sponsorów, prawdopodobnie z Atlanty, którzy pozwalają rozbijać się dzieciom mercedesami. Wystarczy teraz porównać tę listę z uczniami obecnymi na balu i otrzymamy wcale nie za długi spis podejrzanych. Ale ja mam sumienie. Nie należę do tych nauczycieli, co mają frajdę, kiedy zmarnują jakiemuś dzieciakowi przyszłość. To by było smutne. Z tego, co słyszałam, panna Whitestone ma i bez tego dość kłopotów, może w ogóle nie skończyć szkoły. Przez chwilę, nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Słyszałam szum domu. Kiedy byłam dzieckiem, szum różnych naszych domów wydawał mi się niekiedy taki głośny, że wyobrażałam sobie niewidzialny chór, który zbiera się gdzieś między ścianami i w długich bordowych szatach z ustami otwartymi w nabożnym „O” nuci całymi dniami i nocami. - Dlaczego mnie pani wołała? - udało mi się w końcu odezwać. - Wtedy na balu... Spojrzała na mnie zaskoczona. - Słyszałaś mnie? Kiwnęłam głową. - Tak mi się zdawało, że widziałam was obie, jak biegłyście w stronę Loomisu. Wydała dziwny, charczący odgłos i wzruszyła ramionami. - Chciałam po prostu pogawędzić. Pogadać o twoim tacie. Tak jak teraz. Chociaż szczerze mówiąc, nie ma o czym gadać. Wszystko jest jasne. Przejrzałam go na wylot. Myśli, że jest Bogiem, ale tak naprawdę jest maluczkim... Myślałam, że poprzestanie na tym wymownym niedopowiedzeniu, ale po chwili dokończyła łagodnym głosem: - Maluczkim człowieczkiem. Milczała, skrzyżowawszy ręce na piersi, bujając się w fotelu. Tata mnie ostrzegał, aby nigdy nie brać sobie do serca słów, które cisną się na usta człowiekowi wzburzonemu, słów
kolczastych i zębatych jak żabnica. I nie należy się martwić, że wyrządzą ci krzywdę (chyba że opadasz na dno oceanu). Mimo to nienawidziłam tego, co powiedziała. Doszłam do wniosku, że to chyba najokrutniej sza rzecz, jaką można powiedzieć o człowieku: że jest maluczki. Pocieszałam się tylko myślą, że w ostatecznym rozrachunku wszyscy ludzie są maluczcy. Jeśli skonfrontować ich z takimi sprawami jak Czas czy Wszechświat, nawet Szekspir wyda się mały, i van Gogh, i Leonard Bernstein. - Kim ona jest? - zapytała nagle Eva. Powinna triumfować, wygłosiwszy te wszystkie wstrząsające prawdy o tacie, zwłaszcza że nie byłam w stanie sklecić żadnej przyzwoitej repliki, więc wygrała walkowerem. Tymczasem w jej głosie słychać było napięcie. Czekałam, aż rozwinie swój wątek, ale ona milczała. - Nie bardzo rozumiem, o co pani chodzi. Potrząsnęła głową. - Nie musisz mi mówić, jak się nazywa, ale byłabym ci wdzięczna, gdybyś mi powiedziała, kim jest. Najwyraźniej chodziło jej o nową dziewczynę taty, ale tata nie miał teraz nikogo, a przynajmniej ja nic o tym nie wiedziałam. - Moim zdaniem tata z nikim się teraz nie spotyka, ale jeśli pani chce, mogę go o to zapytać. - Tak, proszę - odparła, kiwając głową. - Wierzę ci. Jest przebiegły. Nie miałam o tym pojęcia, nawet bym nie podejrzewała, gdyby nie to, że od drugiej klasy przyjaźnię się z Alice Steady, która jest właścicielką Zielonej Orchidei na Orlando. „Jak ma na imię ten facet, z którym się spotykasz?”, pyta. Mówię, że Gareth. „Oho”, ona na to. I opowiada mi, że przyjechał do niej błękitnym volvo, kupił kwiaty za sto dolców, zapłacił kartą kredytową. Odrzucił ofertę bezpłatnej dostawy. Sprytne, co? Żadnego adresu, żadnego dowodu, no nie? A wiem, że nie kupił tych kwiatów dla siebie, ponieważ wziął też jeden bilecik. I widzę po twojej minie, że te kwiaty nie były również dla ciebie. Alice to stara romantyczka, mówi, że żaden facet nie kupuje orientalnych lilii Barbaresco za sto dolców, jeżeli nie jest zakochany do szaleństwa. Róże owszem, każda tania dupa dostaje róże, ale nie orientalne Barbaresco. Przyznaję, że wyprowadziło mnie to z równowagi, nie jestem jedną z tych kobiet, które udają, że im na niczym nie zależy, ale potem przestał odpowiadać na moje telefony. Wmiótł mnie pod dywan, jak okruszki ze stołu. I tak już mnie to nie obchodzi. Spotykam się z kimś innym. Optyk, po rozwodzie. Jego pierwsza żona to był jakiś niezły bubel. Gareth może sobie robić, co chce.
Umilkła, nie dlatego, że się zmęczyła czy zamyśliła, tylko ponieważ jej wzrok padł znowu na gablotki z motylami. - Musi je naprawdę kochać - zauważyła. Podążyłam za jej spojrzeniem. - Nie bardzo. - Nie? - Prawie w ogóle na nie nie spogląda. Widziałam, jak świta jej w głowie ta myśl, jak zapala się nad nią żarówka niczym postaciom w kreskówkach. Rzuciła się błyskawicznie, aleja też byłam szybka. Stanęłam na drodze między nią a ścianą i zaczęłam coś pleść o kwiatach, że je dostałam („Tata bez przerwy o pani opowiada!”, zawołałam żałośnie), ale ona mnie nie słuchała. Kark pokrył jej się jaskrawym rumieńcem, jednym szarpnięciem otworzyła szufladę w biurku i zaczęła wyrzucać w powietrze jeden po drugim notatniki taty (układał je sobie według daty i uniwersytetu). Fruwały po pokoju niczym wielkie przerażone kanarki. Prawdopodobnie znalazła to, czego szukała - metalową linijkę, której tata używał do rysowania wykresów porównawczych w swoich notatkach do wykładów - i odepchnąwszy mnie brutalnie, rzuciła się z nią na szklane gablotki. Najwyraźniej jednak aluminiowa linijka nie chciała mieć z tym procederem nic wspólnego i odmówiła współpracy, więc Eva cisnęła ją na podłogę z głośnym „Kurwa mać!” i zamiast tego próbowała stłuc szybkę witrynki gołą pięścią, następnie łokciem, a kiedy i to nie podziałało, zaczęła szaleńczo skrobać szkło paznokciami jak szaleniec zdrapujący srebrną powłokę z losu na loterii. Ponieważ wszystkie te usiłowania spełzły na niczym, obróciła się na pięcie, a jej oczy przebiegły po biurku, aż zatrzymały się na zielonej lampie (prezent pożegnalny od bardzo miłego dziekana z Uniwersytetu Arkansas w Wilsonville). Złapała ją, wyrwała kabel z kontaktu i uniosła nad głowę. Potem ciężką, mosiężną podstawką roztrzaskała pierwszą gablotkę. Pobiegłam do niej i rzuciłam jej się od tyłu na ramiona, krzycząc: „Proszę, nie!”, ale byłam za słaba, żeby ją powstrzymać, a może również zbyt oszołomiona. Odepchnęła mnie, uderzyła łokciem w szczękę, aż głowa odskoczyła mi w tył i poleciałam na ziemię. Szkło posypało się na biurko taty, na dywan, na moje nogi i ręce i na nią również. Drobniutkie okruchy połyskiwały w marchewkowych włosach, utknęły w białych rajstopach i drżały jak kropelki wody. Nie zdołała zerwać gablotek ze ściany (tata przymocował je specjalnymi śrubami), więc podarła w strzępy papier, do którego przymocowane były owady,
zdarła tekturowe plecy i rozszarpała po kolei każdego motyla i każdą ćmę, aż zamieniły się w kolorowe konfetti, po czym z oczami wychodzącymi na wierzch, twarzą pomarszczoną jak rozprostowany zwitek pomiętego papieru, zaczęła je rozrzucać po gabinecie gestami księdza, który oszalał i spryskuje wszystko na prawo i lewo wodą święconą. Jednego owada ze stłumionym gardłowym warkotem rozdarła nawet zębami, podobna w tym przerażającym, surrealistycznym momencie do biało-xxxrudego kota rozszarpującego w pysku kosa. (W osobliwych momentach człowieka nachodzą najdziwniejsze myśli i w tym wypadku, kiedy Evita wgryzała się w skrzydło taygetis echo, przypomniała mi się nasza podróż z Luizjany do Arkansas. Panował ponadtrzydziestostopniowy upał, nie działała klimatyzacja, a my z tatą uczyliśmy się na pamięć jego ulubionego wiersza Wallace'a Stevensa, Trzynaście sposobów spoglądania na kosa. Pośród dwudziestu śnieżnych gór/Jedyną rzeczą w ruchu/Była źrenica kosa, wyjaśnił tata szosie, którą jechaliśmy). Kiedy przestała, kiedy w końcu znieruchomiała, zdumiona tym, co zrobiła, zapadła najcichsza z najcichszych cisz, taka, która zarezerwowana bywa dla chwil po masakrach i burzach. Gdyby się mocno skoncentrować, dałoby się pewnie usłyszeć szelest Księżyca i cichutki świst Ziemi sunącej wokół Słońca z prędkością dwudziestu dziewięciu i ośmiu dziesiątych kilometra na sekundę. Potem zaczęła wytrząsać z siebie drżące przeprosiny, które brzmiały, jakby je ktoś łaskotał. Trochę się też popłakała cichym, siorbiącym, nieutulonym szlochem. Szczerze mówiąc, co do tego płaczu, to nie jestem pewna, bo sama byłam tak ogłupiała, że mogłam tylko powtarzać w kółko do siebie: „To niemożliwe, to się nie mogło stać”, i patrzeć tępo na otaczające mnie pobojowisko, a zwłaszcza na swoją prawą stopę i żółtą skarpetkę, na której spoczywał brązowy, włochaty tułów jakiejś ćmy - możliwe, że była to wygiętoskrzydła ćma duch - trochę zagięty, przypominający kawałek wycioru do fajki. Eva odstawiła lampę na biurko, ostrożnie, jak się kładzie niemowlę, unikając mojego spojrzenia, weszła po schodach na górę, a po chwili usłyszałam trzaśniecie drzwiczek samochodowych i warkot silnika, kiedy odjeżdżała spod domu.
***
Z samurajską precyzją i jasnością umysłu, które spływają na człowieka wkrótce po najdziwniejszych wydarzeniach w jego życiu, postanowiłam posprzątać gabinet przed powrotem taty.
Przyniosłam z garażu śrubokręt i po kolei pozdejmowałam ze ściany wszystkie zniszczone witrynki. Pozmiatałam szkło i owadzie skrzydła, odkurzyłam pod biurkiem i przy ścianach, półki na książki i schody. Powkładałam notatniki taty z powrotem do odpowiednich szuflad i ułożyłam je według dat i uniwersytetów. Potem zaniosłam do swojego pokoju tekturowe pudła (DELIKATNE MOTYLE) i zapakowałam do nich to, co dało się uratować z nieszczęsnych gablotek. Niewiele tego było - podarty papier, garść brązowych skrzydeł, które ostały się w jednym kawałku i jednego jedynego heliconius erato, małego listonosza, który cudem wyszedł z pogromu nawet niedraśnięty, ponieważ ukrył się za szafką na dokumenty. Usiłowałam przeczytać jeszcze chociaż kawałek Henryka V, czekając na powrót Księcia Ciemności, ale oczy zaczepiały mi się o słowa i zamiast czytać, wpatrywałam się w jeden punkt na stronie. Chociaż czułam w policzku świdrujący ból, nie miałam najmniejszych złudzeń, że w tej całej dziwacznej farsie największym i bezlitosnym łotrem był tata. Oczywiście nienawidziłam Evy Brewster, ale taty również. W końcu dostał to, na co mu się zbierało od długiego czasu, tyle że on był już związany z kimś innym, więc to, na co mu się zbierało, dostałam ja, jego niewinna, bezpośrednia spadkobierczyni. Wiedziałam, że brzmi to melodramatycznie, ale żałowałam, że Kitty mnie nie zabiła (a przynajmniej czasowo nie pozbawiła przytomności). Tata wróciłby do domu i znalazł mnie w swoim gabinecie, leżącą bez życia na podłodze, z twarzą poszarzałą jak stuletnia sofa, z szyją wykręconą nienaturalnie na znak, że Życie złapało autobus i uszło ze mnie na przedmieścia. Rzuciłby się na kolana i wydał żałosny learowski okrzyk (Nie! Nieee! Nie zabieraj mi jej, Boże! Zrobią wszystko, co zechcesz!), a wtedy ja otworzyłabym oczy, gwałtownie złapała oddech i wygłosiła porywającą mowę na temat Człowieczeństwa, Współczucia, nieuchwytnej granicy pomiędzy Dobrocią a Litością i o tym, że nie da się żyć bez Miłości (motyw ocalony od kiczu i ckliwości dzięki krzepkiemu wsparciu Rosjan: Wszystko, co rozumiem, rozumiem tylko dzięki temu, że kocham), nie zaszkodzi też trochę Irvinga Berlina, żeby brzmiało chwytliwie (Mówią, że cudownie jest się zakochać, cudownie, tak mówią). Zakończyłabym oświadczeniem, że od tej pory Jack Nicholson, zwyczajowy taty modus operandi, zostanie zastąpiony przez Paula Newmana, a tata ze spuszczonymi oczami, z bólem na twarzy pokiwałby posłusznie głową. Włosy by mu posiwiały jak Hekabe, symbolowi najczystszej rozpaczy. A co z innymi? Czy wszystkim im sprawiał tyle cierpienia, co Evie Brewster? Co z Shelby Hollows i jej tlenionymi wąsami? Albo Janice Elmeros z nogami kłującymi jak kaktusy pod letnią sukienką? I z innymi, na przykład Rachel Groom i Isabelle Franks, które nigdy nie przychodziły na spotkanie z tatą bez podarunków, niczym współcześni Trzej
Królowie (tatę wzięły za Dzieciątko Jezus) z chlebem kukurydzianym, bułeczkami i słomianymi lalkami (0 wykrzywionych buziach, jakby wszystkie najadły się galaretek cytrynowych w cukrze) zamiast złota, mirry i kadzidła? Ile godzin Natalie Simms spędziła przy niewolniczej budowie karmnika z patyczków od lodów? Za piętnaście dwunasta przed dom zajechało niebieskie volvo. Słyszałam, jak tata otwiera drzwi frontowe. - Kochanie, zejdź na dół, to wyśmiejesz sobie oczy! („Wyśmiewać sobie oczy” było szczególnie irytującym tataizmem, podobnie jak „płakać, aż byki wrócą do domów” i „być gruszką dla czyichś oczu”). - Wyobraź sobie, że mały Arnie Sanderson nie potrafił utrzymać trunków na wodzy. Przewrócił się na podłogę w restauracji, tak, tak, zwyczajnie się osunął, idąc do łazienki. Musiałem zbója odwieźć do domu na to osiedle uniwersyteckie, które bardziej przypomina Kalkutę. Przerażające miejsce: szmatławe chodniki, smród skisłego mleka, ludzie po dyplomach snują się po korytarzach ze stopami, które bez wątpienia utrzymują przy życiu więcej egzotycznych form życia niż wyspy Galapagos. Musiałem go wtargać po schodach na drugie piętro! Pamiętasz Prymusa, ten uroczy filmik z Gable'em i Doris, zaraz, gdzie my go oglądaliśmy? W Missouri? No, więc w każdym razie doświadczyłem dzisiaj tego wszystkiego na własnej skórze, tylko bez żwawej blondynki. Uważam, że zasłużyłem sobie na drinka. Umilkł. - Poszłaś już spać? Wbiegł po schodach, zapukał i otworzył drzwi. Cały czas był w płaszczu. Ja siedziałam na brzegu łóżka z rękami skrzyżowanymi na piersi i patrzyłam na ścianę przed sobą. - Co się stało? - zapytał. Kiedy mu opowiedziałam (starając się ze wszystkich sił swoją postawą przypominać obluzowany stalowy dźwigar: niebezpieczna i nieugięta), zamienił się w jeden z tych wirujących przedmiotów ustawianych przed
staromodnymi
zakładami golibrodów:
poczerwieniał, kiedy zobaczył na mojej twarzy purpurowe wypieki, zbladł, kiedy sprowadziłam go na dół i brawurowo odegrałam całą scenę (łącznie z urywkami dialogów, dokładnym ustawieniem obydwu bohaterek, kiedy zostałam brutalnie powalona na ziemię, oraz objawienie Evy, że jest „maluczkim człowieczkiem”), a potem znowu czerwony, kiedy powiodłam go z powrotem na górę, gdzie wcisnęłam mu w ręce pudełko z resztkami ciem i motyli. - Gdybym wiedział, że ona może zrobić coś takiego... - powiedział. - Że może
zamienić się w Scyllę, gorszą nawet niż Charybda z mojej książki, zamordowałbym tę wariatkę. - Przycisnął mi do policzka ściereczkę z kostkami lodu. - Muszę pomyśleć, jakie kroki przedsięwziąć w tej sprawie. - Jak ją poznałeś? - zapytałam ponuro, nie patrząc na niego. - Naturalnie słyszałem o tego rodzaju historiach od kolegów, widywałem w filmach, koronnym przykładem niech będzie Fatalne zauroczenie... - Tato!!! Jak ją poznałeś?! - wrzasnęłam. Zamurowało go na chwilę, ale zamiast wpaść w złość, podniósł szmatkę z lodem i zmarszczył brwi z ponurym zatroskaniem (mina pielęgniarki z Komu bije dzwon), i dotknął grzbietami palców mojego policzka. - Jak ją poznałem? Zaczekaj... to było... hm, pod koniec sierpnia - zaczął, odchrząknąwszy. - Pojechałem wtedy drugi raz do szkoły, żeby przedyskutować kwestię twojej pozycji w klasie, pamiętasz? No więc zabłądziłem. Ta stuknięta baba, ta co wygląda jak oficer dyżurny, ta Ronin-Smith, powiedziała, żebym przyszedł do niej do innego gabinetu, bo jej biuro malują. Ale podała mi niewłaściwą lokalizację i zrobiłem z siebie idiotę, pukając do sali numer trzysta szesnaście w Hanoverze, gdzie trafiłem na niesympatycznego brodatego historyka, usiłującego - bezskutecznie, jak wywnioskowałem z otępiałych twarzy jego uczniów - wytłumaczyć przyczyny i skutki rewolucji przemysłowej. Zatrzymałem się przy sekretariacie, żeby zapytać o właściwy numer pokoju i budynek, gdzie rezyduje pani RoninSmith, wtedy trafiłem na tę maniaczkę, pannę Brewster. - Więc to była miłość od pierwszego wejrzenia? Tata spojrzał na pudło z resztkami motyli stojące na podłodze. - I pomyśleć, że do niczego z tych rzeczy by nie doszło, gdyby ta gęś powiedziała mi po prostu „Kopiec, trzysta szesnaście” I koniec. - To wcale nie jest śmieszne. Tata pokręcił głową. - Przepraszam, źle zrobiłem, że trzymałem to przed tobą w tajemnicy. Czułem się niezręcznie z tym... - zakłopotany wstrzymał oddech - związkiem z osobą z twojej szkoły. Nie chciałem, żeby to urosło do takich rozmiarów. Z początku wyglądało to niegroźnie. - Tak samo mówili Niemcy, kiedy przegrali drugą wojnę światową. - Przyjmuję na siebie pełną odpowiedzialność. Byłem dupkiem. - Kłamcą. Oszustem. Nazwała cię kłamcą. I miała rację. - Tak.
- „... kłamiesz na każdy temat, nawet, kiedy mówisz »Miło cię widzieć«„. Nie odpowiedział, tylko westchnął. Skrzyżowałam ręce na piersi i nadal patrzyłam w ścianę, ale nie odsunęłam głowy, kiedy przyłożył mi lód do policzka. - Moim zdaniem powinniśmy wezwać policję - orzekł. - Ewentualnie wybrać mniej praworządną opcję i pojechać do niej z nielegalnie zakupioną bronią palną. - Nie możesz zadzwonić na policję. Niczego nie możesz zrobić. Popatrzył na mnie przestraszony. - Więc nie chcesz, żeby potwór trafił za kratki? - Jest zwyczajną kobietą, a ty okazałeś jej brak szacunku. Dlaczego nie odpowiadałeś na jej telefony? - Pewnie dlatego, że nie miałem ochoty z nią rozmawiać. - Nieodpowiadanie na telefony jest w cywilizowanym świecie najgorszą formą tortury. Nie czytałeś „Wal i w nogi” w Ameryce ludzi samotnych? - Nie do wiary, że... - Najlepsze, co możesz teraz zrobić, to przynajmniej zostawić ją w spokoju. Chciał dodać coś jeszcze, ale się powstrzymał. - A tak w ogóle, to komu posyłałeś kwiaty? - Hmm? - Te kwiaty, o których mówiła? - Janet Finnsbroke. Prodziekan wydziału, pochodzi chyba z ery paleozoicznej. Właśnie świętuje pięćdziesiątą rocznicę ślubu, więc pomyślałem, że byłoby ładnie kupić jej kwiaty... Uchwycił moje spojrzenie. - Na miłość boską, zapewniam cię, że nie jestem w niej zakochany. Udałam, że tego nie widzę, ale wyglądał na przybitego, kiedy tak siedział na brzegu mojego łóżka. Po jego twarzy błąkał się wyraz zagubienia, może nawet upokorzenia (sam zaskoczony, skąd się tam wziął). Patrzyłam, jak siedzi taki zupełnie do siebie niepodobny, i zrobiło mi się go żal, ale nie dałam tego po sobie poznać. Z tą przytępioną miną przypominał mi bardzo nietwarzowe zdjęcia naszych prezydentów, które „New York Times” i inne gazety lubiły wlepiać na pierwsze strony, aby pokazać światu, jak wygląda Wielki Przywódca pomiędzy wyreżyserowanymi scenami, w których macha ręką wiwatującym tłumom, migawkami wywiadów przeprowadzonych ściśle według scenariusza, przećwiczonymi uściskami rąk: nie dostojny i rozpromieniony, nawet nie spokojny i pewny siebie, lecz słaby i głupawy. I choć na pierwszy rzut oka wydawały się zabawne te nieupozowane portrety,
wystarczyło się głębiej zastanowić, co się za nimi kryje, żeby przejął człowieka lęk, ponieważ zdradzały one, jak krucha jest równowaga panująca w naszym życiu, jak wątły spokój naszej znikomej egzystencji, skoro ten człowiek jest za nie odpowiedzialny.
Wybawienie I tak dochodzę do złowrogiej części tej historii. Jeśli moja opowieść była dotychczas relacją z życia codziennego Rosji, to ten rozdział obejmie Wielką Rewolucją Październikową 1917 roku; jeśli historią Francji, to teraz czeka nas egzekucja Marii Antoniny; jeśli kroniką Ameryki, to niebawem John Wilkes Booth zamorduje Abrahama Lincolna. - Każda opowieść, która jest coś warta, zawiera w sobie element przemocy - twierdził tata. - Jeśli mi nie wierzysz, to wyobraź sobie chwilę grozy, kiedy coś przerażającego czai się przed twoimi drzwiami, słyszysz, jak sapie i dyszy, a potem z całym bezdusznym okrucieństwem zmiata twój dom z powierzchni ziemi. Brzmi okropnie, jak te wszystkie historie wylewające się codziennie z CNN. Ale czym by były Trzy małe świnki bez takiego okrucieństwa? Nikt by o nich nigdy nie usłyszał, ponieważ nikt nie będzie słuchał przy kominku opowieści o szczęściu i spokoju, nie będzie też relacjonowała tego prezenterka wiadomości z teatralnym makijażem i powiekami upstrzonymi na kolorowo jak pawie pióro. Nie chcę bynajmniej wysnuć stąd wniosku, że moja opowieść może się równać z zawiłymi historiami świata (z których każda zasługuje na tysiąc stron drobnego druku) czy baśniami sprzed trzystu lat. Trudno jednak nie zauważyć, że przemoc, choć brzydzi się nią oficjalnie współczesna kultura, zarówno wschodnia, jak i zachodnia (ale tylko oficjalnie, bowiem żadna kultura, współczesna czy nie, nie zawaha się jej użyć dla realizacji własnych celów), jest meunikniona, jeśli na świecie mają następować jakieś przemiany. Bez zatrważającego wydarzenia, które rozegra się w niniejszym rozdziale, nie podjęłabym się napisania tej opowieści, ponieważ nie miałabym o czym pisać. Zycie w Stockton toczyłoby się tak jak do tej pory, spokojne, sztywne i samowystarczalne jak Szwajcaria, a wszelkie dziwne incydenty w rodzaju Cottonwood, śmierci Smoke'a Harveya czy mojej dziwnej rozmowy z Hannah przed świętami Bożego Narodzenia można by, owszem, uznać za dość niezwykłe, ale w ostatecznym rozrachunku nic, czego z Perspektywy Czasu - krótkowzrocznej i nieznoszącej niespodzianek - nie dałoby się przeanalizować i racjonalnie wytłumaczyć. Muszę uprzedzić wypadki, wybiec nieco naprzód (trochę jak Violet Martinez w Graet Smoky Mountains) i tak, puszczając wodze swojej niecierpliwości, przeskoczyć w tej grze w klasy dwa miesiące dzielące wieczór, kiedy Eva zniszczyła motyle mamy, od biwaku, który
Hannah, nie zważając na nasz chroniczny brak entuzjazmu („Nie pojadę, choćbyś mnie próbowała przekupić” - zarzekała się Jade), zaplanowała na weekend dwudziestego szóstego marca, czyli początek ferii wiosennych. - Nie zapomnijcie wziąć butów do chodzenia po górach - przypomniała. St. Gallway wytrwale parło naprzód (zob.: Wielka Wojna Ojczyźniana, Stepnowicz, 1989, rozdz. 9: „Bitwa pod Stalingradem”). Z wyjątkiem Hannah większość nauczycieli wróciła po przerwie świątecznej radośnie niezmieniona, jeśli nie liczyć uroczych upiększających drobiazgów, jak czerwony sweter w indiańskie wzory (pan Archer), nowe błyszczące buty (pan Moats), płukanka do włosów w kolorze jeżynomaliny, wymagającym nie lada gimnastyki, aby dopasować do niego jakieś ubranie, mniej więcej tak jak do tkanin w tureckie wzory (pani Gershon). Niełatwo było skupić się na lekcjach i nie rozmyślać nad tym, od kogo pan Archer mógł dostać taki sweter albo czy pan Moats ma kompleks niższości, skoro wszystkie jego buty mają podeszwy grubości kostki masła, albo jaką minę zrobiła pani Gershon, kiedy fryzjer zdjął jej z głowy ręcznik i powiedział: „Niech się pani nie martwi, ten śliwkowy odcień wygląda tak rażąco tylko dlatego, że włosy są mokre”. Uczniowie St. Gallway również się nie zmienili, wykazywali tę samą gryzoniowatą zdolność do pochłaniania, magazynowania, zakopywania i pożerania niezmierzonych ilości roślinnego pokarmu, nie bacząc na ogólnonarodowe skandale, tudzież wstrząsające wydarzenia na świecie. („Jesteśmy świadkami przełomowych wydarzeń w historii naszego kraju - informowała nas niezmiennie pani Sturds na każdym porannym apelu. - Dopilnujmy, abyśmy za dwadzieścia lat mogli z dumą spojrzeć wstecz na minione lata. Czytajcie gazety. Oglądajcie wiadomości. Zajmujcie stanowiska. Wyrabiajcie sobie opinię”). Przewodniczący rady uczniowskiej, Maxwell Stuart, ujawnił wielce rozbudowane plany na Wiosenną Zabawę z Grillem, naszpikowaną grupowymi tańcami, występami zespołów country i konkursem dla nauczycieli na najładniejszego stracha na wróble. Pan Carlos Sandborn od historii powszechnej przestał używać żelu do włosów (nie wyglądały już, jakby właśnie wyszedł z wody po przepłynięciu iluś długości basenu, a zamiast tego były teraz rozwiane, jakby właśnie wysiadł z samolotu po wykonaniu w powietrzu bardzo skomplikowanych ósemek), a pan Frank Fletcher, maharishi krzyżówek i opiekun sali do cichej nauki, był w samym środku gorączki rozwodowej, najwyraźniej żona Evelyn kazała mu się wyprowadzić (chociaż nikt do końca nie wiedział, czy sińce pod oczami są skutkiem rozwodu, czy rozwiązywania krzyżówek), złożywszy do sądu wniosek o rozwód z powodu niezgodności charakterów. - Pewnie, kiedy się brzydko bawili w Wigilię, to Fletcher krzyczał: „Och, Evelyn, ty w poziomie, ja w pionie”. I to był gwóźdź do trumny - spekulowała Ciap.
Cały czas widywałam się z Zachem na fizyce, ale z wyjątkiem kilku „Cześć” prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Nigdy więcej nie podszedł do mnie, kiedy stałam przy szafkach. Raz, w czasie doświadczeń z dynamiki, przypadkiem znaleźliśmy się sami na końcu klasy i kiedy podniosłam głowę znad notatek, żeby się doń uśmiechnąć, Zach wpadł na stół doświadczalny i bez żadnego widocznego powodu upuścił wszystko, co niósł w rękach, czyli odważniki i statyw. Ale nawet kiedy wszystko pozbierał, nie odezwał się ani słowem, tylko odwrócił do tablicy (i swojej partnerki od doświadczeń, Kristy Jibsen) z urzędową miną rzecznika prasowego. Nie mogłam odgadnąć, co myśli. Niezręcznie również wypadały sytuacje, kiedy mijałam się na korytarzu z Evą Brewster. Obie udawałyśmy, że cierpimy na syndrom Chodzenia i Rozważania Bardzo Skomplikowanych Zagadnień (cierpiał na to Einstein, Darwin i de Sade), który powoduje u cierpiącej osoby nieświadomość tego, co się dzieje w najbliższym otoczeniu, podobną czasowemu zanikowi pamięci lub utraty przytomności (kiedy się mijałyśmy, oczy ciążyły nam jak mieszkańcom małego miasteczka na prerii, kiedy środkiem drogi przechadzała się prostytutka w poszukiwaniu lokum). Czułam się, jakbym została wtajemniczona w mroczną, okropną tajemnicę Evy (od czasu do czasu zamieniała się w wilkołaka) i ona mnie za to znienawidziła. Z drugiej strony, kiedy przechodziła korytarzem z zaabsorbowaną miną, a mnie doszedł delikatny zapach cytrynowych perfum, jakby spryskała się płynem do czyszczenia blatów kuchennych, mogłabym przysiąc, że jej lekko przygarbione plecy pod beżowym swetrem, mięsista, dziwnie wygięta szyja świadczyły o tym, że jest jej przykro i że gdyby mogła, cofnęłaby wszystko, co się wydarzyło. Nawet jeśli nie miała odwagi powiedzieć mi tego wprost (tak niewielu ludzi potrafi mówić rzeczy naprawdę ważne), czułam się dzięki temu spokojniejsza, jak gdybym ją trochę rozumiała. Wandalski wyczyn pani Brewster, jak wszystkie nieszczęścia i katastrofy, miał jednak swoje pozytywne skutki (zob.: Drezdeńskie następstwa, Trask, 2002). Tata, nękany wyrzutami sumienia, chodził cały skruszony, co działało na mnie bardzo orzeźwiająco. W dniu, kiedy wróciliśmy z Paryża, dowiedziałam się, że zostałam przyjęta na Harvard i w końcu w pewien wietrzny piątek na początku marca uczciliśmy to przełomowe wydarzenie. Tata przywdział wieczorową koszulę z francuskimi mankietami i złotymi spinkami, ja sukienkę z Au Printemps. Wybrał czterogwiazdkową restaurację tylko i wyłącznie z powodu jej nazwy: Kichote. Była to z wielu powodów niezapomniana kolacja, chociażby dlatego, że tata, przejawiając niezwykłą dla siebie powściągliwość, nie zwracał najmniejszej uwagi na naszą boską kelnerkę o bujnych kształtach (naczynia Pasteura) i fascynującej brodzie z dołeczkiem.
Wielkimi kawowymi oczami absolutnie naruszała prywatną przestrzeń taty, najpierw kiedy przyjmowała od nas zamówienie, a następnie, kiedy przyszła zapytać, czy tata życzy sobie świeżego pieprzu („Wystarczyło panu?”, zapytała chropawym głosem). Tata jednak z uporem pozostawał nieczuły na te wtargnięcia, tak więc jej oczy odeszły przygnębione tam, skąd przyszły („Karta deserów”, oświadczyła ponuro pod koniec posiłku). - Za moją córeczkę - powiedział tata uroczyście, brzękając kieliszkiem wina o brzeg mojej coca-coli. Przy sąsiednim stoliku kobieta w średnim wieku, obwieszona ciężką artylerią jubilerską, siedząca z przysadzistym mężem (od razu było widać, że chętnie by się go pozbyła niczym tobołów z zakupami) wyciągała szyję i uśmiechnęła się do nas promiennie po raz trzydziesty (pożerając wzrokiem ten poruszający wzór Ojcostwa: przystojny, oddany, w tweedowym garniturze). - Oby twoje studia trwały do końca życia. Obyś podążała ścieżką oświecenia. Obyś walczyła o prawdę, o własną prawdę, nie czyjąś. I nade wszystko, abyś pamiętała, że jesteś najważniejszą ideą, teorią i filozofią, jaką w życiu poznałem. Kobietę prawie zwalił z krzesła ten wybuch elokwencji. Sądziłam, że sparafrazował jakiś irlandzki toast, ale po powrocie do domu przejrzałam całe Poza słowami Killinga (1999) i nigdzie go nie znalazłam. To była twórczość taty.
***
W piątek dwudziestego szóstego marca z naiwnością Trojan gromadzących się, aby podziwiać mistrzowski kunszt dziwnego drewnianego konia stojącego u bram miasta, Hannah zawiozła nas żółtą, wynajętą furgonetką na piaszczysty kemping o nazwie Widok Zachodzącego Słońca, po czym zaparkowała samochód na miejscu numer pięćdziesiąt dwa. Obozowisko było puste, jeśli nie liczyć łękowatego niebieskiego pontiaca stojącego przed kabiną z napisem „GŁÓWNE... „ (drewniana tabliczka klapała koślawo na drzwiach jak plaster z opatrunkiem) i skorodowanej przyczepy „Samotne marzenia” ciśniętej pod dębem. (Musiał doznawać właśnie gwałtownego oświecenia, bo konary wyciągał ku niebu, jakby chciał złapać Najwyższego za stopy). Białe niebo, wyprasowane i wy-xxxkrochmalone, składało się schludnie za pofałdowanymi górami. Po całym polu fruwały tajemnicze, zaszyfrowane wiadomości: czipsy ziemniaczane Lay's Santa Fe Ranch, angielskie bułeczki Thomasa, postrzępiona fioletowa wstążeczka.
Nikt z nas nie miał pojęcia, jak się tam znaleźliśmy. Od początku nie podobał nam się cały ten pomysł z biwakiem (nawet Leulah, która zwykle była pierwsza do takich imprez), aż tu nagle ocknęliśmy się na kempingu, w starych dżinsach, niewygodnych butach górskich, a nasze wypchane plecaki z wypożyczalni o nazwie W Siną Dal piętrzyły się pod oknami furgonetki jak grubasy, które ucięły sobie popołudniową drzemkę. Pusta, nerwowa menażka, wymęczona bandana, płatki śniadaniowe i grzechoczące zupki chińskie w proszku, nagłe wyparowanie całej buteleczki płynu do szkieł kontaktowych, niespokojne jęki: „Zaraz, kto zabrał moją parkę?” - wszystko to świadczyło o tym, jaki wpływ miała na nas Hannah, jak subtelnie, lecz zatrważająco skutecznie potrafiła nakłonić nas do czegoś, czego przyrzekaliśmy przed wszystkimi, łącznie z samymi sobą, nigdy nie zrobić. Z powodów, o których nigdy nie rozmawialiśmy, ani Nigel, ani ja nie powiedzieliśmy pozostałym o artykułach znalezionych w garażu Hannah, o Violet May Martinez, za to kiedy zostawaliśmy sami, Nigel nie przestawał o nich gadać. Prawdziwe historie o tajemniczych zniknięciach ludzi mają to do siebie, że czyhają w mrocznych zakamarkach umysłu przez długi czas po ich przeczytaniu, co bez wątpienia było przyczyną, dla której bardzo nieporadnie zbadana i kiepsko napisana historia porwania dwóch nastolatek w stanie Massachusetts, zatytułowana Ślicznotki, utrzymywała się na liście bestsellerów „New York Timesa” przez sześćdziesiąt dwa tygodnie. Takie historie są natrętne jak nietoperze, wzbijają się w powietrze prawie niesprowokowane, krążą nad głową i chociaż wiesz, że nie mają z tobą nic wspólnego, że ciebie prawdopodobnie nie spotka taki los, nie potrafisz opanować strachu pomieszanego z fascynacją. - Czy wszyscy mają wszystko, co potrzebne? - zaintonowała Hannah, poprawiwszy jaskrawoczerwone sznurowadła przy skórzanych butach. - Nie będziemy mogli wrócić do samochodu, więc sprawdźcie dokładnie, czy wzięliście plecaki i mapy. Nie zapomnijcie o mapach, które wam dałam. To bardzo ważne, kiedy się chodzi po górach, żeby wiedzieć, gdzie się jest. Idziemy szlakiem Bald Creek, przez szczyt Abrahama na wierzchołek Sugartop. Szlak wiedzie na północny wschód, pole namiotowe znajduje się sześć i pół kilometra od drogi Newfound Gap, to ta gruba czerwona linia. Widzicie ją na mapie? - Tak - odparła Lu. - Kto ma apteczkę? - Ja - odezwała się Jade. - Znakomicie. Hannah z uśmiechem oparła ręce na biodrach. Była ubrana stosownie do okazji: spodnie khaki, czarna bluzka z długimi rękawami, gruba zielona kamizelka, okulary
lustrzanki. Jej głos aż kipiał entuzjazmem, jakiego nie słyszałam u niej od jesiennego semestru. W ciągu ostatnich kilku tygodni podczas niedzielnych obiadów wszyscy zauważyliśmy, że jest nieswoja. Coś się w niej zmieniło, chociaż było to coś bardzo trudnego do uchwycenia, tak jakby w domu potajemnie przewieszono obraz o kilka centymetrów w prawo od miejsca, gdzie wisiał przez długie lata. Słuchała nas tak samo jak kiedyś, tak samo żywo interesowała się wszystkim, co się działo w naszym życiu, opowiadała o swojej ochotniczej pracy w schronisku, o papudze, którą chciałaby się zaopiekować, ale nie śmiała się już tak jak dawniej, rzadko słyszało się ten dziewczęcy chichot przypominający odgłos toczących się kamyków. (Jak powiedział Nigel, ta nowa fryzura działa jak „deszcz na paradzie”) - Coraz częściej wykazywała skłonności do kiwania w milczeniu głową, do niewidzących spojrzeń, i nie potrafiłam odgadnąć, czy ta nagła powściągliwość była samoistna, silniejsza od niej, zrodzona z jakiegoś nieznanego cierpienia, które zakorzeniło się w niej i rozrosło jak liściasty wątrobowiec, czy też rozmyślna, obliczona na to, abyśmy zaczęli się martwić i zastanawiać, co ją gryzie. Niektóre chrabąszcze majowe na przykład dobrowolnie wpędzały się w różne dziwne nastroje, od melancholijnego do głęboko ponurego, tylko po to, żeby tata wypytywał je umęczonym głosem, czy może im pomóc. (Ściśle mówiąc, tata na takie wyrachowane prowokacje odpowiadał stwierdzeniem, że wygląda na zmęczoną i że w związku z tym powinni zakończyć wieczór, aby mogła się wcześniej położyć spać). Nie włączała już Hannah po obiedzie Billie Holiday No regrets i nie podśpiewywała nieśmiało i niemelodyjnie razem z nim, tylko siedziała zamyślona na kanapie, głaskała Lane i Turnera i nie odzywała się ani słowem, podczas gdy my gadaliśmy znowu o college'ach albo o tym, że żona dyrektora Havermeyera, Gloria, jest w ciąży i spodziewa się bliźniaków, i dźwiga swój wielki brzuch po kampusie z przyjemnością Syzyfa wtaczającego głaz pod górę. Albo o sensacyjnej wiadomości, która rozeszła się na początku marca, że pani Sturds jest od świąt Bożego Narodzenia potajemnie zaręczona z panem Buttersem (połączenie tak dyskusyjne jak bizona z zaskrońcem). Wszelkie próby, zarówno bezpośrednie, jak i te podstępne, aby wciągnąć Hannah do naszych dyskusji, przypominały granie w siatkówkę plażową kulą do kręgli. Prawie nie jadła obiadów, które przygotowywała z takim poświęceniem, przepychała tylko jedzenie po talerzu jak malarz, któremu zabrakło natchnienia nad paletą z szaroburymi farbami. A teraz, po raz pierwszy od miesięcy, tryskała wyśmienitym humorem. Poruszała się żwawo jak wróbel. - To co, jesteśmy gotowi? - spytała.
- Na co? - odpowiedział pytaniem Charles. - Na czterdzieści osiem godzin piekła - burknęła Jade. - Na zjednoczenie z naturą. Czy wszyscy mają mapy? - Tak, po raz dwudziesty: mamy te przeklęte mapy - odrzekł Charles, ze zniecierpliwieniem zatrzaskując tylne drzwi furgonetki. - Doskonale - stwierdziła Hannah promiennie i upewniwszy się, że drzwi samochodu są zamknięte, zarzuciła swój gigantyczny niebieski plecak na ramiona i ruszyła przez kemping w stronę lasu. - No, to w drogę! - krzyknęła przez ramię. - Stara Schneider na czele prowadzi. Milton Black bierze po zewnętrznej. Leulah Maloney przyspiesza z piątego miejsca. Na ostatnim zakręcie walka o finisz rozegra się między Jade and Blue. I wybuchnęła śmiechem. - O czym ona gada? - zapytał Nigel, gapiąc się na jej oddalające się plecy. - A kto ją tam wie? - westchnęła Jade. - No, ruszajcie, moje rumaki! Musimy dotrzeć na miejsce w ciągu czterech godzin, bo inaczej będziemy musieli maszerować po ciemku. - Super - mruknęła Jade, przewracając oczami. - W końcu kompletnie jej odbiło. Dlaczego nie mogło do tego dojść, kiedy byliśmy bezpieczni na łonie cywilizacji? Dlaczego musiała oszaleć akurat teraz, w środku dziczy? Wszędzie tylko węże i drzewa i żywej duszy poza jakimś przeklętym stadem królików. Popatrzyliśmy z Nigelem na siebie. - A, co tam - powiedział w końcu, wzruszając ramionami. Mignął uśmiechem, jakby puścił zajączka kieszonkowym lusterkiem, jeszcze raz wzruszył ramionami i poszedł za Hannah. Popatrzyłam na pozostałych, nie ruszając się z miejsca. Z jakiegoś powodu nie chciałam tam iść. Nie bałam się, tylko po prostu czułam, że czeka tam na mnie coś przytłaczającego, coś tak ogromnego, że nie mogłam ogarnąć tego wzrokiem i nie byłam pewna, czy mam dość siły, aby temu podołać (zob.: Po Antarktydą z kompasem i elektrometrem: wielki wyścig kapitana Scotta, Walsh, 1972). Po niebie przekoziołkowywały szare, tłuste chmury, a daleko przede mną góry wyzierały na mnie nieśmiało spomiędzy nagich drzew. Ściągnęłam paski plecaka i podążyłam za pozostałymi. Kilka metrów dalej, przy wejściu na szlak, Jade potknęła się o wystający korzeń. - Uuuch, cudownie, po prostu bajecznie - burknęła. Północno-zachodni szlak Bald Creek (czarna kropkowana linia na mapie Hannah)
zaczynał się całkiem przyjaźnie: rozłożysty w ramionach jak pani Rowley, moja nauczycielka z drugiej klasy szkoły podstawowej w Wadsworth, nabrzmiały mierzwą, popołudniowym słońcem i cienkimi, strzępiastymi sosnami jak kosmyki ns włosów, które wymykały jej się z końskiego ogona na ostatnich lekcjach. (Pani Rowley posiadała godny pozazdroszczenia dar odwracania ściągniętych brwi do góry nogami i zamieniania niezadowolonych sapnięć w uśmiechy). - Może nie będzie tak źle - stwierdziła Jade, odwracając się do mnie i szczerząc zęby. W sumie, to jednak jakaś frajda. Godzinę później jednak, kiedy Hannah krzyknęła do nas, żebyśmy się „zatrzymali tuż przed rozwidleniem”, droga zaczęła zdradzać swój prawdziwy charakter. Już nie przypominała pani Rowley, tylko drażliwą panią Dewelhearst z Howard Country, która ubierała się w błotniste brązy, wyglądała wypisz wymaluj jak rączki staromodnych parasoli, a twarz miała tak pomarszczoną, że bardziej przypominała orzech włoski niż człowieka. Szlak się skurczył, musieliśmy więc iść gęsiego i raczej w milczeniu, żeby omijać kłujące pędy jeżyn i innego zielska, wkradające się na ścieżkę („A niech mi ktoś choćby piśnie słówkiem w czasie egzaminu, to obiecuję, że nie skończy tej klasy i będzie miał zrujnowane życie”, skrzeczała pani Dewelhearst). - Jezu, ależ to boli jak sto diabłów - jęknęła Jade. - Potrzebuję miejscowego znieczulenia. - Przestań narzekać - fuknął na nią Charles. - Jak wam idzie? - zawołała Hannah, odwracając się do nas przodem i idąc tyłem pod górę. - Cudownie, psiakrew, po prostu cudownie. Istne Królestwo Facecji. - Jeszcze tylko pół godziny do najbliższego punktu widokowego! - Rzucę się tam ze skały - oznajmiła Jade. Ruszyliśmy dalej. W lesie, pomiędzy niekończącą się procesją niedożywionych sosen, kłapouchych rododendronów i bladoszarych skał, czas przyspieszał lub zwalniał według własnego widzimisię. Zapadałam w dziwną drzemkę, kiedy tak wlokłam się na samym końcu i całymi minutami gapiłam się na czerwone podkolanówki Jade (naciągnięte na dżinsy jako zabezpieczenie przed grzechotnikami), na grube brązowe korzenie gąsienicujące po ścieżce i rozpryski chlapiącego na ziemię rzednącego złocistego światła. Wydawało się, że jesteśmy jedynymi żywymi istotami w promieniu dziesiątków kilometrów (poza kilkoma ptakami i szarą wiewiórką smyrgającą po brunatnym torsie drzewa), aż człowiek zaczynał się
zastanawiać, czy Hannah rzeczywiście nie miała racji i czy ta dziwna przygoda nie otworzy przed nami wrót do jakiegoś innego, odważnego rozumienia świata. Sosny, pieniąc się, udawały ocean. Gdzieś w pobliżu zatrzepotał ptak i wzbił się bystro ku niebu jak bąbelek powietrza w wodzie. Paradoksalne, jedyną osobą, która nie poddała się temu otumaniającemu czarowi lasu, była Hannah. Za każdym razem, kiedy szlak sztywniał w prostą linię, widziałam, jak zrównuje się z Leulah i gawędzi z nią żywo, nawet zbyt żywo: kiwa głową, zagląda jej w oczy, jakby chciała zapamiętać jej twarz. I co jakiś czas wybucha śmiechem, nagłym ostrym dźwiękiem, który dziurawi bezbarwny spokój naszego marszu. - Ciekawe, o czym one tak plotkują - zastanawiała się Jade. Wzruszyłam ramionami.
***
Doszliśmy na szczyt Abrahama o szóstej piętnaście. Było to rozległe wzniesienie nieco na prawo od ścieżki, które otwierało się niczym scena, aby odsłonić wspaniały widok na górski przestwór. - To Tennessee - powiedziała Hannah, osłaniając oczy ręką. Staliśmy obok niej w rządku i patrzyliśmy na stan Tennessee. Słychać było tylko szelest papieru w pudełku z tartami, które Nigel wyjął z plecaka i otwierał. (Jak ryby są odporne na utonięcie, tak Nigel był odporny na wszelkie Chwile Cichej Głębi). Zimne powietrze ściskało mi gardło i płuca. Góry przytulały się do siebie z powagą, podobnie jak ludzie, kiedy się obejmują, nie dotykając piersiami. Strzępki chmur wisiały im wokół szyj, a najdalsze góry, te, które omdlewały na horyzoncie, były tak blade, że nawet najbystrzejsze oko nie mogło dostrzec, gdzie się kończą ich plecy, a zaczyna niebo. Zrobiło mi się smutno, ale podejrzewam, że każdy, kiedy znajdzie się przypadkiem na rozległej przestrzeni skąpanej w świetle i mgle, znieruchomiałej bez tchu i nieskończonej, czuje smutek, „nieprzemijający mrok człowieczeństwa”, jak to nazywał tata. Nieuchronnie nachodziły cię myśli nie tylko o niedostatku żywności i czystej wody na świecie, o wstrząsająco wysokim wskaźniku analfabetyzmu i niskiej średniej długości życia w różnych rozwijających się społeczeństwach, ale również te banalne refleksje o tym, ilu ludzi rodzi się na świecie w tej właśnie chwili i ilu umiera, i że ty, podobnie jak sześć i dwie dziesiąte miliarda innych, stoicie po prostu gdzieś pomiędzy tymi dwoma kamieniami milowymi, które
zdają się wstrząsać posadami ziemi, kiedy przydarzają się wam, ale w kontekście Księgi faktów geograficznych Hichrakera z 2003 roku albo Znaleźć kosmos w ziarnku piasku, czyli narodowość wszechświata M. C. Howarda (2004) są codziennymi i nader przyziemnymi zdarzeniami. W takich okolicznościach człowiek czuje, że jego istnienie jest równie konieczne jak sosnowej igły. - PIEPRZĘ CIĘ! - wrzasnęła Hannah. Jej głos nie odbił się echem po górach, jak by to nastąpiło w filmach rysunkowych Loony Tune, ale został natychmiast wchłonięty jak naparstek wrzucony do morza. Charles odwrócił się i wytrzeszczył na nią oczy. Jego mina mówiła wyraźnie, że podejrzewają o szaleństwo. Wszyscy poruszyliśmy się niespokojnie jak bydło w wagonie. - P... PIEPRZĘ CIĘ! - krzyknęła znowu chrapliwym głosem. Odwróciła się do nas. - Wy też powinniście coś powiedzieć. Znowu nabrała powietrza, odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy jak ktoś, kto układa się do opalania na leżaku. Powieki jej zadrżały, usta także. - NIE MA MIEJSCA WE WSPÓLNEJ DWOJGA SERC PRZESTRZENI DLA BARIER! - wrzasnęła. - Wszystko gra? - zapytał Milton ze śmiechem. - W tym nie ma nic śmiesznego - powiedziała Hannah z poważną miną. - Włóżcie w to trochę siły. Wyobraźcie sobie, że jesteście fagotem. A potem coś krzyknijcie, coś, co płynie prosto z waszej duszy. - Nabrała powietrza: - HENRY DAVID THOREAU! - NIE BÓJ SIĘ BAĆ! - wyrzuciła z siebie Leulah niespodziewanie, wyciągając brodę do przodu jak dzieciak w zawodach plucia. - Nieźle - pochwaliła ją Hannah. Jade się naburmuszyła. - Boże, i pewnie po tym przeżyciu poczujemy się jak nowo narodzeni. - Nie słyszę cię - powiedziała Hannah. - To cholernie GŁUPIE! - krzyknęła Jade. - Teraz lepiej. - Do diaska - mruknął Milton. - To brzmiało jak pojękiwanie. - DO DIASKA! - Jenna Jameson?! - zawołał Charles. - To pytanie czy odpowiedź? - zapytała Hannah.
- JANET JACME! - ZABIERZCIE MNIE STĄD, DO CHOLERY! - wrzasnęła Jade. - WYTYCZAJ TAK SAMO STARANNIE CELE I GRANICE! - KURWA MAĆ, CHCĘ DO DOMU! - PRZYWITAJ SIĘ Z MOIM KUMPLEM!' - ryknął Nigel purpurowy na twarzy. - SIR WILLIAM SZEKSPIR! - krzyknął Milton. - Szekspir nie miał tytułu - zauważył Charles. - Właśnie, że miał. - Nieprawda, nie był szlachcicem. - Przestańcie - wtrąciła się Hannah. - JENNA JAMESON! - A ty, Blue? - spytała Hannah. Nie do końca wiedziałam, dlaczego nie krzyczę razem z innymi. Czułam się jak ktoś, kto nie może przestać się jąkac. Próbowałam chyba wymyślić kogoś z przyzwoitym nazwiskiem, kto zasługiwałby na to, aby zostać rzuconym na wiatr. Już miałam zawołać Czechowa, ale wydał mi się zbyt koturnowy, nawet gdyby dodać imię. Dostojewski brzmiał za długo. Platon wydał mi się irytujący, jakbym chciała zdobyć przewagę nad wszystkimi innymi, wybierając Podwaliny Zachodniej Myśli i Cywilizacji. Nabokova tata by pochwalił, ale ani on, ani nikt inny nie był pewien, jak się wymawia jego nazwisko. (NA-bo-kov było niepoprawne, to wymowa par-xxxweniuszy, którzy myślą, że Lolita to pikantny romans, ale Na-BO-kov brzmiało jak zacinający się pistolet). Jeszcze gorzej było z Goethem. Ciekawie zapowiadał się Moliere (nikt jeszcze nie wymienił żadnego Francuza), ale niełatwo wykrzyczeć gardłowe „r”. Racine był zbyt mętny, Hemingway za bardzo macho; Fitzgerald wydawał się w porządku, ale w końcu to, co zrobił Zeldzie, było niewybaczalne. Chyba najlepiej wyszedłby Homer, chociaż tata twierdził, że Simpsonowie zszargali jego dobre imię. - BĄDŹ... BĄDŹ WIERNY SOBIE! - krzyknęła Leulah. - SCORSESE! - ZACHOWUJ SIĘ! - rzucił Milton. - Nie, nie, to niedobre - zaprotestowała Hannah. - NIGDY SIĘ NIE ZACHOWUJ! - PO PROSTU ZRÓB TO! - BĄDŹ, KIM ZECHCESZ! - Nie szukajcie amerykańskich reklam i chwytliwych haseł, by wam podpowiadały, co macie czuć - skomentowała Hannah. - Mówcie własnymi słowami. Mówcie to, co musicie powiedzieć, co wam leży na sercu, w tym tkwi największa moc.
- TATUAŻ NA CAŁE RAMIĘ! - wrzasnęła Jade. Twarz jej się wykrzywiła od pasji jak wyżymana myjka. - Blue, za dużo myślisz - powiedziała do mnie Hannah. - Ja... eee... - OPOWIEŚCI KANTERBERYJSKIE! - PANI EUGENIA STURDS! NIECH SOBIE ŻYJE DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE Z PANEM MARKIEM BUTTERSEM, TYLKO NIECH SIĘ NIE ROZMNAŻAJĄ I NIE TERRORYZUJĄ ŚWIATA SWOIM POTOMSTWEM! - Powiedz pierwszą rzecz, jak przychodzi ci do głowy... - BLUE VAN MEER! - wybuchłam. Wymknęło mi się to z ust jak wielki sum. Zamarłam. Modliłam się, żeby nikt tego nie usłyszał, żeby poszybowało z wiatrem z dala od uszu wszystkich obecnych. - HANNAH SCHNEIDER! - krzyknęła Hannah. - NIGEL CREECH! - JADĘ CHURCHILL WHITESTONE! - MILTON BLACK! - LEULAH JANE MALONEY! - DORIS RICHARDS, MOJA NAUCZYCIELKA Z PIĄTEJ KLASY MIAŁA SUPERCYCKI! - OJ, TAK, DO DIABŁA! - Nie musicie być sprośni, żeby wyzwolić emocje. Bądźcie autentyczni. I poważni. - NIGDY NIE SŁUCHAJ WSTRĘTNYCH RZECZY, JAKIE OPOWIADAJĄ O TOBIE LUDZIE, PONIEWAŻ ZAZDROSZCZĄ CI TALENTU I URODY! - Leulah odgarnęła włosy z drobniutkiej twarzy niewiniątka. W oczach miała łzy. - TRZEBA... TRZEBA WYTRWAĆ POMIMO PRZECIWNOŚCI! NIGDY NIE WOLNO SIĘ PODDAWAĆ! - Bądźcie tacy nie tylko tutaj - powiedziała do nas Hannah. Wyciągnęła palec w kierunku gór. - Pozostańcie tacy sami tam.
***
Druga część wędrówki na Sugartop (która wiła się teraz na mapie niepokojąco krętą kropkowaną linią) miała trwać dwie godziny i Hannah ostrzegła nas, że musimy przyspieszyć
kroku jeśli chcemy tam dotrzeć przed zmrokiem. Światło rzedło, kościste sosny tłoczyły się coraz bliżej i ciaśniej wokół nas, a Hannah znowu wdała się w pogawędkę w cztery oczy, tym razem z Miltonem. Szła koło niego bardzo blisko (tak blisko, że chwilami ona ze swoim wielkim niebieskim plecakiem i on z czerwonym zderzali się ramionami jak samochodziki-xxxw wesołym miasteczku). On kiwał głową na coś, co mówiła, pochylając się do niej wielkie zwaliste ciało, jakby go od tej jednej strony zżerała erozja. Wiedziałam, jak można się poczuć podłechtanym, kiedy Hannah weźmie cię na stronę, otworzy twoją okładkę, śmiałym ruchem załamie grzbiet i zajrzy do środka między twoje stronice, szukając miejsca, gdzie ostatnio skończyła czytać, nie skrywając niecierpliwości i ciekawości, co jest dalej. (Zawsze czytała w największym skupieniu, tak że uważałeś się za jej ulubione wydanie w miękkiej oprawie, dopóki nagle nie odkładała cię na bok i nie zaczynała z tym samym zainteresowaniem czytać innych). Dwadzieścia minut później rozmawiała z Charlesem. Raz po raz wybuchali skrzekliwym mewim śmiechem. Hannah dotknęła jego ramienia, przyciągnęła go do siebie, ich ręce i dłonie splotły się na krótką chwilę. - Czyż nie szczęśliwa z nich para? - zauważyła Jade. Nie minęło piętnaście minut, a Hannah szła u boku Nigela (po jego opuszczonej głowie i rzucanych z ukosa spojrzeniach widać było, że czuje się skrępowany). Niedługo potem rozmawiała przede mną z Jade. Naturalnie uznałam, że za jakiś czas podejdzie porozmawiać ze mną, że zorganizowała na poczekaniu jakąś Konferencję Han-nah-Uczniowie, a jako że szłam na końcu, znalazłam się na liście ostatnia. Kiedy jednak Hannah na zakończenie gorąco zachęciła Jade, żeby zgłosiła się na letni staż do „Washington Post” (usłyszałam też, jak mówi: „Pamiętaj, bądź dla siebie dobra”), szepnęła jej jeszcze coś, pocałowała ją szybko w policzek i pospieszyła na czoło pochodu, nawet nie zerknąwszy w moją stronę. - No dobra, dzieciaki! - krzyknęła. - Jesteśmy prawie na miejscu. Kiedy doszliśmy na Sugartop, targała mną już bez reszty mieszanina oburzenia i melancholii. Człowiek stara się nie zwracać uwagi na przykłady jawnej dyskryminacji („Nie każdy może byc członkiem Fan Clubu van Meerów”, zauważył tata), kiedy jednak tak bezceremonialnie rzuca mu się nią w twarz, mimo woli czuje się skrzywdzony, tak jakby wszyscy wokół niego byli główkami kapusty, tylko on jeden został głąbem. Na szczęście nikt z pozostałych się nie zorientował, że Hannah ze mną nie rozmawiała, tak więc, kiedy Jade rzuciła plecak na ziemię i wyciągnąwszy ramiona w górę, powiedziała z promiennym
zachodzącym uśmiechem na twarzy: - Kurczę, ta babka naprawdę wie, co powiedzieć, no nie? Fascynujące. ... przyznaję, że skłamałam: - Oj, tak - odparłam, kiwając głową. - Najpierw rozbijemy namioty - zarządziła Hannah. - Pomogę wam przy jednym. Ale najpierw popatrzcie na ten widok. Odejmie wam mowę! Pomimo niesłabnącego zapału Hannah obozowisko zrobiło na mnie ponure wrażenie, rozczarowywało zwłaszcza w porównaniu z majestatyczną panoramą wierzchołka Abrahama. Sugartop było owalną, piaszczystą przecinką, otoczoną rachitycznymi sosnami, z poczerniałym paleniskiem pośrodku, gdzie niedawno paliło się kilka polan, zszarzałych i miękkich na brzegach jak nozdrza starego psa. Na prawo, za stertą wielkich głazów, ze stoku sterczała goła skalna półka, wąziutka jak szczelina w niedomkniętych drzwiach, idealne miejsce, żeby usiąść i podsłuchiwać nagie sine góry śpiące pod wytartą kołdrą mgły. Słońce już wyciekło za horyzont i tylko płynne żółcie i pomarańcze zapychały jeszcze granicę nieba i ziemi. - Ktoś tu był pięć minut temu - oznajmiła Leulah. Oderwałam wzrok od widoku na góry i odwróciłam się do obozowiska. Lu stała na środku przecinki i pokazywała palcem ziemię. - Co takiego? - spytała Jade, która stała obok niej. Podeszłam do nich. - Patrzcie. Przed czubkiem jej buta leżał niedopałek papierosa. - Przed sekundą jeszcze się kopcił. Jade przykucnęła, wzięła do ręki niedopałek, podniosła go, jakby trzymała w palcach zdechłą złotą rybkę, i ostrożnie powąchała. - Masz rację - orzekła, rzucając go z powrotem na ziemię. - Czuć, że się niedawno fajczył. No, to super, tylko tego nam jeszcze trzeba, jakiegoś górskiego parcha czyhającego, aż zapadnie noc, żeby nas wypatroszyć. - Hannah! - krzyknęła Lu. - Musimy się stąd zwijać! - Co się stało? - spytała Hannah. Jade wskazała palcem niedopałek. Hannah się pochyliła. - To dość popularne miejsce na obóz - stwierdziła. - Ale on się przed chwilą palił - powiedziała Leulah z oczami jak spodki. - Dlatego go zauważyłam. Był pomarańczowy. Ktoś tu jest i nas obserwuje.
- To nic takiego - zbyła ją Hannah. - Ale nikt z nas nie palił papierosa - zauważyła Jade. - Powiedziałam, że to nic takiego - powtórzyła Hannah. - Prawdopodobnie jakiś turysta zrobił sobie przerwę na szlaku. Nie przejmujcie się tym. Wstała i wróciła do Miltona, Charlesa i Nigela, którzy usiłowali rozbić namiot. - Ona uważa, że to niezły dowcip - burknęła Jade. - Musimy stąd iść - dodała Leulah. - Od początku to mówiłam - narzekała Jade, odchodząc. - Ale czy ktoś mnie słuchał? Jasne, że nie. „Psuję tylko zabawę”. Zrzęda i maruda. - Lu, na pewno wszystko będzie w porządku - powiedziałam, uśmiechając się do niej. - Tak myślisz? - spytała bez przekonania. Chociaż
nie
miałam
najmniejszego
argumentu
na
potwierdzenie
swojego
pokrzepiającego oświadczenia, pokiwałam głową.
***
Pół godziny później Hannah zaczęła rozpalać ognisko. My wszyscy siedzieliśmy na gołych kamieniach i jedliśmy rigatoni z sosem pomidorowym Fra Diavolo Newman's Own, podgrzane na minikuchence z twardymi jak skała magmowa bułkami paryskimi. Siedzieliśmy na półce widokowej przodem do gór, chociaż nie było nic widać poza kotłem ciemności i granatowym niebem. Niebo było trochę melancholijne, nie chciało wypuścić z uścisku ostatnich, postrzępionych pasemek światła. - Co by się stało, gdyby ktoś spadł z tej skały? - spytał Charles. - Zginąłby - odpowiedziała Jade z makaronem w ustach. - Nie ma żadnego znaku. Żadnego „Proszę zachować ostrożność” albo „Kiepskie miejsce na popijawę”. Nic, ot, tak sobie, po prostu jest przepaść. Spadłeś? Kurczę, szkoda. - Czy jest jeszcze parmezan? - Ciekawe, dlaczego to się nazywa Sugartop - zastanawiał się na głos Milton. - No właśnie, kto wymyśla te wszystkie beznadziejne nazwy? - poparła go Jade, przełykając. - Ludzie ze wsi - odparł Charles. - Najlepsza jest cisza - wtrącił się Nigel. - Człowiek nawet nie zauważa, jak tam jest głośno, dopóki tu nie wejdzie.
- Szkoda mi Indian - stwierdził Milton. - Przeczytaj Wywłaszczonych Redfoota - poradziłam. - Ciągle jestem głodna - narzekała Jade. - Jak możesz być jeszcze głodna? - zdziwił się Charles. - Zjadłaś więcej niż wszyscy inni. Zgarnęłaś dla siebie całe mięso z cebulą. - Niczego nie zgarnęłam. - Dobrze, że nie sięgnąłem po dokładkę, bobyś mi odgryzła rękę. - Jeśli ciało dostaje za mało jedzenia, przechodzi na tryb głodowania i potem, jak zjesz kawałek bezy, dla niego to jest jak penne a la vodka. W dwadzieścia cztery godziny zamieniasz się w balon. - Naprawdę nie podoba mi się, że ktoś się tu kręcił - odezwała się nagle Leulah. Wszyscy popatrzyli na nią przestraszeni. - No, chodzi mi o ten niedopałek - wyszeptała. - Wyluzuj - powiedział Milton. - Popatrz, Hannah się nie przejmuje, a ona ciągle chodzi po górach. - I tak teraz nie moglibyśmy nigdzie iść, nawet gdybyśmy chcieli - zauważył Charles. Jest środek nocy. Zgubilibyśmy się. Pewnie wpadlibyśmy prosto na to coś, co się tu kręci... - Wielka Stopa. - Kiwnęła głową Jade. - Albo zbiegli przestępcy. - Ten facet, co wysadził w powietrze szpital, gdzie robili aborcje. - Tego znaleźli - poinformowałam. - Nie widzieliście twarzy Hannah - powiedziała Leulah. - Co się stało z jej twarzą? - spytał Nigel. Lu wyglądała żałośnie w niebieskiej wiatrówce, z rękami oplecionymi wokół kolan i tym roszpunkowym mysim ogonkiem okręcającym jej się wokół lewego ramienia i spływającym na ziemię. - Widać było, że się przeraziła tak samo jak ja, tylko nie chciała się przyznać, bo uważała, że musi się zachować jak dorosła i odpowiedzialna, i tak dalej. - Czy ktoś wziął spluwę? - spytał Charles. - Nie - odparł Nigel. - Powinnam była zabrać pistolet Jeffersonowej - stwierdziła Jade. - Taaaki wielki. Śliczny. Trzyma go w szufladzie z bielizną. - Niepotrzebna nam broń - powiedział Milton, kładąc się na plecach i patrząc w niebo. - Jeśli przyszedł na mnie czas... Jeśli w cholerę mam wykitować, to nie mam nic przeciwko, żeby to było tutaj, pod tymi gwiazdami.
- Jesteś jak ci chorzy ludzie, co są ze wszystkiego zadowoleni - fuknęła Jade. - Jeśli o mnie chodzi, to nie mam zamiaru pozwolić, żeby na mnie padło wcześniej niż za siedemdziesiąt pięć lat. Jeśli to znaczy, że muszę komuś strzelić w łeb albo odgryźć lizaka jakiemuś włóczędze, to proszę bardzo. - Spojrzała w stronę namiotów. - A tak w ogóle, to gdzie ona jest? Znaczy Hannah. Nigdzie jej nie widzę. Zanieśliśmy talerze i garnki na polankę i znaleźliśmy Hannah przy ognisku jedzącą batonika muesli. Przebrała się, miała teraz na sobie zapinaną koszulę w czarno-zieloną szachownicę. Zapytała, czy jesteśmy jeszcze głodni, a kiedy Jade odpowiedziała, że tak, zaproponowała nam grzanki z chrupkiego pieczywa z czekoladą. Kiedy piekliśmy grzanki nad ogniem, a Charles opowiadał historię o duchach (o taksówkarzu i upiornym pasażerze), zauważyłam nagle, że Hannah, która siedziała naprzeciwko mnie po drugiej stronie ogniska, dziwnie mi się przygląda. Ogień podświetlił nasze halloweenowe twarze, w niektórych miejscach wydrążone, czarne oczodoły wokół ciemnych, świecących oczu sprawiały wrażenie głębszych niż zwykle, jakby ktoś je wydłubywał łyżeczką. Uśmiechnęłam się najbardziej trelemorelowato jak mogłam, po czym udałam, że pochłonęła mnie Sztuka Pieczenia Grzanek. Gdy jednak minutę później znowu zerknęłam na Hannah, stwierdziłam, że nie odrywa ode mnie wzroku. Popatrzyła mi głęboko w oczy, a potem prawie niedostrzegalnie ruchem głowy wskazała na lewo, na las. Dotknęła zegarka na ręku, a jej palce ułożyły się w piątkę. - Wtedy taksówkarz zawrócił - mówił Charles. - A kobieta znikła. I wiecie, co zostało na tylnym siedzeniu? Biały szyfonowy szalik. - I co? I to wszystko? - Tak - odparł Charles z uśmiechem. - To najbardziej kijowa historia o duchach, jaką słyszałem. - Gówno prawda! - Gdybym miał pomidory, rzucałbym ci nimi w łeb! - A kto zna tę historię o psie bez ogona? - spytał Nigel. - Jak chodził i go szukał i terroryzował ludzi? - Mówisz o Małpiej łapce - poprawiła go Jade. - To było takie beznadziejne opowiadanie, które czytaliśmy w czwartej klasie, i nie wiadomo dlaczego siedzi ci ciągle w głowie i będzie siedziało do końca życia. To i The Most Dangerous Game. Co nie, Haftka? Uśmiechnęłam się z przymusem i kiwnęłam głową. - Jest też i o psie, ale go nie pamiętam. - Hannah zna jedną superhistorię - powiedział Charles.
- Nie, nie, nic z tego - zaprzeczyła Hannah. - Oj, daj spokój. Opowiedz. - Nie. Nie umiem opowiadać historii. Nigdy nie umiałam. - Ziewnęła. - Która godzina? Milton spojrzał na zegarek. - Kilka minut po dziesiątej. - Nie powinniśmy zbyt długo siedzieć - upomniała nas Hannah. - Musimy dobrze wypocząć, z samego rana wyruszamy. - Super. Nie trzeba dodawać, że Strach i Niepokój szalały we mnie z siłą tajfunu. Nikt z pozostałych nie zauważył znaków Hannah, nawet Leulah, która zupełnie zapomniała o złowieszczym niedopałku. Z błogą miną i tymi swoimi dołeczkami na brodzie jadła grzankę i słuchała czegoś, o czym rozprawiał Milton. Uklękłam przed ogniskiem i patrzyłam w płomienie. Zastanawiałam się, czy jej nie zignorować („Kiedy masz wątpliwości, udawaj, że nie wiesz, o co chodzi”), ale pięć minut później z przerażeniem stwierdziłam, że Hannah znowu na mnie patrzy, tym razem wyczekująco, jakbym grała Ofelię i tak bardzo wczuła się w rolę, tak bardzo zapamiętała w jej szaleństwie, że przestałam zwracać uwagę na kwestie i zmusiłam Laertesa i Gertrudę do improwizacji. Pod wpływem mocy tego spojrzenia, niejako wbrew własnej woli, podniosłam się i otrzepałam spodnie. - Zaraz... zaraz wracam - powiedziałam. - Dokąd idziesz? - spytał Nigel. Wszyscy spojrzeli na mnie pytająco. - Do łazienki - odparłam. Jade zaczęła chichotać. - Aż mnie ciarki przechodzą, jak o tym myślę. - Jeśli Indianie mogli to robić, to tobie też nie zaszkodzi - stwierdził Charles. - Indianie skalpowali też ludzi. - Mogę zasugerować suche liście? Z dodatkiem mchu - powiedział Nigel, uśmiechając się ironicznie. - Mamy papier toaletowy - oznajmiła Hannah. - Leży w moim namiocie. - Dzięki - powiedziałam. - W torbie - dodała Hannah. - Jest jeszcze czekolada? - spytała Jade. Poszłam za namioty, gdzie mrok przypominał papier ścierny, i czekałam, aż oczy
przyzwyczają mi się do ciemności. Kiedy się upewniłam, że nikt za mną nie poszedł, że słychać ich głosy trzaskające przy ognisku, weszłam do lasu. Gałęzie oplatały mi nogi gumką do włosów. Odwróciłam się i ze zdziwieniem zobaczyłam, że sosny wróciły za moimi plecami na miejsce jak te hipisowskie koraliki wieszane w przejściach zamiast drzwi. Powoli zatoczyłam między drzewami łuk wokół przecinki, żeby nikt mnie nie zauważył, i zatrzymałam się mniej więcej w miejscu, które, jak mi się zdawało, pokazywała Hannah. Widziałam ognisko jakieś dziesięć metrów ode mnie. Hannah cały czas siedziała z innymi, głowę oparła na dłoni. Miała taką senną i zadowoloną minę, że przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy mi się wszystko nie przywidziało. Powiedziałam sobie, że jeśli nie zjawi się za trzy minuty, wracam do ogniska i nigdy więcej się do tej wariatki nie odezwę, albo raczej dwie minuty, bo tyle czasu potrzeba na połowiczny rozpad jądra glinu, na śmierć od gazu VX, na zastrzelenie trzystu Siuksów - mężczyzn, kobiet i dzieci - w bitwie nad Wounded Knee w 1890, na urodzenie syna (pewnej Norweżce, Gudrid Vaaler w 1866 roku, Johan Vaaler został później wynalazcą klipsów do papieru). Dwie minuty wystarczyły również Hannah.
Jądro ciemności Obserwowałam, jak wstaje i mówi coś do tamtych. Zawołała mnie po imieniu, więc domyśliłam się, że użyła mojej przeciągającej się nieobecności jako pretekstu; powiedziała zapewne, że chce sprawdzić, czy ze mną wszystko w porządku. Poszła w kierunku namiotu i znikła w środku. Czekając następną minutę, obserwowałam tamtych przy ognisku. Jade naśladowała z emfazą panią Sturds na porannym apelu: rozstawiła szeroko nogi, zaczęła się też tak dziwacznie bujać jak prom przeprawiający się przez wzburzony kanał La Manche („Nasz kraj przeżywa niebezpieczny okres!”, zawołała, klaszcząc w dłonie i wybałuszając oczy). Potem usłyszałam trzask gałązek i chrzęst liści i zobaczyłam Hannah idącą w moją stronę, jej twarz rozmazaną ciemnością. Kiedy mnie zauważyła, uśmiechnęła się i kładąc palec na ustach, dała mi znak, żebym poszła za nią. Zawahałam się. Nie wzięłam latarki, w dodatku zrywał się wiatr, a ja miałam na sobie tylko T-shirt i blezer, który dostałam od taty z Uniwersytetu Colorado w Picayune. Ale Hannah już odchodziła, jej sylwetka przeplatała się między drzewami, więc ostatni raz rzuciłam okiem na pozostałych, którzy śmiali się hałaśliwie, ich głosy splatały się ciasno w nocnej ciszy - i ruszyłam za Hannah. Miałam zamiar ją zapytać, kiedy znajdziemy się poza zasięgiem głosu z obozowiska, o co w tym wszystkim chodzi, ale spojrzawszy na nią, zobaczyłam skupiony, poważny wyraz twarzy, który nakazał mi ciszę. Wyjęła latarkę, dopiero wtedy zauważyłam, że do pasa ma przypiętą czarną albo granatową saszetkę, której wcześniej nie widziałam. Potulny krąg białego światła nie zdołał odeprzeć ciemności, oświetlał tylko kilka chudych sosnowych piszczeli. Nie szłyśmy ścieżką. Z początku próbowałam w myślach zostawiać za sobą wyimaginowane okruszki chleba jak Jaś i Małgosia - zapamiętałam kilka charakterystycznych szczegółów otoczenia, jak odbarwienie kory czy duży kamień przypominający kształtem ropuchę, leżący obok zwalonego, suchego drzewa, to znów kościste konary rozpostarte w odwrócony krzyż, ale takie rzucające się w oczy odstępstwa od monotonnego tła były rzadkie i w efekcie do niczego nie prowadziły, więc po pięciu minutach przestałam sobie zawracać tym głowę i szłam dalej na oślep obok Hannah jak ktoś, kto przestał machać rękami i pogodził się z utonięciem.
