JAMES PETER CZEKAJĄC NA ŚMIERĆ Dead Tomorrow Tłumaczył Robert Ginalski 1 Susan nienawidziła motocykli. Stale powtarzała Natowi, że motocykl równa się śmierć, a jazda czymś takim to najbardziej niebezpieczna rzecz pod słońcem. Wbijała mu to do głowy na okrągło. Nat się z nią drażnił i odpowiadał, że jest w błędzie, o czym najlepiej świadczą statystyki. Ponieważ tak naprawdę największe zagrożenia czyhają we własnej kuchni. Właśnie tam ryzyko gwałtownej śmierci jest największe. Stykał się z tym dzień w dzień jako lekarz w szpitalu, w którym wkrótce miał zrobić specjalizację. Motocyklistom też się zdarzają ciężkie wypadki, wiadomo, ale to betka w porównaniu z tym, do czego dochodzi w kuchniach. Ludzie nieustannie wsadzają widelce do tosterów i giną wskutek porażenia prądem. Albo łamią sobie karki po upadku z kuchennego krzesła. Potrafią się zadławić bądź zatruć jedzeniem. Nat szczególnie lubił opowiadać Susan o kobiecie, która trafiła na ostry dyżur Królewskiego Szpitala Hrabstwa Sussex, gdzie pracował (a raczej się przepracowywał), bo schylając się, żeby otworzyć zmywarkę, nadziała się okiem na nóż do filetowania. Motocykle nie są niebezpieczne, powtarzał jej z upodobaniem, nawet takie monstra jak jego czerwona honda fireblade (rozpędzająca się do setki w trzy sekundy) - problem leży w innych użytkownikach dróg. Po prostu bez przerwy trzeba na nich uważać, i tyle. A poza tym jego fireblade wydzielał bez porównania mniej dwutlenku węgla niż jej przechodzone audi TT. Ona jednak za każdym razem puszczała to mimo uszu.
Tak samo nie zwracała uwagi na jego utyskiwania, że zawsze muszą spędzać święta Bożego Narodzenia - przypadające już za pięć tygodni - z „wyjętymi spod prawa”, jak z lubością określał jej rodziców. Wyczytał gdzieś, że poślubiając kobietę, mężczyzna ma nadzieję, że na wieki wieków pozostanie taka sama, natomiast kobieta wychodzi za mężczyznę z gotowym planem w głowie, jak go zmienić. Nie da się ukryć, że Susan Cooper udawało się to znakomicie, bo użyła najbardziej niszczycielskiej broni w kobiecym arsenale - była w szóstym miesiącu ciąży. Owszem, Nat chodził dumny jak paw, co prawda, to prawda. Ale jednocześnie z żalem uświadamiał sobie, że już wkrótce będzie musiał się zmierzyć z prawdziwym życiem. Że przyjdzie mu się rozstać z fireblade’em i zamienić go na coś praktycznego. Na jakieś kombi albo minivana. A jakby tego było mało, koniecznie z pieprzonym silnikiem hybrydowym, żeby broń Boże nie narobić Susan obciachu w towarzystwie ani nie urazić jej poglądów na temat ochrony środowiska! Miła perspektywa, prawda? Dotarł do domu wcześnie rano, a potem siedział przy stole w kuchni ich niedużego domku w Rodmell, dziesięć mil od Brighton, i ziewając, oglądał w telewizji śniadaniowej relację z samobójczego zamachu bombowego w Afganistanie. Na ekranie widział, że jest ósma jedenaście, jego zegarek wskazywał ósmą dziewięć. Ale czuł się tak, jakby był środek nocy. Nabrał łyżeczką płatków śniadaniowych, włożył je do ust, popił sokiem pomarańczowym i kawą, a następnie wbiegł na piętro. Pocałował Susan i poklepał na do widzenia Bąbelka w brzuchu. - Jedź ostrożnie - wymamrotała. A jak ci się zdaje, że co ja zamierzam? Jechać niebezpiecznie? - pomyślał, ale nie wyraził tego na głos. - Kocham cię - powiedział tylko. - Ja też cię kocham. Zadzwoń. Nat pocałował ją jeszcze raz, zszedł na parter, uzbroił się w kask i skórzane rękawice, po czym wyszedł na mróz. Kiedy wyprowadzał ciężką czerwoną maszynę z garażu i
głośno zatrzaskiwał drzwi, dopiero się rozwidniało. Od kilku dni nie padało, więc mimo przymrozku raczej nie groziła gołoledź na drodze. Spojrzał w górę, na zasłonięte okna, i uruchomił silnik ukochanego motocykla… po raz ostatni w życiu. 2 Naciskając dzwonek do gabinetu lekarskiego umieszczony na tablicy na ganku, Lynn Beckett myślała, że doktor Ross Hunter jest jedną z niewielu stałych w jej życiu. W zasadzie, gdyby miała być całkiem szczera, trudno byłoby jej wymienić jeszcze jakąś inną stałą. Chyba tylko porażkę. Porażki bez dwóch zdań były stałym elementem życia Lynn. Towarzyszyły jej od zawsze. Właściwie to przyciągała je jak magnes. Mogłaby otworzyć z nimi kramik. Krótko mówiąc, jej życie było trzydziestosiedmioletnim pasmem niepowodzeń, poczynając od drobiazgów, jak odcięcie czubka palca wskazującego podczas zatrzaskiwania drzwi samochodu, po rzeczy grubszego kalibru, w miarę jak z biegiem lat pojawiały się problemy większej wagi. Jako dziecko rozczarowała rodziców, jako żona zawiodła męża, a teraz pod żadnym względem nie sprawdzała się jako samotna matka nastoletniej córki. Gabinet lekarski mieścił się w wielkiej edwardiańskiej willi przy spokojnej ulicy w Hove, która swego czasu miała wyłącznie willowy charakter. Jednak wiele wspaniałych domów w zabudowie szeregowej dawno już wyburzono, a na ich miejscu postawiono bloki mieszkalne. Teraz większość domów, które pozostały, takie jak ten, przeznaczono na biura albo prywatne praktyki lekarskie. Lynn weszła do znajomego przedpokoju, w którym woń politury mebli mieszała się z lekkim zapachem środków odkażających, za biurkiem po drugiej stronie zobaczyła sekretarkę doktora Huntera, zajętą rozmową przez telefon, i wśliznęła się do poczekalni. W ciągu mniej więcej piętnastu lat, odkąd przychodziła do tego wielkiego, acz
mrocznego pokoju, nic się w nim nie zmieniło. Ta sama plama z wody na stiukowym suficie, z grubsza przywodząca na myśl kształt Australii, ten sam kauczukowiec w donicy przed kominkiem, znajomy zapach stęchlizny oraz te same niedobrane fotele i kanapy, które wyglądały jak zakupione w pradawnych czasach na wyprzedaży sklepu przed likwidacją. Nawet niektóre czasopisma na okrągłym dębowym stole pośrodku pomieszczenia sprawiały wrażenie, jakby ich nie zmieniano od lat. Rzuciła okiem na słabowitego staruszka zagłębionego w fotelu z popsutymi sprężynami. Wbił laskę w dywan i ściskał ją tak mocno, jakby się obawiał, że bez niej całkiem zapadnie się w fotel i zniknie. Obok niego jakiś niecierpliwy mężczyzna po trzydziestce, w niebieskim płaszczu z zamszowym kołnierzem, manipulował przy smartfonie. Na stojaku Lynn zauważyła rozmaite broszury, w tym jedną z poradami, jak rzucić palenie, ale w obecnym stanie nerwów bardziej przydałaby się jej rada, jak można palić jeszcze więcej. Na stole leżało bieżące wydanie „Timesa”, uznała jednak, że w tym nastroju nie da rady skupić się na lekturze. Nie zmrużyła oka, odkąd wczoraj po południu zadzwoniła sekretarka doktora Huntera i zaprosiła ją na wizytę z samego rana, bez córki. W dodatku cała się trzęsła, bo spadł jej poziom cukru. Zażyła wprawdzie lekarstwo, ale nie była w stanie nic przełknąć na śniadanie. Przycupnąwszy na skraju twardego krzesła, pogrzebała w torbie i wrzuciła do ust dwie tabletki glukozy. Dlaczego doktor Hunter tak pilnie chciał się z nią widzieć? Czy chodzi o badanie krwi, które robiła w zeszłym tygodniu, czy - co bardziej prawdopodobne - o Caitlin? Gdy wcześniej żywiła takie obawy - na przykład po tym, jak wykryła guzek na piersi, albo kiedy przeraziła się, że nieodpowiedzialne zachowanie córki jest oznaką raka mózgu - po prostu dzwonił do niej osobiście i przekazywał dobre wieści: że biopsja, tomografia czy badanie krwi niczego nie wykazały, więc nie ma powodów do zmartwienia. Jakby o Caitlin choćby przez chwilę można się było nie martwić. Założyła nogę na nogę, ale zaraz znów je wyprostowała. Ubrała się elegancko: w
najlepszy, średniej długości płaszcz z niebieskiego kaszmiru, kupiony na styczniowej wyprzedaży. Pod nim miała granatowy sweterek z dzianiny, czarne spodnie i czarne zamszowe buty. Bo chociaż za nic by się do tego przed sobą nie przyznała, wybierając się z wizytą do lekarza, zawsze starała się dobrze wyglądać. Może nie wystrzałowo - już dawno zapomniała, jak to się robi, a zresztą brakowało jej aż takiej pewności siebie - ale przynajmniej chciała być dobrze ubrana. Jak większość pacjentek doktora Huntera, od dawna potajemnie się w nim durzyła. Oczywiście za nic na świecie nie ośmieliłaby się mu tego okazać. Odkąd zerwała z Melem, jej poczucie własnej wartości legło w gruzach. W wieku trzydziestu siedmiu lat była atrakcyjną kobietą, a byłaby znacznie bardziej ponętna, gdyby przybrała na wadze tyle, ile straciła. Tak przynajmniej mówiło jej kilkoro przyjaciół i nieżyjąca już siostra. Zdawała sobie sprawę, że wygląda mizernie - wystarczyło tylko spojrzeć w lustro. Zmizerniała od nieustannego zamartwiania się o wszystko, zwłaszcza o Caitlin, która od ponad sześciu lat przyprawiała ją o zgryzoty. Krótko po dziewiątych urodzinach Caitlin wykryto u niej chorobę wątroby. Od tej pory Lynn miała wrażenie, że obie utknęły w długim, ciemnym tunelu. Niekończące się wizyty u specjalistów. Badania. Krótkie okresy hospitalizacji tutaj na miejscu, w Sussex, i o wiele dłuższe - raz trwało to nawet ponad rok - na oddziale schorzeń wątroby Królewskiego Szpitala Południowego Londynu. Dziewczynka przechodziła operację wprowadzania stentów do dróg żółciowych. A potem ich wyjmowania. Nieustanne transfuzje krwi. Choroba do tego stopnia pozbawiała ją energii, że Caitlin regularnie zasypiała na lekcjach. Nie mogła już grać na swoim ukochanym saksofonie, bo i tak ledwo oddychała. A jednocześnie, odkąd została nastolatką, coraz częściej złościła się i buntowała. Domagała się odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego ja?”. Lynn nie potrafiła jej na to odpowiedzieć. Nie pamiętała już, ile razy czekała, cała w nerwach, na ostrym dyżurze w Królewskim Szpitalu Hrabstwa Sussex, podczas gdy lekarze zajmowali się jej córką. Kiedyś, w wieku
zaledwie trzynastu lat, Caitlin podprowadziła butelkę wódki z barku i trzeba jej było zrobić płukanie żołądka. A znów innym razem, jako czternastolatka, tak się upaliła haszem, że aż spadła z dachu. Albo ta koszmarna noc, kiedy o drugiej weszła do sypialni Lynn, ze szklistym wzrokiem, spocona i zziębnięta tak, że szczękała zębami, po czym oświadczyła, że boli ją głowa, bo jakiś menel z Brighton namówił ją, żeby łyknęła ecstasy. Za każdym razem doktor Hunter przyjeżdżał do szpitala i zostawał z Caitlin, dopóki się nie upewnił, że nic jej nie grozi. Nie musiał tego robić, po prostu taki już był. A teraz otworzyły się drzwi i lekarz stanął w progu. Wysoki, postawny, w eleganckim prążkowanym garniturze, miał przystojną twarz okoloną kręconymi, przyprószonymi siwizną włosami i łagodne, troskliwe zielone oczy, częściowo ukryte za okularami połówkami. - Lynn! - rzucił. Tego dnia jego silny, dziarski głos był dziwnie przytłumiony. Wejdź, proszę. Doktor Ross Hunter na powitanie pacjentów przybierał jedną z dwóch min. Przez te wszystkie lata, odkąd była jego pacjentką, Lynn znała jedynie jego normalny, autentycznie ciepły i szczery uśmiech. Dotychczas nie widziała, jak ze smutnym grymasem na twarzy zagryza wargę. Tę minę trzymał pod kluczem w kufrze i nie znosił jej wyciągać. I z taką miną wyszedł do niej dzisiaj. 3 To było doskonałe miejsce na kontrolę radarową. Kierowcy śpieszący się do pracy w Brighton, regularnie pokonujący ten odcinek Lewes Road, wiedzieli, że mimo ograniczenia prędkości do czterdziestu mil na godzinę bez obaw mogą dodać gazu za światłami i nie zwalniać na dwupasmówce, dopóki nie znajdą się w zasięgu kamer drogówki niemal milę dalej. Pomalowane w ostrzegawcze niebieskie, żółte i srebrne kwadraty bmw kombi, zaparkowane na bocznej dróżce i częściowo zasłonięte przed wzrokiem kierowców wiatą przystanku autobusowego, dla wielu z nich okazało się niemiłą poranną niespodzianką. Posterunkowy Tony Omotoso stał za samochodem i opierając na dachu fotoradar pistoletowy, celował czerwoną kropką lasera w tablice rejestracyjne pojazdów, które podejrzewał o przekroczenie prędkości, bo to zapewniało najlepszy odczyt. Gdy ujrzał tablicę
osobowej toyoty, nacisnął spust. Cyfrowy wyświetlacz pokazał czterdzieści cztery mile na godzinę. Kierowca zauważył kontrolę i zdążył wcisnąć hamulec. Ściśle trzymając się wytycznych, posterunkowy dodał dziesięć procent tolerancji plus jeszcze dwie mile. Toyota minęła go, wciąż świecąc światłami stopu. Następnie Omotoso skupił się na tablicy białej furgonetki transit - czterdzieści trzy mile na godzinę. Zaraz potem obok nich śmignął czarny motocykl model Harley Softail; pędził z prędkością grubo większą niż dozwolona, ale policjant nie zdążył go namierzyć. Po lewej ręce Tony miał kolegę z drogówki, posterunkowego Iana Uppertona. Ten wysoki chudzielec w czapce i żółtej odblaskowej kurtce tylko czekał na sygnał, żeby wyskoczyć na drogę. Byli przemarznięci do szpiku kości. Upperton spoglądał za oddalającym się harleyem. Lubił je, lubił wszelkie motocykle i miał ambicję służyć w patrolu motocyklowym. Harleye to jednak maszyny wycieczkowe. Jego prawdziwą pasją były ścigacze, takie jak różne modele bmw, suzuki hayabusas czy honda fireblade. Potwory, na których żeby porządnie wejść w zakręt, trzeba się nieźle pochylić, a nie tylko przekręcić kierownicę, jak w byle samochodzie. Teraz nadjeżdżało czerwone ducati, lecz kierowca zauważył ich w porę, zwolnił i wlókł się w żółwim tempie. Natomiast zdezelowana zielona fiesta na zewnętrznym pasie najwyraźniej nic sobie z nich nie robiła. - Fiesta! - zawołał Omotoso. - Pięćdziesiąt dwie! Posterunkowy Upperton wyszedł na drogę i nakazał kierowcy zjechać na bok. Tymczasem - przez nieuwagę albo celowo - samochód popędził dalej. - No to zasuwamy! - Wyrecytował numer rejestracyjny (Whiskey cztery-trzy-dwa Charlie Papa November) i wskoczył za kierownicę. - Skurwiele! - Cioty! - Dlaczego nie ścigacie prawdziwych przestępców, co? - No, tylko prześladujecie kierowców! Tony Omotoso obejrzał się i zobaczył dwóch młodych chłopaków wlokących się szosą. Dlatego, że w ciągu roku na drogach Anglii ginie trzy i pół tysiąca ludzi, a ofiar morderstw jest zaledwie pięćset - miał ochotę im odpowiedzieć. Dlatego, że przez takich
bezmózgów jak ten w fieście, nie ma jednego cholernego dnia, żebyśmy z Ianem nie zbierali z asfaltu trupów i połamańców. Nie miał jednak na to czasu - jego kolega zdążył już włączyć niebieskiego koguta na dachu i zawodzącą syrenę. Wrzucił więc laserową „suszarkę” na tylne siedzenie, usiadł z przodu, zatrzasnął drzwi i mocował się z pasem, podczas gdy Upperton wcisnął się w lukę w sznurze samochodów i wdusił gaz do dechy. Poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny, kiedy przyśpieszenie skurczyło mu trzewia i wcisnęło kręgosłup w oparcie fotela. O tak, to była najlepsza strona tej roboty. Umieszczony w desce rozdzielczej wyświetlacz Automatycznego Systemu Identyfikacji Numerów Rejestracyjnych zapiszczał, pokazując dane fiesty. Whiskey czterytrzy-dwa Charlie Papa November nie miał ważnego ubezpieczenia ani opłaconych podatków, a zarejestrowany był na kierowcę, który stracił prawo jazdy. Upperton zjechał na zewnętrzny pas i szybko nadrabiał dzielący go od fiesty dystans. Nagle zatrzeszczało radio: - Hotel Tango cztery-dwa? - Tak, tu Hotel Tango cztery-dwa - odpowiedział Omotoso. - Mamy doniesienie o poważnym wypadku drogowym - oznajmił dyżurny. - Motocykl i samochód osobowy, skrzyżowanie Coldean Lane i Ditchling Road. Zajmiecie się tym? Psiakrew! - pomyślał Omotoso. Nie chciał, żeby fiesta im się wymknęła. - Tak, tak. Już jedziemy. Zawiadom patrole w Brighton. Ford fiesta Whiskey czterytrzy-dwa Charlie Papa November, zielony, pędzi na południe Lewes Road i zbliża się do nieoznakowanego ronda. Kierowcy prawdopodobnie odebrano prawo jazdy. Nie musiał mówić koledze, żeby zawrócił. Upperton już ostro hamował i z włączonym prawym kierunkowskazem wypatrywał luki w sznurze samochodów ciągnących z naprzeciwka. 4 Malcolm Beckett poczuł wyraźniejszy zapach morza, gdy jego niebieski sportowy wóz mgb GT, liczący sobie już trzydzieści lat, zatrzymał się na światłach przed zjazdem z autostrady. To było jak narkotyk, jakby w jego krwiobiegu krążyła sól oceanów i po
najkrótszej nawet przerwie musiał znowu dać sobie w żyłę. Odkąd jako nastolatek wstąpił do Królewskiej Marynarki Wojennej, całą karierę zawodową spędził na morzu. Dziesięć lat w marynarce wojennej i dwadzieścia jeden w handlowej. Uwielbiał Brighton, gdzie się urodził i wychował, bo leżało nad samym morzem, ale i tak najszczęśliwszy był na pokładzie statku. Dzisiaj kończył się jego trzytygodniowy urlop na lądzie i znowu miał na kolejne trzy tygodnie wyjść w morze, jako starszy mechanik na „Arco Dee”. Z żalem pomyślał, że jeszcze niedawno był najmłodszym starszym mechanikiem w całej marynarce handlowej, a teraz, w wieku czterdziestu siedmiu lat, szybko stawał się weteranem, starym wilkiem morskim. Tak samo jak znał każdy nit ukochanego statku, znał też każdą mutrę i śrubę swojego samochodu, który osobiście rozkładał na części i składał tyle razy, że już dawno stracił rachubę. Teraz z lubością wsłuchiwał się w pomruk pracującego na wolnych obrotach silnika; doszedł do wniosku, że popychacz nieco dudni, więc przy następnym zejściu na ląd będzie musiał zdjąć głowicę cylindra i go wyregulować. - Dobrze się czujesz? - zapytała Jane. - Ja? Jasne. Świetnie. Poranek był piękny, niebo czyste i błękitne, a przy bezwietrznej pogodzie morze płaskie jak stół. Po jesiennych sztormach, przez które jego ostatni rejs przebiegał dosyć ponuro, uspokoiło się, przynajmniej dzisiaj. Panował ziąb, ale zapowiadało się wspaniale. - Będziesz za mną tęsknił? Objął ją za ramię i przytulił. - Jak wariat. - Kłamca! Pocałował ją. - Tęsknię za tobą w każdej sekundzie, kiedy jestem z dala od ciebie. - Guzik prawda! Znów ją pocałował. Gdy światła zmieniły się na zielone, wcisnęła sprzęgło, wrzuciła pierwszy bieg i przyśpieszając, pojechała opadającą do brzegu drogą.