- Nic im nie będzie przez chwilę - powiedziała. - Ale mamy niewiele czasu. Nie wiem, jak długo szłyśmy. (Przez karygodne niedopatrzenie nie wzięłam z domu zegarka). Mniej więcej po dziesięciu minutach zatrzymała się raptownie, odpięła saszetkę u pasa i wyjęła z niej malutki kompas oraz mapę, inną niż te, które nam dała, bardziej szczegółową i pokolorowaną. Obejrzała uważnie jedno i drugie. - Jeszcze kawałek - orzekła. Szłyśmy następne pięć, dziesięć minut. Podążałam za nią jak ślepiec i nawet teraz nie potrafię do końca wytłumaczyć, dlaczego to robiłam tak bez protestu, bez pytania i nawet bez strachu. Kiedy człowiek myśli o takich chwilach w życiu, sądzi, że sparaliżuje go strach, a to nieprawda. Sunęłam przed siebie, jakbym płynęła w sztucznym kanoe na „Czarownym Spływie Amazonką” w wesołym miasteczku Walter's Wonderworld w Alpaca w stanie Maryland. Zauważałam dziwne szczegóły: Hannah gryzła wewnętrzną stronę wargi (tak jak tata, kiedy czytał zaskakująco dobrą pracę swojego studenta), mój but kopał w snop światła z latarki, sosnowe pnie drgały niespokojnie i wzdychały, jakby wszystkie cierpiały na bezsenność, a Hannah co chwila kładła prawą dłoń na saszetce jak kobieta w ciąży dotykająca swojego wzdętego brzucha. Przystanęła i spojrzała na zegarek. - Dobrze, wystarczy - powiedziała i wyłączyła latarkę. Moje oczy powoli wyskalowały się na otaczającą ciemność. Miałam wrażenie, jakbyśmy stały w miejscu, którędy przechodziłyśmy pięć minut temu. Rozpoznawałam delikatny sztruks otaczających nas drzew, widziałam skupioną twarz Hannah, błyszczącą, błękitnawą jak macica perłowa. - Chcę ci coś powiedzieć - zaczęła, wpatrując się we mnie. Nabrała powietrza, potem je wypuściła, ale niczego nie powiedziała. Zauważyłam, że jest zdenerwowana, może nawet zaniepokojona. Przełknęła ślinę, wzięła kolejny osaczony oddech, przycisnęła dłoń do piersi pod szyją i tak została, z białym, zwiędłym bukiecikiem palców przypiętym do bluzki. - Nie jestem w tym dobra. W innych rzeczach, owszem: jestem dobra z matematyki, z języków, umiem wydawać polecenia i pocieszać ludzi. Ale w tym jestem beznadziejna. - To znaczy w czym? - spytałam. - W wyznawaniu prawdy. Roześmiała się, jakby się zakrztusiła. Skuliła ramiona i popatrzyła w niebo. Podążyłam za nią wzrokiem, bo patrzenie w niebo jest zaraźliwe jak ziewanie. No i wisiało tam, jak zawsze, podźwignięte w powietrze przez wierzchołki drzew, ciężka, czarna łata z
kryształami górskimi gwiazd, jak te w butach kowbojskich, które nosił pewien chrabąszcz majowy, Rachel Groom. - Nie mogę mieć do nikogo pretensji - powiedziała Hannah. - Sama jestem sobie winna. Każdy dokonuje własnych wyborów. Boże, potrzebuję papierosa. - Nic ci nie jest? - spytałam. - Nie. TAK. - Popatrzyła na mnie. - Jest mi przykro. - Może powinnyśmy wracać. - Nie, nie, ja... rozumiem, że uważasz mnie za wariatkę. - Wcale nie. I oczywiście w tej samej chwili, kiedy to powiedziałam, zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście nie jest obłąkana. - To nic złego, to, co ci muszę powiedzieć. Jeżeli już, to bardziej dla mnie. Dla mnie to okropne. Nie myśl, że o tym nie wiem. Zdaję sobie sprawę, że to odrażające tak żyć... och, widzę, że się przestraszyłaś. Przepraszam. Nie chciałam, żeby to tak wypadło, w środku zaczarowanego lasu... wiem, to takie średniowieczne. Ale inaczej nie dałoby się rozmawiać, żeby któreś z nich zaraz nie wyskakiwało: Hannah to, Hannah tamto, Boże, to naprawdę nie do zniesienia. - Co jest nie do zniesienia? - spytałam. Hannah jednak sprawiała wrażenie, jakby mnie w ogóle nie słyszała, jakby mówiła to wszystko do siebie. - Kiedy się zastanawiałam, jak mam to powiedzieć, Boże, jestem skończonym tchórzem. Żyję urojeniami. To chore. Potrząsnęła głową, zasłoniła oczy dłońmi. - Widzisz, są ludzie... słabi, delikatni, których kochasz i ranisz, a ja... jestem żałosna, prawda? Beznadziejna. Nienawidzę siebie. Nienawidzę... Pod wieloma względami nic bardziej nie przeraża młodego człowieka jak dorosły, który okazuje się nie dorosłym ani niczym z tych rzeczy, o których trąbi świat - zamiast być solidnym i odpornym, przecieka, rozkleja się. Poczułam się nagle, jakbym wróciła do pierwszej klasy i zobaczyła, jak za plecami ślicznej kukiełki podnosi się przyczepiony do niej ogromny humanoid. Broda jej się zmarszczyła, szarpana dziwnymi, tajemnymi emocjami. Nie płakała, ale kąciki ciemnych ust wygięły jej się w dół. - Czy posłuchasz tego, co mam do powiedzenia? - spytała głucho. Głos jej drżał jak staruszce, ale brzmiało w nim też dziecięce pragnienie. Podeszła do mnie bliżej, trochę za blisko, i wpiła się we mnie oczami. - Hannah...
- Obiecaj mi. Popatrzyłam na nią. - Dobrze. To ją jakby trochę uspokoiło. - Dziękuję ci. Znowu nabrała powietrza, ale się nie odezwała. - Czy chodzi o mojego tatę? - spytałam. Nie wiem, dlaczego z ust wyrwało mi się akurat to pytanie. Może nie otrząsnęłam się jeszcze do końca po historii z Kitty. Skoro tata potrafił tak gładko skłamać o tamtej sprawie, to mógł też skrywać inne brudne tajemnice dotyczące personelu St. Gallway. A może było to po prostu przyzwyczajenie, przez całe życie nauczycielki odciągały mnie na bok na szkolnych korytarzach, przy drabinkach, w stołówkach i szatniach i podczas gdy mnie serce skakało w piersi, bo spodziewałam się usłyszeć, że byłam niegrzeczna i czeka mnie surowa kara, że źle napisałam sprawdzian i zostanę na drugi rok w tej samej klasie, one, ku memu zdumieniu, nachylały się nade mną z poszarzałymi oczami i oddechem pachnącym kawą, i zadawały mi zwariowane pytania na temat taty (Czy pali papierosy? Czy jest żonaty? Kiedy najlepiej zadzwonić, żeby z nim porozmawiać?). Szczerze mówiąc, gdybym miała zaryzykować hipotezę, dlaczego jakaś nauczycielka w dziwnych okolicznościach odwołuje mnie na stronę, brzmiałaby ona: Tak czy inaczej na pewno chodzi o tatę. (Nawet on sam utwierdzał mnie w tym przekonaniu, kiedy na przykład kasjer był w wyjątkowo ponurym nastroju, tata utrzymywał, że z jego powodu, ponieważ wyładowując produkty na taśmę, przypadkowo spojrzał na niego trochę wyniośle. Kiedy padało, tata z pewnością czuł się za to odpowiedzialny). Nie potrafiłam jednak rozszyfrować reakcji Hannah. Patrzyła w ziemię, rozchyliła lekko usta, jakby była w szoku albo jakby mnie nie słyszała i zastanawiała się, co ma powiedzieć. I kiedy tak stałyśmy pośród nieskończonego musowania drzew, a ja czekałam, aż odpowie „Tak” albo „Nie”, albo „Nie bądź niemądra”, kilka metrów za naszymi plecami usłyszałam cichy, ale wyraźny ruch. Serce podeszło mi do gardła. Hannah momentalnie zapaliła latarkę i skierowała ją w stronę, skąd dobiegł odgłos. Ku memu przerażeniu snop światła naprawdę coś uchwycił, coś mignęło, chyba okulary, i w następnej sekundzie to coś rzuciło się do ucieczki; przedzierało się przez gałęzie, krzaki, liście i sosnowe igły i bez dwóch zdań uciekało na dwóch nogach. Byłam zbyt przerażona, żeby się ruszyć albo krzyczeć, ale Hannah zasłoniła mi usta ręką i trzymała ją, dopóki nie ucichły odgłosy ucieczki, aż pozostała tylko naga noc i drżenie wiatru
w gałęziach drzew. Hannah zgasiła latarkę i wcisnęła mi ją do ręki. - Nie zapalaj jej, chyba że nie będziesz miała wyjścia. Mówiła tak cicho, że prawie jej nie słyszałam. - Weź to też. - Włożyła mi do ręki gruby kawałek papieru, zorientowałam się, że to mapa. - Na wszelki wypadek. Nie zgub jej. Mam jeszcze jedną, ale tej też będę potrzebowała, kiedy wrócę. Zostań tu. I ani mru-mru. To się wydarzyło tak szybko. Ścisnęła mnie za ramię, potem puściła i ruszyła w kierunku tego czegoś, co się poruszało w ciemności, a w co bardzo chciałam wierzyć, że jest niedźwiedziem albo dzikiem - którymś z tych najbardziej rozpowszechnionych dzikich zwierząt lądowych, znanych z tego, że potrafią biegać z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i odedrzeć ludzkie mięso od kości szybciej niż kierowca ciężarówki może zjeść skrzydełko kurczaka. W głębi serca jednak wiedziałam, że to nie jest żadne zwierzę. Żadna książka nie mogła zatuszować tej prawdy, że to, co się czaiło za naszymi plecami, to był człowiek taki jak my, którego zoolog, Bart Stuart, nazywa w swoich Stworzeniach (1998) najbardziej bezwzględnym ze wszystkich zwierząt. - Zaczekaj! - Zamiast serca miałam pastę do zębów wyciśniętą do gardła. Ruszyłam za nią. - Dokąd idziesz? - Powiedziałam: zostań tu. Jej głos zabrzmiał tak szorstko i ostro, że aż mnie wmurowało w ziemię. - Założę, się, że to był Charles - dodała łagodniej. - Sama wiesz, jaki on jest zazdrosny. Nie bój się. Jej twarz w mroku była duża i poważna i chociaż się uśmiechała, a ten uśmiech wisiał w powietrzu niczym oprzędnica jesienna, wiedziałam, że tak naprawdę nie wierzy w to, cb mówi. Podeszła do mnie i pocałowała mnie w policzek. - Daj mi pięć minut. Słowa kłębiły mi się w gardle i w głowie, ale zostałam na miejscu bez słowa. Pozwoliłam jej odejść. - Hannah? Po minucie czy dwóch zaczęłam pochlipywać i wołać ją cichutko po imieniu. W ciemności słyszałam jeszcze jej kroki. Nagle uderzyła mnie myśl, że stoję zupełnie sama w środku dzikiej dżungli, a obojętny las szepcze mi bezdusznie do ucha, że prawdopodobnie tu umrę: samotna, roztrzęsiona, zagubiona. Zostanie po mnie tylko liczba w policyjnych
statystykach i zdjęcie klasowe ze sztucznym uśmiechem (miałam nadzieję, że nie wykorzystają tego z liceum w Lamego), opublikowane na pierwszej stronie lokalnej gazety, i artykuł na mój temat, przerobiony następnie na papier toaletowy albo wykorzystany do nauki czystości psa lub kota. Zawołałam ją kilka razy, ale nie odpowiedziała, a wkrótce przestałam słyszeć nawet jej kroki.
***
Nie wiem, jak długo czekałam. Miałam wrażenie, że trwa to całymi godzinami, ale noc furkotała nieprzerwanie dalej, więc może było to piętnaście minut. Dość dziwne, ale to właśnie była rzecz, która wydawała mi się najbardziej nie do zniesienia: nie wiedziałam, która jest godzina ani ile czasu upłynęło od odejścia Hannah. Zrozumiałam teraz, dlaczego Sharp Zulett, morderca skazany na więzienie, stwierdził w swojej zaskakująco gładko napisanej autobiografii, zatytułowanej Życie w Otchłani (1980) (którą niesłusznie uważałam kiedyś za rewelacyjną i bardzo melodramatyczną), że „w pchłami” - tak w więzieniu o zaostrzonym rygorze Lumgate pod Hartfordem nazywano celę bez okien, o powierzchni półtora metra na trzy - człowiek nie ma innego wyjścia, jak puścić linę Czasu, nauczyć się unosić bezwładnie w ciemności, żyć w niej. Inaczej oszaleje. Zacznie widzieć diabły. Jeden facet wyszedł z pchłami po dwóch dniach i wydłubał sobie oko (str. 131). Zrobiłam, co w mojej mocy, aby w niej żyć. Samotność osiadła na mnie ciężka jak to coś, co nakładają człowiekowi w czasie prześwietlania promieniami rentgena. Usiadłam na kłującej ziemi usłanej igłami sosen i po jakimś czasie stwierdziłam, że nie mogę nawet drgnąć. Chwilami zdawało mi się, że słyszę, jak wraca, ten cudowny odgłos ściółki chrzęszczącej pod jej nogami, ale to tylko drzewa obejmowały się ramionami. Ilekroć usłyszałam jakiś okropny dźwięk, którego nie potrafiłam zidentyfikować, wmawiałam sobie, że to nic innego tylko Teoria Chaosu, efekt Dopplera albo zasada nieoznaczoności Heisenberga zastosowane do ludzi zagubionych w ciemności. Powtórzyłam sobie w myślach zasadę nieoznaczoności Heisenberga chyba z tysiąc razy: iloczyn niepewności jednoczesnego poznania chwilowych wartości pędu p i położenia x nie może być mniejszy od stałej Plancka h podzielonej przez An. Z tego wynikał bardzo pocieszający wniosek, że moje niepewne położenie oraz zerowy pęd z niepewnym położeniem oraz niepewnym pędem Stwora Odpowiedzialnego za Wydawanie Odgłosów musiały się niejako
wyzerować i pozostawić mnie z czymś, co w świecie naukowym znane jest powszechnie jako „szerokozakresowa konsternacja”. U osoby pozostawionej na łasce losu w stanie skrajnego przerażenia przez ponad godzinę (co znowu jest pewnym przybliżeniem) strach staje się jej częścią, czymś w rodzaju trzeciej ręki. Człowiek przestaje go zauważać. Zastanawia się, co inni (ci, którzy - by użyć popularnego określenia - „nigdy nie pękają”) zrobiliby na jego miejscu. I swoje domysły wykorzystują jako wskazówki. Kiedyś na zakończenie swojego seminarium, zatytułowanego Krzesła do wynajęcia kwintesencja sztuki przetrwania w opresji, które poprowadził na Uniwersytecie Oklahomy w Flitch, tata powiedział, że w sytuacji zagrożenia jedna lub dwie osoby zostają Bohaterami, garstka Łotrami, a cała reszta Głupcami. „Spróbujcie nie zamienić się w głupawo uśmiechniętych idiotów, sparaliżowanych przez chęć, aby po prostu umrzeć, szybko i bezboleśnie. Chcieliby przewrócić się na drugi bok jak opos. Cóż, sami zdecydujcie: jesteście ludźmi czy nocnymi zwierzętami? Czy macie dość odwagi? Czy potraficie pojąć sens słów »Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy«? Jeśli jesteście pełnowartościowymi ludźmi, a nie wypełniaczem, nie styropianem, farszem do indyka na Święto Dziękczynienia, mierzwą ogrodową, musicie walczyć. WALCZYĆ! Walczyć za to, w co wierzycie”. (Wypowiadając to drugie „Walczyć”, grzmotnął pięścią w katedrę). Wstałam, kolana mi zesztywniały. Zapaliłam latarkę. Nie cierpiałam obskurnego światła, które emitował ten przyrząd. Miałam wrażenie, jakbym oświetlała nim orgię drzew, wychudłych, nagich ciał, pchających się jedno na drugie, aby się' ukryć. Małymi kroczkami ruszyłam w kierunku, gdzie, jak mi się zdawało, znikła Hannah. Idąc za snopem światła, udawałam sama przed sobą, że nie ja je prowadzę, tylko Bóg (z pomocą kilku znudzonych aniołów), nie dlatego, że w chwili rozterki mnie akurat wybrał spośród wszystkich innych, ale ponieważ to była leniwa noc i nie miał nikogo innego na radarze działu Wszechogarniająca Panika oraz Ludobójstwo. Co jakiś czas przystawałam i nasłuchiwałam, na paluszkach szerokim kołem obchodząc ponure myśli, że ktoś mnie śledzi, że jakiś obrzydliwy włóczęga o spiczastych zębach i piersi jak worek z piaskiem zgwałci mnie, zabije i generalnie skończę jako przejmujący znak zapytania w stylu Violet Martinez. Zamiast tego skupiłam się na mapie, którą dała mi Hannah. Była to laminowana karta z atlasu, na górze widniał napis „Park Narodowy Great Smoky Mountains”, na całej powierzchni aż gęsto było od podpisów i różnokolorowych plam, a każdy kolor oznaczał inną wysokość gór. „Wąwóz Cedar”, przeczytałam, Ośrodek Turystyczny w Gattlinburgu, góra Hatcher, „przełęcz Pretty Hollow”,
„2009 m n. p. m. „. Ponieważ jednak nie miałam bladego pojęcia, gdzie jestem, równie dobrze mogłam trzymać w ręku kartkę z Wally zwiedza świat. Mimo to poświeciłam sobie latarką i bardzo uważnie obejrzałam wszystkie te zakrętasy i napisy starannie wydrukowane wyraźną czcionką Times New Roman, wypieszczoną legendę, zobowiązania i zapewnienia, że w całym tym mętliku istnieje Ład i Wyższy Porządek Rzeczy, że te bezręczne i bezgłowe drzewa z całą pewnością gdzieś tu są - jakąś kropeczką na mapie, a mnie pozostało tylko powiązać je ze sobą, a wtedy niespodziewanie (może nawet w słabym błysku światła) noc się rozpłaszczy i podzieli na szparagowozielone kwadraciki, które zaprowadzą mnie z powrotem do domu, A3wdół; B12wprawo; D2prosto do taty. Nie mogłam się też opędzić od skojarzenia, że znalazłam się w swiatłokopii historii, o której Hannah wspominała nam jesienią (nie podała wtedy żadnych szczegółów, tylko gołe, kościste współrzędne tego, co się wydarzyło), o tej sytuacji w górach Adirondack, kiedy uratowała życie mężczyźnie ze złamanym biodrem. Opowiadała, że biegła i biegła, aż w końcu trafiła na obóz, gdzie ludzie mieli radio, co skłoniło mnie do rozkoszowania się w myślach nadzieją, że może ja również mogłabym trafić na Obozowiczów z Radiem, może nawet tacy Obozowicze z Radiem czyhają tuż za zakrętem. Im dłużej jednak szłam, a drzewa roiły się wokół mnie jak więźniowie domagający się jedzenia, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że mam taką samą szansę trafić na Obozowiczów z Radiem, jak na nowiutkiego forda wranglera zaparkowanego na środku polanki, z kluczykami i bakiem pełnym benzyny. Nikogo tu nie było, nikogo poza mną, gałęziami, ruchomymi piaskami ciemności. Nie mogłam się nadziwić, co za stuknięci ekolodzy ciągle narzekają na kurczenie się środowiska naturalnego i tym podobne, kiedy jest go wręcz w nadmiarze, zdecydowana nadwyżka środowiska naturalnego. Najwyższa pora, żeby ktoś tu przyszedł i zaczął je wycinać, postawił bary szybkiej obsługi i jak okiem sięgnąć parkingi, wielkie, rozległe i oświetlone przez całą dobę, jasne niczym sierpniowe popołudnie. W takim cudownym miejscu cienie nie skaczą za człowiekiem pogruchotane, tylko suną gładko długimi, starannymi liniami. Można wziąć kątomierz i bez najmniejszego trudu zmierzyć kąt między cieniem a swoimi stopami - równiutko trzydzieści stopni. Chodziłam tak chyba od godziny, robiąc wszystko, aby utrzymać głowę na rozklekotanej tratwie myśli i nie utonąć, kiedy po raz pierwszy usłyszałam ten odgłos. Był tak wyraźny, taki rytmiczny i pewny siebie, że cały ten smolisty świat dookoła mnie ucichł niczym grzesznik w kościele. Stałam bez ruchu i próbowałam odzyskać władzę nad własnym oddechem - odgłos brzmiał jak huśtające się dziecko. („Huśtające się dziecko” brzmi złowrogo, tres horrorfilmesque, ale ja nie słyszałam w tym dźwięku niczego
szczególnie przerażającego). I chociaż zdawało się to drwić ze zdrowego rozsądku, bez namysłu ruszyłam w stronę, skąd dochodził. Co jakiś czas odgłos zanikał, zastanawiałam się wtedy, czy mnie czasem słuch nie zwiódł, ale potem powracał, cicho, nieśmiało. Szłam dalej, światło latarki odpierało nacierające sosny, a ja usiłowałam odgadnąć, co to może być, i za wszelką cenę się nie bać, być pragmatyczna i silna jak tata i postępować zgodnie z jego Teorią Determinacji. Zaczęłam również myśleć jak pani Gershon od fizyki, która nigdy nie odpowiadała na pytania wprost, tylko podchodziła do tablicy i bez słowa, znudzona, wypisywała pięć do siedmiu punktów, które miały wyjaśnić dane zagadnienie. Zawsze stała pod kątem czterdziestu pięciu stopni do tablicy, ponieważ wstydziła się swojego tyłu. Tył pani Pameli Gershon to była cała historia; na czubku głowy widniał łysiejący placek, jasnobrązowe lub bure spodnie przylegały do ciała jak workowata druga skóra, zgniecione pośladki przypominały niedzielny kapelusz, na którym ktoś przypadkiem usiadł. Gdyby pani Gershon tu była, pomyślałam sobie, starałaby się przede wszystkim rzucić jak najwięcej światła na zjawisko tego dziwnego dźwięku, tego dziecka na huśtawce. Najpierw na samej górze tablicy napisałaby (musiała stawać na palcach i wyciągać wysoko rękę; wyglądała wtedy, jakby się wspinała na skałę): „Zjawisko dziecka na huśtawce w gęstym lesie” - siedmiopunktowe zastosowanie fizyki pojęciowej. Pierwszy punkt brzmiałby: „Budowa atomowa: zarówno dziecko na huśtawce, jak i sama huśtawka zbudowane są z maleńkich poruszających się cząsteczek”, natomiast ostatni: „Szczególna teoria względności: gdyby dziecko na huśtawce miało brata bliźniaka, który wszedłby na pokład statku kosmicznego i podróżował z prędkością zbliżoną do prędkości światła, bliźniak powróciłby na Ziemię młodszy od swojego brata na huśtawce”. Zrobiłam jeszcze jeden krok naprzód i odgłos znacznie przybrał na sile. Wyszłam na malutką polankę wybrukowaną sosnowym igliwiem i kruchymi krzewami, które drżały mi pod stopami. Odwróciłam się, żółte światło szurało i potykało się o pnie drzew jak kulka w ruletce, a potem znieruchomiało. Hannah wisiała szokująco blisko - na pomarańczowej linie owiniętej wokół szyi, jej stopy unosiły się metr nad ziemią. Światło latarki zelektryzowało wielkie oczy i zielone kwadraty na szachownicy koszuli. Wywieszony język, nadmuchana twarz i piana wokół ust wyglądały tak nieludzko, tak odrażająco. Do tej pory nie wiem, skąd na litość boską od razu wiedziałam, że to ona. Bo to nie była Hannah, to było coś nierealnego i potwornego, na ten widok żaden podręcznik ani żadna encyklopedia nie mogły mnie przygotować.
***
To, co się działo później, zostało szczelnie zamknięte w hermetycznej komórce pamięci. („Traumatyzacja świadka”, wyjaśniła później sierżant Fayonette Harper). Spędziłam wiele nieprzespanych nocy na próbach przypomnienia sobie, jak krzyczałam, upadałam i biegłam tak szybko, że uderzyłam o coś kolanem i rozcięłam je głęboko, aż trzeba je było zszywać, i jak zgubiłam mapę, której Hannah kazała mi pilnować tym suchym szeptem jak szelest papieru muskającego policzek. Znalazł mnie nazajutrz o szóstej czterdzieści pięć niejaki John Richards, lat czterdzieści jeden, który przyjechał z synem Ritchiem, lat szesnaście, łowić pstrągi. Głos zdarłam sobie do zera. Twarz i ręce miałam tak podrapane przez igły, obklejone błotem i krwią, że kiedy mnie zobaczyli (niedaleko szlaku Forkridge, czternaście kilometrów od szczytu Sugartop) siedzącą pod drzewem, wpatrzoną przed siebie martwym wzrokiem, ściskającą w ręku gasnącą latarkę, wzięli mnie w pierwszej chwili za jakieś leśne straszydło.
Lot nad kukułczym gniazdem Kiedy otworzyłam oczy, leżałam na łóżku, osłonięta ze wszystkich stron kotarami. Próbowałam coś powiedzieć, ale z mojego gardła wydobyło się tylko zgrzytanie. Od szyi po zielone wełniane skarpetki byłam przykryta białym flanelowym kocem. Miałam na sobie jasnoniebieską bawełnianą koszulę nocną w sprane żaglówki, a na lewym kolanie bandaż. Dookoła słychać było nieustający trajkot szpitalnego alfabetu Morse'a: piknięcia, brzęczenie, dzwonki, kliknięcia, wiadomość dla doktora Bullarda, żeby odebrał telefon na drugiej linii. Ktoś opowiadał o swojej ostatniej podróży z żoną na Florydę. W mojej lewej ręce pod kwadratowym kawałkiem gazy tkwiła igła (komar) podłączona cienką rurką do torebki z przezroczystym płynem, zawieszonym nad moją głową (jemioła). W głowie, a właściwie w całym ciele, czułam balon wypełniony helem. Wpatrywałam się w fałdy miętowej zasłony po lewej stronie. Zasłona szurnęła, weszła pielęgniarka i znów szurnęła zasłoną. Podpłynęła do mnie, zupełnie jakby nie szła na nogach, tylko jechała na wózku na kółkach. - O, widzę, że się obudziłaś - oświadczyła radośnie. - Jak się czujesz? Jesteś głodna? Nic nie mów. Usiądź i pozwól mi zmienić ten worek, a potem wezwę lekarza. Zmieniła worek nad moją głową i wypłynęła z kabiny. Czułam zapach lateksu i spirytusu. Patrzyłam w sufit na białe prostokąty upstrzone brązowymi cętkami jak lody waniliowe kawałkami czekolady. Ktoś pytał, gdzie są kule Johnsona. - Były podpisane, kiedy przyszedł. Jakaś kobieta się śmiała. - Jestem mężatką od pięciu lat. Sztuka polega na tym, żeby się zachowywać, jakby to była twoja pierwsza randka. - Macie dzieci? - Staramy się. Kolejne szurnięcie i zza zasłony wyłonił się niski lekarz z szopą dziewczęcych kruczoczarnych włosów. Na jego szyi wisiał plastikowy identyfikator z rozmazanym zdjęciem, na którym miał skórę koloru papryki jalapeno, kodem kreskowym i nazwiskiem THOMAS C. SPRIT, ODDZIAŁ INTENSYWNEJ TERAPII. Kiedy do mnie podchodził, szeroki biały fartuch poszybował za nim kapryśnie.
- Jak się czujemy? - spytał. Spróbowałam powiedzieć „dobrze”, ale mój głos zabrzmiał jak nóż rozsmarowujący dżem na przypalonym toście. Lekarz jednak skinął głową ze zrozumieniem, jak gdyby doskonale porozumiewał się tym samym językiem. Nabazgrał coś na karcie szpitalnej, którą trzymał w ręku, po czym poprosił mnie, żebym usiadła i oddychała powoli i głęboko, zaczął mi przytykać stetoskop do różnych miejsc na plecach. - Wygląda na to, że wszystko w porządku - powiedział ze zmęczonym sztucznym uśmiechem. Zaszumiał bielą i zniknął w podmuchu powietrza. I znowu patrzyłam w ponure, miętowe zasłony. Drżały jakby przestraszone za każdym razem, kiedy ktoś przechodził obok nich po drugiej stronie. Zadzwonił telefon, ktoś szybko odebrał. Rozległ się pisklęcy pisk rozchybotanych kółek - to nosze przejechały korytarzem. - Rozumiem, szanowny panie. Była wyczerpana, odwodniona i przemarznięta, ale nie stwierdziliśmy hipotermii. Skaleczyła się w kolano i podrapała. Przeżyła szok. Chcę ją tu zatrzymać jeszcze przez kilka godzin, dać jej coś do zjedzenia. Potem zobaczymy. Wypiszemy receptę na kolano i na pewno jakiś łagodny środek uspokajający. Szwy zdejmiemy za tydzień. - Pan mnie nie rozumie. Nie mówię o szwach. Pytam, przez co przeszła. - Tego nie wiemy. Powiadomiliśmy park. Ekipa ratunkowa jest już... - Gówno mnie obchodzi ekipa ratunkowa... - Szanowny panie... - Przestań mi pan tu wyjeżdżać z tym „szanownym panem”. Chcę się zobaczyć z córką. Chcę jej przynieść coś do jedzenia. Chcę jej załatwić przyzwoitą pielęgniarkę, nie te świnki morskie, które mogą przyprawić dzieci o infekcję uszu. Ona musi wrócić do domu i odpocząć, a nie wywnętrzać się z tego, co przeszła, przed jakimś błaznem, jakimś osłem, który nie skończył szkoły średniej i nie zauważyłby motywu przestępstwa, nawet gdyby go kopnął w tylek. Nie pozwolę narażać córki na taki stres tylko dlatego, że niedouczone policyjne niedojdy nie potrafią same rozwikłać sprawy. - Drogi panie, to jest rutynowe postępowanie w tego rodzaju niefortunnych wypadkach... - „Niefortunnych”? - Chciałem powiedzieć.... - Niefortunny wypadek to pan masz, jak się panu wysypie oranżada w proszku na biały dywan. Albo jak pańska żona zgubi kolczyk, to wtedy jest „niefortunny wypadek”!
- Zapewniam pana, że jeżeli pańska córka nie będzie chciała rozmawiać z policją, to nikt nie będzie jej do tego nakłaniał. Daję panu słowo. - Będzie pan musiał dać z siebie trochę więcej niż słowo, panie doktorze... jak tam to idzie? Spryt? - Przez „i”. Nazywam się Sprit. - Co to jest? Pseudonim artystyczny czy co? Sturlałam się z łóżka i uważając, by nie powyrywać rurek z lekarstwami i przewodów, którymi moja klatka piersiowa połączona była z jakimiś urządzeniami, podeszłam kilka kroków do zasłony. Łóżko niechętnie poszurało za mną. Wyjrzałam na zewnątrz. Przy wielkim sześciokątnym pulpicie pośrodku oddziału intensywnej terapii stał tata w sztruksowej marynarce. Siwoblond włosy opadły mu na czoło, co zdarzało się zwykle podczas wykładów, twarz miał poczerwieniałą. Przed nim Biały Fartuch ze splecionymi dłońmi kiwał głową. Na lewo od nich przy pulpicie siedziały Kędzierzawowłosa, a u jej boku Szminka Pomarańcz Marsowy, obie wlepiały oczy w tatę, jedna przyciskała słuchawkę telefonu do różowej szyi, druga udawała, że studiuje jakieś notatki na bloku z klipsem, ale widać było, że zwyczajnie podsłuchuje. - Tato - wychrypiałam. Usłyszał mnie od razu. Oczy zrobiły mu się okrągłe. - Jezu Chryste - wybełkotał.
***
Jak się okazało, chociaż zupełnie tego nie pamiętałam, byłam prawdziwym Gościem Talk-Show Johna Richardsa i jego syna, kiedy taszczyli mnie prawie kilometr do swojego pickupa niczym bezwładną brankę. (Biały Fartuch uczynnie wyjaśnił, że jeśli chodzi o pamięć, to mogę się spodziewać „wszystkiego i niczego”, zupełnie jakbym się po prostu uderzyła w głowę, jakby nie przydarzyło mi się nic więcej niż zderzenie czołowe). Podałam Richardsom imię, nazwisko i numer telefonu - wyobrażam sobie, że musiałam to mówić głosem naładowanym energią i zwęglonym jak ktoś, kogo trafił piorun (ponad sto milionów woltów żywego prądu): z rozszerzonymi źrenicami, układając słowa w rozłupane drzazgi zdań. Powiedziałam, że byłam na biwaku w Great Smoky Mountains i że wydarzyło się coś złego. (Naprawdę użyłam słowa „złego”). Nie odpowiadałam na żadne konkretne pytania, nie potrafiłam powiedzieć, co się dokładnie stało, poza tym, że „Ona
odeszła”, co powtarzałam w kółko przez całe czterdzieści pięć minut drogi do Szpitala Rejonowego okręgu Sluder. Ten ostatni szczegół był wyjątkowo niepokojący, ponieważ gdy miałam pięć lat, śpiewaliśmy z tatą w podróży ponurą piosenkę dla dzieci o takim właśnie tytule, Ona odeszła. Nauczyłam się jej w przedszkolu pani Jetty w Oxfordzie w stanie Missisipi, a śpiewało się ją na uniwersalną melodię Oh, My Darling Clementine: Och, odeszła, już jej nie ma, ma dziewczyna w rzece tonie/Poszła pływać i zniknęła, i wypłynie w Babilonie. (Tata dowiedział się tego wszystkiego, nawiązując silne więzi z moimi rycerzami w lśniących zbrojach w poczekalni Oddziału Intensywnej Terapii, i chociaż wyszli, zanim się obudziłam, wysłaliśmy im później z tatą list z podziękowaniami i nowiutki sprzęt wędkarski za trzysta dolarów, kupiony w ciemno w sklepie Przynęta w Dziesiątkę). Dzięki osobliwej jasności umysłu, jaką wykazywałam w drodze do szpitala, lekarze mogli niezwłocznie skontaktować się z tatą i powiadomić dyżurnego strażnika parku, niejakiego Roya Withersa, który natychmiast przystąpił do przeszukiwania okolicy. Z tego samego powodu policja okręgu Burns przysłała do szpitala funkcjonariusza Gerarda Coxleya z patrolu, aby mnie przesłuchał. - Wszystko załatwiłem - oświadczył tata. - Z nikim nie będziesz musiała rozmawiać. I znowu leżałam za miętową zasłoną, w gąbczastym łóżku, zmumifikowana ogrzewanymi flanelowymi kocami i ręką sztywną jak wycior do fajki próbowałam jeść kanapkę z indykiem i ciastko czekoladowe, które Szminka Pomarańcz Marsowy przyniosła mi z bufetu. Moja głowa przypominała kolorowy balon ze starej wersji W 80 dni dookoła świata. Miałam wrażenie, że mogę się tylko gapić bezmyślnie na zasłonę, żuć, przełykać i popijać kawą, którą przyniosła mi Kędzierzawowłosa, zgodnie ze ścisłymi instrukcjami taty („Blue lubi kawę z odtłuszczonym mlekiem i bez cukru. A ja czarną”). Gapić się, żuć, przełykać. Gapić się, żuć, przełykać. Tata siedział przy łóżku po lewej stronie. - Nic ci nie będzie - mówił. - Moja dziewczynka to mistrzyni. Niczego się nie boi. Za godzinę zabierzemy cię do domu. Wypoczniesz i będziesz zdrowa jak ryba. Wiedziałam, że ten trumanowski ton głosu, te uśmiechy a la Kennedy, te cheerleaderkowe okrzyki nie mnie miały podnieść na duchu, tylko jego samego. Nie miałam mu tego za złe. Dostałam przez plastikowe rurki sporą dawkę środka uspokajającego, więc czułam się zbyt błogo, abym mogła w pełni zrozumieć jego niepokój. Gwoli wyjaśnień: tata nie wiedział, że wyjeżdżamy na biwak, powiedziałam mu, że spędzę weekend u Jade. Nie chciałam go oszukiwać, zwłaszcza wobec jego nowej, mcdonaldowskiej postawy pedagogicznej („Zawsze otwarci, zawsze do usług”), tylko że on gardził wszelkimi
rozrywkami na świeżym powietrzu, jak biwaki, narty, górskie rajdy rowerowe, lotniarstwo, lotniarstwo z łodzią motorową, skoki spadochronowe, a jeszcze bardziej tymi „tępymi mułami”, którzy je uprawiali. Nie miał najmniejszej ochoty stawać oko w oko z Lasem, Oceanem,
Górą czy Rozrzedzonym Powietrzem,
jak wyszczególniał w artykule
Nieposkromiona ludzka pycha znamieniem współczesnej cywilizacji, opublikowanym w 1982 roku w przestarzałym już dziś czasopiśmie „Zdrowe poglądy”. A oto fragment paragrafu czternastego, poświęconego kompleksowi Zeusa: „Egocentryczny Człowiek pożąda nieśmiertelności i w tym celu rzuca się na rozmaite fizyczne wyzwania, z zapałem pcha się w sytuacje, które przywodzą go o włos od śmierci, tylko po to, aby zaznać egocentrycznego »smaku zwycięstwa« czy tak zwanego »spełnienia«. Jest to uczucie ulotne i z gruntu fałszywe, gdyż władza Natury nad człowiekiem jest absolutna. Właściwym miejscem człowieka nie są ekstremalne warunki, gdzie - spójrzmy prawdzie w oczy - jest słaby i bezradny jak pchła, lecz w PRACY: przy wznoszeniu budowli, w rządzie, przy stanowieniu praw i wydawaniu rozporządzeń. To w pracy człowiek powinien szukać sensu życia, a nie w samolubnych, pseudoheroicznych wyprawach bez tlenu na Everest, aby zmierzyć się ze śmiercią, a przy okazji narażać również życie biednych Szerpów”. W związku z paragrafem czternastym nie pisnęłam tacie ani słowa o biwaku, ponieważ zwyczajnie by mnie nie puścił, a chociaż sama też nieszczególnie miałam ochotę jechać, to jednak tym bardziej nie miałam ochoty pozwolić, aby wszyscy Błękitni pojechali beze mnie i beze mnie przeżywali odjazdowe przygody. (Nie miałam pojęcia, jaki z tego wyjdzie „odjazd”). - Jestem z ciebie dumny - oznajmił tata. - Tatusiu - zdołałam tylko wyskrzypieć. Dotknęłam jego ręki, która zareagowała niczym mimoza, tylko odwrotnie: otworzyła się. - Wszystko będzie dobrze, chmurko. Będziesz twarda jak rydz. - Zdrowa jak rydz - chrypnęłam. - Zdrowa jak rydz. - Obiecujesz? - Oczywiście, że obiecuję.
***
Godzinę później głos zaczął mi po cichu wracać. Nowa pielęgniarka, Surowa Brew (podstępnie porwana przez Biały Fartuch z innego piętra szpitala, aby ugłaskać tatę), zmierzyła mi ciśnienie i tętno („Wszystko się ułoży”, orzekła i wyburczała z sali). Chociaż było mi przytulnie jak ślimakowi w muszli w słonecznym świetle szpitalnych świetlówek, przy dźwiękach pikania, klikania i pisków, kojących jak podwodne dźwięki oceanu, które słyszy się, nurkując z rurką, zauważyłam, że moje wspomnienia z minionego wieczoru zaczynają wykazywać oznaki życia. Popijałam kawę i nasłuchiwałam gderliwego burczenia jakiegoś mężczyzny, który po drugiej stronie zasłony dochodził do siebie po ostrym ataku astmy („Muszę wracać do domu i nakarmić psa”. „Jeszcze tylko pół godziny, panie Elphinstone”), gdy nagle uprzytomniłam sobie, że cichcem, na paluszkach, do mojej głowy wkradła się Hannah; nie taka, jaką ją widziałam w lesie, dobry Boże, nie, tylko jak siedzi w jadalni w swoim domu, słucha, co mówimy, przekrzywia głowę, pali papierosa, a potem bezlitośnie dusi go na talerzyku. Wpadła mi do głowy myśl o jej piętach drobny szczegół, który niewiele osób zauważało: niekiedy były czarne i tak wysuszone, że przypominały asfalt. - Kochanie? Co się stało? Powiedziałam tacie, że chcę porozmawiać z policjantem. Zgodził się niechętnie i dwadzieścia minut później opowiadałam funkcjonariuszowi Coxleyowi wszystko, co mogłam sobie przypomnieć. Zgodnie z relacją taty Gerard Coxley czekał cierpliwie w poczekalni Oddziału Intensywnej Terapii ponad trzy godziny i paplał o pierdołach z pielęgniarką i innymi pacjentami, popijał dietetyczną pepsi i czytał „Cruising Ridera”. „Po jego zafascynowanej minie widać było, że to jego tajemna książeczka do nabożeństwa”, poinformował mnie tata z niesmakiem. Najwyraźniej jednak cierpliwość godna martwej natury okazała się dominującą cechą charakteru Gerarda Coxleya (zob.: Owoce pestkowe, mięsiste i suszone, Swollum, 1982). Siedział na niebieskim, plastikowym krześle, które przyniosła dla niego Surowa Brew, długie patykowate nogi skrzyżował po kobiecemu. Oparł sobie zieloną podkładkę z notesem na lewym udzie i na tej kołyszącej się powierzchni zapisywał DRUKOWANYMI LITERAMI z prędkością pestki jabłka wypuszczającej pędy. Po czterdziestce, z potarganą czupryną kasztanowych włosów i sennym, zmrużonym spojrzeniem ratownika w ostatnich dniach sierpnia, funkcjonariusz Gerard Coxley był mistrzem skrótów, kwintesencji i lapidarności. Leżałam oparta o poduszki (tata w nogach łóżka stał Coxleyowi nad głową i ani na moment nie spuszczał go z oka) i starałam się ze wszystkich sił opowiedzieć policjantowi wszystko, co pamiętałam. Kiedy jednak kończyłam zdanie - bardzo złożone, pełne bezcennych szczegółów, z takim bolesnym trudem wydobyte z
mrocznych kopalni na światło dzienne, ponieważ cała niedawna przeszłość wydawała się teraz nierealna: każde wspomnienie jakby wyreżyserowane przez pana DeMille'a, oświetlone punktowo, dodane efekty specjalne, pirotechniczne, atmosferyczne, jaskrawy makijaż... Po tym wszystkim Gerard Coxley potrafił zapisać jedno, może dwa słowa. ST.
GALLWAY
SZEŚCIORO
DZIECIAKÓW
HANA
SCHNEDER
NAUCZYCIELKA NIE ŻYJE? SUGARTOP VIOLET MARTINEZ. Potrafiłby każdą fabułę Dickensa skrócić do haiku. - Jeszcze tylko kilka pytań - powiedział, mrużąc oczy na swój cummingsowski wiersz. - A kiedy przyszła i znalazła mnie w lesie - ciągnęłam - miała przyczepioną do pasa dużą saszetkę, której wcześniej tam nie było. Zanotował pan to? - Jasne. SASZETKA. - A ten człowiek, który za nami szedł, chcę powiedzieć, że to był mężczyzna, ale nie wiem. Nosił duże okulary. Nigel, jeden z dzieciaków, które z nami były, nosi okulary, ale to nie był on, jestem tego pewna. On jest bardzo drobny i nosi malutkie okulary. Tamten człowiek był duży i miał duże okulary. Jak denka od butelek. - Aha. DENKA OD BUTELEK. - Chcę to podkreślić - dodałam. - Hannah chciała mi coś powiedzieć. Coxley skinął głową. - Dlatego odciągnęła mnie na bok od ogniska. Ale nie zdążyła mi powiedzieć, co to było, bo wtedy usłyszałyśmy tego człowieka gdzieś niedaleko nas i ona poszła go poszukać. Z mojego głosu został już tylko podmuch wiatru, a w najbardziej emocjonalnych momentach prąd strumieniowy, mimo to świszczałam dalej, nie zważając na zatroskany mars na czole taty. - Tak, tak, mam wszystko. OGNISKO. Funkcjonariusz Coxley popatrzył na mnie i uniósł rambutanowe brwi, jakby nigdy w życiu nie miał do czynienia z takim świadkiem jak ja. Bo prawdopodobnie nie miał. Coś mi mówiło, że doświadczenie funkcjonariusza Coxleya w kwestii naocznych świadków oscylowało nie tyle wokół morderstw, czy nawet rabunków, co raczej wypadków samochodowych. Piąte z serii jego pytań (zadane takim martwym tonem, że przed oczami od razu widziało się Kwestionariusz Przesłuchania Naocznego Świadka przypięty pinezką do tablicy informacyjnej komisariatu tuż obok formularza zgłoszeniowego na Pięćdziesiąty Drugi Doroczny Weekendowy Okrągły Stół Poświęcony Kradzieżom Samochodów oraz Kącika Towarzyskiego, gdzie swoje ogłoszenia - do dwudziestu ośmiu słów - wieszają resortowi Samotni i Samotne) było kompletnie dobijające:
- Czy zauważyła pani jakieś problemy na miejscu zdarzenia? Chyba miał nadzieję, że powiem „Niedziałająca sygnalizacja świetlna” albo „Gęsta roślinność zasłaniająca znak stopu”. - Znaleźliście kogoś z moich kolegów? - spytałam. - Pracujemy nad tym - odparł Coxley. - A co z Hannah? - Tak jak powiedziałem, wszyscy wykonują swoje obowiązki. - Przejechał strąkowatym palcem po zielonej podkładce. - Czy może mi pani powiedzieć coś więcej o swoich stosunkach z... - Pracowała jako nauczycielka w naszej szkole - powiedziałam. - W St. Gallway. Ale dla nas była kimś więcej. Przyjaciółką. Wzięłam głęboki oddech. - Mówi pani o... - O Hannah Schneider. Tam jest „i” w jej nazwisku. - Ach tak, „i”. - Nie wiem, czy pan to zrozumiał: to ją widziałam... - Dobrze - powiedział Coxley, kiwając głową i zapisując. Dobrze. PRZYJACIÓŁKA. W tym momencie tata widocznie uznał, że mam już dosyć, ponieważ wpił w Coxleya przeszywające spojrzenie, po czym, jakby podjął nagle decyzję, podniósł się z miejsca, gdzie siedział w nogach łóżka (zob.: „Picasso w Le Lapin Agile” w: Uszanować diabła, Hearst 1984, str. 148). - Myślę, że wszystko już wiesz, drogi Poirocie - odezwał się. - Jestem pod wrażeniem pańskiej metodycznej pracy. - Że co? - spytał funkcjonariusz Coxley, marszcząc brwi. - Przywrócił mi pan wiarę w nasze siły bezpieczeństwa. Ileż to lat na służbie, drogi Holmesie? Dziesięć? Dwanaście? - A, eee... idzie osiemnasty. Tata z uśmiechem pokiwał głową. - Imponujące. Uwielbiam ten wasz żargon: lewizna, PZ, bransolety, zero-xxxjeden, zgłoś się, dobrze mówię? Proszę mi wybaczyć, za dużo się naoglądałem Colombo. Do dziś żałuję, że nie wybrałem tego szlachetnego zawodu. Mogę zapytać, jak się pan znalazł w policji? - Za ojcem. - Ależ to wspaniałe.
- A on za swoim ojcem. U nas to idzie od pokoleń. - Gdyby mnie ktoś zapytał, uważam, że za mało młodych ludzi wstępuje w szeregi służb porządkowych. Najbystrzejsze dzieciaki chcą robić zawrotne kariery. I co? Czy są dzięki temu szczęśliwi? Szczerze wątpię. Potrzebujemy rzetelnych, inteligentnych ludzi, którzy mają głowę na karku. . - To samo ciągle mówię. - Naprawdę? - Kolega mojego syna pojechał do Bryson City. Pracował tam w banku, ale nie znosił swojej roboty i wrócił tutaj. Wziąłem go do siebie. Powiedział, że nigdy nie czuł się taki szczęśliwy. Ale do tego trzeba specjalnych ludzi, z charakterem. Nie każdy... - Naturalnie, że nie - potwierdził tata, kiwając głową. - Na przykład mój kuzyn. Zupełnie się nie nadawał. Nie miał do tego nerwów. - Mogę to sobie wyobrazić. - Z miejsca potrafię powiedzieć, czy ktoś się nadaje do tej roboty. - Serio? - Jasne. Kiedyś zatrudnili jednego gościa ze Sluder. Wszyscy w wydziale uważali, że jest świetny. Oprócz mnie. Wystarczyło mi, że spojrzałem mu w oczy i wiedziałem, że nie ma tam tego czegoś. Dwa miesiące później uciekł z żoną takiego porządnego faceta z wydziału śledczego. - No proszę, jak to nigdy nic nie wiadomo - westchnął tata i spojrzał na zegarek. - No cóż, chętnie bym z panem jeszcze pogawędził, ale... - E, no tak... - Tutejszy lekarz, wygląda na dobrego fachowca, uważa, że Blue powinna wrócić do domu i dobrze wypocząć, poczekać, aż wróci jej głos. Będziemy wyglądali wieści o pozostałych. - Wyciągnął dłoń. - Wiem, że jesteśmy w dobrych rękach. - Dziękuję - powiedział Coxley, wstając z krzesła i ściskając tacie dłoń. - To ja panu dziękuję. Zapewne skontaktuje się pan się nami w domu, gdyby pojawiły się jakieś dodatkowe pytania? Ma pan nasz numer telefonu? - Co...? A tak, mam. - To świetnie - skomentował tata. - Proszę zadzwonić, gdybyśmy mogli jeszcze jakoś pomóc. - Oczywiście. Życzę państwu powodzenia. - I wzajemnie, Marlowe. Po czym, nim funkcjonariusz Coxley zdołał się zorientować, co się dzieje, zanim
nawet ja zdołałam się zorientować, co się z nim stało, już go nie było.
Sto lat samotności W wyjątkowo poważnych okolicznościach, kiedy człowiek staje się świadkiem czegoś nieuchronnego, na przykład czyjejś śmierci, coś wewnątrz niego na zawsze zmienia swoje miejsce. Gdzieś (wyobrażam sobie, że w mózgu i układzie nerwowym) tkwi zadra, przeszkoda, opóźnienie, krótko mówiąc, mały problem techniczny. Ci zaś, którzy nie mieli w życiu takiego pecha, niech wyobrażą sobie najszybszego ptaka na świecie, sokoła wędrownego, falco peregrinus, jak wspaniale nurkuje ku swojej ofierze (niczego niepodejrzewającemu gołębiowi) z prędkością czterystu kilometrów na godzinę, gdy nagle, kiedy jego szpony już majązadać śmiertelny cios, zaczyna mu się kręcić w głowie, traci koncentrację, wpada w korkociąg, „dwa straszydła na trzeciej, przerwa, przerwa, Zorro dopadł twojego skrzydłowego”, ledwo udaje mu się wyhamować, podciąga w górę, odzyskuje równowagę i szybuje wstrząśnięty na najbliższe drzewo, żeby ochłonąć i jakoś się pozbierać. Nic mu się nie stało, a mimo to od tej pory aż do końca życia, przez te dwanaście czy piętnaście lat nigdy już nie zapikuje z taką samą prędkością i takim samym zapamiętaniem jak inne sokoły. Zawsze już pozostanie trochę dziwakiem, zawsze będzie z nim coś nie tak. Biologicznie rzecz biorąc, ta nieodwracalna zmiana, chociaż nieznaczna, nie miała prawa w ogóle się dokonać. Weźmy taką gmachówkę cieślę: kiedy podczas pracy padnie jedna mrówka, w ciągu trzydziestu sekund jej martwe ciało zostaje podniesione, wyciągnięte z gniazda i rzucone na stertę śmieci złożonych głównie z ziaren piasku i kurzu (zob. : Wszystkie moje dzieci, czyli audiencja u królowej mrówek, Strong, 1989, str. 21). Podobnie jest ze ssakami. Samotna tygrysica broni swoich małych przed przygodnie napotkanym samcem, ale kiedy zostaną zabite, bez wahania przewróci się na plecy i będzie z nim spółkować (zob. : Duma, Stevens-Hart, 1992, str. 112). Naczelne opłakują swoich zmarłych: Żadne stworzenie nie przeżywa żałoby tak głęboko jak szympans, twierdzi Jim Harry w Wytwórcach narzędzi (1980), ale żal ten ogranicza się do członków najbliższej rodziny. Powszechnie wiadomo, że samce szympansów zabijają nie tylko swoich bezpośrednich rywali, ale również młode i chore zwierzęta, zarówno obce, jak i z własnego stada, a niekiedy nawet zjadają je bez żadnego widocznego powodu (str. 108). Chociaż starałam się ze wszystkich sił, nie potrafiłam powiedzieć sobie: c 'est la vie i zdobyć się na tę zimną krew właściwą królestwu zwierząt. Przez kolejne trzy miesiące
cierpiałam na chroniczną bezsenność. I nie mówię o tym słodkim, romantycznym czuwaniu w niecierpliwości oczekiwania na poranek i umówioną schadzkę z ukochanym w ukrytej altanie. Nie, nie, to, co ja przeżywałam, to były obmierzłe, śliskie katusze, kiedy poduszka z wolna zamienia się w kłodę drewna, a pościel przypomina bagniska Parku Narodowego Everglades. W ciągu pierwszej nocy po moim powrocie do domu ze szpitala nie znaleziono ani Hannah, ani Jade, ani nikogo z pozostałych. Podczas gdy deszcz ględził o szyby, ja ze wzrokiem wlepionym w sufit sypialni wsłuchiwałam się w to nowe uczucie w piersi, wrażenie, że zapadają się jak stary chodnik. Moje myśli miotały się po ślepych uliczkach, najbardziej szaleńcza z nich przypominała marzenie producenta filmowego, nieposkromione, acz wysoce nieproduktywne pragnienie, aby wyciąć ostatnie czterdzieści osiem godzin życia, zwolnić reżysera (który najwyraźniej sam nie wiedział, co robi), wprowadzić zasadnicze poprawki w scenariuszu i dopiero wtedy jeszcze raz na nowo nakręcić wszystkie ujęcia. Nie mogłam ścierpieć samej siebie siedzącej bezpiecznie w tych ciepłych, wełnianych skarpetkach i granatowej flanelowej piżamie kupionej w dziale młodzieżowym Stickleya. Nie znosiłam nawet kubka z herbatą „orange blossom”, którą tata postawił na połu-xxxdniowoxxxzachodnim rogu mojego stolika nocnego. (Na kubku widniał napis: „Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj” i tkwił tam uporczywie jak nieprzekłuty pęcherz). Moje szczęśliwe wybawienie przez Richardsonów przypominało bezzębnego brata stryjecznego, który w dodatku pryska śliną w czasie mówienia - było tak samo wyjątkowo krępujące. Nie chciałam być Otto Frankiem, Anastazją czy Trevorem Rees-Jonesem. Chciałam być razem z pozostałymi Błękitnymi, przechodzić przez to, przez co oni przechodzili. Biorąc pod uwagę mój stan rozchwiania psychicznego, trudno się dziwić, że wkrótce po tragicznie zakończonym biwaku wdałam się w gorzki, denerwujący i zupełnie niesatysfakcjonujący romans, który wypełnił mi dziesięć dni ferii wiosennych. Ona była nijaką, kapryśną kochanką, dwugłowym hermafrodytą, znaną skądinąd jako lokalne Wiadomości 13 telewizji WQOX. Zaczęłam się z nią widywać trzy razy dziennie (Pierwsze wiadomości o 5. 00, Wiadomości 13 o 17. 30, Nocne wiadomości o 23. 00) i w ciągu dwudziestu czterech godzin swoją nakręconą gadką, poduszkami na ramionach, nibybłyskotliwymi komentarzami i przerwami na reklamy (nie wspominając o tym sztucznym słońcu nieustannie zachodzącym za plecami) zawróciła mi bezceremonialnie w mojej i tak już oszołomionej głowie. Nie mogłam jeść, nie mogłam nawet próbować spać, jeśli nie opatrzyłam dnia suplementem jej półgodzinnego programu o 6. 30, 9. 00, w południe i o 00. 30. Jak wszystkie romanse, tak i nasz zaczął się od wielkich oczekiwań.
- Przechodzimy teraz do wiadomości lokalnych - powiedziała Cherry Jeffries. Miała orzechowe oczy, usta rozciągnięte w uśmiechu jak gumka do włosów i gęste blond włosy do ramion nasadzone na głowę jak skuwka na długopis i ubierała się w landrynkowe róże. Nazywa się „Przedszkole Wschodzącego Słońca”, ale wydział spraw socjalnych żąda, aby słońce nad nim zaszło, a to z powodu licznych zarzutów o zaniedbania. - Właściciele restauracji protestują przeciwko podniesieniu stawek podatkowych przez ratusz - zaćwierkał Norvel Owen. Jedyną cechą wyróżniającą Norvela była typowa dla mężczyzn łysina, przypominająca szwy na czapce baseballowej. Uwagę zwracał również jego krawat w małże, ostrygi, tudzież inne bezkręgowce. - Podzielimy się z państwem refleksją na temat tego, jak odbije się to na naszych sobotnich kolacjach w mieście. O tym już wkrótce. Na ekran wyskoczył zielony kwadrat i zawisł nad ramieniem Cherry niczym dobry pomysł: POSZUKIWANIA. - Najpierw jednak nasz najważniejszy temat - ciągnęła Cherry. - Nadal trwają intensywne poszukiwania pięciorga uczniów miejscowego liceum oraz ich nauczycielki, zaginionych w Parku Narodowym Smoky Mountain. Władze parku zostały zaalarmowane dziś rano, kiedy dwaj mieszkańcy okręgu Yancey znaleźli szóstą członkinię szkolnej wycieczki nieopodal drogi 441. Uczennicę odwieziono do miejscowego szpitala na obserwację, skąd po południu została wypisana do domu w stanie dobrym. Szeryf okręgu Sluder poinformował, że grupa uczniów z nauczycielką weszła na teren parku w piątek po południu z zamiarem rozbicia obozu na weekend, po czym zaginęli. Deszcz, wiatr i gruba warstwa chmur ograniczają widoczność i utrudniają poszukiwania ekipie ratunkowej. Na szczęście temperatura utrzymuje się znacznie powyżej zera, więc strażnicy parku oraz policja wierzą, że istnieją duże szanse na odnalezienie pozostałych osób całych i zdrowych. Całym sercem jesteśmy z rodzinami zaginionych oraz wszystkimi ludźmi zaangażowanymi w poszukiwania. Spojrzała na pustą kartkę leżącą na niebieskim plastikowym biurku, po czym znowu podniosła głowę. - Ludzie szaleją z radości w ogrodzie zoologicznym Ośrodka Wiejskiego Karoliny Północnej, gdzie pojawił się nowy kucyk. - Oczywiście nie jest to zwyczajny kucyk - zaszczebiotał Norvel. - Mackenzie reprezentuje najrzadszą na świecie, jak twierdzą jego opiekunowie, rasę koników Falabella. Pochodzą z Argentyny i osiągają zaledwie sześćdziesiąt centymetrów wysokości. Możecie
państwo pojechać i obejrzeć małego Maca na własne oczy w zagrodzie dla źrebiąt. - Zdarza się co roku - poinformowała Cherry - a jej powodzenie zależy od WAS. - Niebawem szczegóły operacji „Droga Krwi” - uzupełnił Norvel. Do następnego ranka moje przelotne zauroczenie przerodziło się w prawdziwą obsesję. I nie tylko na wiadomości czekałam z taką niecierpliwością, chociaż nadal nie nadchodziły żadne wieści o odnalezieniu kogoś z Błękitnych, o tym, że Hannah żyje i nic jej nie jest, że to tylko Strach (znany ze swych halucynogennych właściwości) wyczarował to wszystko, co widziałam i słyszałam. Zarówno Cherry, jak i Norvel mieli w sobie coś przykuwającego (nazywałam ich Czarnobylem), sprawiali, że wytrzymywałam sześć godzin rozmaitych talk-xxxshow (jeden tytuł szczególnie zwracał uwagę: Z żaby książę, czyli niezwykłe męskie makijaże) oraz reklam środków czyszczących, w których gospodynie domowe zawsze miały za dużo plam, za dużo dzieci i zawsze za mało czasu i wyczekiwałam na drugie wejście Cherry i Norvela, czyli cykl programów Służbowy lunch w Stockton o dwunastej trzydzieści. Szeroki triumfalny uśmiech rozpychał się łokciami na twarzy Cherry, kiedy oświadczyła, że tym razem poprowadzi program w pojedynkę. - Dzisiejszy Służbowy lunch wypełnią najświeższe wiadomości z terenu poszukiwań powiedziała, marszcząc czoło, kiedy przekładała puste kartki leżące przed nią na biurku. Widać było, że jest niezwykle podniecona swą absolutną władzą nad całym niebieskim biurkiem. Białe lamówki na ramionach, kieszeniach i mankietach granatowego kostiumu wytyczały jej drobną sylwetkę jak białe linie na ostrych zakrętach nieoświetlonej drogi. Zamrugała i spoglądając do kamery, przybrała poważny wyraz twarzy. Dziś po południu członkowie ekipy ratunkowej przeszukującej teren Parku Narodowego Smoky Mountains znaleźli zwłoki kobiety, mieszkanki okręgu Carlton. To ostatni efekt trwających od wczoraj poszukiwań pięciorga zaginionych uczniów oraz nauczycielki ze szkoły średniej w Stockton. Na miejscu zdarzenia jest nasz reporter, Stan Stitwell. Stan, co na ten temat mówi policja? Na ekranie pojawił się Stan Stitwell stojący na parkingu przed karetką pogotowia. Gdyby Stan Stitwell był winem, nie miałby pełnego, mocnego bukietu, tylko owocowy, kwaskowy smak z wiśniową nutą. Rzadkie brązowe włosy zwisały mu na czoło jak mokre sznurowadła. - Witaj, Cherry. Policja okręgu Sluder jak na razie nie wydała oficjalnego oświadczenia, ale dowiedzieliśmy się, że zidentyfikowano zwłoki kobiety jako Hannah Louise Schneider, czterdziestoczteroletnią nauczycielkę znanej prywatnej szkoły średniej St. Gallway w zachodnim Stockton. Strażnicy Parku Narodowego szukali jej oraz pięciorga zaginionych uczniów od dwudziestu czterech godzin. Nie udało nam się dowiedzieć, w jakim
stanie znajdowały się zwłoki, ale kilka minut temu na miejsce tragedii przyjechali oficerowie śledczy, aby zbadać, czy Hannah Schneider została zamordowana. - A co z pozostałą piątką uczniów, Stan? Jakie są najnowsze informacje na ich temat? - No cóż, pomimo bardzo trudnych warunków pogodowych, deszczu, wiatru i gęstej mgły, poszukiwania nie ustają. Godzinę temu ekipie ratowniczej udało się włączyć do akcji śmigłowiec straży parku narodowego. Niestety, bardzo szybko musiał zawrócić na lądowisko z powodu złej widoczności. W ciągu ostatnich dwóch godzin do poszukiwań przyłączyło się co najmniej dwudziestu pięciu ochotników. Jak państwo widzą, za moimi plecami Czerwony Krzyż oraz ekipa medyczna z Uniwersytetu Tennessee rozpoczęły akcję dostarczania żywności i pomocy medycznej osobom biorącym udział w poszukiwaniach. Wszyscy tu robią, co w ich mocy, aby dzieci bezpiecznie powróciły do domów. - Dziękuję ci, Stan - powiedziała Cherry. - Wiadomości będą informować państwa na bieżąco o przebiegu wydarzeń w Smoky Mountains. Spojrzała na papiery leżące na biurku, po czym znowu podniosła głowę. - A za chwilę o pozornie mało ważnej sprawie z naszego życia codziennego. Dzisiaj w naszym cyklu Dbamy o zdrowie pokażemy państwu, ile czasu i pieniędzy poświęca się na projektowanie tych niewielkich przedmiotów, których dentyści każą nam używać dwa razy dziennie. Mary Grubb przygotowała dla państwa reportaż o szczoteczkach do zębów. Obejrzałam wiadomości do końca, ale ani słowem nie wspomniano już o biwaku. Zaczęłam za to zauważać wszystkie „mało ważne sprawy” w zachowaniu i wyglądzie Cherry Jeffries: jak oczy jej co chwila śmigają w stronę telepromptera, jak twarz przechodzi metamorfozę od wyrazu Powściągliwej Konsternacji (napad na salon fryzjerski) poprzez Głęboki Smutek (dziecko zginęło w pożarze mieszkania) do Świadomości Problemów Lokalnych Społeczności (konflikt pomiędzy motokrosowcami a właścicielami przyczep kempingowych w Marengo przybiera na sile) z łatwością halek zmienianych w przymierzalni domu mody. (Wyglądało to tak, jakby spoglądając na puste kartki leżące przed nią na biurku, uruchamiała przełącznik automatycznej wycieraczki min, zupełnie jak przeciągnięcie suwakiem po znikopisie). Nazajutrz rano, w poniedziałek, zwlokłam się z łóżka o wpół do siódmej, aby obejrzeć Poranną pobudkę i patrzyłam, jak Cherry zachłannie odsysa od Norvela całą uwagę, pozostawia mu aneks, wyrostek robaczkowy, dodatkową saszetkę soli na dnie torby z fast foodem. Norvel był kiedyś prawdopodobnie niezwykle kompetentny, a nawet władczy w swoich wystąpieniach przed kamerą, trzeba było tylko wyobrazić go sobie z bujną czupryną piaskowych włosów na głowie. Podobnie jednak jak bizantyjski kościół w Dreźnie w
przeddzień 13 lutego 1945 roku znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Dobrany w parę z Cherry padł ofiarą jej Zwyczaju Przyćmiewania Wielkimi Plastikowymi Kolczykami, jej Sposobów Sabotażu Makijażem Ostrzejszym niż u Transwestyty, nie wspominając o Sztuce Podstępnej Kastracji („A skoro mowa o brzdącach, Norvel ma dla nas informację o nowym przedszkolu Montessori, które ma zostać otwarte w okręgu Yancey”). Z czasem te metody obróciły go w ruinę. Czytał przydzieloną porcję wiadomości (nieciekawe informacje o uroczystościach z udziałem burmistrza i zwierzętach hodowlanych) niepewnym siebie, drżącym głosem kobiety na diecie ananasowo-twarogowej, której, gdy się pochyla, kręgosłup sterczy z pleców jak poręcz balustrady. Wiedziałam, że z tego związku nic dobrego nie wyniknie. Ale nie mogłam się powstrzymać.
***
- Dziś rano, po dwóch dniach intensywnych poszukiwań, ekipa ratunkowa Parku Narodowego Smoky Mountains odnalazła piątkę zaginionych uczniów ze szkoły średniej St. Gallway - oznajmiła Cherry. - To kolejna odsłona tej historii po wczorajszym odnalezieniu zwłok ich nauczycielki, Hannah Louise Schneider. Przed Szpitalem Rejonowym okręgu Sluder znajduje się reporter Wiadomości 13, Stan Stitwell. Stan, co możesz nam powiedzieć o odnalezionych dzieciach? - No cóż, były tu wiwaty i oklaski, kiedy ratownicy z parku narodowego wyprowadzili z lasu pięcioro poszukiwanych od soboty uczniów ostatniej klasy liceum St. Gallway. Gęsta mgła i deszcz zelżały nieco dzisiaj nad ranem, dzięki czemu oddziały K9 z psami mogły pójść śladem dzieci, poczynając od popularnego pola biwakowego na szczycie Sugartop aż do miejsca oddalonego prawie o dwadzieścia kilometrów. Policja mówi, że dzieci zostały oddzielone od Hannah Schneider oraz szóstej uczestniczki biwaku, którą znaleziono w sobotę. Próbowały znaleźć szlak prowadzący do wyjścia z parku, ale zabłądziły. Jeden z chłopców ma podobno złamaną nogę, lecz poza tym oraz drobnymi skaleczeniami i zadrapaniami, nikomu nic się nie stało. Pół godziny temu przywieziono ich do szpitala, znajdują się obecnie w izbie przyjęć, którą państwo widzą za moimi plecami. Zostali zbadani, opatrzeni i prawdopodobnie jeszcze dziś po południu pojadą do domów. - To wspaniałe wiadomości, Stan. Czy policja powiedziała coś na temat przyczyn śmierci ich nauczycielki?
- Jak dotąd policja okręgu Sluder nie wydała żadnego oficjalnego oświadczenia w tej sprawie poza tym, że dla dobra śledztwa szczegóły nie zostaną ujawnione. Będziemy musieli poczekać do orzeczenia koronera okręgowego, którego można się spodziewać w przyszłym tygodniu. W tej chwili wszystkim spadł kamień z serca, że dzieci są bezpieczne. - To bardzo dobrze, dziękujemy ci, Stan. Wiadomości 13 będą przekazywać państwu wszelkie nowe informacje, jakie wyłonią się w sprawie tragedii na biwaku. To powiedziawszy, Cherry spojrzała w dół na swoje puste kartki, a po chwili znowu podniosła głowę. - Jest małe, czarne i nie powinniście wychodzić bez tego z domu. - Dowiecie się, co to takiego, jeśli obejrzycie nasz cykl Idź z postępem - powiedział Norvel, mrugając do kamery. - Zaraz po wiadomościach. Oglądałam program do samego końca, dopóki Cherry nie uśmiechnęła się i zaszczebiotała: - Życzę państwu miłego poranka. Kamera odjechała od niej i Norvela jak mucha latająca po studio. Cherry uśmiechała się triumfalnie, jakby miała nadzieję, że tragedia na biwaku stanie się jej szczeblem do sławy, jej Piętnastoma Minutami (które wszak szybko mogą się rozwinąć w Pełne Pół Godziny), biletem pierwszej klasy dokądśtam (z siedzeniami podlegającymi pełnemu recyklingowi i butelką szampana przed startem). Oczami wyobraźni widziała to wszystko, jak się rozwija, płoży przed nią w oddali niczym czteropasmowa autostrada: Cherry Jeffries Talk-Show: Wyrzuć z siebie, co ci leży na sercu; CHAYJEY, konserwatywna kolekcja ubrań dla poważnej pracującej blondynki („I to już nie jest oksymoron”); Szkoła Dziennikarstwa im. Cherry Jeffries na Uniwersytecie Tennessee; Cherry Bird - „Zapach Cherry Jeffries dla aktywnych kobiet”; artykuł w „USA Today”, zatytułowany Posuń się, Oprah, nadchodzi Cherry. Na ekranie ryknęła reklama samochodu. Zauważyłam, że za mną stoi tata. Na ramieniu miał ciężką, wytartą skórzaną torbę wypchaną papierami i czasopismami. Wychodził na uczelnię, o dziewiątej zaczynał pierwsze zajęcia seminarium na temat Rozwiązywanie konfliktów zbrojnych w Trzecim Świecie. - Może mądrzej by było przestać już to oglądać - zauważył. - A co mam innego robić? - zapytałam obojętnie. - Odpoczywać. Czytać. Mam nowe wydanie De profundis z przypisami... - Nie mam ochoty czytać De profundis. - W porządku, rozumiem, masz prawo, - Milczał przez chwilę. - Wiesz, mógłbym zadzwonić do Deana Randalla. Moglibyśmy się gdzieś razem wybrać. Na przykład pojechać
do... - Dokąd? - Na przykład na piknik, gdzieś nad jezioro. Ludzie ciągle wychwalają takie wycieczki pod niebiosa. Gdzieś niedaleko znajdziemy jezioro z kaczkami. - Z kaczkami... - No wiesz, przejażdżka łódką, wiosłowanie, gęsi i tak dalej. Obszedł kanapę dookoła i stanął przede mną, żebym oderwała oczy od telewizora i popatrzyła na niego. - Choćby po to, żeby znowu wyruszyć w drogę - dodał. - To by nam przypomniało, że pomimo tragedii, za oknem cały czas jest świat. Nie odrywałam oczu od telewizora, oczy mnie piekły, cienki szlafrok w kolorze języka spływał mi bezwładnie na nogi. - Czy miałeś romans z Hannah Schneider? - spytałam. Był tak zaskoczony moim pytaniem, że na chwilę zaniemówił. - Czy ja... co? Powtórzyłam mu pytanie. - Jak możesz pytać o coś takiego? - Miałeś romans z Evą Brewster, więc może także z Hannah Schneider. Może flirtowałeś z całą moją szkołą, tylko nie chcesz mi o tym powiedzieć... - Oczywiście, że nie - odrzekł z irytacją, po czym wziął głęboki oddech i dodał bardzo cicho: - Nie miałem romansu z Hannah Schneider. Kochanie, powinnaś skończyć z tym... rozpamiętywaniem. Nic dobrego nam z tego nie przyjdzie. Powiedz, co mogę dla ciebie zrobić? Moglibyśmy dokądś wyjechać. Na przykład do Kalifornii. Zawsze chciałaś pojechać do Kalifornii. Ale możemy również gdzieś indziej. Chwytał się słów tak, jak tonący łapie się kawałka sklejki. Nie odzywałam się. - W każdym razie - powiedział po dłuższej chwili - masz mój numer telefonu. Przyjadę o drugiej, żeby zobaczyć, co u ciebie słychać. - Nie musisz mnie sprawdzać. - Kochanie... - Słucham? - W lodówce jest makaron... - ... który mam sobie podgrzać na lunch. Tak, wiem o tym. Westchnął, a ja ukradkiem rzuciłam na niego okiem. Wyglądał, jakbym go uderzyła w policzek albo wymalowała mu na czole słowo ŚWINIA. Albo mu powiedziała, że
chciałabym, aby umarł. - Zadzwonisz, jeśli będziesz czegoś potrzebowała? Kiwnęłam głową. - Jeśli chcesz, mogę po drodze wpaść po jakieś kasety do... no, jak się ta wypożyczalnia nazywa? - Wideomekka. - O właśnie. Masz jakieś propozycje? - Przeminęło z wiatrem w cholerę - odparłam. Pocałował mnie w policzek i wyszedł do przedpokoju. Była to jedna z owych chwil, kiedy człowiek ma wrażenie, że skóra zrobiła się na nim cienka jak warstwa rozwałkowanego ciasta, rozpaczliwie nie chce, aby ten ktoś wyszedł, ale nie odzywa się ani słowem, aby poczuć osamotnienie w najczystszej formie, jak układ okresowy pierwiastków, jak jeden z gazów szlachetnych. Zamknęły się drzwi wejściowe, zgrzytnął klucz w zamku. Wraz z daleką melodią odjeżdżającego niebieskiego volvo poczułam, jak osiadają na mnie, niczym prześcieradła na meblach w domku letniskowym, smutek i martwota.
***
Przypuszczam, że przyczyną był szok, reakcja ciała na stres i nieszczęście, co Jemma Sloane na dziewięćdziesiątej piątej stronie swojej książki o konfliktowych dzieciach Wychować Goliata (1999) nazywa suchym, naukowym językiem „dziecięcym mechanizmem obronnym”. Bez względu na to, jakie było psychologiczne podłoże tego zjawiska, przez cztery dni po odnalezieniu Błękitnych (które, jak poinformował w Pierwszych wiadomościach o 5. 00 mój ukochany Czarnobyl: wróciły do domów jak uszkodzone przesyłki pocztowe), wykazywałam sposób bycia i maniery złośliwej dziewięćdziesięcioletniej wdowy. Tata musiał jeździć do pracy, więc przez całą resztę ferii wiosennych siedziałam w domu sama. Prawie się nie odzywałam, a jeśli coś mówiłam, to najczęściej do siebie albo do swojego kolorowego towarzysza, telewizora. Tata przyjął na siebie rolę lojalnego, ale bardzo źle opłacanego opiekuna; pojawiał się regularnie co jakiś czas, aby się upewnić, czy nie podpaliłam domu, czy zjadłam przygotowane posiłki i czy nie zasnęłam w dziwnej pozycji, która mogłaby spowodować śmierć lub obrażenia ciała. Był pielęgniarką, która trzyma język za zębami, żeby pacjent nie zasłabł, kiedy jest rozdrażniony.
Kiedy czułam się na siłach, wychodziłam na dwór. Ponury deszczowy weekend ustąpił miejsca nieznośnie zarozumiałemu słońcu. Tego było dla mnie za wiele - oślepiające światło, trawa przypominająca słomę. Nigdy wcześniej nie zwróciło mojej uwagi, jak bezwstydnie słońce dręczyło biedne podwórze: przygniatało liście, wypalało chodniki. Równie nieznośne były dżdżownice, włóczęgi skacowane po rzęsistych ulewach, nie potrafiły nawet zebrać sił, aby się ukryć przed skwarem, i zalegały podjazd usmażone na pomarańczowe frytki. Z marsową miną siedziałam w swoim pokoju, zasłaniałam okna i nienawidziłam całego świata. Gdy tylko tata wyjeżdżał rano do pracy, grzebałam w kuble i wyjmowałam ostatniego „Obserwatora Stocktońskiego”, którego wyrzucił po przeczytaniu do śmieci, żebym nie zobaczyła nagłówków i nie rozpamiętywała tego, co się stało. (Nie wiedział, że moje samopoczucie było już od dawna przegraną sprawą: nie miałam apetytu, a sen wydawał mi się zjawiskiem równie realnym co jajo Feniksa). Około piątej po południu, zanim tata wrócił do domu, wrzucałam gazetę z powrotem do kosza, starannie wpychając ją tam, gdzie była, czyli pod resztki rigatoni z sosem pomidorowym z zeszłego wieczoru (asystentka z wydziału nauk politycznych Uniwersytetu Karoliny Północnej, Barbara, podzieliła się z tatą przepisami na kilka „pokrzepiających potraw”, które ponoć swego czasu działały jak balsam dla duszy na jakiegoś krnąbrnego pasierba imieniem Lenny w czasie jego resocjalizacji). Moja konspiracyjna „operacja GAZETA” przypominała chowanie lekarstwa pod prześcieradłem, potem rozgniatanie go łyżką i używanie do nawożenia pelargonii. Śmierć nauczycielki wstrząsa szkołą. W parku narodowym zginęła ukochana nauczycielka, a zarazem działaczka społeczna. Policja nie chce ujawnić szczegółów tragicznej śmierci w górach - głosiły podniecone artykuły o tragicznym wydarzeniu... o nas... o NIEJ. Obrabiały wciąż na nowo szczegóły akcji ratunkowej, „wstrząs”, „niedowierzanie” i „poczucie straty” społeczności Stockton. Do gazet trafiły nazwiska Jade, Charlesa, Miltona, Nigela i Lu razem z ich uśmiechniętymi zdjęciami ze szkolnej księgi pamiątkowej. (Mojego nie zamieszczono - kolejny cios dla pierwszej odnalezionej). Cytowano Evę Brewster: „Cały czas nie możemy uwierzyć w to, co się stało”. Przytaczano również wypowiedź Alice Kline, która pracowała z Hannah w schronisku dla zwierząt: „To takie smutne. Hannah była najszczęśliwszą, najmilszą osobą pod słońcem. A najbardziej przygnębiające jest to, że wszystkie psy i koty czekają na jej powrót”. (Kiedy ktoś przedwcześnie umiera, z zasady staje się Najszczęśliwszym i Najmilszym Człowiekiem pod Słońcem). Poza faktem, że „śledztwo w sprawie śmierci w parku trwa”, oraz informacji, że jej
zwłoki znaleziono trzy kilometry od Sugartop i że wisiały powieszone na przewodzie elektrycznym, żaden z artykułów nie mówił nic nowego (zob. : „Obserwator Stocktoński”, 1. 04. 2004). Po jakimś czasie od tego wszystkiego żołądek zaczął mi się wywracać do góry nogami, zwłaszcza po przeczytaniu „opinii miejscowego krytyka, bloggera i działacza na rzecz ochrony przyrody”, niejakiego R. Levensteina, pt. : Morderstwa w Karolinie Północnej są świadectwem voodoo, w którym autor spekuluje, że śmierć Hannah miała związek z praktykami okultystycznymi. Niechęć policji do ujawniania szczegółów śmierci Hannah Schneider każdego przenikliwego obserwatora musi doprowadzić do oczywistego wniosku, który miejscowe władze od lat usiłują ukryć: W OKRĘGACH YANCEY, SLUDER I BURNS GWAŁTOWNIE WZRASTA LICZBA CZAROWNIC. Nie, wcale nie było jak w zamierzchłych czasach. Moje nowo odkryte upodobanie do przetrząsania śmieci naprowadziło mnie na jeszcze jedno znalezisko, które tata po cichu wyrzucił w trosce o moje zdrowie psychiczne, a mianowicie „Pakiet kondolencyjny” z liceum St. Gallway. Sądząc po dacie nadania na szarej kopercie, wysłano go z prędkością pocisku dalekiego zasięgu Tomahawk, gdy tylko wiadomość o tragicznych wydarzeniach dotarła do szkolnych radarów. W kopercie znajdował się list od dyrektora Havermeyera („Drodzy rodzice, w głębokim smutku pogrążyła nas śmierć jednej z naszych najdroższych nauczycielek, Hannah Schneider... „); poruszający artykuł z czasopisma „Rodzicielstwo” z 1999, zatytułowany Jak dzieci radzą sobie z żałobą; ulotka z godzinami przyjęć i numerami pokojów poradni dla rodziców; skład Szkolnego Sztabu Kryzysowego; dwa numery 800-... czynne przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, pod którymi można wezwać pomoc psychologiczną oraz dość powściągliwe postscriptum na temat pogrzebu („Data nabożeństwa żałobnego pamięci Hannah Schneider zostanie podana do wiadomości). Można sobie wyobrazić, jak dziwnie się czułam, czytając te starannie przygotowane materiały i myśląc, że mówią one o Hannah, o NASZEJ Hannah, naszej Avie Gardner, z którą jeszcze niedawno siedziałam przy stole i jadłam kotlety schabowe. Jakie przerażające i nagłe było to przejście od Żywej do Zmarłej. Najbardziej irytowało to, że w pakiecie ani słowem nie wspominano, jak Hannah zginęła. Co prawda listy przygotowane zostały i wysłane na długo przed sekcją zwłok i oficjalnym orzeczeniem koronera, ale i tak dziwacznie wyglądało przemilczenie faktu, że została zamordowana (to słowo zanadto kojarzy się z sensacją, gdyby to ode mnie zależało, wynalazłabym coś poważniejszego w punkcie przecięcia Morgonsakra. Tymczasem w listach kondolencyjnych ze szkoły Hannah po prostu „odeszła”, grała w pokera i postanowiła nie dobierać więcej kart. Albo - jak można było odnieść wrażenie, czytając
gąbczaste sformułowania Havermeyera - została porwana („odebrano ją nam”), w stylu KingKonga („bez ostrzeżenia”) przez wielką, gładką Rękę Bożą (, jest w dobrych rękach”), a choć samo w sobie jest to wydarzenie okropne (jedna z najokrutniejszych lekcji w życiu”), powinniśmy wszyscy przykleić do twarzy uśmiechy i wrócić do naszych codziennych spraw („musimy żyć dalej, każdego dnia kultywując miłość, jak Hannah z pewnością by sobie tego życzyła”).
***
Ceremonie żałobne w St. Gallway rozpoczęły się, ale oczywiście nie zakończyły na pakiecie kondolencyjnym. Nazajutrz, w sobotę drugiego kwietnia, do taty zadzwonił Mark Butters, szef Szkolnego Sztabu Kryzysowego. Podsłuchiwałam rozmowę z telefonu w swojej sypialni, przy milczącej aprobacie taty. Zanim wyznaczono go na członka sztabu kryzysowego, Butters nigdy nie tryskał pewnością siebie. Miał cerę koloru tortilli, a jego zwiotczałe ciało nawet w słoneczny, jasny dzień przypominało zniszczoną i wysłużoną torbę podróżną. Najbardziej widoczną cechą jego charakteru była podejrzliwość, niesłabnące przekonanie, że on, pan Mark Butters, jest potajemnym obiektem żartów, docinków, komentarzy na boku i złośliwych aluzji wszystkich uczniów w szkole. Przy stole podczas lunchu jego oczy nie przestawały czujnie śledzić uczniowskich twarzy niczym psy policyjne na lotnisku, w poszukiwaniu kredowych śladów szyderstwa. A jednak, jak tego dowodził donośny głos w słuchawce pobrzmiewający nową pewnością siebie, pan Butters był po prostu dotychczas Człowiekiem o Niewykorzystanych Możliwościach, kimś, komu wystarczyło Drobne Nieszczęście, aby Zabłysnąć. Porzucił Wahanie i Wątpliwości z łatwością, z jaką anonimowy klient wypożyczalni wideo wrzuca w środku nocy kasetę z filmem erotycznym przez okienko ZWROTY, i bez trudu zastąpił je Autorytetem i Śmiałością. - Jeśli znajdą państwo trochę czasu, chcielibyśmy zorganizować półgodzinne spotkanie z panem oraz Blue, aby przedyskutować to, co się stało. Wezmę w nim udział ja, dyrektor Havermeyer oraz jeden z naszych szkolnych konsultantów psychologicznych. - Szkolnych kto? (Powinnam wspomnieć, że tata nie wierzył w niczyje konsultacje poza swoimi własnymi. Jego zdaniem cała psychoterapia to tylko trzymanie za rączkę i masaże ramion. Gardził Freudem, Jungiem, Frasierem i każdym, kto uważał za fascynujące rozwodzenie się
na temat swoich snów). - Konsultant psychologiczny. Abyście państwo mogli podzielić się z nami tym, co was martwi, czego się obawiacie. Szkoła zatrudnia na pełny etat bardzo kompetentną panią psycholog dziecięcą, Deb Cromwell. Przyjechała do nas ze Szkoły dla Ekscentrycznej Młodzieży w Raleigh. - Rozumiem. No cóż, jeśli o mnie chodzi, to martwi mnie tylko jedno. - Naprawdę? - Tak. - Proszę mówić śmiało. - Wy. Butters milczał przez chwilę. - Rozumiem - powiedział w końcu. - Martwi mnie, że przez calutki tydzień pańska szkoła milczała jak zaklęta, jak się domyślam, ze strachu, aż w końcu ktoś tam się zebrał na odwagę i postanowił się odezwać. I to kiedy? Za piętnaście czwarta w sobotę po południu. I wszystko, co ma mi pan do powiedzenia, to że chcielibyście umówić nas na psychoanalizę, tak? - To ma być tylko wstępny wywiad, aby zadać kilka pytań. Bob i Deb chcieliby również porozmawiać z państwem w cztery oczy... - Tak naprawdę dzwoni pan tylko po to, żeby wybadać, czy zamierzam podać szkołę i wydział oświaty do sądu za zaniedbania. Mam rację? - Panie van Meer, nie chcę dyskutować na temat... - Więc niech pan nie dyskutuje. - Chcę jednakże powiedzieć, że naszym życzeniem... - Na waszym miejscu nie mówiłbym i nie życzył sobie niczego. Wasza lekkomyślna... nie, źle się wyraziłem, wasza niepoczytalna pracownica zabrała moje dziecko, NIELETNIE, na weekendową wycieczkę bez uzyskania zgody rodziców... - W pełni zdajemy sobie sprawę z... - Narażała życie mojej córki oraz pięciu innych niepełnoletnich osób i w dodatku, pozwolę sobie przypomnieć, dała się zabić w dość skandaliczny sposób. A więc odpowiedź brzmi: owszem, jestem właśnie o włos od wezwania prawnika i uczynienia moją życiową ambicją, aby pan, pański dyrektor, Oscar Meyers i każda osoba związana z waszą podrzędną instytucją skończyła w pasiastej piżamie w i łańcuchach na nogach na najbliższych czterdzieści lat. Gdyby zaś moja córka życzyła sobie podzielić się z kimś swoimi obawami, to ostatnią osobą, jaką by wybrała, byłaby konsultantka z prywatnej szkoły nosząca imię Deb.
Na waszym miejscu więcej nie próbowałbym do niej dzwonić, chyba że z błaganiem o łaskę. To powiedziawszy, tata odwiesił słuchawkę. A choć nie było mnie przy nim w kuchni, wiedziałam dobrze, że nie trzasnął nią bynajmniej ze złością, tylko delikatnie odłożył na widełki na ścianie, tak jak się kładzie wisienkę na wierzchu deseru lodowego. No cóż, jeśli o mnie chodzi, to miałam kilka zmartwień. I tata dobrze powiedział: nie zamierzałam dzielić się nimi z Deb. Musiałam podzielić się nimi z Jade, Charlesem, Miltonem, Nigelem i Lu. Czułam tak przytłaczającą potrzebę opowiedzenia każdemu z nich, co się wydarzyło w górach po tym, jak odeszłam od ogniska, do chwili gdy znalazłam Hannah martwą, że nie mogłam nawet o tym myśleć ani tego opisać tego lub wypunktować na kartce, żeby nie czuć zawrotów głowy i nagłej kompletnej pustki, jakbym usiłowała rozmyślać o kwarkach, kwazarach i mechanice kwantowej jednocześnie (zob. : Niedopasowania, V. Close, 1998, rozdz. 13, 35, 46). Jeszcze tego samego dnia, kiedy tata wyszedł do sklepu, zadzwoniłam w końcu do Jade. Uznałam, że miała dość czasu, aby otrząsnąć się z pierwszego szoku (kto wie, może nawet żyła dalej, każdego dnia kultywując miłość, jak Hannah z pewnością by sobie tego życzyła). - Kto mówi? To była Jeffersonowa. - Blue. - Przykro mi, kochanie, ale Jade nie odbiera telefonów. Rozłączyła się, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Zadzwoniłam do Nigela. - „Ceramika i Stolarstwo Creechów”, słucham? - Hm, dzień dobry, czy zastałam Nigela? Mówi Blue. - Cześć, Blue! To była Diana Creech, mama Nigela, a raczej przybrana mama. Nigdy jej nie spotkałam, ale wiele razy rozmawiałyśmy przez telefon. Z powodu jej donośnego, rubasznego głosu, który niczym pług śnieżny spychał wszystko, co się przy niej mówiło, nieważne, czy to było jedno słowo, czy Deklaracja Niepodległości, wyobrażałam ją sobie jako potężną, wesołą kobietę w męskim kombinezonie wysmarowanym rozmazaną gliną przez jej własne wielkie palce grubości tekturowych rurek po papierze toaletowym. Mówiąc, odgryzała kawałki niektórych słów, jakby to były zielone, błyszczące jabłka Granny Smith. - Poczekaj, pójdę zobaczyć, czy się obudził. Kiedy ostatnio do niego zaglądałam, spał jak niemowlę. Od dwóch dni nic innego nie robi. Jak się czujesz? - Dobrze. A Nigel?
- Też dobrze. To znaczy ... wiście nadal jesteśmy w szoku, jak ... szyscy. Zwłaszcza w szkole. Dzwonili do ciebie? Widać, że się boją procesu. Rzecz jasna czekamy, co powie policja. Mówiłam Edowi, że powinni już dawno kogoś aresztować albo w końcu coś na ten temat powiedzieć. Takie milczenie jest karygodne. Ed mówi, że oni nie mają pojęcia, co jej się stało, i dlatego tak długo - lękają. Ja mogę powiedzieć tyle: jeżeli ktoś to zrobił, bo na razie nie chcę nawet myśleć o tej drugiej ewentualności, to możesz być - spokojna, że jest już w drodze do Timbuktu z fałszywym paszportem i biletem pierwszej klasy. - Zauważyłam, że ilekroć rozmawia się z Dianą Creech przez telefon, ona zawsze w którejś chwili wciskała do swojej wypowiedzi słowo „Timbuktu”, tak jak wiele młodych ludzi wciska „tego” albo „no i wiesz”. - Wloką się jak żółwie. - Westchnęła. - Bardzo mi smutno z powodu tego, co się stało, ale dziękuję Bogu, że wy wróciliście cali i zdrowi. Ciebie, zdaje się, odnaleziono w sobotę, tak? Nigel mówił, że nie było cię z nimi. O, jest już Nigel, poczekaj, złotko, dobrze? Odłożyła telefon i odeszła, w oddali słychać było stukot końskich kopyt na bruku (nosiła chodaki). Usłyszałam głosy, a po chwili powracający kłus. - Blue, Nigel oddzwoni do ciebie później, dobrze? Chce teraz coś zjeść. - Oczywiście - odparłam. - Trzymaj się. U Charlesa nikt nie odbierał. U Miltona odezwała się automatyczna sekretarka, przy wtórze zawodzących skrzypiec zadźwięczał kokieteryjny kobiecy głos: - Tu Joanna, John i Milton. Nie ma nas w domu... Wykręciłam do Leulah. Czułam, że ona może być najbardziej rozstrojona z nas wszystkich, więc wahałam się, czy do niej dzwonić, ale musiałam koniecznie z kimś pogadać. Odebrała natychmiast po pierwszym sygnale. - Cześć, Jade - powiedziała. - Przepraszam za tamto. - Cześć, właściwie to mówi Blue. - Tak mi ulżyło, że wyrzuciłam z siebie jeden potok słów. - Cieszę się, że odebrałaś. Jak się czujesz? Bo ja odchodzę od zmysłów. Nie mogę spać. A ty? - Och, to nie Leulah - powiedziała Leulah. - Słucham? - Leulah śpi - ciągnęła obcym głosem. Słyszałam w tle grający telewizor, który ekscytował się farbą do malowania fasad: wystarczy jedna warstwa, idealnie pokrywa wszystkie plamy, farby „Herman” mają pięć lat gwarancji, bez względu na deszcz i wiatr.
- Czy mogę jej coś przekazać? - spytała. - Lu, o co chodzi? Odłożyła słuchawkę. Siedziałam w swoim pokoju na brzegu łóżka. W oknie tłoczyło się popołudniowe światło, miękkie, żółte, koloru gruszek. Obrazy na ścianach - olejne krajobrazy z pastwiskami i polami kukurydzy - błyszczały, jakby farba była jeszcze mokra. Mogłabym włożyć w nie kciuk i malować palcem. Zaczęłam płakać, z oczu leciały mi nieme, ospałe łzy jak z naciętego, pokrytego bliznami drzewa kauczukowego, z którego ledwo kapie sok. To był najgorszy moment - nie bezsenność, nie moje stracone zachody miłości do telewizji, nawet nie uporczywy, monotonny głos w mojej głowie, powtarzający histeryczne słowa, które im częściej powtarzane, tym mniej miały w sobie treści: „ktoś zabił Hannah”, „ktoś zabił Hannah”, ale właśnie to okropne uczucie opuszczenia na pustynnej bezludnej wyspie. Na domiar złego wiedziałam, że to nie koniec ani środek, lecz dopiero początek.
Samotnia Czterdziestego czwartego roku przed naszą erą, dziesięć dni po tym, jak wbił Cezarowi sztylet w plecy, Brutus czuł się prawdopodobnie dokładnie tak samo jak ja, kiedy brać uczniowska wróciła do St. Gallway na rozpoczęcie letniego semestru. On również, przechadzając się zakurzonymi ścieżkami Forum, bez wątpienia stanął twarzą w twarz z twardą rzeczywistością „korytarzowego i ulicznego ostracyzmu” i jego nadrzędnej doktryny: „Trzymaj się z daleka od trędowatego, ale mijając go, wbij wzrok w miejsce tuż nad jego głową, aby przez ułamek sekundy myślał, że zauważyłeś jego żałosne istnienie”. Prawdopodobnie stał się wytrawnym znawcą „sposobów traktowania jak powietrze, z których najokrutniej sze były „udawanie, że Brutus jest przezroczystym szalem” oraz „udawanie, że Brutus jest oknem wychodzącym na podwórze”. Chociaż pił niegdyś rozcieńczane wino ze sprawcami tego niewyrażalnego okrucieństwa, siadywał między nimi w Circus Maximus i cieszył się z upadków rydwanów; kąpał się z nimi nago w gorących i zimnych basenach rzymskich łaźni, teraz żadna z tych rzeczy się nie liczyła. Za swój uczynek miał na zawsze nosić w ich oczach piętno hańby. Tyle że Brutus zrobił przynajmniej coś znaczącego, choć kontrowersyjnego. Wypełnił skrupulatnie ułożony plan, aby przejąć władzę, jak uważał, dla dobra Imperium Rzymskiego. Ja natomiast niczego takiego nie zrobiłam. - Pamiętasz? Wszyscy uważali, że jest fantastyczna, a ja zawsze mówiłam, że ma w sobie coś takiego, że włos się jeży na głowie - powiedziała Lucille Hunter na angielskim. Widziałaś kiedyś, jak robi notatki? - Mhm. - Prawie nie odrywa oczu od kartki. A jak pisze wypracowanie na klasówce, to cały czas porusza ustami i bezgłośnie wymawia, to co pisze. Moja babcia z Florydy robi dokładnie to samo, kiedy ogląda telezakupy albo wypisuje czek. Mama twierdzi, że kompletnie niedołężnieje. - Cindy Willard mówiła mi dzisiaj rano - wtrąciła się Donnamara Chase, pochylając się nad ławką, - że Leulah Maloney ogłosiła przy całej klasie na hiszpańskim... Z jakiegoś powodu wątłym móżdżkom Lucilli i Donnamary umykał fakt, że na angielskim u pani Simpson zawsze siedziałam tuż za tą ostatnią. Donnamara odwróciła się w czasie rozdawania tekstów na temat Braci Karamazow, żeby mi podać jeden egzemplarz, i
ujrzawszy mnie, wyszczerzyła w nerwowym uśmiechu długie, ostre zęby (zob. : muchołówka amerykańska w: Flora Ameryki Północnej, Starnes, 1989). - Ciekawe, czy odejdzie ze szkoły - zastanawiała się na głos Angel Ospfrey. - Na pewno. - Dinki kiwnęła głową. - Tylko patrzeć, jak ogłosi, że jej tata, konsultant finansowy w Jakiejśtam Sp. z o.o. dostał awans na stanowisko dyrektora oddziału regionalnego w Charlotte. - Ciekawe, jakie były jej ostatnie słowa - powiedziała Angel. - To znaczy mam na myśli Hannah. - Z tego, co słyszałam, to Blue też nie zostało wiele czasu na wypowiedzenie ostatnich słów - wtrąciła Macon-Marie Johnson. - Milton jej nie znosi. Powiedział, że jak ją kiedyś dorwie w ciemnym zaułku, to, cytuję: „poczuje na tyłku Kubę Rozpruwacza”. - Słyszeliście kiedyś takie powiedzenie, które lubią powtarzać babcie? - zapytała Krista Jibsen na fizyce - że najlepiej nigdy nie być sławnym ani bogatym, bo jak się tego nie miało, to się nie będzie za tym tęsknić. No, to jestem pewna, że Blue wie teraz, jakie to katusze zasmakować sławy, a potem pójść na dno. Człowiek już zawsze będzie się za nią gonił, byle ją odzyskać. I skończy jako narkoman. Dłuuugi czas na odwyku. A po wyjściu będzie robił horrory o wampirach, które trafiają prosto na kasety wideo. - Ściągnęłaś to od Coreya Feldmana z True Hollywood Story - zauważył Luke Bass, „Tirowiec”. - Podobno mama Radleya z radości wychodzi ze skóry - poinformował Peter Clark, „Nostradamus”. - Już urządza przyjęcie z okazji „powrotu Radleya do władzy”, bo po tym, co przeszła, mowy nie ma, żeby dziewczyna utrzymała pierwsze miejsce w szkole. - A ja słyszałam z bardzo wiarygodnego źródła, że... nie, nie, głupio mi to powtarzać. - No, co takiego? - Że ona jest lesbijką - zaintonowała Lonny Felix na fizyce w laboratorium: „Symetria w prawach fizyki: czy twoja prawa ręka jest prawa?”. Było to w czwartek ósmego kwietnia. I to pełno wymiarową, nie taką jak Annę Heche, że działasz w obie strony. - Zarzuciła końską grzywą (długą, blond, która w dotyku musiała przypominać płatki kukurydziane) i zerknęła w stronę pierwszego rzędu, gdzie stałam przy stole laboratoryjnym z moją partnerką, Laurą Elms. Skuliła się i pochyliła do Sandy Quince-Wood. - Pewnie Schneider też była lesbą, dlatego wyszły razem do lasu w środku nocy. Nie mam pojęcia, jak dwie kobiety mogą to robić, ale jedno wiem na pewno: coś im bardzo nie wyszło w czasie tego seksu. Policja próbuje dojść, co się wydarzyło, i dlatego tak długo nie wydają orzeczenia. - To samo było wczoraj wieczorem w Kryminalnych zagadkach Miami - powiedziała z
roztargnieniem Sandy, notując coś w podręczniku. - No proszę, kto by pomyślał, że na naszych własnych lekcjach fizyki rozgrywają się takie rzeczy jak w Kryminalnych zagadkach Miami. - Na litość boską - powiedział Zach Soderberg, odwracając się do dziewczyn. - Czy nie możecie się na chwilę uciszyć? Niektórzy w tej klasie usiłują zrozumieć prawa przekształceń geometrycznych. - Przepraszam, Romeo - prychnęła Lonny z ironicznym uśmieszkiem. - Tak, tak, postarajmy się pracować w milczeniu - odezwał się łysawy pan Pine, który miał z nami zastępstwo. Uśmiechnął się, ziewnął i przeciągając się, odsłonił pod pachami plamy potu wielkości naleśników. Potem wrócił do oglądania czasopisma „Żyjmy w naturze. Ściany i okna”. - Jade próbuje załatwić, żeby tę niebieską dziewuchę wyrzucili ze szkoły - szepnęła Cip na godzinie cichej nauki. Ciap zmarszczyła czoło. - Za co? - Nie za morderstwo, ale coś w tym rodzaju, przemoc czy użycie siły czy coś. Słyszałam, jak się broniła na hiszpańskim. Pewnie Hannah była bueno. Wyszła z tą całą Blue, a pięć minut później skończyła muerto. Ale nie ma cudów, takie coś nie przejdzie w sądzie. Umorzą postępowanie z powodu braku dowodów. A potem nikt nie da rady zagrać kartą rasizmu, żeby ją ruszyć. - Przestań odgrywać Gretę van Susteren po liftingu, dobrze? Wiadomość z ostatniej chwili: nie jesteś Gretą van Susteren. Ani Wolfem Blitzerenem. - I co to niby ma znaczyć? Ciap wzruszyła ramionami i rzuciła wymięty numer „Świata Gwiazd” na stół biblioteczny. - Przecież to jasne jak słońce: Schneider postanowiła zabawić się w Sylvię Plath. Cip kiwnęła głową. - To nawet niegłupie. Pamiętasz moją ostatnią lekcję filmu? - Nie. A o co chodzi? - No przecież ci mówiłam: miała nam zrobić test z filmów włoskich, Rozwód po włosku, L 'awentura, Osiem i cholerne pół. - A tak, rzeczywiście mówiłaś. - No, a jak przyszliśmy obryci na lekcję, to ta znowu jakby się z choinki urwała.
Kompletnie wyleciało jej z głowy. Zaczęła mącić, że to niby miała być dla nas niespodzianka, że nie będzie klasówki i tak dalej, ale nikt się nie dał nabrać. Wszyscy widzieli, że ściemnia, żeby zatuszować sprawę. Zwyczajnie zapomniała. Szybko wrzuciła Czerwonych, a to przecież nawet nie jest włoskie, no nie? Poza tym oglądaliśmy to już dziewięć razy, bo trzy razy z rzędu zapominała przynieść kretyńskiego La dolce vita. Ta baba nie powinna uczyć w szkole, nie można było na niej polegać; miała świsty w mózgu, kompletnie stuknięta i w dodatku nałogowo łgała. Jaki nauczyciel zapomina o własnej klasówce? - Stuknięty - wyszeptała Ciap. - Psychicznie niezrównoważony. - No właśnie, do cholery. Na nieszczęście moja instynktowa reakcja na podsłuchane rozmowy, te i tym podobne, nie przypominała Pacino (zemsta ojca chrzestnego) ani Pesciego (wbić długopis w oko), ani Costnera (płytka wesołość Dzikiego Zachodu), ani Spaceya (kamienna twarz i zjadliwy werbalny odwet), ani Penna (ryki i jęki prostaczka). Swoje uczucia mogę porównać do wizyty w eleganckim sklepie z ubraniami, gdzie pracownik w milczeniu chodzi za tobą krok w krok i pilnuje, czy czegoś nie kradniesz. Mimo że taka myśl nawet ci w głowie nie postała, chociaż nigdy nie wziąłeś do ręki niczego nie swojego, sama świadomość, że widzą w tobie potencjalnego złodzieja, niespodziewanie czyni z ciebie potencjalnego złodzieja. Starasz się nie oglądać podejrzliwie przez ramię i... oglądasz się podejrzliwie przez ramię. Starasz się nie zerkać z ukosa na ludzi, nie wzdychać ze sztuczną ostentacją, nie pogwizdywać, nie uśmiechać się nerwowo do ludzi. I zerkasz z ukosa, wzdychasz, pogwizdujesz i rzucasz naokoło nerwowe uśmiechy. Wkładasz spocone ręce do kieszeni, a zaraz potem je wyjmujesz, i po chwili znowu.
***
Nie piszę tego po to, żeby narzekać, jak strasznie nękało mnie całe St. Gallway, i użalać się nad swoim losem. Spotykałam się również z nadzwyczajną dobrocią, tak jak na przykład, kiedy moja dawna partnerka z laboratorium, Laura Elms, którą przy wzroście metr czterdzieści sześć i wadze czterdzieści, w porywach do czterdziestu trzech kilogramów, cechowała osobowość ryżu (biała, łagodna dla żołądka, ze wszystkimi żyła w zgodzie), złapała mnie nagle za rękę, która przepisywała z tablicy F qv B. - Wiem, przez co przechodzisz. W zeszłym roku moja serdeczna przyjaciółka znalazła swojego ojca martwego. Mył samochód przed domem i nagle ni stąd, ni zowąd po prostu
osunął się na ziemię. Wybiegła na dwór i dosłownie go nie poznała. Twarz miał koloru jagody. W pierwszej chwili o mało nie oszalała. Chcę powiedzieć, że jakbyś miała ochotę pogadać, to w każdej chwili możesz do mnie przyjść. (Lauro, nigdy nie skorzystałam z twojej propozycji, ale proszę, przyjmij moje podziękowania. I przepraszam za tę uwagę o ryżu). No i był Zach. Jeśli prędkość wpływa na masę każdego obiektu, to Zach Soderberg na pewno stanowił od tego prawa wyjątek. Poprawkę. Korektę. Ulepszenie. Był lekcją z materiałów trwałych, wypracowaniem o niezachwianej pogodzie ducha. Był stałą c. Kiedy w czwartek na fizyce wróciłam z łazienki, znalazłam na krześle tajemniczą złożoną karteczkę. Nie otworzyłam jej, dopóki nie skończyła się lekcja. Stałam bez ruchu na samym środku korytarza i gapiłam się na słowa wypisane dziewczęcym charakterem pisma, a obok mnie tryskały strumienie dzieciaków z plecakami, zwisającymi włosami, w workowatych, powypychanych marynarkach. Byłam śmieciem, który utknął w nurcie rzeki. JAK SIĘ MASZ JESTEM W POBLIŻU JEŚLI CHCESZ POGADAĆ ZACH Przez resztę dnia trzymałam karteczkę w plecaku i sama siebie zadziwiłam, kiedy doszłam do wniosku, że naprawdę chcę z nim pogadać. (Tata lubił powtarzać, że nigdy nie zaszkodzi poznać jak najwięcej punktów widzenia i opinii, nawet te, które wydają się niewyszukane i kalibańskie). Przez całą lekcję historii powszechnej wyobrażałam sobie, że wracam po szkole do domu, w którym nie czeka na mnie tata, tylko Patsy i Roger, że na kolację zamiast spaghetti, notatek z wykładów i jednostronnej debaty na temat książki J. Hutchinsona Emancypacja estetyczna rasy ludzkiej (1924) mam pieczonego kurczaka, tłuczone ziemniaki, dyskusję o sprawdzianie kwalifikacyjnym Bethany Louise do drużyny softballowej oraz wypracowaniu Zacha na temat Ameryka marzeń (Najbanalniejszy temat wypracowania, jaki można sobie wyobrazić, ale ja w tamtej chwili z największą przyjemnością popławiłabym się w Wielkich Banałach). Patsy by się do mnie uśmiechała i ściskała mnie za rękę, a Roge zainscenizowałby na poczekaniu mszę - gdybym miała szczęście, byłoby to „Czternaście nadziei”. Gdy tylko zadzwonił dzwonek, wybiegłam z Hanoveru i pospieszyłam do Kopca, gdzie, z tego, co słyszałam, Zach miał szafkę. Zatrzymałam się zaraz za drzwiami i przez chwilę patrzyłam, jak ubrany w spodnie khaki i koszulę w biało-niebieskie paski rozmawia z Rebeccą, dziewczyną z prehistorycznymi, mięsożernymi kłami. Była wysoka, na sterczącym biodrze oparła sobie stos dużych kołonotatników, drugą rękę położyła na wierzchu szafek, tak że przypominała kościstą egipską postać nagryzmoloną na papirusie. Coś w sylwetce Zacha, który poświęcał jej całą swoją uwagę (myśląc, że na korytarzu nie ma nikogo poza nimi), w
tym, jak się uśmiechał i przeczesywał wielką dłonią włosy, uprzytomniło mi, że on jest w niej zakochany, że oboje na pewno pracują w Kinko, zawsze ramię w ramię zagrzebani w tonach papieru, a ja chciałam z nim rozmawiać o Śmierci, ojej hieroglificznym oddechu na moim karku, wyłupiastych oczach przyklejonych do mojej twarzy jak rozgnieciona figa; o krzaczastych czarnych włosach opływających jej ramiona nurtem Nilu... nie, nie mogłam tego zrobić. Odwróciłam się na pięcie, pobiegłam z powrotem do schodów, popchnęłam drzwi i wypadłam na dwór.
***
Nie mogę również przeoczyć Samarytańskiej Dobroci, która przejawiła się przy innej okazji, tego piątku na lekcjach rysunków, kiedy wyczerpana bezsennymi nocami, zasnęłam w środku lekcji, zapominając o moim szkicu szrafowanym Tima Watersa „Wściekłego”, którego w tym tygodniu wybrano do pozowania do rysunków z natury. - Co się, u diabła, dzieje z panną van Meer?! - ryknął Victor Moats, piorunując mnie wzrokiem z wysokości. - Jest zielona jak duch El Greca! Powiedz nam, co jadłaś na śniadanie, to będziemy za wszelką cenę tego unikali. Pan Moats był na ogół dobrodusznym człowiekiem, czasami jednak bez żadnego wyraźnego powodu (chyba że były nim fazy księżyca) znajdował upodobanie w poniżaniu uczniów przed całą klasą. Porwał mój rysunek ze sztalugi i podniósł go wysoko nad swoją foczą, błyszczącą głowę. Natychmiast zobaczyłam małą katastrofę: na Oceanie Spokojnym papierowej bieli nie widać było nic poza postacią Wściekłego wielkości wyspy Guam, narysowaną w prawym dolnym rogu kartki. Tim miał nogę ponad niewyraźną plamą twarzy, co jeszcze może by jakoś uszło, gdyby pan Moats przez dziesięć minut na początku lekcji nie tłumaczył dokładnych zasad i proporcji rysunku z natury. - Panna van Meer w ogóle się nie koncentruje! Widać śni na jawie o Willu Smisie albo Bradzie Pitcie, czy innym muskularnym obiekcie westchnień, podczas gdy powinna robić... co? Czy ktoś może nas łaskawie poinformować, co panna van Meer powinna robić, zamiast trwonić nasz czas? Podniosłam na niego wzrok. Gdyby był to którykolwiek z piątków przed biwakiem, zrobiłabym się czerwona i przeprosiła, a może nawet wybiegła do łazienki, zamknęła się w nieczynnej kabinie i chlipała nad deską sedesową, teraz jednak nie czułam nic. Byłam obojętna jak ów pusty biały arkusz zdjęty z mojej sztalugi. Patrzyłam na pana Moatsa, jakby
nie mówił o mnie, tylko o jakimś innym nieznośnym dzieciaku nazwiskiem van Meer. Czułam mniej więcej tyle zażenowania co pustynny kaktus. Nie uszło jednak mojej uwagi, że cała klasa spogląda po sobie nerwowo, przekazując sobie jakieś ustalone sygnały alarmowe niczym koczkodany ostrzegające się nawzajem o nadlatującym orle. Frań Smithson „Soczysta” wytrzeszczyła oczy do Hendersona Shoala, w odpowiedzi Henderson Shoal wytrzeszczył oczy w kierunku Howarda Stevensa „Bejruta”. Amy Hempshaw przygryzła wargę, wygarnęła włosy zza ucha i opuściła głowę, tak że opadły szybko jak zapadnia i zasłoniły jej połowę twarzy. Te porozumiewawcze znaki mówiły, że pan Moats, znany z przedkładania dzieł Velazqueza, Ribery, El Greca i Herrery Starszego el Vieja nad towarzystwo swoich małżotwarzych kolegów nauczycieli (którym ani się to nie śniło, ani się specjalnie nie palili do śpiewania peanów na cześć geniuszu malarzy hiszpańskich), najwyraźniej wyrzucił, nie otworzywszy, całą ostatnią szkolną korespondencję, którą doręczano mu codziennie do skrzynki w pokoju nauczycielskim. W związku z tym nie tylko nie przeczytał Havermeyerowego Memorandum w sprawie ostatnich dramatycznych wydarzeń ani artykułu Krajowego Związku Nauczycieli Jak przygotować uczniów do żałoby, ale przede wszystkim nawet tajnego listu sporządzonego przez Buttersa, zatytułowanego Osoby, które należy obserwować, zawierającego nazwiska moje, Jade i całej reszty: Tych uczniów w szczególności dotknie śmierć Hannah Schneider. Proszę uważnie obserwować ich zachowanie oraz postępy w nauce i informować mnie osobiście lub naszą nową doradczynię, Deb Cromwell o wszelkich przejawach niezwykłego zachowania. Sytuacja jest wyjątkowo delikatna. (Te tajne służbowe dokumenty zostały skradzione, powielone i nielegalnie rozprowadzone wśród uczniów. Przez kogo, tego nikt nie wiedział. Niektórzy twierdzili, że zrobił to Maxwell Stuart, inni że Cip i Ciap. - Szczerze mówiąc - odezwała się z drugiego końca klasy Jessica Rothstein, krzyżując ramiona na piersi - myślę, że można dzisiaj wybaczyć Blue jej roztargnienie. Poskręcane, brązowe włosy Jessiki, które z odległości większej niż trzy metry wyglądały jak tysiące mokrych korków od wina, zatrzęsły się jednomyślnie. - Czyżby? - Pan Moats odwrócił się na pięcie przodem do Jessiki. - A czemuż to? - Ponieważ Blue ma za sobą okropne przejścia - odparła Jessica głośno i wyraźnie, głosem młodej osoby, która wie, że Ma Rację, a ten stary facet przed nią (na korzyść którego teoretycznie powinny pracować Dojrzałość i Doświadczenie) Grubo się Myli. - Okropne przejścia - powtórzył pan Moats. - Tak, dużo ostatnio przeszła.
- A cóż takiego ostatnio przeszła panna vari Meer? Jestem zaintrygowany. Jessica skrzywiła się ze zniecierpliwieniem. - Miała ciężki tydzień. Zaczęła się rozpaczliwie rozglądać po sali w poszukiwaniu kogoś, kto przejąłby za nią inicjatywę. Jessica wolałaby pozostać kapitanem tej wyprawy ratunkowej, wydawać rozkazy przez telefon, a nie szeregowcem, którego wysłano w śmigłowcu HH-43F z bazy Bin Ty Ho, aby lądował awaryjnie na terytorium wroga, czołgał się przez pola ryżowe, mokradła, zarośla gigantycznych pałek i pola minowe, obładowany trzydziestoma kilogramami amunicji i zapasów żywności, dźwigał na plecach rannego żołnierza przez dziesięć kilometrów i spędził noc na brzegu rzeki Cay Ni, rojącym się od komarów, by w końcu o piątej nad ranem dostać się na pokład samolotu ratunkowego. - Panna Rothstein lubi mówić ogródkami - zauważył pan Moats. - Po prostu mówię, że przeszła ciężką próbę, w porządku? To wszystko. - No cóż, życie to nie ciastko z kremem, czyż nie? Osiemdziesiąt dziewięć procent największych arcydzieł światowego malarstwa powstało w zaszczurzonych norach. Myślisz, że Velazquez nosił adidasy? Myślisz, że pławił się w luksusie centralnego ogrzewania i pizzerii z dostawą do domu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę?! - Nie rozmawiamy o Velazquezie - odezwał się Tim Waters „Wściekły” ze stołka na środku sali. - Mówimy o Hannah Schneider i tym, w jaki sposób zginęła tydzień temu. Zazwyczaj nikt, łącznie ze mną, nie zwracał uwagi na Wściekłego, jego posępny głos, bagażnik obklejony naklejkami: LUBIĘ BOL, KOCHAM SMAK KRWI i plecak z hasłami powypisywanymi czarnym flamastrem: WŚCIEKŁY, ANARCHIA, POL SIĘ. Zapach papierosów unosił się za nim jak puszki za kabrioletem nowożeńców. Ale kiedy wypowiedział jej imię, a ono podryfowało na środek sali niczym pusta łódź z wiosłami, w tamtym momencie, nie wiedzieć czemu, pomyślałam, że gdyby mnie tylko poprosił, uciekłabym z tym bladolicym, gniewnym chłopakiem na koniec świata. Przez trzy, może cztery sekundy kochałam go całą duszą, rozpaczliwie i bez pamięci. (Tak się właśnie działo po śmierci Hannah. Można było nie zauważać czyjegoś istnienia, a kiedy się zauważyło, uwielbiało się go nad życie, chciało się mieć z nim dzieci, dopóki moment nie przeminął równie niespodziewanie, jak nadszedł). Pan Moats zamarł bez ruchu. Podniósł dłoń do zielonej kamizelki w szkocką kratę i trzymał ją przyciśniętą do piersi, jakby miał zaraz zwymiotować albo usiłował sobie przypomnieć słowa piosenki, którą znał dawno temu. - Rozumiem - powiedział. Delikatnie odłożył moją kartkę na sztalugę. - Wracajcie do
rysowania. Stanął obok mnie. Kiedy na środku kartki zaczęłam rysować Wściekłego Watersa, a ściślej mówiąc, jego skórzany but, pochylił się nad sztalugą tak, że głową prawie dotykał papieru. Zerknęłam na niego z ukosa, niechętnie, bo tak jak na słońce, lepiej było nie patrzeć nauczycielowi prosto w twarz. Wbrew własnej woli zauważało się rzeczy, których człowiek wolałby nie widzieć: senność, pieprzyk, włoski, zmarszczki, grudki albo odbarwienia skóry. Czułeś, że za tymi fizycznymi znamionami kryje się jakaś cierpka, kwaśna prawda, ale nie chciałeś jej znać, w każdym razie jeszcze nie teraz, ponieważ wiedziałeś, że poznawszy ją, już nie tak łatwo ci będzie robić notatki na temat wielostopniowego rozmnażania widłaków albo miesiąca i roku bitwy pod Gettysburgiem (lipiec 1863). Moats w dalszym ciągu nie odzywał się ani słowem. Przebiegał oczami pustą kartkę, potem zatrzymał się w rogu na postaci Wściekłego z nogą nad głową, a ja obserwowałam jak urzeczona jego urwisty profil do złudzenia przypominający linię brzegową południowowschodniej Anglii. Potem zamknął oczy, a ja zauważyłam, jaki jest wstrząśnięty. Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie kochał Hannah i ta chwila zapadnie mu w pamięć do końca życia: kiedy dowiedział się o jej śmierci od uczennicy i musiał się na chwilę schować przed ludzkimi oczami za czyjąś sztalugą. Przyszło mi do głowy, jacy dziwni są dorośli, usiłują ukrywać przed innymi swoje rozległe życie, rozprzestrzeniające się niczym pustynia, suche i wyludnione, i pełne zdradliwych wydm i całych oceanów ruchomych piasków. - Może powinnam zacząć na nowo na innej kartce - zaproponowałam. Chciałam, żeby się odezwał. Jeśli coś powie, to znaczy, że przeżywa skrajne upały i lodowate noce i burze piaskowe, ale poza tym nic mu nie będzie. Skinął głową i wyprostował się. - Rysuj dalej.
***
Tego dnia po lekcjach udałam się do klasy Hannah. Miałam nadzieję, że nikogo tam nie będzie, ale kiedy weszłam do Loomisu, zobaczyłam dwie pierwszoklasistki przyklejające do drzwi klasy karty pamiątkowe. Na podłodze po prawej stronie leżało mnóstwo kwiatów, głównie goździków, różowych, czerwonych i białych. Peron wspominała o nich po południu przez interkom: - Morze kwiatów i kart dowodzi, że pomimo wszystkiego, co nas różni, potrafimy się
jednoczyć i wspierać nawzajem, niejako uczniowie, nauczyciele i rodzice, ale po prostu jako ludzie. Hannah by się cieszyła. Chciałam od razu wyjść, ale dziewczyny mnie zobaczyły, więc nie miałam wyjścia i musiałam iść dalej w ich stronę. - Szkoda, że nie możemy zapalić świeczek. - Daj, ja to zrobię, bo ty zaraz wszystko popsujesz. - Może byśmy jednak je zapaliły. No wiesz, przecież to dla niej. - Nie można. Nie słyszałaś, co mówiła Brewster? To by groziło pożarem. Wyższa, blada dziewczyna przyklejała do drzwi dużą kartę z wielkim złotym słońcem i napisem: „Słońce pociemniało... „. Druga, o pałąkowatych nogach, z czarnymi włosami, obserwowała tamtą nieufnie, trzymając w ręku jeszcze większą kartę. Tę musiała zrobić własnoręcznie, koślawe pomarańczowe litery układały się w słowa: „NIEODŻAŁOWANEJ PAMIĘCI”. W kwiatach tkwiło powtykanych jeszcze co najmniej pięćdziesiąt innych kart. Schyliłam się, żeby niektóre przeczytać. Spoczywaj w pokoju. Całujemy, Friggsowie, napisali Friggsowie. W tym świecie nienawiści religijnej i niepowstrzymanej przemocy wobec naszych, byłaś świecącą gwiazdą, napisała Rachid Foxglove. Będziemy za tobą tęsknili, napisali Amy Hempshaw i Bill Chews. Mam nadzieję, że w następnym wcieleniu będziesz ssakiem i nasze drogi znowu się zejdą, i to niedługo, bo kiedy pójdę na medycynę, to pewnie nie będę mieć więcej życia, napisała Lin XexxxPen. Niektóre karty były introspekcyjne (Czemu tak się stało?) lub łagodnie żartobliwe (Byłoby super, gdybyś mogła mi wysłać znak, że po śmierci jest jakieś sensowne życie, a nie tylko wieczność w skrzynce, bo tego bym nie przeżył). Na niektórych widniały uwagi stosowniej sze raczej na drzwi od lodówki albo okrzyki rzucone przez uchylone okno odjeżdżającego samochodu (Byłaś fantastyczną nauczycielką!!! i Nigdy mi nie postawiłaś szóstki). - Chcesz się dopisać do naszej karty kondolencyjnej? - spytała mnie ciemnowłosa dziewczyna. - Jasne - odparłam. W środku widniał tekst: Odnajdujemy pokój i pocieszenie w wierze, że jesteś teraz w Doskonałym Miejscu, a pod spodem graffiti uczniowskich podpisów. Zawahałam się przed podpisaniem karty, ale dziewczyna mnie obserwowała, więc wcisnęłam swoje nazwisko pomiędzy Charliego Lina i Millicenta Newmana. - Dziękujemy ci - powiedziała dziewczyna, jakbym jej dała drobne na napój.
Przykleiła kartę do drzwi. Wyszłam na dwór i ukryłam się w cieniu dużej sosny przed budynkiem, dopóki dziewczęta sobie nie poszły. Potem wróciłam do środka. Ktoś (to znaczy ta ciemnowłosa samozwańcza Wykonawczyni Ostatniego Pożegnania z H. Schneider) ułożył na ziemi plastikową zieloną plandekę, a na niej kwiaty (łodyżkami w jedną stronę), a obok drzwi kartkę na podkładce z klipsem: „Wpisz tu swoje nazwisko i zadeklaruj specjalną sumę na Ogród Kolibrów im. Hannah Schneider. (Minimalny datek 5 dolarów)”. Szczerze mówiąc, nie zachwycały mnie szczególnie te wszystkie żałobne obchody. Sprawiały wrażenie sztucznych, jakby zabrały prawdziwą Hannah, ukradły ją, a w jej miejsce podstawiły przerażającą obcą uśmiechniętą osobę, której ogromne laminowane zdjęcie stało na podłodze obok grubej, niezapalonej świecy. To wszystko nie było w jej stylu; szkolni fotografowie uzbrojeni w lampy i rozmazane, nijakie tła beztrosko zniwelowali wszystko, co w ludziach było wyjątkowego i upodobniali ich do siebie. Nie, prawdziwa, kinematograficzna Hannah, ta, której życiem było kino, która czasami trochę za dużo wypiła i ramiączko od biustonosza wystawało jej spod bluzki, została tu wciśnięta wbrew własnej woli przez te zwiotczałe goździki, koślawe podpisy i rozwodniony sentymentalizm wszystkich tych „Tęsknimy za tobą”. Usłyszałam trzaśniecie drzwi, a po chwili głośną interpunkcję kobiecych obcasów. Ktoś otworzył drzwi na końcu korytarza i puścił, żeby zatrzasnęły się same. Przez jedną szaloną chwilę przemknęło mi przez myśl, że to Hannah; smukła kobieta idąca w moją stronę była ubrana na czarno: w czarną spódnicę, czarną bluzkę z krótkimi rękawkami, czarne szpilki - dokładnie tak, jak była ubrana Hannah, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy wiele miesięcy temu w Fat Kat Foodsie. Ale to była Jade. Wyglądała blado i chudo, jasne włosy związała gładko w tył w koński ogon. Kiedy przechodziła pod lampami jarzeniowymi, czubek jej głowy migotał białawozielonymi odcieniami. Przez jej twarz pochyloną ku ziemi przepływały cienie. Kiedy mnie wreszcie zauważyła, widziałam, że ma ochotę zawrócić, ale sobie na to nie pozwoliła. Jade nie cierpiała uciekać, rejterować, wycofywać się, zawracać i zmieniać zdanie po namyśle. - Nie muszę cię zauważać, jeśli nie chcę - oznajmiła, zatrzymując się przed kwiatami i kartami. Schyliła się i zaczęła je oglądać z miłym, odprężonym uśmiechem na twarzy, jakby oglądała gablotkę z kosztownymi zegarkami. Po minucie odwróciła się i przeszyła mnie wzrokiem.
- Masz zamiar sterczeć tu cały dzień jak idiotka? - Chciałam... - zaczęłam. - Bo nie zamierzam tu siedzieć i tego z ciebie wyciągać. - Położyła dłoń na biodrze. Wydzwaniałaś do mnie przez cały tydzień jak jakaś obłąkana maniaczka, więc spodziewam się, że masz coś przyzwoitego do powiedzenia. - Mam. - Co? - Nie rozumiem, dlaczego wszyscy jesteście na mnie tacy wściekli. Niczego nie zrobiłam. Jade wytrzeszczyła oczy z niedowierzaniem. - Jak możesz nie rozumieć, co zrobiłaś? - Co takiego zrobiłam? Splotła ręce na piersi. - Nic z tego, Rzygawko, jeżeli sama tego nie wiesz, to ja nie mam zamiaru ci tłumaczyć. - Odwróciła się, schyliła i znowu zaczęła oglądać karty. Po minucie powiedziała: Celowo zniknęłaś, żeby poszła cię szukać. Wymyśliłaś sobie jakąś chorą grę. Nawet nie próbuj mi wmawiać, że wyszłaś „do łazienki”, bo ta rolka papieru toaletowego cały czas leżała w jej plecaku. Znaleźliśmy ją - A potem... nie wiemy, co potem zrobiłaś, ale Hannah odeszła od ogniska, gdzie śmiała się z nami w najlepsze, a skończyła, wisząc na drzewie. Martwa. Więc coś musiałaś zrobić. - Dała mi znak, żebym wstała i wyszła po cichu do lasu. To był jej pomysł. Skrzywiła się. - I niby kiedy ci dała ten znak? - Przy ognisku. - Nieprawda, byłam tam. Nie widziałam, żeby... - Nikt nie widział, oprócz mnie. - Cóż za wygodny zbieg okoliczności. - Poszłam między drzewa, a potem niedługo ona przyszła i mnie znalazła. Kluczyłyśmy po lesie jakieś dziesięć minut, aż w końcu się zatrzymała i oświadczyła, że musi mi coś powiedzieć. Że musi mi zdradzić jakąś tajemnicę. - No proszę, i cóż to była za tajemnica? Że widuje trupy? - Nie wiem, nie powiedziała mi. - Litości! - Ktoś się do nas podkradł. Nie widziałam go wyraźnie, ale wydaje mi się, że nosił
okulary, i wtedy, tego właśnie nie rozumiem, ona za nim poszła. Kazała mi stać w miejscu. I to był ostatni raz, kiedy ją widziałam. (To było oczywiście nieszkodliwe kłamstwo, ale postanowiłam wymazać ze swojej historii fakt, że widziałam Hannah nieżywą, ponieważ ten drobny szczegół był jak wyrostek robaczkowy, bezczynny narząd, podatny na zakażenia, który bez trudu można usunąć chirurgicznie, nie narażając żadnego innego organu przeszłości). Przyglądała mi się z powątpiewaniem. - Nie wierzę ci. - Naprawdę tak było. Pamiętasz ten niedopałek papierosa, który znalazła Lu? Ktoś tam siedział przed nami. Wytrzeszczyła na mnie oczy, a po chwili teatralnie pokręciła głową. - Myślę, że masz poważny problem. - Upuściła torbę, z której wysunęły się na podłogę dwie książki: antologia poezji (The Norton Anthology ofPoetry, Ferguson, Salter, Stallworthy, wydanie z 1996 roku) i Jak napisać wiersz (Fifer, 20Ol). - Jesteś zdesperowana. I w dodatku żałosna i żenująca. Nie obchodzą nas twoje kiepskie wykręty. Mamy je w dupie. Koniec z nami. Czekała, aż zacznę protestować, aż rzucę się przed nią na kolana i będę skamleć. Ale ja nie mogłam. Wyczułam, że to niemożliwe. Przypomniało mi się, co kiedyś powiedział tata: niektórzy ludzie przychodzą na świat z gotowymi' odpowiedziami na wszystkie pytania na temat życia i nie ma najmniejszego sensu próbować ich czegokolwiek nauczyć. „Są zamknięci, nawet jeśli teoretycznie otwierają interes o jedenastej, od poniedziałku do piątku”. A wszelkie wysiłki, aby zmienić ich sposób myślenia, aby im coś wytłumaczyć, nadzieja, że przyjdą i spróbują spojrzeć na sprawę twoimi oczami, wszystko to jest bardzo wyczerpujące, ponieważ i tak nie uda ci się zrobić nawet drobnej rysy na tym monolicie poglądów, i czujesz się potem cały obolały. To tak, jakby być więźniem w zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze i chcieć poczuć dotyk dłoni odwiedzającego (zob. : Życie w ciemności, Cowell, 1967). Choćbyś nie wiem jak bardzo pragnął jej dotknąć, przyciskał odrętwiałe palce do szyby, gdzie po drugiej stronie ona przykłada swoją dłoń, nie będziesz mógł jej poczuć, dopóki nie puszczą cię wolno. - Nie twierdzimy, że jesteś chora psychicznie - oświadczyła Jade. - Pewnie nie zrobiłaś tego umyślnie, ale jednak. Rozmawialiśmy o tym i doszliśmy do wniosku, że jeśli mamy być uczciwi wobec siebie, to nie możemy ci wybaczyć. No, bo przecież ona nie żyje. Może dla ciebie to nic nie znaczy, ale dla nas to jest tragedia. Milton i Charles ją kochali. My z Leulah ją uwielbiałyśmy. Była naszą siostrą...
- A to coś nowego - przerwałam jej. (Nie mogłam się powstrzymać, byłam nieodrodną córką swego ojca, a więc miałam naturalną skłonność do dęcia w gwizdek na każdy przejaw Hipokryzji i Pustosłowia). - Kiedy ostatnio na ten temat rozmawiałyśmy, uważałaś, że pozbawiła cię lodów miętowych z kawałkami czekolady. Martwiłaś się również, że należy do Rodziny Mansona. Wyglądała na tak rozwścieczoną, że się przestraszyłam, czy zaraz się na mnie nie rzuci, żeby wydrapać mi oczy. Ale ona tylko ściągnęła usta, a jej twarz nabrała koloru gazpacho. Kiedy się odezwała, mówiła urywanymi, kolczastymi słówkami: -
Jeśli
jesteś
taka
głupia,
żeby
nie
rozumieć,
dlaczego
jesteśmy
NIEWYOBRAŻALNIE zrozpaczeni, nie mam zamiaru dłużej ciągnąć tej rozmowy. Nie masz nawet pojęcia, przez co przeszliśmy. Charles oszalał i spadł ZE SKAŁY. Lu i Nigel co chwila wpadali w histerię. Nawet Milton się załamał. To ja doholowałam wszystkich w bezpieczne miejsce, ale do tej pory nie mogę się otrząsnąć z szoku. Myśleliśmy, że umrzemy, jak ci ludzie w filmie, co utknęli w Alpach i musieli się zjadać nawzajem. - Alive, dramat w Andach. Najpierw była książka, potem nakręcili film. Wytrzeszczyła na mnie oczy. - Ty uważasz, że to żart? Czy ty niczego nie rozumiesz? Czekała, ale ja w dalszym ciągu nie rozumiałam. Naprawdę nie rozumiałam. - Nieważne - powiedziała w końcu. - Przestań do mnie wydzwaniać. To irytujące dla mojej mamy, odbierać twoje telefony i wymyślać wymówki. Schyliła się, podniosła swoją torbę i zarzuciła na ramię. Przygładziła włosy afektowanym gestem kogoś, kto ma zrobić Wielkie Wyjście. Wiedziała, że przed nią przez miliony lat z miliona różnych powodów różne osoby robiły Wielkie Wyjścia, a teraz była jej kolej i chciała wypaść jak najlepiej. Z pruderyjnym uśmiechem podniosła z ziemi The Norton Anthology of Poetry i Jak napisać wiersz, ceremonialnie i z największą starannością wsunęła je obie do torby. Pociągnęła nosem, wygładziła czarny sweter w talii (jakby właśnie zakończyła pierwszą rundę rozmów kwalifikacyjnych w sprawie pracy) i ruszyła w stronę wyjścia. Patrzyłam za nią i byłam pewna, że właśnie rozważa przystąpienie do elitarnej podgrupy w ramach koterii Osób Robiących Wielkie Wyjście, sekcji nieczułostkowych i twardych: Tych, Którzy Nigdy Nie Oglądają Się Za Siebie. Po chwili jednak zrezygnowała z tego planu. - Wiesz - powiedziała słodko, odwracając się do mnie - nikt z nas nie mógł tego pojąć. Spojrzałam na nią, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu przerażona. - Dlaczego akurat ty? Dlaczego akurat ciebie Hannah uparła się wcisnąć do naszego
kółka? I wcale nie próbuję ci dogryzać. Po prostu od samego początku cię nie znosiliśmy. Wszyscy. Nazywaliśmy cię gołębicą. Bo tak się zachowywałaś. Flejtuchy gołębie gdaczą koło nóg, żebrząc o okruchy. Ale ona cię uwielbiała. „Blue jest wspaniała. Musicie dać jej szansę. Miała ciężkie życie”. Jasne, akurat. To się nie trzymało kupy. Masz jakieś dziwacznie idealne życie rodzinne z tym swoim mistrzowskim tatusiem, o którym tyle ględzisz, jakby to był drugi Mesjasz. Aie gdzie tam, wszyscy gadali, że jestem niesprawiedliwa i krytykancka. No, to teraz jest za późno, a Hannah nie żyje. - Zobaczyła moją minę. - Ha! Osoby Robiące Wielkie Wyjścia muszą mieć 'swoje „Ha!” urwany śmiech, GAME OVER na ekranie albo odgłos „dzyń” w maszynie do pisania. - To pewnie jeden z tych figli, jakie płata życie - orzekła. Na końcu korytarza pchnęła drzwi i na moment zatonęła w kałuży żółtego światła, a jej wydłużonym, chudym cieniem rzuciło w moją stronę jak kawałkiem liny holowniczej, potem jednak wyszła zgrabnie na dwór, drzwi za nią trzasnęły, a ja zostałam sam na sam z goździkami. („Jedyny kwiat, który ofiarowany komuś jest tylko odrobinę lepszy od martwych”, stwierdził kiedyś tata).
Głęboki sen Nazajutrz, w sobotę dziesiątego kwietnia, „Obserwator Stocktoński” opublikował w końcu krótki artykuł na temat wyników sekcji zwłok.
ŚMIERĆ KOBIETY W PARKU NARODOWYM UZNANA ZA SAMOBÓJSTWO
Wczoraj po południu lekarz sądowy okręgu Sluder orzekł, że Hannah Louise Schneider, lat 44, popełniła samobójstwo. Przyczynę
śmierci
określono
jako
„uduszenie
wskutek
powieszenia”. „Nie
znaleźliśmy
żadnego
dowodu
przestępstwa”,
poinformował koroner Joe Villaverde. Villaverde powiedział, że w zwłokach Hannah Schneider nie znaleziono również żadnych śladów leków, alkoholu ani innych toksyn, a sposób, w jaki zmarła, wskazuje na samobójstwo. „Opieram swoje twierdzenie na wynikach sekcji zwłok oraz na materiale dowodowym znalezionym przez funkcjonariuszy szeryfa”, poinformował Villaverde. Zwłoki Hannah Schneider znaleziono 28 marca, wiszące na drzewie na przewodzie elektrycznym w rejonie SchulFs Cove w Parku Narodowym Great Smoky Mountains, dokąd pojechała na biwak z sześciorgiem uczniów ze szkoły średniej. Cała szóstka wróciła bezpiecznie do domów.
- Nie wierzę własnym oczom - powiedziałam. Tata popatrzył na mnie z troską. - Kochanie... - Chyba zwymiotuję. Więcej tego nie zniosę. - Może oni mają rację. Nigdy nie wiadomo, co...
- Oni nie mają racji! - wrzasnęłam.
***
Tata zgodził się pojechać ze mną do biura szeryfa okręgowego Sluder. Aż dziw brał, że przystał na moje nagłe, dziwaczne żądanie. Podejrzewałam, że zrobiło mu się mnie szkoda, widział, jak blado wyglądam ostatnimi czasy, że prawie nic nie jem, nie sypiam, że zbiegam na dół niczym ćpunka szukająca działki na głodzie, żeby obejrzeć Pierwsze wiadomości o piątej, jak reaguję na wszelkie pytania, zarówno te egzystencjalne, jak i najzwyczajniejsze w świecie, z transatlantyckim opóźnieniem. Jemu również nieobcy był cytat: Kiedy twoje dziecko zapaliło się do jakiegoś pomysłu z entuzjazmem fundamentalisty'cznego sprzedawcy Biblii z Indiany, a ty chcesz mu stanąć na drodze, robisz to na własną odpowiedzialność (zob. : Jak wychować utalentowane dziecko, Pennbaker, 1998, str. 232). Znaleźliśmy w Internecie adres, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do komendy mieszczącej się na zachód od Stockton, w małym górskim miasteczku o nazwie Bicksville. Był to jasny, radosny dzień, a niski, jakby obwisły budynek komendy siedział niczym zmęczony autostopowicz na poboczu drogi. - Chcesz poczekać w samochodzie? - spytałam taty. - Nie, nie, wejdę razem z tobą. - Pokazał mi Narcyzm i kulturowe zaśmiecanie Stanów Zjednoczonych D. F. Younga (1986). - Wziąłem sobie coś lekkiego do czytania. - Tatusiu. - Słucham, słoneczko. - Pozwól mi samej rozmawiać. - Och, ależ bardzo cię proszę. Biuro szeryfa okręgu Sluder mieściło się w jednym zniszczonym pomieszczeniu, przypominającym klatkę dla małp w średniej jakości ogrodzie zoologicznym. Wykorzystano wszelkie środki budżetowe, aby utrzymać dziesięciu czy dwunastu funkcjonariuszy niewolników w wierze, że żyją w swoim naturalnym środowisku (beczące telefony, ściany z pustaków pomalowane na brunatny kolor, zwiędnięte rośliny z liśćmi jak sznurkowe kokardki na urodzinowym prezencie, zwaliste szafy na segregatory poustawiane rzędem pod ścianą jak piłkarze przed meczem, gwiazdy na piersiach czepiające się koszul w błotnistym kolorze. Zapewniono im karmienie (kawa i pączki) i dużo zabawek (krzesła obrotowe, radiostacje, pistolety, telewizory podwieszane u sufitu czkające kanałem meteorologicznym). A mimo to
unosił się nad tym siedliskiem charakterystyczny odór sztuczności i apatii, miejsca, gdzie każdy tylko udaje, że jest stróżem prawa, skoro walka o byt nie jest już bezpośrednią koniecznością. - Hej, Bill! - krzyknął jeden z mężczyzn z końca sali koło automatu z chłodzoną wodą. Podniósł do góry jakieś czasopismo. - Sprawdź nową Dakotę. - Już sprawdziłem - odparł Bill, wpatrując się w śpiączce w niebieski monitor komputera. Z wyrazem bezbrzeżnego niesmaku na twarzy tata usiadł na jedynym wolnym krześle obok grubej wybladłej dziewczyny w krzykliwej, prowokacyjnej bluzeczce wiązanej na szyi, z włosami tak fatalnie rozjaśnianymi, że przypominały czipsy ziemniaczane. Podeszłam do mężczyzny siedzącego w recepcji z plastikową łyżeczką w zębach, przerzucającego kartki jakiegoś magazynu. - Chciałabym porozmawiać z głównym oficerem śledczym, jeśli to możliwe powiedziałam. - Hę? Miał płaską czerwoną twarz, która, jeśli pominąć żółte szczotkowate wąsy, przypominała podeszwę stopy. Były łysy, czubek głowy miał pochlapany tłustymi piegami. Identyfikator pod policyjną odznaką na piersi informował: A. BOONE. - Chciałabym porozmawiać z osobą, która prowadziła śledztwo w sprawie śmierci Hannah Schneider - powiedziałam. - Nauczycielki z St. Gallway. A. Boone patrzył na mnie bez słowa, nie przestając żuć plastikowej łyżeczki. Należał do ludzi, których tata nazywał pompiarzami władzy: posiadając jakąś odrobinę władzy, rozdymają jątak, że przeciąga się w czasie do absurdalnych rozmiarów. - A co za interes ma pani do sierżant Harper? - Nastąpił bardzo poważny błąd w orzeczeniu w jej sprawie - oświadczyłam pewnym siebie tonem. Mniej więcej to samo powiedział główny inspektor Ranulph Curry na początku siedemdziesiątego dziewiątego rozdziału Jak ćmy (Lavelle, 1911). A. Boone kazał mi podać nazwisko i usiąść. Usiadłam na miejscu taty, a tata stanął obok umierającej rośliny. Z wyrazem fałszywego zainteresowania i podziwu (uniesione brwi, usta wywinięte w dół) wręczył mi biuletyn „Gwiazda Szeryfa”, rocznik 2, Zima, nr 1, który wisiał na tablicy informacyjnej za jego plecami. W rubryce Raport z działalności na stronie drugiej (pomiędzy działami Stawni niesławni a Zakład, że nie wiecie... ) przeczytałam, że sierżant Fayonette Harper w ciągu ostatnich pięciu miesięcy dokonała największej liczby
aresztowań w całej komendzie. W samym tylko sezonie jesiennym sierżant Harper aresztowała między innymi: Rodolpha Debruhla, poszukiwanego za morderstwo, La-xxxmont Grimsell, poszukiwaną za rabunek, Kanitę Kay Davis, poszukiwaną za malwersację, kradzież i przyjmowanie przedmiotów pochodzących z kradzieży, Miguela Rumolo Cruza, za deprawację nieletnich. (Dla porównania, funkcjonariusz Gerard Coxley wykazał się najmniejszą
liczbą
jesiennych aresztowań:
jednego
jedynego
Jeremiaha
Goldena,
poszukiwanego za bezprawne użycie pojazdu mechanicznego). Ponadto w biuletynie na stronie czwartej zamieszczono czarno-xxx-białe zdjęcie sierżant Harper z drużyną Policyjnej Ligi Baseballowej Departamentu Szeryfa Okręgu Sluder. Stała po prawej stronie na samym brzegu: kobieta z potężnym zakrzywionym nosem i całą resztą rysów twarzy stłoczoną dookoła, jakby chciały się przy nim ogrzać na tej arktycznie białej twarzy. Dwadzieścia pięć, może trzydzieści minut później siedziałam naprzeciwko niej.
***
- W raporcie lekarza sądowego jest błąd - oświadczyłam, autorytatywnie odchrząknąwszy. - Orzeczenie o samobójstwie jest nieprawdziwe. Widzi pani, to ja byłam z Hannah Schneider w lesie, zanim odeszła. Jestem pewna, że nie chciała się zabić. Powiedziała mi, że zaraz wróci, i wcale nie kłamała, kiedy to mówiła. Sierżant śledcza Fayonette Harper popatrzyła na mnie zwężonymi oczami. Z solnobiałą twarzą i szczeciniastymi włosami koloru lawy była trudną partnerką w rozmowie; bliski kontakt z nią odbierało się jak rąbnięcie pięścią, grzmotnięcie z góry, kopnięcie w zęby, i to za każdym razem, kiedy się na nią patrzyło. Miała szerokie, gałkowate ramiona i zawsze, kiedy odwracała głowę, odwracała również całą górną część tułowia, jakby nie mogła poruszać szyją. Jeśli biuro szeryfa okręgu Sluder było klatką dla małp z kiepskiego zoo, to sierżant Harper uosabiała samotną małpę, która kurczowo uchwyciła się niedowierzania i trzymała się go, jakby od tego zależało jej życie. Zdążyłam już zauważyć, że jej oczy zwężały się bez względu na to, na kogo lub na co patrzyła, nie tylko na mnie i A. Boone'a, kiedy prowadził mnie do jej biurka w głębi sali („No dobrze”, powiedziała, kiedy usiadłam, co było jej wersją „Dzień dobry”), ale również, kiedy patrzyła na plastikowy pojemnik z napisem DOKUMENTY DO WYPEŁNIENIA, na mocno zużyty gumowo-metalowy przyrząd do
relaksowania dłoni leżący obok klawiatury, na tabliczkę przyklejoną nad monitorem: „Jeśli widzisz, patrz. Jeśli umiesz patrzeć, obserwuj”, a nawet na dwie fotografie w ramkach stojące na jej biurku, jedno starszej kobiety o bawełnianych włosach, z przepaską na oku, i drugie, na którym stała z mężem i córką, którzy wzięli ją w nawias identycznymi długimi twarzami, kasztanowymi włosami i posłusznymi zębami. - Czemu tak twierdzisz? - spytała. Miała niski, bezbarwny głos, połączenie kamienia i oboju. (Z taką samą intonacją zadawała pytania - nie trudząc się podnoszeniem tonu pod koniec zdania). Odpowiedziałam, powtarzając z grubsza wszystko, co już mówiłam funkcjonariuszowi Coxleyowi, kiedy leżałam w szpitalu na oddziale intensywnej terapii. - Nie chcę być niegrzeczna - dodałam - ani okazać braku szacunku dla państwa usystematyzowanych procedur egzekwowania prawa; zapewne stosujecie je od lat z bardzo dobrymi wynikami, ale obawiam się, że pan Coxley nie zapisał szczegółowo wszystkiego, co mu mówiłam. Jestem bardzo pragmatyczną osobą i gdybym sądziła, że istniał choćby cień prawdopodobieństwa, że Hannah Schneider popełniła samobójstwo, bez sprzeciwu przyjęłabym orzeczenie lekarza sądowego do wiadomości. Jednakże jest to absolutnie niemożliwe. Po pierwsze, jak już powiedziałam, ktoś nas śledził od momentu, kiedy odeszłyśmy od obozowiska. Nie wiem, kto to był, ale ja go słyszałam. Obie go słyszałyśmy. I po drugie, Hannah nie była wtedy w odpowiednim... nastroju. Nie była przygnębiona, w każdym razie nie w tamtym momencie. Przyznaję, że miewała chwile depresji, ale kto z nas ich nie miewa? A kiedy mnie tam zostawiła, zachowywała się bardzo racjonalnie. Sierżant Harper nie poruszyła ani jednym mięśniem. Zrozumiałam (zwłaszcza widząc, jak jej oczy stopniowo zaczynały wędrować po sali, dopóki jakieś bardziej stanowcze słowo nie ściągnęło ich z powrotem na mnie), że nieraz już widywała takie jak ja: gosposie domowe, aptekarki, higienistki, urzędniczki z banku, przychodziły przemawiać w swojej sprawie, z dłońmi zaciśniętymi w pięści, zjełczałym zapachem perfum, z kreskami na powiekach jak ślady hamowania na jezdni. Siedziały na brzeżku tego samego niewygodnego, czerwonego krzesła, które pozostawiało wełniste niefiguratywne ślady na gołych nogach) i szlochały, zaklinały się, przysięgały na wszelkie rodzaje Biblii (brytyjską, Króla Jamesa, Ilustrowaną Biblię dla dzieci) i na wszelkie możliwe groby (babci, tatusia, Archiego, który zmarł młodo), że wszystkie zarzuty ciążące na drogim Rodolphie, Lamoncie, Kanicie Kay czy Miguelu to wszystko kłamstwa, kłamstwa i jeszcze raz kłamstwa. - Oczywiście, wiem, jak to brzmi - usiłowałam rozprasować zmarszczki desperacji w moim głosie. (Pomału zaczynałam rozumieć, że sierżant Harper nie doświadczała zmarszczek
desperacji, nie miewała skurczów tęsknoty, trosk spędzających sen z powiek, wyrzutów sumienia, złamanego serca nienadającego się do naprawy). - Ale ja jestem absolutnie pewna, że ktoś ją zabił. Wiem to. I uważam, że Hannah zasługuje, żebyśmy bardzo dokładnie zbadali, co się naprawdę wydarzyło. Harper z namysłem podrapała się po karku (jak robią ludzie, kiedy się z całego serca z tobą nie zgadzają), pochyliła się w lewo, otworzyła szafkę i zwężając oczy, wyjęła z niej zieloną trzycenty-xxxmetrowej grubości teczkę, podpisaną #5509-SCHN. - Szukaliśmy osoby, którą pani rzekomo słyszała w lesie - powiedziała z westchnieniem i rzuciwszy sobie teczkę na kolana, zaczęła przekładać papiery w środku: fotokopie, formularze wypełnione na komputerze zbyt małą czcionką, abym mogła je odczytać. Wreszcie zatrzymała się przy jednym z kwestionariuszy. - Matthew i Mazula Churchowie - przeczytała powoli, marszcząc brwi. - George i Julia Varghese. Dwie pary, mieszkańcy okręgu Yancey, obozowali w tej okolicy w tym samym czasie, co pani ze swoimi kolegami. Zatrzymali się na Sugartop około szóstej, odpoczywali około godziny, po czym zdecydowali się iść dalej do Beaver Creek, oddalonego o cztery kilometry od Sugartop. Dotarli tam około ósmej trzydzieści. Matthew Church potwierdził, że chodził po lesie, zbierając chrust na ognisko, kiedy popsuła mu się latarka. Udało mu się trafić z powrotem do obozu około jedenastej, po czym wszyscy poszli spać. - Popatrzyła na mnie. - Beaver Creek znajduje się pół kilometra od miejsca, gdzie znaleźliśmy zwłoki Hannah Schneider. - Czy ten człowiek powiedział, że widział mnie i Hannah w lesie? Sierżant Harper pokręciła głową. - Niezupełnie. Powiedział, że słyszał jelenia, ale wypił przedtem trzy piwa i nie jestem pewna, czy wiedział, co słyszy lub widzi. To w ogóle cud, że nie zabłądził. Prawdopodobnie to jego pani słyszała, kiedy kręcił się po okolicy i przedzierał przez zarośla. - Czy on nosi okulary? Zastanawiała się przez chwilę. - Chyba tak. - Zmarszczyła czoło i zajrzała do dokumentu. - Tak, o tu, złote oprawki. Jest krótkowidzem. Coś w jej głosie, kiedy wymieniała ten konkretny szczegół: „jest krótkowidzem” skłoniło mnie do podejrzenia, że kłamie, ale kiedy wyprostowałam się niezauważalnie i usiłowałam zajrzeć do dokumentu, który trzymała na kolanach, zamknęła teczkę i uśmiechnęła się, a jej spierzchnięte wargi odwinęły się z zębów jak folia aluminiowa z czekolady. - Ja też jeździłam na biwaki - powiedziała. - I wiem, że w nocy w lesie człowiek nigdy
nie jest pewny, co właściwie widzi. Pani znalazła ją tam powieszoną, mam rację? Kiwnęłam głową. - Umysł wytwarza różne złudzenia dla własnej ochrony. Przeciętnie czterech na pięciu świadków jest zupełnie niewiarygodnych. Wiele rzeczy zapominają albo później im się wydaje, że widzieli coś, czego nie było. To się nazywa traumatyzacja świadka. Oczywiście biorę pod uwagę ich zeznania, ale koniec końców mogę polegać tylko na tym, co mam przed sobą. Na faktach. Nie miałam do niej pretensji za to, że mi nie uwierzyła. W gruncie rzeczy ją rozumiałam. Przez wszystkich innych, Rodolphów, Lamont, Kanity Kay, Miguelów i innych złoczyńców, których złapała na gorącym uczynku w brudnej bieliźnie, oglądających filmy rysunkowe i opychających się nesquikami, sądziła, że wie już o świecie wszystko. Widziała same trzewia, wnętrzności, bebechy okręgu Sluder i nikt nie mógł jej powiedzieć niczego, czego by nie wiedziała. Podejrzewałam, że dla jej męża i córki to musiało być frustrujące, prawdopodobnie słuchali jej wyrozumiale przy kolacji nad plasterkami szynki i zielonym groszkiem, kiwali w milczeniu głowami i uśmiechali się pokrzepiająco. A ona patrzyła na nich i kochała ich całym sercem, ale widziała, 'że między nimi rozpościera się otchłań. Tamci unosili się w krainie fantazji, w świecie prac domowych, stosownego zachowania w biurze i wąsów z mleka, ona zaś, Fayonette Harper, żyła w Świecie Rzeczywistym. Znała go na wylot, jego wzloty i upadki, jego najciemniejsze i najbardziej zatęchłe zakamarki. Nie miałam pojęcia, co jeszcze mogę powiedzieć, żeby ją przekonać. Przyszło mi do głowy, żeby wstać, wywrócić czerwone krzesło i wrzasnąć: „To doprawdy oburzające!”, jak tata, kiedy wypełniał w banku dowód wpłaty i żaden z dziesięciu długopisów przy okienkach Działu Obsługi Klientów Indywidualnych nie pisał. Wtedy ni stąd, ni zowąd zawsze pojawiał się mężczyzna w średnim wieku, po drodze zapinał guziki, suwaki, wciskał wystające poły koszuli w spodnie i przygładzał dłońmi anteny włosów nad czołem. Wyczuwając we mnie narastającą frustrację, sierżant Harper wyciągnęła rękę i dotknęła wierzchu mojej dłoni, po czym raptownie usiadła na miejscu. To miał być pocieszający gest, ale w jej wykonaniu przypominał raczej wrzucanie żetonu do automatu do gry. Widać było, że nie ma pojęcia, co ma zrobić z tą Czułością i Kobiecością. Traktowała je jak sweterek z falbankami, który dostała na urodziny: nie miała ochoty go nosić, ale nie mogła go wyrzucić. - Doceniam twoje zaangażowanie - powiedziała, a jej oczy w kolorze whisky „patrzyły na moją twarz, widziały i obserwowały”. - To, że tu przyjechałaś, że chciałaś ze mną rozmawiać. Dlatego postanowiłam cię przyjąć. Nie musiałam tego robić. Sprawa jest
zamknięta. Nie mam uprawnień, żeby rozmawiać na ten temat z nikim poza najbliższą rodziną zmarłej. Ale przyszłaś tu z troski o pamięć swojej nauczycielki, to bardzo ładnie z twojej strony. Świat potrzebuje takich ładnych zachowań. Jednak będę z tobą szczera, nie mamy najmniejszych wątpliwości, co się stało z twoją przyjaciółką, Hannah Schneider. Im szybciej się z tym pogodzisz, tym będzie dla ciebie lepiej. Bez słowa sięgnęła po kartkę i długopis. W ciągu pięciu minut narysowała cztery malutkie, szczegółowe obrazki. (Często potem wracałam myślami do tamtej chwili i za każdym razem podziwiałam prosty geniusz sierżant Harper. Gdyby tak wszyscy ludzie, zamiast odwoływać się do aroganckich słów i agresywnych czynów, wzięli do ręki długopis i w milczeniu narysowali argumenty, aby uzasadnić swoje racje... To było wstrząsająco przekonujące. Niestety, wówczas nie potrafiłam w pełni docenić tego skarbu i nie wpadłam na to, żeby zabrać rysunek ze sobą, kiedy wychodziłam z biura szeryfa. Dlatego zmuszona byłam zrobić własny szkic tego, co sierżant Harper narysowała tak starannie, że, czy to było celowe, czy nie, kobieta na rysunku naprawdę przypominała Hannah). - Takie ślady zostają na szyi, kiedy mamy do czynienia z morderstwem - powiedziała sierżant Harper, pokazując dwa rysunki po prawej stronie i spoglądając na mnie. - I nie da się ich sfałszować. Powiedzmy, że chcesz kogoś udusić. Zostawisz wtedy na szyi prosty, poziomy ślad, taki jak ten. Pomyśl. Ręce. Albo jeśli użyjesz sznura, żeby go zabić. To samo. A najczęściej dochodzą też siniaki albo pogruchotane chrząstki, bo zwykle zbrodniarz wkłada w to więcej siły, niż trzeba, z powodu adrenaliny. Wskazała palcem rysunki po lewej stronie.