- Trudno jest konkurować ze statkiem - powiedziała. Uśmiechnął się szeroko. - To bzykanko z rana było rewelacyjne. - Oby ci wystarczyło do powrotu. - Wystarczy. Skręcili w lewo, objeżdżając koniec Laguny Hove - na dwóch sztucznych jeziorach ludzie mogli wiosłować, uczyć się windsurfingu oraz puszczać modele żaglowców. Przed nimi, wzdłuż wschodniego krańca portu, biegła prywatna ulica zabudowana białymi domami w stylu mauretańskim, wychodzącymi na plażę; rezydencje te należały do bogatych celebrytów, takich jak Heather Mills i Fatboy Slim. Woń soli w powietrzu była teraz silniejsza, przyprawiona wyziewami siarkowymi z portu, a także zapachem oleju, lin, smoły, farby i węgla. Port Shoreham, usytuowany na zachodnim skraju zespołu miejskiego Brighton i Hove, składał się z basenu długości mili; na obu jego brzegach mieściły się składy drewna, węgla i kruszywa, magazyny, a także przystanie jachtów oraz rozrzucone tu i tam domy i mieszkania prywatnych właścicieli. Niegdyś był to ruchliwy port handlowy, lecz jego charakter zmienił się z nastaniem coraz większych kontenerowców, zbyt dużych, żeby do niego zawijać. Wciąż przybijały tu mniejsze tankowce i jednostki handlowe oraz kutry rybackie, ale przeważały komercyjne pogłębiarki, wydobywające z dna morza żwir i piasek, które następnie sprzedawano jako kruszywo przedsiębiorstwom budowlanym. - Co masz w planach na najbliższe trzy tygodnie? - zapytał. Problemem wszystkich marynarzy było zaufanie do zostających na brzegu żon. Już na samym początku służby w marynarce wojennej Malcolm dowiedział się, że ledwo zdążą wypłynąć w rejs, niektóre żony wystawiają w oknach od frontu paczki proszku do prania OMO, co ma oznaczać: „Old Man Overseas”, czyli: „Ślubny wybył na morze”. - Jasełka Jemmy, które cię ominą - odparła Jane. - A już za dwa tygodnie zaczynają się ferie Amy i z nieszczęśliwą miną będzie mi się plątała po domu. Jedenastoletnia Amy była córką Jane z pierwszego małżeństwa. Mal miał z nią bardzo dobre relacje, chociaż od zawsze istniała między nimi niewidzialna bariera. O wiele większa
zażyłość łączyła go z ich wspólnym dzieckiem, sześcioletnią Jemmą - osóbką jakże serdeczną, promienną i pozytywnie nastawioną do świata. Stanowiła ona skrajne przeciwieństwo jego córki z pierwszego małżeństwa - zamkniętej w sobie, dziwnej i chorowitej dziewczyny, którą wprawdzie bardzo lubił, ale z którą pomimo wszelkich wysiłków tak naprawdę nie czuł się jakoś szczególnie związany. Żałował, że nie zobaczy Jemmy w roli Maryi Dziewicy, ale już dawno pogodził się z tym, że kariera, jaką obrał, wymaga poświęceń na gruncie rodzinnym. To głównie z tego powodu rozpadło się jego pierwsze małżeństwo i sytuacja ta stale dawała mu do myślenia. Spojrzał na Jane, która właśnie skręcała za domami w prawo w długą, prostą szosę, biegnącą wzdłuż południowej strony basenu portowego; specjalnie jechała bardzo powoli, jakby chciała przedłużyć ich ostatnie wspólne chwile. Zadziorna, ale jakże śliczna, z zawadiacko perkatym noskiem, miała na sobie skórzaną kurtkę narzuconą na biały T-shirt i podarte dżinsy. Jak bardzo różniły się te dwie kobiety! Jane, terapeutka specjalizująca się w leczeniu fobii, oznajmiła mu, że lubi swoją niezależność i uwielbia te trzy tygodnie wolności, bo dzięki nim tym bardziej docenia jego obecność w domu po powrocie. Natomiast Lynn, pracująca w firmie windykacyjnej, stale czegoś od niego potrzebowała. Za bardzo domagała się atencji. Co innego, jeśli kobieta nas chce, pożąda, pragnie, a co innego, jeśli ciągle czegoś od nas potrzebuje. To właśnie przez to, że nieustannie chciała, by jej pomagał, ostatecznie się rozstali. Miał nadzieję - prawdę mówiąc, oboje na to liczyli - że wspólne dziecko coś zmieni. Ale nic się nie zmieniło. Było jeszcze gorzej. Samochód zwalniał, a Jane pokazywała coś palcem. Zatrzymali się, odczekali, aż z hurgotem przetoczy się wyładowana drewnem ciężarówka, skręcili w prawo, w otwartą bramę firmy Kruszywa Solent, i zostawili samochód przed przenośnym barakiem ochrony. Mal - przebrany już w biały kombinezon i marynarskie buty na gumowej podeszwie wysiadł i podniósł pokrywę bagażnika. Wyjąwszy wielką miękką torbę, nasadził na głowę żółty kask. Pochylił się i przez otwarte okno pocałował Jane na pożegnanie. Długo, przeciągle. Nawet po siedmiu latach razem ich namiętność ani trochę nie wygasła - to
jedna z korzyści regularnego rozstawania się na trzy tygodnie. - Kocham cię - powiedział. - Ja ciebie też - odparła i jeszcze raz go pocałowała. Wysoki, szczupły i silny, był przystojnym mężczyzną o szczerym, uczciwym spojrzeniu i krótko obciętych, rzednących jasnych włosach. Należał do ludzi natychmiast wzbudzających sympatię i szacunek wśród kolegów z pracy, bo niczego nie ukrywał. Po nim wszystko widać było jak na dłoni. Patrząc, jak Jane cofa samochód, słuchał terkotania tłumika. Zaniepokoił się brzmieniem silnika pracującego na biegu wstecznym. Trzeba wymienić deflektor w jednej z dwóch rur wydechowych. Po powrocie musi wstawić samochód na kanał. A także rzucić okiem na amortyzatory, sportowe mgb nie sprawowało się na wertepach tak jak powinno. Niewykluczone, że przednie wymagają wymiany. Kiedy jednak wszedł do baraku, podpisał się na liście i wymienił uprzejmości z wartownikiem, zaprzątały go już inne sprawy. Prawy silnik „Arco Dee” miał już za sobą prawie dwadzieścia tysięcy godzin pracy, czyli zgodnie z przepisami firmy powinien przejść remont generalny. Mal musiał dokonać stosownych obliczeń, żeby wybrać najlepszy moment na tę operację. Podczas zbliżającej się przerwy świątecznej suche doki będą nieczynne. Tyle że właścicieli „Arco Dee” nie obchodziły świąteczne urlopy. Mal uznał, że gdyby to on wybulił za statek dziewiętnaście milionów funtów, pewnie też myślałby tak samo. I dlatego tamci chcieli, żeby jednostka pracowała dzień w dzień przez okrągłą dobę, jeśli to tylko możliwe. Maszerując raźnie nabrzeżem w kierunku czarnego kadłuba i pomarańczowych nadbudówek, na szczęście nie zdawał sobie sprawy z tego, jaki ładunek będzie im towarzyszył w drodze powrotnej z rejsu, w który wypływali za dwie godziny, i w jaki koszmar zamieni to jego życie. 5 Gabinet doktora Huntera mieścił się w długim, wysokim pokoju; naprzeciwko wejścia
podnoszone okna wychodziły na otoczony murem ogródek oraz metalowe schody przeciwpożarowe sąsiedniego budynku, lekko zasłonięte bezlistnymi w zimie drzewami i krzewami. Lynn często myślała o tym, że w czasach świetności, kiedy cała ta posiadłość stanowiła jeden dom, miejsce obecnego gabinetu zajmowała pewnie jadalnia. Lubiła budynki, zwłaszcza ich wnętrza. Największą przyjemność czerpała z oglądania wiejskich posiadłości i rezydencji otwartych dla zwiedzających… swego czasu również Caitlin sprawiało to frajdę. Od dawna planowała, że kiedy już będzie miała z głowy opiekę nad córką, a konieczność zarabiania pieniędzy przestanie być tak paląca, pójdzie na kurs dekoratorów wnętrz. Potem mogłaby zaproponować Rossowi Hunterowi gruntowną przeróbkę gabinetu. Należałoby go odpicować, tak samo jak poczekalnię. Tapety i ściany nie zestarzały się w takim samym stopniu jak lekarz. Z drugiej strony musiała przyznać w duchu, że jest coś kojącego w tym, iż przez te wszystkie lata, odkąd tu przychodzi, prawie nic się nie zmieniło. W tak znajomym otoczeniu zawsze - w każdym razie do dzisiaj - czuła się swobodnie. Chociaż z każdą jej wizytą gabinet wydawał się coraz bardziej zagracony. Przybywało szarych szafek z czterema szufladami na akta, ustawionych pod jedną ze ścian, podobnie jak stojących na wierzchu kartotek z fiszkami, na których lekarz zapisywał informacje dotyczące pacjentów, obok jakże rażącego w tym wnętrzu plastikowego automatu z wodą do picia. Na ścianie wisiała oprawiona w cienką ramkę tablica do badania wzroku; stało tam też białe marmurowe popiersie jakiegoś starożytnego mędrca, którego nie rozpoznawała przypuszczała, że to Hipokrates - a nad rzędem staromodnych, uginających się od książek półek wisiało kilka rodzinnych zdjęć. Jedną stronę pomieszczenia, za wolno stojącym parawanem, zajmowało łóżko lekarskie, monitory jakichś urządzeń elektrycznych, rozmaita aparatura medyczna i lampy. Podłogę pokrywał tu prostokąt wpasowanego w dywan linoleum, przez co ta część przypominała salę operacyjną w miniaturze. Ross Hunter wskazał Lynn jeden z dwóch czarnych skórzanych foteli przed biurkiem,
więc usiadła, odłożyła torebkę na podłogę obok siebie, ale została w płaszczu. Jego twarz wciąż zdradzała napięcie, dotąd nigdy nie widziała go tak poważnego, więc denerwowała się jak cholera. Nagle zadzwonił telefon. Lekarz przeprosił ją ruchem ręki, odebrał i dał jej znak wzrokiem, że to nie potrwa długo. Mówiąc do słuchawki, zerkał na ekran laptopa. Lynn rozglądała się po gabinecie, słuchając, jak lekarz rozmawia z członkiem rodziny ciężko chorego pacjenta, którego wkrótce czekały przenosiny do miejscowego hospicjum Martlets. Poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Wlepiła wzrok w płaszcz na wieszaku zakładała, że należy do niego - i w rozmaite urządzenia elektryczne, zachodząc w głowę, jak mogła wcześniej ich nie zauważyć, i zastanawiając się, do czego służą. Lekarz skończył rozmowę, zapisał coś na kartce, jeszcze raz rzucił okiem na ekran i odezwał się do Lynn łagodnym, zatroskanym tonem. - Dziękuję, że przyszłaś. Uznałem, że lepiej będzie porozmawiać z tobą w cztery oczy, zanim spotkam się z Caitlin. - Był wyraźnie zdenerwowany. - Rozumiem. - Ale nie powiedziała tego na głos, tylko bezgłośnie poruszyła ustami. Miała wrażenie, że ktoś wysuszył jej wargi i gardło bibułą. Lekarz wziął górną teczkę ze stosu po prawej, położył na biurku, otworzył, a następnie poprawił okulary połówki i czytał przez dłuższą chwilę, jakby chciał zyskać na czasie. - Doktor Granger przysłał mi wyniki ostatnich badań. Niestety, Lynn, nie mam dobrych wiadomości. Testy wskazują na poważne zaburzenia pracy wątroby. Doktor Neil Granger był miejscowym konsultantem w zakresie gastroenterologii, który prowadził Caitlin od sześciu lat. - Przede wszystkim poziom enzymów jest znacznie podwyższony - ciągnął lekarz. Zwłaszcza enzymów gamma GT. Córka ma bardzo niską zawartość płytek krwi… spada w zastraszającym tempie. Czy często nabija sobie siniaki? Lynn kiwnęła głową. - Tak, a poza tym, jeżeli się skaleczy, trudno zatamować krwotok. - Wiedziała, że to wątroba syntetyzuje czynniki krzepnięcia krwi, więc jeśli jest zdrowa, natychmiast się uwalniają, tworzą skrzep i tamują krwawienie. - Jak bardzo podwyższony jest poziom enzymów? - Sprawdzając w Internecie wszystko, czego dowiadywała się o Caitlin od lekarzy,
Lynn zgromadziła całkiem sporo informacji na ten temat. Wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, kiedy powinna się martwić, ale za mało, żeby się orientować, jak można temu zaradzić. - Hm, w normalnej zdrowej wątrobie poziom enzymów oscyluje wokół czterdziestu pięciu. Badania laboratoryjne sprzed miesiąca wykazały tysiąc pięćdziesiąt. Ale w ostatnim teście poziom wynosi już trzy tysiące. Doktor Granger jest bardzo zaniepokojony. - Co to oznacza, Ross? - W jej zduszonym głosie pojawiła się piskliwa nuta. - Ten wzrost? Zmierzył ją pełnym współczucia wzrokiem. - Doktor Granger twierdzi, że nasila się żółtaczka. Podobnie jak encefalopatia wątrobowa. Innymi słowy, ciało Caitlin wciąż zatruwają toksyny. Coraz częściej nie potrafi zebrać myśli, prawda? Lynn przytaknęła ruchem głowy. - Senność? - Tak, czasami. - Swędzenie? - Doprowadza ją do szału. - Prawda wygląda tak, że Caitlin nie reaguje już na lekarstwa. Ma nieuleczalną marskość wątroby. Przytłoczona ciężarem tej wiadomości Lynn odwróciła się na chwilę i tępo wyglądała przez okno. Na schody przeciwpożarowe. Na szkielet bezlistnego w zimie drzewa. Wyglądało jak obumarłe. Czuła się całkiem wypalona. - A jak ona miewa się dzisiaj? - zapytał lekarz. - Nieźle, jest trochę przygaszona. Stale narzeka na to swędzenie. W nocy prawie wcale nie spała, tylko drapała się po rękach i nogach. Mówi, że oddaje bardzo ciemny mocz. A najbardziej nie cierpi tego, że ma wzdęty brzuch. - Mogę zapisać jej leki na odwodnienie, które pomogą się pozbyć nadmiaru płynu. Zanotował coś na karcie Caitlin, a Lynn poczuła się oburzona. Taka sytuacja zasługiwała chyba, do ciężkiej cholery, na coś więcej niż tylko wpis w karcie zdrowia? A w ogóle dlaczego w dzisiejszych czasach nie trzymają tego w komputerach?
- Ross… kiedy mówiłeś, że liczba jej płytek krwi „spada w zastraszającym tempie”… jak… co… chodzi mi o to… jak można to zatrzymać? No wiesz, odwrócić proces? Co musiałoby się wydarzyć? Zerwał się zza biurka, podszedł do sięgającego sufitu regalu i wrócił z brązowym przedmiotem w kształcie klina, który położył na biurku, gdy już oczyścił je częściowo z papierów. - Tak wygląda wątroba dorosłego człowieka. U Caitlin jest tylko trochę mniejsza. Lynn spojrzała na nią tak, jak to robiła już tysiące razy. Lekarz zaczął rysować w notatniku coś, co przypominało brokuły. Cierpliwie słuchała, kiedy wyjaśniał jej, w jaki sposób działają drogi żółciowe, gdy jednak skończył, nie była ani trochę mądrzejsza. A poza tym w tej chwili interesowała ją odpowiedź tylko na jedno pytanie. - Z pewnością istnieje jakiś sposób na odwrócenie tego procesu? - zapytała. Ale bez przekonania. Zupełnie jakby wiedziała, jakby oboje zdawali sobie sprawę, że po sześciu latach życia nieustanną nadzieją w końcu nadeszło to, co nieuchronne. - Niestety, proces zachodzący w jej wątrobie jest nieodwracalny. Zdaniem doktora Grangera zostało bardzo mało czasu. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że twoja córka nie reaguje na kurację, a nie istnieją żadne inne lekarstwa, które moglibyśmy jej zaaplikować. - Na pewno coś da się zrobić. Dializa? - Owszem, jest skuteczna w przypadku niedomagania nerek, ale nie działa na schorzenia wątroby. Nie ma żadnego odpowiednika. Zamilkł na dłuższą chwilę. - Dlaczego nie, Ross? - naciskała go. - Dlatego, że czynności wątroby są zbyt złożone. Narysuję ci przekrój, zobaczysz, jak… - Nie chcę oglądać kolejnych pieprzonych wykresów! - wrzasnęła na niego. A potem zaniosła się płaczem. - Chcę tylko, żebyś zrobił coś, dzięki czemu mój najdroższy aniołek poczuje się lepiej. Na pewno jest jakaś metoda. - Pociągnęła nosem. - I co teraz będzie, Ross? Zagryzł wargę. - Musimy zrobić jej przeszczep.
- Przeszczep? Do diabła, przecież ona ma dopiero piętnaście lat! PIĘTNAŚCIE! Skinął głową, bez słowa. - Nie krzyczę na ciebie… Przepraszam… Ja… - Pogrzebała w torebce, wyjęła chusteczkę i osuszyła oczy. - Ale mój biedny aniołek już tyle się w życiu wycierpiał. Przeszczep? - powtórzyła. - Czy to naprawdę jedyne wyjście? - Tak. Niestety, innego nie ma. - Albo? - Brutalnie mówiąc, ona umrze. - Ile czasu nam zostało? Bezradnie rozłożył ręce. - Tego nie potrafię określić. - Tygodnie? Miesiące? - W najlepszym razie kilka miesięcy. Ale o wiele mniej, jeżeli jej wątroba nadal będzie się degenerować w takim tempie. Zapadła długa cisza. Lynn wbiła wzrok w kolana. W końcu, z niezwykłym spokojem, zapytała: - Ross, czy przeszczep wiąże się z ryzykiem? - Skłamałbym, mówiąc, że nie. Ale największy problem stanowi znalezienie wątroby. Brakuje dawców, więc narządów do przeszczepu wciąż jest za mało. - A poza tym ona ma rzadką grupę krwi, prawda? - dodała Lynn. Lekarz sprawdził coś w papierach. - AB minus. Tak, jest bardzo rzadka… ma ją mniej więcej dwa procent populacji. - Czy grupa krwi ma aż takie znaczenie? - Owszem, ma, ale nie znam szczegółowych kryteriów. Zdaje się, że można przeprowadzić próbę krzyżową. - A ja? Czy ja mogłabym jej oddać swoją wątrobę? - Tak, można dokonać przeszczepu narządu od rodzica… pobiera się jeden z płatów. Ale musiałabyś mieć zgodną grupę krwi… a poza tym, moim zdaniem, jesteś za drobna. Przerzucił kilka kart pacjentów i na chwilę pogrążył się w lekturze. - Masz grupę A plus - powiedział. - Sam nie wiem. - Uśmiechnął się do niej blado i chłodno: w założeniu ze współczuciem, a w gruncie rzeczy bezradnie. - Na ten temat bardziej kompetentnie wypowie się doktor Granger. Powie też, czy twoja cukrzyca nie stanowi
przeszkody. Przeraziła się, że ten człowiek, któremu ufała tak bezgranicznie, nagle był wyraźnie zagubiony i nieswój. - No pięknie! - bąknęła z goryczą. Cukrzyca była kolejną niemiłą pamiątką po rozpadzie małżeństwa. Nabyta w późnym wieku, typu B i zdaniem doktora Huntera wywołana przez stres. Teraz Lynn nie mogła już się obżerać dla poprawy nastroju. Caitlin musi czekać, aż umrze ktoś o tej samej grupie krwi? Czy dobrze cię zrozumiałam? - Tak, prawdopodobnie tak będzie. Chyba że znajdzie się ktoś z rodziny albo przyjaciel, który zechce jej oddać część swojej wątroby. Lynn uchwyciła się cienia nadziei. - Istnieje taka możliwość? - Istotną rolę odgrywa rozmiar… musiałby to być ktoś naprawdę duży. Jedynym dużym człowiekiem, który od razu przyszedł jej na myśl i z którym mogła się skontaktować, był Mal. Ale on miał tę samą grupę krwi co Lynn… odkryli to przed kilku laty, kiedy próbując się wcielić w odpowiedzialnych obywateli, przez jakiś czas regularnie oddawali krew. Szybko policzyła w pamięci. W Wielkiej Brytanii mieszkało sześćdziesiąt pięć milionów ludzi, w tym z grubsza czterdzieści pięć milionów w takim wieku, że ich narządy nadawały się do przeszczepu. A więc dwa procent to około dziewięciuset tysięcy. Czyli mnóstwo. Z pewnością codziennie giną ludzie z grupą krwi AB minus. - Ustawimy się w kolejce, prawda? Jak sępy? Czekając, aż ktoś umrze? A jeżeli Caitlin wkurzy się na taki pomysł? - powiedziała. - Wiesz przecież, jaka ona jest. Sprzeciwia się zabijaniu czegokolwiek. Ma mi za złe, jeżeli pacnę muchę! - Uważam, że powinnaś ją do mnie przyprowadzić… jeśli chcesz, mogę z nią porozmawiać jeszcze dzisiaj. W wielu rodzinach wychodzą z założenia, że oddanie do przeszczepu narządów bliskich, którzy umarli, nadaje sens i wartość ich śmierci. Chcesz, żebym spróbował wyjaśnić to twojej córce? Lynn chwyciła siedzenie krzesła, próbując rozproszyć duszący ją strach. - Nie mogę uwierzyć, że coś takiego przyszło mi do głowy, Ross. Nie jestem
brutalna… nawet zanim Caitlin zaczęła się wtrącać, nigdy nie lubiłam zabijać much w kuchni. A teraz siedzę tutaj i myślę tylko o tym, że komuś całkiem obcemu życzę śmierci. 6 Wypadek zatamował poranny ruch na Coldean Lane, pojazdy wycofano już niemal do podnóża wzniesienia. Po lewej rozciągało się powojenne osiedle domków komunalnych Coldean, po prawej zaś, za kamiennym murem, rosły drzewa wyznaczające południową granicę parku Stanmer - jednej z największych otwartych przestrzeni w mieście. Posterunkowy Ian Upperton ostrożnie wyjechał należącym do drogówki bmw zza autobusu pełnego zrzędzących pasażerów, który stał na końcu kolejki, zlustrował wzrokiem drogę przed sobą, po czym włączył koguta, zjechał na przeciwny pas ruchu i zakłócając panującą dookoła ciszę, ruszył pod prąd. Posterunkowy Tony Omotoso siedział obok niego w milczeniu, obserwując pojazdy z przodu, na wypadek gdyby jakiś zniecierpliwiony kierowca spróbował wykonać głupi manewr, na przykład wycofać się albo zawrócić. Połowa ludzi za kółkiem na drodze albo była ślepa, albo miała muzykę nastawioną tak głośno, że zagłuszała syreny; w lusterko wsteczne spoglądali tylko po to, żeby poprawić fryzurę. Tony siedział spięty, zdjęty strachem, jak zawsze gdy jechali na miejsce zdarzenia drogowego, jak w nieustannie zmieniającym się policyjnym leksykonie teraz oficjalnie określano wypadki. Nigdy nie było wiadomo, co nowego się tam znajdzie. Jeżeli wypadek był poważny, dla wielu ludzi samochód stawał się nie przyjacielem, lecz śmiertelnym wrogiem, który przebijał ich ciała, siekał, miażdżył, a w najbardziej koszmarnych przypadkach - smażył. Jechali sobie spokojnie, słuchając muzyki albo prowadząc wesołe rozmowy, aż tu nagle - ułamek sekundy później - zwijali się z bólu w plątaninie metalu o ostrych jak brzytwa krawędziach, zdumieni i bezradni. Tony nienawidził idiotów na drogach - nieostrożnych albo kiepskich kierowców oraz cip, które nie zapinały pasów bezpieczeństwa. Dojeżdżali do szczytu wzniesienia i paskudnego skrzyżowania na ostrym wirażu, gdzie Coldean Lane przecinała ze wschodu na zachód Ditchling Road. Z przodu sznura pojazdów Tony zobaczył niebieskiego range rovera z włączonymi światłami awaryjnymi.
Nieco dalej stał w poprzek szosy stary kabriolet BMW serii 3, z otwartymi drzwiami kierowcy, ale w środku nie było nikogo. Za drzwiami widniało wielkie wgłębienie w kształcie litery „V”, tylne koło było wygięte pod dziwnym kątem. Szyba z tyłu rozbiła się w drobny mak. Na szosie obok bmw zebrała się grupka ludzi. Niektórzy odwrócili się i rozstąpili, widząc nadjeżdżający wóz policyjny. Przez powstałą lukę Omotoso zobaczył, że na końcu szczytu wzniesienia stoi niewielka biała furgonetka Ford. Koło niej, na asfalcie, leżał bez ruchu motocyklista z rozrzuconymi rękami i nogami; na szosie tworzyła się kałuża ciemnoczerwonej krwi wypływającej spod czarnego kasku. Obok ofiary kraksy kucało dwóch mężczyzn i kobieta. Jeden z nich mówił coś do leżącego. Nieco dalej leżał czerwony motocykl. - Kolejny fireblade - rzucił Omotoso ponuro, niemal mruknął pod nosem, zatrzymując samochód. Honda fireblade przeżywała swój renesans, należała do maszyn de choix wśród gości po czterdziestce, którzy jeździli na motocyklach jako nastolatki, a kiedy już się dorobili, chcieli do tego wrócić. Rzecz jasna wybierali najszybsze modele, mimo że nie zdawali sobie sprawy, do jakiego stopnia szybsze - i trudniejsze w prowadzeniu - stały się nowoczesne motocykle powstałe przez wszystkie lata, kiedy nie mieli z nimi kontaktu. Ponura statystyka potwierdzana tym, co Omotoso, Upperton i dziesiątki innych funkcjonariuszy drogówki oglądali dzień w dzień na własne oczy - dowodziła, że grupą największego ryzyka wcale nie są narwane nastolatki, lecz biznesmeni w średnim wieku. Omotoso zgłosił przez radio, że dotarli na miejsce, i dowiedział się, że karetka oraz straż pożarna są już w drodze. - Przydałby się tu inspektor z drogówki. Hotel Tango trzy-dziewięć-dziewięć powiedział facetowi w centrali, podając hasło wzywające dyżurnego inspektora drogówki. Kiepsko to wyglądało. Nawet z tej odległości widział, że krew nie miała jasnoczerwonej barwy, jak przy powierzchownych skaleczeniach głowy, lecz złowróżbny kolor świadczący o krwotoku wewnętrznym. Obaj policjanci wysiedli z samochodu, w miarę możności jak najszybciej i