ŚLAD ODCIŚNIĘTY NA SZYI: UNIA POZIOMA - IL. 26. 0
- Te rysunki pokazują, jak wygląda szyja kogoś, kto popełnia samobójstwo. Widzisz? Lina ciągnie do góry i układa się na szyi w odwrócone V. Zwykle nie ma żadnych śladów walki na dłoniach ani za paznokciami, ani na szyi, chyba że w ostatniej chwili się rozmyślił i próbuje się uwolnić, bo to tak strasznie boli. Większość samobójców robi to nie tak jak trzeba. W prawdziwej egzekucji przez powieszenie, takiej, jakie przeprowadzano w dawnych czasach, ofiara musi opaść prosto w dół, dwa albo trzy metry, wtedy sznur od razu przerywa rdzeń kręgowy. Ale przeciętny samobójca skacze z krzesła, a linę przywiązuje do sufitu - do belki albo haka - i opada raptem niecały metr. To za mało, żeby złamać kręgosłup, więc człowiek dusi się na śmierć. To trwa kilka minut. I tak to zrobiła wasza Hannah. - Czy można kogoś powiesić tak, żeby na szyi było odwrócone V? Sierżant Harper odchyliła się do tyłu na krześle. - Można, ale to bardzo mało prawdopodobne. Ofiara musiałaby być nieprzytomna. Wtedy trzeba by jej założyć sznur. Albo wziąć ją przez zaskoczenie. Ale to musiałby być wyszkolony morderca, taki jak w filmach. - Zaśmiała się, a potem rzuciła mi podejrzliwe spojrzenie. - W tym wypadku tak nie było. Rozumiesz mnie? Skinęłam głową. - Użyła kabla elektrycznego? - To dość powszechne. - Ale ona nie miała ze sobą kabla, kiedy z nią rozmawiałam. - Prawdopodobnie trzymała go w saszetce przy pasku. Kiedy znaleźliśmy zwłoki, nie było w nim nic poza kompasem. - A co z listem pożegnalnym? - Nie zostawiła żadnego listu. Nie wszyscy zostawiają. Ludzie, którzy nie mają rodziny, zwykle nic nie piszą. A ona była sierotą. Wychowywała się w domu dziecka „Dom na horyzoncie” w New Jersey. Nikogo nie miała. Nigdy. Tak mnie to zaskoczyło, że na długą chwilę zaniemówiłam. Niczym niespodziewany rezultat doświadczenia fizycznego, wiadomość ta bezlitośnie obaliła wszystko, w co do tej pory wierzyłam na temat Hannah. Rzecz jasna nigdy nam nie opowiadała o swojej przeszłości (poza kilkoma anegdotami, którymi machała nam przed nosem jak kiełbasą wygłodniałym psom), a mimo to z jakiegoś powodu wyobrażałam sobie, że jej dzieciństwo opływało w żaglówki, domki nad jeziorem i kucyk, że miała ojca z zegarkiem kieszonkowym i matkę o kościstych dłoniach, która nigdy nie wychodziła z domu bez „zrobionej twarzy” (szczerze mówiąc, ten obraz nakładał się na moje wyobrażenia mojej własnej mamy). Przecież nie wyssałam sobie takiej przeszłości z palca, prawda? Nie, na pewno nie.
Sposób, w jaki Hannah zapalała papierosa, eksponował jej profil niczym kosztowną vahze, rozparty wygodnie na szezlongu całej reszty. To, jak leniwie dobierała słów, budując zdania, jakby wybierała buty. Te drobiazgi, wprawdzie pośrednio, sugerowały jednak, że pochodziła z dobrej rodziny. No i jeszcze ten wykład w Hiacyntowych Tarasach: „Zwykle muszą minąć całe lata, zanim ś... się przełamie to uwarunkowanie. Starałam się przez całe życie”. Podobnie brzmiało jedno z powiedzeń taty: „przeroś-xxxnięte poczucie winy miliardera”, zawsze „niechlujne i krótkotrwałe”. Nawet w Cottonwood, kiedy wchodziła z Dokiem do pokoju numer dwadzieścia dwa, łatwo było sobie wyobrazić, patrząc na jej wyprostowane plecy, na arystokratycznie uniesioną brodę, że wkracza do loży w La Scali, aby obejrzeć Cosffan tutte Mozarta (1790). Sierżant Harper wzięła moje milczenie za niechętną zgodę. - Poza tym - ciągnęła - już raz kiedyś tego próbowała. W ten sam sposób. Na przedłużaczu. I też w lesie. Wytrzeszczyłam na nią oczy. - Kiedy? - Tuż przed opuszczeniem domu dziecka. Kiedy miała osiemnaście lat. Mało brakowało, a by się jej udało. Z poważną miną sierżant Harper pochyliła się nade mną tak, że jej wielka twarz zawisła kilkanaście centymetrów nad moją głową. - No, wyjaśniłam ci już więcej, niż powinnam - powiedziała chrypliwie, pochylając się nade mną jeszcze bardziej. - Mam nadzieję, że słuchałaś uważnie. Raz po raz widuję niewinnych ludzi, którzy tak marnują sobie życie. To sprawy między człowiekiem a Bogiem, więc lepiej wracaj do domu, do swoich zajęć, i więcej o tym nie myśl. Była twoją przyjaciółką i chcesz jej pomóc, ale powiem ci jedno: to jasne jak słońce, że ona to wcześniej zaplanowała. I chciała, żeby wasza szóstka tam przy tym była. Rozumiesz? - Tak. - Ktoś, kto mógł coś takiego zrobić Bogu ducha winnym dzieciakom nie zasługuje, żeby się nim tak przejmować. Jasne? Skinęłam głową. - To dobrze. Odchrząknęła, wzięła do ręki akta Hannah i wsunęła je z powrotem do szafki.
***
Chwilę później szliśmy z tatą w stronę samochodu. Ciężkie słońce zwisało nad Main Street i zalewało ją stertą kompostu przemoczonych cieni odpadających od aut zaparkowanych przy krawężniku, chuderlawych znaków drogowych i zmarłego roweru, przypiętego łańcuchem do ławki i leżącego na boku. - Spodziewam się, że teraz już wszystko jasne? - zapytał tata wesoło. - Sprawa zamknięta? - Nie wiem. - Jak cię potraktował Wielki Rudzielec? - Była miła. - Wyglądało na to, jakbyście prowadziły pasjonującą pogawędkę. Wzruszyłam ramionami. - Wiesz, chyba nigdy w życiu nie widziałem kobiety tak nieprzyzwoicie pomarańczowej. Jak sądzisz, czy te jej włosy wyrastały z głowy od razu w takim odcieniu marchewki, czy też to jakaś specjalna płukanka z tych, co to kobiety kupują w sklepach, licząc, że uda im się na jakiś czas zaślepić ludzi dookoła? W jej wypadku to zapewne tajna broń policyjna przeciwko rozpustnym i zdeprawowanym. Próbował mnie rozśmieszyć, ale ja tylko osłoniłam oczy od słońca i czekałam, aż otworzy drzwiczki samochodu.
Justine, czyli nieszczęścia cnoty Nabożeństwo za Hannah Schneider odbyło się w piątek szesnastego kwietnia i wyszła z niego jedna wielka lipa. Była to szkolna ceremonia, więc naturalnie bez trumny. We wtorek Havermeyer ogłosił datę uroczystości (wraz z informacją, że jesteśmy później zwolnieni z lekcji - Święto Hannah), a następnie tonem Epilogu lub Posłowia wyjaśnił, że Hannah została pochowana w New Jersey. (Była to przygnębiająca wiadomość. Nigdy nie słyszałam, żeby Hannah choć raz wymówiła słowo „New Jersey”). Tak więc tego dnia tylko uczniowie, grono pedagogiczne, ubrane w ziemiste odcienie, Towarzystwo Chóralne St. Gallway (czyli siedemnaścioro nijakich dzieciaków, którzy ostatnio
przyczepili
sobie
do
nazwy
słowo
„Towarzystwo”,
aby
posmakować
ekskluzywności) braliśmy udział w uroczystości szkolnej, prowadzonej przez kapelana zatrudnianego przez szkołę na niepełny etat, który nie był bynajmniej ani wielebnym Alfredem
Johnsonem,
ani
ojcem
Johnsonem,
ani
pastorem
Johnsonem,
tylko
wysterylizowanym i ugrzecznionym panem Johnsonem. Zapewne skończył jakieś protestanckie seminarium, ale w jakim charakterze, nikt nie miał pojęcia. Był kaznodzieją nieokreślonej rangi i religii, której zresztą szczerze mówiąc, dyrektor Havermeyer zabronił mu ujawniać, ani nawet czynić do niej najmniejszej aluzji w czasie piątkowej ceremonii, aby nie urazić jednego z uczniów, którego rodzice byli wyznawcami Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich. W katalogu St. Gallway Wyższe wykształcenie, wyższe loty jednopiętrową kamienną kaplicę nazwano „sanktuarium”. Formalnie nie reprezentowała żadnego konkretnego wyznania (chociaż w czasie świąt odbywały się tam „świeckie nowiny”). Był to po prostu „dom wiary”, a której mianowicie, tego każdy mógł się domyślać na własną rękę. Sądzę, że nawet pan Johnson tego nie wiedział. Pan Johnson nie nosił koloratki, tylko spodnie khaki i koszulki polo z krótkimi rękawami w kolorze leśnozielonym i szafirowym, dzięki czemu wyglądał, jakby nosił graczom kije golfowe. I kiedy mówił o „Sile Wyższej”, używał takich słów jak „satysfakcjonująca, „pokrzepiająca” i „odmieniająca życie”. Było to coś, co „pomagało człowiekowi przeżyć trudne chwile” i na co „każdy mógł sobie pozwolić przy odrobinie pracy, wiary i wytrwałości”. Bóg był podróżą do Cancun. Siedziałam razem ze wszystkimi ostatnimi klasami w drugiej ławie i wbiłam wzrok w książkę, którą ze sobą przyniosłam, Księżyc świeci nieszczęśliwym (O’Neil, 1943), aby nie musieć patrzeć w oczy Błękitnym. Poza Jade i Nigelem (którego mama wysadziła któregoś
dnia z samochodu dokładnie przed naszym volvo, a ja zaczęłam odpinać i zapinać plecak, żeby opóźnić wyjście, dopóki nie zniknął w Hanoverze), nikogo z pozostałych nie widziałam ani razu. Dochodziły mnie strzępy plotek: - Nie mogę sobie nawet przypomnieć, co ja takiego widziałam w Miltonie? powiedziała Macon Campins na angielskim. - Siedziałam z nim na biologii, wcale nie jest z niego taki przystojniak. - Dokładnie dlatego Joalie z nim zerwała - dodała Engella Grand. Nie zjawiali się na porannych apelach ani na lunchu (kiedy miałam nadzieję rzucić na nich chociaż szybkie ukradkowe spojrzenie, trochę jak wtedy, kiedy zaglądaliśmy z tatą do przyczepy najmniejszej transwestytki na świecie w cyrku „Festiwal Horroru”). Mogłam się tylko domyślać, że ich rodzice zawarli jakieś porozumienie z panem Buttersem i cała piątka chodziła regularnie dwa razy dziennie na jakieś sesje z Deb Cromwell. Deb - niska kobieta o żółtej cerze, gąbczasta w ruchach i tłusta w języku (chodzący trójkącik camemberta) na dobre rozgościła się w pokoju numer sto dziewięć Hanoveru, wywiesiła plakaty i tabliczki informacyjne. Idąc na algebrę, przechodziłam obok jej gabinetu i widziałam, o ile Mirtha Grazeley nie zabłądziła do środka (prawdopodobnie przez pomyłkę, podobno często myliła jej pokój z innymi pomieszczeniami w Hanoverze, łącznie z męską toaletą), że Deb siedzi tam zwykle sama i zabija czas, przeglądając swoje broszurki na temat depresji. Na chórze nad naszymi głowami Towarzystwo Chóralne zaczęło śpiewać Gloria, laus et honor, a Błękitnych nadal nie było. Doszłam już do wniosku, że znowu utknęli w gabinecie Deb Cromwell, która kusi ich rozkoszami samoakceptacji i relaksu, kiedy Deb we własnej osobie, z kleistym uśmiechem na twarzy, weszła do kaplicy w towarzystwie szkolnej pielęgniarki, pani Jarvis, i zwaliła się w ostatniej ławie obok dyrektora Havermeyera i jego żony Glorii, która miała w ciąży tak ogromny brzuch, że wyglądała, jakby ją głaz przygniótł do ziemi. Nagle usłyszałam, jak ktoś wydał zduszony okrzyk - to była Donnamara Chase, siedziała za mną i wąchała sole trzeźwiące - a wtedy większa część szkoły, łącznie z kilkoma nauczycielami, odwróciła głowy w stronę wejścia, gdzie spacerowym krokiem, w blasku samouwielbienia, wchodziła właśnie gęsiego cała piątka (zob. : Abbey Road, The Beatles, 1969). Wszyscy od stóp do głów ubrani byli na czarno. Milton i Nigel wyglądali jak ninja (w rozmiarach XS i XL). Długa szyfonowa sukienka, wysoka pod szyją, nadawała Leulah nieco wampiryczną aurę. Jade jawnie zerżnęła kreację od Jackie Onasis z pogrzebu na cmentarzu Arlington (okulary wielkości spodków wsunięte we włosy, staromodna torebka ze skóry
aligatora zastępowały welon i małego Johna Juniora). Charles natomiast przypominał zwęglonego słonia i zamykał pochód. Też był ubrany na czarno, ale jego lewa noga włożona w gips od kostki aż do połowy uda sterczała jak olbrzymi kieł słoniowy. Kiedy tak kuśtykał o kulach, z oczami gniewnie wbitymi w podłogę, niepokojąco blady i spocony na twarzy (złociste loki poskręcały mu się w litery „O” i przylgnęły do czoła jak namiękłe płatki zbożowe w mleku), poczułam się okropnie, nie dlatego, że nie szłam tam razem z nimi ani że nie ubrałam się na czarno (w ogóle nie pomyślałam o swoim stroju i włożyłam idiotyczną krótką sukienkę w kwiaty), ale dlatego, że Charles tak przerażająco się zmienił od tamtego pierwszego razu, kiedy wiele miesięcy temu poklepał mnie w ramię na porannym apelu. Wydawał się innym człowiekiem. Jeśli kiedyś był Księżycowym Chłopcem, to teraz zamienił się w dziki księżyc. Skurczył się jak ci sprzedawcy na stacjach benzynowych w środku pustkowia, z oczami, które na niczym nie skupiają spojrzenia i skórą jak stare prześcieradło w pośpiechu zarzucone na kości. Usiedli w rzędzie przede mną. - Zebraliśmy się tu w tym uświęconym sanktuarium, aby opłakiwać, ale i dziękować zaczął pan Johnson przy pulpicie. Potem przerwał i patrząc na swoje papiery, oblizał wargi. (Bez przerwy oblizywał wargi jak czipsy ziemniaczane: słone i uzależniające). - Od kiedy trzy tygodnie temu opuściła nas nasza ukochana Hannah Schneider, w całej szkolnej społeczności rozlegały się ciepłe słowa uznania podziwu, opowieści o tym, jak oddziaływała ona na nasze życie, zarówno w wielkich, jak i drobnych sprawach. Dzisiaj gromadzimy się tu, aby podziękować za dobrodziejstwo obcowania z tak wspaniałą nauczycielką i przyjaciółką. Dziękujemy za jej dobroć, wrażliwość i troskę, za jej odwagę w ciężkich chwilach oraz za wszechogarniającą radość, którą dała tak wielu osobom. Życie jest wieczne, miłość nieśmiertelna, a śmierć niczym więcej niż horyzontem, horyzont zaś tylko granicą naszego widzenia. I tak Johnson ciągnął, patrząc w oczy równo co trzeciej osobie wśród zebranych przez taki sam przeciąg czasu, i jedno, i drugie odmierzając z niezawodną precyzją automatycznego systemu zraszającego. Prawdopodobnie nauczył się tego na kursie Jak wygłosić hipnotyzujące kazanie, wyszczególniającym takie elementy jak: Wciągnąć Wszystkich do Uczestnictwa; Wywołać Poczucie Wspólnoty i Ponadczasowej Jedności Wszystkich Ludzi. Mowa nie była zła, ale nie mówiła właściwie o Hannah. Obfitowała we wszelkie „Była światłem” i „Pragnęłaby”, ale ani słowem nie wspominała o jej prawdziwym życiu, życiu, którego Havermeyer i cała reszta kadry nauczycielskiej nagle zaczęła się bać, jakby niespodziewanie odkryli w Eltonie azbest albo dowiedzieli się, że Christian Gordon, szef kuchni St. Gallway,
choruje na wirusowe zapalenie wątroby typu A. Oczami wyobraźni widziałam na podium wypełniony dokument {Wpisz nazwę choroby) (zob. 8). Po skończonym kazaniu Towarzystwo Chóralne zaśpiewało, minimalnie fałszując, hymn Niech zstąpi miłość, o Boże, a uczniowie zaczęli wychodzić z ław, uśmiechać się, śmiać, poluzowywać krawaty, poprawiać kucyki. Przemyciłam ostatnie spojrzenie na Błękitnych. Siedzieli bez ruchu, z kamiennymi twarzami. Przez całe kazanie Johnsona ani razu nie szepnęli do siebie, żadne się nawet nie skrzywiło, chociaż raz, kiedy Eva Brewster czytała psalm, Leulah, jakby poczuła na sobie mój wzrok, niespodziewanie odwróciła swoją koronkową twarz, z zaciśniętymi zębami, tak że na policzkach zrobiły jej się wgłębienia, i popatrzyła prosto na mnie. (Ale zaraz potem zamieniła się w jednego z tych Podróżnych Wyglądaczy przez Okno - setki takich mijaliśmy z tatą naszym volvo, a oni zawsze patrzyli na coś nieskończenie bardziej interesującego za naszymi plecami: trawę, billboardy, niebo). Kiedy Havermeyer szedł nawą w stronę wyjścia z ołowianym uśmiechem na twarzy, w którym nie było ani cienia wesołości, tocząc obok siebie Glorię, a za nią pana Johnsona, rubasznego jak Fred Astaire fokstrotujący z piękną dziewczyną (Miłego dnia wam wszystkim życzę, śpiewał), Błękitni, nie odzywając się do nikogo ani słowem, z brodami uniesionymi dokładnie tak samo jak Hannah, kiedy z kieliszkiem wina w ręku salsowała do Fever Peggy Lee (albo przy obiedzie, kiedy udawała, że z zainteresowaniem słucha ich chaotycznych opowieści), jedno po drugim podnieśli się z ławy, przedefilowali nawą do wyjścia i rozpłynęli się w jasnym, nijakim dniu, który czekał na nich za drzwiami kaplicy.
***
Zapomniałam powiedzieć tacie, że będziemy mieli tego dnia skrócone lekcje, więc pobiegłam szybko opustoszałymi korytarzami Hanoveru, żeby zadzwonić z automatu. - Hej, Oliwka - usłyszałam za sobą wołanie. - Czekaj. To był Milton. Szczerze mówiąc, nie uradowała mnie specjalnie perspektywa pogawędki z którymkolwiek z Błękitnych - kto mógł wiedzieć, jakie obelgi mnie jeszcze z ich strony czekają, sprowokowane przez mdłe nabożeństwo żałobne. Mimo to postanowiłam dotrzymać mu pola. Nigdy nie uciekaj, chyba że śmierć jest pewna, napisał Nobunaga Kobayashi w Jak zostać szogunem mordercą (1989). - Cześć - powiedział, uśmiechając się leniwie w swoim stylu. Kiwnęłam tylko głową w odpowiedzi.
- Jak leci? - Bosko. Słysząc to, uniósł brwi i wpakował ręce do kieszeni. Znowu prowadził konwersację jak za Starych Dobrych Czasów, czyli cała dynastia Ming dochodziła do władzy i upadała między końcem jednego zdania a początkiem następnego. - Chciałem z tobą pogadać - powiedział. Nie odezwałam się ani słowem. Niech wielki ninja sam odwala za siebie robotę. Niech wyskrobie kilka samodzielnych zdań. - No bo... - Westchnął. - Nie rozumiem, jak ona mogła się sama zabić. - No, no całkiem nieźle, Milczący Człowieku. To może byś sobie ukręcił z tej refleksji stryczek i sprawdził, czy wytrzyma twój ciężar? Popatrzył na mnie zdumiony, może nawet osłupiały. Tata twierdził, że to prawie niemożliwe, wprawić kogokolwiek w osłupienie w dzisiejszych jarmarcznych czasach, kiedy „najprzedziwniejsze
erotyczne
zboczenia
stały
się
prozaiczną
codziennością”,
„a
ekshibicjonista w parku miejskim widokiem spowszedniałym jak pole kukurydzy w Kansas”, ale wydaje mi się, że w tamtym momencie naprawdę go zatkało. Nie przywykł do Blue przemawiającej głosem Twardziela Ranchero. Nie przywykł do Nowej Blue - Blue Konkwistadorki, Królowej Pecos, Blue Błękitnej Stali, Urodzonej dla Dzikiego Zachodu, Szczęśliwej Teksanki, Damy z Luizjany, strzelającej z biodra, siedzącej prosto w siodle, podążającej samotnym szlakiem. (Najwyraźniej nigdy nie czytał Twardzieli [Reynolds, 1974], bo to tam właśnie Ptaszyna Bycze Oko powiedziała te słowa do Przełaja Smitha). - Spadamy stąd w cholerę? - spytał Milton. Kiwnęłam głową.
***
Prawdopodobnie każdy ma jakieś swoje „Sezamie, otwórz się”, swoje Abrakadabra, przypadkowe słowo, zdarzenie, nieprzewidywalny sygnał, który zwala go z nóg, sprawia, że ni stąd, ni zowąd zaczyna się zachowywać - przejściowo lub na stałe - sprzecznie z wszelkimi oczekiwaniami, jakby spadł z księżyca. Podnoszą się rolety, ze skrzypieniem uchylają drzwi i nieudacznik zamienia się w Złotego Chłopca. W wypadku Miltona owym Hokus-Pokus, owym uniwersalnym kluczem stało się płynne zdanie w przeciętnej skądinąd mowie pana Johnsona,
mowie, którą tata nazwałby „poruszającą jak pustak”, świadczącą o
„charakterystycznej gorączce, która zaraziła ostatnimi czasy naszych polityków i mówców. Kiedy mówią, mianowicie, nie słowa ulatują im z ust, ale letnie popołudnia palącego słońca i chłodnego wiatru i ćwierkającej sikorki dwubarwnej, którą człowiek z radością by ustrzelił”. - Kiedy powiedział to o Hannah, że była jak kwiat - mówił Milton - jak róża i w ogóle, to mnie trochę ruszyło. - Przeciskał się swoim nissanem między samochodami na parkingu dla uczniów. Jego wielkie ramię przetaczało się po kierownicy jak pień drzewa. - Nie mogłem się dalej gniewać o tamto, a już na pewno nie na moją Oliwkę. Próbowałem im przetłumaczyć, że to nie była twoja wina, to, co się stało, ale oni nie umieją jasno myśleć. Uśmiechnął się. Wyglądało to jak statek wikingów w wesołym miasteczku: wzleciał w górę, na kilka sekund zawisł prawie pionowo, po czym zjechał z powrotem na dół. Miłość albo dokładniej zadurzenie („Kiedy mówisz o swoich uczuciach, dobieraj słów tak starannie, jakbyś pisała dysertację doktorską”, radził tata) jest niepoprawnym włóczęgą. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, wydawało mi się, że nic już do Miltona nie czuję, że moje uczucie zwinęło manatki i wyjechało z miasta, tymczasem wystarczyło, że się uśmiechnął, i proszę: w jednej chwili stare dobre emocje czekały gotowe do drogi, w przetłuszczonym podkoszulku bez rękawów, w kowbojskim kapeluszu, z niepokojąco wyboistymi, błyszczącymi mięśniami, aż je zauważę na przystanku autobusowym. - Hannah powiedziała, żebym cię zawiózł do jej domu, kiedy wrócimy z biwaku. To może byśmy tam teraz pojechali, jeśli dasz radę to znieść. Popatrzyłam na niego kompletnie ogłupiała. - Co takiego? Kazał moim słowom siedzieć na pomoście w porcie nad zatoką, zanim odpowiedział. - Pamiętasz, jak Hannah rozmawiała z każdym z nas na osobności, kiedy szliśmy na górę? Kiwnęłam głową. - Właśnie wtedy mi to powiedziała. Zupełnie o tym zapomniałem, przypomniało mi się dopiero kilka dni temu. No i teraz... - Co dokładnie powiedziała? - „Zabierz Blue do mojego domu, kiedy wrócicie z biwaku. Pojedźcie tam tylko we dwoje”. Trzy razy to powtórzyła. Pamiętasz, jak się wtedy zachowywała? Jak postrzelona. Wszystkimi dyrygowała, krzyczała tam na Sugartop. Chciałem ją zbyć śmiechem. Powiedziałem: „Nie kapuję, przecież w każdej chwili możesz ściągnąć Blue do siebie”. A ona
tylko powtórzyła: „Kiedy wrócicie z biwaku, zabierz Blue do mojego domu. Wtedy zrozumiesz”. Kazała mi przysiąc, że to zrobię, i że nic nie powiem pozostałym. Włączył radio. Rękawy koszuli miał podwinięte do łokci, więc kiedy zmieniał biegi, spod materiału wyzierały malutkie, osmalone paluszki wytatuowanego aniołka, niczym brzeg muszelki sterczący z piasku. - Najdziwniejsze było to - ciągnął swoim bawolim głosem - że powiedziała „wy”, kiedy „wrócicie”. Sporo nad tym główkowałem i doszedłem do wniosku, że to może znaczyć tylko jedno: ona od początku nie miała zamiaru z nami wracać. - Mówiłeś, zdaje się, że nie wierzysz w jej samobójstwo. Przez minutę żuł moje stwierdzenie jak tytoń. Zmrużył oczy przed słońcem i opuścił osłonę na szybę. Pruliśmy szosą, taranując pasy gęstniejącego słońca i szmaciane cienie drzew sterczących sztywno na poboczu drogi. Wyciągały gałęzie wysoko w powietrze, jak gdyby znały odpowiedź na bardzo ważne pytanie i domagały się, aby je wywołano do tablicy. Nissan był stary i kiedy Milton zmieniał biegi, szczękał jak te wygłodniałe łóżka w motelach, które trzeba karmić ćwierćdolarówkami. Nigdy nie widziałam ich na własne oczy, ale tata twierdził, że w północnym Czadzie naliczył ich kiedyś siedem w promieniu dwóch kilometrów. („Nie mają bieżącej wody ani łazienki, ale bez obaw, te brzęczące łóżka mają wszędzie”). - Ona zdecydowanie się z nami wszystkimi żegnała w czasie tych rozmów - oznajmił, odchrząknąwszy. - Jak rozmawiała z Leulah, to jej powiedziała: „Nigdy się nie bój obcinać włosy”, a do Jade: „Dama powinna pozostać damą, nawet kiedy zdejmuje sukienkę”, cokolwiek to tam, do diabła, znaczy. Nigelowi poradziła, żeby był sobą, a potem jeszcze coś o tapetach. „Zmieniaj tapety, kiedy tylko masz ochotę, i chrzań, ile to kosztuje. To ty masz żyć w tym mieszkaniu”. A mnie, jeszcze przed tym o tobie, powiedziała: „Mógłbyś zostać astronautą. Mógłbyś chodzić po Księżycu”. Tylko o Charlesie nic nie wiemy. Nie chce nawet słowem pisnąć, o czym rozmawiali”. Jade uważa, że wyznała mu miłość. A tobie co mówiła? Nie odpowiedziałam, ponieważ mnie oczywiście Hannah w ogóle niczego nie powiedziała, nic, ani słowa otuchy, nawet najbardziej enigmatycznego czy dziwacznego (bez obrazy dla Miltona, ale jakoś nie pasował mi na astronautę; dla faceta jego rozmiarów to dość niebezpieczne rozbijać się po wahadłowcu w stanie nieważkości). Niczego od niej nie usłyszałam, żadnego zagrzewającego do boju cytatu, żadnej pokrzepiającej złotej myśli, którą Dorothea Driser, czyli haftujący chrabąszcz majowy, mogłaby wyszyć swoimi koślawymi krzyżykami na płótnie i oprawić w tandetną bambusową ramkę. - Ja nie chcę wierzyć, że popełniła samobójstwo - ciągnął Milton zamyślony - bo czuję
się wtedy jak głupiec. Ale jak się na to patrzy wstecz, to wszystko pasuje. Zawsze była sama. Ta fryzura. Potem ta historia ze Smoke'em. No i jeszcze ten jej pociąg do facetów z ciężarówek. Cholera. Przecież to wszystko samo pchało się w oczy. Jasne jak słońce. Dlaczegośmy niczego nie zauważyli? Jak to możliwe? Popatrzył na mnie, szukając pomocy, ale ja, rzecz jasna, nie miałam żadnej sensownej odpowiedzi na to pytanie. (Tata mawiał, że lepiej ugryźć się w język, jeśli się nie ma do powiedzenia nic poza biciem piany: „Świat i bez tego tonie w kłębach kurzu”). Obserwowałam, jak jego oczy ześlizgują się po mojej sukience i zatrzymują gdzieś w okolicy kolan. - Masz jakieś pojęcie, po co kazała mi cię do siebie zawieźć? Samą? Wzruszyłam ramionami, ale pod wpływem jego spojrzenia i tonu głosu zaczęłam się zastanawiać, czy po mojej nieudanej próbie umówienia jej na randkę z tatą (zwracam wam uwagę, że to było p. n. e. , czyli przed Cottonwood; w czasach n. e.,czyli po Cottonwood uznałam, że ze względów zdrowotnych Hannah naprawdę nie jest potrawą dla taty). Hannah nie chciała mi się czasem zrewanżować i postanowiła wcisnąć Miltonowi do kieszeni ten seksowny znak zapytania z nadzieją, że w którymś momencie, w następstwie Big Bangu na biwaku (to była prosta zasada fizyczna: po wybuchu nowy początek), znajdziemy się z Miltonem sam na sam w sprzyjających okolicznościach jej pustego domu. Może doszły ją słuchy od Jade albo Lu na tematy mojej obsesji, albo sama się domyśliła z mojego niezręcznego zachowania przy obiedzie. (Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że przez całą jesień i zimę zachowywałam się jak płochliwy ptak i zrywałam się w powietrze pod wpływem jego najlżejszego ruchu). - Mam nadzieję, że zostawiła ci walizkę pełną forsy - stwierdził Miltron, uśmiechając się leniwie. - Może, jeśli będę miły, to się ze mną podzielisz.
***
Kiedy zbliżaliśmy się do domu Hannah, mijaliśmy pastwiska, ciche stodoły, konie czekające jak ludzie na przystankach autobusowych (słońce przycementowało im podkowy do trawy), drzewo poskręcane w korkociąg, małą łatkę wzgórza, gdzie Jade zawsze wciskała w mercedesie gaz do dechy i samochód przelatywał nad szczytem wzgórza, a nam żołądki podskakiwały jak naleśniki na patelni, zdałam Miltonowi relację z tego, co się wydarzyło w górach. (Podobnie jak w rozmowie z Jade ominęłam fragment o znalezieniu martwej
Hannah). Kiedy mnie spytał, czy się domyślam, co Hannah chciała mi powiedzieć, dlaczego odciągnęła mnie od obozowiska, skłamałam, mówiąc, że nie mam bladego pojęcia. Właściwie to nie było kłamstwo, naprawdę nie wiedziałam, co mi chciała powiedzieć, co nie znaczy, że w środku bezsennych nocy, w bibliotecznej ciszy swojego pokoju, przy obywatelkane'owskim biurku (gasząc światło, ilekroć dobiegły mnie kroki taty skradającego się korytarzem, żeby sprawdzić, czy śpię) nie opracowałam z drobiazgową starannością listy Niekończących się Możliwości. Po wstępnych pracach przygotowawczych doszłam do wniosku, że są dwie zasadnicze szkoły myślenia. (Nie było wśród nich wariantu, który ujawnił właśnie Milton, jakoby Hannah chciała mi powiedzieć kilka mdłych uwag na pożegnanie, jak na przykład, że pewnego dnia będę spacerować po Marsie albo że nie powinnam się wahać, jeśli mam ochotę pomalować sobie dom na krzykliwy kolor, czyli czerstwe i pokruszone krakersy frazesów, które mogła mi równie dobrze zakomunikować na szlaku. Nie, musiałam przyjąć, że chciała mi wyznać coś dużo ważniejszego niż złote rady szeptane na ucho Błękitnym). Pierwsza szkoła myślenia obejmowała hipotezę, że Hannah miała zamiar do czegoś się przede mną przyznać). Była to atrakcyjna koncepcja, zważywszy na jej chrapliwy głos, ruchliwe oczy ćmy, urywane zdania, zaczynane raptownie i niekończone, jakby działała na baterie i coś w niej nie kontaktowało. Jeśli zaś chodzi o to, co chciała mi wyznać, to mogło być cokolwiek, brudnego lub szalonego, może na przykład chciała się wyspowiadać z ekscesów w Cottonwood albo przypadkowego romansu z Charlesem, albo z zabójstwa Smoke'a Harveya, albo (kolejne z oskarżeń Jade, pchniętych kulą, a następnie porzuconych i zapomnianych, zanim przeszła z jednego końca korytarza na drugi) z potajemnego związku z Rodziną Mansona. (Przypadkiem w dalszym ciągu miałam u siebie egzemplarz Kosa (Ivys, 1985), który trzymałam w najniższej szufladzie biurka. Serce mi zamarło, kiedy usłyszałam, jak Cip wspominała na godzinie cichej nauki, że Hannah pytała uczniów na lekcji, czy ktoś nie brał z jej biurka książki. „O jakimś ptaku”, powiedziała Cip, wzruszając ramionami). Jeśli ta hipoteza była prawdziwa - że Hannah pragnęła mi wyjawić swój sekret, mogłam się tylko domyślać, dlaczego wybrała mnie, a nie Jade lub Leulah. Prawdopodobnie wyglądałam niegroźnie, może czuła również, że czytałam prace Scobela Bedlowsa Jr, jego eseje na temat wydawania sądów. Zasadniczo nie wolno wydawać wyroków, jeśli atak jest wymierzony do wewnątrz, przeciwko samemu sobie, nigdy zaś, jeśli obraca się przeciwko innym ludziom lub zwierzętom (zob.: Kiedy ukamienować, Bedlows, 1968). Być może poznała, że jestem niezwykle wyrozumiałą osobą, że ludzkie ułomności traktuję jak
bezdomnych włóczęgów, których znalazłam śpiących na ganku - przygarnij ich, a kiedyś ci się odwdzięczą. Drugą szkołą myślenia, i naturalnie znacznie bardziej niepokojącą, była możliwość, że Hannah chciała mi wyjawić jakąś tajemnicę dotyczącą mojej osoby. Byłam jedyną z całej szóstki, która nie została przygarnięta przez Hannah po tym, jak morze po burzy w życiu rodzinnym wyrzuciło ją na brzeg. Nie uciekłam z domu z tureckim nauczycielem, nie rzucałam się na szyję kierowcom ciężarówek, nie cierpiałam na zaniki pamięci z okresu życia na ulicy, nie miałam rodzica ćpuna ani przestępcy odsiadującego wyrok w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Mimo to zastanawiałam się, czy to możliwe, aby Hannah znała jakąś tajemnicę, która stawiała mnie w jednym rzędzie z tamtymi. Może na przykład tata nie był naprawdę moim ojcem? Może znalazł mnie na deptaku jak dziesięciocentówkę? Może Hannah była moją prawdziwą matką, która oddała mnie do adopcji, ponieważ pod koniec lat osiemdziesiątych nikt nie chciał się żenić, tylko jeździć na rolkach i nosić ochraniacze na ramiona? Może miałam siostrę bliźniaczkę imieniem Saphire, która była uosobieniem wszystkiego tego, czym ja nie byłam: piękna, wysportowana, dowcipna, opalona, obdarzona perlistym, beztroskim śmiechem i nie osmowym ojcem (osm jest najcięższym metalem odkrytym przez człowieka), ale litową (najlżejszy metal) matką, która nie tyrała jak niewolnica pracy akademickiej i wędrownego życia, ale była zwyczajną kelnerką w Reno. Po takiej sesji paranoidalnych „Może”, zbiegałam na dół do gabinetu taty i po cichu przekopywałam się przez jego dokumenty, niedokończone eseje i pożółkłe notatki do W żelaznym uścisku, żeby wygrzebać dwie fotografie: jedną, na której Natasha stoi przy pianinie, i drugą, przedstawiającą ją i tatę z rakietkami w dłoniach, oplatających się ramionami na trawniku przed siatką do badmintona, w staroświeckich ubraniach i z wyrazami twarzy, z którymi wyglądali, jakby to był rok 1946, a nie 1986, a oni przeżyli drugą wojnę światową, a nie grupę Brat Pack i Weird Ala. Tymi dwoma zdjęciami udało mi się uchronić swoją przeszłość, na powrót odgrodzić ją kordonem, uczynić odporną i nieprzepuszczalną. Co nie znaczy, że nie zaryzykowałam kilku rzuconych od niechcenia, dociekliwych pytań, na które tata zareagował wybuchem śmiechu. W kwestii Ukrywanej Nieślubnej Bliźniaczki: - Nie mów mi, że czytałaś Juda nieznanego. Milton nie miał do powiedzenia nic więcej, co mogłoby pomóc rozwikłać zagadkę, dlaczego Hannah wybrała właśnie mnie, dlaczego nie było mnie z nimi, kiedy Charles,
wdrapując się na wystającą półkę skalną, żeby się zorientować w położeniu, wypatrzyć jakieś słupy elektryczne albo wysoki znak z reklamą motelu, „zleciał tam na dół jak do jakiegoś Wielkiego Kanionu, a potem zaczął wrzeszczeć, aż się przestraszyliśmy, czy się na coś nie nadział”. Kiedy skończyłam opowiadać swoją część historii, w którą nie omieszkałam włączyć rozgoryczonej wzmianki o mojej konfrontacji z Jade w Loomisie, Milton pokręcił tylko ze zdumieniem głową. W tym momencie toczyliśmy się już powoli opustoszałym podjazdem prowadzącym pod dom Hannah.
***
Z braku lepszego pomysłu zasugerowałam Miltonowi - bezwstydnie zainspirowana Widmowym dowodem Jazlyn Bonnoco (1989) - że może Hannah chciała, abyśmy znaleźli w jej domu jakiś trop: mapę ze skarbem albo stare listy z szantażem albo dowodem oszustwa. - Coś, co rzuci trochę światła na sprawę biwaku i jej śmierć - wyjaśniłam. Postanowiliśmy przejrzeć jej rzeczy, wykazując jednocześnie maksimum dyskrecji. Milton jakby czytał w moich myślach. - Zacznijmy od garażu, dobra? (Podejrzewam, że oboje baliśmy się wchodzić do domu ze strachu, że spotkamy tam Hannah w postaci jakiejś zjawy). Drewniany garaż na jeden samochód stał w grzecznej odległości od domu i z obwisłym dachem oraz skorupiastymi szybami wyglądał jak wielkie pudełko zapałek zbyt długo trzymane w kieszeni. Martwiłam się o zwierzęta, ale Milton powiedział, że zabrał je do siebie Richard, kolega Hannah ze schroniska, który miał hodowlę lam w Berdin Lake na północ od Stockton. - To takie kurewsko przygnębiające - orzekł Milton, otwierając boczne drzwi do garażu. - Teraz będą jak ten pies. - Jaki pies? - spytałam, zerkając na ganek domu, kiedy wchodziłam za nim do środka. Policja nie zakleiła drzwi żadną taśmą, nigdzie też nie było widać śladów czyjejś obecności. Mówisz o Żółtym psisku? Pokręcił głową i zapalił światło. Duszne, prostokątne pomieszczenie zalał blask jarzeniowej żarówki. Z trudem dałoby się tu wcisnąć dwie opony, a co dopiero mówić o
całym samochodzie. To wyjaśniało, dlaczego Hannah parkowała swoje subaru przed domem. Cały garaż zapchany był stertami mebli, łuszczących się lamp, okaleczonych krzeseł, foteli i dywanów, nie wspominając o rozmaitym sprzęcie kempingowym i kartonowych pudłach, brutalnie powrzucanych jedne na drugie jak zwłoki w zbiorowym grobie. - Nie. No wiesz, o tym z Odysei - odrzekł Milton, omijając jedno z większych pudeł. Tym, co ciągle czeka na powrót swojego pana. - Argos? - Tak. Biedny Argos zdycha, prawda? - Mógłbyś przestać? Przez ciebie czuję się... - Jak? - Przygnębiona. Wzruszył ramionami. - Nie musisz się od razu obrażać.
***
Rozpoczęliśmy wykopaliska. Im dłużej przekopywaliśmy się przez sterty plecaków, pudełek, komód i foteli (Milton nie rozstawał się z myślą o walizce pełnej pieniędzy, tylko teraz doszedł do wniosku, że Hannah poupychała nieznaczone banknoty w tapicerowanych meblach i poduszkach z gęsiego pierza), tym sama czynność kopania stawała się coraz bardziej podniecająca. Kiedy tak lustrowaliśmy te krzesła i abażury, coś się zaczęło dziać: zobaczyłam siebie jako kobietę imieniem Slim, Irenę albo Betty w ledwo zarysowanej spódniczce, stożkowym biustonoszu, z wijącym się kosmykiem nad okiem. Milton zamienił się w pozbawionego złudzeń, twardego faceta w filcowej fedorze, z zakrwawionymi knykciami i porywczym charakterem. - Sprawdzam tylko, czy staruszka Hannah czegoś nam nie zostawiła - podśpiewywał radośnie, wybebeszając pomarańczową poduszkę scyzorykiem, który znalazł godzinę wcześniej. - Kamienia na kamieniu tu nie zostawimy. Nie chcę, żeby się okazało, że była jak film Olivera Stone'a, mam rację? Kiwnęłam głową i otworzyłam stare tekturowe pudło. - Człowiek, który staje się powszechną tajemnicą, przestaje być swoją własnością dodałam. - Rozkradają go i każdy robi z niego, co mu się podoba.
- Mmmhm - mruknął Milton, przyglądając się twarogowej piance z poduszki. - Nie cierpię otwartych zakończeń. Jak historia Marilyn Monroe. Co się tam stało, u licha? Coś wywąchała i prezydent musiał ją uciszyć czy co? Czysty obłęd. Ci ludzie potrafią brać życie jak... - Darmowe obiady w stołówce. Uśmiechnął się. - Taaa... Ale z drugiej strony może to był wypadek. Gwiazdy chodzą różnymi pokręconymi drogami. Czasem giną w tragicznych okolicznościach. Może pomyślała, że już dalej nie da rady. Każdy miewa takie myśli, tylko że ona postanowiła ich posłuchać. Raz na zawsze. Robi ostateczny krok, bo myśli, że na to zasłużyła. A może kilka sekund później pojmuje, że nie miała racji. Próbuje się uratować, ale już jest za późno. Gapiłam się na niego, zastanawiając się, czy mówi o Marilyn, czy o Hannah. - Tak to już jest, ciągle. - Odłożył na bok poduszkę, wziął do ręki jakąś popielniczkę, odwrócił ją do góry nogami, zajrzał pod spód. - Nigdy nie wiesz, czy to jakiś spisek, czy po prostu tak się sprawy ułożyły, coś jak... nie wiem... - Życie jest jak ostrze szpilki w kołtunie. Zamarł z otwartymi ustami, najwyraźniej znokautowany tym tataizmem, który zawsze uważałam za nieco irytujący (można było znaleźć to zdanie w notatkach do W żelaznym uścisku, jeśli ktoś miałby tyle cierpliwości, żeby się przedzierać przez jego odręczne pismo). Milton wyciągnął palec w moją stronę. - To dobre, Oliwko. To było naprawdę świetne. Zawirażowałam, zrobiłam objazd i wypadłam z przeszłości. Po dwóch godzinach szukania, chociaż nie znaleźliśmy żadnego konkretnego tropu, oboje z Miltonem wykopaliśmy kilkanaście zupełnie różnych Hannah Schneider - sióstr, kuzynek, bliźniaczek dwujajecznych, pasierbic tej, którą znaliśmy. Była Hannah z hipisowskiego Haight Asbury (stare płyty Carole King, Boba Dylana, fajka do marihuany, broszury o tai-xxxchi, spłowiały bilet na jakiś wiec pacyfistyczny w Golden Gate Park 3 z czerwca 1980 roku), Hannah striptizerka (czułam się trochę nieswojo, szperając w tym pudle, ale Milton ekshumował z niego biustonosze, kostiumy bikini, halkę w paski zebry oraz kilka innych, bardziej skomplikowanych artykułów wymagających wskazówek do złożenia w całość). Poza tym Hannah Ręczny Granat (buty wojskowe i kolejne noże), Hannah Opętana Przez Zaginione Osoby (tę samą teczkę z wycinkami i kserokopiami z gazet, którą znalazł Nigel, chociaż kłamał, mówiąc o „pięćdziesięciu stronach najmarniej”; było tylko dziewięć). Najbardziej jednak spodobała mi się Hannah Madonna, która zmaterializowała się w
zapadniętym tekturowym pudle. Pod rodzynkiem piłki do koszykówki, między lakierami do paznokci, martwymi pająkami i innymi śmieciami znalazłam spłowiała fotografię Hannah z krótkimi, czerwonymi włosami ostrzyżonymi najeża. Miała też oczy pomalowane na fioletowo aż do samych brwi. Śpiewała na scenie, w ręku trzymała mikrofon, a ubrana była w żółtą plastikową spódniczkę mini, połyskujące rajstopy w zielono-białe paski i czarny gorset, który wyglądał, jakby go zrobiono z worków na śmieci albo zużytych opon. Na zdjęciu uchwycono ją w trakcie śpiewania, więc usta miała (naprawdę) szeroko otwarte, tak szeroko, że można by w nie wrzucić kurze jajo i znikłoby w mgnieniu oka. - Cie, cholera - rzucił Milton, gapiąc się na fotografię. Odwróciłam ją na drugą stronę, ale nie było tam nic, ani daty, ani podpisu. - To chyba ona, no nie? - spytałam. - Pewnie, że ona. O w mordę. - Jak myślisz, ile ma tu lat? - Osiemnaście? Dwadzieścia? Nawet z tymi włosami ostrzyżonymi na chłopaka i błazeńskim makijażem, z gniewnym marsem na twarzy, i tak była śliczna. (To pewnie dla większości ludzi jest Piękno Absolutne, jak teflon - nie da się go zetrzeć).
***
Po znalezieniu fotografii Milton oznajmił, że pora na dom. - No, jak tam, Oliwka, w porząsiu? Grasz dalej? Wiedział, że pod doniczką z pelargoniami na ganku ukryte są zapasowe klucze. Przekręcając klucz w zamku, niespodziewanie wyciągnął drugą rękę, złapał mnie za nadgarstek, ścisnął i puścił (niewymowny gest, jak ugniatanie piłeczki antystresowej, ale moje serce podskoczyło, westchnęło wzruszone „Ach”, po czym zemdlało). Wkradliśmy się do środka. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że wcale nie było tu strasznie. Pod nieobecność Hannah dom nabrał powagi Zaginionych Cywilizacji. Stał się Machu Piechu, cząstką imperium partyjskiego. Jak pisze sir Blake Simbel w swoich wspomnieniach, stanowiących szczegółowy zapis wydobycia okrętu „Mary Rose” (Pod błękitnymi głębiami, 1989), zaginione cywilizacje nie budzą strachu, tylko fascynację, powściągliwe i tajemnicze,
nieszkodliwe świadectwo trwałości ziemi i dzieł ludzkiego życia (str. 92). Zadzwoniłam do taty i zostawiłam mu wiadomość, że ktoś mnie podwiezie do domu, po czym przystąpiliśmy do prac wykopaliskowych w salonie. Było to trochę tak, jakbyśmy widzieli go po raz pierwszy, bez rozpraszającej obecności Niny Simone i Mela Tormego, bez samej Hannah krążącej dostojnie w swoich znoszonych ubraniach. Mogłam zobaczyć rzeczy takimi, jakimi były naprawdę: w kuchni pusty notes i długopis (z wytartym złotym napisem Boca Taton) pod telefonem w stylu lat sześćdziesiątych (w tym samym miejscu leżał taki sam notes, kiedy Hannah nagryzmoliła owo sławetne Valerio; tym razem jednak nie było na papierze żadnych odcisków, które mogłabym odkryć, zamazując je delikatnie ołówkiem, jak to zwykle z powodzeniem robili detektywi w telewizji). W jadalni, gdzie setki razy spożywaliśmy razem obiad, znaleźliśmy przedmioty, których ani ja, ani Milton nigdy przedtem nie widzieliśmy: za krzesłami Nigela i Jade w dużej drewnianej, oszklonej gablocie stały dwie obrzydliwe porcelanowe syreny i znacznie bardziej interesująca, mniej więcej dziesięciocentymetrowa hellenistyczna figurka kobiety z terakoty. Zastanawiałam się, czy Hannah dostała je w prezencie dopiero kilka dni przed biwakiem, ale gruba warstwa kurzu świadczyła, że stały tam od miesięcy. Z magnetowidu w salonie wyjęłam kasetę z filmem L 'Awentura. Była przewinięta do początku. - Co to? - spytał Milton. - Włoski film - odparłam. - Hannah omawiała go na swoich lekcjach. Podałam mu kasetę, a sama wzięłam do ręki inne pudełko po filmie, leżące na stoliku do kawy. Obejrzałam grzbiet. - Laventure? - spytał niepewnie Milton, przyglądając się kasecie i wykrzywiając usta na bok. - O czym to? - O zaginionej kobiecie - odrzekłam. Aż zadrżałam lekko, słysząc swoje słowa. Milton kiwnął głową, po czym wzdychając z rezygnacją i złością, rzucił kasetę na kanapę. Przeczesaliśmy wszystkie pozostałe pomieszczenia na parterze, ale nie dokonaliśmy żadnych rewelacyjnych odkryć, żadnych rysunków bizonów, turów, żadnych figurek jeleni z krzemienia, drewna czy kości, żadnych rzeźb Buddy, kryształowych relikwiarzy, steatytowych szkatułek z epoki imperium Maurjów. Milton zasugerował, że Hannah mogła pisać pamiętnik, więc poszliśmy na górę. Sypialnia nie zmieniła się od mojej poprzedniej wizyty. Milton sprawdził stolik nocny i toaletkę (znalazł moją Miłość w czasach zarazy [Marquez, 1985], którą Hannah pożyczyła i
nie oddała), ja zaś, szybko obszedłszy łazienkę i garderobę, znalazłam rzeczy, które wydobyliśmy swego czasu z Nigelem: dziewiętnaście buteleczek z tabletkami, zdjęcia z dzieciństwa, nawet kolekcję noży. Znikło tylko drugie zdjęcie, to, na którym Hannah z inną dziewczynką stoją w szkolnych fartuszkach. Nie było go w miejscu, gdzie, jak mi się zdawało, Nigel je odłożył, czyli w pudełku po butach Evan-Picone. Zaczęłam go szukać w innych paczkach na półce, ale po piątej się poddałam. Albo Nigel włożył je gdzie indziej, albo Hannah je stąd zabrała. - Straciłem parę - oznajmił Milton. Oparł się o łóżko Hannah po tej samej stronie, gdzie siedziałam, i odwrócił głowę, tak że leżała kilka centymetrów od mojego kolana. Kosmyk czarnych włosów odkleił mu się od spoconego czoła i dotknął mojej nagiej skóry. - Czuję jej zapach. Tych perfum, których używała. Popatrzyłam na niego z góry. Wyglądał jak Hamlet. I nie mówię o tych Hamletach rozmiłowanych w języku, tych wiecznie roztrząsających nadchodzące pojedynki albo rozważających, gdzie w wierszu położyć akcent znaczeniowy („Idź do klasztoru”, „Do klasztoru idź!”), i nie tych martwiących się, czy szata dobrze na nim leży albo czy dobrze go słychać z tyłu. Mówię o tych Hamletach, którzy nie wiedzą, czy być, czy nie być, ' tych obolałych, bo dostali od Życia kuksańca, z łokcia, po nerkach, z byka i jeszcze dziabnęło ich w ucho; tych, którzy, kiedy ostatecznie zapadnie kurtyna, ledwo mogą mówić, jeść i zmyć charakteryzację wacikiem i kremem. Wracają do domu i długo wpatrują się w ścianę. - Do dupy - powiedział ledwie słyszalnie do żyrandola. - Chyba powinniśmy wracać do domu. Zapomnieć o tym. Koniec dnia. Położyłam dłoń na kolanie, więc otarła się o jego policzek. Był wilgotny; wilgotny jak piwnica. Spojrzał na mnie, a ja musiałam mieć wypisane na twarzy „Sezamie, otwórz się”, bo złapał mnie i ściągnął na dół na swoje kolana. Jego wielkie, lepkie dłonie objęły obie połowy mojej głowy jak słuchawki. Pocałował mnie, jakby się wgryzał w owoc. Odwzajemniłam pocałunek, udając, że gryzę brzoskwinię i śliwkę albo nektarynkę - sama nie wiedziałam. Zdaje mi się, że wydawałam też dziwne odgłosy (czapla biała, nur). Złapał mnie za ramiona, jakby się chwytał poręczy karuzeli w wesołym miasteczku, żeby nie spaść. Wyobrażam sobie, że dużo rzeczy odkryto w czasie wykopalisk. Tak, gotowa jestem postawić okrągłą sumkę, że znaleziono kilka bioder, kolan i stóp, że dużo siedzeń wycierało królewskie grobowce w Dolinie Królów, ruiny pieców w Dolinie Nilu, rzeźbione azteckie kubki z wyspy na jeziorze Texcoco; że dużo szybkiego, króliczego seksu uprawia się w przerwach na papierosa na stanowiskach w Babilonie, na stołach do
badania mumii z bagien. Ponieważ przez długi czas wytężonego machania łopatą i kilofem zdążyłeś obejrzeć tego swojego współtowarzysza pod każdym możliwym kątem (90°, 60°, 30°, 1°), jak również w wielu rodzajach oświetlenia (latarki, słońca, księżyca, halogenów, świetlików), całkiem niespodziewanie przytłacza cię wszechogarniające uczucie, że rozumiesz tego człowieka najlepiej pod słońcem, tak jak rozumiesz, że odkrycie dolnej szczęki z zębami proconsula afxxxricanusa oznacza nie tylko wielkie zmiany w Historii Ewolucji Człowieka, która zyska na swojej osi czasu nowe szczegóły, ale również, że twoje imię zostanie tam na wieki obok Mary Leakey. Będziesz sławny na cały świat. Ludzie będą cię błagali, abyś pisał długie artykuły do „Archeologicznej Brytanii”. Czujesz, jakby ten człowiek był rękawiczką, którą odwróciłeś na lewą stronę i widzisz na niej wszystkie niteczki, wszystkie przetarte miejsca, małą dziurkę na kciuku. Co nie znaczy, że robiliśmy „To”, nie uprawialiśmy nawet tego przelotnego seksu, któremu z zapamiętaniem i tępymi wyrazami twarzy oddają się nadpobudliwe amerykańskie nastolatki (zob. : Czy twój dwunastolatek jest seksualnym maniakiem?, „Newsweek”, 14 sierpnia 2000). Rozebraliśmy się i przetaczaliśmy po łóżku jak drewniane kłody. Jego wytatuowany anioł miał okazję zapoznać się z niejednym moim piegiem na ramionach, plecach, bokach. Podrapaliśmy się niechcący w kilku miejscach naszych niezdarnych, niedopasowanych ciał. (Nikt nigdy nie mówi o roli ostrego światła i braku dobrej muzyki). Kiedy na mnie leżał, patrzył na mnie spokojnie i ciekawie, jakby rozłożony na brzegu basenu przyglądał się jakiemuś przedmiotowi błyszczącemu na dnie i zastanawiał się, czy wskoczyć po niego do wody. Muszę się przyznać do jednej głupiej rzeczy. Kiedy leżeliśmy potem na łóżku Hannah, oparłam głowę na jego ramieniu i chudą białą ręką oplotłam mu szyję niczym girlandą, powiedział, ocierając spocone czoło: - Czy to coś ze mną, czy tu jest tak cholernie gorąco? Odparłam wtedy bez namysłu: - Nie, to coś ze mną. Czułam się wtedy... no, po prostu fantastycznie. Czułam, jakby to był mój Amerykanin w Paryżu, mój Brigadoon. (Młodzieńcza miłość wybucha jak rozety kwiecie, pisze Georgie Lawrence w swoim ostatnim zbiorze Takie poematyczne [1962], i jak blask błyskawicy ulata). - Opowiedz mi o ulicach - powiedziałam miękko, wpatrując się w biały, kwadratowy sufit sypialni Hannah.
Nagle się przeraziłam, te słowa popłynęły mi z ust bez namysłu, niczym wiktoriańskie łódki, w których damy i dżentelmeni kryją się pod parasolkami. Milton z początku nie odpowiadał, więc byłam przekonana, że wszystko schrzaniłam. To był właśnie problem van Meerów: zawsze chcieli czegoś więcej, zawsze musieli kopać jeszcze głębiej, jeszcze bardziej się ubabrać, uparcie zarzucać wędkę, nawet jeśli wyciągali tylko martwe ryby. Milton jednak odpowiedział, ziewając: - O jakich ulicach? Nic więcej nie powiedział, więc z sercem drżącym nieśmiało na brzeżku piersi, przełknęłam ślinę. - Mówię o czasach, kiedy byłeś.... w gangu. Ale nie musimy o tym rozmawiać, jeśli nie chcesz - dodałam szybko. - Możemy rozmawiać o wszystkim - odparł. - No więc... uciekłeś kiedyś z domu? - Nie. A ty? - Nie. - Jasne, że miałem ochotę, setki razy, ale nigdy tego nie zrobiłem. Miałam w głowie mętlik. Spodziewałam się oczu uciekających w bok, unikających mojego spojrzenia, słów więznących w gardle jak monety w zepsutym automacie. - A skąd masz tatuaż? - spytałam. Odkręcił prawe ramię do siebie i kiedy popatrzył na niebieskiego aniołka, kąciki ust opadły mu w dół. - Przez mojego cholernego braciszka, Johna. Jak miał osiemnastkę, z kumplami zaciągnęli mnie do salonu tatuażu. Cholerna nora. Obaj zrobiliśmy sobie tatuaże, tylko że on mnie po królewsku zrobił w jajo, bo jego przeklęta salamandra jest tej wielkości pokazał palcami odcinek mniej więcej dużej jagody - a mnie namówił, żebym sobie wymalował tego potwora. To jak przeklęta puszka Pandory. Szkoda, że nie widziałaś, jaką minę zrobiła moja mama. - Roześmiał się na to wspomnienie. - Nigdy w życiu nie widziałem jej takiej wkurwionej. Mówię ci, poezja. - To ile ty masz właściwie lat? - Siedemnaście. - Nie dwadzieścia jeden? - Jasne, że nie. Chyba że byłem w śpiączce. - I nigdy nie mieszkałeś na ulicy? - Co takiego? - Wykrzywił twarz, jakby słońce świeciło mu w oczy. - Nie mogę spać
nawet na tych cholernych kanapach u Jade. Lubię własne łóżko. Słuchaj, dlaczego mnie właściwie tak wypytujesz? - A Leulah? - ciągnęłam z uporem. Słowa cisnęły mi się teraz na usta, jakby rozpaczliwie szukały jakiegoś celu. - Kiedy miała trzynaście lat, uciekła z... z Turkiem, nauczycielem matematyki, aresztowali ją na Florydzie, a on poszedł do więzienia. - Co ty pleciesz? - A rodzice Nigela są w więzieniu. To dlatego ma bzika na punkcie powieści z suspensem i jest trochę patologiczny, nie czuje wyrzutów sumienia. A Charles jest adoptowany... - Chyba sobie żartujesz. - Podniósł się i popatrzył na mnie z góry jak na wariatkę. Nigel ma wszystko jak trzeba. Do tej pory gryzie się z powodu tej małej, którą puścił kantem w zeszłym roku, jak ona się nazywa... siedzi koło ciebie na apelu. Charles na pewno nie jest adoptowany. Zmarszczyłam brwi. Jakoś mnie zirytowało, że te brukowe historie nie są prawdziwe. - Skąd wiesz? Może po prostu nigdy o tym nie mówił? - Widziałaś kiedyś jego mamę? Pokręciłam głową. - Mogliby być rodzeństwem. A rodzice Nigela nie siedzą w więzieniu. Jezu, kto ci tego wszystkiego naopowiadał? - Ale co z jego prawdziwymi rodzicami? - Jego prawdziwi rodzice mają zakład ceramiczny, Diana i Ed.... - To nie zostali skazani za zastrzelenie policjanta? Słysząc to, Milton parsknął śmiechem, ale widząc, że mówiłam poważnie i byłam naprawdę zdenerwowana - krew napływała mi do policzków, musiałam być czerwona jak goździk - położył się z powrotem i przeturlał w moją stronę, aż łóżko stęknęło, a jego nabrzmiałe usta i brwi, i czubek nosa (z jednym heroicznym piegiem) znalazły się kilka centymetrów od mojej twarzy. - Kto ci naopowiadał tych bzdur? Kiedy nie odpowiedziałam, gwizdnął. - W każdym razie to musiał być jakiś kompletny świr. - Quer pasticciaccio brutto de via Merulana - Nie wierzę w szaleństwo - stwierdza sucho lord Brummel pod koniec IV aktu czarującej sztuki o erotycznym zdemoralizowaniu angielskiej arystokracji Wildena Benedicta pod tytułem Stadko dam (1898). - To takie prostackie.
Całkowicie się z nim zgadzałam. Wierzyłam w obłęd spowodowany niedolą, narkotykami, jak również w Demencję Dyktatorską oraz Spustoszenia Wojenne (z ich tragicznymi podzbiorami: Nerwicą Frontową, napalmowym non compos mentis). Mogłam nawet potwierdzić istnienie Załamki Kasowej, która raptownie napada zwykłych, skromnych ludzi stojących w kolejce za mężczyzną z siedemdziesięcioma pięcioma egzotycznymi produktami w wózku, a żaden nie ma kodu kreskowego z ceną, ale absolutnie nie przyjmowałam do wiadomości szaleństwa Hannah Schneider, mimo że wiele wskazywało na pewne jej skłonności: zabiła się albo nie zabiła, spała albo nie spała z Charlesem, podrywała dziwnych mężczyzn i bezwstydnie zmyślała mieniące się przepychem kłamstwa w miejsce zwyczajnych bawełnianych historii Błękitnych. - Jeśli Jade ujechałaby choćby kilometr w jakiejś obskurnej ciężarówce, to ja jestem wcieleniem Elvisa - powiedział Milton, kiedy odwoził mnie do domu. Naturalnie czułam się teraz jak skończona kretynka, że uwierzyłam w te historie. Milton miał rację, Jade nie ujechałaby nawet dwudziestu metrów bez futra, jedwabiu albo delikatnej włoskiej skóry. Fakt, że zamykała się w toaletach z facetami o twarzach jak buick po czołowym zderzeniu, ale to był po prostu jej firmowy dreszczyk, koka po piętnaście minut od działki. Na krok by się z takim nie ruszyła z parkingu, a co tu mówić o odejściu w siną dal. Zupełnie też nie pomyślałam, jak bardzo ta dziewczyna uchyla się od wszelkiej odpowiedzialności. Miała problem, żeby wypisać się z fakultetów z historii: „Nie mogę sobie poradzić z całą tą papierkową robotą”, która to robota wymagała wypisania trzech linijek na pasku papieru. Kiedy wyznałam Miltonowi, że to Hannah naopowiadała mi tych rzeczy, stwierdził, że była niespełna rozumu. - Na twoją obronę, rozumiem, dlaczego jej uwierzyłaś - stwierdził, zatrzymując nissana przed moim domem. - Gdyby mi opowiedziała tę historyjkę o mnie, że byłem w gangu, gdzie tam, nawet że moi starzy są kosmitami, też bym jej uwierzył. Z nią wszystko wydawało się prawdziwe. - Zawiesił palce na kierownicy. - No, to chybaby było na tyle. Hannah miała nierówno pod sufitem. W życiu bym na to nie wpadł. Po co zawracała sobie głowę, żeby wymyślić takie bzdury? - Nie wiem - odparłam ponuro, wysiadając z samochodu. Posłał mi całusa. - Zobaczymy się w poniedziałek? Może skoczymy do kina. Skinęłam głową i uśmiechnęłam się. Kiedy odjechał, a ja szłam na górę do swojego pokoju, myślałam sobie, że mimo
wszystko, jeśli znałam w życiu kogoś niespełna rozumu, to tym kimś na pewno nie była Hannah Schneider. Owszem, może kilka chrabąszczy majowych, na przykład Kelsea Stevens, którą przyłapałam kiedyś w łazience, jak rozmawiała ze swoim odbiciem w lustrze („Wyglądasz bosko. Ależ skąd, to ty wyglądasz bosko. Nie, nie, to ty wyg... Jak długo tu stoisz?”). Albo Phyllis Mixer, która traktowała swoją rozpuszczoną pudlicę jak dziewięćdziesięcioletnią babcię („Hopsa-sa. Dobra dziewczynka. Nie za ostre słońce dla ciebie? Na pewno? Co byś zjadła na lunch, kochanie? Och, widzę, że masz ochotę na moją kanapkę, poczekaj, oderwę ci skórkę”). Albo Vera Strauss - dużo później dowiedzieliśmy się, że była maniaczką, i to od dawna. Kiedy patrzyliśmy na to wszystko z perspektywy czasu, zauważyliśmy oznaki obłąkania: miała zapadnięte oczy, a kiedy do kogoś mówiła, przechodził człowieka dreszcz, bo sprawiała wrażenie, jakby mówiła do ducha albo jakiegoś poltergeista unoszącego się nad twoim lewym ramieniem. Nie, wbrew wszystkim wyłaniającym się dowodom nie wierzyłam, że to jest wyjście z labiryntu, że Hannah była po prostu szurnięta. Każdy profesor z prawdziwego zdarzenia wyrzuciłby za drzwi studenta z taką nieprzemyślaną tezą pracy semestralnej. Nie, nie, czytałam Powrót świadka (Hastings, 1974), a także jego sequel, i widziałam Hannah, jak maszerowała pod górę pewnym krokiem (nawet lekko podrygując). Kiedy krzyczała tam na szczycie, robiła to z pełnym przekonaniem, bez udawania; bez ukrywanej rozpaczy (ludzki głos ma zupełnie inne brzmienie, kiedy człowiek jest zdesperowany). Musiał istnieć inny powód. W pokoju zrzuciłam plecak i wyjęłam spod sukienki i z buta materiały, które podwędziłam z domu Hannah. Nie chciałam, aby Milton wiedział, że coś wyniosłam. Czułam się coraz bardziej zażenowana tym, co się działo w moim umyśle. „Patrzcie, ktoś się bawi w detektywa - komentował Milton. - Oliwka na tropie”, „Jakie to detektywistyczne, maleńka”, powtórzył to sześciokrotnie i za każdym razem brzmiało to coraz bardziej zgryźliwie, więc kiedy wsiedliśmy do nissana, powiedziałam, że zostawiłam wisiorek z amuletem na komodzie w garażu (nigdy w życiu nie miałam wisiorka z amuletem) i podczas gdy on czekał w samochodzie, pobiegłam do środka i wzięłam rzeczy, które odłożyłam na bok w kartonowym pudle w rogu. Wsunęłam teczkę z wycinkami o zaginionych osobach za sukienkę, tak, żeby przylgnęła mi do talii. Zdjęcie Hannah jako gwiazdy rocka z włosami na jeża wetknęłam do buta i kiedy wróciłam do samochodu, a Milton zapytał: „Znalazłaś?”, uśmiechnęłam się szeroko i udałam, że chowam wisiorek w bocznej kieszonce plecaka. (Milton nie należał do nazbyt spostrzegawczych osób; przez całą drogę byłam sztywna, jakbym siedziała na sosnowych szyszkach, a on nawet okiem nie mrugnął).
Zapaliłam lampkę nocną i otworzyłam szarą teczkę. Kiedy odkryłam prawdę, przeżyłam szok, nie dlatego, że była tak wyjątkowo zawikłana, lecz przeciwnie, podniecająco oczywista. Zezłościłam się wręcz na siebie, że nie wpadłam na to wcześniej. Najpierw przeczytałam artykuły z gazet (jak się okazało, Hannah poszła do biblioteki i tam zrobiła fotokopie mikro fiszek): dwa z „Obserwatora Stocktońskiego”: z dziewiętnastego sierpnia 1990 roku i drugiego czerwca 1979: Trwają poszukiwania zaginionej turystki, Dziewczyna z Roseville odnaleziona cała i zdrowa; inny z „Knoxville Press”: Zaginiona dziewczyna wraca do ojca. Oskarżona matka; jeden z gazety w Tennessee, „Pineville Herald-Times”: Zaginiony chłopiec zdeprawowany; i w końcu Zaginiona kobieta odnaleziona w Vermont pod fałszywym nazwiskiem z „Huntley Sentinel”. Potem przeczytałam ostatnią kartkę - fragment książki z drugą częścią historii Violet May Martinez, czyli o dniu, kiedy zaginęła w Great Smoky Mountains dwudziestego dziewiątego sierpnia 1985 roku.
97.
…w grupie brakowało jednej osoby. Nigdzie nie było Violet. Mike Higgis przeszukał parking i wypytywał napotkanych ludzi, nikt
jej
jednak
nie
widział.
Po
godzinie
poszukiwań
skontaktował się ze służbami parku narodowego. Natychmiast wszczęto oficjalne poszukiwania na terenie od Blindman's Bald do Burnt Creek. Powiadomiono rodziców Violet, którzy przywieźli ubranie córki, aby psy mogły zidentyfikować jej zapach. Trzy
owczarki
niemieckie
szybko
doprowadziły
ekipę
poszukiwawczą do miejsca przy brukowanej drodze dwa kilometry od miejsca, gdzie ostatnio widziano Violet. Droga łączy się z trasą US-44, biegnącą przez teren parku narodowego. Strażnik Bruel powiedział ojcu dziewczyny, że jego córka mogła zostać uprowadzona albo na własną rękę przedostać się do drogi, skąd zabrał ją jakiś samochód. Roy Jr odrzucił tezę, że Violet sama zaplanowała swoje zniknięcie. Nie miała przy sobie karty kredytowej ani żadnego
dowodu tożsamości. Nie wzięła też pieniędzy, a przed wycieczką
nie
podejmowała
nic
ze
swojego
konta
oszczędnościowego. Ponadto z niecierpliwością wyczekiwała swoich szesnastych urodzin, które zostały zaplanowane w klubie toru wrotkarskiego. Ojciec Violet zasugerował policji potencjalnego podejrzanego. Dwudziestoczteroletni Kenny Franks, zwolniony w styczniu 1985 roku z zakładu karnego, gdzie odbywał karę za kradzieże i rozbój, spotkał kiedyś Violet w centrum handlowym i zadurzył się w niej bez pamięci. Widywano go, jak kręcił się w pobliżu liceum w Besters, nękał też dziewczynę telefonami. Roy Jr powiadomił wówczas policję i Kenny zostawił Violet w spokoju, chociaż jego koledzy zeznali, że w dalszym ciągu miał na jej punkcie obsesję. „Violet mówiła, że go nie cierpi, ale cały czas nosiła naszyjnik, który jej podarował”, powiedziała jej przyjaciółka, Polly Elms. Policja zbadała, czy Kenny Franks mógł mieć jakiś udział w zniknięciu dziewczyny. Świadkowie zeznali, że dwudziestego piątego sierpnia Kenny przez cały dzień pracował w barze Stagg Mili jako pomocnik kelnera, został więc oczyszczony z zarzutu. Trzy tygodnie później przeprowadził się do Myrtle Beach. Policja Karoliny Południowej sprawdziła, czy miał jakiś kontakt z Violet, nigdy jednak nie znaleziono dowodu, który by potwierdzał tę hipotezę. Zagadka końcowa. Poszukiwania Violet zakończono czternastego sierpnia 1885 roku. Pomimo ośmiuset dwunastu osób, które brały w nich udział, w tym pracowników parku narodowego, strażników, Gwardii Narodowej i FBI, żadne nowe tropy w sprawie zniknięcia Violet nie wyszły na światło dzienne. Dwudziestego pierwszego października 1985 roku w Jonesville Nations Bank w Jonesville na Florydzie czarnowłosa kobieta próbowała zrealizować czek z konta Violet, wystawiony na Trixie Peanuts. Kiedy kasjerka poinformowała ją, że musi
zostawić czek i poczekać na jego potwierdzenie, kobieta zrezygnowała i wyszła z banku. Więcej się nie pokazała. Kasjerka, której pokazano zdjęcie Violet, nie potrafiła potwierdzić, czy to mogła być ona. Czarnowłosej Trixie nigdy więcej nie widziano w Jonesville. Roy Jr zaklinał się, że jego córka nie miała żadnego powodu, aby uciekać z domu. Jej przyjaciółka, Polly, miała jednak inne zdanie. „Ciągle powtarzała, że nie znosi Besters i nie cierpi być baptystką. Miała dobre oceny, więc moim zdaniem mogła to tak zaplanować, aby ludzie myśleli, że nie żyje, i przestali jej szukać. Żeby nigdy nie musiała tu wracać”. Siedem lat później Roy Jr w dalszym ciągu dzień w dzień myśli o Violet. „Teraz już pozostawiam tę sprawę w rękach Boga. Z całego serca Bogu zaufaj, cytuje Księgę Przysłów (3, 5), nie polegaj na swoim rozsądku”.
Wszystkie artykuły w teczce dotyczyły nie tyle osób zaginionych, co zniknięć, które sprawiały wrażenie, jakby zostały zaplanowane, zwłaszcza przypadek opisany w „Huntley Sentinel”. Opisywano w nim zainscenizowane zniknięcie pięćdziesięciodwuletniej kobiety, Ester Sweeney z Huntley w Nowym Meksyku, trzykrotnej mężatki, która była winna osiemset tysięcy zaległych podatków i rachunków z kart kredytowych. Policja stwierdziła w końcu, że kobieta splądrowała własny dom, pocięła siatkę w kuchennych drzwiach oraz swoją rękę, aby upozorować brutalny napad. Znaleziono ją trzy lata później w Winooski w Vermoncie, gdzie mieszkała pod innym nazwiskiem z czwartym mężem. Pozostałe artykuły były bardziej szczegółowe, opisywały policyjne procedury, etapy poszukiwań. W wycinku o zaginionej turystce relacjonowano sposoby, jakich użyła Gwardia Narodowa podczas poszukiwań w Parku Narodowym Yosemite. „Po sprawdzeniu sprawności fizycznej ochotników z ekipy poszukiwawczo-ratunkowej, strażnicy podzielili przeczesywany obszar Glacier Point i przydzielili każdej grupie kolejne kwadraty”. Nie mieściło mi się to w głowie. A jednak nie było to nic niebywałego; według Almanachu amerykańskich dziwnych nawyków, zachowań i tików (wydanie 1994) jeden na
cztery tysiące dziewięćset trzydziestu dwóch obywateli Stanów Zjednoczonych inscenizuje własne porwanie lub śmierć. Hannah Schneider nie zamierzała się zabić, tylko zniknąć. W ramach badań przygotowawczych (trochę niedbałych - trudno było to nazwać skrupulatną robotą; gdyby Hannah była doktorantką, jej promotor z pewnością upomniałby ją za gnuśność) zebrała te materiały prasowe i miała zamiar zwiać, gdzie pieprz rośnie, dać nogę, spalić opony, puścić swoje dotychczasowe życie z dymem. Anjelica Soledad de Crespo jest pseudonimem handlarki narkotyków, bohaterki poruszającej dokumentalnej książki Jorgego Torresa Z miłości do korynckiej skóry, stanowiącej portret panamerykańskiego kartelu narkotykowego. Anjelica, która miała dość la vida de las drogas, zainscenizowała sobie podobną śmierć, tylko pojechała na La Gran Sabanę w Wenezueli i udała, że wpada do trzystumetrowego wodospadu. Dziewięć miesięcy przed rzekomym wypadkiem łódź z dziewiętnastoma polskimi turystami na pokładzie znikła w ten sam sposób, trzech ciał nie znaleziono z powodu głębokich prądów u podnóża wodospadu, które przytrzymały ciała pod wodą we wściekłym kotle wirów, dopóki nie rozdarły ich na kawałki, a wreszcie wydały na żer krokodylom. Po czterdziestu ośmiu godzinach od wypadku Anjelicę uznano za zmarłą. W rzeczywistości wyśliznęła się z łodzi i przedostała do akwalungu, który czekał na nią przygotowany na pobliskich głazach, nałożyła sprzęt do nurkowania i przepłynęła pod wodą sześć kilometrów w górę rzeki, gdzie czekał na nią boski Carlos w lśniącym srebrnym hummerze. Uciekli w niezamieszkane rejony Ameryki Południowej, gdzieś w Gujanie, gdzie mieszkają do dziś. Gapiłam się w sufit i grzebałam w pamięci, usiłując sobie przypomnieć wszelkie możliwe szczegóły tamtej nocy. Podczas kolacji Hannah przebrała się w cieplejsze rzeczy. Kiedy przyszła do mnie do lasu, do pasa miała przyczepioną dużą saszetkę. Odprowadzając mnie dalej od obozowiska, dokładnie wiedziała, dokąd idzie, ponieważ szła pewnym krokiem i co chwila spoglądała na mapę i kompas. Chciała mi coś powiedzieć, coś mi wyznać, a potem porzucić. Następnie, posługując się kompasem, doszłaby do wcześniej upatrzonego szlaku, który doprowadziłby ją do drugorzędnej leśnej drogi, a potem do US-441 i kempingu, gdzie czekałby na nią samochód (może Carlos w srebrnym hummerze). Zanim by nas odnaleziono, a ją uznano za zaginioną - czyli co najmniej po dwudziestu czterech godzinach, a najprawdopodobniej jeszcze później, zważywszy na pogodę - byłaby już kilka stanów dalej, na przykład w Meksyku. A może nieznajomy, który nas zaskoczył, wcale nie był taki nieznajomy? Może to był jej Carlos (jej Valerio), a cała rzekoma zasadzka, „Daj mi pięć minut” i „Powiedziałam:
zostań tu”, została zaplanowana. Może od początku miała za nim iść, a potem razem mieli dojść do szlaku, do drogi, do samochodu, do Meksyku, do margarity i fajitas. Po odnalezieniu zgłosiłabym policji, że ktoś się do nas podkradł. Ponieważ owczarki niemieckie poszłyby jej śladem do najbliższej drogi, dokładnie tak jak w przypadku Violet Martinez, policja podejrzewałaby porwanie albo zaplanowane zniknięcie, a wtedy, jeśli nie była za nic poszukiwana, nie kiwnęliby dalej palcem. (Sierżant Harper nie wspominała, żeby Hannah miała kartotekę kryminalną, pozostało mi więc tylko założyć, że nie była spokrewniona z żadną z przestępczych rodzin Bonnano, Gambino, Genovese, Lucchese czy Colombo). Oczywiście to było okrutne, że porzuciła mnie rozmyślnie w ciemności, ale zdesperowani ludzie robią różne okrutne rzeczy i mają niewielkie wyrzuty sumienia (zob.: Jak przetrwać „farmę „, stanowe więzienie w Luizjanie, Glibb, 1979). Poza tym wykazała jednak pewną troskę - zanim mnie zostawiła, dała mi latarkę, mapę i powiedziała, żebym się nie bała. Po południu, kiedy szliśmy szlakiem Bald Creek, nie tylko cztery albo pięć razy pokazywała nam na mapach, gdzie jesteśmy, ale powtarzała, że sześć kilometrów od Sugartop biegnie główna droga parku US-441. Gdyby udało mi się odkryć, dlaczego Hannah chciała porzucić swoje dotychczasowe życie, mogłabym się domyślić, kto ją zabił. Była to pierwszorzędna mokra robota fachowca dobrze obeznanego z sekcjami zwłok, który wiedział, jakie ślady pozostawia sznur na szyi samobójcy, a jakie na zamordowanej ofierze, i jak sfingować samobójstwo. Zaplanował idealne miejsce na lincz - tę małą polankę - a więc musiał wiedzieć nie tylko to, że Hannah zamierza uciec, ale również, którędy będzie szła do drogi. Może miał noktowizor, może myśliwski strój maskujący, jak ten dziwny zestaw, który widziałam w wózku Andrea Verdugi w Wal-Marcie w Nestles w stanie Missouri, „to spełnione marzenie myśliwych”. W ten sposób „niewidzialny w leśnym otoczeniu” wszedł na ścięty pień albo inne solidne wzniesienie i bezgłośnie czekał ze stryczkiem z kabla w ręku, zaplecionego na drugim końcu wokół gałęzi. Kiedy Hannah się zbliżyła, szukając drogi i JEGO, ponieważ wiedziała, kim jest, zarzucił jej pętlę na głowę i z całej siły pociągnął za linę, aż uniósł ją w powietrze. Nie zdążyła zareagować ani krzyknąć, ani wierzgnąć, ani uporządkować swoich ostatnich myśli w życiu. {Nawet diabeł zasługuje na ostatnie myśli, pisał William Stonely w Popielatej karnacji, 1932). Kiedy odtwarzałam w wyobraźni tę scenę, serce zaczęło mi walić jak młot. Po nogach i rękach przebiegały mi lodowate ciarki, aż nagle ni stąd, ni zowąd jeszcze jeden szczegół tamtej nocy upadł u moich stóp niczym zatruty ołowiem kanarek. Hannah kazała Miltonowi przywieźć mnie do swojego domu nie po to, żeby odegrać
rolę swatki (chociaż niewykluczone, że to również odegrało swoją rolę; cały czas przed oczami miałam plakaty, które wisiały u niej w klasie), ale żeby ktoś tak dociekliwy jak ja, komu w głowie wiecznie kłębią się jakieś myśli, zabawił się w prywatnego detektywa: „Jesteś taką bystrą dziewczynką, nic nie ujdzie twojej uwagi”, powiedziała mi tamtej nocy, gdy do niej przyjechałam. Nie przewidziała, że ktoś ją zabije, i dlatego sądziła, że po jej zniknięciu ekipy poszukiwawcze wrócą z pustymi rękami, ja i Błękitni zostaniemy sam na sam z dokuczliwym pytaniem, co się z nią stało. Takie pytanie może człowieka dobić, więc ja i Milton mieliśmy, siedząc samotnie przy dziwnie pustym stoliku do kawy (zwykle zarzuconym popielniczkami, zapałkami, kolejnymi numerami „National Gegraphic” i reklamówkami), odkryć przedmiot, który byłby naszym pocieszeniem, zakończeniem jej własnej L'Avventura. Zrobiło mi się słabo. Ależ to było wyrafinowane! Genialne, tres schneidereque, zgrabne, precyzyjnie zaplanowane, a przy tym dyskretne (osobista interpunkcja, którą nawet tata uznałby za wyjątkowo zręczną). Aż dreszcz mnie przechodził, kiedy pomyślałam, ile namysłu, przebiegłości i zmyślności wymagała taka operacja. Nie sądziłam, że Hannah była do czegoś takiego zdolna. Była prześliczna, owszem, umiała słuchać ludzi, pięknie rumbowała z kieliszkiem wina w ręce, i potrafiła zbierać mężczyzn jak skarpetki porozrzucane na podłodze, ale żeby zaaranżować tak dyskretnie, tak subtelne zakończenie swojego życia - a przynajmniej tego życia, które znano w St. Gallway - to było zupełnie co innego, teatralnego i smutnego zarazem, ponieważ ten pomruk na zakończenie, ten efektowny znak zapytania został jej odebrany. Próbowałam się uspokoić, myśleć racjonalnie. (Emocje, a zwłaszcza podniecenie jest wrogiem policyjnej roboty, powiedział sierżant Peterson w Drewnianym kimonie, Lazim, 1980). L'Avventura, czarno-białe, liryczne arcydzieło Michelangela Antonioniego z 1969 roku było jednym z ulubionych filmów taty, więc przez lata obejrzałam go co najmniej dwanaście razy. (Tata miał słabość do wszystkiego co włoskie, łącznie z krągłymi kobietami z szopą bujnych włosów, a także Marcella Mastroianniego - jego ruchów, min, jego uśmiechów i znaczących mrugnięć, które rozsiewał na prawo i lewo jak przejrzałe pomidory winogronowe do kobiet przechadzających się via Veneto. Kiedy tata wpadał w śródziemnomorsko-burboński nastrój, sypał nawet, z idealną intonacją i w niedbałym włoskim stylu, całymi frazami z La Dolce Vita: Tu sei la prima donna del primo giorno delia creazione, sei la mądre, la sorella, l 'amante, l 'amica, l 'angelo, U diavolo, la terra, la casa...).
Nieskomplikowana fabuła filmu rozwija się następująco: Bogata światowa kobieta, Anna, wybiera się z przyjaciółmi na wycieczkę jachtem. Wyruszają z Sycylii i płyną na małą, opustoszałą wysepkę, aby zakosztować kąpieli słonecznej. Anna oddala się i znika bez śladu. Jej narzeczony, Sandro, oraz przyjaciółka Claudia, przeszukując wyspę, a następnie prawie całe Włochy, trafiając w kolejne ślepe zaułki, wdają się w końcu w romans. Aż do końca filmu zniknięcie Anny pozostaje tak samo tajemnicze i niewyjaśnione jak na początku. Życie toczy się dalej, w tym wypadku torami niepohamowanego pożądania i materialnego zbytku, a Anna idzie w zapomnienie. Hannah miała nadzieję, że znajdę ten film. Miała nadzieję, nie - wiedziała, że zauważę podobieństwa pomiędzy tajemniczą opowieścią o Annie i jej własną historią. (Nawet imiona miały w zasadzie identyczne). Była też pewna, że wyjaśnię to pozostałym, nie tylko, że zaplanowała swoje odejście, ale chciałaby, abyśmy żyli dalej, tańczyli boso z kieliszkami wina w ręku, krzyczeli z wierzchołków gór („Żyć po włosku”, jak mawiał tata, chociaż dla człowieka urodzonego w Szwajcarii postępowanie zgodnie z tą radą było zdecydowanie wbrew naturze). - L'Avventura ma eliptyczne zakończenie - mówił tata. - Większość amerykańskiej widowni wolałaby przejść leczenie kanałowe zęba niż ścierpieć taki koniec, nie tylko dlatego, że nie znoszą pozostawiać niczego wyobraźni, w końcu mówimy o kraju, który wynalazł spandex, ale również ponieważ są narodem pewnym siebie i ufnym. Wiedzą co to Rodzina. Umieją odróżnić Dobro od Zła. Znają Boga, wielu z nich przyznaje się do codziennych pogawędek z tym gościem. Sam pomysł, że nikt z nas tak naprawdę nie może być niczego pewnym: przyjaciół, rodziny, nawet samego siebie... no cóż, woleliby odstrzelić sobie rękę własnym półautomatycznym pistoletem niż spojrzeć tej prawdzie w oczy. Osobiście uważam, że w niewiedzy jest coś fantastycznego, możemy się wyrzec naszych nieporadnych prób panowania nad wszystkim. Kiedy wyrzucamy w górę ręce i mówimy sobie: „Kto to wie?”, dajemy sobie szansę cieszyć się tylko tym, że żyjemy, jak paparazzi, puttane, cognoscenti, tappisti... (W tym momencie zwykle musiałam tatę trochę przystopować, ponieważ, kiedy zaczynał przechodzić na włoski, robił się z niego istny Anioł Piekieł na harleyu - był szybki, głośny i chciał, żeby wszyscy na ulicy przystawali, żeby się za nim oglądać). Była szósta po południu. Słońce coraz słabiej trzymało trawnik w uścisku, a falbaniaste cienie osunęły się na podłogę mojego pokoju jak wychudzone wdowy zatrute arszenikiem. Sturlałam się z łóżka, schowałam teczkę i punkrockowe zdjęcie Hannah do lewej górnej szuflady biurka (gdzie trzymałam również jej książkę o Mansonie).
Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do Miltona i nie opowiedzieć mu o wszystkim, ale wtedy usłyszałam volvo podjeżdżające pod dom. Chwilę później tata wszedł do holu. Kiedy zeszłam na dół, nadal stał przy otwartych drzwiach wejściowych, ponieważ czytał południowoafrykański „Cape Daily Press”. - Żarty sobie stroją - mruknął zdegustowany. - Biedni, zdezorganizowani głupcy. Kiedy ten obłęd się... ależ skądże, nigdy się nie skończy, jeżeli nie rozpoczną porządnej edukacji... Ale to możliwe, dziwniejsze rzeczy zdarzały się na świecie... - Zerknął na mnie z posępną miną i natychmiast wrócił do artykułu. - Wiesz, kochanie, znowu mordują rebeliantów z Demokratycznej Republiki Konga, jakieś pięćset... Nagle przestraszony spojrzał na mnie po raz drugi. - Co się stało? Wyglądasz, jakbyś była wycieńczona. - Zmarszczył brwi. - Nadal nie sypiasz? Sam kiedyś cierpiałem na paskudną bezsenność. Na Harvardzie w siedemdziesiątym czwartym... - Nic mi nie jest. Przyjrzał mi się, już miał zamiar zacząć się ze mną spierać, ale w ostatniej chwili zrezygnował. - Bez obaw. - Złożył z uśmiechem gazetę. - Pamiętasz, co jutro robimy, czy też zapomniałaś o naszym Dniu Odpoczynku? Wielkie jezioro Pennebajkera! Rzeczywiście zapomniałam; planowaliśmy z tatą tę wycieczkę podnieceni jak Brytyjczyk Scott przygotowujący się do ekspedycji na biegun południowy z zamiarem wyprzedzenia Norwega Amundsena. (W naszym wypadku tata chciał wyprzedzić emerytów w wyścigu do łodzi i stołów piknikowych stojących w cieniu). - Muszę przyznać, że czuję się rozemocjonowany tą perspektywą - ciągnął. Pocałował mnie w policzek, po czym wziął aktówkę i poszedł do salonu. - Zwłaszcza że trafimy na Festyn Rzemiosła Osadniczego. Myślę, że nam obojgu bardzo się przyda powygrzewać w popołudniowym słońcu, aby oderwać umysł od anemicznej kondycji świata. Chociaż coś mi mówi, że kiedy zobaczę tę kolumnę przyczep kempingowych i samochodów turystycznych, od razu sobie przypomnę, że nie jestem już w Szwajcarii.
Świat się rozpada Aż do poniedziałku nie zmrużyłam oka. Przez całą noc w sobotę i większą część z niedzieli na poniedziałek czytałam 782-stronicowe Wyparowanie chroniczne (Buddel, 1980), biografię Borisa i Bernice Pochechników, węgierskiego małżeństwa oszustów, którzy trzydzieści dziewięć razy upozorowali swoją śmierć i ponowne narodziny pod innymi nazwiskami, a robili to z gracją i precyzyjnie dopracowaną choreografią, godną Jeziora łabędziego w wykonaniu baletu teatru Bolszoj. Ponownie też zbadałam statystyki zniknięć w Almanachu amerykańskich dziwnych nawyków, zachowań i tików i odkryłam, że choć dwóch na trzydziestu dziewięciu dorosłych, którzy uciekli od własnego życia, zrobiło to z „czystej nudy” (99, 2% tej liczby to były osoby żonate i zamężne, niemogące wytrzymać z „nijakim małżonkiem”), dwudziestu jeden z trzydziestu dziewięciu uciekło, ponieważ ziemia paliła im się pod nogami, „żelazny but sił bezpieczeństwa deptał im po piętach”. To byli przestępcy, drobni naciągacze, kanciarze, defraudanci, ale także zbrodniarze. Jedenaście na trzydzieści dziewięć przypadków było skutkiem uzależnienia od narkotyków; trzy na trzydzieści dziewięć osób zrobiło to pod przymusem lub uciekając przed włoską lub rosyjską mafią, a dwie z nieznanych powodów. Dokończyłam też Historię linczu na amerykańskim Południu (Kittson, 1966) i właśnie w tej książce dokonałam najbardziej podniecającego odkrycia: wśród właścicieli niewolników w Georgii, a potem po powtórnych narodzinach Ku-Klux-Klanu w 1915 roku, bardzo rozpowszechniła się technika wieszania wynaleziona ponoć przez samego sędziego Charlesa Lyncha, nazywana „latającą panną”, a to z powodu szybkiego, wznoszącego ruchu ofiary, gwałtownie wyrzuconej w powietrze (str. 213). Metoda ta utrzymywała się długo ze względu na swoją wygodę, pisze Ed Kittson na stronie dwieście czternastej. Dobrze zbudowany mężczyzna mógł w pojedynkę powiesić człowieka bez pomocy tłumu. Stryczek i blok muszą być wykonane według szczegółowych zasad, łatwo się ich jednak nauczyć w miarę zyskiwania wprawy, to zwykle rodzaj ruchomego węzła, zaciskającego się pod wpływem naprężenia, na przykład kluczka połączona z podwójnym węzłem krzyżowym, i zaplecionego wokół mocnego konaru. Kiedy ofiarę podciąga się w górę metr lub dwa, w zależności od zapasu sznura, węzeł gwałtownie się zaciska. Tylko w 1919 roku dokonano w ten sposób trzydziestu dziewięciu linczów. Obok zamieszczono pocztówkę z ilustracją linczu: Popularne pamiątki ze Starego Południa i podpisem wzdłuż brzegu: 1917, Melville, Missisipi, „Nasze latające panny: ciało
wzlatuje do nieba, dusza idzie do piekła (str. 215). Podekscytowana tym objawieniem podczas godziny cichej nauki postanowiłam zlekceważyć operację „Barbarossa” w podręczniku do historii powszechnej Nasze życie, nasze czasy (Clanton, wydanie z 20Ol), a zamiast tego rozprawić się z Kodami śmierci (Lee, 1987), małą, drastyczną książeczką napisaną przez Franklina C. Lee, jednego z najlepszych detektywów w Los Angeles. Zgarnęłam ją z biblioteki taty i zaczęłam czytać jeszcze w pierwszym semestrze. („Blue! Czemu siedzisz w ostatniej ławce?”, zapytała zdumiona pani Simpson na angielskim. „Ponieważ rozwiązuję sprawę morderstwa, pani Simpson, ponieważ nikt inny nie ruszy tyłka i nie zrobi tego za mnie!”, miałam ochotę zawołać, ale, rzecz jasna, tego nie zrobiłam. Powiedziałam, że światło odbija się w tablicy i na moim miejscu niczego nie widać). Cip i Ciap pod Listą Bestsellerów Hambone rozpoczęły już swoją codzienną sesję plotkarską, podjudzane przez ich towarzyszkę Sibley Hemmings, Mały Nosek - na co pan Fletcher nad Krzyżówkowym omnibusem (Johnson, wydanie 2000) znowu przymykał oczy - i już miałam do nich podejść i powiedzieć im, żeby zamknęły wreszcie jadaczki (niewiarygodne, ile pewności siebie może dać człowiekowi rozwiązywanie zagadek kryminalnych), kiedy zaczęłam podsłuchiwać ich rozmowę. - Słyszałam, jak Evita Peron mówiła do Martine Filobeque w pokoju nauczycielskim, że jej zdaniem orzeczenie o samobójstwie Hannah Schneider to kupa bzdetów - relacjonowała Mały Nosek. - Powiedziała, że według niej Hannah nie popełniła samobójstwa i że wie to na pewno. - I co jeszcze mówiła? - dopytywała się Cip z podejrzliwie zwężonymi oczami. Zauważyły, że stoję obok kserokopiarki i skończyły rozmawiać na ten temat. - Nic. Cip wzruszyła ramionami, udając, że jej to nie interesuje, i spokojnie oglądała sobie skórki przy paznokciach. - Mam powyżej dziurek w nosie tego gadania o Hannah Schneider - oznajmiła. - To tylko szum medialny. - Jasne, zwietrzała sprawa - orzekła Ciap, kiwając głową. - Poza tym, jak opowiedziałam mamie niektóre filmy, które oglądaliśmy u niej na lekcjach, a ich w ogóle nie ma w spisie lektur, to mama się wkurzyła. Powiedziała, że ewidentnie babka się nadaje do domu bez klamek, znaczy kompletnie schizo... - Ześwirowała - przetłumaczyła Ciap. - Ma nierówno pod sufitem... - Mama chciała pójść naskarżyć Havermeyerowi, ale potem doszła do wniosku, że szkoła dość już przeszła. Coraz mniej mają podań o przyjęcie.
Mały Nosek zmarszczyła nos. - No, ale nie chciałybyście wiedzieć, o czym mówiła Eva Brewster? Musi znać jakiś sekret. Cip westchnęła. - Jasne, pewnie coś w rodzaju, że Schneider była w ciąży z Fletcherem. - Podniosła głowę i cisnęła wzrokiem granat w stronę biednego, Bogu ducha winnego łysola, siedzącego na drugim końcu sali. - To by dopiero był okaz. - Zachichotała. - Pierwsza chodząca krzyżówka krzyżówkowicza. - Pewnie nazywaliby go „Sunday Times”, gdyby to był chłopiec - powiedziała Ciap. Obie wybuchły piskliwym śmiechem i przybiły sobie piątkę.
***
Stałam po lekcjach przed wejściem do Eltona i obserwowałam Evę Peron idącą w stronę parkingu dla nauczycieli (zob. : „Wyjazd z Madrytu, 15 lipca 1947”, w: Eva Duarte Peron, East, 1963, str. 334). Miała na sobie krótką, ciemnofioletową sukienkę, czółenka pod kolor i grube białe rajstopy. W rękach dźwigała ogromną stertę szarych teczek. Sflaczały beżowy sweter przewiązany wokół pasa wyglądał, jakby za chwilę miał jej spaść, jeden rękaw wlókł się za nią po ziemi niczym ciągnięty na siłę zakładnik. Trochę się bałam, ale wzięłam się w garść i ruszyłam za nią (Nie przestawaj przykręcać tym ciziom śruby, prosił szeregowy Peeper Rush McFadds swojego partnera w Chicagowskim prochowcu [Bulkę, 1948]). - Pani Brewster. Eva Peron należała do tych kobiet, które słysząc, że ktoś je woła, zamiast się odwrócić pędziły przed siebie, jakby jechały na wózku bagażowym przez halę na lotnisku. - Pani Brewster! - Dogoniłam ją przy samochodzie, białej hondzie civic. - Czy mogłabym z panią porozmawiać? Położyła na tylnym siedzeniu stertę teczek, zatrzasnęła drzwiczki i otworzyła drzwi od strony kierowcy, odgarniając z twarzy włosy koloru mango. - Jestem już spóźniona na zajęcia w klubie fitness - odparła. - To nie potrwa długo. Ch... chciałabym jakoś tamto między nami naprawić. Jej błękitne oczy skoczyły na mnie prawdopodobnie tak samo jak na pułkownika Juana, kiedy razem z innymi argentyńskimi biurokratami wyraził brak entuzjazmu dla jej
najnowszego genialnego pomysłu, czyli połączonych kart do głosowania Perón-xxxPerón na wybory 1951. - Czy nie powinno być odwrotnie? - zapytała, unosząc brwi. - Nieważne, wszystko mi jedno. Chciałam, żeby mi pani w czymś pomogła. Spojrzała na zegarek. - W tej chwili nie mogę. Powinnam być w klubie... - To nie ma nic wspólnego z moim tatą, jeśli tego się pani obawia. - Az czym? - Z Hannah Schneider. Wytrzeszczyła na mnie oczy. Najwyraźniej ten temat był jeszcze mniej pożądany niż temat taty. Otworzyła drzwiczki szerzej, tak że uderzyły mnie w ramię. - Nie powinnaś zaprzątać sobie tym głowy - powiedziała. Siłując się z fioletową sukienką, która wyglądała na jej nogach jak obrączka do serwetek, wcisnęła się za kierownicę. Zabrzęczała kluczykami (na breloczku z różowej króliczej łapki), szybko wepchnęła jeden do stacyjki, jakby dźgała kogoś nożem. - Jeśli będziesz chciała jutro porozmawiać, to proszę bardzo, przyjdź do mojego gabinetu z samego rana, ale teraz muszę jechać, jestem już spóźniona. Pochyliła się do przodu i złapała klamkę, żeby zamknąć drzwi, ale ja ani drgnęłam. Drzwiczki uderzyły mnie w kolana. - Odsuń się - powiedziała. Nie ruszyłam się z miejsca. (Nie obchodzi mnie, co świadkowie mają do załatwienia, choćby właśnie zaczynali rodzić, nie pozwól im się ulotnić, rozkazał oficer dochodzeniowy policji w Miami, Frank Waters, swojemu młodocianemu partnerowi, Melvinowi w Podkręconej piłce [Brown, 1968]. Nie daj się spławić. Żadnego wymigiwania się, żadnego odwlekania. Nie daj im czasu do namysłu. Weź ich przez zaskoczenie, a własną matkę wyślą do kicia). - Na litość boską, co się z tobą dzieje? - spytała Evita rozeźlona, puszczając klamkę. Co to za spojrzenie? Posłuchaj, to że ktoś umarł, to nie jest jeszcze koniec świata. Masz dopiero szesnaście lat, dziewczyno. Jak zostawi cię mąż z trójką dzieciaków, hipoteką i cukrzycą, wtedy pogadamy. Lepiej się skup i niech ci drzewa nie przeszkadzają zobaczyć las. Jeśli będziesz bardzo chciała, to porozmawiamy jutro. Teraz dla odmiany zaczęła się wdzięczyć: uśmiechnęła się do mnie, zawijała słodziutko głos na końcu zdań jak wstążeczki na prezencie. - Zniszczyła pani jedyną pamiątkę, jaka mi została po mamie - powiedziałam. - Chyba
może mi pani poświęcić pięć minut. - Spuściłam głowę, wbiłam wzrok w swoje buty i starałam się wyglądać żałośnie i melancholijnie. Evita była czuła tylko na descamicados, ludzi bez koszul. Wszystkich innych traktowała jak winowajców, współwinnych członków oligarchii, którzy zasługiwali na więzienie, czarną listę i tortury. Nie odpowiedziała od razu. Poprawiła się na fotelu, jęknęło pod nią winylowe siedzenie. Przygładziła brzeg fioletowej sukienki na kolanach. - Wiesz, byłyśmy wtedy z dziewczętami w El Rio - powiedziała cicho. - Wypiłam kilka huraganów i zaczęłam myśleć o twoim tacie. Nie chciałam... - Rozumiem. A co pani wie o Hannah Schneider? Skrzywiła się. - Nic. - Ale uważa pani, że nie popełniła samobójstwa. - Niczego takiego nie powiedziałam. Nie mam pojęcia, co się stało. - Podniosła na mnie wzrok. - Dziwna z ciebie dziewczyna. Czy twój tata wie, że nachodzisz ludzi, grozisz im i zadajesz dziwne pytania? Ponieważ nie odpowiedziałam, znowu spojrzała na zegarek, mruknęła coś o ćwiczeniach (coś mi mówiło, że nie ma żadnych zajęć, żadnego klubu fitness, ale teraz miałam ważniejsze sprawy na głowie), otworzyła schowek i wyjęła gumę nicorette. Włożyła dwie pastylki do ust, przerzuciła przez próg samochodu najpierw jedną nogę, potem drugą i ostentacyjnie je splotła, jakby siedziała w El Rio. - Uważałam tylko, że to było do niej niepodobne - powiedziała po prostu. Samobójstwo, a zwłaszcza powieszenie... mogłabym jeszcze zrozumieć tabletki... Ale nie powieszenie. Umilkła. Przez chwilę żuła gumę i w zadumie patrzyła na drugi koniec parkingu na inne nagrzane samochody. - Kilka lat temu był u nas taki dzieciak - powiedziała powoli, zerkając na mnie. Howie Gibson Czwarty. Ubierał się jak premier. Pewnie nie mógł inaczej. Był czwarty, a wszyscy wiedzą, że sequele zwykle nie robią furory. Dwa miesiące po rozpoczęciu roku matka znalazła go w jego pokoju, powiesił się na haku, który wbił w sufit. Kiedy się o tym dowiedziałam - przełknęła ślinę, założyła nogę na nogę, a zaraz potem ją zdjęła - byłam bardzo przygnębiona, ale wcale mnie to nie zaskoczyło. Jego ojciec, Howie Gibson Trzeci, sam też najwyraźniej żaden rekin, przyjeżdżał po niego wielkim, czarnym samochodem. Chłopak siadał na tylnym siedzeniu, jakby jego ojciec był szoferem. Nigdy nie rozmawiali, nie odzywali się do siebie ani słowem i tak odjeżdżali. - Prychnęła. - Po tym „wypadku”
otworzyliśmy jego szkolną szafkę. Całe drzwiczki obklejone były rysunkami diabłów, odwróconych krzyży i tym podobnych. Miał zdolności artystyczne, ale powiedzmy sobie szczerze, nie zajmowałby się projektowaniem pocztówek. Chodzi o to, że... widać było jakieś oznaki. Może nie jestem w tych sprawach fachowcem, ale moim zdaniem samobójstwo nie bierze się znikąd. To nie grom z jasnego nieba. Znowu przerwała, popatrzyła na ziemię, potem na swoje fioletowe czółenka. - Nie twierdzę, że Hannah nie miała swoich kłopotów. Czasami siedziała w szkole do późna w nocy, zupełnie bez powodu. No bo co się robi na lekcjach filmu? Wkładasz DVD i koniec. Czułam, że tam przesiaduje, bo potrzebuje z kimś pogadać. Jasne, że miała też nieźle pomieszane w głowie. Każdy rok szkolny na początku był jej ostatnim. „Potem z tym kończę, Evo. Wyjeżdżam do Grecji”. „I co będziesz tam robiła?”, pytałam. A ona na to: „Kochała siebie”. Rety, zwykle nie cierpię bzdetów w rodzaju , jak sobie radzić w życiu”. Nie kupuję tego chłamu o „rozwoju osobistym”. Jeśli przekroczyłaś czterdziestkę i ciągle nie masz przyjaciół i nie znasz wpływowych ludzi, jeśli ciągle jesteś biednym tatusiem, a nie bogatym, to przykro mi to mówić, ale taki już zostaniesz. Zaśmiała się sama do siebie, ale po chwili jej śmiech niezręcznie zatrzepotał na ustach i odleciał. Prychnęła i zapatrzyła się przed siebie, może za tym odlatującym śmiechem, na niebo i słońce wciśnięte razem z kilkoma strzępiastymi chmurami między gałęzie drzew. - Były i inne sprawy - ciągnęła, żując nicorette z otwartymi ustami. - Kiedy miała dwadzieścia kilka lat, coś się wydarzyło, coś okropnego, chodziło o jakiegoś mężczyznę, jej przyjaciela. Nigdy nie opowiadała szczegółów, ale zwierzyła mi się, że od tamtej pory nie było dnia, żeby nie nękało jej sumienie po tym, co zrobiła. No więc, jasne, bywała przygnębiona, niepewna, bez wiary, ale i próżna. A próżni ludzie się nie wieszają. Narzekają, lamentują, robią wokół siebie dużo szumu, ale nie ukręcają sobie stryczka, bo byłoby im z nim nie do twarzy. Znowu się roześmiała, tym razem wyzywająco i arogancko, prawdopodobnie tak, jak się śmiała w radiowej operze mydlanej Oro Blanco, żeby onieśmielić serdelkopalcych scenarzystów
Radiolandii,
karczkowatych
generałów,
podgardlanych
compadres.
Nadmuchała z gumy do żucia mały balon, po czym zgniotła go zębami z głośnym trzaśnięciem. - Ale w gruncie rzeczy co ja mogę wiedzieć? Czy w ogóle można wiedzieć, co się komuś roi w głowie? Na początku grudnia poprosiła o tydzień urlopu, żeby pojechać do Wirginii Zachodniej, do rodziny tego człowieka, co się u niej utopił. - Smoke'a Harveya?
- Tak się nazywał? Kiwnęłam głową i nagle mi się coś przypomniało. - Ona panią zaprosiła na to przyjęcie u siebie w domu, prawda? - Na jakie przyjęcie? - Na to, które urządziła, kiedy utopił się Smoke. Eva zdziwiona potrząsnęła głową. - Nie, usłyszałam o nim dopiero później. Była załamana. Mówiła, że nie może sypiać przez tę historię. W każdym razie w końcu nie wzięła urlopu. Powiedziała, że czuje się winna i nie potrafiłaby spojrzeć tym ludziom w oczy. Próbowałam jej wytłumaczyć, że człowiek musi sobie wybaczać. Kiedyś moi sąsiedzi wyjeżdżali na urlop na Hawaje i poprosili mnie, żebym pod ich nieobecność zaopiekowała się ich kotem. To był taki długowłosy zwierzak, jakby prosto z reklamy żarcia dla kotów. Łobuz mnie nie znosił. Ile razy wchodziłam do garażu, żeby go nakarmić, rzucał się na siatkę w drzwiach i wisiał tam uczepiony pazurami jak rzep. Któregoś dnia przez pomyłkę nacisnęłam przycisk drzwi od garażu. Nawet dziesięć centymetrów się nie podniosły, kiedy ta kupa futra wypruła na dwór, aż się za nią kurzyło. Aż ślady na piasku za sobą zostawiła. Wyszłam i zaczęłam go szukać. Kilka godzin tak łaziłam i nic. Kilka dni później sąsiedzi wrócili z Maui i znaleźli swojego kota rozpłaszczonego na drodze dokładnie przed ich domem. Jasne, że to była moja wina. Zapłaciłam im za to zwierzę. Przez jakiś czas czułam się okropnie. Nawet mi się śniło, że mnie ten stwór goni: chory na wściekliznę, z czerwonymi ślepiami, wysuniętymi szponami i tak dalej. Ale życie toczy się naprzód, trzeba jakoś odzyskać spokój. Może miało to coś wspólnego z jej nieślubnym pochodzeniem i dorastaniem w zubożałej rodzinie w Los Toldos, a może ze wstrząsem, jakiego doznała na widok nagiego Augustina Magaldiego? Może z wyżynami politycznej władzy złożonej w ręce pułkownika Juana, a może dwudziestoczterogodzinnym dniem pracy w Secretaria de Trabajo i Partida Peronista Feminino, plądrowaniem Skarbu Państwa, zapełnianiem szafki produktami Diora, w każdym razie w pewnym momencie stała się nienaruszonym monolitem. Gdzieś naturalnie musiały w niej istnieć jakieś szczelinki, gdzie maleńkie nasiona jabłka, gruszki lub figi mogłyby wpaść i zakiełkować, ale znaleźć te pęknięcia było niemożliwością, bowiem nieustannie działał w niej mechanizm wyszukiwania i naprawiania najbardziej mikroskopijnych uszkodzeń. - Musisz się trochę rozchmurzyć, dzieciaku. Przestań się tym tak przejmować. Dorośli są strasznie skomplikowani. Pierwsza jestem gotowa to przyznać: Jesteśmy nieudolni, byle jacy. Ale to nie ma nic wspólnego z tobą. Jesteś młoda, ciesz się życiem, póki możesz, bo później robi się naprawdę ciężko. Najlepsza rada: nie przestawać się śmiać.
To było jedno z moich ulubionych utrapień: kiedy dorośli uważali, że muszą ci podać życie w pigułce, w słoiczku, w kroplach do oczu, w przycisku do papieru w kształcie szklanej kuli z pingwinem i padającym śniegiem. Oczywiście tata też miał swoje teorie, ale wygłaszał je zawsze z milczącym przypisem, że nie są to odpowiedzi per se, ale raczej luźno zebrane sugestie. Każda z jego hipotez, jak doskonale wiedział, stosowała się tylko do drobnej cząstki Życia, a nie do niego całego, i w dodatku należało ją stosować w niewielkich dawkach. Po raz kolejny spojrzała na zegarek. - A teraz cię przepraszam, ale chcę zdążyć na swoje zajęcia fitness. Skinęłam głową i odsunęłam się, żeby mogła zamknąć drzwiczki. Uruchomiła silnik, uśmiechnęła się do mnie, jakbym była kasjerką w budce przy autostradzie, a ona patrzyła na mnie wyczekująco, aż podniosę szlaban. Nie wyjechałajednak od razu. Włączyła radio, jakąś muzykę pop, pogrzebała chwilę w torebce, po czym opuściła okno. - Swoją drogą, co u niego? - U kogo? - wypaliłam bez namysłu. - U twojego staruszka. - A, świetnie. - Naprawdę? - Pokiwała głową. Starała się mówić od niechcenia, jakby jej to zupełnie nie interesowało. Potem ukradkiem znowu na mnie spojrzała. - Przykro mi za tamte rzeczy, które o nim naopowiadałam. Nie miałam racji. - W porządku. - Nie, nie, to nie jest w porządku. Żadne dziecko nie powinno słuchać takich rzeczy o swoim ojcu. Przepraszam cię. - Zmierzyła mnie wzrokiem z dołu do góry, wspinała się oczami po mojej twarzy jak po drabinkach gimnastycznych. - On cię kocha. Bardzo. Nie wiem, czy ci to okazuje, ale kocha cię bardziej niż wszystko inne na świecie, bardziej nawet niż... nie wiem, jak to nazwać, te swoje polityczne bzdety. Byliśmy kiedyś na kolacji, nawet o tobie nie rozmawialiśmy, aż nagle, ni stąd, ni zowąd wypalił, że jesteś najlepszą rzeczą, jaka go w życiu spotkała. Uśmiechnęła się. - I wiem, że naprawdę tak czuje. Kiwnęłam głową i udałam, że zafascynowała mnie jej lewa przednia opona. Z jakiegoś powodu nie przepadałam za rozmawianiem na temat mnie i taty z przypadkowymi ludźmi o nek-xxxtarynkowych włosach, którzy jak chorągiewka na wietrze przerzucają się z obelg na komplementy, z komplementów na zjadliwe komentarze, a z oziębłych komentarzy na współczujące pocieszenia. Rozmowa o tacie z takimi ludźmi przypominała rozmowę o żołądku w epoce wiktoriańskiej: była niestosowna, świadczyła o braku dobrych manier i była wystarczającym powodem, aby na następnych balach i rautach traktować taką osobę jak
powietrze. Ponieważ się nie odezwałam, westchnęła z rezygnacją, jak to często robią dorośli, kiedy dla świętego spokoju wywieszają białą flagę, dając do zrozumienia, że zupełnie nie rozumieją nastolatków i na szczęście mają te czasy za sobą. - No, dbaj o siebie, mała. - Zaczęła zamykać okno, ale jeszcze raz przerwała. - I spróbuj raz na jakiś czas coś zjeść. Bo w końcu całkiem znikniesz. Idź na pizzę. I przestań się zamartwiać o Hannah Schneider - dodała jeszcze. - Nie wiem, co jej się przytrafiło, ale na pewno by chciała, żebyś była szczęśliwa. Jasne? Uśmiechnęłam się sztywno, kiedy mi pomachała ręką, cofnęła samochód (hamulce działały jak na torturach) i wyjechała z parkingu. Biała limuzyna wiozła ją przez najbiedniejsze, śmierdzące jak chlew, barrios, a ona machała ręką przez otwarte okno głodnym, oczarowanym ludziom wiwatującym na ulicach.
***
Powiedziałam tacie, że nie musi po mnie przyjeżdżać. Kiedy Milton odwoził mnie do domu w piątek, umówiliśmy się po lekcjach przy jego szafce, byłam więc teraz pół godziny spóźniona. Popędziłam po schodach na trzecie piętro Eltona, ale na korytarzu tylko Dinky i pan Ed Camonetti „Favio” stali w wejściu do sali jego kółka anglistycznego. (Ponieważ dużo osób lubi słuchać pikantnych plotek, wspomnę szybko: Favio był największym przystojniakiem wśród nauczycieli Gallway. Miał śniadą, rockhudsonowską twarz i pulchną, nijaką żonę, która nosiła bezrękawniki i jak wszyscy inni uważała, że jej mąż jest superseksowny, chociaż według mnie wyglądał jak ponton przekłuty w niewiadomym miejscu szpilką). Przerwali rozmowę, kiedy przechodziłam obok. Wyszłam na parking dla uczniów. Nissan Miltona stał na swoim wyznaczonym miejscu, więc postanowiłam sprawdzić w stołówce, a kiedy tam go nie znalazłam, w Alejce Hipokrytów w piwnicy Audytorium Miłości, która pełniła rolę centrum gallwayowskiego czarnego rynku, gdzie Milton i Charles handlowali niekiedy nielegalnymi egzaminami maturalnymi, notatkami piątkowiczów i wypracowaniami, kupcząc usługami erotycznymi w zamian za noc z Biblią oszustów, pięćsetczterdziestotrzystronicowym podręcznikiem na temat tego, jak się przeszmuglować przez cztery lata St. Gallway, uporządkowanym według nauczycieli, tekstów, metod i środków. (Oto kilka tytułów: Makijaż z testu, Inspektor Gadget: Timex z przesyłem danych, Maleńkie, ręcznie pisane romby na podeszwach butów). Kiedy
idąc ciemnym korytarzem, zaglądałam przez prostokątne okienka do każdej z siedmiu sal muzycznych, widziałam ciemne sylwetki skulone w kątach, na ławkach przy pianinach, za pulpitami (nikt tam, rzecz jasna, nie grał na żadnym instrumencie, chyba że za takie uważać rozmaite części ciała). Żadna z nich jednak nie była Miltonem. Postanowiłam sprawdzić alejkę za Audytorium Miłości. Milton przychodził tu czasami wypalić jointa w przerwie między lekcjami. Pobiegłam z powrotem na górę przez Galerię Donny Faye Johnson, na dwór bocznymi drzwiami z napisem WYJŚCIE, potem przez parking ze strupiastym pontiakiem zaparkowanym przy śmietniku (podobno była to bryka nauczyciela, który dawno już nie uczył w tej szkole, ponieważ oskarżono go uwodzenie uczennicy) i szybko przez trawnik między drzewami. Zobaczyłam go od razu. Miał na sobie granatowy blezer i opierał się o drzewo. - Cześć! - zawołałam. Uśmiechał się, ale kiedy podeszłam bliżej, zdałam sobie sprawę, że nie uśmiechnął się do mnie, tylko do pozostałych Błękitnych. Byli tam wszyscy: Jade siedziała na grubym odłamanym konarze, Leulah na kamieniu (trzymała się za warkocz, jakby to była linka spadochronowa), obok niej na ziemi Nigel i Charles z wielkim gipsem sterczącym z niego jak półwysep. Zobaczyli mnie. Uśmiech złuszczył się z twarzy Miltona jak odklejona tapeta. Natychmiast zrozumiałam, że wyszłam na idiotkę, frajerkę, złamasa, urodzonego głupca. Milton odegra teraz Danny'ego Zuko z Grease, kiedy Sandy wita się z nim przy TxxxBirdsach; panią Robinson, kiedy mówi Elaine, że nie uwiodła Benjamina; Daisy, kiedy z nastawieniem kwaśnego kiwi wybiera Toma zamiast Gatsby'ego, człowieka, który mógł rozrzucać koszule po pokoju, kiedy miał na to ochotę. Moje serce stoczyło się po osuwisku na ziemię, nogi zadrżały z siłą ośmiu stopni w skali Richtera. - Patrzcie, co za żmija przypełzła - odezwała się Jade. - Cześć, Rzygotka - powiedział Milton. - Co słychać? - Kurwa mać, co ona tu robi? - spytał Charles. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że pod wpływem samej mojej bliskości twarz Charlesa nabrała gniewnego odcienia czerwonych mrówek (zob. : wścieklica zwyczajna w: Owady, Powell, 1992, str. 91). - Cześć - powiedziałam. - No nic, chyba zobaczymy się później... - Zaraz, zaraz.
Charles wstał i niezdarnie przykuśtykał do mnie na zdrowej nodze, ponieważ Leulah trzymała jego kulę. Podsunęła mu ją, ale on jej nie wziął, wolał utykać niczym weteran wojenny, jakby w kalectwie tkwiła jeszcze większa chwała. - Chcę sobie uciąć z nią małą pogawędkę - burknął. - Nie warto - rzuciła Jade, zaciągając się papierosem. - Nieprawda. Bardzo warto. - Charles! - ostrzegł go Milton. - Jesteś pieprzoną kupą gówna, wiesz o tym? - Jezu, wyluzuj, chłopie - mruknął Nigel z uśmiechem. - Nie, nie mam zamiaru wyluzować. Prędzej ją zabiję. Mimo że twarz miał czerwoną i oczy wytrzeszczone jak u żabki złotej, nie przestraszyłam się, kiedy przeszył mnie groźnym, świdrującym spojrzeniem. Stał na jednej nodze, wystarczyłoby, żebym go lekko popchnęła i ucieknę, zanim zdąży mnie złapać. Z drugiej strony to była nieprzyjemna myśl, że przeze mnie twarz mu się wykrzywiła w rozdzierający grymas noworodka. To ja byłam powodem, że jego zwężone oczy przypominały szparki w tekturowych pudełkach, do których wrzuca się datki na dzieci z porażeniem mózgowym. Była to myśl tak bardzo niepokojąca, że w końcu zaczęłam się zastanawiać, czy ja aby na pewno nie zabiłam Hannah. Może cierpię na schizofrenię i byłam pod wpływem złej Blue, Blue, która nie bierze więźniów, Blue, która wydziera ludziom serca i zjada je na śniadanie (zob. : Trzy oblicza Ewy). Nie przychodził mi do głowy żaden inny rozsądny powód, dlaczego mnie tak nienawidził, dlaczego twarz miał tak boleśnie zgniecioną i powybrzuszaną jak bieżniki opon. - Chcesz ją zabić i do końca życia siedzieć w kiciu dla nieletnich? - spytała Jade. - Kiepski pomysł - skomentował Nigel. - To już lepiej zatrudnić łowcę nagród. - Ja to zrobię - podniosła rękę Leulah. Jade zgasiła papierosa o podeszwę. - Albo możemy ją ukamienować jak w tym opowiadaniu, gdzie się schodzą ludzie z całego miasteczka i ona zaczyna wrzeszczeć. - Loteria - nie mogłam się powstrzymać (Jackson, 1982). Nie powinnam była tego mówić, bo Charles zazgrzytał zębami i jeszcze bardziej wyciągnął do mnie głowę, aż zobaczyłam wąskie przerwy w białym parkanie jego dolnych zębów. Czułam na czole bojlerowy oddech. - Chcesz wiedzieć, coś mi zrobiła? - Ręce mu drżały, a ze słowem „coś” kropla śliny
wystrzeliła mu z ust i upadła na ziemię między nami. - ZNISZCZYŁAŚ MNIE... - Charles - powiedział ostrożnie Nigel, podchodząc do niego z tyłu. - Przestań zachowywać się jak wariat - upomniała go Jade. - Jeśli coś jej zrobisz, to wylecisz ze szkoły. Już jej supertatuś się o to postara. - Złamałaś mi cholerną nogę w trzech miejscach - ciągnął Charles. - Złamałaś mi serce... - CHARLES... - Pamiętaj, że ani na chwilę nie przestaję myśleć o tym, żeby cię powiesić za tę niewdzięczną szyję i zostawić, żebyś zdechła. - Głośno przełknął ślinę, jakby kamień wpadł do stawu. Łzy napłynęły mu do przekrwionych oczu. Jedna nawet rzuciła się z muru w przepaść i spłynęła po twarzy. - Tak jak ty ją. - Do cholery, Charles... - Przestań. - Ona nie jest tego warta. - Fakt, stary. Beznadziejnie całuje. Zapadła cisza, po czym Jade zaskwierczała śmiechem. Charles w mgnieniu oka przestał płakać. Pociągnął nosem i wytarł oczy wierzchem dłoni. - Naprawdę? - Jakbyś całował tuńczyka. - Tuńczyka? - Może to były sardynki. Albo ostrygi, nie pamiętam. Starałem się o tym nie myśleć. Zabrakło mi tchu. Krew napłynęła mi do twarzy, zupełnie jakby nie odezwał się, ale kopnął mnie w twarz. Zdawałam sobie sprawę, że jest to jedna z tych druzgocących chwil w życiu, kiedy człowiek musi przemówić, musi odegrać Jimmy'ego Stuarta. Musiałam im pokazać, że nie mają do czynienia ze strachliwym, zranionym narodem, ale z przebudzonym olbrzymem. Nie mogłam jednak zaatakować w odpowiedzi żadnym starym pociskiem samosterującym dalekiego zasięgu. To musiał być Wielki Grzyb (przechodnie twierdziliby potem, że widzieli drugie słońce), spalone zwłoki, kredowy smak rozpadu atomowego w ustach pilota. Może będę później żałowała, pewnie pomyślę nieuchronne: Mój Boże, co ja zrobiłam najlepszego? - ale to jeszcze w nigdy życiu nikogo nie powstrzymało. Tata miał taką małą czarną książeczkę, którą zawsze trzymał na stoliku przy łóżku. Nosiła tytuł Słowa robaczka świętojańskiego (Punch, 1978). Brał ją do ręki zawsze, kiedy w nocy był zmęczony i miał ochotę na coś słodkiego, tak jak niektóre kobiety miewają ochotę na gorzką czekoladę. W książeczce tej znajdowały się najbardziej wymowne cytaty świata.
Większość znałam na pamięć. Historia jest stekiem kłamstw, które ludzie zgodzili się uznawać za prawdę, powiedział Napoleon. Idźcie za mną, przede mną albo zejdźcie mi z drogi, ostrzegał generał George Patton. Kocham się na scenie z dwudziestoma pięcioma tysiącami ludzi, a potem wracam do domu sama, narzekała Janice Joplin z zaczerwienionymi oczami i rozczochranymi włosami. Idźcie do nieba dla klimatu, do piekła dla dobrego towarzystwa, radził Mark Twain. Wpiłam w Miltona wzrok. Nie mógł na mnie spojrzeć, wciskał się w pień drzewa, jakby miał nadzieję, że go połknie. - Wszyscy jesteśmy robakami - powiedziałam ostrożnie - ale ja uważam się za robaczka świętojańskiego. - Że co? - spytała Jade. Odwróciłam się i zaczęłam odchodzić. - Co to miało znaczyć? - Słyszeliście ją? Jest kompletnie opętana. - Sprowadźcie egzorcystę! - zawołał Charles i roześmiał się. Jego śmiech brzmiał jak przesypywane złote monety. Drzewa swoją doskonałą akustyką wyniosły ten dźwięk w górę i puściły go, aby poszybował w powietrze. Na parkingu spotkałam pana Moatsa, który szedł w stronę swojego samochodu ze stertą podręczników pod pachą. Przestraszył się, kiedy niespodziewanie wyszłam spomiędzy drzew, jakby mnie wziął za ducha El Greca. - Blue van Meer? - zawołał niepewnie. Nie odpowiedziałam ani nawet się nie uśmiechnęłam, tylko puściłam się biegiem.
Nocne konspiracje To był największy skandal - dowiedzieć się, że najokrutniejszą rzeczą, jaką człowiek może ci powiedzieć, to: „Beznadziejnie całujesz”. Może ktoś powiedzieć, że gorzej być zdrajcą, hipokrytą, suką, dziwką albo inną nikczemną postacią, gorzej nawet zdzirą, gnidą, byłą dziewczyną. Myślę, że łatwiej byłoby nawet znieść „kiepska w łóżku”, ponieważ każdemu może się zdarzyć gorszy dzień, kiedy jego lub jej umysł łapie się autostopem na każdą myśl krążącą po głowie, i nawet najlepsze konie wyścigowe, które wygrały i Derby i Preakness, mogą któregoś dnia przybiec na szarym końcu. Ale beznadziejnie całować - całować jak tuńczyk - było czymś najgorszym na świecie, ponieważ znaczyło, że nie masz w sobie pasji, czyli równie dobrze możesz być trupem. Poszłam do domu na piechotę (6,6 kilometra), odtwarzając w nieskończoność w pamięci tę upokarzającą scenę (w zwolnionym tempie, żebym mogła się katować, zaznaczając kółeczkami każde swoje wypuszczenie piłki, każde wypuszczenie, spalony i faul). W swoim pokoju
wybuchłam
rozsadzającym
szlochem
(takim,
od
którego
głowa
pęka),
zarezerwowanym na okoliczność śmierci w rodzinie, śmiertelnej choroby, końca świata. Płakałam w mokrą poduszkę ponad godzinę, ciemność puchła w pokoju, wieczór skradał się za oknami i przycupnął na parapetach. Dom, okazała, pusta siedziba przy Armor Street 24, zdawała się na mnie czekać jak nietoperze na zmrok, jak orkiestra na dyrygenta, czekać, aż się uspokoję, aż podejmę życie na nowo. Z napęczniałą głową i zaczerwienionymi oczami sturlałam się z łóżka, zeszłam na dół, odtworzyłam w automatycznej sekretarce wiadomość od taty o kolacji z Arniem Sandersonem, wyjęłam z lodówki ciasto czekoladowe z piekarni Stonerose (które tata przyniósł kiedyś do domu w ramach Vanmeerowskiej inicjatywy „Rozchmurz się, Blue”), wzięłam widelec i wróciłam do swojego pokoju. - Przerywamy program, aby podać najnowsze wiadomości - śpiewała w mojej głowie wyimaginowana Cherry'Jeffries. - Nie zdziałała tego policja ani Gwardia Narodowa, straż parku narodowego, K9, FBI, CIA, Pentagon, nie duchowni ani jasnowidze, nie chiromanci, tłumacze snów, supermeni, ani Marsjanie, ani też podróż do Lourdes. To dzielna miejscowa nastolatka rozwiązała zagadkę morderstwa czterdziestoczteroletniej Hannah Louise Schneider, której śmierć biuro szeryfa okręgu Sluder zaledwie tydzień temu mylnie zinterpretowało jako samobójstwo. Panna Blue van Meer, nieprzeciętnie uzdolniona
uczennica ostatniej klasy liceum St. Gallway w Stockton, o ilorazie inteligencji, który przeciętnego człowieka może powalić z nóg, sto siedemdziesiąt pięć, odważnie stawiała czoło przeciwnościom ze strony nauczycieli, współuczniów i ojców, rozszyfrowując szereg ukrytych tropów, dotarła do prawdziwego mordercy Hannah Schneider, który siedzi obecnie w areszcie policyjnym i oczekuje na rozprawę. Szesnastoletnia panna van Meer, dziewczęce wcielenie Sama Spade'a, nie tylko bywa częstym gościem najpopularniejszych talk-show, począwszy od Oprah i Leno aż po Today Show i View, nie tylko stała się ozdobą ostatniego numeru „Rolling Stone”, ale została zaproszona do Białego Domu na obiad z prezydentem, który mimo młodego wieku panny van Meer poprosił ją, aby zechciała pełnić rolę ambasadora Stanów Zjednoczonych w czasie podróży dobrej woli po trzydziestu dwóch krajach, mającej na celu propagowanie pokoju i wolności na świecie. A wszystko to przed jesienną immatrykulacją na Harvardzie. To się nazywa osiągnięcie, prawda, Norvelu? Norvelu? - Co... a tak, naturalnie. - Przykład panny van Meer dowodzi, że ten świat nie schodzi jeszcze na psy, skoro żyją na nim prawdziwi bohaterowie, a marzenia się spełniają. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko zrobić to, co zrobił główny inspektor Curry, kiedy trafił w ślepy zaułek podczas jednego ze swoich śledztw (zob. : Próżność jednorożca, Lavelle, 190l, str. 512): gdy wszystkie szczelnie zamknięte okna i wszystkie zaryglowane drzwi skrywają niegodziwości, na które my, mój szanowny Horace, możemy tylko od czasu do czasu skierować swe bojaźliwe umysły na podobieństwo wychudłego kundla włóczącego się po bruku i błocie naszego miasta, szperającego po śmietniskach, zachłannie wypatrującego ochłapu baraniny upuszczonego przez nieuważnego przechodnia spieszącego do domu. Wszelako jest nadzieja! Bowiem pamiętaj, drogi chłopcze, że nic nie umknie czujnemu oku wygłodniałego psa. Kiedy masz wątpliwości, wróć do ofiary. Ona oświetli ci drogę. Wyjęłam bloczek jaskraworóżowch karteczek do notowania, wydarłam jedną i wypisałam listę znajomych Hannah, tych kilka nazwisk, które znałam. A więc był tam świętej pamięci Smoke Harvey i jego rodzina w Findley w Wirginii Zachodniej, kolega ze schroniska imieniem Richard, który miał hodowlę lam, Eva Brewster, Doc, ten drugi mężczyzna z Cottonwood (chociaż nie byłam pewna, czy można ich zaliczyć do znajomych, czy raczej luźno znanych osób). Tak czy inaczej lista była żałośnie krótka. Mimo to pełna nadziei postanowiłam zacząć od samej góry, czyli rodziny Harveya. Poszłam do gabinetu taty, włączyłam laptop i wstukałam nazwisko Smoke'a w okienku „wyszukiwanie osób'' w Worldquest.
Wyszukiwarka nie znalazła o nim ani jednej wzmianki. Wyświetliła za to pięćdziesiąt dziewięć innych osób o nazwisku Harvey, w tym niejaką Adę Harvey w Findley. Przypomniało mi się, że jedna z córek Smoke'a miała tak na imię, Hannah wspominała o niej w czasie obiadu w Hiacyntowych Tarasach. Zapamiętałam ją, bo takie samo imię nosiła tytułowa bohaterka powieści Nabokova, jednej z ulubionych książek taty. Gdybym zapłaciła osiemdziesiąt dziewięć dolarów, dziewięćdziesiąt dziewięć centów, mogłabym dostać nie tylko numer telefonu Ady, ale również adres, datę urodzenia, pochodzenie, wypisy z archiwów miejskich i państwowych kartotek kryminalnych oraz zdjęcie satelitarne miejsca zamieszkania. Pobiegłam na górę do sypialni taty i wyjęłam z szuflady stolika nocnego jedną z jego dodatkowych kart MasterCard. Postanowiłam zapłacić osiem dolarów za numer telefonu Ady Harvey. Wróciłam do swojego pokoju. Na trzech następnych karteczkach wypisałam szczegółową listę pytań i każdą opatrzyłam na górze nagłówkiem NOTATKI DO SPRAWY. Po uważnym przeczytaniu spisu trzy lub cztery razy zeszłam do biblioteki, otworzyłam piętnastoletniego bourbona George T. Stagg taty, pociągnęłam duży łyk prosto z butelki (nie byłam jeszcze tak zupełnie obeznana ze śledczą robotą, ale który detektyw nie zalewa robaka?) i wróciłam do siebie, żeby ułożyć plan. Wystukałam numer. Po trzecim sygnale odebrała kobieta. - Słucham? - Czy mogłabym rozmawiać z Adą Harvey? ' - Przy telefonie. Kto mówi? Miała onieśmielający, staromodny głos, charakterystyczny dla niektórych kobiet z Południa: apodyktyczny, zadziorny i nienaturalnie postarzały (pomarszczony i roztrzęsiony niezależnie od wieku jego właścicielki). - Dzień dobry, nazywam się Blue van Meer i dzwonię... - Bardzo dziękuję, ale nie jestem zainteresowana. - Nie jestem akwizytorką... - Nie, dziękuję, bardzo bym chciała, ale... - Jestem przyjaciółką Hannah Schneider. Słychać było, że ją zatkało, aż głośno wstrzymała oddech, jakby ktoś jej wbił igłę w ramię. Nie odezwała się, a potem odłożyła słuchawkę. Zaintrygowana wcisnęłam ponowne wybieranie numeru. Odebrała od razu. Słyszałam w słuchawce telewizor - w jakiejś operze mydlanej głos kobiecy najpierw powiedział „Blaine”, a potem zapytał „Jak mogłaś?” - Ada Harvey trzasnęła słuchawką mocno i bez
słowa. Za czwartą próbą telefon dzwonił piętnaście razy, zanim automatyczna informacja operatora poinformowała mnie, że abonent jest niedostępny. Odczekałam dziesięć minut, zjadłam kilka kęsów ciasta czekoladowego i spróbowałam po raz piąty. Odebrała po pierwszym sygnale. - Ależ pani ma tupet! Proszę przestać, bo zadzwonię na policję. - Nie jestem przyjaciółką Hannah Schneider. - Nie? A kim, do diabła? - Uczę... prowadzę dochodzenie - poprawiłam się pospiesznie. - Jestem prywatnym detektywem, zatrudnionym... - Mój wzrok powędrował na półkę z książkami i wylądował między Anonimem (Felm, 200l) a Przesłuchaniem trzeciego stopnia (Grono, 1995). - ... przez anonimową osobę postronną. Miałam nadzieję, że mogłaby mi pani pomóc, odpowiadając na kilka pytań. To zajmie tylko pięć minut. - Pani jest prywatnym detektywem? - Tak. - Jasne, a Wszechmogący nosi pantalony i buty kowbojskie. Ile ma pani lat? Sądząc po głosie, prawie z pani niemowlę. Tata mawiał, że z głosu i sposobu rozmawiania przez telefon można się wiele o człowieku dowiedzieć. Ada Harvey robiła wrażenie kobiety po czterdziestce, noszącej skórzane brązowe buty na płaskim obcasie z frędzelkami związanymi w małe miotełki, które zamiatały wierzch jej stopy. - Szesnaście - przyznałam. - I dla kogo niby pracuje? Ciągnięcie dalej tych kłamstw nie było najlepszym pomysłem. Tata powiedział mi kiedyś: „Kochanie, każda myśl paraduje w twoim głosie z wielką reklamą na billboardzie”. - Dla siebie samej. Uczę się w liceum St. Gallway, gdzie pracowała Hannah. P... przepraszam, że poprzednio skłamałam, ale bałam się, że znowu odłoży pani słuchawkę, a... a... spojrzałam gorączkowo na swoje „Notatki do sprawy” - jest pani jedynym moim tropem. Przypadkowo poznałam pani tatę tej nocy, kiedy umarł. Wydawał się bardzo interesującym człowiekiem. Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. Czułam do siebie wstręt za to, że wciągam w tę całą historię rodzinę zmarłej osoby, żeby uzyskać informacje. Najej miejscu na samą wzmiankę o zmarłym ojcu skrzeczałabym jak sroka, ale to była moja jedyna nadzieja - Ada ewidentnie się wahała, czy ze mną rozmawiać, czy nie rozłączając rozmowy, odłożyć słuchawkę i zostawić telefon zablokowany. - No bo... - ciągnęłam drżącym głosem - pani tata i reszta rodziny przyjaźniliście się z
Hannah i liczyłam na to, że... - Przyjaźniliśmy? - wypluła to słowo, jak zgniłe awokado. - Nie przyjaźniliśmy się z tą kobietą. - Ach tak... przepraszam, myślałam... - Źle myślałaś. Jeśli przedtem jej głos przypominał miniaturowego pudla, to właśnie zamienił się w rottweilera. Milczała. Rozmowa z nią wyglądała jak wydłubywanie kukurydzy spomiędzy zębów. O takich kobietach mówiono w świecie detektywistycznym „betonowa babka”. Przełknęłam ślinę. - No więc, pani Harvey... - Nazywam się Ada Rose Harvey Lowell. - Rozumiem, pani Lowell. Czy to znaczy, że w ogóle nie utrzymywała pani kontaktów z Hannah Schneider? Znowu nie odpowiedziała. Jej pokój zaatakowała napastliwa reklama samochodu. Przy pytaniu numer cztery: „Co pana/panią łączyło z Hannah Schneider?” w pośpiechu nabazgrałam „Nic?”. Właśnie miałam przejść do pytania numer pięć, „Czy wiedziała pani o zaplanowanym przez nią biwaku?”, kiedy Ada Harvey westchnęła i odezwała się surowym głosem: - Nie masz pojęcia, kim ona była. Teraz z kolei ja milczałam, ponieważ była to uwaga w stylu tych, które pojawiają się mniej więcej w połowie filmu science fiction, kiedy jeden z bohaterów ma zamiar poinformować drugiego, że to, z czym mają do czynienia, „nie jest z tego świata”. Zauważyłam, że dyszę jak rozbójnik, a moje serce wydzwania w piersi marsz żałobny. - Co ty w ogóle wiesz o tej całej sprawie? - spytała z nutą zniecierpliwienia w głosie. - Wiem, że była nauczycielką - zaryzykowałam cicho. To wywołało tylko pogardliwe prychnięcie. - Wiem, że pani tata, Smoke, był na emeryturze, a kiedyś pracował w bankowości. - Mój tata był dziennikarzem śledczym - sprostowała z dumą. - Przez trzydzieści osiem lat pracował w banku, a kiedy odszedł na emeryturę, mógł wreszcie zająć się tym, co zawsze najbardziej kochał: dziennikarstwem i zbrodnią. - Napisał książkę, prawda? Zdaje się, że k... kryminał? - Zdrada Dolorosa to nie kryminał. To książka o nielegalnych imigrantach, o pograniczu Teksasu, korupcji i przemycie narkotyków, który tam kwitnie. - Ostro podziurawiła słowo „cudzoziemcy”, tak że wyszło z niego „cucosiemcy”. - Odniósł wielki
sukces. Został honorowym obywatelem miasta. - Znowu prychnęła. - Co jeszcze? - Wiem, że pani tata utopił się w basenie w domu Hannah. Znowu ją zamurowało. Żachnęła się, jakbym ją spoliczkowała w obecności setki gości. - To nieprawda. - Głos jej drżał i skrzypiał jak drapanie sztucznymi paznokciami po rajstopach. - Ja... Czy ty masz pojęcie, kim był mój tata? - Przepraszam, nie chciałam. - Kiedy miał cztery lata i jeździł na rowerku o trzech kółkach, potrącił go ciągnik z przyczepą. Służąc w Korei, uszkodził sobie kręgosłup. Siedział uwięziony w samochodzie, który spadł z mostu Feather Bridge. Wyskoczył przez okno, tak jak to robią w filmach. Raz go ugryzł rottweiler i raz grzechotnik w Tennessee. Prawie go zaatakował rekin u wybrzeży Way Paw We w Indonezji. Na szczęście oglądał program w Naturę o rekinach i pamiętał, że trzeba go walnąć prosto w nos. Mówią o tym często w telewizji, tylko większość ludzi nie ma takiej odwagi. A Smoke miał. I ty mi chcesz powiedzieć, że wykończyło go lekarstwo z odrobiną whisky? Śmiechu warte. Brał je od pół roku i nie było żadnych efektów ubocznych. Koniec, kropka. Moja droga, taki człowiek jak on mógł dostać sześć kulek w głowę i iść dalej. Lepiej to sobie zapamiętaj. Nie byłam pewna, ale wydawało mi się, że płacze, słyszałam dziwny, tłumiony odgłos jakby czkania, które zlewało się z pomrukami muzyki tandetnego serialu, tak więc trudno było odróżnić dramaturgię z telewizora od odgłosów Ady Harvey. Możliwe, że powiedziała właśnie: „Travisie, nie będę cię okłamywać, że nic do ciebie nie czuję”, i niewykluczone, że to jakaś kobieta w telewizorze opłakiwała swego nieżyjącego ojca. - Przepraszam - powiedziałam. - Trochę się pogubiłam... - Ja też nie od razu poskładałam wszystko w całość. Dopiero dużo później. Pociągnęła nosem. Czekałam dość długo, żeby mogła się z grubsza pozbierać. - Co pani... poskładała w całość? Odchrząknęła. - Wiesz, co to jest Nocna Straż? - spytała. - Och, naturalnie, że nie wiesz, dobrze, jeśli wiesz, jak się nazywasz... - Tak się składa, że mój tata jest wykładowcą politologii Wiem, kim byli Nocni Strażnicy. - Naprawdę? - Zaskoczyło ją to. A może ucieszyło.
- Radykalne ugrupowanie z lat siedemdziesiątych - powiedziałam. - Ale poza kilkoma incydentami, które im przypisywano, nikt nie ma pewności, czy w ogóle istnieli. Symbolizują raczej piękną ideę walki z chciwością niż coś rzeczywistego. To była parafraza z Szybkiej historii rewolucji amerykańskiej (zob. : van Meer, „Federal Forum” tom 12, nr 9, 1990). - Kilka incydentów - powtórzyła Ada. - No właśnie. A więc wiesz o Graceyu? - Był założycielem. Ale nie żyje, prawda? - George Gracey jest jedynym znanym członkiem Nocnej Straży - powiedziała Ada powoli. - I w dalszym ciągu poszukuje go FBI. W siedemdziesiątym roku... nie, w siedemdziesiątym pierwszym, zabił senatora Wirginii Zachodniej, podłożył bombę w jego samochodzie. To była bomba domowej roboty, w rurze wydechowej. Rok później wysadził w powietrze budynek w Teksasie. Zginęło czworo ludzi. Złapała go kamera, więc rozesłano później jego portrety, ale on jakby się zapadł pod ziemię. W latach osiemdziesiątych w pewnej miejskiej rezydencji w Anglii wybuchła bomba. Domowej roboty. Ludzie słyszeli, że on tam mieszkał, więc uznali, że zginął. Taki był w tych gruzach bajzel, że nie mogli znaleźć nawet zębów ludzi, którzy zginęli. Bo wiesz, policja identyfikuje zwłoki na podstawie zębów. Przerwała i przełknęła ślinę. - Ten zabity senator nazywał się Michael McCullough, był wujkiem Dubsa ze strony matki, moim stryjecznym dziadkiem. A zamach nastąpił w Meade, dwadzieścia minut drogi od Findley. Dubs powtarzał nam ciągle, kiedy dorastaliśmy: „Polecę choćby do Timbuktu, żeby sukinsyna wsadzić za kratki”. Kiedy Dubs utonął, wszyscy uwierzyli policji, że to był wypadek. Powiedzieli, że za dużo wypił, ale ja w to nie wierzę. Całą noc wertowałam jego notatki. Archie psy na mnie wieszał, mówił, że zwariowałam. Ale w końcu zobaczyłam, jak to wszystko do siebie pasuje. Pokazałam wszystko Archiemu i Calowi też. I ona wiedziała. Domyśliła się, że jesteśmy na jej tropie. Powiadomiliśmy FBI. Dlatego się powiesiła. Miała do wyboru śmierć albo więzienie. Miałam mętlik w głowie. - Nie rozumiem... - Nocne konspiracje - powiedziała Ada łagodnie. Nadążanie za logiką tej kobiety było jak obserwowanie gołym okiem elektronu krążącego wokół jądra. - Co to są Nocne konspiracje? - Jego następna książka. O George'u Graceyu. Tak zamierzał ją zatytułować. To by był bestseller. Smoke wpadł na trop Graceya w maju. Znalazł go na fantastycznej wyspie o
nazwie Paksos, gdzie ten terrorysta opływa w dostatki. Wzięła drżący oddech. - Nie masz pojęcia, jak się czuliśmy, kiedy policja zadzwoniła i powiedziała, że tata, którego widzieliśmy ledwie dwa dni wcześniej na chrzcinach Chryzantemy, nie żyje. Odebrali go nam. Nigdy przedtem nie słyszeliśmy nazwiska Hannah Schneider. Z początku sądziliśmy, że to ta rozwódka, którą Klub Jeździecki chciał mianować skarbnikiem, ale tamta nazywała się Hannah Smithers. Potem doszliśmy do wniosku, że to może kuzynka Gretchen Peterson, którą Dubs zabrał na zbiórkę pieniędzy Marquis Polo, ale to znowu jest Lizzie Sheldon. No i Ada wyrzuciła ze swojego monologu całą interpunkcję i większość przerw na oddech; słowa galopowały teraz w popłochu przez słuchawkę - po dwóch dniach tych domysłów Cal bierze do ręki zdjęcie, które dostałam od policji, i zgadnij co? Mówi, że pamięta tę kobietę, jak rozmawiała z Dubsem w sklepie Handy Pantry na stacji benzynowej w czerwcu, kiedy wracali z salonu Auto Show 4000. To było miesiąc po powrocie Dubsa z Paksos. Dubs wszedł do Handy Pantry po gumę do żucia, a wtedy przyfajcowała do niego dokładnie ta sama babka. Cal ma fotograficzną pamięć. Powiedział, że to na pewno była ona: wysoka, ciemne włosy, twarz jak te obrazki na walentynkowych czekoladkach, a walentynki to było ulubione święto Dubsa. Zapytała, jak jechać do Charlestonu, a potem, zdaje się, tak długo gadali, że Cal musiał wysiąść z samochodu, żeby po tatę pójść. To było to. Kiedy przeszukiwaliśmy rzeczy Dubsa, znaleźliśmy w notesie jej numer telefonu. Billing wykazał, że dzwonił do niej raz lub dwa razy w tygodniu. Wiedziała, jak to rozegrać. Po śmierci mamy w życiu Dubsa nie ma miejsca na nic poważniejszego. Widzisz? Dalej mówię o nim w czasie teraźniejszym. Archie mi powtarza, że muszę z tym skończyć. Przerwała, wzięła jeszcze jeden głęboki, urywany oddech. Kiedy wróciła do swojej opowieści, stanął mi przed oczami obraz tych malutkich pajączków, które zamiast rozsądnie prząść sobie pajęczynę w jakimś kąciku ogrodu, snują ją na gigantyczne odległości, takie, że można by w nie złapać dwa słonie afrykańskie. Obserwowaliśmy kiedyś z tatą takiego upartego pajączka na ganku naszego domu w Howard w Luizjanie. Nieważne, ile razy wiatr zrywał mu cumy, jak bardzo pajęczyna wybrzuszała się i zapadała między kolumnami werandy, uparty stawonóg wytrwale wspinał się na górę, to znów opadał na dół tej swojej srebrnej nici, która powiewała na wietrze. „On nadaje światu sens - powiedział tata. - Ceruje go najlepiej jak umie”. - Nadal nie wiemy, jak to zrobiła - ciągnęła Ada. - Tata ważył sto dziesięć kilogramów. To musiała być trucizna. Wstrzyknęła mu coś między palce... może cyjanek. Oczywiście policja się zarzeka, że wszystko sprawdzili i nie było śladu trucizny, ale ja nie
widzę innej możliwości. Lubił whisky, nie przeczę. I brał to lekarstwo... - Jakie to było lekarstwo? - spytałam. - Minipress, na nadciśnienie. Doktor Nixley mówił mu, że nie powinien pić alkoholu, kiedy je bierze, ale robił to już wcześniej i nic złego się nie działo. Pierwszy raz je wziął na tej imprezie dobroczynnej Król Serce i przyjechał samochodem do domu. Widziałam to na własne oczy. Wierz mi, że nic mu nie było. Gdybym zauważyła coś niepokojącego, zrobiłabym awanturę. Co nie znaczy, że by mnie posłuchał. - Ale, pani Ado - mówiłam ściszonym głosem, jakbyśmy były w bibliotece - naprawdę nie sądzę, żeby Hannah mogła... - Gracey się z nią kontaktował. Kazał jej zabić Smoke'a. Tak jak innych. Była przynętą. - Ale... - Ona jest tą drugą - przerwała mi ostro. - Tą drugą członkinią Nocnej Straży. Jeszcze innym członkiem. Nie słuchałaś? - Ale ja wiem na pewno, że ona nie jest przestępczynią. Rozmawiałam z policjantką... - Hannah Schneider nie jest jej prawdziwym nazwiskiem. Ukradła je jakiejś biednej zaginionej kobiecie, która wychowywała się w sierocińcu w New Jersey. Od lat się pod nią podszywała. Naprawdę nazywała się Catherine Baker i była poszukiwana przez FBI za zabicie policjanta. Strzeliła mu między oczy. Dwa razy. Gdzieś w Teksasie. Smoke jej nie rozpoznał, ponieważ nikt tak dokładnie nie wie, jak wygląda Catherine Baker, zwłaszcza teraz, po tylu latach. Mają jakieś stare zeznania świadków, zlepek sprzed dwudziestu lat. W latach osiemdziesiątych wszyscy wyglądali dziwacznie, mieli jakieś pokręcone fryzury, no wiesz, te hipisowskie niedobitki. W tym starym rysopisie jest blondynką o niebieskich oczach. Smoke miał jej portret pamięciowy, razem ze wszystkimi materiałami o George'u Graceyu, ale wiesz, jak to jest z tymi rysunkami. Równie dobrze to mogłabym być ja albo ktokolwiek inny. - Czy mogłaby mi pani przysłać kopie tych materiałów? Dla celów badawczych? Żachnęła się, ale chociaż nie wyraziła zgody, podałam jej swój adres. Przez minutę albo dwie żadna z nas się nie odzywała. Słyszałam muzykę końcową opery mydlanej i eksplozję kolejnej porcji reklam. - Żałuję, że mnie tam nie było - powiedziała cicho. - Mam szósty zmysł. Gdybym pojechała na ten salon samochodowy, może weszłabym z nim do Handy Pantry po tę gumę, a wtedy na pewno bym się zorientowała, co ona kombinuje, kiedy tak bryka w obcisłych dżinsach i okularach przeciwsłonecznych i udaje, że to przypadkowe spotkanie. Cal gotów
był przysiąc, że widział ją kilka dni przedtem w Winn-Dixie, gdzie weszli po żeberka. Przejechała koło nich z pustym wózkiem, odpieprzona jak na bal. Wlepiła ślepia w Cala i szczerzyła zęby jak sam szatan. Oczywiście pewności mieć nie można, w niedzielę są okropne tłumy... - Co pani powiedziała? - spytałam cicho. Umilkła. Nagła zmiana w moim głosie musiała ją wystraszyć. - Powiedziałam, że nie można mieć pewności - powtórzyła niepewnie. Bez słowa odłożyłam słuchawkę.