najdokładniej oceniając sytuację. W trakcie służby Tony Omotoso nauczył się, żeby nie wyciągać pochopnych wniosków co do przyczyny wypadków. Ale ślady hamowania oraz pozycja obu pojazdów wskazywały, że najprawdopodobniej samochód zajechał drogę motocykliście, który musiał nieźle zasuwać, skoro aż tak uszkodził bmw i obrócił je bokiem. Na liście priorytetów Omotoso pierwsze miejsce zajmowało teraz zagrożenie ze strony innych użytkowników dróg. Wyglądało jednak na to, że ruch w obu kierunkach został zatrzymany. Z oddali dobiegało zawodzenie syren nadjeżdżających pojazdów. - Zajechała mu drogę, głupia baba! Wjechała mu prosto pod koła! - krzyknął do policjantów jakiś mężczyzna. - Facet nie miał najmniejszej szansy! Nie zwracając na niego uwagi, podbiegli do motocyklisty. Omotoso przecisnął się między otaczającymi go ludźmi i przyklęknął. - Jest nieprzytomny - poinformowała kobieta. Ciemna, przydymiona osłona na oczy ofiary była opuszczona. Omotoso wiedział, że jeśli to możliwe, rannego nie należy przesuwać. Jak najdelikatniej podniósł osłonę kasku, dotknął twarzy mężczyzny, rozsunął mu usta i sięgnął w głąb, próbując namacać język. - Słyszy mnie pan? Proszę pana, czy pan mnie słyszy? Za jego plecami Ian Upperton zapytał: - Kto prowadził bmw? Podeszła do niego blada jak ściana, tleniona blondynka po czterdziestce, z telefonem komórkowym w ręku. W obszytej futrem dżinsowej kurtce, takich samych spodniach i zamszowych botkach wyglądała wyzywająco. Przybita, odezwała się ochrypłym głosem nałogowej palaczki: - Ja. Do jasnej, ciężkiej cholery! Nie widziałam go. Wyskoczył jak spod ziemi. Nie zauważyłam go. Droga była pusta. - Dygotała, była w szoku. Doświadczony funkcjonariusz zbliżył twarz do jej twarzy, o wiele bardziej niż to było konieczne, żeby ją usłyszeć. Chciał ją obwąchać, a konkretnie poczuć jej oddech. Miał dobry węch i często potrafił wyczuć alkohol z poprzedniego dnia u tych, którzy poszli w tango. Teraz także wychwycił leciutki ślad, ale nie był stuprocentowo pewien, bo zapach maskowała miętowa guma do żucia i odór papierosów. - Zechce pani poczekać na mnie w moim samochodzie? Na przednim fotelu -
powiedział Upperton. - Przyjdę za kilka minut. - Wyjechała mu prosto pod koła - powtórzył swoje mężczyzna w kurtce; w jego głosie brzmiało niedowierzanie. - Jechałem tuż za nim. - Proszę mi podać nazwisko i adres - rzekł posterunkowy. - Oczywiście. Zajechała mu drogę. Co prawda, facet nieźle grzał - przyznał mężczyzna. - Ja jechałem swoim range roverem. - Wskazał go kciukiem. - Śmignął obok mnie, aż się kurzyło. Upperton zobaczył nadjeżdżającą karetkę. - Zaraz wracam - rzucił do mężczyzny i szybko ruszył na spotkanie ratowników medycznych. W dużej mierze od ich wstępnej oceny zależało, w jaki sposób dalej poprowadzą tę sprawę. Jeżeli uznają to za wypadek ze skutkiem śmiertelnym, trzeba będzie zamknąć drogę, dopóki technicy badający miejsca zdarzeń drogowych nie zakończą oględzin. A tymczasem połączył się przez radio z centralą i wezwał jeszcze dwie ekipy. 7 W tym roku przyjęcia świąteczne zaczęły się wcześnie. W środę już za kwadrans dziewiąta rano nadinspektor Roy Grace siedział w swoim gabinecie, lecząc kaca. Kiedyś w ogóle nie wiedział, co to kac, a w każdym razie rzadko mu się to zdarzało, ostatnio jednak kociokwik męczył go regularnie. W sierpniu stuknie mu czterdziestka, więc może to oznaka starości? Albo… Albo co? Zdawał sobie sprawę, że nareszcie powinien mieć poczucie trwałej stabilizacji. Po raz pierwszy od dziewięciu lat, kiedy zniknęła jego żona, Sandy, był w stałym związku z kobietą, którą uwielbiał z całego serca. Niedawno awansował na szefa sekcji poważnych przestępstw, a główna przeszkoda stojąca na drodze jego kariery - drugi zastępca szefa policji, Alison Vosper - przenosiła się na drugi koniec kraju, żeby objąć stanowisko pierwszego zastępcy komendanta głównego. Zachodził więc w głowę, dlaczego w tej sytuacji tak często od samego rana czuje się
do dupy. Dlaczego nagle zaczął nadużywać alkoholu? Czy to dlatego, że Cleo, której niedługo stuknie trzydziestka, delikatnie - a czasem wręcz bez ogródek - naciskała, żeby się pobrali? I tak już na dobre, a w każdym razie prawie na stałe, wprowadził się do niej i do Humphreya - kundla, którego wzięła z ulicy. Zrobił to, bo z jednej strony naprawdę chciał z nią być, a z drugiej jego przyjaciel i kolega z pracy, sierżant dochodzeniówki Glenn Branson, którego małżeństwo się rozpadało, coraz częściej pomieszkiwał u niego. I chociaż szczerze kochał tego faceta, to mieszkanie z nim pod jednym dachem wymagało za dużo poświęcenia. Łatwiej było więc zostawić Glenna samego, mimo że Roy cierpiał na widok bałaganu w swoim domu, a szczególnie bolał go bajzel w jego cennej muzycznej kolekcji winyli i kompaktów. Wydudlił drugą poranną kawę, po czym otworzył butelkę gazowanej wody mineralnej. Poprzedniego wieczoru wybrał się na świąteczną kolację personelu kostnicy miejskiej Brighton i Hove w chińskiej restauracji w marinie, a potem, zamiast wykazać rozsądek i wrócić do domu, poszedł z całą czeredą do kasyna Rendezvous, gdzie wypił kilka kieliszków brandy - po niej zawsze miał najgorszego kaca - a także błyskawicznie przegrał pięćdziesiąt funtów w ruletkę i kolejne sto w blackjacka, zanim - na całe jego szczęście Cleo go stamtąd zabrała. Normalnie urzędował za biurkiem już o siódmej rano, ale dziś dotarł zaledwie dziesięć minut temu i jak dotąd - poza zaparzeniem kawy - zdołał tylko zalogować się do komputera. A wieczorem czekała go kolejna impreza - z okazji przejścia na emeryturę nadinspektora Jima Wilkinsona. Wyjrzał przez okno na parking i supermarket ASDA po drugiej stronie ulicy, a potem na rozciągającą się poniżej panoramę swojego ukochanego miasta. Był piękny, rześki poranek; w przejrzystym powietrzu widział w oddali wysoki biały komin elektrowni w porcie Shoreham, a za nim niebieskoszarą wstęgę kanału La Manche, który wtapiał się w niebo
na dalekim horyzoncie. Urzędował w tym gabinecie od niedawna - przeprowadził się tu z drugiej strony budynku, gdzie okna wychodziły na szary klocek więzienia, więc ten wspaniały widok stanowił dla niego nowość, a zarazem źródło radości. Ale nie dzisiaj. Ściskając oburącz kubek z kawą, z przerażeniem stwierdził, że trzęsą mu się dłonie. Psiakrew, czyżby wczoraj w nocy aż tak bardzo się zalał? Jak przez mgłę pamiętał, że Cleo wcale nie pila, no i dobrze, bo dzięki temu mogła go odwieźć do siebie. A poza tym jasna cholera! - nie mógł sobie przypomnieć, czy się kochali. Wiedział, że nie powinien przyjeżdżać do pracy samochodem. Na pewno poziom alkoholu w jego krwi przekraczał dopuszczalną normę. Miał wrażenie, że zamiast żołądka ma pracującą betoniarkę, i nie był pewien, czy dwa jajka sadzone, które wmusiła w niego Cleo, to dobry pomysł. Dygotał z zimna. Ściągnął marynarkę z oparcia krzesła, włożył ją, a potem zerknął na ekran komputera, przeglądając dane z nocy - listę wszystkich incydentów zgłoszonych w obrębie zespołu miejskiego Brighton i Hove. Co chwila przybywały nowe wpisy, a starsze sprawy, których wciąż nie zamknięto, aktualizowano. Do najpoważniejszych wydarzeń należały homofobiczny atak w Kemp Town oraz poważny napad na King’s Road. Do tego dochodził zaktualizowany przed chwilą wypadek drogowy na Coldean Lane - zderzenie samochodu osobowego z motocyklem. Pierwsze doniesienie wpłynęło o ósmej trzydzieści dwie, a właśnie dodano informację, że na miejsce kraksy wezwano H900 - policyjny śmigłowiec z ratownikami medycznymi na pokładzie. Niedobrze, pomyślał Roy Grace, wzdrygając się lekko. Lubił motocykle, rozbijał się nimi jako nastolatek, kiedy wstąpił do policji i jeszcze podrywał Sandy, ale później już nimi nie jeździł. Jego dawny kolega z pracy, Dave Gaylor, po przejściu na emeryturę sprawił sobie odjazdowego czarnego harleya z czerwonymi kołami, więc skoro wraz z awansem Royowi przysługiwał teraz samochód służbowy, kusiło go, żeby zamienić alfę romeo, niedawno
skasowaną podczas pościgu, na motocykl… kiedy, a raczej jeżeli te dranie z ubezpieczenia wybulą w końcu odszkodowanie. Ledwo jednak wspomniał o tym Cleo, wpadła w szewską pasję, chociaż sama prowadziła samochód zbyt brawurowo. Za każdym razem, gdy wracał do tematu, Cleo - starszy technik anatomopatolog (jak obecnie nazywano szefów kostnic w nowym, politycznie poprawnym żargonie policyjnym, który przeniknął wszelkie aspekty życia policji, a którego Roy w głębi ducha serdecznie nie znosił) pracująca na etacie w kostnicy miejskiej Brighton i Hove - zasypywała go całą litanią śmiertelnych wypadków, z którymi stykała się regularnie podczas nocnych dyżurów, gdy trafiali do niej motocykliści. Wiedział, że w pewnych kręgach medycznych, zwłaszcza lekarzy pracujących w stresie, wśród których królował czarny humor, motocyklistów przezywano „dawcami narządów na kółkach”. Wyjaśniało to obecność sterty czasopism motoryzacyjnych z testami drogowymi oraz cenami używanych samochodów - ale nie motocykli! - zajmującej resztki wolnego miejsca na nieprawdopodobnie zagraconym biurku nadinspektora. Oprócz teczek związanych z jego nową rolą, a także górą tych spraw karnych, które lada chwila miały trafić do sądu, po niedawnym, lecz nagłym odejściu kolegi z pracy znów odziedziczył akta wszystkich umorzonych dochodzeń w sprawach o morderstwo podlegających siłom policyjnym hrabstwa Sussex. Część z nich tkwiła w zielonych plastikowych pojemnikach zajmujących większość kawałka podłogi, którego nie zakrywało biurko, niewielki okrągły stół konferencyjny z czterema krzesłami i czarna skórzana torba podręczna, zawierająca sprzęt oraz ubranie ochronne potrzebne Royowi na miejscu zbrodni. Praca nad umorzonymi śledztwami posuwała się nieznośnie wolno, częściowo z tego powodu, że ani on, ani nikt inny w centrali wydziału kryminalnego nie miał na nie czasu, ale także dlatego, że praktycznie niewiele więcej mogli zdziałać. Żeby móc wytypować podejrzanego, policja musiała czekać na rozwój medycyny sądowej - na przykład nowe
metody analizy DNA - albo zmianę relacji rodzinnych… chociażby na żonę, która niegdyś skłamała w obronie męża, a teraz pod wpływem złości postanowiła go wsypać. Ale wkrótce sytuacja powinna się poprawić, bo przydzielono mu nową ekipę, która pod jego kierownictwem miała ponownie przejrzeć najciekawsze z tych zamkniętych spraw. Niewyjaśnione morderstwa spędzały Grace’owi sen z powiek, a widok pojemników nieustannie przypominał mu, że to on jest ostatnią szansą, by ofiary doczekały się sprawiedliwości, a rodziny zamknięcia śledztw. Zawartość większości teczek znał na pamięć. Jedna z nich dotyczyła Richarda Ventnora - weterynarza homoseksualisty, którego dwanaście lat temu pobito na śmierć w jego przychodni. Inna, która szczególnie go poruszała, była najstarszym umorzonym śledztwem, a ofiarą padł Tommy Lytle. Dwadzieścia siedem lat temu jedenastoletni Tommy w lutym po południu wyszedł ze szkoły. Miał wrócić prosto do domu, ale nigdy więcej go nie widziano. Roy Grace znów spojrzał na akta spraw karnych skierowanych do sądu. Narzucane przez system biurokratyczne wymogi przekraczały ludzką wyobraźnię. Upił łyk wody, zastanawiając się, od czego zacząć. Zaraz jednak postanowił zająć się listą prezentów świątecznych, lecz utknął już na pierwszej pozycji - pomyśle wysuniętym przez rodziców jego chrześniaczki, dziewięcioletniej Jaye Somers. Wiedzieli, że lubił sprawiać jej prezenty, dzięki którym uważała go za spoko gościa, a nie nudnego starego pryka. Sugerowali więc botki firmy Ugg z czarnego zamszu, trójkę. Gdzie się kupuje botki firmy Ugg? Jeden człowiek z pewnością znałby odpowiedź. Roy spojrzał na zielony pojemnik, czwarty od góry w stosie z prawej strony biurka. Kolekcjoner Butów. Umorzona sprawa, która intrygowała go od dawna. Przed kilku laty Kolekcjoner Butów grasował w Susseksie, gdzie zgwałcił sześć kobiet, a jedną zabił - przypadkowo, jak uznano, bo rzekomo wpadł w panikę. Ale potem z niewiadomych powodów przestał działać. Możliwe, że się wystraszył, ponieważ jego ostatnia ofiara, broniąc się zaciekle, zdołała częściowo zerwać mu maskę i mogłaby sporządzić portret pamięciowy. A może tymczasem umarł. Albo zmienił miejsce
pobytu. Trzy lata temu aresztowano czterdziestodziewięcioletniego biznesmena z Yorkshire, który w połowie lat osiemdziesiątych zgwałcił wiele kobiet i po wszystkim zabierał im buty. Przez jakiś czas policja z Sussexu miała nadzieję, że to właśnie poszukiwany przez nią sprawca, ale wykluczyły go badania DNA. Poza tym metody tamtego gwałciciela były podobne, lecz nie takie same. James Lloyd, ten facet z Yorkshire, pozbawiał ofiary obu pantofli. Kolekcjoner Butów z Sussexu zabierał im tylko jeden, zawsze lewy, a do tego majtki. Oczywiście ofiar mogło być więcej niż sześć. Kłopot ze ściganiem gwałcicieli polega między innymi na tym, że pokrzywdzone kobiety ze wstydu często nie zgłaszają się na policję. Ze wszystkich kategorii przestępców Grace najbardziej nie znosił pedofilów i gwałcicieli. Ci na zawsze rujnują życie swoim ofiarom. Po molestowaniu w dzieciństwie albo gwałcie nigdy nie udaje się całkiem dojść do siebie. Ofiary próbują jakoś posklejać sobie życie, ale nigdy nie potrafią wymazać z pamięci tego, co im się przydarzyło. Grace nie dlatego wstąpił do policji, że policjantem był również jego ojciec - chciał robić coś, dzięki czemu będzie mógł zmieniać świat, choćby na małą skalę. Od kilku lat, zafascynowany błyskawicznym rozwojem techniki, miał jedną nadrzędną ambicję postawić przed wymiarem sprawiedliwości sprawców wszystkich przestępstw, których akta wypełniały te plastikowe pojemniki. Każdego z nich, sztuka w sztukę. A obecnie na szczycie jego listy znajdował się odrażający Kolekcjoner Butów. Pewnego dnia… Pewnego dnia Kolekcjoner Butów pożałuje, że w ogóle się urodził. 8 Lynn wychodziła z gabinetu lekarza jak ogłuszona. Przeszła ulicą do swojego wysłużonego pomarańczowego peugeota z jednym kołem nie do kompletu i bez dekla, otworzyła drzwi i wsiadła. Zwykle nie zamykała go na klucz, w - jak dotąd niespełnionej nadziei, że ktoś go wreszcie ukradnie, a ona zgarnie ubezpieczenie. W zeszłym roku mechanik z warsztatu powiedział jej, że gruchot za nic nie przejdzie
przeglądu technicznego i badania emisji spalin bez gruntownej naprawy, której koszt przekroczy wartość tego strucla. A teraz Lynn z przerażeniem myślała o tym, że termin przeglądu wypada za nieco ponad tydzień. Mal sam by doprowadził samochód do porządku - on wszystko potrafił naprawić. Jezu, ależ jej tego brakowało! No i chciałaby teraz z kimś pogadać. Z kimś, kto stanąłby po jej stronie podczas rozmowy, jaka ją właśnie czekała (i napawała grozą) - rozmowy z córką. Wygrzebała z torebki telefon komórkowy i zadzwoniła do swojej najlepszej przyjaciółki, Sue Shackleton. Mrugała szybko, pozbywając się z oczu łez. Podobnie jak Lynn, Sue też była rozwódką wychowującą samotnie czwórkę dzieci. Poza tym zawsze tryskała niepohamowanym entuzjazmem. Rozmawiając, Lynn obserwowała kroczącego chodnikiem faceta od parkomatów. Bez obaw, kwit za szybą świadczył, że miała opłacony postój jeszcze przez ponad godzinę. Sue, jak zawsze, współczuła jej, ale też była realistką. - Skarbie, tak to już w życiu bywa. Znam kogoś, kto przeszedł przeszczep nerki, bo ja wiem… z siedem lat temu, i ma się doskonale. Lynn kiwnęła głową, wiedziała, że chodzi o przyjaciółkę Sue, którą kiedyś poznała. - Tak, ale to trochę inna sytuacja. Bez przeszczepu nerki latami można żyć na dializie, ale z wysiadającą wątrobą się nie da. Tu nie ma innego wyjścia. Bardzo się o nią boję, Sue. To poważna operacja. Tyle rzeczy może pójść nie tak. Doktor Hunter zastrzega się, że nie gwarantuje powodzenia. Do ciężkiej cholery, przecież ona ma dopiero piętnaście lat! - A jaka jest alternatywa? - Właśnie w tym sęk, że nie ma. - Wobec tego wybór jest prosty. Chcesz, żeby żyła czy umarła? - Oczywiście, że chcę, żeby żyła. - Więc pogódź się z tym, co nieuniknione, bądź silna i wierz w sukces. Dla Caitlin nie ma nic gorszego, niż gdybyś wpadła w histerię. Pięć minut później słowa te wciąż dźwięczały w uszach Lynn, kiedy kończąc rozmowę, obiecała Sue, że spotka się z nią później, jeśli będzie mogła zostawić Caitlin samą.
Bądź silna i wierz w sukces… Łatwo powiedzieć. Wybrała numer komórki Mala, nie wiedząc, gdzie on się teraz podziewa. Jego statek od czasu do czasu wypływał w morze, a ostatnio pracował u wybrzeży Walii, w Kanale Bristolskim. Ich stosunki były przyjacielskie, aczkolwiek nieco sztywne i oficjalne. Odebrał po trzecim sygnale, na linii okropnie trzeszczało. - Cześć - powiedziała. - Gdzie jesteś? - Przed Shoreham. Dziesięć mil od wejścia do portu, płyniemy na teren bagrowania. Za kilka minut skończy mi się zasięg. Co się dzieje? - Muszę z tobą pogadać. Caitlin się pogorszyło… jest poważnie chora. Śmiertelnie chora. - Jasny gwint! - zaklął; jego głos zanikał, trzaski się nasilały. - Mów. Czym prędzej podała mu sedno diagnozy, z doświadczenia wiedząc, jak szybko sygnał potrafi zaniknąć. Zdążyła w samą porę, żeby usłyszeć jego odpowiedź - statek zawinie do Shoreham za jakieś siedem godzin, a wtedy Mal się do niej odezwie. Następnie zadzwoniła do matki, która siedziała akurat przy porannej kawie w swoim klubie brydżowym. Matka zawsze była silna, a przez te cztery lata, jakie upłynęły od śmierci ojca Lynn, nabrała jeszcze więcej siły; kiedyś zwierzyła się córce, że w zasadzie już od lat ona i ojciec się nie lubili. Była to kobieta praktyczna, której nic nigdy nie wytrącało z równowagi. - Musisz zasięgnąć opinii drugiego specjalisty - oświadczyła od razu. - Powiedz doktorowi Hunterowi, że chcesz potwierdzić diagnozę u kogoś innego. - Co do diagnozy raczej nie ma wątpliwości - odparła Lynn. - Nie tylko doktor Hunter tak twierdzi… to również zdanie specjalisty. Stało się to, czego od dawna się obawiałyśmy. - Bezwzględnie musisz się skonsultować z kimś innym. Lekarze też popełniają błędy. Nie są nieomylni. Lynn niechętnie obiecała matce, że poprosi o potwierdzenie diagnozy. Ale kiedy skończyła rozmowę i wracała do domu, wałkowała to w myślach. Ilu jeszcze lekarzy ma prosić o opinię? W ciągu kilku ostatnich lat próbowała wszystkiego. Przeszukiwała zasoby Internetu, sprawdzając wszystkie duże kliniki w Stanach Zjednoczonych. Szpitale w
Niemczech. I szwajcarskie. Badała wszelkie inne możliwe wyjścia, na jakie się natknęła. Rozmaite metody niekonwencjonalne - uzdrowicieli, bioenergoterapeutów, hipnotyzerów, leczenie dotykiem. Księży. Dawki srebra koloidalnego. Homeopatię. Ziołolecznictwo. Akupunkturę. Mimo to matka mogła mieć rację. A nuż lekarze postawili błędną diagnozę? Niewykluczone, że inny specjalista wie coś, o czym doktor Granger nie ma pojęcia, i zaleci mniej radykalne wyjście. Może istnieje jakieś nowe lekarstwo na to schorzenie. Tylko jak długo można szukać alternatywy, skoro stan córki coraz bardziej się pogarsza? Ile czasu musi minąć, żeby się pogodziła z faktem, że w tej sytuacji przeszczep jest prawdopodobnie jedynym wyjściem? Kiedy Lynn skręcała na małym rondzie w prawo, z London Road w Garden Avenue, samochód przechylił się z koszmarnym zgrzytem. Zmieniła bieg i tradycyjnie usłyszała pod sobą metaliczny stuk z rury wydechowej, w której pękła obejma. Caitlin twierdziła, że to puka kostucha, bo samochód zdycha. Córka wykazywała makabryczne poczucie humoru. Jadąc pod górę do Patcham, Lynn miała łzy w oczach - skala problemu zaczęła ją przerastać. Jasna cholera! Z niedowierzaniem pokręciła głową. Nic, nic, NIC jej nie przygotowało na tę sytuację. Jak, u licha, miała powiedzieć córce, że będzie jej potrzebna nowa wątroba? I to zapewne pobrana od trupa? Na wzgórzu skręciła w ich ulicę, a potem w lewo na podjazd, gdzie zaciągnęła hamulec ręczny i zgasiła silnik. Zanim umilkł, jak zwykle kaszlał przez chwilę, charcząc, wstrząsając samochodem i znowu powodując stukanie rury wydechowej. Jej bliźniak, jak wiele domów w tym mieście, stał na stromym wzgórzu przy spokojnej mieszkalnej alei. Przez drzewa zasłaniające London Road i tory kolejowe rozciągał się stąd widok na eleganckie jak ze snu rezydencje i olbrzymie ogrody przy Withdean Road po drugiej stronie doliny. Wszystkie domy na jej alei zaprojektowano z grubsza według tego samego wzoru: trzy sypialnie, lata trzydzieste i metaliczne okrągłości wykazujące wpływ
stylu art déco, który Lynn zawsze się podobał. Od frontu widniały małe ogródki z krótkimi podjazdami pod dobudowane z boków garaże, a na tyłach rozciągały się całkiem spore podwórka. Wcześniej dom należał do pary staruszków i po przeprowadzce Lynn miała mnóstwo planów, w jaki sposób go przerobić. Tymczasem spędziwszy tu siedem lat, nie zabrała się nawet do tego, żeby zedrzeć wstrętne stare tapety i wymienić na nowe, nie mówiąc już o znacznie bardziej ambitnym zamiarze przestawienia ścian i przeprojektowania ogrodu. Jak dotąd zdołała tylko chlapnąć nową farbę na ściany oraz tu i ówdzie położyć tapety. Upiorna kuchnia wciąż trąciła stęchlizną i starymi ludźmi, mimo że próbowała zwalczyć ten odór, rozstawiając tam potpourri i podłączając do kontaktów odświeżacze powietrza. Kiedyś, obiecywała sobie na okrągło. Wciąż tylko „kiedyś”. Podobnie obiecywała sobie, że „kiedyś” zbuduje w ogrodzie małą pracownię. Uwielbiała malować akwarelą pejzaże Brighton, a nawet z niejakim sukcesem je sprzedawała. Otworzyła kluczem drzwi frontowe i weszła do wąskiego przedpokoju. Zerknęła na schody, zastanawiając się, czy Caitlin już wstała, ale nie dobiegł jej żaden dźwięk. Z ciężkim sercem ruszyła na górę. Przylepiona do drzwi Caitlin wielka tabliczka, ręcznie zapisana czerwonymi literami na białym tle, informowała: PUKAĆ PRRROSZĘ! Wisiała tam od niepamiętnych czasów. Lynn zapukała. Nie usłyszała odpowiedzi. Normalka. Caitlin albo jeszcze spała, albo słuchała muzyki tak głośno, że aż pękały bębenki. Lynn weszła do środka. Zawartość pokoju sprawiała wrażenie, jakby zgarnięto ją skądś do kupy, przywieziono tutaj koparką i wrzucono przez okno. Za stertą rozrzuconych ubrań, przytulankami, kompaktami i płytami DVD, butami, składanymi pojemnikami, pełnym po brzegi różowym koszem na śmieci, przewróconym do góry nogami różowym stołkiem, lalkami, komórką w obudowie z niebieskiego plastiku ze wzorkiem w motyle, firmowymi torbami ze sklepów Top Shop, River Island, Monsoon, Abercrombie and Fitch, Gap i Zara oraz tablicą do gry w strzałki, z której zwisało fioletowe boa, z trudem dawało się dostrzec łóżko. Caitlin leżała na boku, w jednej z przedziwnych pozycji, w jakich sypiała - ze zgiętą ręką opartą na biodrze i podkulonymi pod brodę
nogami, poduszką na głowie, gołą pupą i wystającymi spod kołdry udami. W uszach miała słuchawki iPoda, a w telewizji leciał jakiś serial, w którym Lynn rozpoznała powtórkę Wzgórz Hollywood. Caitlin wyglądała jak martwa. Lynn z przerażeniem pomyślała, że może rzeczywiście nie żyje. Podbiegła do niej, zaplątując się w przewód do ładowarki komórki, i dotknęła długiego, smukłego ramienia. - Jeszcze śpię - burknęła Caitlin niechętnie. Lynn odetchnęła z ulgą - z powodu choroby córka sypiała o najprzeróżniejszych porach. Z uśmiechem przysiadła na skraju łóżka i pogładziła ją po plecach. Pomyślała, że ze strzechą postawionych żelem na sztorc krótkich czarnych włosów Caitlin czasami przypomina pacynkę. Wysoka jak tyczka i chuda jak szczapa, sprawiała wrażenie, że zamiast kości ma pod skórą giętki drut. - Jak się czujesz? - Swędzi mnie. - Zjesz śniadanie? - zapytała matka z nadzieją. Caitlin nie była jak dotąd zdeklarowaną anorektyczką, chociaż niewiele jej brakowało. Obsesyjnie dbała o wagę, nie znosiła serów ani makaronów, które nazywała „spożywczym tłuszczem”, i nieustannie sprawdzała, ile waży. Dziewczyna pokręciła głową. - Musimy porozmawiać, skarbie. - Lynn spojrzała na zegarek. Było pięć po dziesiątej. Wczoraj uprzedziła, że spóźni się do pracy, ale zaraz będzie musiała zadzwonić i zawiadomić, że dzisiaj w ogóle nie przyjdzie. Lekarz miał tylko jedno wolne okienko, żeby przyjąć Caitlin - późnym popołudniem. - Jestem zajęta - odburknęła córka. Lynn zirytowała się tak, że zerwała jej słuchawki z uszu. - To ważne. - Wyluzuj, kobieto! - prychnęła Caitlin. Lynn zagryzła wargę i przez dłuższą chwilę milczała.