Che Guevara przemawia do młodych ludzi Nocna Straż znana była pod różnymi nazwami: Nachtlich, czyli „Nocni” po niemiecku, ale również Nie Schlafend, czyli „Ci, którzy nie śpią”. We Francji nazywają się Les Feilleurs de nuit. Nie wiadomo, ilu liczyła członków, nawet w czasach swego rzekomego rozkwitu, czyli w latach 1971-1980. Niektórzy twierdzą, że działali tylko w Ameryce i było ich dwadzieścioro pięcioro kobiet i mężczyzn, inni utrzymują, że ponad tysiąc na całym świecie. Bez względu na to, jaka jest prawda - a, niestety, możemy się tego nigdy nie dowiedzieć - ruch ten, o którym szepcze się dzisiaj z większym entuzjazmem niż w czasach jego największej aktywności (wyszukiwarka internetowa wyświetla sto tysięcy stron), a także jego dzisiejsza popularność już to jako legendy, już to lekcji historii, jest świadectwem wiecznie żywej Idei Wolności, marzenia o wyzwoleniu wszystkich ludzi, bez względu na ich rasę i wyznanie. Marzenie to nawet w najbardziej podzielonym i cynicznym współczesnym społeczeństwie nie umrze. (van Meer , Nachtlich: mity walki o wolność” w: „Federal Forum”, tom 10, nr 5, 1998). Tata wychował mnie na osobę sceptyczną, osobę nigdy do końca nieprzekonaną, dopóki dowody „nie ustawią się w rzędzie jak chórzystki”, tak więc nie wierzyłam w nic, co mówiła Ada Harvey, dopóki nie usłyszałam o incydencie w Winn-Dixie (no, może odrobinę wcześniej: od „obcisłych dżinsów” i „okularów przeciwsłonecznych”). Miałam wrażenie, jakby to nie historię Smoke'a i Cala w Winn-Dixie opisywała, ale moją i taty w Fat Kat Foodsie we wrześniu, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Hannah przy lodówkach z mrożonkami. A gdyby tego było mało, żeby mi zaparło dech w piersiach, to dodała jeszcze ten swój południowo-gotycki „szatański uśmiech”, a ilekroć ktoś o południowym akcencie wymawiał słowo „szatan”, czuło się, że wie coś, czego nie wie nikt inny - jak napisał Yam Chestley w Południokratach (1979): Dwie rzeczy Południowcy znają na wylot: chleb kukurydziany i szatana (str. 166). Kiedy odłożyłam słuchawkę, mój pokój wypełnił się stalagmitami cieni. Wpatrywałam się w swoje „Notatki do sprawy”, gdzie wygłodniałym charakterem pisma nabazgrałam haiku w stylu funkcjonariusza Coxleya: NOCNI STRAŻNICY CATHERINE BAKER GRACEY Pierwsza myśl, jaka mi zaświtała w głowie, to że tata nie żyje. On też był celem Catherine Baker, ponieważ on też pracował nad książką o Graceyu
(to logicznie wyjaśniało nasze spotkanie z Hannah, które w Fat Kat Foodsie przebiegło identycznie jak jej spotkanie ze Smoke'em w Handy Pantry), albo jeśli nawet nie nad książką („Nie jestem pewien, czy stać mnie na jeszcze jedno tomiszcze”, przyznawał tata w burbońskim nastroju, chociaż nigdy nie uczynił tego smutnego wyznania w biały dzień), to przynajmniej esejem lub jakimś wykładem, jego własnymi Nocnymi konspiracjami. Pobiegłam natychmiast do kontaktu i włączyłam światło. Dzięki Bogu cienie w mgnieniu oka znikły z pokoju jak niemodne sukienki ze sklepu z ubraniami, ja zaś uprzytomniłam sobie, że przecież Hannah Schneider nie żyje (okruszek prawdy w całej tej historii, którego mogłam być pewna), a tata siedział całkiem bezpieczny z Arniem Sandersonem we włoskiej restauracji Piazza Pitti w centrum Stockton. Mimo to poczułam nieprzepartą potrzebę, aby usłyszeć jego głos szorstki jak papier ścierny, jego „Kochanie, nie zachowuj się niedorzecznie”. Zbiegłam na dół, złapałam książkę telefoniczną i znalazłam numer restauracji. (Tata nigdy nie sprawił sobie telefonu komórkowego. „Żebym miał być dla wszystkich na zawołanie, jak jakiś źle opłacany tuman z Działu Obsługi Klienta? Dziękuję, obejdzie się”). W ciągu minuty hostessa zidentyfikowała tatę przy stoliku - niewiele osób chodziło wiosną w irlandzkich tweedowych marynarkach. - Kochanie, co się stało? - zapytał przestraszony. - Nic. I zarazem wszystko. Czy... nic ci nie jest? - Oczywiście, że nie. O co chodzi? - O nic. - Nagle wpadła mi do głowy paranoidalna myśl. - Czy ty ufasz Arniemu Sandersonowi? Może nie powinieneś zostawiać jedzenia bez nadzoru. Nie wychodź do łazienki... - Co takiego? - Odkryłam prawdę o Hannah Schneider. Chyba wiem, dlaczego ją zabito, albo, albo... dlaczego się powiesiła. Jeszcze nie dopracowałam wszystkich szczegółów, ale już wiem dlaczego. Tata milczał. Ewidentnie miał nie tylko dosyć słuchania nazwiska Hannah Schneider, ale zupełnie go nie przekonały moje rewelacje. Trudno było mu się dziwić, sapałam jak obłąkana, serce obijało mi się o piersi jak pijak w areszcie - nie były to przekonujące świadectwa prawdy i przemyśleń. - Kochanie - powiedział łagodnie - przywiozłem dzisiaj Przeminęło z wiatrem. Może powinnaś je sobie pooglądać? Zjedz ciasto czekoladowe. Będę nie później niż za godzinę. Zaczął jeszcze coś mówić, coś, co miało się zacząć od „Hannah”, ale słowo przekoziołkowało mu w ustach i wyszedł z niego jakiś okrzyk „Haaa, ha”. Czułam, że boi się wymówić to imię,
żeby nie dolewać oliwy do ognia. - Na pewno wszystko w porządku? Jeśli chcesz, mogę wyjść od razu... - Nie, nie - powiedziałam szybko. - Nic mi nie jest. Porozmawiamy, jak wrócisz. Odłożyłam słuchawkę (nieskończenie pokrzepiona, bo głos taty działał jak lód przyłożony do skręconej kostki. Wzięłam „Notatki do sprawy” i pognałam na dół do kuchni, żeby zaparzyć sobie kawy. (Doświadczenie, inteligencja, medycyna sądowa, odciski palców, ślady stóp - jasne, wszystko to jest ważne, pisała oficer śledcza Christina Vericault na stronie czwartej Ostatniego munduru (1982), ale podstawą rozwiązywania zagadek kryminalnych jest dobra palona mieszanka kolumbijska. Bez niej nie wyjaśni się żadnego morderstwa). Po zanotowaniu jeszcze kilku szczegółów z rozmowy z Adą Harvey zeszłam do gabinetu taty i zapaliłam światło. Tata napisał tylko jeden i to dość krótki tekst o Nocnej Straży, opublikowany w 1998 roku: „Nachtlich, mity walki o wolność”. Od czasu do czasu włączał też do listy lektur na swoje seminaria z wojen domowych bardziej wyczerpujący wywód na temat ich metod działania, mianowicie esej z Anatomii materializmu Herberta Littletona (1990), zatytułowany „Nocna Straż a pryncypia zmian rewolucyjnych”. Bez większego trudu znalazłam na półce obydwie pozycje (tata zawsze kupował pięć egzemplarzy „Federal Forum”, jeśli w danym numerze zamieszczono jego artykuł, trochę jak spragniona sławy gwiazdka filmowa, kiedy jej zdjęcie ukaże się w „Tygodniku Gwiazdorskim” w rubryce „Co nowego w mieście?”. Wróciłam do biurka taty z tymi dwoma publikacjami. Po lewej stronie laptopa leżała wielka sterta papierów i zagranicznych gazet. Zmusiłam oczy do przestawienia się na odcyfrowywanie kolczastego pisma taty. Niestety, temat artykułów nie miał nic wspólnego z Nocną Strażą ani z ewentualnym miejscem pobytu George'a Graceya. Traktowały o ulubionym cause celebre taty, czyli politycznym wrzeniu w Demokratycznej Republice Konga i innych krajach środkowej Afryki. Kiedy zabijanie skończy się?, pytał niezdarnie przetłumaczony artykuł z „African News”, niewielkiej gazetki politycznej wydawanej w Kapsztadzie. Gdzie jest orędownik za wolność? Odsunęłam papiery na bok (ułożywszy je wpierw w takim porządku, w jakim leżały; tata potrafił wyczuć, że ktoś węszył w jego papierach, tak jak psy wyczuwają strach) i rozpoczęłam śledztwo w sprawie Nocnych Strażników (albo Mai addormentato, jak ich nazywano po włosku, i najwyraźniej po japońsku). Najpierw przeczytałam artykuł taty z „Federal Forum”, potem przejrzałam rozwlekły rozdział dziewiętnasty w książce Littletona. Na końcu włączyłam laptop i zaczęłam szukać informacji o Strażnikach w Internecie. Po roku 1998 strony internetowe poświęcone temu radykalnemu ugrupowaniu
wyrastały jak grzyby po deszczu; ze stu tysięcy zrobiło się ich pięć razy więcej. Przejrzałam, ile mi się udało, nie odrzucałam nawet tych, z których przezierały uprzedzenia, nierealistyczny romantyzm czy wątpliwe spekulacje („Wśród chwastów uprzedzeń wyrastają zaskakujące pędy prawdy”, mawiał tata): encyklopedie, teksty historyczne, strony polityczne, lewicowe, komunistyczne i neomarksistowskie błogi, adresy organizacji konspiracyjnych i anarchistycznych, strony o kartelach, kultach, miejskich legendach, przestępczości zorganizowanej, Orwellu, Malcolmie X, Erin Brockovich i czymś z Nikaragui nazywanym Champions of Che. Wyglądało na to, że Strażnicy Nocni byli jak Greta Garbo po odejściu na emeryturę: tajemniczy, nieuchwytni i każdy chciał mieć do niej prawo. Trochę ponad godzinę zajęło mi przejrzenie wszystkich stron. Kiedy skończyłam, oczy miałam czerwone jak królik, w gardle mi zaschło. Czułam się wypompowana, ale też nieprzyzwoicie wręcz ożywiona, oszołomiona niczym jaskrawozielona ważka, która wpadła tacie we włosy nad Jeziorem Pennebakera, aż zaczął tańczyć jak marionetka i przedzierać się przez tłum stetryczałych osobników w żółtych daszkach przeciwsłonecznych, podobnych aureolom Chrystusa na piętnastowiecznych freskach. Serce waliło mi z podniecenia nie tylko dlatego, że tak dużo się dowiedziałam o Nocnej Straży, chociaż to również. Mogłabym wygłosić tataistyczny wykład na ich temat, a mój głos niczym fala przypływu wzniósłby się nad rozczochranymi głowami studentów. Nie dlatego również byłam taka podniecona, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu informacje Ady Harvey wytrzymały napór tych szeroko zakrojonych badań niczym brytyjska blokada przeciwko atakom niemieckiej floty w bitwie o Atlantyk w czasie drugiej wojny światowej. Mój ekstatyczny stan nie wynikał nawet z tego, że Hannah Schneider - wszystko, co zrobiła, wszystkie jej dziwne zachowania i kłamstwa - legła u moich stóp otwarta niczym kamienny sarkofag faraona Heteraahmesa, kiedy Carlson Quay Meade w 1927 roku torował sobie drogę przez ciemną komorę z mumiami między skałami Doliny Królów. (Po raz pierwszy mogłam przykucnąć, przysunąć lampę naftową do gładkiej jak kość twarzy Hannah i ujrzeć każde załamanie i każdą płaskość jej oblicza z mrożącymi krew w żyłach szczegółami). Było też coś innego, coś, co tata powiedział kiedyś po kolejnej refleksji na temat ostatnich godzin życia Che Guevary: „Jest coś upajającego w marzeniu o wolności i w tych, którzy narażali dla niej życie, zwłaszcza w tych jęczących i nadąsanych czasach, kiedy ludziom nie chce się zwlec z fotela, żeby iść otworzyć drzwi dostarczycielowi pizzy, a co tu mówić o wołaniu o wolność”. Rozwiązałam zagadkę!
Nie wierzyłam własnym oczom. Wyliczyłam wartość x i y (z wydatną pomocą Ady Harvey; nie byłam aż tak próżna jak wielu adeptów matematyki stosowanej, za wszelką cenę usiłujących przypisać sobie wyłączny sukces w annałach historii nauki. Czułam grozę i pobożny zachwyt, podobnie jak Einstein pewnej nocy 1905 roku w Bernie w Szwajcarii, zbudziwszy się z koszmarnego snu, w którym obserwował, jak dwie zderzające się gwiazdy wytwarzają w przestrzeni dziwne fale. Wizja ta zainspirowała jego ogólną teorię względności. „To pyła najstraszniejsza i najpiękniejsia szecz, jaka w szyciu wiciałem”, oznajmił. Podeszłam znowu do półek z książkami i wyjęłam traktat o morderstwach Knowania idylliczne i niewiarygodne (1889) pułkownika Heliga. Kartkując go (był tak stary, że pierwsze dwadzieścia dwie strony osypywały się z grzbietu jak łupież), szukałam fragmentów, które rzuciłyby ostatnie kałuże światła na tę wyłaniającą się prawdę, na ten zaskakujący i zdradliwy Nowy Świat.
***
Najdziwniejszy wgląd w poczynania Nocnej Straży (incydent, który tata uznałby za dowód siły oddziaływania na podobieństwo legendy, z której jak z trenczu można zrobić dwojaki użytek: dobry - osłonić się przed deszczem, lub zły - straszyć dzieci w parku) dawał epizod opisany na stronie www. rebels. net/nw o dwojgu ósmoklasistów z bogatych rodzin z przedmieścia Houston, którzy czternastego stycznia 1995 roku popełnili samobójstwo. Jedno z nich, trzynastoletnia dziewczyna, zostawiła list, który opublikowano w Internecie. Na niesamowitym tęczoworóżowym papierze listowym surowym charakterem pisma napisała: Niniejszym eliminujemy ze świata swoje osoby, aby w imieniu Ludzi Nocnej Straży pokazać naszym rodzicom, że ich pieniądze są brudne. Śmierć wszystkim obłudnym świniom. Twórca strony (kiedy się kliknęło na zakładkę „O Randym”, okazywał się wychudzonym, kudłatym typem w nieokreślonym wieku, z poważnymi czerwonymi ustami wszytymi ciasno w twarz) narzekał, że czyny te wypaczają „dziedzictwo” Nocnej Straży, bowiem „nigdzie w swoich manifestach ci bojownicy o wolność nie nawołują: zabijcie się, bo jesteście bogaci. Nocni Strażnicy są orędownikami równości, walczącymi z kapitalistycznym wyzyskiem, nie mają nic wspólnego z metodami działania szurniętych członków Rodziny Mansona”. „Śmierć wszystkim świniom” widniało wypisane krwią na drzwiach frontowych przy Cielo Drive (zob. : Czarny kos śpiewa nocą. Życie Charlesa Millesa Mansona, Ivys, 1985, str. 226).
Zgodnie z tym, co twierdziło większość źródeł, Randy miał rację: nigdzie w żadnym ze swoich manifestów Nachtlich nie zachęcali do popełniania samobójstwa. Szczerze mówiąc, właściwie w ogóle nie istniały żadne manifesty napisane osobiście przez członków Nocnej Straży, żadne broszury, ulotki, żadne nagrane fragmenty żarliwych przemów deklarujących ich intencje. (Fakt ten tata uznał za dowód szczególnej przebiegłości:”Jeśli rebelianci nie rozgłaszają publicznie, kim są, ich wrogowie nigdy nie będą pewni, o co walczą”). Jedynym pisanym dowodem istnienia Nocnych Strażników była kartka z notesu, przypisywana George'owi Graceyowi, datowana na dziewiątego lipca 1971 roku, wyznaczająca narodziny ugrupowania, tak przynajmniej uważała policja i FBI. Nie były to mile witane narodziny, władze miały już pełne ręce roboty z Weather Underground, Czarnymi Panterami, Studentami na rzecz Demokratycznego Społeczeństwa i całą rzeszą innych „hipisowskich Kaczek Dziwaczek z halucynacjami”, jak ich nazywał tata). Tego dnia 1971 roku w Meade w Wirginii Zachodniej policjant znalazł tę karteczkę z notesu przyklejoną do słupa telefonicznego trzy metry od miejsca, gdzie w dzielnicy bogatych rezydencji, zwanej Marlowe Gardens, wyleciał w powietrze biały cadillac fleetwood senatora Michaela McCullougha (senator wsiadał do samochodu i zginął na miejscu). Jedyny
manifest
Nocnej
Straży
można
było
przeczytać
na
stronie
www.mindfucks.net/gg (a Gracey z całą pewnością nie należał do zwycięzców konkursu ortograficznego): Dzisiaj umiera pazerny i skszywiony człowiek. (Była to prawda, przynajmniej dosłownie - McCullough ważył podobno prawie sto czterdzieści kilogramów i cierpiał na zaawansowaną skoliozę). Człowiek, który bogaci się kosztem cierpienia kobiet i dzieci, zachłanny człowiek. Tak więc ja, a wraz ze mną wielu innych, będziemy Nocnymi Strażnikami i pomożemy temu narodowi i światu pozbyć się chciwości gardzącej łuckim życiem, podkopującej demokrację, zaślepiającej jego obywateli, skazujących ich na życie w ciemności. Tata i Herbert Littleton przeprowadzili analizę poglądów politycznych i metod walki Nocnych Strażników na podstawie zabójstwa z 1971 roku, a także późniejszego wyczynu Graceya, czyli podłożenia bomby w budynku w centrum Houston dwudziestego dziewiątego października 1973. Littleton doszedł do wniosku, że senator McCullough stał się pierwszą znaną ofiarą ugrupowania, ponieważ zamieszany był w skandal z odpadami toksycznymi w 1966 roku. Kilka lat wstecz fabryka tekstyliów Shohawk Industries wylała do rzeki Pooley ponad siedemdziesiąt ton toksycznych odpadów, w efekcie czego małe, zubożałe miasteczka górnicze Beudde i Morrisville odnotowały znaczny wzrost zachorowań na choroby nowotworowe wśród uboższej części mieszkańców. Kiedy wybuchł skandal, McCullough
zajmował stanowisko gubernatora. Dał wyraz swemu oburzeniu i głębokiemu żalowi i z wielkim medialnym szumem zlecił oczyszczenie rzeki, nie zważając na koszty (poniesione przez podatników). Ta postawa zyskała mu miejsce w Senacie w najbliższych wyborach, które odbyły się rok później (zob.: „Senator McCullough odwiedza pięcioletniego chłopca chorego na białaczkę”, w: Anatomia materializmu, Littleton, str. 193). W rzeczywistości, jak ujawnił w 1989 roku Littleton, McCullough nie tylko wiedział o wylaniu odpadów do rzeki i był świadom tego, jakie konsekwencje poniosą mieszkańcy położonych niżej rejonów, ale wręcz słono mu zapłacono za trzymanie języka za zębami. Według wyliczeń kwota ta mieściła się między pięćset a siedemset pięćdziesięcioma tysiącami dolarów. Bomba w Houston w 1973 roku ilustrowała według taty wojnę, jaką Nocna Straż postanowiła wydać kapitalistycznej chciwości i wyzyskowi na skalę światową. Celem ugrupowania przestali być pojedynczy ludzie, ich miejsce zajęła główna siedziba korporacji Oxico Oil & Gas (OOG). Materiały wybuchowe, wyprodukowane głównie z saletry amonowej i oleju opalowego, podłożył na piętrze, gdzie się mieściły biura zarządu, sam Gracey przebrany za technika. Kamera ochrony zarejestrowała, jak kuśtykając, opuszczał budynek wczesnym rankiem tego samego dnia razem z dwiema innymi osobami w kominiarkach pod czapkami dozorców, jedną z tych osób była prawdopodobnie kobieta. W wybuchu zginęło trzech członków zarządu, w tym długoletni prezes i dyrektor generalny, Carlton Ward. Littleton twierdził, że atak na budynek firmy spowodowany był zgodą, jaką Ward wyraził w 1971 roku na oszczędnościowe przedsięwzięcie w rafineriach Oxico w Ameryce Południowej. Oxico przestało ponoć zabezpieczać zbiorniki do przechowywania odpadów z nieoczyszczonej ropy na terenach rafinerii w Ekwadorze, dopuszczając tym samym do wycieków i poważnych zanieczyszczeń środowiska, ale za to oszczędzając trzy dolary na baryłce. Całe przedsięwzięcie dowodziło rażącego lekceważenia ludzkiego życia dla marginalnych różnic w zyskach. Do 1972 roku toksyczne ścieki z odwiertów nieustannie zanieczyszczały źródła wody, z których korzystało trzydzieści tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. Do 1989 pięć różnych autochtonicznych plemion nie tylko doświadczyło zwiększonej zachorowalności na raka oraz poważnych wrodzonych upośledzeń, ale wręcz stanęło w obliczu zagłady (zob. : „Dziewczynka bez nóg”, Anatomia materializmu, Littleton, str. 211). Zamach w Houston wyznaczył radykalną zmianę w taktyce Nocnych Strażników. To właśnie wtedy, według taty, zakończył się etap narzekających radykałów, a zrodziła legenda.
Śmierć wysokich urzędników Oxico zniechęciła (niektórzy powiedzieli „pokonała”) wielu członków ugrupowania, nie zmieniła bowiem niczego w polityce firmy na terenach Ameryki Południowej - wzmocniono ochronę w budynku, poddano ekipy techników gruntownym i uciążliwym kontrolom, w wyniku których wielu straciło pracę, a w wybuchu zginęła niewinna kobieta, sekretarka, matka czworga dzieci. Gracey musiał zejść do podziemia. Przedostatni potwierdzony raz, kiedy go widziano, miał miejsce w listopadzie 1973 roku, miesiąc po zamachu w Houston, kiedy jadł obiad w Berkley w Kalifornii, nieopodal uniwersytetu, z „nieznaną ciemnowłosą dziewczynką w wieku trzynastu, czternastu lat”. O ile przedtem Nocna Straż była dobrze widoczna na arenie walki politycznej chociaż tylko za pośrednictwem materiałów wybuchowych - w styczniu 1974 Gracey oraz dwudziestu lub dwudziestu pięciu innych członków ugrupowania postanowiło od tej pory realizować swoje cele, zachowując całkowitą niewidzial-xxxność, jak to określił tata: „bez pompy i fanfar”. Chociaż wielu rewolucjonistów (łącznie nawet z samym Che) uznałoby takie posunięcie za nierozsądne, a wręcz autodestrukcyjne (Czymże jest wojna domowa, jeśli nie toczy się otwarcie, kolorowo i hałaśliwie, tak aby masy chciały chwycić za broń, stwierdza Lou Swann, taty nieudolny kolega po fachu z Harvardu, który spłodził całkiem nieźle przyjęte Żelazne dłonie [1999]. „Ukradł mi tytuł”, zauważył z przekąsem tata), w istocie rzeczy stanowiło ono strategiczny unik, który tata uznałby za przebiegły i wysoce wyrafinowany. W swych licznych esejach na temat powstań głosił: Jeśli bojownicy o wolność zmuszeni są uciec się do przemocy, muszą to robić w milczeniu, aby ich działania były skuteczne na dalszą metę. (zob.: Strach Kapsztadu, van Meer, „Federal Forum” tom 19, nr 13). (Tę myśl tata zaczerpnął z La Grimace [Anonim, 1824]). Przez następne trzy lub cztery lata to właśnie robili Nocni Strażnicy: przegrupowywali się, uczyli, rekrutowali i milczeli. Liczba członków potroiła się nie tylko w Ameryce, ale na całym świecie, meldował holenderski teoretyk, który prowadził stronę internetową zatytułowaną De Echte Waarheid, „Prawda i rzeczywistość?”. Utworzyli podobno skomplikowaną sieć, tajemniczą pajęczynę z Graceyem usytuowanym w samym środku i otoczonym „myślicielami”, jak ich nazywano, oraz wysadzaną niezliczonymi cekinami podrzędnych członków, którzy w ogromnej większości nigdy nie widzieli na oczy ani Graceya, ani prawie nikogo innego z ugrupowania. - Nikt nie wie, nad czym pracuje większość członków - napisał Randy na stronie www. goodrebels. net. Ja miałam pewne podejrzenia. Charlie Quick w książce Jeńcy wojenni, czyli dlaczego w Ameryce Południowej nie utrzyma się demokracja? (1971) (pozycja obowiązkowa w spisie
lektur taty) pisał o nieuniknionym etapie „dojrzewania” w procesie walki o wolność, kiedy jedyną zbawienną rzeczą jest bezczynność i gromadzenie wiedzy o swoim przeciwniku, łącznie z tym, co jada na śniadanie, jakiej używa wody po goleniu i liczbą włosów na lewym paluchu. Niewykluczone, że takie właśnie zadanie otrzymał każdy członek Nocnej Straży: zbieranie (z cierpliwością i skrupulatnością kolekcjonera motyli, wyszukującego najrzadsze i najbardziej płochliwe gatunki) informacji o ludziach, których Gracey wybrał na cel. Hannah wykazała ten poziom szczegółowej wiedzy, kiedy opowiadała o rodzinie Harveya w Hiacyntowych Tarasach: znała historię jego domu, Wrzosowe Wrota, z czasów wojny secesyjnej i szczegóły z życia osobistego osób, których prawdopodobnie nawet nie widziała na oczy. Może Gracey był jak Gordon Gekko (Przestań mi przesyłać informacje. Zacznij mi je zdobywać), a każdy z podrzędnych członków Nocnej Straży jak Bud Lis (Jadł lunch w La Cirque z grupą dobrze ubranych, grubych buchalterów). (Zapisałam tę informację w swoich „Notatkach do sprawy” i czytałam dalej). W tym okresie ugrupowanie zrezygnowało ze zbyt rzucających się w oczy i nieproduktywnych walnych zgromadzeń - w marcu 1974 roku policja o mały włos nie zrobiła nalotu na jedno z ich zgromadzeń w opuszczonym magazynie w Braintree w stanie Massachusetts - na rzecz bardziej potajemnych i zakonspirowanych prywatnych spotkań w cztery oczy. Według www.livinof-thegrid.net/gracey spotkania te zaczynały się zwykle w przydrożnej gospodzie, barze czy innej spelunce, po czym przenosiły do Holiday Inn albo taniego motelu, aby dla postronnego obserwatora wyglądało to na przypadkowy podryw, przygodą na jedną noc, a w związku z tym nie zwracały na siebie uwagi. (Kiedy to przeczytałam, miałam ochotę podskoczyć z radości pod sufit, ale zmusiłam się do uwagi i czytałam dalej). Według informacji na www.historytheydonttellyou.net/nachtlich w 1978 rozeszły się pogłoski, że Nocna Straż znów wypłynęła na powierzchnię, kiedy dyrektor generalny Cottonwell Industries, Peter Fitzwilliam, zginął w pożarze spowodowanym spięciem w instalacji elektrycznej w swojej czterdziestohektarowej posiadłości w Connecticut. Fitzwilliam wrócił właśnie z tajnego spotkania w sprawie fuzji z siecią tanich sklepów SavMart. Po jego śmierci rozmowy przerwano i w październiku 1980 Cottonwell (którego fabryki w Indonezji Światowa Straż Humanitarna uznała za „żerujące na odrażającym wyzysku”) ogłosiło bankructwo. Ich magazyny świeciły pustkami. W 1982 radykałowie Graceya, przyjąwszy podobno nazwę Nie Schlafend (a także według www.mayhem.ru, - rosyjski odpowiednik „nie śpijcie w nocy”), znowu stali się tematem dyskusji w niezliczonych lewicowych czasopismach, a także periodykach
zajmujących się teoriami spiskowymi (jak na przykład „Liberał” oraz coś zwanego „Kwartalnikiem Kontroli Umysłu”), kiedy w przeciągu trzech miesięcy jeden po drugim zginęli czterej dyrektorzy odpowiedzialni za projekt i realizację forda pinto. Dwóch zmarło wskutek nagłego zatrzymania akcji serca (jeden, Howie McFarlin, miał fisia na punkcie zdrowia i ćwiczeń fizycznych), trzeci postrzelił się w głowę, a czwarty, Mitchell Cantino, utopił w swoim basenie. Sekcja zwłok Cantiny wykazała dwa i pięć dziesiątych promila alkoholu we krwi oraz dużą dawkę methaqualonu, środka nasennego, który przepisał mu lekarz na bezsenność i uspokojenie. Rozwodził się właśnie z żoną po dwudziestu dwóch latach małżeństwa. Pani Cantino wyznała policji, że mąż od pół roku spotykał się z inną kobietą. - Powiedział, że ma na imię Catherine i że jest w niej zakochany do szaleństwa. Nigdy jej nie widziałam, wiem tylko, że jest blondynką. Kiedy przyjechałam do domu po swoje rzeczy, znalazłam na grzebieniu jasny włos - poinformowała policję żona Cantina (zob.: www. angelfire.com/save-ferris8os/pinto). Policja orzekła, że utonięcie było nieszczęśliwym wypadkiem. Nie znaleziono żadnego dowodu na to, aby Catherine lub ktokolwiek inny był tego wieczoru w domu Cantina. W latach 1983-1987 Catherine Baker, a w każdym razie jej legenda, zaczęła nabierać konkretnych kształtów. Na niezliczonych stronach pisano o niej Zmierzchnica Trupia Główka albo Die Motte, jak ją nazywano na stronie anarchistów z Hamburga (zob.: www.anarchieeine.de). Najwyraźniej wszyscy w ugrupowaniu mieli przezwiska. Gracey był Neronem. Inni (z których żadnego nigdy nie zidentyfikowano jako konkretnej osoby, za to dużo o nich mówiono) nazywali się Oko Byka, Mohave, Sokrates i Franklin. Ani tata, ani Littleton prawie nie wspominali w swoich pracach o Die Motte. W tekście Littletona jej imię pojawiło się w posłowiu, tata zaś wzmiankuje o niej pod koniec artykułu, kiedy pisze o sile baśni o wolności, w której mężczyznom i kobietom walczącym o sprawiedliwość przypisuje się cechy gwiazdorów filmowych lub bohaterów komiksów. Mogłam się tylko domyślać przyczyn tej dysproporcji, o ile bowiem tożsamość Graceya nie budziła wątpliwości, była potwierdzona i udokumentowana - mężczyzna tureckiego pochodzenia, przeszedł operację biodra po wypadku, którego szczegółów nikt nie znał, wiadomo było jednak, że w jego wyniku miał prawą nogę centymetr krótszą niż lewą - to życie Catherine Baker obfitowało w więcej gwałtownych zwrotów, pętli, mrocznych tajemnic i fałszywych tropów prowadzących donikąd lub do intrygi rodem z filmu noir. Niektórzy twierdzili (www.geocities.com/revolooshonlaydees), że nigdy formalnie nie
związała się z Nocnymi Strażnikami, a fakt, że moment, w którym po raz ostatni widziano George'a Graceya oraz jej zabójstwo policjanta dzieliły tylko dwie godziny (i trzydzieści sześć kilometrów) był zwyczajnym zbiegiem okoliczności i nadgorliwością FBI w dostrzeganiu „ekstremistycznych powiązań”. Nie było sposobu, aby stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, czy jasnowłosa kobieta widziana dziewiętnastego września 1987 roku w towarzystwie Graceya na parkingu przed Pańską Drogerią w Ariel w Teksasie była tą samą kobietą, co blondynka zatrzymana przez policję drogową na pustej drodze numer 18 pod Vallarmo. Pięćdziesięcioczteroletni policjant, Baldwin Sullins, zjeżdżając za niebieskim mercurym cougarem 1968 na pobocze, zameldował w centrali, że zatrzymał na rutynową kontrolę samochód bez tylnych świateł. Widać jednak coś niezwykłego w kobiecie siedzącej za kierownicą skłoniło go, aby kazać jej wysiąść z pojazdu (według www.copkillers.com/cbaker87 powiedział, że chce zobaczyć bagażnik, gdzie ukrywał się Gracey), a kiedy wstała, w niebieskich dżinsach i czarnym T-xxxshircie, wyciągnęła pistolet elektryczny kaliber dwadzieścia dwa, popularnie zwany „sobotnim wydaniem specjalnym” albo „tandetą”, i strzeliła mu dwa razy w twarz. (Miałam nadzieję, że Ada Harvey ubarwiła nieco ten epizod; liczyłam na jakieś przypadkowe pociągnięcie za spust, jakieś przeoczone zabezpieczenie, niestety Ada nie była osobą skłonną do ubarwiania). Policjant Sullins podał przez radio numery rejestracyjne mercurego cougara, zanim wysiadł z radiowozu, sprawdzono więc, że samochód był zarejestrowany na niejakiego Owena Tackle'a z Los Ebanos w Teksasie. Tackle, jak się okazało, wstawił samochód do komisu „Tanie Auta u Reece'a” w Ariel trzy miesiące wcześniej i wysoka blondynka, która przedstawiła się jako Catherine Baker, kupiła samochód poprzedniego dnia, płacąc gotówką. Kilka sekund przed strzelaniną drogą przejeżdżał lincoln continental i to właśnie zeznania kobiety, która nim jechała, Shirley Laviny, stały się podstawą do sporządzenia portretu pamięciowego Catherine Baker, jedynego potwierdzonego rysopisu, jaki kiedykolwiek zdobyto. (Na stronie www.americanoutlaws.net/deathmoth znajduje się niewyraźne zdjęcie z portretem; Ada Harvey miała rację - w niczym nie przypominał on Hannah Schneider. Szczerze mówiąc, mógł to być równie dobrze pudel chrabąszcza majowego, Phyllis Mixer). W Internecie można było znaleźć setki innych szczegółów na temat Die Motte (według www.members.aol/smokefilledroom/moth wyglądała jak Betty Page, podczas gdy na www.ironcurtain.net twierdzono, że ludzie mylili ją z Kim Basinger) i czytając je, na przykład o Pańskiej Drogerii, gdzie według słów Hannah policja zatrzymała Jade na koniec jej rzekomego wojażu, zaczęłam się zastanawiać, czy można zasłabnąć od czystego
niedowierzania. Zacięłam się w sobie i brnęłam dalej z kamiennym obliczem i nieugiętą wolą, niczym Mary Kingsley (1862-1900), angielska stara panna o ściągniętej, jakby zastygłej twarzy, pierwsza kobieta odkrywca, która bez mrugnięcia okiem przepłynęła rojącą się od krokodyli rzekę Ogowe w Gabonie, aby badać zjawiska kanibalizmu i poligamii. Niektóre źródła podawały, że Catherine Baker była z pochodzenia Brytyjką, inne, że Francuzką (pojawiła
się
nawet
wersja,
że
pochodziła
z Ekwadoru,
a według
www.amigosdaliberdade.br jej siostra bliźniaczka zmarła na raka żołądka wskutek zanieczyszczenia rzeki przez Oxico, co stało się bezpośrednią przyczyną jej przystąpienia do Nocnych Strażników, jednak najczęstsza wersja i powszechnie uznawana za najbardziej prawdopodobną, utożsamiała ją z trzynastoletnią Catherine Baker, której zaginięcie w Nowym Jorku zgłosili rodzice latem 1973 roku. „Prawie na pewno” również była ona ową „niezidentyfikowaną ciemnowłosą dziewczynką między trzynastym a piętnastym rokiem życia”, którą widziano z Graceyem w Berkley w listopadzie tego samego roku, miesiąc po zamachu bombowym w Houston. Według www.wherearetheynow.com/felns/cb3 rodzice zaginionej Catherine Baker opływali w bogactwa. Jej ojciec był spadkobiercą fortuny Edwardsa P. Lariotta, amerykańskiego kapitalisty i potentata paliwowego, niegdyś drugiego najbogatszego człowieka w Stanach Zjednoczonych i arcywroga Johna D. Rockefellera, i to buntowniczy duch, rozczarowanie życiem rodzinnym i dziecięce zauroczenie Graceyem (którego podobno poznała w Nowym Jorku zimą 1973 roku, kiedy miała trzynaście lat) skłoniły ją do porzucenia dotychczasowego życia „wśród przywilejów i kapitalistycznego zbytku”, aby nigdy więcej do niego nie powrócić. Naturalnie dla mnie to uprzywilejowane wychowanie wyglądało znacznie bardziej prawdopodobnie niż wersja sierżant Harper, że była sierotą i dorastała w domu dziecka „Dom na horyzoncie” w New Jersey - różnica mniej więcej taka jak między etolą z norek a kolekcją ubrań z supermarketu. Jeśli wierzyć Adzie Harvey (a jak dotąd nie miałam powodu jej nie wierzyć), błąd sierżant Fayonette Harper polegał na tym, że tropiła ona życie Hannah Schneider - zaginionej osoby, sieroty, w którą, uciekając, wcieliła się Catherine Baker (niczym płaszcz włożony w sklepie i wyniesiony beztrosko bez zapłacenia). Niestety, z żalem musiałam przyznać, że nie mogę ani potwierdzić, ani odrzucić domysłów Ady Harvey. Poszukiwanie haseł „Hannah Schneider” w połączeniu z „zaginiona” nie dały żadnych rezultatów, co z początku wydało mi się dziwne, dopóki nie przypomniałam sobie czegoś, co Hannah sama powiedziała tamtej nocny w swoim domu: „Uciekinierzy, sieroty, porywani, zabijani, znikają z oficjalnych kartotek. Po roku policja zaprzestaje poszukiwań, pozostaje po
nich tylko nazwisko, a i ono w końcu ulega zapomnieniu”. Coś takiego przytrafiło się osobie, której nazwisko i życie przywłaszczyła sobie Hannah. Kiedy czytałam pierwsze przerażające szczegóły na temat życia Catherine Baker (szczególnie strona www.greatcommierevolt.net /women/baker obfitowała w bogatą bibliografię i cenne linki), zaczęłam kursować niczym Chłopak na posyłki do tamtej nocnej rozmowy w domu Hannah, przypominać sobie każde jej słowo, każdy gest, minę, po czym zwaliwszy u swoich stóp ten ładunek odprysków, strzępów i odłamków wypowiedzi („należał do gangu... coś z „nocą”, „jego rodzice siedzą w więzieniu za zabicie policjanta”, „Odeszli” ), odwracałam się na pięcie i pędziłam z powrotem po następne. Hannah twierdziła, że są to historie Błękitnych, tymczasem była to jej własna przeszłość opowiedziana między kolejnymi papierosami i westchnieniami. Każdemu z nich przydzieliła drobną porcję swej biografii, wszyła ją zręcznie w ich życie i zamaskowała stosowną aplikacją w postaci drobnych barokowych grzeszków („prostytutka, ćpunka”, „dziura w życiorysie)”, żeby mnie zbić z tropu, żebym uznała, że tak niewiarygodne historie muszą być prawdziwe. To jej ojciec, a nie Jade, „zarabiał na przemyśle rafineryjnym, więc miał na rękach krew i cierpienie tysięcy ludzi”. To ona uciekła z domu, z Nowego Jorku do San Francisco. „Te sześć dni zupełnie odmieniło życie” Hannah, a nie Jade. To ona, a nie Leulah, kiedy miała trzynaście lat, wyjechała z Turkiem („przystojnym i namiętnym”, jak to określiła). I to ona, a nie Milton, potrzebowała czegoś, w co mogłaby uwierzyć, czegoś, co by ją utrzymało na powierzchni. I przystąpiła nie do „ulicznego gangu”, ale do czegoś „z nocą” w nazwie „Nocnej Straży”. Wykroiła ze swojego życia zabójstwo policjanta i przyfastrygowała je rodzicom Nigela, jakby ubierała lalkę z papieru. „Życie wisi na zawiasach takich chwil i nie masz pojęcia, kiedy one nadchodzą”, powiedziała w zadumie. (Z tej zadumy powinnam się była domyślić, że mówi o sobie. Zgodnie z taty teorią Historii Życia „Ludzie zawsze rezerwują Zadumę, Ponure Spojrzenie i heathcliffowskie Rozczulanie Się Nad Sobą dla własnych Historii Życia, możesz to nazwać narcyzmem, który wycieka z zachodniej kultury jak olej z forda edsela”). „Niektórzy ludzie naciskają spust - powiedziała Hannah (z ponurym spojrzeniem) - i całe życie wybucha im przed oczami. Inni uciekają”. Znany kryminolog, Matthew Namode, napisał w Samotności cierpiących (1999), że osoby, które doznały poważnego urazu - dziecko obumarłe przez rodzica lub ktoś, kto
popełnił brutalne przestępstwo - mogą, podświadomie lub nie, wykształcić obsesję na punkcie jednego słowa czy obrazu. Korzenie takiej obsesji można wyśledzić w przebiegu traumatycznego zdarzenia (str. 249). Powraca ono do nich, gdy są zdenerwowani, kiedy zasypiają lub bezmyślnie bazgrzą na marginesie kartki, na parapecie okiennym, na półce pokrytej warstewką kurzu; niekiedy jest to słowo tak dziwne i nieczytelne, że ktoś stojący z boku nie może się nawet domyślić cierpień, leżących u jego podłoża (str. 250). W przypadku Hannah ono wcale nie było niejasne; Leulah widziała słowo, które Hannah nagryzmoliła na kartce przy telefonie, ale ponieważ usiłowała je w pośpiechu ukryć, Lu błędnie je odczytała. Nie brzmiało ono „Valerio”, tylko „Vallarmo” i było nazwą miasta, gdzie Hannah zabiła człowieka (jej Różyczką, jej najgłębszym sekretem, chociaż miała nadzieję raz na zawsze od niego uciec i nigdy nie wrócić). W tym momencie - byłam na kompletnym odlocie, gdyby mnie postawili na bieżni, pobiłabym jakiś niewiarygodny rekord, gdyby kazali mi skakać wzwyż, widownia gotowa byłaby przysiąc, że dostałam skrzydeł - zrozumiałam całą prawdę, ukrytą za historią o wypadku w górach, którą opowiadała nam Hannah. Operacja biodra, jedna noga krótsza od drugiej - tym człowiekiem, któremu uratowała życie, który doznał urazu biodra na wyprawie, był George Gracey. Ukrywał się w Adirondacks. Może zresztą Hannah ten szczegół zmyśliła, może ukrywał się w Appalachach albo nawet w Great Smoky Mountains, jak Okrutna Trójka z Uciekinierów (Pillars, 2004). Może to była prawdziwa przyczyna wspinaczkowych pasji Hannah: musiała mu dostarczać jedzenie i wszystkie inne rzeczy niezbędne do przeżycia. A teraz mieszkał na Paksos, wyspie u zachodnich wybrzeży Grecji, a to właśnie o Grecji opowiadała Hannah Evie Brewster na początku każdego roku szkolnego, że chciałaby tam pojechać, aby móc „kochać siebie”. Tylko dlaczego postanowiła mi opowiedzieć historię swojego życia taką okrężną drogą? Dlaczego mieszkała w Stockton, a nie z Graceyem w Grecji? I jakie były aktualne poczynania Nachtlich, jeśli w ogóle jakieś były? (Rozwiązywanie zagadek kryminalnych przypominało tępienie szczurów we własnym domu: zabijasz jednego i jeszcze dobrze okiem nie mrugniesz, a już sześć innych przebiega ci pod nogami). Być może zdecydowała mi się o wszystkim opowiedzieć, ponieważ doszła do wniosku, że z całej naszej szóstki tylko ja jestem wystarczająco bystra, żeby rozwiązać zagadkę jej życia (Jade i pozostali byli za mało metodyczni. Milton, na przykład, miał tyle rozumu - a ściślej mówiąc, ciała również - co krowa rasy Jersey). „Za dziesięć lat będziesz mogła podjąć decyzję”, powiedziała Hannah. To oczywiste, że chciała, aby ktoś poznał prawdę, ale nie teraz, tylko później, kiedy odegra maskaradę ze swoim zniknięciem. Tamtej
nocy, kiedy zjawiłam się przed jej drzwiami, bez wątpienia wiedziała wszystko o Adzie Harvey i obawiała się tego, co ta uparta i zacięta Południowa Piękność (dysząca żądzą pomszczenia swego wielkiego tatusia) może odkryć i zgłosić FBI - prawdziwą tożsamość oraz przestępczą przeszłość Hannah Schneider. Ona i Gracey nie mogli być razem ze względów bezpieczeństwa; nadal poszukiwali ich federalni, musieli więc za wszelką cenę uciąć wszelkie kontakty i zamieszkać na przeciwnych krańcach kuli ziemskiej. Albo ich miłość zwietrzała jak otwarte wino. Termin ważności każdej wielkiej miłości to piętnaście lat, napisała doktor Wendy Aldridge w Prawdzie o „Żyli długo i szczęśliwie” (1999). Po tym czasie potrzebne są mocne konserwanty, a one bywają szkodliwe dla zdrowia. Powszechnie i niezachwianie wierzono, że nawet dzisiaj Nachtlich żyje i ma się dobrze. (Littleton podtrzymywał to przekonanie, chociaż nie miał dowodów. Tata był bardziej sceptyczny). Dzięki prawdziwie natchnionym metodom rekrutacji, napisał Guillame na www.hautain.fr, mają więcej członków niż kiedykolwiek przedtem. Ale nie można tak po prostu sobie iść i przystąpić do Nocnej Straży. Właśnie w ten sposób pozostają niewidzialni. To oni wybierają ciebie. Oni decydują, czy się nadajesz. W listopadzie 2000 roku Mark Lecinque, zajmujący kierownicze stanowisko w dużej firmie i tkwiący w samym centrum wielkiego oszustwa finansowego powiesił się niespodziewanie w swoim rodzinnym domu dwadzieścia minut drogi od Baton Rouge. Na podłodze obok niego leżał naładowany pistolet, w którym brakowało tylko jednej kuli. Jego samobójstwo wszystkich bardzo zaskoczyło, ponieważ on i jego prawnicy w czasie wywiadu w telewizji zachowywali się wyjątkowo pyszałkowato i arogancko. Szeptano więc tu i ówdzie, że jego śmierć była dziełem Les Yeilleurs de Nuit, poczuwających się do roli straży obywatelskiej. Również w innych krajach odnajdywano świadectwa takich cichych zabójstw grubych ryb,
potentatów
przemysłowych
i
skorumpowanych
urzędników.
Na
stronie
www.newworldkuomintang.org pewien anonimowy redaktor naczelny napisał, że od 1980 roku do chwili obecnej w trzydziestu dziewięciu krajach dzięki Nocnym Strażnikom cicho i skutecznie wyeliminowano trzystu trzydziestu magnatów przemysłu (w samej Arabii Saudyjskiej ludzi o łącznym majątku netto czterysta miliardów dolarów) i choć wcale nie było oczywiste, czy takie brutalne metody mogą przynieść jakieś korzyści ciemiężonym i wyzyskiwanym, to przynajmniej wywoływały w przedsiębiorstwach stan chaosu i wrzenia i kierując uwagę zarządów na problemy walki o władzę, odwodziły ich od zastanawiania się, kogo jeszcze mogą poświęcić, aby zwiększyć zyski. Wielu kierowników narzekało na spadek wydajności w ciągu kilku lat po śmierci dyrektora generalnego lub innych ludzi ze
świecznika, co wielu nazywało „niekończącym się biurokratycznym koszmarem”. Nie sposób było wykonać żadnego zadania ani podjąć finansowej decyzji, ponieważ od kierowników działów wymagano zatwierdzania najdrobniejszych przedsięwzięć. Twórcy niektórych stron internetowych, zwłaszcza niemieckich, utrzymywali, że nader często to właśnie członkowie Ndchtlich pełnili w tych molochach role nadzorców i mieli za zadanie podsycać i przedłużać ich inercję i bezwład poprzez mnożenie żmudnej papierkowej roboty, skomplikowanych systemów kontroli, bilansów i biurokracji. Tym sposobem korporacja taka dzień po dniu trawiła miliony dolarów na niekończącą się grę w wyczekiwanie i z wolna „pożerała własny ogon” (zob. : www.versch-worung.de/firmaalptraume). Sama chciałam wierzyć, że Nachtlich w dalszym ciągu działają, oznaczało to bowiem, że Hannah nie wyjeżdżała co miesiąc do Cottonwood po to, żeby zbierać mężczyzn niczym puszki na surowiec wtórny, jak nam się wszystkim zdawało, lecz na starannie zorganizowane, prywatne spotkania „w cztery oczy”, które miały tylko wyglądać na obskurne schadzki, podczas gdy w rzeczywistości były całkowicie platoniczną wymianą ważnych informacji. Może to właśnie Doc, poczciwy Doc o twarzy jak mapa plastyczna, ze składanymi tralkowymi nogami, poinformował ją o ostatnich poczynaniach i prywatnym śledztwie Smoke'a Harveya, i w konsekwencji tego rendez-xxxvous w pierwszym tygodniu listopada Hannah doszła do wniosku, że musi go zabić. Nie miała wyjścia, jeśli chciała chronić kryjówkę swego byłego kochanka, jego najświętsze sanktuarium na Paksos. Tylko jak to zrobiła? Z tym pytaniem nie poradziła sobie Ada Harvey, ale po przeczytaniu informacji o innych zabójstwach Nachtlich mogłam na nie odpowiedzieć z zamkniętymi oczami (za to z niewielką pomocą Connaulta Heliga i jego Knowań idyllicznych i niewiarygodnych (1889). Jeśli wierzyć pogłoskom, zgodnie ze swoim postyczniowym credo z 1974 roku na temat niewidzialności, Nocni Strażnicy zaczęli wprowadzać w życie techniki zabójstw niemożliwe do wytropienia. Musieli mieć w swoim repertuarze coś podobnego do „latającej panny”, opisanej w Historii linczu na amerykańskim Południu (Kittson, 1966). (Według mojej opinii Mark Lecinque z Baton Rouge został zabity właśnie w ten sposób, ponieważ jego śmierć uznano za ewidentne samobójstwo. Musieli również zastosować inną, jeszcze bardziej nieprzeniknioną metodę udokumentowaną przez Connaulta Heliga, londyńskiego chirurga wezwanego przez zdezorientowaną policję do zbadania zwłok Mary Kelly, piątej i ostatniej ofiary Kuby Rozpruwacza. Niezwykle szanowany, chociaż pozostający w cieniu tej głośnej historii lekarz i naukowiec, Helig, opisuje ze szczegółami coś, co uważa za „jedyną w historii egzekucję doskonałą” {Knowania, 1889, str. 18).
Jej doskonałość polegała na tym, że technicznie rzecz biorąc, nie było to morderstwo, tylko starannie obmyślony zbieg tragicznych okoliczności. Plan wykonała niejedna osoba, ale „konsorcjum kilku (od pięciu do trzynastu) dżentelmenów o podobnych zapatrywaniach”, z których każdy wybranego dnia, niezależnie od innych, wykonał zadanie przydzielone mu przez autora planu, czyli „inżyniera” (str. 21). Każdy działa w pojedynkę, pisze Helig na stronie dwudziestej pierwszej. Nie zna twarzy, zadań ani nawet ostatecznego celu poczynań swoich współpracowników. Ta niewiedza jest konieczna, ponieważ nieświadomość pozwala mu zachować niewinność. Tylko inżynier będzie znał cały projekt od początku do końca. Szczegółowa wiedza na temat prywatnego i zawodowego życia ofiary była kluczowym czynnikiem pozwalającym wyekstrahować „najskuteczniejszą truciznę”. Mogło do tego celu posłużyć dosłownie wszystko - przedmiot znajdujący się w posiadaniu ofiary, jej słabość, ułomność lub dziwaczny nawyk, ukochana kolekcja broni, strome schody prowadzące do miejskiej rezydencji w sercu Londynu (które przed świtem w mroźny lutowy poranek robią się niebezpiecznie śliskie), powszechnie znana słabość do opium, polowanie na lisy na narowistych ogierach, spotkania z chorymi prostytutkami pod zapadającym się mostkiem albo najłatwiejsze ze wszystkich - codziennie przyjmowane lekarstwo przepisane przez lekarza rodzinnego. Generalnie nadrzędna zasada mówi, że wszelka broń wykorzystana przeciwko ofierze powinna należeć do niej, dzięki czemu śmierć będzie wyglądać na wypadek nawet w oczach „najsprytniejszego i pomysłowego śledczego” (str. 26). Tak właśnie zrobiła Hannah, a raczej oni, bo nie wierzyłam, żeby na balu maskowym działała w pojedynkę. Na pewno miała do pomocy kilku niewidzialnych towarzyszy ukrytych wygodnie pod maskami; może Elvisa z Aloha from Hawaii - miał takie podejrzliwe wąziutkie oczy - a może astronautę, którego słyszeliśmy z Nigelem, jak rozmawiał po grecku z Chinką w stroju goryla. (Liczba członków Nocnej Straży zwiększyła się nie tylko w Ameryce, ale na całym świecie, informował Jacobus na www.deechtewaarheid. nl). Główna osoba, którą będziemy odtąd nazywać Pierwszym, przygotuje składniki trucizny przed zbliżającym się decydującym dniem, pisze Helig na str. 31. Hannah była Pierwszym. Wkradła się w łaski Smoke'a, wyekstrahowała składniki jego trucizny: lekarstwo na nadciśnienie oraz ulubiony alkohol, jameson, bushmills, może tullamore dew („Lubił whisky, nie przeczę”, zdradziła Ada). Wyczytałam na www. drugdata. com, że „podczas przyjmowania tego leku nie wolno pić alkoholu”, może to bowiem wywołać omdlenia, zawroty głowy, dezorientację, a nawet utratę przytomności. Hannah osobiście kupiła lekarstwo Smoke'a, a może już je miała. Może ten ukryty zapas dziewiętnastu fiolek nie był przeznaczony dla niej, tylko dla jej ofiar. Starła na proszek
określoną ilość leku (dokładnie dzienną dawkę, aby stwierdzona w sekcji zwłok wyższa zawartość lekarstwa wobec braku innych dowodów przestępstwa została łatwo wyjaśniona: lekarz stwierdziłby, że zmarły wziął przez pomyłkę zalecaną dawkę dwa razy w ciągu jednego dnia). Następnie rozpuściła proszek w alkoholu i podała mu, kiedy przyjechał na przyjęcie. Pierwszy, pisze Helig na stronie czterdziestej drugiej, odpowiada za uśpienie czujności ofiary, za wytrącenie jej broni z ręki. Na korzyść grupy podziała to, jeśli Pierwszy będzie osobą o nieprzeciętnej urodzie i uroku osobistym. Minęli na schodach mnie i Nigela, poszli do sypialni, rozmawiali. Wkrótce potem Hannah wyszła, może pod pretekstem przyniesienia kolejnych drinków, zabrała ze sobą kieliszki, zeszła na dół do kuchni i umyła je w zlewie, aby zniszczyć jedyny dowód przestępstwa w całym spisku, a zarazem kończąc coś, co Helig nazwał „zastawianiem pułapki”, czyli Akt Pierwszy. Nie wróciła do niego na górę przez resztę wieczoru. Na Akt Drugi składała się pozornie przypadkowa sztafeta wydarzeń, która ostatecznie, acz „łagodnie prowadzi ofiarę ku zgubie” (str. 51). Hannah musiała wiedzieć, że Smoke będzie w oliwkowym kostiumie czerwonoarmisty, zatem wyznaczone osoby znały nie tylko jego rysopis, ale i przebranie, na które miały zwracać uwagę. Drugi, Trzeci, Czwarty, Piąty (nie wiem, ilu ich tam mogło być), zjawiali się we wcześniej ustalonych miejscach, podchodzili do Smoke'a, przedstawiali mu się, proponowali kolejnego drinka i gadając jak najęci, sprowadzili go na dół, potem wyprowadzili na patio, a każdy napastliwy, pozornie pijany. Być może było wśród nich kilku mężczyzn, ale większość na pewno stanowiły kobiety. (Ernest Hemingway, który nie przepadał za płcią piękną, napisał: młoda dama o pięknych oczach i uśmiechu może nakłonić starego mężczyznę praktycznie do wszystkiego (zob. : Dzienniki, Hemingway, 1947, str. 278). Ta starannie zaaranżowana sztafeta trwała godzinę czy dwie, aż w końcu Smoke znalazł się na brzegu basenu, z twarzą spuchniętą i czerwoną, niezdolny oderwać oczu od łusek, anielskich skrzydeł i płetw grzbietowych, żeby zobaczyć, gdzie stoi. W głowie miał sieczkę. To był odpowiedni moment. Szósty, który stał w ciasnej grupce, potrącił go, Smoke stracił równowagę i wpadł do wody, a wtedy Siódmy - to musiał być jeden ze szczurów grających w Marco Polo - dopilnował, aby z niej nie wyszedł. Jeśli nawet nie przytrzymywał mu głowy pod wodą, to zapewne chlapał i popychał go w drugi koniec basenu, na głęboką wodę, a potem zostawił go własnemu losowi. I tak ofiara ginie, kończy się Akt Drugi, „najbardziej godny uwagi Akt naszej małej tragedii” (str. 68). Akt Trzeci rozpoczyna się w chwili, kiedy ktoś z gości odkrywa zwłoki w
basenie, a kończy, gdy wszystkie osoby zamieszane w akcję rozpraszają się po świecie niczym uschnięte płatki zwiędłego kwiatu, aby się nigdy więcej nie spotkać (str. 98).
***
Przetarłam oczy, zapisawszy tę ostatnią uwagę w swoich „Notatkach do sprawy” (które zajmowały już dwanaście stron papieru podaniowego w linie), rzuciłam pióro i oparłam głowę na fotelu. W domu panowała cisza. W samotnym oknie pod sufitem ciemność przylgnęła do szyby jak cienka koszula nocna. Drewniana ściana, na której wisiały kiedyś gablotki z motylami mamy, wpatrywała się we mnie pustym wzrokiem. Wspomnienie starego Smoke'a Harveya, myśl o jego przeprawie przez bal kostiumowy, długiej Podróży w Nieznane, położyło się cieniem na tej konspiracyjnej rewolucji przeciwko korporacyjnej chciwości, uciskowi i wyzyskowi bezbronnych społeczeństw, zamaskowanych Robin Hoodów wymierzających dziwną sprawiedliwość w różnych zakątkach świata. Na tym zawsze polega kłopot ze „sprawami”: nieuchronnie nadchodzi moment, w którym upodabniają się do swoich wrogów, stają się takie jak to, przeciwko czemu walczą. Wolność, Demokracja - wielkie, chrapliwe słowa, wykrzykiwane z pięściami uniesionymi w górę (albo szeptane z jedwabistym spojrzeniem - są jak piękna narzeczona z dalekiego kraju w sprzedaży wysyłkowej, kiedy przyjrzysz jej się z bliska (kiedy miną ci zawroty głowy w jej obecności), stwierdzisz, że tak naprawdę nigdy nie pasowały do twojego świata, że nie nauczyły się zwyczajów i języka (i możesz zapomnieć o egzotycznej kuchni). Jej transplantacja z manifestu do prawdziwego świata jest powierzchowna, w najlepszym razie nietrwała. - Podobnie jak żaden, nawet najpotężniejszy bohater nie może okazać się mądrzejszy od swojego maluczkiego autora - zauważył kiedyś tata w jednym ze swoich wykładów, zatytułowanym Śródlądowa Szwajcaria - przyjazna i neutralna, bo mała i słaba - tak żaden rząd nie będzie lepszy od rządzących. Zakładając więc, że nie czeka nas w najbliższym czasie inwazja zielonych ludzików, a czytając ostatnio „New York Timesa”, zastanawiam się, czy to by nie było dobre rozwiązanie - rządzący zawsze pozostaną zwykłymi ludźmi, kobietami i mężczyznami, małymi, słodkimi paradoksami, zdolnymi do wielkiego współczucia i przerażającego okrucieństwa. Zdziwilibyście się, do jakiego stopnia komunizm, kapitalizm, socjalizm, totalitaryzm, nieważne, jakie jeszcze „izmy”, nie mają najmniejszego znaczenia.
Zawsze istnieć będzie chwiejna równowaga pomiędzy skrajnościami ludzkich czynów. Żyjemy, dokonujemy świadomych wyborów tego, w co wierzymy, i przy tym obstajemy. I na tym koniec. Było dwanaście po dziewiątej, a tata jeszcze nie wrócił. Wyłączyłam komputer, poodkładałam na miejsce książki i „Federal Forum”, pozbierałam „Notatki do sprawy”, po czym zgasiłam światło, poszłam na górę do swojego pokoju i rzuciwszy papiery na biurko, włożyłam czarny sweter. Musiałam jeszcze raz pojechać do domu Hannah, nie jutro, nie w zabójczym dziennym świetle, które wyda na pośmiewisko moją z trudem odkopywaną tajemnicę, tylko teraz, póki prawda jeszcze rzucała się na piasku. To jeszcze nie był koniec, o nie. Nie mogłam nikomu opowiedzieć swojej teorii, dopóki nie zdobyłam namacalnego, konkretnego dowodu z mieszkania Hannah: dokumentów, listów, faktów nie do podważenia, może na przykład leku na nadciśnienie w którejś buteleczce z lekami albo zdjęcia Hannah z Georgem Graceyem, trzymających się za ręce, albo artykułu z „Vallarmo Daily”: Zastrzelony policjant, kobieta ucieka z miejsca zbrodni z datą dwudziestego września 1987 roku - czegokolwiek, co przykułoby kajdankami Hannę Schneider do Catherine Baker, Smoke'a Harveya i Nocnej Straży. Oczywiście ja w to wierzyłam, nie miałam wątpliwości, że Hannah Schneider była Catherine Baker, tak jak nie miałam wątpliwości, że żółwie wodne mogą ważyć pięćset kilogramów (zob. : żółw skórzasty w: Encyklopedia żywych stworzeń, wyd. IV). Byłam z nią w salonie i na szczycie góry i z mozołem zbierałam teraz okruchy jej Historii Życia, które porozrzucała na ziemi. Zawsze czułam, że w jej mrocznych zakamarkach żyje coś pięknego i groteskowego i teraz to coś nieśmiało wychylało z ciemności głowę. Tylko kto mi uwierzy? Moje osiągnięcia w dziedzinie perswazji wynosiły ostatnimi czasy mniej więcej zero do ośmiu. (Byłby ze mnie żałosny misjonarz). Błękitni uważali, że zabiłam Hannah, sierżant Harper była przekonana, że uległam „traumatyzacji świadka”, a tata bał się śmiertelnie, że jestem na prostej drodze do obłędu. Nie, cały świat, łącznie z tatą, potrzebował dowodu, żeby w coś uwierzyć (w obliczu tego kryzysu już od dawna stał Kościół katolicki ze swoją szybko malejącą liczbą wiernych), i to nie dowodu w postaci mdłego cienia przemykającego przez niedomknięte drzwi, czkawki na schodach czy ociągających się perfum, tylko krzepkiego jak rosyjska nauczycielka, stojąca niezłomnie w jaskrawym blasku dnia: trzy podbródki, sztywne siwe włosy z trudem utrzymywane w karbach przez wsuwkę i kok), szeroka, długa, pomarańczowa spódnica (pod którą zmieściłby się dorosły orangutan) i binokle. Zaparłam się, że wydobędę ten dowód choćby spod ziemi.
Właśnie kończyłam zawiązywać buty, kiedy przed domem usłyszałam podjeżdżające volvo. Drobny szkopuł w moim planie; tata nie puści mnie teraz do Hannah za nic w świecie, a zanim mu wszystko wytłumaczę, zanim odpowiem na wszystkie jego dociekliwe, podchwytliwe pytania (żeby przekonać tatę do czegoś, należało być wyekwipowanym jak Bóg w Księdze Rodzaju), zacznie świtać, a ja będę się czuła, jakbym stoczyła wojnę z kałaxxxmarnicą olbrzymią. (Musiałam także przyznać, że wbrew wystarczającym w moim przekonaniu dowodom, jakie do tej pory zgromadziłam, bałam się, że w przeciwieństwie do stałej Boltz-xxxmanna, liczby Avogadra, kwantowej teorii pola i inflacji kosmologicznej, moja skromna hipoteza może upaść w ciągu dwudziestu czterech godzin. Musiałam niestrudzenie przeć naprzód). Usłyszałam, jak tata otwiera drzwi frontowe i rzuca klucze na stolik. Nucił coś pod nosem, chyba Got Rythm. - Skarbie! Rozejrzałam się rozpaczliwie po pokoju. Musiałam wyjść przez okno. Otworzyłam haczyk, wytężyłam wszystkie siły, żeby dźwignąć je do góry (nie ruszano go od prezydentury Cartera), potem siatkę ochronną w zardzewiałej ramie. Wychyliłam się i spojrzałam w dół. Niestety, wbrew temu, co pokazują w kinie familijnym telewizje kablowe, pod oknem nie rósł potężny dąb z gałęziami układającymi się idealnie w szczebelki drabiny, po ścianie domu nie pięła się kratka na róże, a wzdłuż muru nie ciągnął się bynajmniej wysoki płot. Jednym słowem pode mną, poza spadzistym daszkiem nad wykuszem okiennym w salonie i kilkoma rachitycznymi pędami bluszczu, przyczepionymi do muru jak włosy do swetra, otwierała się dwupiętrowa przepaść. Tata odsłuchiwał wiadomości z automatycznej sekretarki, najpierw swoją własną o kolacji z Arniem Sandersonem, potem dziennikarza z „Nowej Gazety Seatle o Polityce Międzynarodowej”, Arnolda Schmidta, który seplenił i połknął ostatnie cztery liczby swojego numeru telefonu. - Skarbie, jesteś na górze? Przyniosłem trochę jedzenia z restauracji. W pośpiechu zarzuciłam plecak na ramiona, przełożyłam nogę przez parapet, potem drugą, i niezdarnie osunęłam się na łokcie. Wisiałam tak przez minutę, patrząc na krzaki ciemniejące pode mną daleko w dole i oddając się refleksji, że przecież mogę zginąć albo przynajmniej połamać sobie ręce i nogi, a może nawet kręgosłup, i skończyć z porażeniem wszystkich kończyn, a wtedy jak będę rozwiązywać zagadki kryminalne? Jak odpowiadać na Najważniejsze Życiowe Pytania? W tym momencie powinnam była rozważyć kwestię: czy to warto? No więc zaczęłam rozważać: myślałam o Hannah Schneider, Catherine Baker i
George'u Graceyu. Wyobraziłam sobie Graceya na Paksos, śniadego jak rzemień, z margaritą w ręku nad basenem o krawędziach roztapiających się w horyzoncie, na tle jadeitowego oceanu w oddali, ze smukłymi dziewczętami wachlującymi go z obu stron niczym selery naciowe w salaterce. Jakże dalecy zdawali się Jade i Milton i St. Gallway, i nawet Hannah jej twarz rozpływała się w oddali jak kolumna dat zapamiętanych na klasówkę z historii. Jakże samotnie absurdalnie czuje się człowiek zwisający z okna. Wzięłam głęboki oddech, otworzyłam oczy - nie zamierzałam spadać z zamkniętymi oczami, o nie, jeśli to mają być moje ostatnie chwile przed ostatecznym kalectwem, zanim wszystko pogrąży się w chaosie, chcę przeżyć ten upadek z otwartymi oczami, widzieć tę przeogromną noc, drżącą trawę, światła przejeżdżającego samochodu strzygące korony drzew. Puściłam się.
Poczciwi wiejscy ludzie Daszek sterczący ze ściany nad wykuszem okiennym jak usztywniona grzywka złagodził mój upadek, więc chociaż cały lewy bok miałam podrapany przez mur i rododendrony, w których wylądowałam, podniósłszy się i otrzepawszy, stwierdziłam ze zdziwieniem, że nic mi się nie stało. Oczywiście potrzebowałam samochodu (wkradając się do domu po kluczyki do volvo, ryzykowałabym spotkanie z tatą), a jedynym sensownym miejscem, jakie mi przychodziło do głowy, jedyną osobą, która mogła mi pomóc, był Larson ze stacji benzynowej BP. Czterdzieści minut później dzwoniłam do okienka Food Martu. - Patrzcie, kto to zmartwychwstał - przemówił interkom. - Już myślałem, żeś sobie sprawiła własną brykę i przestałaś mnie lubić. Splótł ręce za kuloodporną szybą i puścił do mnie oko. Miał na sobie T-shirt z obciętymi rękawami i napisami KOT! KOT! Koło półki z bateriami jego najnowsza dziewczyna, strączkowa blondynka w krótkiej czerwonej sukience, zajadała czipsy. - Tęskniłem za tobą, senorita - powiedział. - Cześć - rzuciłam, podchodząc do okienka. - Co się stało? Czemu mnie nie odwiedzasz? Łamiesz mi corazón. Fasolka Strączkowa oblizała palce z soli i zmierzyła mnie surowo wzrokiem. - Jak leci w szkole? - spytał. - W porządku - odparłam. Kiwnął głową i pokazał mi otwartą książkę: Nauka języka hiszpańskiego (Berliz, 2000). - Też się dokształcam. Wymyśliłem, że wkręcę się do show-biznesu. Tyle że u nas trzeba zaczynać od samego dołu. Za dużo ludu się tam pcha. Za granicą to przynajmniej człowiek może być grubą rybą w małym stawie. Zdecydowałem się na Wenezuelę. Słyszałem, że tam brakuje aktorów... - Potrzebuję twojej pomocy - wypaliłam. - Czy... czy mógłbyś mi jeszcze raz pożyczyć samochód? Obiecuję, że oddam go za trzy, cztery godziny. To bardzo pilne i… - Typowa chica. Przychodzi tylko, jak ma interes. Nawet nie będę pytał, jak się ma twój staruszek, bo wiem, że to twarda sztuka, nie musisz mi mówić, widziałem Simbolos. Znaki.
- Nie chodzi o mojego tatę, tylko o coś, co się wydarzyło w szkole. Słyszałeś o nauczycielce, która zginęła? Nazywała się Hannah Schneider. - Powiesiła się - poinformowała Fasolka Strączkowa z buzią pełną czipsów. - Jasne, że słyszałem. - Larson kiwnął głową. - Nawet się zastanawiałem, jak się czuje twój staruszek. Wiesz, męski gatunek inaczej znosi żałobę niż kobiety. Mój tata, zanim odszedł, spotykał się z taką jedną Tiną z salonu Włoskie Fantazje. Poderwał ją raptem tydzień potem, jak moja macocha umarła na raka. Wpadłem w szewską pasję, ale on mnie posadził i zaczął przekładać, że ludzie różnie okazują żal i tyle. Trzeba uszanować żałobę. Więc jeśli twój staruszek zacznie się znowu z kimś spotykać, to nie miej mu tego za złe. Na pewno to przeżywa. Widać było, że mu na niej zależy. Wiesz, kupa ludu się tędy przewija, wszelkiej maści. Już ja potrafię rozpoznać prawdziwą miłość, tak samo jak wyczuję urodzonego aktora, wystarczy, że przeczyta kilka linijek... - O kim ty mówisz? Uśmiechnął się. - O twoim staruszku. - O moim tacie? - Musiał się załamać. Wytrzeszczyłam na niego oczy. - Niby dlaczego miał się załamać? - No wiesz, twoja babka ginie prawie na... - Jego babka? - No jasne. - Mówisz o Hannah Schneider? Przecież oni się prawie nie znali. Kiedy skończyłam wypowiadać to zdanie, zabrzmiało ono absurdalnie niepewnie. Zwinęło się i rozmiękło jak papierek po słomce pod kroplą wody. Larson więcej się nie odezwał. Patrzył na mnie z wahaniem jakby wpadł na niewłaściwe schody i nie wiedział, czy ma iść dalej, czy zawrócić. - Dlaczego uważasz, że byli parą? - spytałam. - Widziałem, jak na siebie patrzyli - powiedział po chwili, pochylając się do przodu, aż piegowatym czołem prawie dotknął szyby. - Któregoś razu przyszła do sklepu, a on czekał w samochodzie. Uśmiechnęła się do mnie. Kupiła tabletki na nadkwasotę. Innym znów razem zapłacili za benzynę kartą kredytową. Nie wysiedli z samochodu, ale widziałem ją w środku. A potem patrzę i widzę jej zdjęcie w gazecie. Miała taką ładną twarz, taką co potrafi utkwić w pamięci.
- Jesteś tego pewny? To nie była niska kobieta z takimi żółtopomarańczowymi włosami? - O nie. Tamtą też widziałem. Miała takie wariacko niebieskie oczy. Nie, to była na pewno ta kobieta ze zdjęcia. Ciemne włosy. Wyglądała, jakby nie była stąd. - Ile razy widziałeś ich razem? - Dwa, może trzy. - Ja... nie mogę, muszę... - głos wydobywał mi się z gardła grudkami. - Przepraszam wypaliłam. Obróciłam się na pięcie. Nagle nie mogłam patrzeć na Larsona ani na jego sklep. Wszystko rozmazało mi się przed oczami, straciło ostrość (albo to pole grawitacyjne nagle osłabło). Odwracając się, potrąciłam lewą ręką stojak z pocztówkami, a potem wpadłam na Fasolkę Strączkową, która porzuciwszy jakiś czas przedtem swój posterunek przy bateriach, niosła sobie właśnie gorącą kawę w kubku wielkości niemowlęcia. Czarny wrzątek eksplodował w powietrze (Fasolka wrzeszczała coś o poparzonych nogach), ale ja nie zatrzymałam się nawet, żeby ją przeprosić). Rzuciłam się przed siebie, uderzyłam nogą o wystawę z łańcuszkami do okularów i odświeżaczami powietrza, zadzwoniły drzwi i wreszcie poczułam na twarzy uderzenie ciemności. Możliwe, że Larson coś za mną wołał tym swoim akcentem piły łańcuchowej, możliwe, że to było: - Czy na pewno jesteś gotowa poznać prawdę? Ale mogły to być również klaksony samochodów, które usiłowały mnie nie przejechać, a może to moje własne słowa tłukły mi się po głowie.
Proces Znalazłam tatę w bibliotece. Nie zdziwił się na mój widok, ale z drugiej strony nie pamiętam, żeby kiedykolwiek coś go zdziwiło, może z wyjątkiem pudla należącego do chrabąszcza majowego, Phyllis Mixer. Kiedy się pochylił, żeby go pogłaskać, pies rzucił mu się z zębami do twarzy i chybił dosłownie o centymetr. Przez minutę stałam w drzwiach i patrzyłam na niego w milczeniu, bo nie mogłam wykrztusić ani słowa. Zdjął okulary do czytania i wsunął je do futerału gestem kobiety chowającej sznur pereł. - Domyślam się, że nie oglądałaś Przeminęło z wiatrem - powiedział. - Od jak dawna spotykałeś się z Hannah Schneider? - spytałam. - Spotykałem się? - zmarszczył brwi. - Nie kłam. Ludzie was razem widzieli. Otworzyłam usta, żeby jeszcze coś powiedzieć, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. - Skarbie? Pochylił się w fotelu, jakby chciał mi się bliżej przyjrzeć, jakbym była wyjątkowo ciekawą tezą z dziedziny rozwiązywania konfliktów międzynarodowych, którą ktoś wypisał na tablicy. - Nienawidzę cię! - wykrztusiłam drżącym głosem. - Mój Boże - powiedział z uśmiechem. - Ja... cóż za ciekawy obrót zdarzeń. Wręcz śmieszny. - Nie jestem śmieszna! Nie jestem śmieszna! Obróciłam się na pięcie, złapałam pierwszą lepszą książkę z półki za plecami i z całej siły cisnęłam nią w tatę. Odbił ją ramieniem. To był Portret artysty w wieku młodzieńczym (Joyce, 1916). Upadła i otworzyła mu się pod stopami. Momentalnie złapałam drugą, Mowy inauguracyjne prezydentów Stanów Zjednoczonych, Bicentennial, wyd. 1989). Oczy taty zrobiły się okrągłe jak spodki. - Na litość boską, weź się w garść. - Kłamca! Małpa! - krzyknęłam, rzucając w niego Mowami. - Nienawidzę cię! Odbił drugą książkę.
- Używanie zwrotu „nienawidzę cię” jest nie tylko niezgodne z prawdą, ale... Cisnęłam Opowieścią o dwóch miastach (Dickens, 1859), mierząc w głowę. Odbił ją, więc złapałam następne książki, ile dałam radę unieść, jak jakaś obłąkana, głodująca kobieta, której kazano zabrać ze stołówki tyle jedzenia, ile zdoła unieść. Były wśród nich Życie wytężone (Roosevelt, 1900), Leaves of Grass (Witman, 1900), Po tej stronie raju (Fitzgerald, 1920), bardzo ciężkie A Description of Elizabethan England (Harrison, 1914), zdaje się, w twardej oprawie. Wystrzelałam je wszystkie jedną serią. Przed większością zdołał się osłonić, ale jedna uderzyła go w prawe kolano. - Jesteś podłym, podłym kłamcą! Jesteś zły! Rzuciłam Lolitą (Nabokov, 1995). - Bodajbyś sczezl powolną śmiercią w niewysłowionych męczarniach! Chociaż bronił się przed gradem książek rękami, a czasem i nogami, nie podniósł się z fotela, nie zrobił nic, żeby mnie powstrzymać. - Blue, opanuj się - powiedział. - Przestań urządzać te melodramatyczne sceny. To nie jest opera m... Cisnęłam Sednem sprawy (Greene, 1948) w żołądek, Common Sense (Paine, 1776) w głowę. - Czy to naprawdę konieczne? Rzuciłam Four Texts on Socrates (West, 1998) i zdjęłam z półki Raj utracony (Milton, 1667). - To biały kruk - zauważył tata. - Więc niech to będzie cios ostateczny! Westchnął i zasłonił twarz. Złapał książkę, złożył ją i ostrożnie położył na stoliku. Natychmiast posłałam mu Rip Van Winkle (Irving, 1819), która trafiła go w bok. - Jeśli łaskawie zechcesz nad sobą zapanować i zaczniesz się zachowywać racjonalnie, to być może opowiem ci, w jaki sposób poznałem w najwyższym stopniu niepoczytalną pannę Schneider. Rozprawa o pochodzeniu i podstawach nierówności (Rousseau 1755) uderzyła go w lewe ramię. - Blue, doprawdy, uspokój się wreszcie. Więcej krzywdy wyrządzasz sobie niż mnie. Popatrz tylko na siebie... Grube wydanie Ulissesa (Joyce, 1922) dużym drukiem, rzucone bekhendem znad głowy chwilę po lecącej dla zmylenia Biblii Króla Jakuba, przechytrzył jego uniki i trafił w policzek, blisko lewego oka. Dotknął ręką twarzy w miejscu, gdzie uderzył go grzbiet książki, a potem popatrzył na swoją dłoń.