- Umówiłam cię na wizytę u doktora Huntera - oznajmiła w końcu. - Na szesnastą trzydzieści. - Psujesz mi plany. Po południu spotykam się z Lukiem. Luke był jej chłopakiem. Zapisał się na jakieś zajęcia z technik informacyjnych na Uniwersytecie Brighton, nigdy jednak nie potrafił wyjaśnić w zrozumiały dla niej sposób, na czym to polega. Pośród kompletnych życiowych nieudaczników, których Lynn poznała z biegiem lat, Luke był klasą sam dla siebie. Caitlin chodziła z nim już ponad rok. W tym czasie Lynn zdołała wyciągnąć z niego może z pięć słów, a i to z niemałym trudem. Wyglądało na to, że jego słownictwo nie wykracza poza „No”, „Ehe”, „A jak”, „Wiesz…”. Podejrzewała, że wzajemny pociąg Luke’a i Caitlin wynikał z tego, że pochodzili z tej samej planety - leżącej gdzieś na peryferiach wszechświata. Z jakiegoś pieprzonego galaktycznego ślepego zaułka. Pocałowała córkę w policzek, a później czule pogłaskała jej sztywne włosy. - Jak się dzisiaj czujesz, aniołku? Poza tym, że cię swędzi? - No… dobrze. Tylko jestem zmęczona. - Właśnie widziałam się z doktorem Hunterem. Musimy o tym pogadać. - Nie teraz. Jestem padnięta. Zgoda? Lynn usiadła prosto i odetchnęła głęboko, próbując nad sobą zapanować. - Skarbie, spotkanie z doktorem Hunterem jest niezwykle ważne. On chce, żebyś wyzdrowiała. Wygląda na to, że jedynym wyjściem dla ciebie jest przeszczep wątroby. Chce to z tobą przedyskutować. Dziewczyna kiwnęła głową. - Możesz mi oddać słuchawki? To mój ulubiony kawałek. - Czego słuchasz? - Rihanny. - Skarbie, słyszałaś, co mówiłam? O przeszczepie wątroby? Caitlin wzruszyła ramionami i jęknęła. - Wszystko mi jedno. 9
„Arco Dee”, rozwijając z mozołem dwanaście węzłów, dotarł na miejsce bagrowania w niecałe półtorej godziny. Malcolm Beckett, jak co dzień, większość czasu spędzał na rutynowej kontroli wszystkich czterdziestu dwóch alarmowych sygnałów dźwiękowych i świateł ostrzegawczych. Dopiero co skończył naprawiać trzy z nich - alarm w maszynowni, w zęzie oraz informujący o awarii silnika dziobowego - a teraz na mostku sprawdzał, czy działają powiązane z nimi lampki na pulpicie. Mimo że zacinał przenikliwy, coraz silniejszy wiatr, słoneczny dzień był przepiękny; lekka fala nie wadziła nikomu na pokładzie. W normalnej sytuacji Malcolm uważał taki dzień na morzu za wręcz wymarzony, dziś jednak jego serce ściskał niepokój o Caitlin. Kiedy już skończył z lampkami, sprawdził na ekranie najnowsze dane meteorologiczne. Z zadowoleniem przekonał się, że prognozy pogody na resztę dnia są dobre. Na następny dzień zapowiadano wiatr południowo-zachodni o sile od pięciu do siedmiu stopni w skali Beauforta, skręcający na zachód z siłą pięciu do sześciu stopni; lekko bądź średnio wzburzone morze; a do tego przelotny deszcz. Czyli miało być nie tak przyjemnie jak dziś, ale bez powodów do obaw. „Arco Dee” mógł wydobywać kruszywo przy siedmiu stopniach w skali Beauforta, lecz powyżej tej granicy praca na pokładzie stawała się zbyt ryzykowna i groziła zniszczeniem sprzętu, zwłaszcza głowicy rury ssącej, obijającej się o dno morza. Statek zaprojektowano z myślą o pracy w osłoniętych ujściach rzek; jego płaskie dno powodowało, że nawet przy pełnym załadunku zanurzenie wynosiło zaledwie trzynaście stóp. Umożliwiało to pracę w portach, w których występowały mielizny, takich jak Shoreham, gdzie przy niskim stanie wód wejście do portu było za płytkie dla większości innych statków. „Arco Dee” mógł wpływać i wypływać na godzinę przed maksymalnym odpływem i po nim, miał jednak tę wadę, że kiepsko się sprawował podczas sztormu. W przytulnym cieple przestronnego, nowocześnie wyposażonego mostka panowała atmosfera spokojnego skupienia. Dotarli już prawie nad teren bagrowania, dziesięć mil morskich na południowy wschód od Brighton. Żółte, zielone i niebieskie linie, tworzące
na czarnym ekranie koślawy prostokąt, wyznaczały sto mil kwadratowych dna morskiego, które rząd wydzierżawił Hanson Group - holdingowi będącemu właścicielem tej flotylli pogłębiarek. Teren wytyczono równie dokładnie jak parcele na lądzie, więc przekraczając wytyczone granice, ryzykowali wysokie grzywny oraz utratę licencji na wydobycie. Komercyjne bagrowanie w pewnym sensie można przyrównać do podwodnej kopalni odkrywkowej. Zasysane przez statek piasek i żwir sortowano i sprzedawano firmom budowlanym oraz zajmującym się architekturą krajobrazu. Kamyki najwyższej jakości trafiały na eleganckie podjazdy, piasek wykorzystywano dowyrobu cementu, a resztę po rozkruszeniu stosowano w produkcji betonu i asfaltu albo jako balast wypełniający fundamenty budynków, dróg i tuneli. Kapitan Danny Marshall - szczupły, żylasty i dobroduszny czterdziestopięciolatek stał przy sterze i regulował pracę śrub napędowych, manipulując dwiema dźwigniami, które zapewniały jednostce większą zwrotność niż tradycyjne koło sterowe. Miał kilkudniowy zarost na twarzy, czarną czapkę z pomponem, gruby granatowy sweter narzucony na niebieską koszulę, dżinsy i mocne buty do pracy na morzu. Pierwszy oficer, ubrany tak samo jak kapitan, pilnował ekranu komputera z wykreślonym terenem bagrowania. Marshall pstryknął guzik uruchamiający łączność radiową statku z lądem i nachylił się do mikrofonu. - Tu „Arco Dee”, Mike Mike Whiskey Echo - powiedział. A kiedy odezwali się ze Straży Przybrzeżnej, podał im swoją pozycję. Jeśli się pracuje na jednej z najbardziej zatłoczonych dróg morskich na świecie, gdzie wskutek częstych mgieł nawiedzających kanał La Manche widoczność czasami spada do kilku jardów, notowanie i regularne uaktualnianie pozycji wszystkich jednostek jest niezwykle istotne. Malcolm Beckett, podobnie jak siedmiu kolegów z załogi, miał morze we krwi; z większością z nich pracował przez ostatnie dziesięć lat. Jako zbuntowany dzieciak opuścił dom, gdy tylko mógł się zaciągnąć do marynarki wojennej w charakterze praktykanta na mechanika, i przez pierwsze pięć lat opływał cały świat. Ale tak jak reszta marynarzy na statku, rozpoczynających karierę na jednostkach pełnomorskich, zaraz po narodzinach
pierwszego dziecka, Caitlin, zaczął się rozglądać za pracą, która z jednej strony wiązałaby się z morzem, z drugiej zaś umożliwiała względnie normalne życie rodzinne. Idealnym rozwiązaniem okazała się pogłębiarka. Nigdy nie byli na morzu dłużej niż trzy tygodnie, a dwa razy dziennie zawijali do portu. Kiedy statek cumował tutaj, w Shoreham, albo w Newhaven, Malcolm czasami mógł się nawet wyrwać do domu na jakąś godzinkę. Kapitan zmniejszył szybkość. Malcolm sprawdził obroty silników i wskaźniki temperatury, a potem zerknął na zegarek. Mniej więcej za pięć godzin wejdą w zasięg telefonów na lądzie. Czyli gdzieś o piątej po południu. Rozmowa z Lynn wzbudziła w nim głęboki niepokój. Bo chociaż zawsze uważał Caitlin za trudne dziecko, to jednak niezwykle ją lubił i uważał, że mają ze sobą wiele wspólnego. Kiedy wychodził z nią na miasto, zawsze bawiło go, jak narzekała na matkę. Wyglądało na to, że oboje mają do Lynn pretensje o te same rzeczy. Zwłaszcza o jej obsesyjne zamartwianie się… choć jeśli miał być całkiem szczery, Caitlin również od lat dawała im niemało powodów do zmartwienia. Ale tym razem odniósł wrażenie, że chodzi o coś gorszego niż do tej pory, więc irytował się, że rozmowa została przerwana. I bardzo się martwił. Włożył kask i kamizelkę odblaskową, opuścił mostek i stromymi metalowymi schodami, a potem zejściówką zszedł na główny pokład. Idąc na miejsce, z którego mógłby doglądać opuszczania rury ssącej do morza, czuł, jak ostry zimowy wiatr szarpie jego ubranie. Dwaj koledzy z marynarki wojennej, z którymi od czasu do czasu wyskakiwał na jednego, żartowali, że pogłębiarki to nic innego jak pływające odkurzacze. W pewnym sensie mieli rację. „Arco Dee” był elektroluksem o wadze dwóch tysięcy ton. A trzech i pół tysiąca, kiedy jego worek był pełny. Na prawej burcie statku zamontowano rurociąg ssawny - stalową rurę długości stu stóp. Podczas każdego rejsu największą frajdę sprawiało Malcolmowi przyglądanie się, jak zanurza się ona w mrocznej głębinie i ginie z widoku. Wydawało się, że w tym momencie cały statek budzi się do życia. Nagle rozlegał się brzęk i łoskot pomp i rynny, morze wokół
nich się burzyło, a po chwili woda, piasek i żwir z hukiem wpadały do zajmującej cały środek statku ładowni, zmieniając ją w bulgoczącą kipiel błotnistej brei. Od czasu do czasu zdarzało się, że głowica ssąca u wylotu rury zatykała się, wciągnąwszy coś zaskakującego, jak choćby kulę armatnią, fragment samolotu z czasów drugiej wojny światowej albo - to dopiero napędziło im stracha! - niewybuch. Przez lata z dna oceanu wydobywano tyle historycznych pozostałości, że opracowano oficjalne procedury postępowania w takich przypadkach. Ale tego, co „Arco Dee” miał wyciągnąć tym razem, nie przewidywały żadne instrukcje. Po napełnieniu ładowni przelewy spływowe odprowadzały całą wodę i w rezultacie pośrodku statku zostawała piaszczysto-kamienista plaża. W drodze powrotnej do portu Malcolm lubił się nią przechadzać, z chrzęstem krusząc zassane skorupki muszli, a czasami natykając się na nieszczęsną rybę albo kraba. Przed kilku laty znalazł coś, co potem rozpoznano jako ludzką kość piszczelową. Ale nawet po tylu latach z dziecięcym podnieceniem reagował na tajemnice morza, zwłaszcza na to, co kryło się pod powierzchnią. * Za jakieś dwadzieścia minut trzeba będzie podnieść rurę ssącą. Malcolm zrobił sobie krótką przerwę - fajrant, jak mówili w marynarce wojennej - i z kubkiem herbaty i bułką w ręku usiadł na sfatygowanej kanapie w mesie. Włączony telewizor przekazywał obraz tak niewyraźny, że w zasadzie nic nie było widać. Roztargniony Malcolm powędrował myślami do jadłospisu na kolację, wypisanego czerwonym flamastrem na białej tablicy: zupa krem z porów, bułki, klopsy z jajkiem na twardo, sałata, gotowane na parze biszkopty z sosem z mleka i jajek. Po powrocie do portu, przed kolacją, czekało ich kilka godzin ciężkiej pracy przy wyładunku, więc normalnie miałby wtedy wilczy apetyt. Chwilowo jednak jego myśli zajmowała Caitlin, więc po kilku kęsach wyrzucił bułkę do kosza. W tym momencie usłyszał za sobą czyjś głos.
- Mal… Odwróciwszy się, zobaczył drugiego oficera - krzepkiego faceta z Liverpoolu, w kombinezonie, kasku i grubych rękawicach ochronnych. - Zatkała się głowica ssąca. Zdaje się, że trzeba wyciągnąć rurę. Mal chwycił kask i wyszedł za drugim oficerem na pokład. Gdy tylko spojrzał w górę, przekonał się, że rynną cieknie ledwie strużka wody. Takie zatory należały do rzadkości, potężne stalowe szczypce głowicy zazwyczaj usuwały wszelkie przeszkody sprzed wylotu rury, ale zdarzało się, że zasysano sieć rybacką. Mal krzykiem wydał instrukcje dwuosobowej ekipie, odczekał, aż wyłączą pompę i rynnę, a potem uruchomił wyciąg, który wciągał rurę na pokład. Wychylony za burtę, obserwował skotłowaną wodę, aż w końcu zobaczył głowicę. Na widok tego, co uwięzione w potężnych stalowych szczypcach wypłynęło na powierzchnię, poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. - O w dupę, a to co? - rzucił liverpoolczyk. Na dłuższy czas wszyscy zaniemówili. 10 Roy Grace coraz częściej czuł, że jego życie to nieustanna walka z czasem. Zupełnie jakby brał udział w teleturnieju, którego zwycięzca nie może liczyć na nagrodę, ponieważ zabawa nigdy się nie kończy. Na każdy e-mail, na który zdołał odpowiedzieć, przypadało pięćdziesiąt nowych. Ledwo udało mu się uporać z jedną teczką, na jego biurku pojawiało się kolejne dziesięć. Znosiła je albo asystentka do spraw zarządzania, Eleanor Hodgson, albo ktoś inny - ostatnio Emily Gaylor z Ministerstwa Sprawiedliwości, do której obowiązków należała pomoc w przygotowaniu dokumentacji procesowej, a która najwidoczniej czerpała złowrogą satysfakcję z zawalania jego biurka coraz to nowymi stertami papierów. W tym tygodniu Grace pełnił obowiązki dyżurnego szefa całej dochodzeniówki, co oznaczało, że gdyby na terenie Sussexu doszło do jakiejś poważnej zbrodni, musiałby przejąć nadzór nad śledztwem. W duchu modlił się do tego z bogów, który był patronem policjantów,
żeby tydzień okazał się spokojny. Tyle że akurat ten bóg wziął sobie wolne. Zabrzęczał telefon. Dzwonił Ron King, dyspozytor, którego Grace znał z policyjnego wydziału kontroli. - Roy, właśnie dostałem wiadomość ze Straży Przybrzeżnej - powiedział. Pogłębiarka pracująca w kanale La Manche wyciągnęła zwłoki, dziesięć mil od Shoreham. Pięknie, psiakrew! - pomyślał Grace. Tylko tego mi brakowało. Jako że Brighton jest miastem nadmorskim, zwłoki wyławia się tu masowo, rok w rok. Część z nich stanowią topielcy, przeważnie samobójcy albo pechowi żeglarze, którzy wypadli za burtę jachtu. Trafiają się też zaplątane w sieci ciała ludzi pochowanych na morzu, bo rybacy, ignorując mapy, zapuszczają się na tereny przeznaczone na pogrzeby. Zazwyczaj takimi sprawami potrafi się zająć pierwszy lepszy mundurowy, więc telefon do Grace’a świadczył o tym, że coś jest nie tak. - Masz jakieś bliższe informacje? - zapytał z obowiązku, pilnując się, żeby przypadkiem nie wyskoczyć z czymś o kotach Kinga. Kiedy to zrobił ostatnim razem, dyspozytor rozprawiał o nich przez bite dziesięć minut. - Mężczyzna, na oko młody, jeszcze nastolatek. Nie przebywał w wodzie zbyt długo. Zapakowany do plastikowego worka i obciążony. - Ale nie chodzi o pogrzeb na morzu? - Nic na to nie wskazuje. I nie jest to typowy topielec. Kapitan Straży Przybrzeżnej martwi się, że chodzi o mord rytualny… na to wygląda. Na ciele widać dziwne nacięcia. Chcesz, żebym kazał Straży Przybrzeżnej wysłać łódź i sprowadzić zwłoki? Grace przez chwilę siedział nieruchomo, podczas gdy jego mózg z mozołem przestawiał się na tryb śledczy. Wszystko, co miał na biurku i w komputerze, musiało poczekać, przynajmniej dopóki nie obejrzy zwłok. - Leżą na pokładzie czy w ładowni? - zapytał. - Zaklinowały się w głowicy ssącej. Nie ruszali ich, rozcięli tylko folię, żeby sprawdzić, co jest w środku. - Statek jest teraz na wysokości Shoreham? - Tak. Przed kilku laty Grace był na pogłębiarce, która wyłowiła ciało w stanie poważnego rozkładu, i co nieco pamiętał, jakie są urządzenia na statku.
- Nie wolno im ruszać ciała, Ron - powiedział. Wokół zwłok albo u wylotu głowicy mogły się zachować dowody o kluczowym znaczeniu dla kryminalistyków. - Każ im je jak najlepiej zabezpieczyć i niech zaznaczą na mapie dokładną pozycję wyłowienia zwłok. Zakończywszy rozmowę z Ronem, zaczął wydzwaniać tu i tam, zbierając potrzebną od zaraz ekipę. Połączył się też z panią koroner, zawiadomił ją o incydencie i poprosił o przysłanie anatomopatologa z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Po pobieżnych oględzinach dokonanych przez lekarza policyjnego albo ratowników medycznych w celu stwierdzenia śmierci, nawet jeżeli było oczywiste, że ofiara nie żyje, większość wyłowionych bądź wyrzuconych przez morze zwłok natychmiast zabierano do kostnicy, gdzie ustalano, czy zgon nastąpił z przyczyn naturalnych, czy nie. Jednak tym razem Grace nie miał cienia wątpliwości, że ta śmierć jest podejrzana - czuł to przez skórę. Trzydzieści minut później, za kierownicą hyundaia z policyjnego parkingu, jechał do portu w towarzystwie inspektor Lizzie Mantle, z którą współpracował przy niejednym śledztwie. Była bardzo fachowym oficerem śledczym, a dodatkowo na plus należało zaliczyć jej urodę. Miała jasne, sięgające ramion włosy, ładną buzię i nosiła się po męsku - tego dnia na świeżo wyprasowaną białą bluzkę włożyła granatowy prążkowany żakiet. Ale w przeciwieństwie do innych pań nie wyglądała jak babochłop, tylko profesjonalnie, a zarazem kobieco. Okrążyli kraniec portu, mijając prywatny podjazd prowadzący do zaułka, na którego końcu stał dom Heather Mills. - Spotkałeś kiedyś Paula McCartneya? - zapytała Lizzie, widząc, że Grace odwraca głowę, jakby liczył, że mignie mu była żona Beatlesa. - Nie. - Lubisz muzykę, prawda? Skinął głową. - Zależy jaką. - Chciałbyś być gwiazdą rocka? Wiesz, na przykład jednym z Beatlesów? Grace przemyślał to sobie. Nigdy się nad tym nie zastanawiał.
- Nie sądzę - odparł. - Nie. - Dlaczego? - Bo… - Zawahał się i zwolnił, szukając odpowiedniego miejsca na nabrzeżu. - Bo mam głos do dupy! Skwitowała to szerokim uśmiechem. - Ale nawet gdybym potrafił śpiewać, zawsze chciałem robić coś istotnego. Wzruszył ramionami. - No wiesz, zmieniać świat. Dlatego wstąpiłem do policji. I dlatego robię to, co robię, chociaż pewnie brzmi to banalnie. - Uważasz, że funkcjonariusz policji robi coś ważniejszego niż supergwiazda rocka? Uśmiechnął się. - Uważam, że rzadziej korumpujemy ludzi. - Ale czy zmieniamy świat? Właśnie mijali skład drzewny. Grace zobaczył ciemnozieloną furgonetkę koronera ze złotym herbem Brighton i Hove, zaparkowaną na skraju nabrzeża, i zatrzymał się tuż za nią. Inni członkowie ekipy jeszcze nie dojechali. - Myślałem, że statek już tu będzie - burknął z irytacją, mając świadomość, że robi się późno, a wieczorem czeka go przyjęcie z okazji przejścia kolegi na emeryturę. Miały się tam zjawić wszystkie szychy z policji hrabstwa Sussex, co stwarzało okazję, żeby się podlizać, komu trzeba, więc za wszelką cenę chciał przyjść punktualnie. Teraz jednak mógł o tym tylko pomarzyć. - Pewnie utknął przed śluzą. Grace kiwnął głową, wysiadł z samochodu i przeszedł na skraj nabrzeża. Wciąż obolały, utykał po niedawnym dachowaniu swoim ukochanym alfa romeo podczas pościgu. Stojąc obok żelaznego pachołka, czuł na twarzy podmuch lodowatego wiatru. Zmrok zapadał szybko i gdyby nie bezchmurne niebo, byłoby już całkiem ciemno. W oddali, około mili od brzegu, widział zamknięte wrota śluzy, a za nimi pomarańczową nadbudówkę, prawdopodobnie pogłębiarki. Dygocząc z zimna, otulił się szczelnie płaszczem, sięgnął do kieszeni i włożył skórzane rękawice. Potem spojrzał na zegarek.
Za dziesięć piąta. Przyjęcie z okazji przejścia na emeryturę Jima Wilkinsona zaczynało się o siódmej, hen, po drugiej stronie Worthing. Grace zamierzał wrócić do domu, przebrać się, a potem podjechać po Cleo. Ale kiedy tu skończy - co potrwa w zależności od tego, co znajdzie i jak wiele badań anatomopatolog zechce przeprowadzić na miejscu będzie miał szczęście, jeżeli w ogóle zdąży się pokazać na tej imprezie. Szczęście w nieszczęściu, że przydzielono im Nadiuskę De Sanchę, szybszą - i fajniejszą - z dwóch anatomopatologów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, z którą zresztą pracowali najczęściej. Po drugiej stronie portu Grace zobaczył wielki kuter, który z włączonymi światłami pozycyjnymi odbijał od przystani. Woda była prawie czarna. Usłyszał za sobą odgłos otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi, a potem radosny głos: - Ja cię kręcę, Roy, oberwiesz od swojej kobiety, jeśli się spóźnisz. Nie chciałbym być w twojej skórze. Odwrócił się i ujrzał Waltera Horderna - wysokiego, wytwornego mężczyznę, zawsze ubranego w elegancki, dyskretny ciemny garnitur, białą koszulę i czarny krawat. Oficjalnie pełnił funkcję naczelnika cmentarzy w Brighton i Hove, ale w ramach obowiązków służbowych pomagał również w zabieraniu zwłok z miejsca śmierci i zajmował się wypełnianiem pokaźnego stosów papierzysk wymaganych w takich sytuacjach. Mimo powagi swojego stanowiska miał szelmowskie poczucie humoru, a już najbardziej lubił napędzać strachu Royowi. - A to dlaczego, Walterze? - Wybrała się dziś do fryzjera i wydała prawdziwy majątek… na to dzisiejsze przyjęcie. Będzie urażona, jeśli ją wystawisz do wiatru. - Nie wystawiam jej do wiatru. Walter znacząco spojrzał na zegarek, a potem z powątpiewaniem uniósł brwi. - W razie czego przekażę to cholerne śledztwo tobie, Walterze. Tamten pokręcił głową. - Nic z tego, ja się zajmuję tylko truposzami. Ci przynajmniej nie pyskują. Umarlaki są łagodne, że do rany przyłóż.
Grace uśmiechnął się od ucha do ucha. - Jest Darren? Darren był asystentem Cleo w kostnicy. Walter ruchem kciuka wskazał furgonetkę. - Siedzi tam i drze koty przez telefon ze swoją dziewczyną. - Wzruszył ramionami i wzniósł oczy do nieba. - Znaczy się, z kobietą. Grace skinął głową i wysłał SMS następującej treści: Czekam na statek. Nie wyrobie sie. Spotkamy sie na mcu. Buziaki. Kiedy chował telefon do kieszeni, rozległy się dwa ostre sygnały. Wyciągnął komórkę z powrotem i spojrzał na ekran. Była to odpowiedź od Cleo: Do3j tam. Musimy pogadać. Skrzywił się. Zaniepokoił go ton wiadomości, a zwłaszcza brak pozdrowienia na końcu. Odszedłszy poza zasięg słuchu Waltera oraz inspektor Mantle, która właśnie wysiadła z samochodu, wybrał numer Cleo. Odebrała natychmiast. - Nie mogę teraz rozmawiać - rzuciła szybko. - Rodzina przyszła zidentyfikować zwłoki. - O czym chcesz pogadać? - zapytał ze świadomością, że w jego glosie pobrzmiewa niepokój. - Chcę ci to powiedzieć w cztery oczy, nie przez telefon. Później, zgoda? - Przerwała połączenie. Jasna cholera! Przez dłuższą chwilę gapił się na komórkę, coraz bardziej zaniepokojony, a potem schował ją do kieszeni. Nie podobał mu się ton Cleo, ani trochę. 11 Simona opanowała sztukę wdychania oparów kleju z plastikowej torby. Mała butelka farby metalik, jaką bez trudu mogła zwędzić w pierwszym lepszym sklepie, wystarczała na kilka dni. Romeo nauczył ją kraść i pokazał, w jaki sposób należy dmuchać do torby, żeby farba zmieszała się z powietrzem, a potem wciągać ją, wydychać z powrotem do worka i znowu wciągać. Kiedy wdychała, przestawało ją skręcać z głodu. Kiedy wdychała, nawet w domu dawało się wytrzymać. W domu, w którym
mieszkała, odkąd sięgała - a raczej miała ochotę sięgać - pamięcią. W domu, do którego dostała się, wskakując przez dziurę w pękniętym betonowym chodniku, a potem złażąc metalową drabinką pod ruchliwą, nieutwardzoną ulicę, do podziemnej jamy, wydrążonej w celu kontroli i konserwacji przewodów systemu grzewczego. Rura o średnicy trzynastu stóp wchodziła w skład wspólnej sieci centralnego ogrzewania zasilającej większość budynków w mieście. Dzięki niej zimą jama była sucha i przytulna, ale na wiosnę, dopóki nie wyłączono ogrzewania, panował nieznośny upał. W maleńkiej części tej przestrzeni, w ciasnej wnęce między rurą a ścianą, Simona urządziła swój dom. Wytyczała go stara kołdra, którą znalazła na wysypisku śmieci, oraz Gogu, towarzysz od niepamiętnych czasów. Gogu był bezkształtnym strzępem beżowego, wyliniałego sztucznego futra, z którym sypiała co noc, wtulając w nie twarz. Ten strzęp i ubranie, które miała na sobie, stanowiły cały jej majątek. Na stałe gnieździli się tu w pięcioro… sześcioro, jeśli doliczyć dziecko. Od czasu do czasu zjawiał się jakiś obcy, zostawał na krócej lub dłużej, po czym ruszał w swoją drogę. Oświetlali tę jamę świecami, a kiedy mieli baterie, dniem i nocą grała muzyka. Zachodni pop, który czasami wprawiał Simonę w radosny nastrój, a czasem doprowadzał ją do obłędu, bo dudnił bez przerwy i na cały regulator. Stale się o to kłócili, lecz muzyka i tak nie milkła. W tej chwili leciała Beyonce, a ją akurat Simona lubiła. Zwłaszcza jej wygląd. Marzyła, że pewnego dnia będzie wyglądała jak Beyonce, będzie śpiewała jak ona. Że pewnego dnia zamieszka w prawdziwym domu. Romeo mówił jej, że jest piękna i że z czasem zostanie bogata i sławna. Dziecko znowu zaniosło się płaczem, lekki smrodek świadczył o tym, że się sfajdało. To ośmiomiesięczny syn Valerii, Antonio. Dzięki ich wydatnej pomocy Valeria zdołała ukryć dziecko przed władzami, które inaczej by je jej odebrały. Valeria, znacznie starsza od pozostałych, kiedyś była ładna, ale z wynędzniałą, pooraną zmarszczkami twarzą w wieku dwudziestu ośmiu lat wyglądała na starą babę. Miała
długie, proste kasztanowe włosy i niegdyś zmysłowe, a teraz pozbawione wyrazu oczy. Ubierała się jaskrawo - w grubą, szmaragdową watowaną kamizelę narzuconą na złachany strój do biegania w kolorze turkusowym, żółtym i różowym oraz czerwone plastikowe sandały - podobnie jak większość ich ubrań, wygrzebała je ze śmietników w lepszej dzielnicy miasta albo skwapliwie przyjęła w punktach zajmujących się rozdawaniem jałmużny. Wzięła dziecko - otulone starym, podbitym futrem zamszowym płaszczem - na ręce i zaczęła je kołysać. Beczenie bachora było jeszcze gorsze niż dudniąca bez przerwy muzyka. Simona wiedziała, że mały płacze z głodu. Tu wszyscy byli głodni, prawie zawsze. Jedli to, co zdołali ukraść, a czasem kupić: za wyżebrane grosze, za to, co z rzadka udawało im się zarobić na sprzedaży starych gazet, co znaleźli w skradzionych turystom portfelach i portmonetkach albo uzyskali z opychania telefonów komórkowych i aparatów fotograficznych, które im zwędzili. Romeo, z wielkimi jak spodki niebieskimi oczami, buzią niewiniątka, zaczesanymi do przodu krótkimi czarnymi włosami i uschniętą ręką, był prawdziwym szybkobiegaczem. Szybki jak wiatr! Nie wiedział, ile ma lat. Podejrzewał, że czternaście. A może trzynaście. Simona też nie wiedziała o sobie, w jakim jest wieku. Nie dostała jeszcze tego, o czym opowiadała jej Valeria, więc przypuszczała, że ma lat dwanaście albo trzynaście. Miała to gdzieś. Zależało jej tylko na tym, żeby ci ludzie tutaj, jej rodzina, byli z niej zadowoleni. A cieszyli się za każdym razem, kiedy z Romeem przynosili jedzenie, pieniądze, a najlepiej jedno i drugie. No i czasami baterie. Wracali do obrzydliwego smrodu siarki, suchego kurzu, niemytych ciał i dziecięcej sraczki - zapachów, które znała najlepiej. Z mglistej przeszłości pamiętała dzwonki. Dzwonki przyczepione do płaszcza albo kurtki wysokiego mężczyzny z grubym kijem. Musiała się do niego podkraść i zabrać mu portfel tak, żeby żaden z dzwonków nie zabrzęczał. Jeżeli choć jeden z nich zadzwonił, mężczyzna okładał ją kijem po plecach. Nie kończyło się na jednym uderzeniu, lecz pięciu albo i dziesięciu; bywało, że w ogóle nie potrafiła ich zliczyć. Zanim skończył, przeważnie traciła przytomność. Teraz jednak już się wyrobiła. Tworzyli z Romeem znakomity zespół. Ona, Romeo i pies. Brązowy pies, który został ich przyjacielem i mieszkał pod zwalonym płotem na
skraju ulicy nad nimi. Simona w pikowanej kamizeli bez rękawów i obszarpanym, wielobarwnym stroju do biegania, Romeo w kurtce z kapturem, dżinsach i trampkach oraz pies, którego nazwali Artur. Romeo pokazał jej, jakich turystów najłatwiej obrobić. Starsze małżeństwa. Podchodzili do nich we trójkę - ona, Romeo i uwiązany na sznurku pies. Chłopak wyciągał uschniętą rękę. Jeżeli turyści odwracali się z odrazą i odprawiali ich bez słowa, wtedy odchodzili, tyle że ona miała już w kieszeni portfel mężczyzny. A jeśli ten grzebał w kieszeniach, szukając drobnych, wówczas zanim Romeo je przyjął, Simona miała już schowaną portmonetkę, którą wyciągnęła z torebki kobiety. Kiedy zaś turyści siedzieli w kawiarni, Simona bądź Romeo łapali ze stolika ich komórki albo aparaty fotograficzne i zwiewali. Muzyka zmieniła się, teraz śpiewała Rihanna. Simona ją lubiła. Dziecko ucichło. Dzisiaj mieli kiepski dzień. Żadnych turystów. Zero pieniędzy. Tylko nieco chleba do podziału dla wszystkich. Simona objęła wargami koniec plastikowej torby, wypuściła powietrze, a potem wciągnęła je głęboko do płuc. Ulga. Zawsze przynosiło jej to ulgę. Ale nigdy nie dawało nadziei. 12 Za kwadrans szósta. Po raz trzeci tego dnia Lynn siedziała w poczekalni gabinetu lekarskiego - tym razem gastroenterologa, który miał udzielić konsultacji. Okno wykuszowe wychodziło na spokojną uliczkę w Hove. Latarnie rozpraszały ponurą ciemność na dworze. Lynn też była ponura, zziębnięta i przerażona. Poczekalnia ze starymi sfatygowanymi meblami, jakże podobna do tej u doktora Huntera, nic a nic nie poprawiała jej nastroju, zwłaszcza w tym słabym oświetleniu. Ze słuchawek w uszach Caitlin dobiegała cichutka muzyka.