- Czy już skończyłaś bombardować swojego ojca kanonem literatury zachodniej? - Dlaczego kłamałeś? - wychrypiałam. - Dlaczego ciągle się dowiaduję, że mnie okłamujesz? - Usiądź. - Ruszył w moją stronę, ale ja zamachnęłam się zniszczonym wydaniem How the Other Half Lives (Riis, 1890). - Gdybyś trochę ochłonęła, oszczędziłabyś sobie stresu tej histerii. - Wyjął mi z ręki książkę. Leciała mu krew z tego miękkiego miejsca pod okiem, nie wiem, jak ono się nazywa. Błyszczał tam koralik krwi. - No już, uspokój się... - Nie zmieniaj tematu - ostrzegłam go. - Czy już będziesz zachowywała się rozsądnie? - To ty powinieneś się zachowywać rozsądnie - powiedziałam podniesionym głosem, ale już nie tak głośno jak poprzednio, bo rozbolało mnie gardło. - Wyobrażam sobie, co teraz myślisz... - Za każdym razem, kiedy gdzieś wychodzę, dowiaduję się od obcych ludzi o rzeczach, które przede mną ukrywałeś. Tata pokiwał głową. - Rozumiem cię. Z kim się dzisiaj spotkałaś? - Nie ujawniam swoich źródeł. Westchnął, po czym złożył palce w idealną piramidkę. - To doprawdy całkiem proste. Przedstawiłaś nas sobie po raz drugi, kiedy odwiozła cię do domu, pamiętasz? To było chyba w październiku, prawda? Kiwnęłam głową. - No cóż, zadzwoniła do mnie niedługo potem. Powiedziała, że się o ciebie martwi. Jak pamiętasz, między nami nie układało się wtedy najlepiej, więc naturalnie przyjąłem jej propozycję, abyśmy porozmawiali przy kolacji. Wybrała dość niestosowną restaurację, coś tam z hiacyntami, i w trakcie ośmiodaniowego posiłku poinformowała mnie, że ma genialny pomysł: według niej powinnaś iść na spotkanie z dziecięcym psychiatrą z powodu rzekomych problemów po stracie matki. Byłem wściekły. Co za baba z tupetem! Potem jednak, kiedy wróciłem do domu i zobaczyłem te twoje włosy w naturalnym kolorze skalenia, zacząłem się zastanawiać, czy ona nie ma racji. Moim zdaniem była to idiotyczna, wręcz obraźliwa insynuacja, niemniej sama wiesz, jak bardzo się zawsze denerwowałem tym, że dorastasz bez matki. Można powiedzieć, że była to moja pięta achillesowa. Więc spotkałem się z nią jeszcze dwa razy, aby przedyskutować tę ewentualność wizyty u psychiatry, i w końcu doszedłem do wniosku, że to ona potrzebuje pomocy, i to pilnie, a nie ty. - Westchnął. - Wiem, że ją lubiłaś, ale ona nie należała do najbardziej zrównoważonych osób. Dzwoniła do mnie potem kilka
razy na uczelnię. Powiedziałem jej, że poradziliśmy sobie we dwójkę i że wszystko jest w porządku. Przyjęła to do wiadomości. Zaraz potem wyjechaliśmy do Paryża. Od tamtej pory ani razu się z nią nie widziałem, ani z nią nie rozmawiałem. Aż do momentu, kiedy popełniła samobójstwo. Z pewnością to nieszczęśliwe zdarzenie, ale nie mogę powiedzieć, żebym był zaskoczony. - Kiedy wysłałeś jej orientalne Barbaresco? - spytałam. - Co takiego? - Nie kupiłeś ich dla Janet Finnsbroke, która pochodzi z ery paleozoicznej. Kupiłeś je dla Hannah Schneider. Tata otworzył szeroko oczy. - Tak, to jest... nie chciałem, żebyś... - Więc byłeś w niej zakochany do szaleństwa - przerwałam mu. - Nie kłam. Wykrztuś to... Wybuchnął śmiechem. - Ależ nic podobnego! Zapewniam cię, że... - Nikt nie kupuje orientalnych Barbaresco kobiecie, w której nie jest zakochany. - Wobec tego zgłoś mnie do Księgi Guinnessa, bo jestem pierwszy. - Pokręcił głową. Powiedziałem ci już, wydawała mi się smutna. Wysłałem jej kwiaty po którejś kolacji, kiedy powiedziałem jej dość obcesowo, co o niej myślę: że należy do tych histeryzujących ludzi, którzy wymyślają obłędne teorie na temat innych dla czystej rozrywki, ponieważ ich życie jest rozpaczliwie nudne. Tacy ludzie chcieliby być kimś więcej, niż są. I rzecz jasna, kiedy ktoś im mówi prawdą w oczy, to znaczy tak, jak ją widzi, to nigdy nie jest dobrze przyjmowane. Zwykle kończy się płaczem. Pamiętasz, co ci wielokrotnie mówiłem na temat prawdy, która zawsze stoi w kącie w długiej czarnej sukience, ze spuszczoną głową i złączonymi nogami? - Że jest najsamotniejszą dziewczyną na sali. - No właśnie. Wbrew powszechnej opinii nikt nie chce mieć z nią nic wspólnego. Jest zbyt deprymująca dla otoczenia. Zbyt demoralizująca. Uwierz mi, wszyscy wolą tańczyć z bardziej seksownymi i podnoszącymi na duchu partnerkami. Więc wysłałem jej kwiaty. Nie wiedziałem, co to za gatunek. Poprosiłem kwiaciarkę, żeby coś wybrała... - To były lilie Barbaresco. Uśmiechnął się. - No, to teraz już wiem. Nie odezwałam się. W tej pozycji, w jakiej siedział, odwrócony od światła, wyglądał
staro. Jego pomarszczona twarz nabrała faktury grubej tkaniny. Widziałam zmarszczki ryjące sobie drogę po jego twarzy, wokół oczu, na dłoniach, wyglądałyjak drobniutkie rozdarcia na całym ciele. - Więc to ty dzwoniłeś tamtej nocy - domyśliłam się. Spojrzał na mnie. - Gdzie? - Do Hannah. Wtedy, kiedy uciekłam z domu. Byłam u niej, kiedy zadzwonił telefon. Powiedziała, że to Jade, ale to nie Jade dzwoniła, tylko ty. - Tak - powiedział łagodnie, kiwając głową. - Może i masz rację. Zadzwoniłem wtedy do niej. - A widzisz? Coś was jednak łączyło, mieliście romans... - Jak myślisz, dlaczego do niej zadzwoniłem?! - krzyknął tata. - Przecież ta wariatka była jedynym tropem, jaki miałem w ręku. Nie znałem nazwisk ani telefonów do tych kołtunów, z którymi się przyjaźniłaś. Kiedy powiedziała, że zjawiłaś się nagle przed jej drzwiami, od razu chciałem po ciebie jechać, ale ona znowu wymyśliła jedną z tych swoich żałosnych psychoanalitycznych pseudoteorii, a ja, głupiec, jak zawsze, z troski o moją córkę, to już dziś wieczorem ustaliliśmy, poszedłem na jej propozycję. „Niech ją pan tu zostawi. Ona potrzebuje z kimś pogadać jak kobieta z kobietą”. Wielki Boże, ze wszystkich nadętych pomysłów zachodniej kultury najbardziej przeceniana jest idea rozmowy. Czy nikt nie zna tego uroczego powiedzonka „tanie gadanie”? Uważam, że jest bardzo pouczające. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - Prawdopodobnie dlatego, że było mi wstyd. - Wbił wzrok w wysypisko książek na podłodze. - Poza tym składałaś właśnie dokumenty na Harvard, nie chciałem cię denerwować. - Może wcale bym się nie zdenerwowała. Może jestem dużo bardziej zdenerwowana teraz. - Zgadzam się, że nie była to najmądrzejsza decyzja w moim życiu, niemniej wtedy wydawała mi się najlepsza. W każdym razie sprawa Hannah Schneider jest zamknięta. Niechaj spoczywa w pokoju. Rok szkolny się kończy. - Westchnął. - To było pamiętnych kilka miesięcy, nie ma co. Stockton jest bez wątpienia najbardziej teatralnym miastem, w jakim mieszkaliśmy. Nadałby się na niezły kawałek literatury. Więcej w nim namiętności niż w Peyton Place, więcej frustracji niż w Yoknapatawpha. A jeśli chodzi o osobliwości, może spokojnie iść w zawody z Macondo. Seks, występek i najbardziej bolesne ze wszystkich: młodzieńcze rozczarowanie. Jesteś gotowa, kochanie. Nie potrzebujesz już swojego staruszka. Miałam lodowate dłonie. Podeszłam do zielonej kanapy pod oknem i usiadłam.
- Sprawa Hannah Schneider wcale nie jest zamknięta - powiedziałam. - Masz tu krew po okiem. - Nieźle mnie trafiłaś - powiedział z zakłopotaniem, dotykając ręką policzka. - Co to było? Biblia czy Tragedia amerykańska? Chciałbym wiedzieć ze względu na symbolikę. - Sprawa Hannah Schneider jest dużo bardziej skomplikowana. - Możliwe, że trzeba będzie założyć szwy. - Naprawdę nazywała się Catherine Baker. Była członkinią Nocnej Straży. Kiedyś zabiła policjanta. Moje słowa wywarły takie wrażenie, jakby przez tatę przeszedł duch. Nie znaczy to, że widziałam duchy przechodzące przez ludzi, ale krew odpłynęła mu z twarzy jak woda wylana z wiadra. Wpatrywał się we mnie martwym wzrokiem. - Mówię poważnie - ciągnęłam. - I jeśli chciałbyś coś wyznać na temat swojego udziału w tej całej sprawie, o przynależności a... albo o morderstwach, albo o wysadzeniu w powietrze jakiegoś kolegi kapitalisty z Harvardu, to lepiej mi powiedz od razu, bo uprzedzam, że nie spocznę, dopóki nie dokopię się prawdy i nie dowiem wszystkiego. Ten zdecydowany ton w moim głosie zaskoczył tatę, ale jeszcze bardziej mnie samą. Sprawiał wrażenie silniejszego, niż naprawdę byłam. Rzucił się na ziemię i wskazywał drogę jak kamienne tablice. Tata zmrużył oczy. Wyglądał, jakby nagle zobaczył przed sobą obcego człowieka. - Kochanie, oni nigdy nie istnieli - powiedział powoli. Od trzydziestu lat. To zwykła bajka. - Niekoniecznie. W całym Internecie... - Ach, Internet - przerwał mi tata. - Trudno sobie wyobrazić potężniejsze źródło. Gdybyśmy chcieli otworzyć tę bramę na oścież, musielibyśmy wpuścić przez nią żywego Elvisa i wszystkie inne idiotyzmy. Nie rozumiem, po co wywlekałaś tę Nocną Straż? Czytałaś moje stare wykłady? „Federal Forum”? - Założyciel Nocnej Straży, George Gracey, nadal żyje. Na Paksos. W zeszłym roku, jesienią, w basenie Hannah utopił się pewien człowiek, nazywał się Smoke Harvey. Smoke tropił Graceya... - A tak, pamiętam. - Tata kiwnął głową. - Pamiętam, że ta Schneider coś na ten temat ględziła. To jeszcze jeden powód, dlaczego dostała bzika. - Nie - zaprzeczyłam. - To ona go zabiła. Bo Smoke pisał książkę i prowadził śledztwo w sprawie Graceya. Chciał go zdemaskować. Ich wszystkich, całą organizację. Tata uniósł brwi.
- Ho, ho. Widzę, że odwaliłaś kawał dobrej roboty, żeby to wszystko rozpracować. No, mów dalej. Zawahałam się. Burt Twelson napisał w Dziewczętach guerilli (1986), że dla dobra śledztwa powinno się bardzo uważać, komu zdradza się groźną prawdę wyłaniającą się na światło dzienne, ale z drugiej strony, jeśli nie mogłam ufać tacie, to nie mogłam ufać nikomu. Przyglądał mi się tak samo jak setki razy w przeszłości, ilekroć przeorywaliśmy się przez moje tezy do najbliższego wypracowania. Wyraz jego twarzy nieodmiennie wyrażał zaciekawienie, ale i powątpiewanie, że zachwyci go to, co usłyszy, tak więc wyglądało na to, że nie mam innego wyjścia, jak tylko przerobić z nim moją teorię, mój Wielki Spisek. Zaczęłam od tego, że Hannah zaplanowała swoje zniknięcie, ponieważ Ada Harvey odkryła prawdę. Opowiedziałam o zostawionej kasecie z filmem L’Awentura, o „latającej pannie”, o balu kostiumowym, o technice egzekucji Connaulta Heliga zastosowanej do zamordowania Smoke'a, o tym, jak Hannah przypisała Błękitnym historią życia Catherine Baker, jak interesowała się zaginionymi osobami i wreszcie na koniec zrelacjonowałam swoją rozmowę telefoniczną z Adą Harvey. Z początku tata patrzył na mnie jak na wariatkę, w miarę jednak, jak mówiłam, coraz chciwiej słuchał każdego mojego słowa. Szczerze mówiąc, nie widziałam, żeby coś go tak pochłonęło od czasu, gdy w lipcu 1999 roku kupił w kiosku „New Repulic” z jego obszerną satyryczną odpowiedzią na artykuł zatytułowany Stragan z horrorami, czyli historia Afganistanu, wydrukowaną w dziale listów. Kiedy skończyłam, czekałam, aż zarzuci mnie gradem pytań, tymczasem on rozmyślał w milczeniu przez kilka minut. W końcu zmarszczył czoło. - Więc kto zabił biedną pannę Schneider? Naturalnie musiał zadać to jedno jedyne pytanie, na które jak dotąd skleciłam tylko prowizoryczne, rozklekotane rusztowanie odpowiedzi. Ada Harvey uważała, że Hannah popełniła samobójstwo, ale ponieważ ja na własne uszy słyszałam w lesie podkradającego się nieznajomego, uznałam, że musiał ją zamordować ktoś z Nachtlich. Po zabójstwie policjanta Hannah stała się dla organizacji kulą u nogi, a od czasu, gdy Ada Harvey zadzwoniła do FBI i coraz bardziej realna stawała się groźba aresztowania Catherine Baker, tajność całej organizacji wystawiona została na poważne niebezpieczeństwo. Żadnej jednak z tych rzeczy nie mogłam być pewna, a jak mawiał tata, „człowiek nie powinien pozwalać, aby wątpliwe spekulacje wyciekały z niego jak brudy z nieszczelnego worka na śmieci”. - Szczerze mówiąc, nie wiem - wyznałam otwarcie. Kiwnął głową i nie powiedział ani słowa. - Pisałeś coś ostatnio na temat Nachtlich! - spytałam.
- Nie. A czemu pytasz? - Pamiętasz, jak spotkaliśmy Hannah Schneider w Fat Kat Foodsie, a potem w sklepie z butami? - Pamiętam - odparł po krótkiej chwili namysłu. - Ada Harvey opowiedziała mi identyczną historię o tym, jak jej ojciec poznał Hannah. Zaplanowała niby przypadkowe spotkanie. Przestraszyłam się, że mógłbyś stać się jej następną ofiarą, ponieważ pisałeś coś... - Skarbie - przerwał mi tata - jakkolwiek pochlebia mi myśl, że panna Baker mogłaby mnie wybrać na swój cel, to powtarzam ci, że nie istnieje już dzisiaj żadna Nocna Straż. Nawet najbardziej niefrasobliwi politolodzy uważają ich za czystą fantazję A czymże są fantazje? Poduszkami, które mają chronić nas przed światem. Nasz świat to twardy parkiet, niebezpiecznie i źle się na nim śpi. Poza tym nie żyjemy w epoce rewolucjonistów, tylko izolacjonistów. Ludzie w dzisiejszych czasach nie łączą się ze sobą, ale odgradzają od innych albo tratują ich, żeby zgarnąć jak najwięcej szmalu. Jak wiesz, również historia powtarza się cyklami, więc kolejnej rewolucyjnej fali, choćby cichej, możemy się spodziewać nie wcześniej niż za dwieście lat. Wracając do tematu, czytałem kiedyś bardzo obszerny artykuł o Catherine Baker, w którym autor twierdził, że była z pochodzenia paryską Cyganką więc jakkolwiek podniecającą wydaje się ta myśl, jest nader wątpliwe, aby Schneider i Baker były jedną i tą samą osobą. Biorąc pod uwagę dość osobliwe okoliczności, w jakich ci to wszystko opowiadała, skąd możesz wiedzieć, że nie wyczytała tych bzdur w książce, w jakimś sensacyjnym czytadle o tajemniczej Catherine Baker, i postanowiła dać upust fantazji? Chciała, żeby wszyscy uwierzyli, zanim się zabije, że to było jej życie, bujne, romantyczne i idealistyczne, niczym Bonnie z jakimś innym, równie tajemniczym Clyde'em u boku. Tym sposobem pięknie by się uwieczniła, n 'est pasł Zostawiłaby po sobie podniecający życiorys, a nie nudny wstępniak, który był jej prawdziwym życiem. Ludzie ciągle opowiadają takie kłamstwa. Jest ich na pęczki. - No, a co ze spotkaniem w sklepie? Jak poznała Smoke'a? - Tak naprawdę wiemy tylko tyle, że lubiła podrywać mężczyzn w lokalach z żywnością - oznajmił tata autorytatywnym tonem. - Szukała miłości między zamrażarkami z groszkiem. Patrzyłam na niego w milczeniu. Miał rację w kilku drobniutkich sprawach. Na stronie www. ironbutterfly. net autor głosił, że Catherine Baker była francuską Cyganką, a biorąc pod uwagę melodramatyczne plakaty w szkolnej pracowni, musiałam przyznać, że Hannah rzeczywiście mogła sobie wymyślić swój ekscytujący życiorys. Tak więc tata niby od
niechcenia z marszu wytropił wszystkie luki i słabe punkty w mojej prowizorycznej teorii i sprawił, że wyszła z niej kwiecista i żenująco nieprzemyślana historia (zob.: DeLorean DMC12 w: Kapitalistyczne gafy, Glover, 1988). - Więc uważasz, że zwyczajnie zwariowałam - mruknęłam ponuro. - Tego nie powiedziałem - odparł tata ostro. - Z pewnością twoja teoryjka jest nieco wybujała. Może trochę naciągana. Ale, jak to powiedzieć... bardzo ciekawa. I naprawdę ekscytująca. Nie ma to jak tajne ugrupowania rewolucyjne, żeby krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach... - Wierzysz mi? Milczał przez chwilę, popatrzył w sufit i rozważał to pytanie tak, jak tylko on to potrafił. - Tak - powiedział w końcu po prostu. - Wierzę. - Naprawdę? - Oczywiście. Sama wiesz, że mam słabość do naciąganych i fantastycznych teorii. A nawet całkiem niedorzecznych. Spodziewam się, że jest kilka drobnych szczegółów, które należy trochę ociosać... - Ja nie zwariowałam. Uśmiechnął się. - No cóż, dla zwykłego, niewprawnego ucha możesz robić wrażenie trochę niezrównoważonej, ale dla van Meera to wręcz banalne. Skoczyłam na równe nogi i pobiegłam go uściskać. - Teraz się do mnie czulisz, tak? Rozumiem więc, że mi wybaczasz moje potajemne i nierozważne kontakty z tą zbłąkaną kobietą, którą od tej pory, zważywszy na jej wywrotowe powiązania, powinniśmy nazywać Czarnobrodą? Skinęłam głową. - Dzięki Bogu - odetchnął z ulgą. - Nie wiem, czy przeżyłbym jeszcze jeden nalot książek. Zwłaszcza że na półce zostały te dziesięciokilogramowe tomy Najsłynniejszych mów świata. Masz ochotę coś przegryźć? - Odgarnął mi włosy z czoła. - Strasznie schudłaś. - To pewnie o tym wszystkim Hannah chciała mi powiedzieć wtedy w nocy w lesie, pamiętasz? - Tak, ale zdradź mi, jak zamierzasz ogłosić światu swoje odkrycia? Czy wydamy książkę jako współautorzy? Powiedzmy, że zatytułujemy ją Teorie pomieszane, czyli konspiratorzy i anty-amerykańscy dysydenci są wśród nas albo: Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof, coś z awanturniczą nutką. Czy może napiszesz bestseller ze zmienionymi
nazwiskami i przysłowiowym „oparte na faktach”, wypisanym na okładce, aby sprzedać jak najwięcej egzemplarzy? Cały kraj wpadnie w panikę, że w amerykańskich szkołach uczą niezrównoważone rewolucjonistki, które zatruwają umysły ich najdroższych cymbałów. - Jeszcze nie wiem. - Więc ja mam pomysł: spisz wszystko w pamiętniku jako anegdotkę dla swoich wnuków, żeby ją sobie czytały po twojej śmierci. Znajdą go w antycznym kufrze pod łóżkiem, zasiądą wokół stołu i zaczną pomrukiwać z podziwem:' „Nie do wiary, że babcia to wszystko odkryła, i to kiedy miała zaledwie szesnaście lat”. Za sprawą tego dziennika, który pójdzie na licytację w Christie za co najmniej pięćset tysięcy dolarów historia małomiasteczkowego terroryzmu rozniesie się lotem błyskawicy na kształt realizmu magicznego. Rozejdzie się wieść, że Blue van Meer urodziła się ze świńskim ogonkiem, obłąkana
panna
Schneider
doprowadzona
do
fanatyzmu
przez
wielowiekową
nieodwzajemnioną Miłość w czasach zarazy, a twoi przyjaciele, Miltonowie i Greensi, okażą się rewolucjonistami, którzy wzniecili trzydzieści dwa zbrojne powstania i przegrali wszystkie co do jednego. A, i nie możemy zapomnieć o tacie. Mądry i doświadczony Generał w labiryncie w siedmiomiesięcznej podróży rzeką z Bogoty ku morzu. - Myślę, że pojedziemy na policję - oznajmiłam. Tata wybuchnął śmiechem. - Żartujesz sobie ze mnie. - Nie. Musimy jechać na policję, i to natychmiast. - Po co? - Po prostu musimy i już. - To nie jest rozsądne. - Właśnie, że jest. Pokręcił głową. - Nie zastanawiasz się nad tym, co mówisz. Powiedzmy, że to wszystko prawda. Będziesz potrzebowała dowodów: zeznań byłych członków, manifestów, informacji o przebiegu rekrutacji... niełatwo będzie je zdobyć, prawda? Zwłaszcza jeśli twoje domysły na temat niewykrywalnych metod wykonywania „egzekucji” są słuszne. Co więcej, skarbie, pamiętaj, że każdy, kto występuje z szeregu i pokazuje palcem, nieuchronnie naraża się na niebezpieczeństwo. Pomyślałaś o tym? Wysnuwanie takich teorii jest bardzo podniecające, ale jeśli są one choć w najmniejszym stopniu słuszne, przestaje to być beztroskie Koło fortuny. Nie pozwolę, żebyś ściągnęła na siebie niepożądaną uwagę, zakładając, naturalnie, że w twojej teorii tkwi ziarno prawdy, czego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Lecieć na
policję to czyn chwalebny dla przygłupów, dla durniów. Czemu właściwie miałoby to służyć? Żeby szeryf miał co opowiadać w przerwie na pączka? - Nie - odparłam. - Aby ocalić życie kilkorgu innym ludziom. - Wzruszające. I komuż to chcesz uratować życie? - Ludzie nie mogą ot, tak sobie chodzić po świecie i zabijać tylko dlatego, że nie podoba im się, co robią inni. To zwierzęce. Nawet jeśli nigdy się nie dowiemy prawdy, to i tak powinniśmy spróbować, choćby dla samej... - urwałam, ponieważ nie byłam właściwie pewna, dlaczego powinniśmy to zrobić - ... sprawiedliwości - dokończyłam słabo. Tata wybuchnął śmiechem. - Sprawiedliwość to dziwka, która nie da się wykiwać i pobiera daninę hańby nawet od najbiedniejszych. Austriacki eseista, Karl Kraus. - Wszystkie dobre rzeczy można wyrazić jednym słowem - odparowałam. - Wolność, sprawiedliwość, honor, obowiązek, miłosierdzie. I nadzieja. Winston Churchil. Premier. - Sprawiedliwości pragniesz, więc bądź pewien że jej otrzymasz więcej, niźli pragniesz . - Sprawiedliwość włada kapryśnym mieczem/i nielicznych szczęśliwców obdarza milosierdziem/Lecz jeśli ktoś nie chce walczyć w jej imieniu/Wydany zostaje na pastwę chaosu. Tata otworzył usta, ale po chwili je zamknął i zmarszczył brwi. - Mackay? - Gareth van Meer, Zdradzona rewolucja. „Miesięcznik Spraw Zagranicznych” rocznik szósty, numer dziewiętnasty. Tata odrzucił głowę do tyłu. - Ha! - zakrzyknął z szerokim uśmiechem. Zapomniałam o tym „Ha!”. Zwykle było ono zastrzeżone dla spotkań wydziałowych, kiedy ktoś z jego kolegów powiedział coś dowcipnego lub poruszającego i tata był trochę zmieszany, że to nie on na to wpadł. Wtedy właśnie pokrzykiwał owo „ha!”, które częściowo było wyrazem rozdrażnienia, a częściowo miało przyssać uwagę zgromadzenia z powrotem do jego osoby. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do spotkań wydziałowych (kiedy byłam lekko przeziębiona i nie chodziłam do szkoły, tata pozwalał mi siedzieć cichutko w kąciku, a ja nie śmiałam się poruszyć, przełknąć ślinę czy pociągnąć nosem i słuchałam tych zgromadzonych doktorów o kredowej cerze, rzedniejących włosach, debatujących dobitnymi
William Szekspir, Kupiec wenecki, tłum. Stanisław Baraoczak wydawnictwo Znak, Kraków 2004.
głosami Rycerzy Okrągłego Stołu) w jego oczach, kiedy na mnie popatrzył, drżały wielkie błyszczące łzy, gotowe w każdej chwili ześliznąć się nieśmiało po policzkach niczym skromne dziewczęta w kostiumach kąpielowych, co zsunąwszy z ramion ręczniki podsuwają się nieśmiało w stronę basenu. Wstał, położył mi dłoń na ramieniu i podszedł do drzwi. - A więc, niech się tak stanie, moja ty Bojowniczko o Sprawiedliwość. Siedziałam jeszcze przez dłuższą chwilę przed pustym fotelem, otoczona pobojowiskiem książek. Emanowała z nich duma i niezłomność. Aby je zniszczyć, nie wystarczy cisnąć nimi w marną ludzką istotę. Z wyjątkiem Zagadnień demokracji (Hudson, 1992), które wypluły z siebie plik kartek, pozostałe tomy, radośnie otwarte, prezentowały swoje zapisane stronice. Drobniutkie czarne słowa mądrości ciągnęły się w idealnym porządku, w nienagannych linijkach, nieporuszone, uważne jak uczniowie obojętni na zachowanie niesfornego kolegi. Common sense leżąc obok mnie, straszyła dumnie kartki. - Przestań się tam rozrzewniać, tylko chodź tutaj - zawołał tata z kuchni. - Musisz coś zjeść, jeśli chcesz wydać wojnę sflaczałym, brzuchatym radykałom. Podejrzewam, że radykałowie źle się starzeją, więc prawdopodobnie pokonasz ich bez trudu.
Raj utracony Pierwszy raz od śmierci Hannah przespałam całą noc. Tata nazywał to „snem drzew”, czego nie wolno, broń Boże, mylić ze „snem w hibernacji” ani „snem padniętego psa”. „Sen drzew” jest najczystszym i najbardziej regenerującym ze wszystkich snów. Była tylko ciemność, bez wizji i marzeń sennych. Skok w czasie. Nawet nie drgnęłam, kiedy zadzwonił budzik, nie poderwała mnie również Słownikowa Pobudka van Meerów, czyli wołanie taty z dołu: - Obudź się, skarbie! Twoje słowo na dzisiaj brzmi „pneumatofor”! Otworzyłam oczy. Dzwonił telefon. Zegarek stojący przy łóżku wskazywał dziesiątą trzydzieści sześć. Na dole włączyła się automatyczna sekretarka. - Panie van Meer, chciałam pana poinformować, że Blue nie przyszła dzisiaj do szkoły. Proszę, aby pan zadzwonił i podał powód jej nieobecności. To powiedziawszy, Eva Brewster szybko podyktowała numer do sekretariatu szkoły i rozłączyła się. Czekałam, aż w przedpokoju usłyszę kroki taty idącego do pokoju, żeby dowiedzieć się, kto to dzwonił, ale nie usłyszałam nic poza dzwonieniem sztućców w kuchni. Wstałam, poszłam do łazienki i ochlapałam twarz wodą. Spojrzałam w lustro. Moje oczy wydawały się nienaturalnie wielkie w wychudłej twarzy. Było mi zimno, więc ściągnęłam z łóżka kołdrę, owinęłam się nią i zeszłam na dół. - Tatusiu! Zadzwoniłeś do szkoły? Weszłam do kuchni. Była pusta. Dzwonienie, które słyszałam na górze, powodował wiatr wpadający przez otwarte okno i poruszający dzwonkiem ze sztućców zawieszonym nad zlewem. Zapaliłam światło w holu i zawołałam w stronę schodów do gabinetu: - Tatusiu! Kiedyś nie lubiłam zostawać sama w domu. Bez taty dom sprawiał wrażenie pustego jak puszka, jak porzucona muszla ślimaka, ślepa czaszka z obrazu Georgii O’Kee'fe. W miarę jak dorastałam, wypracowałam sobie różne techniki unikania prawdy o domu bez taty. Należały do nich: „Bardzo głośne oglądanie General Hospital (nikt by się nie domyślił, jak to podnosi na duchu), włączanie Ich nocy (Clark Gable bez podkoszulka potrafi przykuć uwagę w każdych okolicznościach). Do pokoju wlewało się przez okna jasne i jadowite światło późnego poranka. Otworzyłam lodówkę i ze zdziwieniem stwierdziłam, że tata zrobił sałatkę owocową.
Wzięłam winogrono. Była również lasagne, którą usiłował przykryć zbyt małym kawałkiem folii, dwa rogi i krawędź wystawały spod spodu jak szyja i gołe łydki spod zimowego płaszcza. (Nigdy nie potrafił wymierzyć odpowiedniej wielkości kawałka folii). Zjadłam jeszcze jedno winogrono i zadzwoniłam do niego na uczelnię. Telefon odebrała sekretarka wydziału politologii. - Dzień dobry. Mówi Blue, czy jest tata? - Hm, słucham? Zerknęłam na zegar. Zajęcia zaczynał dopiero o wpół do dwunastej. - Doktor van Meer. Czy mogę z nim rozmawiać? To pilne. - Garetha nie będzie dzisiaj w pracy - powiedziała. Pojechał na tę konferencję w Atlancie, prawda? - Nie rozumiem. - Zdawało mi się, że miał pojechać do Atlanty, żeby zastąpić tam kogoś, kto miał wypadek samochodowy... - Co takiego? - Dziś rano poprosił o zgodę na zastępstwo. Nie będzie go aż do... Odłożyłam telefon. - Tato! Rzuciłam kołdrę na podłogę w kuchni i popędziłam na dół do gabinetu. Zapaliłam górne światło i stanęłam w progu jak wryta. Biurko taty było puste. Otworzyłam szufladę - pusta. Otworzyłam drugą, nic. Zniknął laptop, papiery, kalendarz biurkowy, jak również pięć niebieskich i pięć czarnych piór, które tata trzymał zwykle w ceramicznym kubku koło zielonej lampy. Lampę dostał kiedyś od pewnego sympatycznego dziekana z Uniwersytetu Arkansas w Wilsonville. Ona zresztą również znikła. Opróżniona została mała podręczna półeczka obok biurka; zostało na niej tylko kilka tomów Kapitału (Marks, 1867). Pognałam z powrotem na górę, do holu, i otworzyłam drzwi frontowe. Błękitne volvo kombi stało zaparkowane tam gdzie zawsze, przed drzwiami garażu. Gapiłam się bezmyślnie na niebieską blachę, na rdzę na błotnikach. Odwróciłam się i pobiegłam do sypialni taty. Zasłony były odsłonięte, łóżko pościelone, ale pod telewizorem nie leżały jak zwykle odwrócone do góry nogami stare skórzane mokasyny, nie było ich także pod wyściełanym krzesłem w kącie pokoju. Podeszłam do szafy i otworzyłam drzwiczki. Wszystkie ubrania znikły. Tylko wieszaki drżały na drążku jak przestraszone ptaki w
klatce, kiedy ktoś podchodzi za blisko siatki. Wpadłam do łazienki, otworzyłam apteczkę. Pusta, podobnie jak półka nad wanną. Dotknęłam lepkiej ścianki wanny, starłam kilka pozostałych kropel. Spojrzałam na umywalkę, na ślad po paście Colgate, na kropelki zaschniętego kremu do golenia na lustrze. Widocznie postanowił, że znowu się przeprowadzamy, powiedziałam sobie. Pojechał na pocztę wypełnić dokumenty o zmianie adresu. I do sklepu po pudła do pakowania. Samochód nie zapalił, więc wezwał taksówkę. Wróciłam do kuchni i włączyłam automatyczną sekretarkę, ale nie było żadnej wiadomości poza tą od Evy Brewster. Rozejrzałam się po blacie, czy nie zostawił gdzieś jakiejś karteczki z informacją, ale nie. Zadzwoniłam jeszcze raz na wydział i rozmawiając z sekretarką Barbarą, udałam, że wiem wszystko o konferencji w Atlancie. Nazwałam ją wymyślonym skrótem OOPOWP, na przykład „Organizacja na rzecz Ochrony Praw Obywatelskich Wynikających z Pierwszej Poprawki” albo coś w tym rodzaju. Zapytałam, czy tata zostawił numer telefonu, pod którym można się z nim kontaktować. - Nie - odparła. - Kiedy was poinformował o wyjeździe? - Zostawił wiadomość o szóstej rano. Ale zaraz, dlaczego ty nie... Rozłączyłam się. Owinęłam się kołdrą, włączyłam telewizor. Patrzyłam na Cherry Jeffries w żółtym żakiecie o odcieniu znaków drogowych, z poduszkami na ramionach sterczącymi tak ostro, że można by nimi ścinać drzewa. Sprawdziłam godzinę na zegarze w kuchni, potem na zegarze w moim pokoju. Wyszłam na dwór, popatrzyłam na samochód. Usiadłam na siedzeniu kierowcy i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Samochód zapalił. Przejechałam rękami po kierownicy, po desce rozdzielczej, obejrzałam się na tylne siedzenie, jakbym spodziewała się znaleźć tam jakiś Trop: rewolwer, świecznik, sznur albo klucz francuski zostawiony nieopatrznie przez panią Peacock, pułkownika Mustarda albo profesora Pluma po tym, jak zabili tatę w bibliotece, oranżerii lub sali bilardowej. Przyjrzałam się dywanom perskim w holu, czy nie ma na nich odcisków butów. Sprawdziłam zlew i zmywarkę, ale wszystkie łyżki, widelce i noże były na swoich miejscach. Przyszli po niego. Członkowie Nachtlich przyszli w nocy po tatę, przyłożyli mu do twarzy lnianą chustkę (z wyhaftowanym w rogu czerwonym N), nasączoną środkiem usypiającym. Nie mógł się bronić, bo choć wysoki i nie ułomek, to jednak nie był wojownikiem, zawsze przedkładał
intelektualną debatę nad fizyczne napaści, odżegnywał się od sportów kontaktowych, uważał boks i zapasy za „lekko niedorzeczne”, a choć darzył niejakim szacunkiem takie sztuki jak karate, judo czy taekwondo, sam nie nauczył się nigdy nawet jednego ruchu. Naturalnie najpierw chcieli zabrać mnie, ale tata się nie zgodził. „Nie! Weźcie mnie zamiast niej! Weźcie mnie!”. Wówczas Pierwszy Zły - zawsze był Ten Zły, który gardził ludzkim życiem i terroryzował pozostałych - przyłożył mu pistolet do skroni i kazał zadzwonić na uniwersytet. „I lepiej, żeby to zabrzmiało naturalnie, bo na twoich oczach odstrzelę twojej córeczce mózg”. Kazali mu spakować rzeczy do dwóch wielkich worków żeglarskich od Louisa Vuittona, które dostał od Eleanor Miles, chrabąszcza majowego lat trzydzieści osiem, aby myślał o niej (i jej ostrych stalagmitowych zębach), ilekroć będzie się pakował. Bowiem ci „rewolucjoniści” w klasycznym, tradycyjnym znaczeniu nie byli barbarzyńcami jak południowoamerykańscy guerillas czy muzułmańscy ekstremiści, którzy dla czystej przyjemności lubili od czasu do czasu ściąć komuś głowę. Nie, Nocni Strażnicy wierzyli głęboko, że każdej ludzkiej istocie, nawet więzionej wbrew jej woli, czekającej na spełnienie określonych politycznych żądań, należy zapewnić pewne rzeczy osobiste, w tym sztruksowe spodnie, tweedową marynarkę, wełniane swetry, koszule garniturowe, przyrządy do golenia, szczoteczki do zębów, mydła, nici dentystyczne, miętowy złuszczający scrub do stóp, zegarek Timex, spinki do mankietów, karty kredytowe, notatki do wykładów, stare programy nauczania, notatki do W żelaznym uścisku. „Chcemy, żeby ci niczego nie brakowało”, powiedział Ten Zły.
***
Nie odezwał się przez cały dzień ani wieczorem. W ogóle nikt się nie odzywał, z wyjątkiem Arnolda Lowe Schmidta z „Nowej Gazety Seattle o Polityce Międzynarodowej”, który oświadczył automatycznej sekretarce, „że jest mu niezmiernie psykro, ze tata odzucił propozycję napisania dla ich gazety artykułu o Kubie i prosi, aby miał w pamięci ich czasopismo na wypadek, gdyby kiedyś potsebował renomowanego medium dla ogłosenia swoich idei”. Wyszłam na dwór i po ciemku okrążyłam dom jakieś dwadzieścia razy. Chwilę stałam i patrzyłam na staw rybny pozbawiony ryb. Potem wróciłam do środka, usiadłam na kanapie i gapiłam się na Cherry Jeffries, dziubiąc na wpół zjedzoną sałatkę owocową, którą
radykałowie pozwolili tacie przyrządzić, zanim go zabrali. - Moja córka musi jeść! - oświadczył kategorycznym tonem tata. - Dobra - zgodził się Zły. - Tylko pospiesz się z tym. - Pomóc ci w krojeniu kantalupy? - zapytał inny. Co chwila brałam do ręki słuchawkę, wpatrywałam się w nią i pytałam: „Czy powinnam zgłosić jego zaginięcie?”. Czekałam, aż mi odpowie: „Oczywiście, że powinnaś” albo: „Absolutnie nie”, albo: „Skup się i zapytaj jeszcze raz”... Mogłam zadzwonić do biura szeryfa okręgu Sluder, powiedzieć A. Boone'owi, że muszę rozmawiać z sierżant Harper. „Pamięta mnie pani? Rozmawiałyśmy o Hannah Schneider. No więc teraz zaginął mój tata. Tak, ciągle mi ktoś ginie”. W ciągu godziny zjawiłaby się przed drzwiami z tymi swoimi dyniowatymi włosami i cerą w kolorze rafinowanego cukru. Oczy by się jej zwęziły, kiedy patrzyłaby na pusty fotel taty. „Jakie były jego ostatnie słowa? Czy w twojej rodzinie zdarzały się przypadki chorób psychicznych? Czy masz jakąś rodzinę? Wujka? Babcię?”. Cztery godziny później miałabym założoną własną zieloną teczkę w szafie na kartoteki, stojącej koło jej biurka, #5510-VANM. W „Obserwatorze Stocktońskim” pojawiłby się artykuł: Miejscowa uczennica Aniołem Śmierci. Była świadkiem śmierci swojej nauczycielki, teraz straciła ojca. Odłożyłam słuchawkę. Jeszcze raz przeszukałam cały dom, tym razem nie pozwoliłam sobie na lamenty, na pomijanie czegokolwiek, nawet zasłony nad wanną ani szafki pod umywalką z patyczkami do uszu i wacikami, nawet rolki papieru toaletowego, w której przecież mógł po kryjomu napisać wykałaczką: Zabrali mnie, nie martw się. Przejrzałam każdą książkę, którą zeszłego wieczoru odkładaliśmy na półkę w bibliotece, bo przecież mógł znaleźć moment, żeby wsunąć między kartki skrawek papieru z napisanym: Obiecuję ci, że się z tego wygrzebię. Przewertowałam każdą pozycję, ale nic mi z tego nie przyszło, poza tym, że z Zagadnień demokracji (Hudson, 1992) wypadł kolejny plik kartek. Nie ustawałam w poszukiwaniach, dopóki zegarek na stoliku nocnym taty nie pokazał drugiej nad ranem. Zaprzeczanie jest jak Wersal - wyjątkowo trudne w utrzymaniu. Wymagało to tytanicznej determinacji, energii, hucpy, a żadnej z tych rzeczy nie miałam w nadmiarze, kiedy rozłożona jak rozgwiazda leżałam na biało-czarnych kafelkach w łazience taty. Musiałam w końcu włożyć koncepcję porwania między bajki o Świętym Mikołaju, Graalu i wszystkie inne wymysły ludzi do nieprzytomności znudzonych rzeczywistością, pragnących ze wszystkich sił uwierzyć w coś potężniejszego od nich samych. Choćby nie wiem jak wyrozumiali byli owi radykałowie porywacze, nie pozwoliliby tacie spakować wszystkich swoich osobistych rzeczy, łącznie z książeczkami czekowymi, kartami
kredytowymi i wyciągami z konta, nawet ulubionym cytatem wyhaftowanym przez chrabąszcza majowego Dorothei Driser, Zostań wierny sobie, który wisiał w kuchni obok telefonu, a teraz znikł. Musieliby też wychodzić ze skóry, kiedy tata pół godziny przebierał w książkach, które chciał ze sobą zabrać: dwutomowe wydanie Lolity (Nabokov, 1955), Adę (Nabokov, 1969), Raj utracony (Milton, 1667), którym nie chciał, żebym w niego rzucała, ciężkie tomiszcze Delovian: Retrospektywa (1998) z taty ulubioną pracą o nader stosownym tytule Tajemnica (zob. : str. 391, #61, 1992, płótno, olej). Brakowało również La Grimace (Anonim, 1824), Postępów Napoleona (Hill, 1908), Poza dobrem i złem (Nietzsche, 1909 13) oraz fotokopii Kolonii karnej (Kafka, 1919). Głowa mi pękała. Na ściągniętej twarzy czułam wypieki. Wytoczyłam się z łazienki na gąbczasty dywan w sypialni taty - jedyną rzecz w całym domu, której nie znosił („Mam wrażenie, jakbym chodził po żelowych piankach”) - i rozpłakałam się. Wkrótce jednak moje łzy, czy to znudzone, czy sfrustrowane, wyschły. Leżałam bezczynnie na łóżku i wpatrywałam się w blady, cichy sufit, który lojalnie milczał jak zaklęty. W końcu zasnęłam z wycieńczenia.
***
Przez kolejne trzy dni beztrosko trwoniłam godzinę za godziną, leżałam rozwalona na kanapie i oglądając Cherry Jeffries, wyobrażałam sobie ostatnie chwile taty w naszym domu, w naszym ukochanym Armor Street 24, scenie naszego ostatniego wspólnego roku przed moim „wyruszeniem na podbój świata”. Chodził z głową wypełnioną planami i wyliczeniami, rzucał szybkie ptasie spojrzenia na zegarek spieszący się pięć minut, po cichu krążył po ciemnych pokojach. Był podenerwowany, ale tylko ja potrafiłabym to wyczuć, bo widywałam go przed rozpoczęciem nowych wykładów na nowej uczelni (ledwo dostrzegalne drżenie palców wskazujących i kciuków). Drobne w kieszeni jego marynarki grzechotały jak jego skołatana dusza, kiedy kręcił się po kuchni, schodził do gabinetu. Zapalił tylko lampkę na swoim biurku i czerwoną w sypialni na nocnym stoliku, która napełniła pokój podrobowym, żołądkowo-xxxsercowym światłem. Dużo czasu zajęło mu układanie wszystkich swoich rzeczy. Na łóżku koszule garniturowe, czerwone na wierzchu, pod nimi niebieskie, potem w niebieskie wzorki, niebiesko-biale paski i białe, każda złożona jak śpiące ptaki ze skrzydłami podwiniętymi pod
spód, sześć kompletów srebrnych i złotych spinek do mankietów w pilśniowym etui od Tiffany'ego niczym woreczek z drogocennym nasionami. Obok zapędzone w stado leżały skarpetki - czarne, białe, długie, krótkie, bawełniane, wełniane. Na sobie miał brązowe mokasyny (mógł w nich bardzo szybko chodzić), żółto-xxxbrązową tweedową marynarkę (leżącą na nim wiernie jak stare psisko) i wysłużone spodnie khaki, tak wygodne, że „nawet najbardziej nieznośne zadania stawały się w nich całkiem łatwe”. (Nosił je, przedzierając się przez „grząskie tezy prac okresowych, cuchnące grzęzawiska pseudonaukowej argumentacji” swoich studentów. Pomagały mu nawet nie czuć wyrzutów sumienia, kiedy stawiał trzy z minusem obok nazwiska ucznia, po czym niezmordowanie przechodził do następnej pracy). Kiedy już w końcu był gotowy, żeby zapakować worki i pudła do samochodu - nie miałam pojęcia, co to było za auto; wyobrażałam sobie zwykłą żółtą taksówkę prowadzoną przez jakiegoś jeżozwierza z gęsią skórką na dłoniach, bębniącego w kierownicę w rytm Poranka z muzyką country, myślącego o kobiecie, którą zostawił w domu, Alvie albo Dottie, gorącej jak świeże bułeczki. Kiedy się upewnił, że o niczym nie zapomniał, kiedy już wszystko, co miało zniknąć, znikło, wszedł do mojego pokoju. Nie zapalił światła, nawet na mnie nie popatrzył. Otworzył mój plecak, wyjął kartki z notatkami i wynikami moich poszukiwań, przeczytał je, po czym włożył z powrotem, a plecak powiesił na oparciu fotela. To był błąd, że go tam powiesił. Ja bym tego na pewno nie zrobiła; położyłabym go tam, gdzie zawsze - na podłodze w nogach łóżka. Ale tatę gonił czas, poza tym nie musiał się już przejmować takimi drobiazgami. One nie miały teraz znaczenia. Prawdopodobnie śmiał się z ironii losu. W najmniej odpowiednich momentach tata pozwalał sobie na ten luksus, aby pośmiać się z ironii losu. Ale może to był akurat ten jeden moment, kiedy nie mógł sobie na to pozwolić, ponieważ gdyby zaczął, wstąpiłby na drogę bez pobocza i zjazdów, drogę Uczucia, która szybko doprowadziłaby go do Kwilenia, a po chwili do Wycia na Całego, on zaś nie miał czasu na takie objazdy. Musiał wyjść z domu. Popatrzył na moją śpiącą twarz, zapamiętywał ją, jakby uczył się na pamięć fragmentu wyjątkowej książki, na którą natrafił i chciał sobie wryć w pamięć jej najistotniejszą myśl, aby kiedyś móc ją wykorzystać podczas dyskusji z dziekanem. A może - lubię sobie myśleć, że tak właśnie było - patrząc na mnie, poczuł się pobity. Żadna książka nie mówi, jak patrzeć na własne dziecko, które trzeba opuścić na zawsze i nigdy więcej nie zobaczyć (chyba, że potajemnie, trzydzieści lub czterdzieści lat później, a i to z daleka, przez lornetkę, teleobiektyw lub zdjęcie satelitarne za osiemdziesiąt dziewięć dolarów i dziewięćdziesiąt dziewięć centów). Prawdopodobnie człowiek próbuje ocenić
dokładny kąt nachylenia nosa, liczy piegi, również te, których nigdy wcześniej nie zauważył, dodaje drobniutkie bruzdki na powiekach, na czole, obserwuje oddech, spokojny uśmiech, a wobec braku takowego stara się nie zwracać uwagi na otwarte, świszczące usta, wszystko po to, aby uczynić wspomnienie przyjemniejszym. Prawdopodobnie trochę go ponosi wprowadza do obrazu światło księżyca, aby osrebrzyć twarz, pokryć ciemne półkola wokół oczu, dobiera podkład dźwiękowy: miłe bzyczenie owadów albo jeszcze lepiej, cudowny świergot nocnego ptaka, który złagodzi zimną, piwniczną ciszę w pokoju. Zamknął oczy i upewnił się, że zna już wszystko na pamięć (czterdzieści stopni, szesnaście, trzy, jedna, morze oddechu, spokojny uśmiech, posrebrzone oczy, pełen uniesienia słowik). Podciągnął mi kołdrę pod brodę, pocałował w czoło. - Nic ci nie będzie, skarbie. Naprawdę. Wyśliznął się z pokoju, zszedł na dół i wsiadł do taksówki. - Pan Ray? - spytał kierowca. - Doktor Ray - odrzekł tata. I tak po prostu - odjechał.
Tajemniczy ogród Dni przemykały jak nijakie uczennice - nie zauważałam ich pojedynczych twarzy, tylko mundurek: dzień, noc, dzień, noc. Nie miałam cierpliwości do pryszniców i zdrowych posiłków. Dużo leżałam na podłodze. Wiem, że to dziecinne, ale uwierzcie mi, że jeśli człowiek ma okazję leżeć na podłodze i nie być przez nikogo widzianym, to na pewno będzie to robił. Odkryłam też ulotną przyjemność, jaką daje nadgryzanie czekoladki i wyrzucanie drugiej połówki za sofę w bibliotece. Czytałam, czytałam i czytałam, aż oczy zaczynały mnie piec, a słowa pływały mi przed oczami niczym kluski w zupie. Zerwałam ze szkołą jak z chłopakiem o lepkich dłoniach i nieświeżym oddechu. Zamiast tego zaczęłam flirtować z Don Kichotem (Cervantes, 1605). Pomyślałby ktoś, że z miejsca pobiegnę do Videomekki i nawypożyczam sobie pornosów, a przynajmniej Dziką Orchideę z Mickeyem Rourke. Niestety, nie. Ale za to wyciągnęłam od lat ukrywaną przed tatą Nie mów nic, kochana (Esther, 1992). Rozmyślałam o śmierci. Nie o samobójstwie, nie, nie, nic z tych teatralności, raczej przypomniałam sobie o jej istnieniu, jakbym ją lekceważyła przez lata, a teraz, ponieważ nie miałam nikogo innego, z konieczności zaczęłam z nią wymieniać grzecznościowe uwagi. Wyobrażałam sobie Evitę, Havermeyera, Moatsa, Cip i Ciap, jak tworzą nocną ekipę poszukiwawczą i dzierżąc w dłoniach pochodnie, latarnie, widły i maczugi (jak bigoteryjni mieszkańcy małych miasteczek, kiedy polowali na potwora), znajdują moje zwłoki przerzucone przez blat kuchenny: ręce zwisają bezwładnie wzdłuż boków, głowa twarzą ukryta w Wiśniowym sadzie (Czechow, 1903). Próbowałam nawet się pozbierać, wziąć się w garść, tak jak Molly Brown w łodzi ratunkowej w Titanicu, albo chociaż znaleźć sobie pożyteczne hobby jak Ptasznik z Alcatraz, ale mi się nie udało. Myślałam - Przyszłość. Widziałam - Czarną dziurę. Byłam rozwałkowana. Nie miałam przyjaciół, prawa jazdy ani instynktu przetrwania dla nazwiska. Nie miałam nawet konta oszczędnościowego, jakie zakładają dzieciom zapobiegliwi rodzice, aby nauczyły się Pieniędzy. Poza tym byłam niepełnoletnia, do pełnoletności brakowało mi jeszcze całego roku. (Obchodziłam urodziny osiemnastego czerwca). Nie miałam ochoty wylądować u jakiejś rodziny zastępczej, w Zamku w Chmurach, pod okiem pary emerytów imieniem Bill i Bertha, władających Biblią jak pistoletem i każących nazywać się „mamcią” i
„tatkiem”, a do tego czerwieniejących z radości za każdym razem, kiedy wepchną we mnie indyka przyrządzonego według najnowszego przepisu ze wszystkimi stosownymi dodatkami (herbatnikami, sałatką z pokrzywy i tortem beżowym). Tydzień po odejściu taty rozdzwonił się telefon. Nie odbierałam, ale stałam przy automatycznej sekretarce z sercem walącym w piersi na myśl, że to może on. - Garecie, mamy tu przez ciebie niezłe zamieszanie - powiedział profesor Mike Delvin. - Co się z tobą dzieje? - Gdzieś ty się podział? - pytał doktor Elijah Masters, przewodniczący rady wydziału filologii angielskiej i przewodniczący komisji rekrutacyjnej Harvardu. - Mówią tu u nas, że nie wrócisz. Byłbym srodze rozczarowany, gdyby to była prawda. Jak pamiętasz, nie dokończyliśmy partyjki szachów, a ja mam przytłaczającą przewagę. Nawet nie chcę myśleć, że zniknąłeś tylko po to, żeby nie usłyszeć mojego „szach i mat”. - Doktorze van Meer, musi pan jak najszybciej zadzwonić do szkoły. Pańska córka nie zjawiła się w szkole przez cały tydzień. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że jeśli nie zacznie nadrabiać materiału, to jej promocja zostanie... - Panie doktorze, mówi Jenny Murdoch, która siedzi w pierwszym rzędzie na pańskim seminarium z Wzorców demokracji i struktur społecznych. Chciałam zapytać, czy Solomon będzie oceniał nasze prace semestralne, bo on... no, tego, podaje nam zupełnie inne kryteria. Mówi, że ma być tylko siedem do dziesięciu stron, a pan pisał w programie dwadzieścia, dwadzieścia pięć, więc wszyscy jesteśmy trochę głupi. Nie wiemy, co mamy robić. Przydałoby się, żeby ktoś nam to wszystko wyjaśnił. Napisałam również do pana e-xxxmail. - Garecie, proszę, zadzwoń do mnie jak najszybciej, wszystko jedno, do domu albo na wydział - powiedział dziekan Kushner. Podczas ostatniej rozmowy z sekretarką taty, Barbarą, powiedziałam, że błędnie zapisałam numer na uczelnię, gdzie odbywa się konferencja taty, i poprosiłam, aby dała mi znać, jeśli będzie miała od niego jakieś wiadomości. Nie zadzwoniła, więc ja zadzwoniłam do niej. - Nadal nic nie wiemy - odparła. - Dziekan Kushner jest bliski zawału. Solomon Freeman przejmie egzaminy w jego grupach. GDZIE ON SIĘ PODZIAŁ? - Musiał polecieć do Europy - odrzekłam. - Jego mama miała atak serca. - Och, tak mi przykro - powiedziała Barbara. - Wyjdzie z tego? - Nie. - Ojej. To takie smutne. Ale czemu w takim razie...? Odłożyłam słuchawkę.
Zastanawiałam się, czy moje otępienie, moja spokojna bierność nie zwiastuje czasem nadchodzącego obłędu. Jeszcze tydzień temu uważałam obłęd za mocno naciąganą koncepcję, teraz przypomniała mi się pewna kobieta, którą spotykaliśmy z tatą kilkakrotnie na ulicy. Mamrotała do siebie, pokrzykiwała i wydawała odgłosy przypominające kichnięcia. Zastanawiałam się, jak do tego doszło, czy pogrążała się stopniowo, niczym młoda dama schodząca po wielkich schodach na swój pierwszy bal, czy też jakiś nagły niewypał w mózgu spadł na nią błyskawicznie jak atakujący wąż. Skórę na całym ciele miała czerwoną jak dłonie wytrawione pomyjami, podeszwy stóp czarne, jak gdyby moczyła je starannie w smole. Kiedy ją mijaliśmy, wstrzymywałam oddech i ściskałam tatę za rękę, a on odwzajemniał uścisk. To było nasze milczące porozumienie, że nigdy nie pozwoli, żebym włóczyła się po ulicach z włosami jak ptasie gniazdo, w ubraniu szarym od brudu i moczu. Teraz mogłam bez trudu włóczyć się po ulicach z włosami jak ptasie gniazdo, w ubraniu szarym od brudu i moczu. „Nie opowiadaj głupstw” i „Przecież to absurdalne” stało się faktem. Mogłam kupczyć ciałem za kilka zmarzniętych bajgli. Najwyraźniej bardzo się myliłam w sprawie szaleństwa. Ono może się przytrafić każdemu.
***
Wielbicielom Męczeństwa i śmierci Jean-Paula Marata muszę przekazać złe wieści: okres trwałości depresyjnego otępienia u każdego, skądinąd zdrowego indywiduum wynosi dziesięć, jedenaście, góra dwanaście dni. Po tym czasie umysł, chcąc nie chcąc, zauważa, że stan ten jest równie użyteczny, co jednonogi facet, żeby skopać komuś tyłek, że jeśli nie przestanie dyndać jak złamany kurek na kościele, jeśli nie wyrówna pod sufitem, to po prostu przepadnie (zob. : „Poszedł po rozum i do dziś nie wrócił”, w: Nasze ulubione frazeologizmy, Lewis, 200l). Nie oszalałam, tylko wpadłam w szał (zob.: Peter Finch, Sieć). To nie Abuś Lincoln tylko Gniew jest Wielkim Wyzwolicielem. Nie minęło wiele czasu, a zamiast snuć się po domu przy Armor Street 24 bezwładna i zagubiona, śmigałam z jednego pokoju do drugiego, wyrzucałam z kątów koszule, hafciki chrabąszczy majowych, książki z biblioteki i kartonowe pudła do przeprowadzek z napisami TYM BOKIEM DO GÓRY. Szukałam jakiegoś śladu, choćby najdrobniejszego, który doprowadziłby mnie do prawdy, dokąd tata odszedł i dlaczego. Nie spodziewałam się odkryć kamienia z Rosetty - dwudziestostronicowego wyznania wetkniętego z rozmysłem w moją poduszkę, pod materac czy do lodówki: Skarbie,
a więc teraz znasz już prawdę. Przepraszam cię, chmurko. Pozwól, że wszystko ci wyjaśnię od początku. Zaczęło się w Missisipi... To było mało prawdopodobne. Jak nam w szkole podstawowej wyjaśniła ta sekutnica o kształtach pingwina, pani McGillicrest: „W prawdziwym życiu Deus ex machina się nie zdarza, więc lepiej zorganizujcie sobie lepszą pomoc”. Szok spowodowany odejściem taty (słowo „szok” nie oddaje tego najlepiej, to był wstrząs, osłupienie, eksplozja - wstrząsłuplozja), faktem, że mnie tak beztrosko omamił, wykiwał, oszwabił (to też zbyt mdłe określenia - omawykiszwabił), mnie, własną córkę, dziewczynę, według słów doktora Luke'a Ordinote'a „zdumiewająco bystrą i przenikliwą”, według słów Hannah Schneider „taką bystrą, że nic nie ujdzie jej uwagi”, był tak nieprawdopodobny, bolesny, niemożliwy (nieprawdoboleżliwy), że w końcu zaczęłam w nim widzieć szaleńca, geniusza i oszusta, szulera Najbardziej Podstępnego Krętacza, Jaki Chodził po Ziemi. „Tata jest dla tajemnic tym, czym Beethoven dla symfonii” mamrotałam do siebie pod nosem. (Było to pierwsze z serii radykalnych stwierdzeń, które wysnułam w tym pierwszym tygodniu po jego odejściu. Kiedy człowiek zostanie omawykiszwabiony, jego umysł się zawiesza, a po zresetowaniu powraca do przedziwnych pierwotnych formatów. Jeden z nich przypominał halucynogenne „aluzje literackie”, które tata wymyślił w czasie naszych podróży przez kraj). Ale tata nie był Beethovenem ani nawet Brahmsem. Niestety. Ponieważ ja, zamiast zostać z listą niepojętych Pytań, które można sobie wypełniać wedle woli bez obawy o to, że się nie zda egzaminu, zostałam z kilkoma bardzo niepokojącymi Odpowiedziami, co było nieskończenie gorsze. Moje polowanie w domu nie zaowocowało żadnymi godnymi uwagi dowodami. Znalazłam tylko kilka artykułów o niepokojach społecznych w zachodniej Afryce oraz Petera Cowera W Angoli (1980). Obie rzeczy spadły w szczelinę między taty łóżkiem a stolikiem nocnym (kompletnie jałowe w dowody). Znalazłam też trzy tysiące dolarów w gotówce, zrolowane i wrzucone do kubka z napisem ZŁOTE MYŚLI, który tata dostał od chrabąszcza majowego, Penelopy Slate. (Celowo zostawił dla mnie pieniądze właśnie tam, ponieważ zwykle w tym kubku, który stał na lodówce, trzymaliśmy drobniaki). Jedenaście dni po jego odejściu wyszłam do skrzynki po pocztę: książeczkę z kuponami, dwa katalogi z ubraniami, wniosek o kartę kredytową na nazwisko Meery von Gare z zerowym oprocentowaniem, oraz grubą szarą kopertę zaadresowaną do panny Blue van Meer dostojnym charakterem pisma, w którym grały fanfary i pędził dyliżans zaprzężony w szlachetne wierzchowce.
Niecierpliwie rozerwałam kopertę i wyjęłam ze środka gruby plik papierów. Nie była to jednak mapa sieci przestępczej handlarzy żywym towarem w Ameryce Południowej z instrukcją sposobów uwolnienia niewolników, ani też taty jednostronna Deklaracja Niepodległości (Ilekroć wskutek biegu wypadków koniecznym się staje dla jakiegoś ojca, by zerwał więzy rodzicielskie łączące go córką... ). Do pliku dokumentów widniała przypięta krótka notka napisana na papierze z monogramem.
Prosiłaś o nie. Mam nadzieję, że ci pomogą.
Pod spodem Ada Harvey złożyła swój pętlasty podpis z zawiłym gryzmołem inicjałów. Mimo że odłożyłam słuchawkę w środku rozmowy, że bez słowa przeprosin przerwałam jej w pół zdania jak szef kuchni w restauracji z sushi odrąbujący łeb węgorzowi, tak, jak prosiłam, Ada przysłała mi materiały zebrane przez jej ojca do Nocnych konspiracji. Rozpłakałam się, biegnąc z powrotem do domu z papierami w garści. Dziwne, skondensowane łzy ni stąd, ni zowąd same popłynęły mi po twarzy. Usiadłam przy kuchennym stole i zaczęłam przeglądać materiały. Pismo Smoke'a Harveya było dalekim kuzynem charakteru taty: drobniutkie literki rozdęte przez surowe północno-wschodnie pociągnięcia. NOCNE KONSPIRACJE napisał wersalikami w prawym górnym rogu każdej strony. Na kilku pierwszych kartkach streścił historię Nocnej Straży, wymieniał dużo nazwisk, omawiał metodologię walki (zastanawiałam się, skąd czerpał te informacje, bo nie powoływał się ani na artykuł taty, ani na książkę Littletona). Następne trzydzieści stron poświęcił Graceyowi; większość z trudem dawała się odczytać (kserokopiarka, na której Ada odbiła tekst, drukowała bieżnik opony przez cały środek kartki): „Z pochodzenia Grek, a nie Turek”, „Urodzony 12 lutego 1944 roku w Atenach; matka Greczynka, ojciec Amerykanin”; „nieznane powody inklinacji do radykalnych poglądów”. Dalej znajdowały się odbitki artykułów z Wirginii Zachodniej i Teksasu, opisujące dwa wiadome zamachy terrorystyczne: „Śmierć senatora. Podejrzani hipisowscy pacyfiści” i „Cztery osoby zginęły w wybuchu Oxico. Policja poszukuje członków Nocnej Straży”, artykuł z magazynu „Life” z grudnia 1978 roku Koniec aktywistów o rozpadzie Weather Underground, Studentów na rzecz Demokratycznego Społeczeństwa oraz innych dysydenckich organizacji politycznych, mały artykulik z kalifornijskiej gazety Radykał widziany w drogerii oraz „Biuletyn codzienny” policji w Houston „Tylko do użytku
policji” z 15 listopada 1987 roku, a w nim list gończy POSZUKIWANI PRZEZ LOKALNE I FEDERALNE WŁADZE, nakazy aresztowania z Biura Szeryfa Okręgu Harris, Bell 4326329... Serce mi stanęło. Znad podpisu Gracey George, LR. 329573, mężczyzna, biały, lat 43, 100 kg, mocna budowa; tatuaże na prawej piersi, kuleje; federalny nakaz aresztowania #78-3298. Poszukiwani są niebezpieczni i mogą być uzbrojeni patrzył na mnie... Baba au Rhum (il. 35. 0).
IL. 35. 0
Wprawdzie na zdjęciu policyjnym Servo miał gęstą wełnistą brodę i wąsy, które robiły co mogły, aby zatrzeć rysy owalnej twarzy, fotografia zaś, a ściślej kadr z kamery wideo, była czarno-xxx-biała i rozmazana, ale te gorejące oczy, usta pozbawione warg, przypominające otwór w pustym pudełku po chusteczkach, nawet sposób, w jaki jego malutka główka sterczała na groźnych barkach - nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości. „Zawsze utykał - powiedział w Paryżu tata - nawet kiedy studiowaliśmy jeszcze na Harvardzie”. Zachłannie złapałam kartkę, na której znajdował się również portret pamięciowy Catherine Baker, ten, którego kopię widziałam w Internecie. {Władze federalne oraz Biuro Szeryfa Okręgu Harris proszą o wszelkie informacje, mogące przyczynić się do postawienia wyżej wymienionych osób przed sądem... - przeczytałam na następnej stronie). Pobiegłam na górę do swojego pokoju, pootwierałam szuflady biurka i zaczęłam przekopywać się przez stare prace domowe, notatki, klasówki, aż znalazłam kartę pokładową z lotu Air France, papeterię z Ritza i wreszcie skrawek papieru milimetrowego, na którym tata zanotował mi
numery Serva domowy i komórkowy - tego dnia, kiedy zostawili mnie samą i pojechali na Sorbonę. Po kilku nieudanych próbach - zamieszaniu z zerami i numerami kierunkowymi, udało mi się w końcu poprawnie wybrać cyfry telefonu komórkowego. W odpowiedzi usłyszałam syki i trzaski informujące, że numer jest nieaktualny. Kiedy zadzwoniłam do domu, po licznych Como? i Que? uprzejma Hiszpanka poinformowała mnie, że pod rzeczonym adresem mieści się apartament do wynajęcia, należący do agencji Go Chateaux Inc. , a nie prywatne
mieszkanie.
Odesłała
mnie
na
stronę
internetową
(zob.:
„ILE-297”,
www.gochateaux.com). Zadzwoniłam pod numer rezerwacji. Mężczyzna, który odebrał telefon, oświadczył krótko, że powyższy apartament nie był prywatnym mieszkaniem od czasu powstania firmy, czyli 1981 roku. Usiłowałam wycisnąć z niego, co się da, na temat osoby, która wynajmowała go między dwudziestym szóstym a trzydziestym grudnia, ale usłyszałam, że Go Chateaux Inc. nie udziela żadnych informacji na temat swoich klientów. - Czy mogę jeszcze w czymś pani pomóc? - To sprawa życia i śmierci. Zabito kilkoro ludzi. - Czy odpowiedziałem na wszystkie pani pytania? - Nie. - Dziękuję, że zadzwoniła pani do Go Chateaux. Odłożyłam słuchawkę i przez jakiś czas siedziałam bezczynnie na łóżku, oszołomiona anemiczną reakcją popołudnia. Przecież niebo powinno się otworzyć, a przynajmniej dym unieść z przypalonych czubków drzew, a tu nic, dzień niczym zblazowany nastolatek, jak znudzona dziewka w spelunce, przykurzony blichtr. Moje odkrycie nikogo i niczego nie obchodziło, nie miało nic wspólnego z sypialnią, plamami światła jak pijane lalki w bezkształtnych złocistych sukienkach garbiące się przy kaloryferze i półce z książkami, cieniami szyb rozciągniętymi na podłodze jak bezmyślni plażowicze. Przypomniała mi się scena, kiedy podnosiłam laskę Serva, która spadła z lady boulangerie, uderzyła kobietę stojąca za nim, w czarny but, aż jęknęła przestraszona i zaczerwieniła się, a rączka laski - w kształcie orlej główki - była gorąca i lepka od tłustej dłoni Serva. Kiedy odłożyłam laskę na miejsce obok jego łokcia, rzucił przez ramię pospiesznie, jakby sypał sól: - Mmmm, merci beaucoup. Powinienem ją chyba trzymać na smyczy. Zapewne nie miało sensu robić sobie wyrzutów, że wcześniej nie pozszywałam do kupy tych pasujących do siebie skrawków życia (ilu znałam ludzi z uszkodzonym biodrem? Żałosna odpowiedź brzmiała: żadnego poza Servem) i naturalnie (chociaż z oporami) pomyślałam też o czymś, co powiedział kiedyś tata: „»Zaskoczenie« rzadko jest obcym
człowiekiem, najczęściej to anonimowy pacjent, który przez cały czas siedział w poczekalni naprzeciwko ciebie ukryty za gazetą, zza której widać było tylko pomarańczowe skarpetki, złoty zegarek kieszonkowy i wystrzępione spodnie”. Ale jeśli Servo był George'em Graceyem, to kim był tata? „Servo jest dla Graceya tym, kim tata dla...?”. Nagle prawda wypełzła z ukrycia z podniesionymi rękami i rzuciła się na ziemię, błagając o wybaczenie i modląc się, żebym jej żywcem nie obdarła ze skóry. Popędziłam do swojego biurka, złapałam „Notatki do sprawy” i zaczęłam przeczesywać kartki w poszukiwaniu pseudonimów, które wypisywałam na chybił trafił. Znalazłam je skulone ze strachu na samym dole czwartej strony: Nero, Oko Byka, Mohave, Sokrates i Franklin. Teraz to było aż absurdalnie oczywiste. Tata był Sokratesem, znanym również jako Myśliciel, według www.looseyourrevolutioncherry.net. Naturalnie, że Sokratesem, kim innym mógłby być tata? Marks, Hume, Kartezjusz, Sartre, Emerson - żaden z tych pseudonimów nie oddawałby mu pełnej sprawiedliwości („przestarzałe, rozmazane pismaki”), nie dopuściłby też, aby go zaszufladkowano pod imieniem Platona („mocno przereklamowany jako logik”). Zastanawiałam się, czy to ktoś z Nocnych Strażników wymyślił mu przezwisko. Nie, najprawdopodobniej tata osobiście, niby od niechcenia, zasugerował je Servowi na boku, przed zgromadzeniem członków ugrupowania. Towarzyskie subtelności, swobodne improwizacje nigdy nie należały do jego mocnych stron. W Świecie Według Garetha tata przyjmował pozę obojętności niczym światowiec zmuszony do jedzenia lunchu w koszulce piłkarskiej. Mój wzrok zataczał się na stronie gęsto zapisanej moim własnym pismem: W styczniu 1974 nastąpiła radykalna zmiana w taktyce, ugrupowanie zmieniło jawną działalność na całkowicie zakonspirowaną. W 1974 roku tata rozpoczął studia na wydziale zarządzania na Harvardzie. W marcu 1974 roku policja o mały włos nie zrobiła nałotu na jedno z ich zgromadzeń w opuszczonym magazynie w Braintree w stanie Massachusetts. Braintree leży nie więcej niż pół godziny drogi od Cambridge, a więc Nocni Strażnicy spotkali się pół godziny drogi od uczelni taty, to dość osobliwy zbieg okoliczności w czasie i przestrzeni. Przyjęcie taty w szeregi Nocnej Straży zaowocowało owym znamiennym przesunięciem w ich strategii. Randka w ciemno, czyli zalety cichej wojny domowej oraz Rewolta w epoce informatycznej - tak brzmiały dwa najbardziej znane eseje taty z „Federal Forum” (do tej pory co jakiś czas dostawał listy od wielbicieli). Był to również motyw przewodni jego bardzo wysoko ocenionej pracy doktorskiej w 1978 roku, Przekleństwo Bojownika o Wolność: błędne założenia guerrilli i rewolucji Trzeciego Świata. (Dlatego też
nazywał Lou Swanna „pismakiem”). Potem następuje słynny Moment Zwrotny w życiu taty, o którym uwielbiał opowiadać w burbońskim nastroju (z takim rozmiłowaniem, jakby mówił o prześlicznej kobiecie w pociągu, którą widział na dworcu kolejowym, która miała jedwabiste włosy i przyciskała twarz do szyby tak, że w miejscu ust widział zaparowaną chmurkę), kiedy w Berlinie Benno Ohnesorg nadepnął mu na sznurowadło i chwilę później został zastrzelony przez policję. Wtedy tata zrozumiał, że „człowiek, który wstaje, aby zaprotestować, każdy samotny człowiek, który mówi »nie«, zostanie ukrzyżowany”. „To była moja, że tak powiem, bolszewicka chwila - zwierzał się. - Moment, kiedy postanowiłem ruszyć szturmem na Pałac Zimowy”. Sporządzając mapę swego życia, jakimś sposobem udało mi się pominąć cały kontynent (zob.: Antarktyda - najzimniejsze miejsce na Ziemi, Turg, 1987). „Zawsze zadowolony, kiedy możesz się ukryć za katedrą, co?”, podsłuchałam, jak Servo krzyczał do taty. Servo był „nastolatkiem z burzą hormonów”, tata teoretykiem. (Szczerze mówiąc, Servo utrafił w sedno, tata nie znosił brudzić sobie rąk środkiem czyszczącym do zmywarki, a co dopiero mówić o ludzkiej krwi). Servo bez wątpienia sowicie go wynagradzał za jego teoretyczne wysiłki. Mimo że przez całe lata tata narzekał na ubóstwo, w decydującym momencie stać go było na to, aby żyć jak Kubła Kann, wynająć okazały dom jak ten przy Armor Street 24, zamieszkać w Ritzu, kupić zabytkowe biurko za siedemnaście tysięcy dolarów i przewieźć ten ważący prawie sto kilogramów mebel na drugi koniec kraju, a potem jeszcze na ten temat skłamać. Nawet jego ulubiony bourbon, George T. Stagg, Stuart Mili w Biblii napitków (wydanie z 2003 roku) uznaje za „Bentleya wszystkich bourbonów”. Czy kłótnia w Paryżu, na którą przypadkiem trafiłam, wracając z samotnej wycieczki, dotyczyła Hannah Schneider, czy coraz poważniejszego zagrożenia ze strony Ady Harvey? Zwyczajne histeryzowanie, problem, Simone de Beauvoir - strzępy tamtej rozmowy tkwiły w niedostępnych pokładach mojej pamięci uparte jak muł i nie chciały wyjść na światło dzienne. Musiałam je wabić, namawiać, ugłaskiwać, aż wreszcie, zanim poukładałam jakoś w kolejności te odpryski zdań i przyjrzałam im się z bliska, byłam tak samo zdezorientowana jak na początku. Czułam się, jakby ktoś wydrążył mi mózg łyżeczką do herbaty.