Nagle Caitlin wstała i zataczając się jak pijana, zaczęła krążyć po pomieszczeniu, zawzięcie drapiąc się po rękach. Lynn spędziła z nią całe popołudnie, więc wiedziała, że córka nic nie piła. Był to objaw jej choroby. - Usiądź, skarbie - powiedziała wystraszona. - Jestem zmęczona - poskarżyła się Caitlin. - Musimy czekać? - Trzeba się zobaczyć ze specjalistą jeszcze dzisiaj, to bardzo ważne. - Eee… no… tak… wiem… Ale ja też jestem ważna, nie? - Uśmiechnęła się cierpko. Lynn odpowiedziała uśmiechem. - Dla mnie jesteś najważniejsza na świecie - oznajmiła. - Jak się czujesz, poza tym, że jesteś zmęczona? Caitlin przystanęła i spojrzała na jakieś czasopismo na stoliku. „Sussex Life”. Przez chwilę oddychała ciężko, bez słowa, po czym wyznała: - Boję się, mamusiu. Lynn wstała i objęła córkę. O dziwo, Caitlin nie wzdrygnęła się, nie cofnęła. Przeciwnie - wtuliła się w matkę, wzięła ją za rękę i przytrzymała kurczowo. W ciągu ostatniego roku Caitlin urosła o kilka cali i Lynn wciąż nie przywykła do tego, że musi zadzierać głowę, żeby spojrzeć na jej twarz. Widocznie odziedziczyła geny wzrostu po ojcu. Dzisiaj jej chuda, wiotka postać jeszcze bardziej niż zwykle przypominała pacynkę, tyle że bardzo piękną. Jak zwykle ubrała się w swoim ulubionym, niedbałym stylu - w niechlujny szarordzawy sweterek z dzianiny włożony na T-shirt, a także naszyjnik z kamyczków na cienkim skórzanym rzemyku, dżinsy z wystrzępionymi nogawkami i niezasznurowane stare trampki. Do tego - prawdopodobnie ze względu na zimno, ale zapewne również po to, by ukryć brzuch tak spuchnięty, jakby była w ciąży - włożyła budrysówkę o barwie wielbłąda, która wyglądała jak nabytek z lumpeksu. Nad opaską w aztecki wzór, zakrywającą większą część głowy Caitlin, sterczały krótkie, nastroszone kruczoczarne włosy, a kolczyki sprawiały, że wyglądała trochę jak przedstawicielka gotów. Miała ćwieki na środku brody i w języku, a także kółko w lewej brwi. Poza tym niewidoczne w tej chwili pierścienie, które lekarz z pewnością odsłoni
podczas badania: w prawym sutku, w pępku i nad pochwą. Do tej ozdoby przyznała się z fałszywą skromnością w jednej z rzadkich chwil, kiedy były sobie naprawdę bliskie, co Lynn przyjęła z niejakim zażenowaniem. Ten dzień zamienił się w prawdziwe piekło, pomyślała Lynn. Odkąd rano wyszła z gabinetu doktora Huntera, a potem wróciła tam z Caitlin po południu, miała wrażenie, że całe jej życie stanęło na głowie, jakby wpadła w uskok sejsmiczny. Teraz zaś rozdzwonił się jej telefon. Wyjęła go z torebki, spojrzała na wyświetlacz… Dzwonił Mal. - Cześć - powiedziała. - Gdzie jesteś? - Właśnie przepływamy śluzę w Shoreham. Do dupy taki dzień… wyłowiliśmy zwłoki. Ale mów, co z Caitlin. Streściła mu rezultaty konsultacji z doktorem Hunterem, nie spuszczając oka z Caitlin, która wciąż krążyła po poczekalni trzy razy mniejszej od tej w gabinecie doktora Huntera. Córka brała i odkładała kolejne czasopisma z takim pośpiechem, jakby musiała je przeczytać od deski do deski, ale nie mogła się zdecydować, od czego zacząć. - Za jakąś godzinę będę wiedziała coś więcej. Przyjechałyśmy prosto od doktora Huntera do specjalisty. Będziesz miał zasięg jeszcze przez chwilę? - Przynajmniej przez cztery godziny - odparł. - Może trochę dłużej. - To dobrze. Zjawiła się sekretarka doktora Grangera - korpulentna kobieta po pięćdziesiątce, z włosami związanymi w ciasny kok i pełnym dystansu uśmiechem na twarzy. - Doktor Granger zaprasza. - Oddzwonię - powiedziała Lynn. W przeciwieństwie do przestronnego gabinetu Rossa Huntera gabinet doktora Grangera na pierwszym piętrze był tak ciasny, że ledwo mieściły się tam dwa krzesła przed niewielkim biurkiem. Na blacie królowały oprawione w ramki zdjęcia doskonałej, uśmiechniętej żony lekarza i jego trojga równie doskonałych, uśmiechniętych dzieci, ustawione pod takim kątem, żeby pacjenci mieli na nie jak najlepszy widok. Doktor Granger - wysoki mężczyzna po czterdziestce, z wydatnym nosem i strzechą
rzednących włosów - miał na sobie garnitur w drobne prążki, idealnie odprasowaną koszulę i starannie zawiązany krawat. Trzymał ludzi na dystans, więc Lynn pomyślała, że równie dobrze można by go wziąć za prawnika. - Siadajcie, proszę - powiedział, otwierając brązową teczkę, w której Lynn dostrzegła list od doktora Huntera. Następnie sam usiadł i zagłębił się w lekturze. Lynn wzięła Caitlin za rękę i ścisnęła lekko; córka nie próbowała się wyrwać. W obecności doktora Grangera czuła się nieswojo. Nie podobał jej się jego chłód ani demonstracyjna ekspozycja rodzinnych zdjęć. Zupełnie jakby za ich pośrednictwem chciał przekazać: U mnie wszystko gra, u ciebie nie. To, co ode mnie usłyszysz, nijak nie wpłynie na moje życie. Wieczorem wrócę do domu, zjem kolację, obejrzę coś w telewizji, później może powiem żonie, że chcę się z nią kochać… a ty, no cóż… ty się jutro obudzisz w swoim prywatnym piekle, natomiast ja wstanę jak co dzień, ciesząc się z wiosny razem z moimi szczęśliwymi dziećmi. Skończywszy czytać, pochylił się, a jego mina nieco złagodniała. - Jak się czujesz, Caitlin? Wzruszyła ramionami i na dłuższą chwilę zapadła cisza. Lynn czekała, aż córka się odezwie. Caitlin uwolniła rękę z uścisku matki i zaczęła na zmianę drapać grzbiety obu dłoni. - Swędzi mnie - wyjaśniła. - Wszystko mnie swędzi. Nawet usta. - A poza tym? - Jestem zmęczona. - Nagle nadąsała się. Czyli wyglądała jak zwykle. - Chciałabym się czuć lepiej - dorzuciła. - Masz wrażenie, że trochę się chwiejesz? Zagryzła wargę, a potem kiwnęła głową. - Doktor Hunter poinformował cię chyba o wynikach badań? Unikając jego wzroku, Caitlin znów kiwnęła głową, pogrzebała w miękkiej, pasiastej jak zebra torebce i wyciągnęła telefon komórkowy. Lekarz otworzył szeroko oczy, gdy zaczęła stukać w klawisze, spoglądając na wyświetlacz. - Tak - bąknęła obojętnie, jakby mówiła sama do siebie. - No, powiedział mi. - To prawda - wtrąciła pośpiesznie Lynn. - Powiedział nam… przekazał nam to, co…
no wie pan… to, czego się dowiedział od pana. Dziękuję, że przyjął nas pan tak szybko. Na dworze, gdzieś na ulicy, zawył alarm samochodowy. Lekarz jeszcze przez chwilę przyglądał się dziewczynie, patrząc, jak wysyła wiadomość i chowa komórkę z powrotem do torebki. - Musimy działać szybko - oznajmił. - Niezupełnie rozumiem, co właściwie się zmieniło - powiedziała Caitlin. - Czy mógłby mi pan to jakoś wyjaśnić w przystępny sposób? No, tak jakby pan mówił do idiotki. Skwitował to uśmiechem. - Postaram się. Jak wiesz, Caitlin, od sześciu lat chorujesz na pierwotne stwardniające zapalenie dróg żółciowych. Na początku była to, że tak się wyrażę, łagodniejsza, dziecięca postać, ale ostatnio, niezwykle szybko, przeszła w zaawansowaną, dorosłą formę. Od sześciu lat staraliśmy się ją zwalczać za pomocą leków i operacji, licząc na to, że wątroba sama się zregeneruje… ale zdarza się to niezwykle rzadko i niestety u ciebie się nie udało. Twoja wątroba jest już w tak złym stanie, że jeśli nie podejmiemy działania, grozi ci śmierć. - A więc ja umrę, tak? - spytała Caitlin cichutko. Lynn chwyciła jej dłoń i ścisnęła z całej siły. - Nie, skarbie, nie umrzesz. Nie ma mowy. Wyzdrowiejesz. - Spojrzała na lekarza, szukając u niego otuchy. On jednak odparł beznamiętnie: - Skontaktowałem się z Królewskim Szpitalem Południowego Londynu i załatwiłem, żeby dziś wieczorem przyjęto cię tam w celu oceny, czy nadajesz się do przeszczepu. - Nienawidzę tego kurewskiego oddziału! - rzuciła Caitlin. - Jest najlepszy w kraju - odparł lekarz. - Są inne szpitale, ale my tutaj współpracujemy właśnie z nimi. Dziewczyna znów pogrzebała w torebce. - Przykro mi, wieczorem niestety jestem zajęta. Wychodzimy z Lukiem. Do klubu Digital. Gra tam kapela, którą muszę zobaczyć. Zapadła krótka cisza. W końcu lekarz odezwał się tak łagodnie, że Lynn nigdy by go o to nie posądzała: - Caitlin, z tobą naprawdę nie jest dobrze. Wyjście na miasto byłoby ze wszech miar
nierozsądne. Muszę bezzwłocznie zapisać cię do szpitala. Chcę jak najszybciej znaleźć ci nową wątrobę. Przez chwilę dziewczyna spoglądała na niego zabarwionymi przez żółtaczkę oczami. - Czy mógłby pan sprecyzować, co pan rozumie przez „dobrze”? - spytała. Na twarzy specjalisty zagościł uśmiech. - Naprawdę chcesz usłyszeć moją definicję? - Tak. Co pan rozumie przez „dobrze”? - Zacznijmy od tego, że dobrze jest żyć i nie chorować - odparł. I co ty na to? Wzruszyła ramionami. - Ehe, brzmi nieźle. - Kiwnęła głową, przetrawiając jego słowa. Widać było, że zastanawia się nad tym. - Caitlin, istnieją duże szanse, że po przeszczepie wątroby znów poczujesz się dobrze i zaczniesz żyć normalnie - obiecał. - A jeśli nie? Jeśli… nie będzie przeszczepu? Lynn chciała się wtrącić i coś powiedzieć, wytłumaczyć córce dokładnie, co się stanie. Wiedziała jednak, że musi trzymać język za zębami i nie wypadać z roli obserwatora. - Wtedy niestety umrzesz - odparł bez ogródek. - Moim zdaniem zostało ci bardzo niewiele czasu. Najwyżej kilka miesięcy. Ale możliwe, że znacznie mniej. Zapadła długa cisza. Nagle Lynn poczuła uścisk dłoni córki i z całej siły odpowiedziała tym samym. - Umrę? Caitlin wydusiła te słowa drżącym szeptem. Odwróciła się do matki i wstrząśnięta wlepiła w nią wzrok. Lynn uśmiechnęła się do niej, ale chwilowo nie przychodziło jej do głowy, jak mogłaby pocieszyć swoje dziecko. - Mamusiu, czy to prawda? - spytała Caitlin nerwowo. - Czy już wcześniej ci to powiedzieli? - Skarbie, jesteś poważnie chora. Ale po wykonaniu przeszczepu będzie dobrze. Wyzdrowiejesz. Będziesz mogła żyć całkiem normalnie. Caitlin milczała. Cofnęła rękę i włożyła palec do ust, czego nie robiła od lat. Rozległ się elektroniczny pisk, a po chwili faks na półce obok lekarza wypluł zadrukowaną kartkę. - Zajrzałam do Internetu - oświadczyła nagle dziewczyna. - Wpisałam w wyszukiwarkę przeszczepy wątroby. Narządy pochodzą od zmarłych, mam rację?
- Tak, przeważnie. - Czyli dostałabym wątrobę trupa? - Nie ma gwarancji, że w ogóle uda nam się znaleźć dla ciebie organ. Oszołomiona Lynn patrzyła na lekarza w milczeniu. - Co to znaczy, że nie ma gwarancji? - Obie musicie zrozumieć, że narządów do przeszczepu jest za mało, w dodatku masz rzadką grupę krwi, przez co twoje szanse w porównaniu z innymi ludźmi maleją - odparł tak beznamiętnie, że Lynn miała ochotę wstać i mu przyłożyć. - Zależy, czy zdołam cię wpisać na listę najpilniejszych przypadków… mam nadzieję, że mi się uda. Ale formalnie rzecz biorąc, twój stan jest chroniczny, a zazwyczaj pierwszeństwo mają pacjenci z ostrym przebiegiem choroby. Będę musiał o ciebie powalczyć. Dobrze chociaż, że się nadajesz pod innymi względami, jako osoba młoda i poza tym zdrowa. - Czyli jeżeli w ogóle mnie zakwalifikują, spędzę resztę życia, mając w ciele wątrobę martwej kobiety? - Albo mężczyzny - sprecyzował. - Ale ubaw! - Skarbie, chyba lepsze to niż alternatywa, prawda? - spytała Lynn. Znowu spróbowała wziąć córkę za rękę, ale Caitlin ją odtrąciła. - A więc to będzie organ od jakiegoś dawcy? - Tak - potwierdził Neil Granger. - I aż do końca będę żyła ze świadomością, że ktoś umarł, a ja mam w sobie jego kawałek? - Caitlin, dostaniesz ode mnie broszury do poczytania - rzekł lekarz. - A kiedy już będziesz w szpitalu, poznasz wiele osób, w tym pracowników opieki społecznej i psychologów, którzy wytłumaczą ci, na czym to polega. Musisz jednak zapamiętać najważniejszą rzecz. Dla rodzin i ukochanych osób zmarłych dużą pociechę często stanowi fakt, że śmierć ich bliskich nie poszła całkiem na marne. Że dzięki niej ktoś inny może żyć. Przez dłuższą chwilę dziewczyna siedziała zamyślona. - Świetnie - powiedziała w końcu. - Czyli chcecie przeszczepić mi wątrobę, żeby ktoś
poczuł się lepiej z powodu śmierci córki, męża albo syna? - Nie, nie dlatego. Namawiam cię na przeszczep, żebym mógł ci uratować życie. - Do dupy z takim życiem - rzuciła Caitlin. - Życie jest całkiem do dupy. - Ale nie tak jak śmierć - odparł lekarz. 13 Susan Cooper odkryła, że z tego okna, zaraz za windami na siódmym piętrze Królewskiego Szpitala Hrabstwa Sussex, rozciąga się wspaniały widok - ponad dachami Kemp Town na kanał La Manche. Dzisiaj przez cały dzień czyste morze skrzyło się błękitem, lecz teraz, o szóstej wieczorem pod koniec listopada, w zapadającym zmierzchu przeszło w atramentową otchłań rozciągającą się za światłami miasta w nieskończoność. Susan wyglądała właśnie na czarny przestwór. Trzymała ręce na kaloryferze, nie dlatego, że chciała się ogrzać, lecz żeby podeprzeć wycieńczone ciało. W milczeniu spoglądała poza odbicie swojej twarzy w szybie, czując, jak przez cienkie szkło wpada zimny przeciąg. Ale poza tym nic więcej nie czuła. Była odrętwiała z szoku. Nie wierzyła, że to się dzieje naprawdę. W głowie sporządzała listę ludzi, do których powinna jeszcze zadzwonić. Z przerażeniem myślała o tym, że musi zawiadomić brata Nata, jego siostrę w Australii i przyjaciół. Jego rodzice umarli w wieku pięćdziesięciu kilku lat - ojciec na atak serca, matka na raka - więc Nat często żartował, że on też nie dożyje starości. A to ci dowcip! Odwróciła się, powlokła na OIOM i zadzwoniła. Pielęgniarka wpuściła ją na oddział. Tu było cieplej niż w korytarzu. Utrzymywano temperaturę trzydziestu czterech, trzydziestu pięciu stopni - na tyle wysoką, żeby pacjenci w szpitalnych łóżkach mogli leżeć w piżamach albo nago, bez obawy, że się przeziębią. Co za ironia, pomyślała, lecz nie rozpamiętywała tego, że kiedyś pracowała tu jako pielęgniarka, akurat na tym oddziale. Poznali się z Natem właśnie w tym szpitalu, krótko po tym, jak zaczął się tu przygotowywać do specjalizacji. Poczuła, że coś się w niej rusza. To kopało dziecko. Ich dziecko. Miało trzydzieści tygodni. Chłopczyk.
Skręciła w prawo. Mijając pokój pielęgniarek, gdzie ktoś zostawił na krześle protezę nogi, usłyszała szelest odsuwanej zasłony. Spojrzała w głąb oddziału i serce jej zamarło. Pielęgniarka zaciągała niebieską zasłonę przy łóżku numer czternaście. Łóżku Nata. Zasłaniała je przed wzrokiem ciekawskich. Szykowali się do kolejnej serii badań. Susan wątpiła, czy wystarczy jej odwagi, żeby towarzyszyć mu w takiej chwili. Przesiedziała jednak przy nim niemal cały dzień i wiedziała, że teraz też nie powinna go opuszczać. Musiała nadal do niego mówić. Nie mogła tracić nadziei. Miał skomplikowane złamania i wgniecenie czaszki, zmiany w odcinku szyjnym kręgosłupa, które - gdyby przeżył - groziły mu porażeniem czterokończynowym, a także złamany prawy obojczyk oraz miednicę, co na tym etapie było w zasadzie nieistotne. Od lat już się nie modliła, dziś jednak stwierdziła, że modli się w duchu, powtarzając wciąż te same słowa: „Proszę cię, Boże, nie pozwól, żeby Nat umarł. Boże, nie opuszczaj go, proszę”. Czuła się irytująco bezużyteczna. Była przecież wykwalifikowaną pielęgniarką, a nic nie mogła zrobić. Mogła tylko się do niego odzywać. Mówić, mówić i jeszcze raz mówić, bezowocnie czekając na odpowiedź. Ale może teraz coś się zmieni… Wróciła lśniącą posadzką, mijając w łóżku po prawej grubaskę z wałkami tłuszczu na twarzy i ciałem przywodzącym na myśl kontury trójwymiarowej mapy. Jedna z pielęgniarek powiedziała jej, że kobieta waży pięćset czterdzieści sześć funtów. W nogach łóżka wisiała tablica z napisem: NIE KARMIĆ. Z lewej leżał mężczyzna po czterdziestce, z alabastrową twarzą, rurką w tchawicy i gąszczem przewodów przymocowanych do piersi i głowy. Fachowym okiem oceniła, że wygląda, jakby dopiero co przeszedł operację wszczepienia bypassów. Obok niego, na stole na instrumenty, stała o coś oparta wielka, zabawna kartka z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Temu przynajmniej się polepszy, więc ma duże szanse, że opuści szpital o własnych siłach, a nie wyniosą go nogami do przodu, pomyślała. Nie tak jak Nat.
Przez cały dzień jego stan wciąż się pogarszał, więc chociaż nadal kurczowo trzymała się irracjonalnej nadziei, powoli ogarniało ją straszliwe przeczucie tego, co nieuchronne. Komórka, w której wyłączyła dźwięk, wibrowała co kilka minut, sygnalizując kolejną wiadomość. Kilkakrotnie wychodziła na zewnątrz, żeby odpowiedzieć. Matce. Bratu Nata, który przyszedł tu z rana, a teraz chciał wiedzieć, co nowego. Swojej siostrze w Sydney. I najlepszej przyjaciółce, Jane, do której zadzwoniła rano, godzinę po przybyciu do szpitala, i wyjaśniła przez łzy, że lekarze nie są pewni, czy Nat przeżyje. Pozostałych ignorowała. Nie chciała się rozpraszać, była tu z powodu Nata i pragnęła tylko, żeby przeżył. Co chwila słyszała popiskiwanie alarmu monitora. Wdychając zapach środków odkażających, czasami wychwytywała powiew perfum i lekką nutę rozgrzanego sprzętu elektrycznego. Nat był za zasłoną, wsparty na części łóżka przy wezgłowiu, uniesionej o trzydzieści stopni; spowity bandażami i przewodami, z rurkami intubacyjną oraz nosowo-gardłową wystającymi z ust i nosa wyglądał jak przybysz z obcej planety. Do głowy wprowadzono mu czujnik do pomiaru ciśnienia śródczaszkowego, drugi miał przytwierdzony do palca, a do jego ramion i brzucha biegł gąszcz przewodów kroplówek i drenów z zawieszonych na stojakach worków. Leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczami, otoczony rzędami monitorów i urządzeniami podtrzymującymi życie. Po jego prawej ręce umieszczono dwa monitory komputerowe, a na wózku u stóp łóżka stał laptop z wszystkimi danymi i wynikami. - Witaj, kochanie - powiedziała Susan. - Już jestem z powrotem. Mówiąc to, wpatrywała się w ekrany. Nie zareagował. Rurka wystająca z jego ust uchodziła do niedużego worka z kranem u dołu, na wpół wypełnionego ciemnym płynem. Susan odczytała nalepki na przewodach kroplówek: mannitol, pentastarch, morfina, midazolam, noradrenalina. Żeby go ustabilizować. Utrzymać przy życiu. Nie dopuścić, żeby zgasł… ale nic ponadto. Jedynie równomierne unoszenie się i opadanie klatki piersiowej oraz pulsowanie światełek na monitorach świadczyły, że żyje. Przeniosła wzrok z przewodów kroplówek na dłonie męża i niebieską plastikową
przywieszkę z jego nazwiskiem, a potem, widząc jakieś nieznane urządzenia i ekrany, znowu spojrzała na aparaturę. W ciągu pięciu lat, jakie upłynęły, odkąd rzuciła pielęgniarstwo na rzecz dochodowej pracy w przemyśle farmaceutycznym, wprowadzono nowe technologie, z którymi jeszcze się nie zetknęła. Posiniaczoną, poharataną twarz Nata powlekła upiorna bladość, jakiej Susan nigdy u niego nie widziała - mąż dbał o formę, regularnie grywał w squasha i choć pracował godzinami, a raczej przepracowywał się jak wariat, zawsze miał zdrową cerę. Silny, wysoki, z długimi - jak na lekarza z prowokacyjnie długimi - jasnymi włosami, dopiero co przekroczył trzydziestkę, no i był przystojny. I to jak! Na chwilę zacisnęła powieki, powstrzymując łzy. Cholerny przystojniak! Już dobrze, kochanie. Nat, najdroższy, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Wyjdziesz z tego. Kocham cię. Tak bardzo cię kocham. Jesteś mi potrzebny. Potrzebujemy cię oboje, sprostowała, macając się po brzuchu. Otworzyła oczy i spojrzała na tarcze na monitorach, na cyfrowe wyświetlacze i wskaźniki, szukając najmniejszego znaku, który by dał jej nadzieję. Nie znalazła. Tętno miał słabe i nierówne, poziom tlenu we krwi za niski, fale mózgowe ledwo widoczne na skali. Ale przecież on tylko śpi i lada chwila się obudzi. Przebywała tu od dziesiątej rano, zjawiła się zaraz po telefonie z policji. Na kolejną ironię losu zakrawał fakt, że akurat tego dnia miała się stawić w tym szpitalu na USG. Właśnie dlatego, kiedy zadzwonili, była w domu, a nie w Harcourt Pharmaceuticals, gdzie pracowała w zespole nadzorującym testy kliniczne nowych leków. Na całe szczęście potrafiła znaleźć drogę w labiryncie budynków szpitala, a jako że wiele osób z personelu znało i ją, i Nata, oszczędzano jej frazesów, nie zbywano byle czym, tylko fachowym językiem prosto z mostu walono co i jak, choćby były to rzeczy trudne do przełknięcia. Zanim tu dotarła, pół godziny po przywiezieniu Nata, on już był na tomografii mózgu. Gdyby badanie wykazało zakrzep, przeniesiono by go na oddział neurologiczny w Hurstwood
Park i zoperowano. Ale wykryto ciężki krwotok wewnętrzny, co oznaczało, że operacja nic nie pomoże. Pozostawało tylko czekać, aczkolwiek wyglądało na więcej niż prawdopodobne, że nastąpiło nieodwracalne uszkodzenie mózgu. Na oddziale pomocy doraźnej zespół lekarzy przez cztery godziny starał się go ustabilizować, lecz w tym czasie nie nastąpiła najmniejsza poprawa, pacjent wykazywał całkowity brak reakcji. W skali Glasgow - ocenie przytomności przeprowadzonej przed podaniem leków Nat uzyskał trzy na piętnaście możliwych punktów. Nie otwierał oczu na polecenie, bodźce bólowe ani bezpośredni ucisk każdego oka, za co dostał najniższy wynik, czyli jeden. Nie udzielał odpowiedzi na pytania, uwagi czy polecenia, więc w części dotyczącej kontaktu słownego również oceniono go na minimum, czyli jedynkę. A ponieważ nie reagował na ból, w kategorii reakcji ruchowej także miał jeden punkt. Maksymalny możliwy do uzyskania przez pacjenta wynik wynosi piętnaście. Minimalny - trzy. Susan wiedziała, co oznacza ten rezultat. Trzy punkty niestety - aczkolwiek nie ze stuprocentową pewnością - wskazywały na śmierć mózgową. Ale cuda przecież się zdarzają. Jako pielęgniarka pracująca na tym oddziale poznała pacjentów, którzy najpierw uzyskali trzy punkty, a potem całkiem wrócili do zdrowia. Zgoda, stanowili raptem ułamek procentu, lecz Nat był silny. Wyjdzie z tego. Wykaraska się! Niska, życzliwa pielęgniarka z Malezji, Saleha, która przez całe popołudnie nie odstępowała Nata na krok, uśmiechnęła się do Susan. - Wracaj do domu, odpocznij trochę. Susan pokręciła głową. - Chcę stale do niego mówić. Pacjenci czasem na to reagują. Widziałam to na własne oczy, pamiętam. - Jaką muzykę lubi najbardziej? - Snow Patrol - odparła Susan, zastanawiając się szybko. - I The Eagles. Te dwa zespoły. - Spróbuj znaleźć ich płyty i mu je puść. Masz iPoda?
- W domu. - Więc jedź po niego. Przy okazji przywieź mu jakieś przybory toaletowe. Mydło, ręcznik, szczoteczkę do zębów, maszynkę do golenia, dezodorant. - Nie chcę go zostawiać - zaprotestowała Susan. - Gdyby tak… - Wzruszyła ramionami. - Jest stabilny - przekonywała ją Saleha. - Jeśli uznam, że musisz szybko przyjechać, zadzwonię. - Będzie stabilny, dopóki jest podłączony do aparatury. Ale co się stanie, kiedy ją wyłączycie? Zapadła niezręczna cisza - obie kobiety znały odpowiedź. W końcu pielęgniarka rzuciła wesoło: - Miejmy nadzieję, że w nocy mu się polepszy. - Tak - bąknęła Susan zduszonym głosem, przełykając łzy. Wbiła wzrok w twarz Nata, w jego nieruchome powieki, pragnąc, żeby się poruszył, żeby otworzył oczy i ułożył usta w uśmiechu. Ale on ani drgnął. 14 David Browne, opiekun miejsca zbrodni, i James Gartrell, fotograf policyjny, przyjechali niedawno osobnymi samochodami. Teraz uwijali się na głównym pokładzie „Arco Dee”, rejestrując wszystko aparatem fotograficznym i kamerą wideo: Browne szczupły, muskularny mężczyzna nieco po czterdziestce, z przylizanymi rudymi włosami i wesołą, dziobatą twarzą, ubrany w grubą pikowaną kurtkę, dżinsy i sportowe buty - i Gartrell: wielki, przysadzisty facet z krótkimi czarnymi włosami. Browne podzielał zdanie Roya Grace’a, że nie ma najmniejszego sensu traktować statku jako miejsca zbrodni, więc ani oni trzej, ani Lizzie Mantle nie włożyli ubrań ochronnych. Grace odgrodził tylko taśmą policyjną głowicę ssącą. Kapitan Danny Marshall, w odblaskowej kurtce narzuconej na gruby golf, był wyraźnie zmartwiony; on również co chwila spoglądał na zegarek. Starszy mechanik Malcolm Beckett, w usmolonym białym kombinezonie i kasku, był nieco mniej podenerwowany, jednak Grace czuł, że obaj są spięci. Najwyraźniej przejmowali się zwłokami, lecz równie jasno było widać, że martwią się o to, jak ta przerwa w pracy odbije
się na ich finansach. Jeden z członków załogi podszedł do nich z arkuszem papieru milimetrowego, na którym zaznaczono dokładne współrzędne miejsca, skąd wyciągnięto zwłoki. Lizzie Mantle przepisała dane do notesu, po czym wsunęła kartkę do plastikowej torby na dowody rzeczowe i schowała ją do kieszeni. Ciało było mocno obciążone, lecz Grace z doświadczenia wiedział, że silne prądy w kanale La Manche nieraz przesuwają zwłoki na znaczną odległość. Będzie musiał wezwać ekipę nurków, żeby oszacowali, w którym miejscu chłopaka wrzucono do wody. Nagle dobiegło go pyrkotanie motocykla, a potem zatrzeszczało jego radio i usłyszał głos młodej dzielnicowej, którą postawił u trapu, żeby nikt niepowołany nie dostał się na pokład. - Właśnie przyjechał ratownik medyczny - zawiadomiła. - Już idę. Roy ruszył przez pokład, słysząc coraz głośniejszy warkot silnika motocykla. Nabrzeże omiotło światło reflektora. Po chwili, w blasku lamp na statku, zobaczył, jak motocykl BMW w barwach ratownictwa medycznego staje, a kierowca zsiada i kopniakiem wysuwa podpórkę. Graham Lewis starannie ustawił pojazd, żeby się nie przewrócił, zdjął kask i skórzane rękawice, a potem wyciągnął z kufra torbę lekarską. Choćby nawet obecni na miejscu funkcjonariusze byli pewni, że ofiara nie żyje, zgodnie z wymogami koronera wykwalifikowany lekarz musiał na miejscu oficjalnie stwierdzić zgon, chyba że pozostały same kości albo głowa została oddzielona od tułowia. Dawniej ściągano w tym celu lekarza policyjnego, ale w świetle ostatnich zmian czynności te przeprowadzali ratownicy medyczni. Grace zszedł na powitanie Lewisa niebezpiecznym sznurowym trapem, na dole minął dzielnicową i z zadowoleniem przekonał się, że jak dotąd nie pojawili się jeszcze lokalni dziennikarze, którzy zwykle zlatywali się na miejsce zbrodni szybciej niż muchy do łajna. Ratownik medyczny - niski, żylasty mężczyzna z kręconymi siwymi włosami - miał sympatyczną, ciepłą twarz, która natychmiast napawała otuchą ofiary wypadków. Pomimo tego, z czym się stykał na co dzień w swoim zawodzie, był nieuleczalnie wesoły.
- Jak się masz, Roy? - rzucił pogodnie do nadinspektora. - Lepiej niż ten nieszczęśnik na statku - odparł Grace. Omal nie dodał: „Ale niewiele lepiej, jeżeli nie uda mi się zdążyć na przyjęcie, zanim się skończy”. - Nie sądzę, żeby torba była ci potrzebna. Facet jest martwy, bez dwóch zdań. Chwiejnym trapem zaprowadził Grahama Lewisa na pokład, a potem przeszli w jaskrawym blasku lamp statku obok zwojów kabli i pomarańczowej barierki przenośnika taśmowego, który w normalnych warunkach obracałby się hałaśliwie, transportując urobek z ładowni do zsypni, skąd wędrowałby na nabrzeże. Teraz jednak maszyna milczała. Ratownik medyczny przeszedł za nadinspektorem na drugą stronę statku. Kleszcze stalowej głowicy ssącej, zawieszonej kilka stóp nad pokładem, przypominały parę gigantycznych, równoległych szczypiec kraba. Tkwił w nich owinięty kilkoma sznurami pakunek w czarnym plastikowym worku. Kolejne sznurki, przeciągnięte przez oczka w folii, były zawiązane wokół żelbetonowych pustaków, leżących teraz na brudnym, pomalowanym na pomarańczowo metalowym pokładzie. - Jest w worku - poinformował Grace. - Nie dotykali go, rozcięli tylko plastikową folię. Graham Lewis podszedł i zajrzał przez długie nacięcie wzdłuż worka. Stojący obok Roy Grace także się przyglądał, ze zgrozą, ale i z niepohamowaną ciekawością. Ratownik medyczny włożył lateksowe rękawiczki, szarpnięciem rozdarł folię do końca i odsłonił nieruchome, niemal przezroczyste, poszarzałe ciało. Grace ocenił, że chłopak jest młody, niewiele przed dwudziestką, a jego stan wskazywał, że nie przebywał w wodzie zbyt długo. Czuło się silny zapach plastiku i lekki odór rozkładu, ale bez tego straszliwego, słodkawego smrodu gnijącego mięsa właściwego śmierci, który Grace od dawna kojarzył ze starymi trupami. Domyślał się, że chłopak nie żył zaledwie od kilku dni, chociaż dokładniejszych danych dostarczy im sekcja zwłok.
Wyrostek był chudy, ale raczej z niedożywienia, a nie na skutek ćwiczeń, pomyślał Grace, zwracając uwagę na brak mięśni. Był średniego wzrostu i miał kanciastą, nieco dziwną twarz i krótkie czarne włosy, których czub opadał mu na czoło. Ratownik medyczny lekko przekręcił głowę zmarłego. - Na pierwszy rzut oka nie widać urazów czaszki - oznajmił. Grace przytaknął skinieniem głowy, ale oczami - i myślami - powędrował do innej części ciała ofiary. Patrzył na brzuch. Konkretnie na równe pionowe nacięcie pośrodku, biegnące od szyi aż poniżej pępka i kończące się na skraju gęstych włosów łonowych; zamykały je grube szwy. Porozumiał się wzrokiem z ratownikiem medycznym i znów spojrzał w dół. Na nacięcie. I niemal czarny członek, leżący na kępce włosów - zwiotczały i pomarszczony jak wylinka węża. Przez chwilę nie był w stanie odwrócić wzroku. Członek zmarłego zawsze budzi głęboki smutek, jakby ten główny symbol męskości w stanie bezwładu stawał się ostatecznym symbolem śmierci. W końcu nadinspektor znów popatrzył na nacięcie. - Co to ma być, do cholery? - zapytał Graham Lewis. - Rana jest niezabliźniona, więc pokrojono go po śmierci… albo tuż przed nią. - Wygląda to bardzo fachowo - rzekł Grace. - Cięcie chirurgiczne? Danny Marshall, stojący nieco dalej obok inspektor Mantle, zapytał ją z niepokojem, jak długo potrwa, zanim ciało zostanie zabrane, a oni będą mogli znów wypłynąć… stracili już ponad godzinę z cennego czasu na wyładunek. Żeby zarobić na siebie, „Arco Dee” musiał pracować przez całą dobę. Nie mógł więc przegapić przypływu. Jeszcze godzina zwłoki i nie zdążą opróżnić ładowni na czas, żeby załapać się na wieczorny przypływ. Powiedziała mu, że decyzję podejmie Roy Grace. Po raz pierwszy w karierze Marshall zrozumiał postępowanie znajomych kapitanów dwóch kutrów, którzy wyciągnąwszy zaplątane w sieci zwłoki, zeznali, że natychmiast wyrzucili je z powrotem, byleby nie narażać się na opóźnienie spowodowane policyjnymi procedurami. - Bez dwóch zdań - przytaknął Lewis. - To nie jest rana. Temu biedakowi zrobiono operację. Ale… - Zawahał się.
- Ale co? - ponaglił go Grace. - Na moje oko to nacięcie wygląda jak wykonane podczas sekcji zwłok. - Panie nadinspektorze, jak długo jeszcze wam zejdzie? - spytał kapitan. - To już zależy od anatomopatologa - odparł Grace przepraszająco. - Musimy czekać? W tym momencie zabrzęczał telefon Grace’a. - O wilku mowa - rzucił nadinspektor. Dzwoniła Nadiuska de Sancha, anatomopatolog z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. - Wybacz, Roy - powiedziała. - Wezwano mnie do nagłego wypadku. Nie mam pojęcia, o której do was dotrę. Nie wcześniej niż za cztery, pięć godzin, ale może mi zejść dłużej. - W porządku, oddzwonię - odparł. Ratownik medyczny badał puls zmarłego. Wykonywał rutynowe czynności. Czysta formalność. Grace podjął decyzję. Częściowo wynikała z chęci zdążenia na przyjęcie, ale głównie z realnej oceny sytuacji. Załoga pogłębiarki liczyła osiem osób, rozmawiał już ze wszystkimi. Zgodnie twierdzili, że zwłoki wyłowiono z morza. James Gartrell, fotograf, zrobił już zdjęcia i wszystko nakręcił. Ciało znajdowało się w worku, w którym wydobyto je z dna, było więc zupełnie nieprawdopodobne, żeby na statku mogły się zachować jakieś dowody rzeczowe gdyby nawet na worku coś było, woda zmyłaby to podczas wyciągania go na powierzchnię. Grace bezdyskusyjnie miał prawo zarekwirować statek jako miejsce zbrodni, ale w jego ocenie nie byłoby w tym najmniejszego sensu. „Arco Dee” wyłowił jedynie zwłoki z dna oceanu. Stanowił miejsce zbrodni w takim samym stopniu jak śmigłowiec, który wyciągał z wody topielca. A przyczynę śmierci i tak ustalą w kostnicy. - Mam dla pana dobre wieści - zwrócił się Roy do Danny’ego Marshalla. - Niech mi pan poda nazwiska i adresy wszystkich członków załogi, a potem możecie ruszać w drogę. Odwrócił się do ratownika medycznego. - Przenieśmy zwłoki na brzeg… tylko nie
wyjmujcie ich z tego plastikowego worka. - Mogę wystawić panu zaświadczenie tutaj? - zapytał Graham Lewis. - Wieczorem trenuję młodzieżową drużynę rugby. - Trenuje pan? - A co! - Jest pan trenerem rugby? - Tak. - Nie wiedziałem. Ja prowadzę zespół rugby w dochodzeniówce. Potrzebujemy nowego trenera. - Proszę do mnie zadzwonić. - Zadzwonię. A zaświadczenie może poczekać do jutra - odparł Grace. Jeszcze raz spojrzał na kościste okaleczone ciało. Kim ty jesteś - zastanawiał się. Skąd pochodzisz? Kto cię tak rozciął? I dlaczego? Wiecznie to „dlaczego?”. Było to pierwsze pytanie, jakie Roy Grace zadawał sobie w duchu, przybywając na miejsce zbrodni. Jak na policjanta, który dochrapał się tak wysokiego stanowiska w tak młodym wieku, widział ich już stanowczo zbyt wiele. Zbyt wiele, żeby wciąż robiły na nim porażające wrażenie. Ale za mało, żeby miał to gdzieś. 15 Nawet będąc w najlepszej formie, Lynn nie cierpiała długiej, ślamazarnej jazdy autostradą A23 przez południowe przedmieścia Londynu. Zmierzała do Królewskiego Szpitala Południowego Londynu na Crystal Hill, gdzie Caitlin miała spędzić kolejne cztery
dni, żeby ekipa transplantologów mogła ocenić, czy nadaje się do przeszczepu. Ostatnio Lynn jechała tędy w kwietniu, gdy zabrała Caitlin do Ikei, by wybrać nowe meble do jej sypialni. Przynajmniej dobrze się bawiły - jeżeli przeciskanie się przez tłum ludzi w Ikei w niedzielne popołudnie ktokolwiek przy zdrowych zmysłach może uważać za dobrą zabawę. Na koniec tej męki czekała ich jednak prawdziwa frajda, a nawet podwójna, ponieważ Caitlin zrobiła coś, co rzadko jej się zdarzało. Nie dość, że zjadła coś, na co normalnie by wybrzydzała, bo niezdrowe, to wręcz się tym obżarła. Najpierw jednak wydostały się z kolejki przy wyjściu, objuczone nocnym stolikiem, lampą, narzutą na łóżko, tapetą i zasłonami. Poszły do części restauracyjnej i wzięły klopsiki z młodymi ziemniakami, a na deser lody. Rozbrykały się do tego stopnia, że na kolację kupiły nawet dwa hot dogi, ociekające musztardą i keczupem, ale zjadły je jeszcze w samochodzie, na długo przed powrotem do domu. Lynn spodziewała się, że Caitlin lada chwila każe jej się zatrzymać i zwymiotuje, córka jednak siedziała uśmiechnięta od ucha do ucha, od czasu do czasu oblizując wargi. - To było super! - oświadczyła. - Po prostu super! Była to jedna z tych rzadkich okazji, kiedy widząc, jak Caitlin objada się z apetytem, Lynn nabrała nadziei - która potem legła w gruzach - że jest to zapowiedź nowego, szczęśliwszego etapu życia córki. Teraz też mijały magazyn Ikei - po lewej ręce miały wysokie, podświetlone kominy z niebieskimi i żółtymi paskami u szczytu. Lynn zerknęła na siedzącą obok Caitlin - skuloną nad komórką, pochłoniętą pisaniem SMS-a. Córka wysyłała wiadomości bez przerwy, odkąd przed godziną wyjechały z Brighton. Blask reflektorów nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu oświetlił jej twarz - upiorną biel powlekała chorobliwa żółcień. - Masz ochotę na klopsiki, skarbie? - No, może być - odparła sennie Caitlin, nie odrywając wzroku od komórki, jakby matka zaproponowała jej truciznę.
- Właśnie mijamy Ikeę… możemy się zatrzymać. Przez chwilę córka stukała w klawisze, po czym odparła: - O tej porze będzie już zamknięte. - Jest dopiero za kwadrans ósma. Chyba mają otwarte do dziesiątej. - Klopsiki? Fuj! Chcesz mnie otruć? - Pamiętasz, kiedy byłyśmy tu w kwietniu po rzeczy do twojej sypialni? Wzięłyśmy je wtedy i bardzo ci smakowały. - Czytałam o klopsach w Internecie. - Nagle Caitlin się ożywiła. - Pełno w nich tłuszczu i innego gówna. Wiesz, że w niektórych klopsach są kawałki kości i pazurów? To tak jak z niektórymi hamburgerami… oni tam mielą krowy w całości, wszystko jak leci. Łeb, skórę, flaki. Dzięki temu mogą twierdzić, że to czysta wołowina. - Nie w Ikei. - Jasne, zapomniałam. Ty padasz na kolana przed ołtarzem Ikei. Jakby ich towary pobłogosławił jakiś nordycki bóg. Lynn z uśmiechem wyciągnęła rękę i ujęła córkę za nadgarstek. - Lepsze to niż kuchnia szpitalna. - No, jasne, ale nie bój nic. Niczego nie wezmę do ust, dopóki mnie nie wypiszą z tego kurestwa. - Wróciła do stukania w klawisze. - Poza tym jesteśmy po kolacji. - Ale to ja jadłam, skarbie. Ty niczego nie tknęłaś. - No i dobrze. - Pisała dalej, a po chwili dodała: - A w ogóle to nieprawda. Zjadłam trochę jogurtu. - Ziewnęła. Lynn zatrzymała peugeota na czerwonym świetle, przestawiła bieg na luz i znów ujęła Caitlin za nadgarstek. - Musisz dzisiaj coś zjeść. - Po co? - Żebyś miała siły. - Jestem silna. Ścisnęła nadgarstek córki, ale nie doczekała się reakcji. Wyjęła ze schowka w drzwiach mapę i rzuciła na nią okiem. Rura wydechowa tłukła o podwozie samochodu, gdy silnik pracował na jałowym biegu. Światło zmieniło się na zielone. Lynn wetknęła mapę do
schowka, wrzuciła jedynkę i zwolniła sprzęgło. - Jak się czujesz? - Boję się. I jestem okropnie zmęczona. Jadąc w sznurze pojazdów, znowu zmieniła bieg i jeszcze raz uścisnęła nadgarstek Caitlin. - Wszystko będzie dobrze, skarbie. Jesteś w najlepszych rękach. - Luke przeglądał Internet. Właśnie mi przysłał wiadomość. Pisze, że w Stanach Zjednoczonych dziewięć osób na dziesięć z listy oczekujących na przeszczep wątroby umiera, zanim znajdzie się organ. A w Wielkiej Brytanii codziennie umierają trzy osoby oczekujące na transplantację. W Stanach Zjednoczonych i w Europie takich ludzi jest sto czterdzieści tysięcy. Rozwścieczona Lynn nie zauważyła, że w pojazdach przed nią zapalają się światła stopu, więc żeby nie wjechać w tył furgonetki, musiała zahamować tak ostro, że zablokowała przednie koła. Internet! - myślała. Pierdolę kurewski Internet. Pierdolę tego świra, Luke’a. Czy ten bezmózgi gnojek nie ma nic lepszego do roboty, niż straszyć moją córkę? - Luke się myli - powiedziała. - Rozmawiałam na ten temat wcześniej z doktorem Hunterem. To nieprawda. Sęk w tym, że część bardzo chorych ludzi trafia na te listy zbyt późno. Twoja sytuacja jest inna. Próbowała wymyślić, co by tu jeszcze dodać, tak żeby nie wyszło to protekcjonalnie. W głowie miała jednak kompletną pustkę. Doktor Granger, konsultant, obiecał, że spróbuje załatwić jej pierwszeństwo na liście. Ale z równą szczerością przyznał, że niczego nie gwarantuje. Zwłaszcza że dodatkowy problem stanowiła grupa krwi Caitlin. W milczeniu ruszyła z miejsca, przy dźwiękach klawiszy komórki Caitlin i sporadycznych sygnałach informujących o nadejściu SMS-a. - Chcesz posłuchać muzyki, skarbie? - zapytała w końcu. - Byle nie chłamu, który masz w samochodzie - odparła córka, ale żartobliwie. - Więc znajdź coś w radiu. - Jak chcesz. - Caitlin pochyliła się i włączyła radio. Rozległy się dźwięki starej
piosenki Scissor Sisters: Nie chce mi się tańczyć. - To o mnie - powiedziała Caitlin. - Ja też dziś nie tańczę. Lynn zdobyła się na wymuszony uśmiech. W nagłym błysku latarni chude, przerażone widmo na sąsiednim siedzeniu uśmiechnęło się smutno. 16 - Proszę, proszę, kogo my tu mamy! Ściągnęło cię szybciej niż muchy do gówna! rzucił Roy Grace. Mając za sobą inspektor Mantle, minął dzielnicową u stóp trapu i niechętnie przywitał się z reporterem miejscowej gazety „Argus”. Bez względu na porę dnia czy nocy Kevin Spinella zawsze zjawiał się przed innymi dziennikarzami, zwłaszcza jeżeli zwietrzył śmierć w podejrzanych okolicznościach. A może wyczuwał odór samej śmierci? Może wyczulony nos młodego reportera wyłapywał smród padliny z odległości czterech mil, jak mucha plujka? Bo jeśli nie, to znalazł sposób na łamanie najnowszego systemu szyfrowania wprowadzonego na kanałach policyjnych. Grace zawsze podejrzewał go, że ma informatora w policji, i poprzysiągł sobie, że pewnego dnia odkryje, kto to taki, chwilowo jednak zaprzątało go coś innego. Jak najszybciej musiał udać się na przyjęcie z okazji przejścia na emeryturę nadinspektora Jima Wilkinsona i dowiedzieć się, co Cleo miała na myśli, mówiąc chłodno: „Chcę ci to powiedzieć w cztery oczy, nie przez telefon”. Cóż takiego kobieta, którą tak bardzo kochał, miała mu do powiedzenia? I dlaczego w jej głosie brzmiał taki chłód? Czyżby chciała go rzucić? Wyznać, że znalazła sobie kogoś innego? Albo że wraca do swojego byłego chłopaka, nawróconego na chrześcijaństwo palanta i adwokata w jednej osobie? Zgoda, facet był wychowankiem Eton, więc Grace zdawał sobie sprawę, że z tym nie jest w stanie konkurować. Cleo wychowała się w całkiem innym świecie, dzieliły ich różnice klasowe. Pochodziła z bogatej rodziny, uczyła się w prywatnej szkole z internatem i była piekielnie inteligentna. Dla odmiany Grace był tylko tępym gliną z klasy średniej, synem gliniarza z tej samej klasy społecznej. W dodatku jego aspiracje nie sięgały dalej; wystarczało mu to, co miał, i nigdy nie chciał być kimś więcej. Kochał swoją pracę i kolegów. Przyznałby się bez bicia,
że gdyby mógł zatrzymać czas, chciałby pozostać w tej pracy na zawsze. Czyżby Cleo właśnie zdała sobie z tego sprawę? Pomimo wszelkich prób nadążania za jej studiami filozoficznymi na uniwersytecie otwartym nie dotrzymywał jej kroku. Czy uznała, że jak dla niej nie jest dostatecznie mądry? - Miło pana widzieć, nadinspektorze. Panią też, pani inspektor. Dziennikarz błysnął zębami w uśmiechu i zastąpił im drogę. Na chwilę ich twarze znalazły się tak blisko siebie, że Grace poczuł zapach miętowej gumy do żucia. - Cóż takiego sprowadza dwóch starszych oficerów policji do portu w tak zimny wieczór? Reporter miał wąską twarz, bystre oczy i krótkie, modnie obcięte włosy. Na cienki letni garnitur narzucił beżowy płaszcz przeciwdeszczowy, w którym wyglądał jak tajniak. Nosił starannie zawiązany krawat, ale czarne mokasyny z frędzlami były tandetne i zbyt krzykliwe. - Sądząc po ubraniu, nie wybrał się pan na polowanie - zakpiła Lizzie Mantle. - Poluję na fakty - odciął się i ze zdziwieniem uniósł brwi. - A może wyłowię coś z morza? Za jego plecami furgonetka z kostnicy ruszyła w drogę. Spinella odwrócił się, rzucił na nią okiem i znów spojrzał na parę policjantów. - Czy mogę prosić któreś z was o komentarz? - Nie na tym etapie - odparł Grace. - Być może jutro, po sekcji zwłok, zwołam konferencję prasową. Spinella wyciągnął i otworzył notes. - Czyli może trafił się kolejny topielec. Mogę zacytować, że pan tak powiedział, nadinspektorze? - Przykro mi, bez komentarza - rzekł Grace. - A może pochowano go na morzu? Grace minął go i ruszył do swojego samochodu. Spinella człapał za nim krok w krok. - Trochę to dziwne, że był obciążony betonowymi pustakami, nie sądzi pan? - Ma pan numer mojej komórki. Proszę zadzwonić jutro około południa zaproponował Grace. - Wtedy może będę już coś wiedział. - Na przykład, skąd się wzięło to nacięcie na ciele?