***
Po pierwszym przekłuciu moje życie - upchane podróżami, sonetopejami, burbońskimi nastrojami, szacownymi cytatami ludzi, którzy nie żyli - schodziło płatami z
zadziwiającą łatwością. Szczerze mówiąc, sama się sobie dziwiłam, z jakim niewzruszonym, stoickim spokojem to wszystko przyjmuję. Jeśli Vivien Leigh cierpiała na halucynacje i histerię, które wymagały leczenia wstrząsami, okładów z lodu i diety z surowych jajek, a wszystko tylko z powodu pracy na planie Ścieżki słoni (filmu, o którym nikt nie słyszał z wyjątkiem spadkobierców Petera Fincha), to przecież byłoby zrozumiałe, kto wie, może nawet nieuniknione, gdybym ja również zaczęła wykazywać pewne objawy demencji na skutek nagłego odkrycia, że całe moje życie było trompe l'oeil, kaczką dziennikarską, syreną z Fidżi, pamiętnikiem Hitlera, Milli Vanilli (zob. : „Panna O’Hara” w: Zmysłowe damy ekranu i ich demony, Lee, 1973). Po mojej sokratejskiej rewelacji kolejne odkrycia nie zaparły mi już tchu w piersiach. (Człowiek może zostać omawykiszwabiony tylko raz w życiu, potem wyczerpuje się limit omawykiszwabieństw jak środki na karcie kredytowej). Okazało się, że w ciągu dziesięciu lat naszych podróży po kraju tata troszczył się nie tyle o moje wykształcenie, co o ożywioną i skrupulatną rekrutację do Nocnej Straży. Pełnił funkcję ich wszechpotężnego kierownika działu personalnego, jego urzekający syreni głos prawdopodobnie przyczynił się do owych „natchnionych metod rekrutacji”, opisanych przez Guillaumego na www. hautain. fr. To było jedyne logiczne wyjaśnienie. Wykładowcy, którzy w ciągu tych wielu lat przychodzili do nas na kolację lub spotykali się z tatą w restauracji, cisi młodzieńcy z takim natężeniem wsłuchujący się w każde jego słowo, kiedy wygłaszał swoje Kazanie na Górze, Opowieść o Tobiaszu Jonesie Przeklętym, Teorię Determinacji: „Są na świecie wilki i są krewetki w sosie własnym”. Nie tylko nie byli wykładowcami, ale wręcz w ogóle nie istnieli. Nie istniał żaden przygłuchy doktor Luke Ordinote, główny autorytet wydziału historii Uniwersytetu Missouri w Archer. Nie było też figookiego magistra lingwistyki w DodsonMiner, Marka Hilla. Prawdziwą postacią okazał się wprawdzie profesor zoologii, Mark Hubbard, tyle że nie mogłam z nim rozmawiać, ponieważ od dwunastu lat badał zagrożony gatunek strepetów tetrax łetrax na urlopie naukowym w Izraelu. I najbardziej mrożąca krew w żyłach refleksja - całkowicie wymyśloną postacią był również Arnie Sanderson, wykładający wprowadzenie do wiedzy o dramacie i historię teatru na świecie, uczestnik pamiętnej, hałaśliwej kolacji tamtego wieczoru, kiedy Eva Brewster zniszczyła motyle mojej mamy, a także spotkania w Piazza Pitti w przeddzień zniknięcia taty. - Słucham? - Dzień dobry, chciałabym się skontaktować z profesorem, który wykładał na państwa
wydziale anglistyki jesienią dwa tysiące pierwszego roku. Nazywa się Lee Sanjay Song. - Proszę powtórzyć to nazwisko. - Song. Nastąpiła chwila ciszy. - Przykro mi, ale nikt taki nigdy u nas nie pracował. - Nie jestem pewna, czy pracował u was na etacie, może prowadził tylko gościnne wykłady? - Rozumiem, ale zapewniam, że nie... - Może się przeniósł, wyjechał do Kalkuty? Timbuktu? Może przejechał go autobus? - Słucham? - Przepraszam. Chodzi o to, że... jeśli jest ktoś, kto mógłby mi pomóc go odnaleźć, to byłabym bardzo wdzięczna... - Pracuję na tym wydziale od dwudziestu dziewięciu lat i zapewniam panią, że nigdy nie uczył u nas nikt o nazwisku Song. Przykro mi, że nie mogę pani pomóc. Rzecz jasna zaczęłam się zastanawiać, czy tata też nie był fałszywym doktorem. Wizytowałam go wprawdzie od czasu do czasu na wykładach, ale w wielu college'ach nie byłam, a skoro nie widziałam na własne oczy jego gabinetu, który nazywał „klatką i „kryptą” („I oni myślą, że mogę siedzieć w tych katakumbach i wpadać na odkrywcze pomysły, aby zapładniać jałowe umysły młodzieży tego kraju?”), to może było z nim tak jak z tym ścinanym drzewem w lesie? Ponieważ go nie widziałam, to w ogóle nie istniał? Na tym froncie jednak całkowicie się myliłam. W każdym miejscu, gdzie zadzwoniłam, dosłownie wszyscy razem i każdy z osobna tatę znali, łącznie z kilkoma sekretarkami, które dopiero co zostały zatrudnione. Wyglądało na to, że w każdym miejscu, gdzie się pojawił, zostawiał za sobą Żółtą Brukowaną Drogę uwielbienia i pochlebstw. - Co słychać u starego drania? - wypytywał dziekan Richardson z Uniwersytetu Arkansas w Wilsonville. - Wszystko dobrze. - Nieraz się zastanawiałem, co się z nim stało. Nawet całkiem niedawno o nim myślałem, po przeczytaniu artykułu Virginii Summy w „Propozycjach”, wychwalającego pod niebiosa politykę bliskowschodnią. Dosłownie słyszałem, jak Garry ryczy ze śmiechu. Właśnie się zorientowałem, że od dawna nie czytałem żadnego jego tekstu. Rozumiem, że w dzisiejszych czasach nie jest lekko. Nonkonformiści, wolne duchy, ci, co tańczą tylko, jak sami sobie zagrają, nie znajdują w dzisiejszych czasach takiego posłuchu jak dawniej. - Jakoś sobie radzi.
Naturalnie jeśli komuś w którymś kącie życia potajemnie nazbierała się zastraszająca kupa szlamu, nie pozostaje nic innego, jak zapalić mocne jarzeniówki, nawet jeśli nie wygląda się najkorzystniej w ich świetle, i na czworakach wyszorować wszystkie pozostałe kąty. Uznałam więc za słuszne i wskazane sprawdzić inną, całkiem podniecającą ewentualność: a jeśli chrabąszcze majowe wcale nie były chrabąszczami majowymi, tylko graellsia isabellae, najbardziej urzekającymi i szlachetnymi motylami nocnymi? Co, jeśli one również, jak tamci podrabiani wykładowcy, były uzdolnionymi wybrankami, które tata skrupulatnie wyselekcjonował i zwerbował w szeregi Nocnej Straży? Może tylko udawały, że czują taki nieodparty pociąg do taty jak lit do fluoru (zob.: Osobliwe przyciąganie przeciwnych jonów, Booley, 1975). Z całego serca pragnęłam, aby to była prawda, pragnęłam podpłynąć do nich łodziami i uwolnić je od tych zwiędłych, drżących, fiołkowych głosów w telefonach, wyciągnąć je z tej stojącej wody, w której nic nie kwitło, bez raf, papug i skalarów (i na pewno bez żółwi). Tata porzucał je w łódkach na mieliźnie, ja bym je odratowała, wysłała na wielkie morze z pasatem dmącym mocno w żagle. Znikłyby w Bombaju, Casablance, Rio (każdy chciałby zniknąć w Rio) i słuch by po nich zaginął, spotkałby je romantyczny los, o jakim można tylko marzyć. Rozpoczęłam śledztwo, dzwoniąc do biura numerów, aby zdobyć telefon Jessie Rose Rubiman, która nadal mieszkała w Newton w Teksasie i nadal była dziedziczką imperium dywanowego Rubimanów: - Jeśli jeszcze raz wspomnisz przy mnie jego imię, to nie ręczę za siebie. Do tej pory mam ochotę któregoś dnia dowiedzieć się, gdzie mieszka, wkraść się do jego sypialni, kiedy śpi, i odciąć mu tego fanfarona. Sukinsyn jeszcze dostanie za swoje. Zakończyłam śledztwo, dzwoniąc do biura numerów, aby zdobyć telefon Shelby Hollow: - Straż Nocna? Zaraz... wygrałam tego timeksa indiglo? O ile chrabąszcze majowe nie były wyszkolonymi aktorkami na miarę Bette Davis i Marleny Dietrich (czyli nadającymi się do filmów kategorii A, nie B ani C), to wydawało się oczywiste, że jedyną ćmą, która latała w tej gęstej nocy i z uporem ósemkowała (jak zdezorientowany pilot kamikaze) wokół lamp palących się na gankach i latarni ulicznych, i za żadną cenę nie chciała odlecieć, nawet kiedy gasiłam światła i próbowałam nie zwracać na nią uwagi, była Hannah Schneider. Ponieważ zostałam sama i nie miałam z kim rozmawiać, moje myśli miały cały świat tylko dla siebie, mogły całymi dniami dryfować i nie napotkać niczyich innych myśli. Potrafiłam przeboleć to, że tata nazwał samego siebie Sokratesem, mogłam przeboleć nawet
Nocną Straż, wytropić każdy szept o ich działaniach, niczym prywatny detektyw, który za wszelką cenę chce odnaleźć Zaginioną Damę. Mogłabym nawet przeżyć Serva i Hannah jako kochanków (zob: wąż jajożer w: Encyklopedia żywych stworzeń, wydanie czwarte). W końcu Baba au Rhum nie zawsze się tak rozlewał i mmmamował. W tamtych długowłosych latach, wiosną 1973 mógł być z niego całkiem przystojny wywrotowiec (albo tak bardzo podobny do Poego, że trzynastoletnia Catherine postanowiła już na zawsze zostać jego Virginią). Tym, czego jednak nie potrafiłam przeboleć za żadną cenę, na co nie byłam w stanie patrzeć gołym okiem, był związek Hannah i taty. Zauważyłam, że dzień po dniu robię wszystko, aby odsunąć na bok tę myśl, odłożyć, jak staruszka, „na specjalną okazję”, która nigdy nie nadejdzie. Starałam się, i czasem mi się to nawet udawało, odwracać swoją uwagę (nie, nie za pomocą książki, przyznaję, że recytowanie Keatsa było idiotycznym pomysłem, jak wejście do łódki, żeby uciec przed trzęsieniem ziemi), ale oglądając telewizję: reklamy kremów do golenia, melodramaty nadawane w godzinach największej oglądalności z opalonymi mężczyznami imieniem Brett, deklarującymi, że „Nadszedł czas zapłaty”. Odeszli. Byli gigantycznymi okazami rozpostartymi w szklanych skrzynkach i powieszonymi w ciemnych, pustych pokojach. Mogłam sobie na nich patrzeć i śmiać się z własnej głupoty, że wcześniej nie zauważyłam między nimi uderzającego podobieństwa: ogromni - wielkością budzili lęk i podziw (osobowości większe niż życie), z jaskrawo ubarwionymi tylnymi skrzydłami (rzucającymi się w oczy w każdej sali), o trudnych, hartujących początkach w stadium gąsienicy (sierota z domu dziecka oraz bogate, zagubione biedactwo, latają wyłącznie nocą, ich zakończenia spowite mgłą tajemnicy, zasięg występowania nieznany). Jeśli mężczyzna tak ostentacyjnie narzeka na kobietę jak tata („pospolita”, „zabłąkany dziwoląg”, „ckliwy wyciskacz łez”), to za kurtyną numer jeden takiej silnej awersji prawie zawsze kryje się uczucie jak nowiutka beżowa kia sedona: wielka, jasna i niepraktyczna (skazana na klęskę w przeciągu roku), czekająca, żeby ją zapalić i wywieźć w świat. To był najstarszy książkowy trick na świecie, nie powinien się był na niego nabrać ktoś, kto przeczytał całego Szekspira, łącznie z późnymi dramatami, a także pełną biografię Cary'ego Granta, Niechętny kochanek (Murdy, 1999). DELIKATNE MOTYLE. Czemu, kiedy się w końcu zmusiłam, aby rozważyć, co łączyło tatę z Hannah, to stare pudło do przeprowadzek samo wpadło mi do głowy? Tymi słowami tata zawsze mówił o mojej mamie. Wypływały na wierzch jak niechciany, ubogi gość na wystawnym przyjęciu, krępujący i smutny, jak gdyby mówił o jej szklanym oku albo amputowanej ręce. W Hiacyntowych Tarasach Hannah Schneider z czarnymi, szklistymi
oczami i śliwkowymi ustami wypowiedziała te same koronkowe słowa i skierowała je tylko do mnie. Napierając na mnie jak przekrzywiona półka z ciężkimi książkami, powiedziała wtedy: „Niektórzy ludzie są delikatni jak motyle”. Używali tych samych delikatnych słów w stosunku do tej samej, delikatnej osoby. Tata miał zwyczaj przypisywać ludziom niewybredne epitety i bezceremonialnie przyklejać im je przez całą rozmowę (na przykład dziekan Roy z Uniwersytetu Arkansas w Wilsonville był dość sztampowo „słodki jak cukierek”). Hannah musiała kiedyś usłyszeć, jak tata opisywał moją mamę. I tak samo jak jawnie i bez ceregieli wyrecytowała stare powiedzonko taty (o psie wygrzewającym się na słońcu), a do magnetowidu włożyła jego ulubiony film zagraniczny (L 'Awentura). (Kiedy w końcu posypałam Hannah proszkiem daktyloskopijnym i wsunęłam pod ultrafioletowe światło, wszędzie na niej widziałam odciski palców taty), tak podrzuciła mi tę frazę o mamie, jakby się ze mną bawiła w kotka i myszkę, i po trochu wypuszczała z rąk gorące kawałki swojej mrocznej tajemnicy (ściskała ją mocno w dłoniach, ale ona przeciekała jej przez palce), abym mogła znaleźć ślady i podążyć tą ścieżką z rozsypanego piasku. Nawet kiedy byłyśmy same w lesie, nie miała odwagi (po niemiecku Mut) wyrzucić jej wysoko w powietrze i patrzeć, jak spada deszczem na nasze głowy, wplątuje mi się we włosy, dostaje do ust. Czy znałam tę tajemnicę, czy nie? Sama już nie wiedziałam. Prawda, którą przede mną ukrywali (tata z entuzjazmem Piątej Symfonii, Hannah raczej dość bałaganiarsko. Tata: „Kobiety radzą sobie z tajemnicami jak Reagan z gospodarką”): że się znali (od 1992 roku, jak wyliczyłam) w plakatowo-filmowym sensie tego słowa (nie mogłam tylko zdecydować, czy byli caso Thomas Crown czy Colazione da Tiffany, czy czyścili razem zęby nicią dentystyczną trzysta razy), nie zaparła mi tchu w piersiach, nie westchnęłam nawet ani nie jęknęłam. Wróciłam do pudła na motyle, uklękłam przy nim i zaczęłam delikatnie głaskać palcami aksamitne resztki, czułki, tułowie i przednie skrzydła, oglądać podarty papier z gablotek i szpilki, licząc, że Natasha zostawiła mi jakiś szyfr, list pożegnalny, w którym przed popełnieniem samobójstwa demaskuje swego zdradzieckiego męża, jakieś wyjaśnienie, łamigłówkę do rozwiązania, szept umarłej, materiał ilustracyjny. Niczego nie znalazłam. Moje „Notatki do sprawy” zajmowały już pięćdziesiąt stron papieru podaniowego, gdy nagle przypomniało mi się zdjęcie, które Nigel odkrył w garderobie Hannah (musiała je zniszczyć przed biwakiem, bo nie znalazłam go w pudełku po butach Evan-Picone). Była na nim z przyjaciółką, blondynką, dziewczynka odwracała głowę od obiektywu. Po drugiej stronie widniała data napisana niebieskim piórem - 1973. Pojechałam do kawiarenki
internetowej na Orlando, Cyberroast, i porównałam emblemat ze złotym lwem z kieszeni mundurka szkolnego Hannah z godłem prywatnej szkoły na Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy, gdzie Natasha przeniosła się po opuszczeniu Konserwatorium Baletowego im. Larsona (zob.: www. theiveschool. edu). (Salva veritate - brzmiało denerwujące motto tej wszechnicy). Przesiedziawszy kilka godzin przed drugim zdjęciem, tym które ukradłam z garażu, Hannah Gwiazdy Rocka z czerwonym jeżem na głowie, zrozumiałam, czemu w styczniu, kiedy ją zobaczyłam w tej wariackiej fryzurze, miałam uporczywe uczucie deja vu. Kobieta, która po śmierci mamy odbierała mnie z przedszkola i przywoziła do domu, taka ładna, w dżinsach z czerwonymi włosami jak jeżozwierz; tata powiedział, że to nasza sąsiadka. To była Hannah. Powycinałam skrawki dowodów z każdej rozmowy, którą mogłam sobie przypomnieć, sklejałam je do kupy, podniecona, ale i zdegustowana tym krzykliwym kolażem, który mi wychodził. „Dorastając, miała przyjaciółkę od serca”, powiedziała mi Hannah. Trzymała papierosa w dłoni, dym kręcił piruety wokół jej palców. „Były jak siostry, opowiadały sobie najskrytsze sekrety, Jade mogła się jej zwierzyć ze wszystkiego, taka przyjaźń, o jakiej każdy marzy, ale nigdy jej nie znajduje. Och, zabij mnie, a nie mogę sobie przypomnieć, jak tamta miała na imię”. „Widzisz, są ludzie... słabi, delikatni, których kochasz i ranisz, a ja... jestem żałosna, prawda?”, mówiła do mnie w lesie. „Kiedy miała dwadzieścia kilka lat, coś się wydarzyło, coś okropnego”, opowiadała Eva Brewster, „chodziło o jakiegoś mężczyznę, jej przyjaciela. Nigdy nie opowiadała szczegółów, ale zwierzyła mi się, że od tamtej pory nie było dnia, żeby nie nękało jej sumienie po tym, co zrobiła”. Czy to z powodu Hannah, Servo i tata (pomimo tak dynamicznej i ścisłej współpracy) toczyli ze sobą wojnę? Bo kochali (może zresztą nigdy nie było to nic aż tak wielkiego, może tylko iskrząca instalacja elektryczna) tę samą kobietę? Czy to z powodów wyrzutów sumienia po samobójczej śmierci przyjaciółki, której złamała serce, Hannah obsypywała mnie takimi komplementami, przyciskała do piersi chudymi ramionami i przywierała do mnie oczami jak uparte wróble? Jak to możliwe, że uczeni potrafią zbadać granice widzialnego wszechświata horyzont kosmologiczny (Nasz wszechświat ma 13, 7 miliardów lat świetlnych długości, napisał w książce ABC Kosmosu [2003] dr Harry Mills Cornblow z zadziwiającą pewnością siebie), a zwykła istota ludzka nadal pozostaje niepoznana, tak bardzo wymyka się wszelkim kalkulacjom? Tak, Chyba, Prawdopodobnie i Kto To Może wiedzieć - brzmiały moje odpowiedzi. Gdy tylko człowiek nabierał jakiejś pewności, kiedy udawało mu się rozpracować jeśli nie całą osobę, to przynajmniej usta, kciuk lub okolice kolan (4tiR2), znowu patrzył w
teleskop i zauważał coś tak nieprawdopodobnego, że w ciągu kilku sekund wszystkie starannie wypracowane teorie, równania, nad którymi się mozolił (praca całego życia), biorą w łeb. Czternaście dni po odejściu taty (dwa dni po tym, jak otrzymałam serdeczne powitanie od pana Williama Baumgartnera z Banku Nowego Jorku, informującego mnie o numerach moich kont; wyglądało na to, że w 1993 roku, czyli kiedy wyjechaliśmy z Missisipi, tata założył na moje nazwisko fundusz powierniczy) zeszłam do schowka przylegającego do gabinetu i zaczęłam się przekopywać przez półki zawalone stertami gratów, w większości należących do właścicielki domu, chociaż były wśród nich również nasze rzeczy, które nagromadziliśmy z tatą przez lata: komplet miętowozielonych lamp, marmurowy przycisk do papieru w kształcie obelisku (prezent od pełnych uwielbienia studentów), kilka spłowiałych ilustrowanych książek o niewielkiej wartości (Przewodnik po Afryce Południowej [1968] J. C. Bulricha). Odsunęłam na bok małe płaskie pudło podpisane przez tatę SREBRO STOŁOWE i obok znalazłam - wciśnięty w kąt za pogniecioną, pożółkłą rwandyjską gazetą oraz stertą wyblakłych koszulek polo - kostium Brighella: zwiniętą w kłębek czarną pelerynę i brązowozłotą maskę z haczykowatym nosem, uśmiechającą się szyderczo do półek. Bez namysłu wzięłam do ręki pelerynę, rozłożyłam ją i wtuliłam w nią twarz, lekko zawstydzona tym bezradnym, żenującym gestem, a wtedy poczułam znajomy zapach - zapach Howard, Wal-Martu i sypialni Hannah - ten dziwny tahitański sok roślinny, wodę kolońską, która wdzierała się do pokoju i utrzymywała tam całymi godzinami. Jak twarz widziana w tłumie: zauważasz zarys szczęki, oczy lub fascynujący, wąski jak igła podbródek i nagle nić, która utknęła zaplątana ciasno w środku kłębka, zaczyna się rozwijać, chcesz, a czasami wręcz czujesz dziką żądzę, aby zobaczyć tę twarz jeszcze raz, ale nie możesz, chociaż przepychasz się rozpaczliwie przez tłum ludzi, torebek, łokci i szpilek. W tej samej chwili, kiedy rozpoznałam zapach wody kolonskiej i to imię przekradło mi się przez głowę jak pantera, wymknęło się, utonęło w tłumie i znikło.
Przemiany Czułam, że coś szalonego i romantycznego wydarzy się w dniu zakończenia roku, ponieważ niebo nad domem przestało się rumienić, a kiedy otworzyłam okno w swoim pokoju, do środka wleciało omdlewające powietrze. Nawet dziewczęce sosny zbite w ciasne gromadki wokół podwórza drżały w niecierpliwym oczekiwaniu. Usiadłam przy stole w kuchni z taty „Wall Street Journal” (nadal przychodziło bladym świtem niczym klient powracający w zaułek, gdzie jego ulubiona prostytutka zachwala swoje towary), włączyłam telewizor na Wiadomości 13: Poranek z Cherry o szóstej trzydzieści, ale Cherry Jeffries nie było. Zamiast niej w studiu siedział Norvel Owen w dopasowanej sportowej marynarce w kolorze neptunowego błękitu. Splótł przed sobą pulchne palce i z twarzą rozjarzoną rumieńcem, mrugając, jakby mu ktoś świecił w oczy latarką, bez słowa wytłumaczenia, komentarza lub choćby przelotnej uwagi na temat nieobecności Cherry zaczął czytać wiadomości. Nie rzucił nawet od niechcenia, nieprzekonującego „Życzymy Cherry powodzenia” albo „Życzymy Cherry szybkiego powrotu do zdrowia”. Jeszcze bardziej zdumiał mnie nowy tytuł programu, zauważyłam go dopiero w przerwie na reklamy: Poranek z Norvelem. Producenci WQOX zatarli po Cherry wszelkie ślady z taką samą łatwością, jak w sali montażowej wycina się z materiału filmowego wszystkie „eee”, „yyy” i „no więc” przygodnie zagadniętych ludzi. Z półplasterkiem ananasowego uśmiechu Norvel odwrócił się do Ashleigh Goldwell, która czytała prognozę pogody. Ashleigh ogłosiła, „że Stockton może się dziś spodziewać wysokiej wilgotności powietrza i opadów deszczu”. Pomimo tej ponurej prognozy, kiedy przyjechałam do St. Gallway (po załatwieniu kilku ostatnich spraw w agencji nieruchomości Sherwig Realty w Armii Zbawienia), Eva Brewster oznajmiła przez interkom, że na przekór pogodzie zaprasza dumnych rodziców na boisko przed Ośrodkiem Sportowym im. Bartleby'ego punktualnie o jedenastej. (Na jednego ucznia przypada maksimum pięć krzeseł. Nadprogramowi krewni zostaną posadzeni na odkrytych trybunach). Pomimo niekorzystnych prognoz ceremonia rozpocznie się o jedenastej trzydzieści. Wbrew krążącym pogłoskom wszystkie zaplanowane przemówienia oraz punkty uroczystości odbędą się zgodnie z planem, łącznie z bankietem (hors d'oeuvre, muzyka i rozrywka, których dostarczą Jelly Roli Jazz Band oraz szkolne tancerki Fosse'a), w
czasie którego rodzice, nauczyciele i uczniowie mogą krążyć niczym zmroczniki wędrowcy między bukietami kalii, musującym jabłecznikiem i szeptami, kto się dostał i gdzie. - Telefonowałam do kilku stacji radiowych, przewidują deszcz dopiero późnym popołudniem - poinformowała Eva Brewster. - Jeśli tylko wszyscy abiturienci stawią się na czas, uroczystość przebiegnie bez przeszkód. Gratuluję wam i życzę powodzenia. Wyszłam z opóźnieniem po lekcji pani Simpson w Hanoverze: „Pragnę powiedzieć, Blue, że twoja obecność na tych lekcjach była dla mnie zaszczytem. Kiedy trafia mi się uczeń lub uczennica prezentująca tak głębokie zrozumienie materiału... „. Pan Moats również chciał mnie zatrzymać, kiedy zaniosłam mu teczkę z kompletem swoich prac. Chociaż dokładałam wszelkich starań, aby wyglądać i zachowywać się dokładnie tak samo jak przed zniknięciem taty, które spowodowało moją szesnastodniową nieobecność w szkole: ubierałam się tak samo, chodziłam i czesałam się identycznie (ludzie bowiem tropią takie szczegóły, kiedy próbują wyśledzić Domową Apokalipsę lub Błądzącą Psychikę), i tak miałam wrażenie, że odejście taty w jakiś sposób mnie odmieniło, dokonało kilku poprawek - gdzieniegdzie jakieś nowe słowo, gdzie indziej drobne wyjaśnienie. Czułam nieustannie, że ludzie mi się przyglądają, chociaż nie z zazdrością jak w czasach rozkwitu w Błękitnych. To dorośli zaczęli mnie nagle zauważać, przyglądali mi się zwykle przez krótką chwilę, ale z konsternacją, jakby nagle zauważyli we mnie coś starczego, jakby rozpoznawali we mnie samych siebie. - Cieszę się, że wszystko ci się jakoś poukładało - powiedział pan Moats. - Dziękuję - odparłam. - Martwiliśmy się o ciebie. Nie wiedzieliśmy, co się stało. - Wiem, trochę dużo się ostatnio działo. - Wszystkim nam ulżyło, kiedy zadzwoniłaś do Evy. Masz za sobą ciężkie przeżycia. A swoją drogą, jak się czuje twój tata? - Rokowania są nie najlepsze - odpowiedziałam. To była przygotowana kwestia, którą z pewną lubością powtórzyłam pani Thermopolis (w odpowiedzi przypomniała mi, że lekarze potrafią teraz działać prawdziwe cuda w „naprawianiu” raka, jakby to była źle zrobiona fryzura) i pani Gershon (która szybko zmieniła temat, przerzucając się na moją pracę końcową na temat teorii strun), nawet panu Archerowi (który zapatrzył się na reprodukcję Tycjana na ścianie i zaniemówił, urzeczony fałdami sukni dziewczęcej postaci), teraz jednak zrobiło mi się przykro, kiedy zobaczyłam smutną minę pana Moatsa. Kiwnął głową w stronę podłogi. - Mój tata także umarł na raka krtani. To okrutna choroba. Utrata głosu, niemożność kontaktowania się z ludźmi, to ciężka próba dla każdego człowieka, nawet nie chcę myśleć,
czym może być dla wykładowcy akademickiego. Modigliani też ciężko chorował, wiesz o tym? Degas i Toulouse również. Wielu największych ludzi w historii. - Westchnął. - Jesienią zaczynasz studia na Harvardzie? Kiwnęłam głową. - Będzie ci ciężko, ale musisz się skupić na nauce. Twojemu tacie na pewno będzie na tym zależało. I nie przestawaj rysować, Blue - dodał. Miałam wrażenie, że przyniosło mu to więcej pociechy niż mnie. Znowu westchnął, poprawił kołnierzyk koszuli w kolorze fuksji. Nie każdemu to mówię. Wiele osób powinno się trzymać jak najdalej od czystej kartki. Ale ty... widzisz, rysunek, starannie przemyślany szkic ludzkiej postaci, zwierzęcia, przedmiotu nie jest tak naprawdę zwykłym obrazkiem, ale projekcją duszy. Fotografia to sztuka dla leniwych. Rysunek jest dla ludzi myślących, to środek artystyczny marzycieli. - Dziękuję panu - powiedziałam. Kilka minut później szłam spiesznym krokiem przez Zieleniec w długiej białej sukience i białych butach. Niebo pociemniało do koloru pocisku artyleryjskiego, rodzice w pastelowych strojach spieszyli w kierunku boiska Bartleby'ego, niektórzy roześmiani, ściskali torebki albo rączki małych dzieci, mierzwili sobie włosy jak poduszki z gęsiego pierza. Pani Eugenia Sturds poleciła, aby nas „zapędzono” (byki gotowe do wypuszczenia na arenę) do Sali Trofeów im. Nathana Bly'a '68 nie później niż o dziesiątej czterdzieści pięć, więc kiedy pchnęłam drzwi i weszłam do zatłoczonego pomieszczenia, byłam chyba ostatnia z abiturientów. - Nie życzę sobie żadnych zakłóceń w uroczystości - mówił pan Butters. - Proszę się nie śmiać, nie kręcić... - Nie klaskać, dopóki nie zostaną wyczytane wszystkie nazwiska - wtrąciła pani Studs. - Nie wychodzić do łazienki w trakcie ceremonii... - Dziewczęta, jeśli musicie się załatwić, proszę iść teraz. Od razu zauważyłam Błękitnych w kącie sali. Jade miała na sobie kostium w kolorze białej pianki cukrowej, włosy gładko ściągnięte w kok. Przejrzała się w kieszonkowym lusterku, starła szminkę z zębów, cmoknęła wargami. Lu stała cicho ze splecionymi dłońmi, patrzyła w ziemię i bujała się na piętach w przód i w tył. Charles, Milton i Nigel dyskutowali o piwie. - Budweiser smakuje jak królicze szczyny - dobiegła mnie głośna uwaga Miltona, kiedy przemykałam na drugi koniec sali. (Często się zastanawiałam, o czym teraz rozmawiają, kiedy zabrakło Hannah. Z ulgą stwierdziłam, że były to zwykłe, wyświechtane tematy i nie miały nic wspólnego z
Odwiecznym „Dlaczego?”. Niewiele traciłam). Przepchnęłam się między Pointem Richardsonem i Donnamarą Chase, pochlipującą żałośnie nad niebieską smugą z atramentu, którą usiłowała zetrzeć z sukienki zmoczoną chusteczką, obok Truckera w zielonym krawacie w małe końskie główki i Cip przypinającej Ciap agrafką ramiączko od stanika do bluzki, żeby spod niej nie wystawało. - No więc nie rozumiem, dlaczego powiedziałaś mamie jedenasta czterdzieści pięć? dopytywała się niecierpliwie Cip. - O rany, no i co się stało? - To, że nie będzie jej w czasie naszego wyjścia, to się stało. - No i co? - Nie zrobi zdjęć. Przez twoje mai a la tete mama przegapi ostatni dzień naszego dzieciństwa, jakby się spóźniła na autobus. - Powiedziała, że będzie WCZEŚNIEJ... - No, w każdym razie nigdzie jej nie widziałam, a miała włożyć ten fioletowy kostium, który nosi wszędzie, a on się bardzo rzuca w oczy... - Myślałam, że zabroniłaś jej wkładać ten fioletowy kostium... - Zaczyna się! - zaskrzeczała Mały Nosek, która siedziała na kaloryferze pod oknem. Mamy już iść. - Bierzemy świadectwa prawą ręką, a ściskamy lewą czy na odwrót? - dopytywał się Tim Waters Wściekły. - Zach, widziałeś rodziców? - pytała Lonny Felix. - Chce mi się sikać - pisnęła Krista Jibsen. - No, to by było na tyle - odezwał się grobowym głosem Sal Mineo za moimi plecami. - Koniec. Chociaż Jelly Roli Jazz Band zaczął grać uroczystego marsza, pani Sturds z niewzruszonym spokojem poinformowała nas, że „Nikt nigdzie nie zda”, dopóki wszyscy się nie uspokoją i nie ustawią w alfabetycznym porządku. Utworzyliśmy tasiemca, tak jak ćwiczyliśmy to przez cały tydzień. Pan Butters dał znak, zamaszystym musicalowym gestem otworzył drzwi i pani Sturds z uniesionymi ramionami, jakby prezentowała najnowszą kolekcję klapek, z kwiecistą spódnicą podrygującą wokół kostek wymasze-xxxrowała z budynku na czele naszej kolumny. Niebu ktoś przyłożył w pysk i było teraz jednym wielkim siniakiem. Nieokrzesany wiatr drażnił się z niebieskimi sztandarami St. Gallway, zatkniętymi po obu stronach podium, potem znudziwszy się tą zabawą, przerzucił się na zespół muzyczny. Chociaż pan Johnson
wołał nieustannie, aby Jelly Roli Jazz Band grał głośniej, wiatr przechwytywał nuty i uciekał z nimi przez Zieleniec, strzelał do bramek, tak że wokół miejsca uroczystości słychać było tylko słabe, wynędzniałe brzęki i trąbnięcia. Szliśmy gęsiego alejką między rzędami krzeseł. Po obu stronach pieniły się tłumy podnieconych rodziców: twarze uśmiechnięte od ucha do ucha, klaszczące dłonie, babcie w zwolnionym tempie usiłujące robić zdjęcia aparatami, z którymi obchodziły się jak z biżuterią. Żylasty, jaszczurczy fotograf z Ellis Hills przemykał przed naszym pochodem, przykucał, przymykał oko, patrząc na nas przez obiektyw aparatu. Wysunął język, pstryknął kilka szybkich zdjęć i czmychnął. Wszyscy abiturienci skręcili do składanych metalowych krzeseł ustawionych w pierwszym rzędzie widowni, tylko ja i Radley Clifton poszliśmy dalej przed siebie na podium. Usiedliśmy po prawej stronie Havermeyera i jego żony, Glorii (w końcu odciążonej od dźwiganego brzemienia, ale nadal tak samo bladej i sztywnej jak pleksiglas). Obok niej siedziała Eva Brewster; rzuciła mi pokrzepiający uśmiech, ale zaraz go cofnęła, jakby pożyczyła mi chusteczkę, żebym ją zabrudziła. Wstał Havermeyer, tanecznym krokiem podszedł do mikrofonu i zaczął rozwodzić się nad naszymi niezrównanymi osiągnięciami, naszymi wybitnymi talentami i świetlaną przyszłością. Po nim wygłosił mowę Radley Clifton i właśnie kiedy uderzył w filozoficzną nutę: „Armia maszeruje o pełnym żołądku... „, wiatr, który najwyraźniej w wielkiej pogardzie miał uczonych, poszukiwaczy prawdy, logików (i wszystkich innych, którzy zaprzątali sobie głowy Odwiecznym „Dlaczego?”), zaczął się droczyć z czerwonym krawatem Radleya, drwić z jego starannie przyczesanych włosów tekturowego koloru, a kiedy wszyscy myśleli, że skończył już z tymi figlami, rzucił się na starannie zapisane kartki z jego przemówieniem. Radley się pogubił, zaczął się powtarzać, jąkać i zacinać i w efekcie Wielkie Credo Radleya Cliftona zabrzmiało niepewnie, wątło i sprzecznie - zaskakująco autentyczna filozofia życia. Na podium wrócił Havermeyer. Po czole biegały mu pajączki włosów. - Chciałbym teraz przedstawić państwu najlepszą abiturientkę tego roku, wybitnie uzdolnioną młodą kobietę z Ohio, którą mieliśmy zaszczyt uczyć w tym roku w St. Gallway. Panna Blue van Meer. Wymówił Meer jak „mer”, ale starałam się o tym nie myśleć, kiedy wstawałam z krzesła, wygładzałam przód sukienki i przy akompaniamencie umiarkowanych, lecz pełnych szacunku oklasków szłam po gumowej wykładzinie sceny. Byłam im wdzięczna za ten aplauz, w końcu wykazywali wiele wielkoduszności, oklaskując nie swoje dziecko, dziewczynę, która pobiła na głowę, przynajmniej w sensie edukacyjnym, ich własną córkę lub
syna. Położyłam papiery na pulpicie, przyciągnęłam sobie mikrofon i popełniłam błąd, podnosząc wzrok na dwieście głów patrzących na mnie martwo niczym wielkie pole dojrzałej kapusty. Moje serce zaczęło eksperymentować z nowymi rymami (na przemian „ruch robota” oraz „grom z jasnego nieba”) i przez kilka chwil nie byłam pewna, czy w ogóle wydobędę z siebie głos. Gdzieś w tłumie Jade poprawiała sobie włosy i wzdychała: „No nie, tylko nie to. Znowu ta gęś”, Milton myślał: tuńczyk tataki, salade nicoise, ale skwaran-xxxtannowałam te myśli jak najlepiej mogłam. Brzegi kartek na pulpicie też jakby wpadły w panikę i drżały na wietrze. - W jednej z pierwszych znanych w historii mów na zakończenie szkoły - zaczęłam niespokojnie. Czułam, że mój głos odbija się bumerangiem od każdej ufryzowanej głowy, być może również dosięga wysokiego mężczyzny w błękitnym garniturze w ostatnim rzędzie. Przez ułamek sekundy myślałam, że to tata (niestety, to nie był on, chyba że jak roślina pozbawiona słońca beze mnie zwiądł i stracił poważną ilość włosów) - spisanej w tysiąc osiemset pierwszym roku w Akademii Doverfield w stanie Massachusetts, siedemnastoletni Michael Finpost oświadczył swoim rówieśnikom: „Będziemy patrzeć wstecz na te złote dni i wspominać je jako najlepsze lata naszego życia”. No cóż, mam nadzieję, że żadnemu z was, siedzących tu przede mną, to się nie przytrafi. Blondynka w spódniczce mini, siedząca w pierwszym rzędzie dla rodziców, skrzyżowała nogi, potem szybko je rozkrzyżowała i zaczęła nimi niecierpliwie machać. - N... nie mam zamiaru stać tu przed wami i mówić: „Zostańcie wierni sobie”. Ponieważ większość z was i tak tego nie posłucha. Według statystyki Urzędu do spraw Badania Przestępczości Ameryka przeżywa znaczący wzrost liczby oszustw oraz kradzieży mienia o dużej wartości, nie tylko w dużych miastach, ale i w rejonach wiejskich. Poza tym wątpię, aby komukolwiek z was w ciągu czterech lat nauki w liceum udało się zlokalizować owo swoje , ja”, aby mógł pozostać mu wierny. Może co najwyżej zdołaliśmy ustalić, którą półkulę zamieszkuje, w najlepszym razie, który ocean, ale na pewno nie poznaliśmy jego dokładnych współrzędnych geograficznych. Nie mam również zamiaru... - Przez ułamek sekundy moja włóczęgowska koncentracja wyskoczyła z pociągu, kiedy ten akurat zaczął przyspieszać, na szczęście po chwili się otrząsnęła, dodała gazu i wskoczyła z powrotem do wagonu.
Nie
mam
również
zamiaru
pouczać
was,
abyście
używali
filtrów
przeciwsłonecznych, bo i tak tego nie zrobicie. „New England Journal of Medicine” informował w czerwcu dwa tysiące drugiego roku, że wzrasta liczba zachorowań na raka skóry wśród osób poniżej trzydziestego roku życia, ale w naszym Zachodnim Świecie trzydzieści trzy spośród pięćdziesięciu osób uważa, że nawet nieatrakcyjni ludzie wyglądają
dwadzieścia razy lepiej, kiedy są opaleni. - Przerwałam, nie wierzyłam własnym uszom: kiedy powiedziałam „opaleni”, przez tłum przebiegł sejsmiczny wstrząs śmiechu. - No więc nie, nie będę wam mówić takich rzeczy, zamiast tego chciałabym zwrócić waszą uwagę na inne zagadnienie, bardziej praktyczne, coś, co może wam przyjść z pomocą, kiedy wasze życie legnie w gruzach, kiedy będzie się wam wydawać, że nie zdołacie się podźwignąć. Kiedy będziecie zupełnie załamani. Zauważyłam Cip i Ciap w pierwszym rzędzie po prawej stronic, na czwartym i piątym miejscu od lewej. Wpatrywały się we mnie z kompletnym zidioceniem na twarzach, półuśmiechy przylgnęły im do zębów jak rąbek spódnicy do pończoch. - Chcę was poprosić, abyście na poważnie pomyśleli o kształtowaniu własnego życia ciągnęłam. - Nie w takim sensie jak dalajlama czy Jezus, chociaż nie wątpię, że ich przykłady mogą być bardzo pomocne, ale raczej w sposób bardziej namacalny: carasius auratus auratus, powszechnie znana jako złota rybka. Rozległo się kilka uprzejmych śmiechów, gdzieniegdzie rozsiane wesołe parsknięcia, lecz ja, nie przerywając, parłam naprzód: - Ludzie traktują złote rybki jako dobrą zabawę. Nawet je połykają. Jonas Ornata Trzeci, rocznik czterdziesty drugi Uniwersytetu Princeton figuruje w Księdze Rekordów Guinnessa, ponieważ połknął najwięcej złotych rybek w ciągu piętnastu minut: okrutną liczbę trzydzieści dziewięć. Na jego usprawiedliwienie można jedynie powiedzieć, że nie rozumiał wspaniałości tych stworzeń oraz doniosłej lekcji, jaką mają nam one do udzielenia. Podniosłam głowę i mój wzrok wpadł prosto na twarz Miltona - pierwszy rząd, czwarte miejsce po lewej. Siedział przechylony na krześle do tyłu i rozmawiał z kimś w drugim rzędzie. Jade. - Jeśli żyjecie jak złote rybki - ciągnęłam - możecie przetrwać nawet najsroższe próby i największe przeciwności losu, podczas gdy wasi współplemieńcy, gupiki, neonki, wypływają do góry brzuchem na widok pierwszych trudności.
W czasopiśmie
Amerykańskiego Towarzystwa Miłośników Złotych Rybek opisywano swego czasu pewien niesławny incydent: pięcioletnia dziewczynka o skłonnościach masochistycznych rzuciła swoją złotą rybkę na dywan i zdeptała ją, nie raz, ale dwukrotnie. Na szczęście dywan był włochaty i złagodził uderzenia. Po trzydziestu okropnych sekundach dziecko wrzuciło rybę z powrotem do akwarium. Zwierzę żyło potem czterdzieści siedem lat. - Odchrząknęłam. Złote rybki mogą przetrwać w zamarzniętych stawach w naj mroźniej sze zimy, w szklanych kulach, które przez rok nie doświadczyły środka czyszczącego. I nie zdychają wskutek zaniedbania, a w każdym razie nieprędko. Pozostawione bez opieki, potrafią wytrzymać trzy,
nawet cztery miesiące. Co bardziej niecierpliwe osoby przeciekały po cichu między krzesłami z nadzieją, że ich nie zauważę. Starszy mężczyzna chciał rozprostować nogi, kobieta huśtająca na rękach małe dziecko szeptała mu w ucho tajemnice. - Jeśli żyjecie jak złote rybki, potraficie się przystosować nie w ciągu setek tysięcy lat, jak większość gatunków, przechodząc całą biurokratyczną procedurę doboru naturalnego, lecz w ciągu kilku miesięcy, a nawet tygodni. Jeśli dacie złotej rybce mały zbiornik, odwzajemni się wam karłowatym rozmiarem. W dużym zbiorniku wyhodujecie dużą rybę. W domu, na dworze, w akwarium, w kuli, w mętnej wodzie, czystej wodzie. W towarzystwie i w samotności. Wiatr przekomarzał się z moimi kartkami. - Jednak najbardziej zdumiewającą cechą złotych rybek jest ich pamięć. Ludzie użalają się nad nimi, sądząc, że biedne stworzonka pamiętają tylko trzy ostatnie sekundy swego życia, tymczasem w rzeczywistości jest to wielki dar - być tak mocno przywiązanym do teraźniejszości. Są wolne. Nie rozpamiętują swoich życiowych błędów, potknięć, faux pas i trudnego dzieciństwa. Nie dręczą ich wewnętrzne demony, nie straszą upiory przeszłości. A cóż może przynieść więcej radości niż oglądanie świata wciąż na nowo, w całej jego krasie trzydzieści tysięcy razy dziennie? Cóż to za rozkosz wiedzieć, że wasz Złoty Wiek nie przeminął czterdzieści lat temu, kiedy na głowie mieliście gęste włosy, ale zaledwie trzy sekundy temu, a w związku z tym może nadal trwa dokładnie w tej właśnie chwili. Odliczyłam w myślach trzy razy: „sto dwadzieścia jeden... „, ale możliwe, że robiłam to za szybko, bo byłam zdenerwowana. - I w tej chwili też. Kolejne trzy sekundy. - I teraz również. - Następne. - I teraz. Tata nigdy nie mówił, co robić, aby poruszyć widownię. Nigdy nie rozmawiał o tej dziwnej potrzebie przekazania czegoś drugiemu człowiekowi, zbudowania między sobą a nimi maleńkiego mostu i przeprowadzenia ich po nim. Nie podpowiadał, co robić, kiedy tłum podryguje niespokojnie jak koński grzbiet, pociąga nosem, odchrząkuje, kiedy oczy któregoś ojca prześlizgują się na deskorolce po rzędzie głów w jedną stronę, potem wykonują piruet, sto osiemdziesiąt stopni wokół jakiejś ponętnej mamusi na szóstym krześle od prawej... nigdy nie pisnął nawet słowa na ten temat. Na obrzeżach boiska stały wyprostowane dumnie choiny kanadyjskie i strzegły nas czujnym okiem. Wiatr szarpał za rękawy sto odcoi świetnych bluzek. Zastanawiałam się, czy ten chłopak w czerwonej koszuli w trzecim rzędzie na brzegu (miał dziwny zwyczaj obgryzania kostek dłoni i przyglądał mi się przenikliwym wzrokiem Jamesa Deana), czy on wiedział, że jestem oszustką, że po cichu odcięłam piękniejszą część
prawdy, a resztę wyrzuciłam. Ponieważ w rzeczywistości złote rybki miały takie samo ciężkie życie jak my wszyscy. Padały wskutek nagłych zmiari temperatury i ze strachu przed cieniem czapli, przed którym pierzchały, aby się ukryć pod kamieniem. Z drugiej strony może to nie miało najmniejszego znaczenia, co powiedziałam, a czego nie, kogo pocałowałam w policzek, a kogo potraktowałam ozięble. (Boże, Czerwona Koszula przycisnął dłonie do ust i obgryzał paznokcie, wychylony tak daleko w przód, że prawie opierał się brodą o parapet ramienia Sala Mineo. Nie miałam pojęcia, kto to jest, nigdy go wcześniej nie widziałam). Może wykłady, teorie i wszelkie książki naukowe i popularnonaukowe zasługują na takie samo czułe potraktowanie jako dzieła sztuki. Może są ludzkimi tworami, które próbują się zmierzyć z lękami i radościami świata, stworzone w określonym miejscu i czasie, aby się nad nimi zadumać, zadziwić, polubić je lub znienawidzić. Zakończenie mojej mowy obróciło się w prawdziwą klęskę, czyli nic się nie wydarzyło. Miałam nadzieję - jak każdy człowiek stojący przed publicznością - na jakąś kulminację, iluminację, płatek nieba, który zwali się widzom na głowy jak w 1789 roku, kiedy płat tynku z Kaplicy Sykstyńskiej ze wskazującym palcem Boga spadł na głowę ojcu Cantinollemu, a stadko zakonnic wpadło w trans i zaczęło wywracać oczami. Od tamtej pory wszystko, co robiły, pobożnego czy wyjątkowego, tłumaczyły: „Ponieważ Bóg mi tak kazał” (zob.: Lo spoke del dio di Giorno, Funachese, 1983). Jeśli jednak Bóg istniał, to tego dnia, podobnie jak przez większość innych, postanowił nie puścić pary z ust. Tylko wiatr szalał, twarze przede mną siedziały martwe, a niebo ziewało rozdzierająco. Przy wtórze oklasków, które równie dobrze mogły być salwą śmiechu w serialu telewizyjnym (było w nich tyle samo zaangażowania), wróciłam na krzesło. Havermeyer zaczął odczytywać listę abiturientów, przy której nie uważałam zbytnio, o ile nie wzywał któregoś z Błękitnych. Przed oczami przewijały mi się ich Historie Życia. - Milton Black. Milton wtoczył się ciężkim krokiem po schodach na podest. Brodę trzymał pod zdradliwie niewinnym kątem, około siedemdziesięciu pięciu stopni. (Był rozwlekłą powieścią o dojrzewaniu). - Nigel Creech. Uśmiechnął się - jakby błysnęło światło odbite w zegarku. (Niesentymentalna komedia w pięciu aktach wyszywana cekinami dowcipu, żądzy i cierpienia. Ostatnia scena zmierzała do gorzkiego zakończenia, ale dramaturg nie chciał go zmienić). - Charles Loren. Charles (romans) pokuśtykał o kulach w górę.
- Gratuluję, synu. Niebo pożółkło, pokazując jedną ze swych najlepszych sztuczek: było zachmurzone, a jednak zmuszało ludzi, żeby mrużyli oczy. - Leulah Maloney. Lu w podskokach wbiegła po schodach. Ścięła włosy, nie tak surowo jak Hannah, ale efekt był równie nieszczęsny - postrzępione kosmyki obijały jej się o brodę. (Była dwunastowersowym wierszem o wielu rymach i powtórzeniach). Od wyściełanych poduszkami ramion granatowej marynarki Havermeyera zaczęły się odbijać krople deszczu, wielkie i w dotyku podobne do osy. Widać je było również na różowym kapeluszu przeciwsłonecznym wschodzącym wysoko na głowie którejś mamy. Błyskawicznie zakwitł ogród czarnych, czerwonych, żółtych i paskowanych parasoli. Jelly Roli Jazz Band zaczęł pakować instrumenty i ewakuować się w kierunku sali gimnastycznej. - Nie wygląda to najlepiej, prawda? - zauważył Havermeyer z westchnieniem. - Chyba musimy przyspieszyć ceremonię. Uśmiechnął się. - Rozdanie świadectw w deszczu. Jeśli ktoś uważa, że to zły znak, znajdzie się dla niego wolne miejsce w przyszłym roku. Będzie mógł poczekać na bardziej obiecujące zakończenie liceum. Nikt się nie roześmiał, więc zaczął szybko wyczytywać kolejne nazwiska, podnosząc i opuszczając głowę: mikrofon, nazwisko, mikrofon, nazwisko. Bóg włączył mu szybkie przewijanie, trudno było nawet dosłyszeć wyczytywane nazwiska, wiatr dorwał się do mikrofonu i posyłał w tłum upiorne „Uuuuuuu!”. Żona Havermeyera podeszła do męża i rozłożyła mu parasol nad głową. - Jade Churchill Whitestone. Jade wstała, w ręku trzymała parasolkę na modłę Statuy Wolności. Wzięła od Havermeyera świadectwo takim gestem, jakby mu wyświadczała przysługę, jakby dyrektor składał jej swoje podanie o pracę, po czym powoli, wyniośle wróciła na swoje miejsce. (Była urzekającą książką napisaną niedbałym stylem. Bardzo często nie zawracała sobie głowy słowami „powiedział” lub „powiedziała” - niech się czytelnik sam domyśla. A niekiedy trafiał na takie zdania, że aż mu tchu w piersiach brakowało z zachwytu). Wkrótce nadeszła kolej Radleya, aby pójść po świadectwo, a potem moja. Zostawiłam parasolkę w klasie u pana Moatsa, a Radley trzymał swoją tylko nad sobą i kawałkiem gumowego podestu po drugiej stronie, więc powoli nasiąkałam wodą jak gąbka. Deszcz był dziwnie kojąco ciepły, taki w sam raz, jak owsianka Złotowłosej. Podniosłam się, a wtedy Eva Brewster mruknęła: - Chryste.
I wcisnęła mi do rąk swoją małą różową parasolkę imitującą kocią głowę. Wzięłam ją, ale zaraz źle się poczułam, bo deszcz zaczął jej się przyklejać do włosów i bębnić o czoło. Szybko uścisnęłam zimną dłoń Havermeyera, jakbym ścisnęła suszoną śliwkę, po czym wróciłam na miejsce i oddałam Evie parasolkę. Havermeyer szybko zakończył ceremonię kilkoma zdawkowymi zdaniami (coś na temat szczęścia) i ludzie zaczęli się rozchodzić. Wkoło toczyły się uświęcone procedury uciekania z pikniku przed deszczem: „Wszystko zabraliśmy?”, „Dokąd poszła Kimmie?”, „O Boże, patrz, co się stało z moimi włosami, wyglądają jak wodorosty”. Ojcowie ze zbolałymi minami wyciągali małe dzieci z krzeseł jak zęby. Matki nie wiedziały, że wpuszczają świat pod swoje ociekające sukienki. Poczekałam jeszcze minutę, odgrywając zaaferowaną krzątaninę. Człowiek nie wygląda samotnie i nie rzuca się w oczy podejrzany brak jego krewnych, jeżeli krząta się pracowicie, jakby miał mnóstwo rzeczy do zrobienia. Tak więc wstałam z krzesła, z pokazową ostentacją schyliłam się, żeby wysypać urojony kamyk z buta, podrapałam się po nieswędzącej ręce, potem po równie nieswę-xxxdzącym karku (bardzo dokuczliwie nie swędziało), a potem udałam, że coś mi zginęło (tego nawet nie musiałam udawać). Wkrótce zostałam sama na pustym podium przed pustymi krzesłami. Zeszłam po schodach i ruszyłam przez boisko. Kiedy w ciągu ostatnich kilku tygodni wyobrażałam sobie ten dzień, dokładnie tę chwilę, widziałam tatę i jego Ostatnie Wielkie Wejście (tylko na to jedno przedstawienie): daleko przed sobą zobaczę ciemną sylwetkę na pustym wzgórzu, albo ubrany w maskujący strój w tygrysie pręgi wdrapie się na najwyższe gałęzie któregoś z wielkich dębów, aby przez nikogo niezauważony, obejrzeć moje rozdanie świadectw. Albo będzie siedział ukryty w limuzynie i gdy tylko domyśle się, że to on, przemknie obok mnie z piskiem opon, o mało nie zwalając mnie z nóg. Zobaczę tylko swoje odbicie w rozpędzonych przyciemnianych szybach, a potem samochód z rykiem silnika minie zakręt, kamienną kaplicę, drewniany znak „Witamy w St. Gallway” i zniknie jak wieloryb w głębiach oceanu. Nie zauważyłam jednak żadnej ciemnej sylwetki, limuzyny ani żadnego wariata na drzewie. Przede mną Hanover, Elton i Kopiec leżały rozłożone jak stare psy, które nie mają siły podnieść łba, choćby w nie rzucać piłką tenisową. - Blue! - zawołał ktoś za moimi plecami. Zignorowałam to i szłam dalej, ale ten ktoś zawołał drugi raz, tym razem bliżej, więc przystanęłam i obejrzałam się. W moim kierunku szła Czerwona Koszula. Od razu go poznałam, a raczej nie, muszę się poprawić: od razu uzmysłowiłam sobie, że zrobiłam wysoce
nieprawdopodobną rzecz i posłuchałam własnej rady - mam na myśli tę całą gadaninę o złotych rybkach - ponieważ to był Zach Soderberg, tyle że jakbym nigdy przedtem go nie widziała. Wyglądał zupełnie inaczej, w którymś momencie pomiędzy naszą ostatnią lekcją fizyki a zakończeniem roku ogolił się na łyso. A nie była to jedna z tych łysych głów straszących dziurami i wybojami (jakby sugerowała, że pod spodem znajduje się dość gąbczasty mózg), ale kształtna i silna. Uszu też nie musiał się wstydzić. Wyglądał jak nowo narodzony, promieniał intrygującą nowością, od której aż oczy bolały. To dlatego nie zawołałam „Sayonara stary” i nie puściłam się pędem, bo zapakowane volvo czekało na mnie na parkingu dla uczniów. (Znalazłam bardzo dobre miejsce tuż przy schodach). Powiedziałam „Na razie” domowi przy Armor Street 24, „Do boju” biurku Obywatela Kane'a, oddałam w agencji Sherwig trzy komplety kluczy, zapakowane w szarą kopertę razem z odręczną notatką do pani Dianne Sezon z podziękowaniem, do którego dorzuciłam trzy wykrzykniki dla lepszego efektu. W schowku przygotowałam sobie mapy. Starannie podzieliłam stany między Karoliną Północną i Nowym Jorkiem (jak tort na równe kawałki) na odpowiednią ilość kaset z wypożyczalni Mól Książkowy na ulicy Wiązowej (na ogół z kiczowatymi thrillerami, na które tata parskałby z oburzeniem). Zach zauważył moje zaskoczenie jego nową „fryzurą”. Przejechał ręką po głowie. Musiała być w dotyku jak aksamit. - Taaak - powiedział trochę zmieszany. - Wczoraj wieczorem postanowiłem rozpocząć w życiu nowy rozdział. - Zmarszczył brwi. - Dokąd jedziesz? Stał blisko mnie, trzymając nad moją głową czarny parasol, a jego ramię było mocne i nieruchome jak wieszak na mokre ręczniki. - Do domu - odparłam. Zdziwił się. - Ale przecież zabawa dopiero się zaczyna. Havermeyer już tańczy ze Sturds, jest jakiś quiche. - Nie mogę - powiedziałam. Nie chciałam, żeby zabrzmiało to tak sztywno. Gdybym była przestępczynią, a on policjantem, od razu by się zorientował, że mam coś na sumieniu. Przyjrzał mi się, pokręcił głową, jakby zobaczył na mojej twarzy jakieś niesłychane równanie matematyczne. - Kurczę, podobała mi się ta twoja mowa, wiesz? To znaczy... uff, o rany! Powiedział to w taki sposób, że zachciało mi się śmiać, ale tylko zachciało, bo śmiech stracił cały impet gdzieś w okolicy mojego obojczyka.
- Dzięki - powiedziałam. - Ten kawałek, kiedy mówiłaś o sztuce... i o tym, kim jesteś jako człowiek... i ta sztuka... to było genialne. Nie miałam pojęcia, o czym mówi. Nigdzie w swojej mowie nie wspominałam o sztuce ani o tym, kim jestem jako człowiek. Nie poruszałam takich tematów nawet w wątkach pobocznych. Wtedy jednak, kiedy podniosłam na niego oczy - był taki wysoki... dziwne, nigdy nie zauważyłam tych maleńkich bruzdek w kącikach oczu; jego twarz oszukiwała usuwała nawet najdrobniejsze aluzje do mężczyzny, którym się stał - wtedy zrozumiałam, że może w tym właśnie tkwiło sedno rzeczy: jeśli chcemy kogoś wysłuchać, usłyszymy to, czego potrzebujemy, aby się do niego zbliżyć. Nie było nic złego w tym, że usłyszał w mojej mowie coś na temat sztuki albo o tym, jakim się jest człowiekiem, albo o złotej rybce - każdy może sobie wybierać ze świata surowce, jakich potrzebuje do budowy swojej chybotliwej łódki. Przypomniałam sobie, jak się wyciągał do przodu, żeby mnie dosięgnąć cno (lampy biurowe nie miały przy nim szans), żeby uchwycić każde słowo, które wyrzucałam w powietrze, aby żadne nie upadło na ziemię. Spodobała mi się ta myśl, powtórzyłam ją sobie w myślach dwa, trzy razy, żeby jej nie zapomnieć, aby przemyśleć ją sobie później w drodze - najlepszym momencie do myślenia o takich sprawach. Zach odchrząknął. Odwrócił głowę, zmrużył oczy i popatrzył na coś daleko na Horatio Way, w miejscu, gdzie droga przeciskała się między żonkilami i poidełkami dla ptaków, a może jeszcze wyżej, na dach Eltona, gdzie wiatrowskaz pokazywał coś, co kryło się poza sceną. - Więc rozumiem, że gdybym zaprosił ciebie i twojego tatę na pieczeń wołową w klubie, tobyś odmówiła? Znów na mnie popatrzył, jego oczy dotykały mojej twarzy ze smutkiem, jak ludzie wyglądający przez okno dotykają dłońmi szyby. W szybkich sekwencjach przerzucanych slajdów w rzutniku pana Archera przypomniał mi się mały obraz uwięziony na piętrze w jego mieszkaniu. Zastanawiałam się, czy w dalszym ciągu wisi tam na końcu korytarza. Powiedział, że jestem jak ten obraz, jak ta łódź na oceanie. Wygiął jedną brew w łuk - kolejny drobny talent, którego przedtem nie zauważyłam. - Nie skusisz się? Podają tam doskonały sernik. - Szczerze mówiąc, muszę już jechać - odrzekłam. Przyjął to skinieniem głowy. - Więc jeśli spytam, czy mógłbym... zobaczyć cię jakoś w wakacje. Może nawet nie w całości, moglibyśmy się umówić, powiedzmy na... jeden paluch. Pewnie powiesz, że to
niemożliwe, masz zaplanowane wszystkie wakacje na najbliższe sześćdziesiąt lat. Swoją drogą trawa ci się przykleiła do buta. Przestraszona schyliłam się, żeby wytrzeć trawę przy sandale, który jeszcze godzinę temu był biały, a teraz plamiasty i fioletowy jak dłonie staruszki. - Nie będzie mnie tu latem - powiedziałam. - Dokąd się wybierasz? - Odwiedzić dziadków. Może jeszcze gdzieś. („Chippawaa, Nowy Meksyk, Kraina Czarów, ojczyzna Strusia Pędziwiatra, butelui wysmukłej, łososia Clarka, przemysłu, górnictwa, srebra, potażu... „). - Pojedziesz z tatą czy sama? Chłopak miał przedziwny dar trafiania pytaniami w samo sedno problemu. Tata pierwszy gotów był obalić teorię: „Nie ma niewłaściwych pytań” jako pretekst dla tępaków, żeby się lepiej poczuli. No więc owszem, czy nam się to podoba, czy nie, istnieje tylko garść właściwych pytań i miliony zupełnie nieodpowiednich, a z tych milionów nieodpowiednich Zach wybrał takie, od którego poczułam, jakby mi się zrobił przeciek w gardle, przestraszyłam się, że wybuchnę płaczem albo cała szyja i ręce zaczną mnie nagle okropnie NIEswędzieć. Tacie by się Zach spodobał. To było w tym wszystkim najśmieszniejsze: że ten strzelec wyborowy zrobiłby na tacie fantastyczne wrażenie. - Sama - odparłam. I odeszłam, nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Ruszyłam po mokrej trawie pod górę, przeszłam na drugą stronę ulicy. Nie byłam smutna ani zdenerwowana, przeciwnie, czułam się nadzwyczaj dobrze. Nie, nie „dobrze”. („»Dobrze« jest dla przygłupów i niedorozwojów”), czułam się inaczej, ale nie potrafiłam tego nazwać. Wstrząsnęło mną puste szare niebo, na którym można narysować wszystko, co się zechce: sztukę, złotą rybkę, maleńką albo ogromną - jaką się komu żywnie spodoba. Szłam chodnikiem, minęłam Hanover i trawnik przed stołówką zaśmiecony połamanymi gałęziami, Drapacz. Deszcz zamienił to wszystko w zupę. A Zach bez słowa „Zaczekaj” czy „Dokąd... ?” szedł obok mnie, u mojego prawego boku, bez potrzeby dyskutowania o tym czy o czymkolwiek innym. Szliśmy bez hipotezy, bez formuły, bez wyszczególnionych wniosków. Jego buty pluskały w kałużach jak rybie płetwy w stawie, ryby pozostały tajemnicą, również dla mnie. Trzymał parasol idealnie nad moją głową; przetestowałam go (ponieważ van Meerowie zawsze wszystko testują): odsuwałam się odrobinę w lewo, przyspieszałam, zwalniałam, przystanęłam, żeby zetrzeć z butów następną przyklejoną kępkę trawy. Byłam ciekawa, czy uda mi się zmoczyć choćby kawałek kolana,
łokcia lub innej części ciała. Nie. Zach niewzruszenie trzymał parasol dokładnie nad moją głową. Przez całą drogę, kiedy szliśmy na górę i do samochodu, a drzewa tłoczące się przy drodze tańczyły - ale dyskretnie, w końcu pełniły tylko rolę statystów, nie chciały odwracać uwagi od głównych bohaterów - nie spadła na mnie ani jedna kropla deszczu.
Matura Wskazówki
Ten całościowy egzamin sprawdzi głębię waszego rozumienia najważniejszych pojęć. Składa się z trzech części, na pytania należy odpowiedzieć najlepiej jak umiecie (ocenę w procentach podaję w nawiasach): czternaście punktów, w których należy określić, czy zdanie jest prawdziwe czy fałszywe (30 procent); siedem pytań wielokrotnego wyboru (20 procent); wypracowanie (50 procent) . Możecie mieć kartki do notowania, ale nie wolno korzystać z żadnych dodatkowych podręczników, encyklopedii, zeszytów ani notatek. Proszę tak przygotować miejsca pracy, aby między wami a sąsiednią osobą było wolne miejsce. Dziękuję i powodzenia.
Część I: Prawda/Fałsz
1. Blue van Meer przeczytała za dużo książek. P/F? 2. Gareth van Meer był przystojnym, charyzmatycznym mężczyzną z wielkimi (a czasami rozwlekłymi) ideami, które gdyby je odpowiednio energicznie zacząć wcielać w życie, mogłyby mieć nieprzyjemne konsekwencje. P/F? 3. Blue van Meer była zaślepiona, ale nie można mieć jej tego za złe, ponieważ każdy człowiek jest zaślepiony, jeśli chodzi o najbliższą rodzinę. Równie dobrze można patrzeć gołym okiem w słońce i próbować dojrzeć plamy na słońcu, burze słoneczne i protuberancje. P/F? 4. Chrabąszcze majowe są nieuleczalnymi romantyczkami, znanymi z tego, że zjawiają się na oficjalnych przyjęciach ze szminką na zębach i włosami sflaczałymi jak biznesmen uwięziony w korku. P/F? 5. Andreo Verduga był nikim mniej i nikim więcej jak tylko ogrodnikiem używającym bardzo ciężkiej wody kolońskiej. P/F?
Sugeruję posługiwanie się ołówkiem HB na wypadek, gdyby pierwsza odpowiedź okazała się błędna, a zostałoby wam trochę czasu.
6. Smoke Harvey polował na foki. P/F? 7. Fakt, że Gareth i Hannah Schneider mieli w swoich egzemplarzach książki Czarny kos śpiewa nocą. Zycie Charlesa Millesa Mansona podkreślone to samo zdanie ze strony 481: Kiedy Manson kogoś słuchał, miało się uczucie, jakby spijał ci twarz, prawdopodobnie nie miało takiego znaczenia, jakie chciałaby mu przypisać Blue. W najlepszym wypadku można wywnioskować z tej ciekawostki, że oboje zafascynowało zachowanie obłąkańców. P/F? 8. Nocna Straż nadal istnieje, co najmniej w umysłach twórców teorii spisku, neomarksistów, czerwonookich autorów blogów oraz orędowników Che, jak również osobników wszelkich ras i wyznań, którzy znajdują przyjemność w myśli, że na świecie można miejscowo zaprowadzić jeśli nie SPRAWIEDLIWOŚĆ (Blue zauważyła, że sprawiedliwość zachowuje się w rękach ludzi jak chabazyt w HC1 - ulega powolnemu rozkładowi, a niekiedy pozostawia po sobie śliski osad), to przynajmniej zwykłe wyrównanie szans na niewielkich fragmentach światowego boiska (obecnie pozbawionego arbitra). P/F? 9. Zdjęcie George'a Graceya z kartoteki policyjnej w Huston jest bez najmniejszych wątpliwości podobizną Baby au Rhuma. Blue stwierdziła to bez trudu na podstawie jego niesamowitych oczu, które wyglądają jak dwie czarne oliwki wciśnięte głęboko w talerz z humusem. Nieważne, że reszta głowy na niewyraźnym zdjęciu jest zasłonięta zarostem gęstszym niż neutron (10l8 kg/m3). P/F? 10. Każdy film, jaki Hannah na poczekaniu puszczała na swoich lekcjach wstępu do filmu, a większość z nich - jak zauważyła Cip - w ogóle nie pojawiała się w programie nauczania, niósł jakieś treści wywrotowe, świadectwo jej dziwacznych poglądów dzieci kwiatów. P/F? 11. Z pomocą innych Nocnych Strażników Hannah Schneider (dość nieudolnie) zabiła człowieka, co wywołało niezmierne oburzenie Garetha van Meera, ten bowiem zadowalał się rolą Sokratesa (robota pasowała do niego jak garnitur szyty na miarę): jeździł po kraju, robił wykłady nowym zwerbowanym członkom na temat swojej Teorii Determinacji oraz innych frapujących idei, omówionych w licznych artykułach publikowanych w „Federal Forum”, w tym Viva Las Brudas, czyli Występek w imperium Elvisa. Gareth wolał pozostać człowiekiem teorii niż przemocy, człowiekiem Trockiego raczej niż Stalina. Jak pamiętacie, wystrzegał się wszelkich sportów kontaktowych. P/F? 12. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa (trzeba jednak przyznać, że jest to domysł osoby, która zna swoją matkę z jednej zapamiętanej fotografii) Natasha van Meer popełniła samobójstwo, kiedy się dowiedziała, że jej serdeczna przyjaciółka ze szkoły ma gorący romans z jej mężem, człowiekiem uwielbiającym słuchać własnego głosu. P/F?
13. Człowiekowi trudno w to uwierzyć, ale Życie jest dość zwodniczo smutne i zabawne, i to w tym samym czasie. 14. Czytanie nieprzyzwoitej liczby wydawnictw encyklopedycznych jest zbawienne dla zdrowia psychicznego. P/F?
Część II: Test wielokrotnego wyboru
1. Hannah Schneider była: A. Sierotą, która wychowywała się w „Domu na horyzoncie” w stanie New Jersey (gdzie wymaga się od dzieci, aby nosiły mundurki z przyszytym do kieszeni marynarki godłem - złotym pegazem, który mógłby również ujść w tłoku jako lew, zwłaszcza jeśli przymknąć oczy). Nie należała do ładnych dzieci. Po przeczytaniu Kobiety i wyzwolenia Arielle Soiffe (1962), a zwłaszcza dużego rozdziału o Catherine Baker, marzyła, aby zrobić w życiu coś równie wielkiego i śmiałego. Pewnego wieczoru, wpadłszy w ponury, bezsenny nastrój, zaczęła sugerować Blue, że to ona jest ową nieustraszoną rewolucjonistką, tą „wybuchową kobietą” (zob.: www. fightingtheevilempire. net/women). Mimo tych wysiłków, podejmowanych, aby znaleźć w swoim życiu coś wzniosłego, nieustannie wisiała nad nią groźba, że zamieni się w to, czego się najbardziej obawiała: jedną z „Odeszłych”. Jej dom zajmuje dwudzieste drugie miejsce na liście hitów agencji Sherwig Realty. B. Catherine Baker, w równych częściach jest uciekinierką, przestępczynią, legendą i nocnym motylem. C. Jedną z tych kobiet podobnych zaginionym cywilizacjom: o fascynującej architekturze, lecz marnym oświetleniu; wielu komnat, w tym sali balowej, nikt nigdy nie zdoła odnaleźć. D. Trochę tego i owego, czyli każdego z powyższych punktów. 2. Śmierć panny Schneider była w rzeczywistości: A. Samobójstwem. W trudnej chwili (a miała ich wiele), kiedy za długo tańczyła z kieliszkiem wina w ręku, poszła do łóżka z Charlesem. Błąd ten zaczął ją trawić od środka, najpierw snuła fantastyczne historie, ściachała włosy, a wreszcie ze sobą skończyła. B. Morderstwem członka Nocnej Straży (Nunca Dormindo po portugalsku). Hannah stała się dla ugrupowania kulą u nogi, o czym Gareth „Sokrates” i Servo Gracey „Nero” debatowali podczas swojej pilnej narady w Paryżu. Ada Harvey dokopała się zbyt głęboko w swoich poszukiwaniach, w każdej chwili mogła skontaktować się z FBI, a w związku z tym
wolność Graceya oraz istnienie całego ruchu stanęło pod znakiem zapytania. Hannah trzeba było zlikwidować. Tę trudną decyzję podjął w końcu Gracey. Mężczyzną, którego Blue słyszała w lesie, a jest tego pewna jak faktu, że świnionosa mysz latająca jest najmniejszym ssakiem na Ziemi (długość ciała trzy centymetry), był najlepszy żołnierz Nocnej Straży, Andreo Verduga, zamaskowany za pomocą ShifTbush™, zestawu do niewidzialności, mieszanki jesiennej, spełnionego marzenia myśliwych. C. Sprawką „Niechlujnego Eda”, członka Okrutnej Trójki, nadal buszującego na wolności. D. Jednym z tych mętnych zdarzeń w historii, o których człowiek nigdy nie dowie się całej prawdy (zob. : Nieżywi, Winn, 1988, rozdz. 2: „Czarna Dalia”). 3. Jade Churchill Whitestone jest: A. Pozerką. B. Zniewalająco piękną dziewczyną. C. Osobą irytującą jak uderzony palec u nogi. D. Zwykłą nastolatką, która nie potrafi zobaczyć nieba przez grubą warstwę powietrza. 4. Uprawianie miłości z Miltonem Blackiem przypominało: A. Całowanie kałamarnicy. B. Dosiadanie przez octopus vulgaris. C. Skok w pozycji łamanej do galaretki owocowej. D. Unoszenie się na łożu z płatów czołowych. 5. Zach Soderberg jest: A. Kanapką z masłem orzechowym z odciętą skórką. B. Winien uprawiania lwiego seksu w pokoju numer dwieście dwadzieścia dwa motelu Dynastia. C. Niezdolny - nawet po tysiącach wyjaśnień z pomocą licznych materiałów ilustracyjnych, przedstawionych mu przez Blue van Meer, kiedy objeżdżali latem kraj w błękitnym volvo kombi - zrozumieć choćby podstawowych pojęć ogólnej teorii względności. Obecnie usiłuje nauczyć się na pamięć liczby pi z dokładnością do sześćdziesiątego piątego miejsca po przecinku. D. Wyrocznią delficką. 6. Gareth van Meer porzucił swoją córkę, ponieważ: A. Miał dosyć histerii i paranoidalnego zachowania Blue. B. Był, według słów Jessie Rose Rubiman, „Świnią”.
C. Zebrał się w końcu na odwagę, aby ruszyć do walki o nieśmiertelność, zrealizować marzenie swego życia i odegrać rolę Che w Republice Demokratycznej Konga, co on i jego szemrani współpracownicy z całego kraju potajemnie organizowali od lat; z tego samego powodu po jego wyjeździe w całym mieszkaniu poniewierały się niezliczone afrykańskie gazety oraz W Angoli (Cower, 1980). D. Nie mógł znieść myśli, że mógłby stracić twarz w oczach córki, która zawsze uważała go za Alfę i Omegę i która, nawet przekonawszy się, że jest intelektualnie anachroniczny jak Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa 1917 roku, a ponadto jest nierealistycznym marzycielem, teoretykiem na pokaz (i to niewielkiego formatu), kobieciarzem, którego romanse doprowadziły matkę Blue do samobójstwa, człowiekiem, który bez wątpienia, jeśli nie będzie ostrożny, skończy jak Trocki (z czekanem w głowie), nadal nie może przestać uważać go za Alfę i Omegę i do tej pory, kiedy biegnie spóźniona na wykład Rząd amerykański - nowe perspektywy albo przechodzi przez park i słyszy drzewa szepczące nad głową, jakby chciały jej zdradzić sekret, marzy, jakby to było cudownie, gdyby czekał na nią w tweedowym garniturze na drewnianej ławce. 7. Szczegółowa teoria miłości i seksu, winy i morderstwa, nabazgrolona przez Blue na pięćdziesięciu stronach dużego zeszytu głosi, że są one: A. W 100% Prawdą, tak jak rzeczy są w 100% Bawełną; B. Niedorzecznym urojeniem; C. Delikatną pajęczyną rozsnutą przez ogrodowego pająka zamiast w rozsądnym miejscu w kącie ganku, to na wielkiej przestrzeni, tak absurdalnie rozległej, że można by w niej zmieścić dwie limuzyny cadillac de ville. D. Materiałami, jakie Blue wykorzystała do zbudowania swojej łodzi, aby się w niej przeprawić przez okrutne morze (zob. : Odyseja, Homer, okres helleński, pieśń dwunasta „Scylla i Charybda”).
Część III: Wypracowanie
Wiele filmów zaliczanych do klasyki kina, jak również niezliczone prace naukowe, robią co mogą, aby rzucić odrobinę światła na takie zagadnienia jak stan amerykańskiej kultury, skrywany smutek wszystkich ludzi, walkę o własną indywidualność, powszechne zadziwienie nad fenomenem życia. Zręcznie wykorzystując konkretne przykłady tekstów kultury, skonstruuj wszechstronną dyskusję wokół założenia, że choć prace takie są
pouczające, ciekawe i podnoszą na duchu - zwłaszcza gdy człowiek znajduje się w nowej sytuacji i musi całkowicie zmienić sposób myślenia - nie mogą one zastąpić prawdziwego życiowego doświadczenia. Albowiem, aby zacytować wyjątkowo brutalny dziennik Danny'ego Yeargooda Edukacja życia z 1977 roku: składa się z kolejnych ciosów i nawet kiedy leżysz na ziemi i niczego nie widzisz, bo walą cię po głowie w to miejsce, gdzie mieści się ośrodek wzroku, i nie możesz oddychać, bo cię kopią w brzuch skąd idzie powietrze, i nos masz cały we krwi, bo cię przytrzymali i grzmocili w twarz; czołgasz się i dźwigasz na nogi. I czujesz się dobrze. Nawet cudownie. Bo żyjesz. Możecie pisać tak długo, jak chcecie.
Podziękowania Jestem głęboko wdzięczna Susan Golomb oraz Carole De-xxxSanti za ich niestrudzony entuzjazm, krytycyzm i rozsądne rady. Dziękuję Kate Barker, a także Jonowi Mozesowi za jego uwagi na temat wstępnego szkicu. Dziękuję Carolyn Horst za skrupulatne stawianie kropek nad „i” i kreseczek przy „t”; Adamowi Weberowi za to, że jest najbardziej wielkodusznym przyjacielem na świecie. Na gorące podziękowania zasługuje moja rodzina: Elke, Vov i Toni oraz mój wspaniały mąż, Nic, mój Clyde, który dzień w dzień patrzy, jak jego żona znika na dziesięć godzin w ciemnym pokoju z komputerem, i nie zadaje pytań. Przede wszystkim zaś dziękuję mojej mamie, Annę. Bez jej inspiracji i niespotykanej szczodrości, nie udałoby mi się napisać tej książki.