Grace stanął jak wryty. Pohamował się z najwyższym trudem, ale trzymał język za zębami. Jakim cudem dowiedział się o tym, do ciężkiej cholery?! Widocznie wygadał się któryś z członków załogi. Spinella był prawdziwym mistrzem w wyciąganiu informacji od obcych. Dziennikarz uśmiechnął się pełną gębą, wiedząc, że zaskoczył policjanta. - Może chodzi o zabójstwo rytualne? Praktyki czarnej magii? Grace zastanowił się szybko. Nie chciał, żeby w porannym wydaniu ukazał się sensacyjny tytuł, który wystraszy ludzi. Jednak prawdę mówiąc, Spinella mógł mieć rację. To nacięcie rzeczywiście było bardzo dziwne. Jak to powiedział Graham Lewis, wyglądało na wykonane w trakcie sekcji zwłok. A jeśli podczas rytuału? - No dobra, moja oferta jest taka. Pan się wstrzyma i poda tylko podstawowe fakty… że pogłębiarka wyłowiła niezidentyfikowane ciało. A jutro zaraz po sekcji zwłok dam panu taki materiał, żeby wypłynął pan na szerokie wody. Pasuje? - Na szerokie wody! - Spinella z uznaniem skinął głową. - Cóż za stosowne określenie, zważywszy na to, gdzie jesteśmy. Podoba mi się! Ładny greps, nadinspektorze! Naprawdę świetny! 17 Simona była głodna i przemoczona. Godzinami przemierzała w zacinającym deszczu ciemne ulice miasta. O tej porze roku zawsze szło marnie - z powodu zimna ludzie siedzieli po domach, turystów było jak na lekarstwo. Żyła nadzieją, że w najbliższych tygodniach wreszcie się obłowi - zbliżały się święta Bożego Narodzenia i nastała gorączka zakupów. Mijając zamknięty bank, z ciemnymi oknami, zastanawiała się, co robią ludzie w bankach. Ważni ludzie. Bogaci. Potem minęła hotel. Odźwierny przyglądał jej się czujnie, jakby na znak, że strzeże przed nią ważne osoby. Przechodząc obok zamkniętego minimarketu, wygłodniałym wzrokiem spoglądała przez szyby na puszki z jedzeniem i słoiki pikli. Nie miała już nawet metalicznej farby do wdychania, żeby zabić głód. Wieczorem pokłóciła się z Romeem i w trakcie walki o ostatnią butelkę upuściła ją i farba wylała się do
rynsztoka. Odszedł wściekły, z psem i resztką tego, co zostało w butelce, mówiąc, że idzie do domu, schronić się przed deszczem. Ale ona była głodna, więc nie chciała wracać do podziemnej nory, dopóki nie znajdzie czegoś do jedzenia. Poza tym dziecko darło się jeszcze bardziej niż zwykle. Od wczoraj miała w ustach jedynie dwie chude jak szczapa frytki, wygrzebane z pojemnika wyrzuconego na chodnik przed McDonaldem. Przez jakiś czas stała i żebrała przed wejściem do - na oko - drogiej restauracji, znęcona zapachem skwierczącego czosnku i pieczonego mięsa, ale ci zadowoleni ludzie w suchych ubraniach zaraz po wyjściu wsiadali do swoich limuzyn, w ogóle nie zwracając na nią uwagi, jakby była niewidzialna. Obok niej wlokły się samochody osobowe, taksówki i furgonetki. Szła dalej, w mokrych tenisówkach, nie przejmując się, że wchodzi z kałuży w kałużę. Przed sobą miała dworzec kolejowy Gara de Nord - tam, w środku, będzie sucho. Prawdopodobnie spotka przyjaciół i posiedzą sobie, dopóki policja nie wyrzuci ich o północy; może nawet uda się coś zjeść. Albo zwędzić tabliczkę czekolady w kiosku dworcowym, który będzie jeszcze otwarty. Weszła po schodach do olbrzymiej, kiepsko oświetlonej głównej sali dworca kolejowego w Bukareszcie. W kałużach na podłodze odbijały się niesamowite refleksy białych jarzeniówek na suficie, które biegły parami na drugą stronę hali. Wysoko przed sobą miała tablicę z napisem: PLECARI DEPARTURES. Okrągły zegar na tablicy wskazywał dwudziestą trzecią trzydzieści sześć. Podawano tam miasta docelowe i godziny odjazdów w nocy i na następny dzień. Simona znała niektóre nazwy, ale o większości tych miejsc nigdy nie słyszała. Ludzie czasami opowiadali o innych miejscach. O tym, że w innych krajach można dostać pracę, dobrze zarabiać i mieszkać w ładnym domu, w którym zawsze jest sucho. Słyszała pisk i turkot kół wagonów. A gdyby tak wsiadła do pociągu i pojechała, gdzie oczy poniosą? Może miałaby tam ciepło, jedzenia pod dostatkiem i nie musiałaby znosić płaczących dzieci? Właśnie mijała po prawej zamkniętą kawiarnię; biały napis na niebieskim szyldzie
informował: METROPOL. Na podłodze przed wejściem siedział stary brodacz w wełnianej czapce, łachmanach i gumiakach i wymachiwał butelką z jakimś płynem. Obok niego leżał brudny śpiwór, a cały jego dobytek mieścił się w torbie w kratę. Stary powitał Simonę skinieniem głowy, na co odpowiedziała tym samym. Jak większość mieszkańców ulicy, znali się tylko z widzenia, nie z nazwiska. Szła dalej. Po lewej stali dwaj gliniarze w jaskrawożółtych kurtkach - młodzi, wredni, z papierosami w ustach i znudzonym wyrazem twarzy. Czekali na nadejście północy, kiedy to wyciągną pałki i przepędzą stąd wszystkich bezdomnych. Po prawej miała jasno oświetlone stoisko ze słodyczami. Przed nim stał automat z kawą, zaopatrzony na górze w napis NESCAFE. Boki niebieskiej lady zajmowały szafki z napojami bezalkoholowymi i butelkowanym piwem. Elegancki mężczyzna około pięćdziesiątki robił sprawunki, jakby wykupywał cały sklep. Ubrany w brązową sportową marynarkę, granatowe spodnie i wypastowane czarne buty, napełniał torbę za torbą paczkami herbatników, cukierków, czekoladą, orzechami i puszkami napojów chłodzących. Przez chwilę stała, zastanawiając się, czy uda jej się coś zwędzić, ale sklepikarz już wcześniej ją wypatrzył i obserwował zza lady sokolim wzrokiem. Gdyby jej nie złapał, dogoniliby ją dwaj policjanci, a wolała uniknąć bicia. Z drugiej strony, pomyślała, w więzieniu przynajmniej miałaby sucho i dostałaby coś do jedzenia. Tylko że potem znowu umieściliby ją w zakładzie zamkniętym. Kiedy przebywała w zakładzie, posyłali ją do szkoły i to akurat lubiła. Uczyła się chętnie, bo wiedziała, że musi się uczyć, jeśli kiedyś chce zmienić swoje życie. Ale nienawidziła poprawczaka, tych innych wrednych dziewczyn, obrzydliwego naczelnika, który zmuszał ją, żeby go dotykała, bił za każdym razem, kiedy nie chciała brać do buzi, i na wiele dni zamykał w pokoju, w ciemnościach, gdzie słyszała tylko drapanie szczurów. Nie, nie uśmiechało jej się tam wracać. Minąwszy peron, przystanęła, obserwując światła odjeżdżającego pociągu i patrząc, jak nabiera szybkości. Sprzątaczka w odblaskowej żółtej kurtce, takiej, jaką nosili policjanci,
machała miotłą po lśniącej, mokrej nawierzchni peronu. Nagle ich zobaczyła - skulonych w kącie, niemal niewidocznych za betonowym słupem - i ogarnęła ją radość. Sześć znajomych twarzy, a wliczając dziecko - siedem. Podeszła do nich. Pierwszy dostrzegł ją Tavian - wysoki, chudy, o typowej dla Rumunów barwie skóry i uśmiechnął się do niej. On zawsze się uśmiechał, co akurat Simonie bardzo się podobało, bo w jej świecie mało kto bez przerwy miał uśmiech na ustach. Podobała jej się jego szczupła przystojna twarz, ciepłe piwne oczy i męskie krzaczaste brwi. Miał na sobie niebieską wełnianą czapkę z nausznikami, wojskową panterkę przykrywającą wiatrówkę z szarego nylonu i kilka warstw ubrań pod spodem; trzymał śpiące dziecko w sztruksowym pajacyku, opatulone kocem. Miał dziewiętnaście lat i było to jego trzecie dziecko. Dwoje poprzednich odebrała mu opieka społeczna. Obok niego stała Cici, matka dziecka. Simona przypuszczała, że ma mniej więcej siedemnaście lat. Cici też stale się uśmiechała, jakby całe to życie było jednym wielkim żartem, wręcz śmiechu warte. Drobna, choć gruba z powodu ciąży, ubrana była w workowate zielone spodnie od dresu i białe tenisówki, na pierwszy rzut oka tak nowe, że na pewno dopiero co je ukradła, przypuszczalnie tego dnia. Miała okrągłą, pulchną twarz, brakowało jej kilku przednich zębów i kuliła się w kurtce z kapturem w niebiesko-białe pasy. Przypominała Simonie obrazki Eskimosów, które kiedyś widziała w szkole na lekcji geografii. Imion pozostałych członków grupy Simona nie znała. Był wśród nich chłopak w wieku około trzynastu lat, ze skwaszoną miną, ubrany w robioną na drutach narciarską czapkę, obszerną czarną kurtkę, dżinsy i tenisówki; tak jak teraz, zawsze trzymał ręce w kieszeniach i w ogóle się nie odzywał. Obok niego stał inny chłopak, który mógł być jego starszym bratem. Z cienkim wąsem i strąkami jasnych włosów, przylepionymi przez deszcz do czoła, wyglądał jak gnida; palił skręta. Były też dwie dziewczyny. Jedna, najstarsza w grupie, przekroczyła już dwudziestkę i również wyglądała na Rumunkę. Miała długie, liche ciemne włosy i skórę pomarszczoną
przez lata życia na ulicy. Druga, dwudziestolatka wyglądająca na dwa razy starszą, w kurtce na misiu i luźnych ocieplanych spodniach, trzymała zapalonego papierosa. W drugiej ręce miała plastikową reklamówkę z butelką farby; przytykała szyjkę do nosa i z zamkniętymi oczami wdychała i wydychała. - Hej! Simona! - Tavian uniósł rękę w geście pozdrowienia. Simona przybiła mu piątkę. - Jak się masz? Gdzie Romeo? - dopytywał się chłopak. Wzruszyła ramionami. - Widzieliśmy się wcześniej. A wam jak leci? Co z dzieckiem? Cici posłała jej promienny uśmiech, ale nie odpowiedziała. W ogóle rzadko kiedy się odzywała. Wyręczył ją Tavian. - W nocy dwa dni temu próbowali nam je odebrać, ale daliśmy nogę! Simona kiwnęła głową. Właśnie tak postępowały władze - zabierały ci dziecko, ale ciebie zostawiały na pastwę losu. Potem małe trafiało do sierocińca. Takiego jak te, z których wciąż uciekała, odkąd miała mniej więcej osiem lat, aż wreszcie, cztery czy pięć lat temu, udało jej się zwiać na dobre. Zapadła cisza. Wszyscy jej się przyglądali. Tavian i Cici z uśmiechem, inni pozbawionym wyrazu wzrokiem, jakby się spodziewali, że coś im przyniesie… jedzenie albo jakieś nowiny… ale ona wróciła z ciemnej, mokrej nocy z niczym. - Znaleźliście jakieś nowe miejsce do spania? - zapytała. Uśmiech Taviana zgasł na chwilę, chłopak ze smutkiem pokręcił głową. - Nie, a ostatnio policja jest coraz gorsza. Ciągle nas biją, przepychają z miejsca na miejsce. Czasami, jeśli nie mają nic lepszego do roboty, śledzą nas po nocy. - Ci sami, którzy próbowali wam zabrać dziecko? Zaprzeczył ruchem głowy, wyjął z pudełka zgnieciony niedopałek papierosa i zapalił, drugą ręką łagodnie kołysząc dziecko. - Nie, to nie oni. Wezwali jakąś jednostkę specjalną. - Słyszałam o fajnej mecie, jest tam dużo miejsca… obok rur centralnego ogrzewania oznajmiła Simona. Obojętnie wzruszył ramionami.
- Jest spoko. Dajemy radę. Simona nigdy tak naprawdę nie potrafiła zrozumieć tej grupy. Niczym się od niej nie różnili, nie mieli więcej niż ona. Pod pewnymi względami była nawet w lepszej sytuacji, bo przynajmniej miała dokąd pójść, do swojego domu. Ci tutaj po prostu koczowali. Sypiali gdzie popadnie - w zaułkach, pod osłoną sklepowych markiz albo pod gołym niebem, tuląc się do siebie, żeby było im cieplej. Wiedzieli o rurach centralnego ogrzewania, ale nigdy tam nie zaglądali. Nie rozumiała tego, podobnie jak nie rozumiała wielu innych zachowań ludzi, których spotykała na swojej drodze. Takich jak mężczyzna, który podchodził do nich, objuczony torbami ze sklepu. Ten sam, którego spotkała przy stoisku ze słodyczami. W średnim wieku, zadowolony z siebie i uśmiechnięty, sprawiał takie wrażenie, że Simona od razu zaczęła się mieć na baczności. - Wyglądacie na głodnych, więc przyniosłem wam trochę jedzenia - powiedział i z entuzjazmem wyszczerzył w uśmiechu zęby, wyciągając do nich zakupy. Nagle wszyscy zakotłowali się wokół Simony, rozpychając się łokciami i sięgając po torby. Mężczyzna rozdawał je z zadowoleniem. Mocno zbudowany, miał miłą, kulturalną twarz i starannie uczesane włosy. Rozpięta pod szyją biała koszula, brązowa marynarka, granatowe spodnie oraz błyszczące buty wyglądały na drogie, Simona zastanawiała się jednak, dlaczego w taką noc nie wziął płaszcza… na pewno stać go było na płaszcz. Jedną torbę zatrzymał, odczekał, aż zamieszanie ucichnie i ludzie się cofną, sprawdzając, co tak nagle spadło im z nieba, po czym wręczył ją Simonie. Zajrzała do środka i zobaczyła skarbnicę czekolady i herbatników. - Proszę, częstuj się - powiedział. - Weź wszystko. To dla ciebie! - Przyglądał jej się uważnie. Sięgnęła do torby, wyjęła batonik Mars, rozpakowała i ugryzła łapczywie. Smakował wspaniale. Niewiarygodnie! Ugryzła następny kawałek, i jeszcze jeden, jakby się bała, że ktoś jej go wyrwie w ręki, a kiedy wpakowała do ust całą resztę, zapchała się tak, że ledwo mogła przeżuwać. Potem znów włożyła rękę do torby, wyciągnęła herbatnik czekoladowy i
zaczęła rozwijać papierek. Nagle wybuchło zamieszanie. Ktoś boleśnie walnął ją w ramię. Zaskoczona, wrzasnęła z bólu, odwróciła się i torba spadła na podłogę. Obok niej stał policjant z uniesioną czarną pałką. Patrzył na nią z nienawiścią i szykował się do kolejnego ciosu. Zasłoniwszy się rękami, poczuła uderzenie w nadgarstek, tak mocne i bolesne, że była pewna, że złamał jej kość. A on znów unosił pałkę. Dookoła zaroiło się od policjantów. Siedmiu, ośmiu, może nawet więcej. Usłyszała głośny trzask i zobaczyła, jak Tavian pada na ziemię. - Moje dziecko! Moje dziecko! - darła się Cici. Simona ujrzała, jak Cici dostaje pałką prosto w usta i wypluwa wybite zęby. Ciosy pałkami spadały na nich wszystkich. Nagle poczuła, że ktoś łapie ją za rękę, szarpie do tyłu i wyciąga za kordon policjantów. Odwróciwszy się, zobaczyła mężczyznę, który im kupił słodycze. Wysoki, kościsty gliniarz o wąskich, szczurzych ustach krzyknął coś, wywijając pałką, jakby chciał pobić ich oboje. Na to mężczyzna sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął gruby zwitek banknotów. Gliniarz wziął pieniądze, machnął ręką na znak, że mogą odejść, po czym znów skupił się na tłumie, uniósł pałkę i z odrażającym stukiem wyrżnął kogoś w plecy - Simona nie dojrzała kogo. Oszołomiona, spojrzała na mężczyznę, który znów ciągnął ją za rękę. - Szybko! Chodź, wyprowadzę cię stąd. Popatrzyła na niego, nie bardzo wiedząc, czy może mu zaufać, a potem znów zerknęła na bijatykę. Zobaczyła, jak Cici na kolanach pluje krwią; już nie trzymała swojego dziecka. Teraz wszyscy ludzie ulicy leżeli - bezkształtna, coraz bardziej brocząca krwią masa, uginająca się pod ciosami pałek. Policjanci zanosili się śmiechem. Bawili się na sto dwa. Traktowali to jak sport. Wkrótce, wciąż uwięziona w żelaznym uścisku swojego wybawcy, potykając się, zbiegła po schodach przed głównym wejściem i pognała do otwartych tylnych drzwi wielkiego czarnego mercedesa.
18 Roy Grace zawsze twierdził, że kłopot z przyjęciami na stojąco polega na tym, że przeważnie nakłada się pełny talerz, zanim ma się okazję obejrzeć wszystko, co jest na stole. I dopiero kiedy wychodzi się na nieuleczalnego obżartucha, nagle dostrzega się krewetki, szparagi albo coś innego, na co akurat ma się ochotę. Tym razem, na przyjęciu pożegnalnym Jima Wilkinsona, to mu akurat nie groziło. Mimo że przez cały dzień prawie nic nie jadł, nie miał apetytu. Czym prędzej chciał zaciągnąć Cleo w jakieś ustronne miejsce i zapytać, co miała oznaczać wiadomość, którą odebrał od niej po południu na nabrzeżu. Jednak odkąd dotarł do pełnego ludzi parterowego domku Wilkinsonów, Cleo rozmawiała z grupą detektywów i ledwie raczyła go powitać przelotnym uśmiechem. Co się z nią dzieje, do jasnej cholery? - zachodził w głowę, zdenerwowany. Tego wieczoru wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle, ubrana stosownie do okazji w skromną suknię z niebieskiego jedwabiu. - Jak leci, Roy? - zapytała Julie Coli, żona nadinspektora z wydziału kryminalnego, dołączając do niego przy bufecie. - Świetnie, dzięki - odparł. - A co u ciebie? - Nagle przypomniał sobie, że wkroczywszy w wiek średni, zmieniła zawód i niedawno została stewardesą. - Jak ci się lata? - Wspaniale! - rzuciła. - Uwielbiam to. - Linie Virgin, tak? - Owszem! - Wskazała miskę marynowanych cebulek. - Skosztuj ich. Jossie sama je przyrządza, są bajeczne. - Wracam na swoje miejsce. Dorzuć trochę na mój talerz, zanim mi go przyniesiesz. Uśmiechnęła się szeroko. - Ty bezczelny draniu! Nie jestem teraz w pracy! - Nadziała kilka cebulek i wrzuciła je na swój talerz. - I co, nadal nic nie wiadomo? Zmarszczył czoło, zastanawiając się, co miała na myśli. Nagle do niego dotarło. Choćby nie wiadomo jak bardzo pragnął zapomnieć, nie udawało się od tego uciec. Wciąż ktoś mu przypominał o Sandy. - Nie - przytaknął. - Czy to twoja nowa kobieta? Ta wysoka blondynka?
Skinął głową, dumając, jak długo jeszcze będzie jego kobietą. - Prześliczna. - Dzięki. - Uśmiechnął się blado. - Pamiętam naszą rozmowę sprzed jakiegoś czasu, na imprezie u Dave’a Gaylora… o jasnowidzach. Łamał sobie głowę, zastanawiając się, o co chodziło w tej rozmowie. Przypomniał sobie, że Julie straciła kogoś bliskiego z rodziny i radziła się go w sprawie dobrego medium, z którym mogłaby się skontaktować. Jak przez mgłę pamiętał, że rozmawiali na ten temat, ale nie kojarzył szczegółów. - Aha. - Właśnie znalazłam kogoś nowego… Ona jest niesamowita, Roy, naprawdę. Niesłychanie dokładna. - Jak się nazywa? - Janet Porter. - Janet Porter? - Nic mu to nie mówiło. - Nie mam przy sobie jej numeru, jest w książce telefonicznej. Mieszka nad samym morzem, tuż koło hotelu Grand. Zadzwoń do mnie jutro, dam ci namiary. Zobaczysz, będziesz zaskoczony. Grace stracił rachubę, z iloma jasnowidzami kontaktował się przez te dziewięć lat, jakie minęły od zniknięcia Sandy. Większość miała wspaniałe rekomendacje, takie jak ta teraz. Ale nikt nie zaproponował nic konkretnego. Jeden powiedział, że Sandy jest w zaświatach, pracuje dla uzdrowiciela i jest szczęśliwa, że połączyła się z matką. Grace dostrzegł w tym niejaki problem, bo jej matka wciąż miała się znakomicie. Garstka jasnowidzów, w jego ocenie najbardziej wiarygodnych, stanowczo twierdziła, że Sally nie jest w zaświatach. A to, tłumaczyli, oznacza, że nie umarła. Do dziś był więc ciemny jak tabaka w rogu, tak samo jak w noc, kiedy zniknęła. - Zastanowię się, Julie - powiedział. - Dzięki, ale próbuję jakoś ułożyć sobie życie. - Ależ oczywiście, Roy. Rozumiem. Przeszła dalej i przez chwilę Grace miał bufet tylko dla siebie. Obserwował nowego komisarza policji, Tima Martinsona, który był w Susseksie zaledwie od kilku tygodni, i Grace
szukał okazji, żeby zamienić z nim słówko. Czterdziestoośmioletni Martinson, nieco od niego niższy, był silnym, wysportowanym mężczyzną o krótkich ciemnych włosach, miłym w obejściu i rzeczowym. Teraz akurat pracowicie pałaszował, a zarazem energicznie rozprawiał z grupą otaczających go policjantów, którzy próbowali mu się podlizać. Grace nałożył sobie plasterek szynki i sałatkę ziemniaczaną, zjadł na miejscu i odstawił talerz, żeby nie nosić go po pokoju. Odwróciwszy się, stanął twarzą w twarz z Cleo; w ręku trzymała szklankę z czymś, co wyglądało na wodę mineralną. W przeciwieństwie do chłodu, z jakim rozmawiała przez telefon, teraz uśmiechała się do niego ciepło. Wręcz promiennie. - Witaj, kochany - rzuciła. - Dobra robota, wcale się tak bardzo nie spóźniłeś! Jak poszło? - Świetnie. Nadiuska chętnie wstrzyma się z sekcją zwłok do rana. A jak u ciebie? Wciąż uśmiechnięta, ruchem głowy dała mu znak, żeby poszedł za nią. W tym momencie Grace zobaczył, że komisarz odchodzi od grupy i samotnie zmierza do bufetu. Znakomita okazja, żeby mu się przedstawić! Widząc jednak, że Cleo kiwa na niego ręką, wolał nie ryzykować, że znów wda się w rozmowę z kimś innym. Za wszelką cenę chciał się dowiedzieć, co właściwie jest grane. Poszedł za nią, lawirując w zatłoczonej oranżerii, i niedbałym skinieniem głowy odpowiadając na pozdrowienia kolegów. Po chwili wyszli do ogrodu za domem. Było jeszcze zimniej niż w porcie, w powietrzu unosił się silny zapach dymu papierosowego, dolatujący od zbitej grupki mężczyzn i kobiet. Był jednak przyjemny i gdyby Grace miał przy sobie papierosy, również by zapalił. Ależ mu się chciało sztachnąć! Cleo otworzyła furtkę i przeszła kawałek wzdłuż domu, za śmietnikiem na parking od frontu. Zatrzymała się obok forda focusa kombi Wilkinsona. Tu nikt im nie przeszkadzał. - No więc mam dla ciebie nowinę - oznajmiła. Gdy wzruszyła ramionami, zacierając ręce, uświadomił sobie, że ten gest nie wynika z zimna, tylko ze zdenerwowania. - Słucham. Jeszcze przez chwilę zacierała dłonie, a potem spojrzała na niego, skrępowana. - Roy, nie wiem, jak to przyjmiesz. - Uśmiechnęła się do niego z dziecięcym
zdumieniem, po czym jeszcze raz wzruszyła ramionami, tym razem z nadzieją. - Jestem w ciąży. 19 Wysoki mężczyzna wchodził po spiralnych schodach. Na górze zatrzymał się na chwilę, sprawdzając, czy kwit parkingowy i numerek z szatni są dobrze schowane w portfelu ze skóry krokodyla. Potem bez pośpiechu, uważnie, rozejrzał się po piętrze kasyna Rendezvous, gdzie grano na wysokie stawki. Zlustrował salę wzrokiem w taki sposób, w jaki robią to policjanci. Dobiegał pięćdziesiątki, miał szczupłą sylwetkę kogoś, kto ćwiczy na siłowni, wyrazistą twarz i rzednące kruczoczarne włosy, zaczesane do tyłu. W przytłumionym sztucznym świetle wydawał się przystojny, ale za dnia wyglądał znacznie gorzej. Ubrany był w czarną luźną marynarkę z kaszmiru, koszulę w szkocką kratę, rozpiętą pod szyją, by wyeksponować gruby złoty łańcuch, drogie dżinsy, buty z wężowej skóry na wysokim obcasie, a do tego, mimo że znajdował się pod dachem i dochodziła dziesiąta w nocy, nosił okulary przeciwsłoneczne. Na jednym nadgarstku miał masywną bransoletę ze złotych kółek, na drugim - wielki zegarek model Panerai Luminor. Jak zawsze sprawiał wrażenie, że jest tu nie na miejscu, że bardziej pasuje do jakiegoś szpanerskiego lokalu, należał jednak do stałych bywalców, grających w tym kasynie na wysokie stawki. Żując gumę, obserwował cztery stoły do ruletki, a także te do blackjacka, pokera, kości oraz automaty, omiatając twarze wszystkich graczy, a potem gości restauracji z drugiej strony. Gdy już się upewnił, że wszystko jest w porządku, nieśpiesznie podszedł do ulubionego stołu, swojego stałego, szczęśliwego stołu. Siedziało przy nim czterech hazardzistów; najwyraźniej grali tu już od dłuższego czasu. Była wśród nich Chinka w średnim wieku, także stała bywalczyni. Towarzyszyła jej para młodych ludzi, którzy sądząc z ubrania, albo wybierali się na przyjęcie, albo właśnie z
niego wrócili, a także krępy brodacz w grubym swetrze, wyglądający, jakby jego miejsce było na wykładzie z geologii, nie tutaj. Koło obracało się powoli, kulka toczyła się w rowku. Wysoki mężczyzna położył na zielonym suknie stołu do ruletki dziesięć tysięcy funtów, w paczkach po pięćdziesiąt, nie spuszczając wzroku z krupiera, który skinął mu głową i oznajmił: - Koniec zakładów. Kulka stoczyła się z rowka, zagrzechotała, przeskoczyła przez kilka przegródek, aż w końcu ucichła i znieruchomiała. Z wyjątkiem wysokiego mężczyzny wszyscy wyciągali szyje, obserwując zwalniające koło. - Siedemnaście. Czarne - beznamiętnie ogłosił krupier. Numer pokazał się na elektronicznym wyświetlaczu za kołem. Chinka, która obstawiła prawie cały stół z wyjątkiem siedemnastki i jej sąsiadów, zaklęła. Młoda, nieco wstawiona dziewczyna, która niemal rozsadzała czarną suknię, pisnęła cicho z radości. Krupier zgarnął przegrane sztony, a później przygotował wypłaty. Wydawał je od największej wygranej do najmniejszej. Wysoki mężczyzna ani na chwilę nie spuszczał wzroku ze swoich paczek banknotów. Potem krupier wziął paczki i z wprawą przeliczył banknoty. Na dobrą sprawę mógł to sobie darować, bo liczył pieniądze tego gracza już tyle razy, że dokładnie wiedział, ile ich będzie. - Dziesięć tysięcy funtów - obwieścił wyraźnie, zarówno ze względu na klienta, jak i na aparaturę nagrywającą. Chinka, kobieta po pięćdziesiątce, zerknęła na wysokiego mężczyznę z szacunkiem. Jak na to kasyno suma była wysoka. Krupier podsunął graczowi stos sztonów. Mężczyzna wziął je do ręki i natychmiast zaczął grać. Obstawił dwanaście numerów tworzących tak zwany tier, położył kilka sztonów na nieparzyste, większość jednak zużył na sześć ostatnich wygranych, wyświetlonych na elektronicznej tablicy. Obstawiał pojedyncze numery, ale także splity i cornery. Po chwili jego sztony pokrywały większość pól, niczym pinezki na mapie, zaznaczające podbite terytoria. Gdy krupier wyciągnął rękę do koła miał
przykazane kręcić co dziewięćdziesiąt sekund - pozostali gracze rzucili się do obstawiania, nachylając się nad stołem i kładąc swoje sztony na postawionych wcześniej przez innych. Krupier delikatnie puścił koło w ruch i pstryknął kulkę. Campbell Macaulay wyraźnie usłyszał w słuchawce zwięzły komunikat od człowieka śledzącego kamery monitoringu piętro niżej: - Przyszedł Clint. - Stałe miejsce? - mruknął dyrektor kasyna, prawie nie poruszając ustami. - Stół numer cztery. Cała kariera zawodowa Campbella Macaulaya wiązała się z kasynami. Powoli awansował z krupiera na kierownika sali, potem na kierownika kasyna, aż w końcu prowadził własne domy gry. Uwielbiał te godziny pracy, atmosferę, spokój i energię współistniejące w każdym kasynie, nie mówiąc już o finansowej stronie tego biznesu. Od czasu do czasu graczom trafiały się duże wygrane, tak samo jak czasem dużo przegrywali, ale na dłuższą metę był to wyjątkowo pewny interes. Tak naprawdę w tej robocie nie lubił tylko dwóch rzeczy. Przede wszystkim konieczności obcowania z nałogowymi hazardzistami, którzy doprowadzali się do ruiny w jego kasynie, a także innych. Koniec końców nie wychodziło to branży na dobre. Poza tym nie znosił budzenia go telefonami w środku nocy tylko dlatego, że stały bywalec grający na niskie stawki albo ktoś całkiem obcy nagle postawił wielką sumę, powiedzmy sześćdziesiąt tysięcy funtów. Niestety, takie rzeczy zdarzają się, jeśli ktoś próbuje zrobić przekręt, i dlatego bacznie obserwuje się każdego podejrzanego gracza. Dobry hazardzista, dokładnie rozumiejący zasady danej gry, w dużym stopniu potrafi minimalizować straty. W blackjacku i kościach, jeśli się wie, co robić, można niemal wyrównać szanse swoje i kasyna. Większość ludzi nie ma jednak dostatecznej wiedzy albo cierpliwości i dlatego przeciętny zysk kasyna nie wynosi kilku procent od zakładów, jak by wynikało z rachunku prawdopodobieństwa, tylko przeważnie sięga dwudziestu procent sumy wyłożonej przez
graczy. Macaulay - nienagannie uczesany, jak co dzień i co noc ubrany w ciemny garnitur, nieskazitelnie czystą koszulę, elegancki jedwabny krawat i błyszczące czarne, sznurowane w drabinkę półbuty - prawie niepostrzeżenie przemknął się przez salę do pokera na parterze kasyna Rendezvous. Panował tam spory tłok, tego wieczoru rozgrywali jeden ze swoich stałych turniejów. Pięć stołów, po dziesięciu graczy przy każdym z nich, w pomieszczeniu obok głównej sali. Była to zgraja niechlujnych obdartusów, ubranych byle jak w dżinsy, swetry, czapki bejsbolowe i tenisówki. Wyłącznie miejscowi, ale za to ludzie majętni, którzy słono płacili za możliwość przystąpienia do gry. Kiedy Macaulay przed dwudziestu siedmiu laty zaczynał karierę, w większości kasyn obowiązywał strój wieczorowy, więc teraz żałował braku ówczesnej elegancji. Rozumiał jednak, że chcąc przyciągnąć graczy, należy iść z duchem czasu. Gdyby Rendezvous odmówiło wstępu tym hazardzistom, inne kasyna przyjęłyby ich z otwartymi ramionami. Przeszedł szybko przez lśniącą kuchnię, gdzie uwijano się jak w ukropie, ruchem głowy pozdrawiając szefa kuchni i jego podwładnych i patrząc, jak noszą tace z koktajlem z krewetek i wędzonym łososiem do jadalni, a potem zajrzał do głównej sali gier na parterze. Już się zapełniała. Rzucił okiem na automaty - mniej więcej dwie trzecie z nich było zajętych. Grano także przy wszystkich stołach do blackjacka, pokera, ruletki i kości. Znakomicie. W okresie przedświątecznym często następował zastój, w tym roku jednak interes kwitł w najlepsze, wczorajsze wpływy były o dziesięć procent wyższe niż tydzień temu. Po drodze okrążał kolejno wszystkie stoły, pokazując krupierom i kierownikom sal, że pilnuje interesu, a potem wjechał windą tam, gdzie grano na wysokie stawki. Wysiadając, od razu zauważył Clinta, który tkwił przy swoim stałym stole, jakby stał na warcie. Clint zaglądał tu przynajmniej trzy razy na tydzień - przychodził około dziesiątej wieczorem, wychodził między drugą a czwartą nad ranem. Nadali mu ten przydomek, ponieważ asystentka Macaulaya, Jacqueline, zauważyła kiedyś, że bardzo jej przypomina Clinta Eastwooda. W czasach sprzed zakazu palenia w miejscach publicznych Clint zawsze trzymał w
ustach cienkie cygaro, jak słynny aktor w swoich wczesnych westernach. Teraz żuł gumę. Czasami przychodził sam, a czasem w towarzystwie kobiety - rzadko kiedy dwa razy z tą samą, ale wszystkie były ulepione z jednej gliny. Dzisiaj wpadł sam. Dwa dni temu był z dziewczyną - młodą, wysoką kruczoczarną ślicznotką w mini i butach do połowy uda, obwieszoną błyskotkami. Tak jak pozostałe, wyglądała jak wynajęta na godziny. Clint zawsze przyjeżdżał bez kierowcy, czarnym sportowym mercedesem SL 55 AMG, i bez względu na to, czy wygrał, czy przegrał, dawał parkingowemu dziesięć funtów napiwku na dzień dobry i drugie tyle przy wyjeździe. Tyle samo dostawała od niego szatniarka, gdy wchodził i wychodził. Nigdy nie zamieniał z nikim ani słowa, co najwyżej odpowiadał półsłówkami, i zawsze przychodził z tą samą ilością pieniędzy w gotówce. Kupował sztony przy stole, a po grze wymieniał je u kasjera na parterze. Mimo że brał sztony za dziesięć tysięcy funtów, obstawiał tylko za dwa tysiące - ale to i tak dziesięć razy więcej niż przeciętny gracz w tym kasynie. Rozumiał istotę gry i zawsze grał wysoko, acz ostrożnie, stawiając na kombinacje przynoszące niewielki zysk, za to nie grożące dużymi stratami. Czasami wychodził na plus, innym razem na minus. Według komputera kasyna, przeciętnie przegrywał co miesiąc dziesięć procent stawki wyjściowej. Czyli sześćset funtów tygodniowo, trzydzieści tysięcy rocznie. A zatem rzeczywiście był bardzo dobrym klientem. Campbella Macaulaya zżerała jednak ciekawość. W wolnych chwilach lubił obserwować Clinta na ekranach monitoringu. Ten facet coś kombinował, ale dyrektor nie mógł go rozgryźć. Nie wyglądało na to, żeby szykował jakiś przekręt - Macaulay uznał, że gdyby miał taki zamiar, zrobiłby to już dawno temu. Zresztą większość szwindli odbywa się przy stolach do blackjacka, które - odkąd dyrektor sięgał pamięcią - zawsze były najbardziej narażone na oszustwa ze strony graczy liczących karty albo nieuczciwych krupierów. Macaulay doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej Clint pierze pieniądze. Jeśli nawet, to już nie jego problem. Zwłaszcza że nie chciał stracić dobrego klienta. W kasynach tradycyjnie obraca się gotówką. A ich dyrektorzy nie lubią nękać swoich
klientów pytaniami o jej pochodzenie. Mimo to pewnego dnia Macaulay praworządnie wspomniał o Clincie szefowi miejscowego policyjnego wydziału koncesji, sierżantowi Wauchope’owi. Zrobił to nie tyle z obywatelskiego obowiązku, ile w trosce o własny tyłek, na wypadek gdyby się okazało, że Clint uwikłany jest w jakąś nielegalną działalność, której w porę nie dostrzegł. I teraz, i dawniej był lojalny przede wszystkim wobec firmy prowadzącej kasyna - Harrahs, giganta z Las Vegas - która zawsze się o niego troszczyła. W tutejszej księdze gości Clint wpisywał się jako Joe Baker, tak więc policjant od koncesji, w ramach rewanżu, zaskoczył dyrektora poufną informacją, że mercedes zarejestrowany jest na niejakiego Włada Cosmescu. Nazwisko to Campbellowi Macauleyowi nic nie mówiło. A jednak od dłuższego czasu Cosmescu znajdował się na celowniku Interpolu. Na razie nie wydano jeszcze nakazu aresztowania. Człowiek ten figurował w aktach kilku służb policyjnych jako „osoba warta zainteresowania”. 20 Przed Gara de Nord w Bukareszcie szofer z głośnym trzaskiem zamknął drzwi mercedesa. Simona, otulona nagłą ciszą we wnętrzu samochodu, siedząc w wielkim skórzanym fotelu i wdychając wyraźny zapach skóry, przez chwilę czuła się bezpieczna. Mężczyzna, który ją uratował, wsiadł z drugiej strony i równie głośno zatrzasnął drzwi. Jej serce załomotało. Szofer usiadł za kierownicą i uruchomił silnik. Światła w wozie przygasały stopniowo, aż zapadła ciemność. Kiedy samochód ruszył, Simona usłyszała obok siebie ostre kliknięcie, jakby zapadki zamka, i zastanawiała się, co to było. Ogarnął ją nagły strach. Kim jest ten człowiek? Uśmiechnął się do niej z sąsiedniego wielkiego fotela i zapytał łagodnym, kojącym tonem: - Dobrze się czujesz? Przytaknęła ruchem głowy, oszołomiona tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich minut.
- Jesteś głodna? - zapytał. Wciąż się go trochę bała i nadal nie podobał się jej ten wyraz zadowolenia na jego twarzy, ale w sumie nie wyglądał na kogoś złego. Bywało, że obcy, bogaci obcy, podchodzili i dawali im pieniądze albo jedzenie. Niezbyt często, ale się zdarzało, tak jak teraz. Skinęła głową. - Jak masz na imię? - Simona - odparła. - Co ci najbardziej smakuje? Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała, co lubi najbardziej. Nikt nigdy ją o to nie pytał. - Lubisz mięso? Wieprzowinę? Zawahała się. - Tak. - Ziemniaki? Skinęła głową. - Smażoną kiełbasę? Znowu kiwnęła głową. Mężczyzna pochylił się, ze schowka przed sobą wyjął szklankę, nalał do niej whisky i podał Simonie. Chwyciła ją i pociągnęła długi łyk. Zesztywniała ze zdumienia, gdy do gardła spłynął jej ostry, palący płyn. Ale już po chwili poczuła przyjemne ciepło rozchodzące się w jej ciele. Wyciągnęła nogi przed siebie i popijała dalej, aż opróżniła szklankę. Dotychczas tylko raz piła whisky, kiedy Romeo ukradł butelkę ze sklepu, ale ta smakowała bez porównania lepiej, była o wiele łagodniejsza. Zadzwonił telefon komórkowy mężczyzny. Odebrał, jednocześnie nalewając jej drugą szklankę whisky, a potem wdał się w rozmowę o interesach z kimś w Ameryce. Wiedziała, że chodzi o Amerykę, bo pytał o pogodę w Nowym Jorku. Negocjował jakąś umowę, najwyraźniej była to ważna sprawa. Czasami jednak odwracał się do niej z uśmiechem, a ona z każdym kolejnym łykiem whisky nabierała do niego zaufania. Kierowca, który jak dotąd nie odezwał się ani słowem, prowadził w milczeniu. Miał ścięte na zapałkę włosy. Nagle, w blasku reflektorów nadjeżdżających z naprzeciwka
pojazdów, dojrzała czubek tatuażu. Przedstawiał węża z wysuniętym jak przy ataku językiem; wystając z prawej strony kołnierzyka, owijał się wokół jego szyi w górę, aż po brodę. Na zewnątrz migały światła Bukaresztu, o szyby lekko bębnił deszcz. Simona nigdy nie siedziała w samolocie i zastanawiała się, czy ta jazda mercedesem przypomina lot. Z umieszczonych za jej głową głośników dobiegała muzyka. Jakiś mężczyzna śpiewał łagodnym, głębokim głosem. Anglik albo Amerykanin, nie była pewna. Powtarzały się słowa: I’ve got you under my skin*, ale nie znała angielskiego na tyle, żeby zrozumieć, co to znaczy. Wyjrzała przez szybę, próbując się zorientować, dokąd jadą. Mijali wielki gmach, według tego, co jej mówił Romeo, zbudowany przez byłego prezydenta. Powiedział, że nazywa się Pałacem Ludowym, ale nigdy w nim nie była. Należał do innego świata, do innego gatunku ludzi, tak samo jak ten samochód, mężczyzna na tylnym siedzeniu i muzyka należały do świata będącego poza jej zasięgiem, którego nie rozumiała. Za sprawą whisky wszystko wyglądało różowo. Coraz bardziej podobał się jej ten mężczyzna, ten samochód oraz miasto, po którym dopiero co włóczyła się mokra i zgłodniała. Kto wie, a nuż ten człowiek pomoże odmienić jej los. Wkrótce samochód skręcił w ulicę, której nie znała, a potem się zatrzymał. Gdy otworzyła się przed nimi elektrycznie sterowana brama, ruszyli dalej i zajechali przed wysoki dom z jasno oświetlonym wejściem. Kierowca otworzył Simonie drzwi i wziął od niej szklankę. Pijana, chwiejnie wysiadła na wicher i deszcz. Mężczyzna również wysiadł, objął ją ramieniem i delikatnie poprowadził schodami do drzwi frontowych. Otworzyła im ubrana w mundurek kobieta w średnim wieku, prawdopodobnie pokojówka. W domu pachniało politurą, zupełnie jak w muzeum. - Ma na imię Simona - powiedział mężczyzna. - Najpierw trzeba ją nakarmić, a potem gorąca kąpiel. Kobieta uśmiechnęła się do niej. Z sympatią.
* I’ve got you under my skin - po angielsku oznacza „szaleję za tobą”, ale tu należy rozumieć dosłownie, czyli „mam cię pod swoją skórą”. - Chodź ze mną - poleciła. - Bardzo jesteś głodna? Simona kiwnęła głową. Przeszły marmurową podłogą korytarza ozdobionego pięknymi obrazami, posągami i wspaniałymi meblami do wielkiej, nowoczesnej kuchni. Na ścianie wisiał telewizor panoramiczny, teraz wyłączony. Simona rozglądała się z podziwem. Nigdy w życiu nie była w takim przepychu. To miejsce wyglądało jak ze zdjęć w czasopismach albo z programów telewizyjnych, jakie oglądała w domach, w których kiedyś pomieszkiwała. Kobieta kazała jej usiąść przy stole, a po chwili postawiła przed nią talerz najwspanialszego jedzenia, jakie Simona widziała - piętrzyły się na nim plastry pieczeni wieprzowej, kiełbaski, smalec, ser, kawałki marynowanej dyni, pomidory i ziemniaki; obok stanął drugi talerz z wielkimi chrupiącymi bułkami i kubek coca-coli. Simona pakowała jedzenie do ust obiema rękami, byle szybciej, w obawie, że sprzątną to wszystko, zanim skończy. Kobieta usiadła naprzeciwko niej i obserwowała ją, od czasu do czasu zachęcając do jedzenia ruchem głowy. - Mieszkasz na ulicy? - zapytała w pewnej chwili. Simona przytaknęła. - Jak to jest? - Mamy takie miejsce pod rurą centralnego ogrzewania - odparła dziewczyna z pełnymi ustami. - Jest w porzo. - Ale nie ma co jeść? Simona pokręciła głową. - Kiedy się ostatnio kąpałaś? Dziewczyna wzruszyła ramionami, przeżuwając grubą skórkę pieczeni. Nie mogła sobie przypomnieć. To było jeszcze przed ostatnią ucieczką ze schroniska dla uciekinierów. Czyli całe lata temu. Jeśli nie było zbyt zimno, myła się wodą z butelek, czerpaną z ulicznych studni.
- Przygotowałam ci wspaniałą kąpiel - powiedziała kobieta. Kiedy dziewczyna zmiotła wszystko do czysta, kobieta podała jej następne danie - tym razem wielkiego wydrążonego pączka z płynnymi lodami waniliowymi w środku. Simona wypiła je duszkiem, nie biorąc leżącej na talerzyku łyżeczki. Rozdarła ciastko palcami i wepchnęła do ust. Jadła coraz szybciej, a na koniec zgarnęła ostatnie krople lodów z talerza i oblizała palce. Napchała się tak, że bolał ją brzuch, w głowie kręciło się od whisky. Poczuła, że robi jej się niedobrze. Kobieta wstała i skinęła na nią ręką. Wycierając dłonie w dres, Simona ruszyła za nią wspaniałymi krętymi schodami z marmuru, a potem szerokim korytarzem, obwieszonym pięknymi obrazami, dotarła do łazienki, na której widok stanęła jak wryta. Rozejrzała się z nabożnym podziwem. Łazienka była niewiarygodnie piękna, urządzona z przepychem i olbrzymia. Równie niewiarygodny był fakt, że Simona się tu znalazła, że postawiła tu stopę. Sufit zdobiły malunki aniołów w chmurach. Ściany i posadzkę w całości wyłożono kafelkami z białego i czarnego marmuru, a środek zajmowała wpuszczona w podłogę wanna, w której pomieściłoby się kilka osób. Woda w niej bulgotała, a dookoła stały na postumentach posągi nagich mężczyzn i kobiet. - Ależ tu pięknie - szepnęła dziewczyna. Kobieta uśmiechnęła się. - Masz wielkie szczęście - powiedziała. - Pan Lazarovici to dobry człowiek. Lubi pomagać ludziom. Jest bardzo, bardzo dobry. Pomogła Simonie zrzucić ubranie i rozebrać się do naga. Potem wzięła ją za rękę i podtrzymała, kiedy dziewczyna wchodziła do ciepłej - cudownie ciepłej, wręcz za gorącej wody i siadała. Odchyliła głowę Simony do tyłu, żeby zanurzyć jej włosy pod powierzchnię, a później uniosła ją nieco i wtarła w nią cudownie pachnący szampon. Spłukała jej głowę, znów umyła szamponem i ponownie spłukała. Simona leżała w wannie, rozkoszując się kąpielą, patrząc na anioły na suficie i zastanawiając się, jak to jest być aniołem. Whisky i kolacja wyraźnie ją rozluźniły, więc pomimo nudności ogarnęła ją senność. Omal nie zasnęła, kiedy kobieta namydlała każdy
zakamarek jej ciała. Potem nieznajoma pomogła Simonie wyjść z wanny, otuliła ją wielkim, miękkim białym ręcznikiem i wytarła dokładnie, a następnie zaprowadziła do połączonej z łazienką sypialni, urządzonej z jeszcze większym przepychem. Największą atrakcję stanowiło olbrzymie łoże z baldachimem. Simona zapatrzyła się na erotyczne akty w złotych ramach, wiszące na wszystkich ścianach. Niektóre przedstawiały pojedyncze kobiety albo mężczyzn, inne pary. Spojrzała na kobietę i mężczyznę w trakcie aktu seksualnego. Na splecione kobiety uprawiające miłość oralną. Na mężczyznę odbywającego stosunek analny z innym mężczyzną. Poza tym były tam wysokie, sięgające sufitu okna zasłonięte drogimi kotarami z lambrekinami, szezlong i inne piękne meble. - Podoba ci się ten pokój? - spytała kobieta. Simona przytaknęła z uśmiechem. Kobieta ściągnęła z niej ręcznik i pomogła coraz bardziej sennej dziewczynie położyć się w jedwabistej białej pościeli. A potem wyszła. Simona leżała skąpana w łagodnym świetle dwóch wielkich lamp na stolikach. Powoli zapadała w sen. Wkrótce, choć nie była pewna, ile czasu minęło, uchyliły się drzwi. Natychmiast otworzyła oczy. Do sypialni wszedł mężczyzna, który ją tu przywiózł, pan Lazarovici. Pod rozchylonym szlafrokiem z czarnego jedwabiu był nagi, spod wydatnego brzuszyska sterczał członek w stanie potężnej erekcji. - Jak się masz, mój piękny aniele z Gara de Nord? - zapytał, podchodząc do łóżka. Pomimo zamroczenia ogarnął ją niepokój. - Wspaniale - wymamrotała. - Dziękuję panu za wszystko. Taka jestem zmęczona. Nagle nabrzmiały członek dotknął jej lewego policzka. - Ssij go! - polecił zimnym, twardym tonem. Spojrzała na niego, nagle rozbudzona i czujna. Miał podkrążone oczy, w atramentowej czerni źrenic czaiła się groźba. - Ssij go! - powtórzył. - Przecież jesteś mi wdzięczna, prawda? Więc okaż mi wdzięczność. Wgramolił się na łóżko i usadowił tak, że sterczący członek i jądra znalazły się tuż
nad jej twarzą. Wystraszona, ujęła prawą ręką ten dyszel i niepewnie włożyła go do ust. Smakował nieświeżym potem. Nagle poczuła silne uderzenie w policzek. - Ssij, dziwko! Wzięła go głębiej, zacisnęła usta i zaczęła poruszać głową w górę i w dół. - Auuu! Pieprzona głupia baba! Chcesz, żebym ci powybijał zęby? Wlepiała w niego przerażony wzrok. Trzeźwiała szybko. Nagle chwycił ją za brodę, odepchnął i wyciągnął członek. - Jezu, co za niewdzięczna dziwka! Krzyknęła z bólu, gdy brutalnie wykręcił jej ręce za plecami i przewrócił ją na brzuch. Leżąc z twarzą wciśniętą w poduszkę, przez chwilę myślała, że chce ją udusić. Nagle poczuła, że jego palce penetrują jej pochwę, i zebrało jej się na wymioty. Przełknęła podchodzącą do gardła żółć. Palce przesunęły się z pochwy do odbytu. Za chwilę poczuła, jak nabrzmiały członek próbuje sforsować ten otwór. Wyjąc z bólu, poczuła, że w nią wchodzi. Coraz głębiej i głębiej. - Nie! Gogu! - wrzasnęła, krztusząc się własną żółcią. Jeszcze głębiej. Miała wrażenie, że ją rozdziera na pół. I głębiej. Desperacko szarpała głową, wierzgała, usiłując mu się wyrwać. Chwycił ją za mokre włosy i wcisnął jej twarz w poduszkę, tak mocno, że nie mogła oddychać. I wchodził w nią coraz głębiej, dalej i dalej. Szlochała. Płakała. Wołała: „Gogu! Gogu!”. Szamotała się. Walczyła z bólem. Usiłowała zaczerpnąć powietrza. - Masz w dupę, ty niewdzięczna mała dziwko - wyszeptał jej do ucha. Przekręciła głowę na bok, zaczerpnęła powietrza. Krzyczała z bólu. - Pierdolę cię, ty suko! - syknął. Jego członek nabrzmiewał coraz bardziej. Rozrywał ją na pół. - Jebana, jebana, jebana dziwka! - Wyrżnął ją pięścią z boku w twarz. - Pierdolony niewdzięczny kurwiszon z rynsztoka! Wepchnął jej jeszcze głębiej.
Znowu wrzasnęła, a on mocno wcisnął jej twarz w poduszkę i przytrzymał, odcinając dopływ powietrza. Szamotała się, próbowała unieść głowę, ale przyciskał ją z całej siły. Strach wziął górę nad bólem. Wierciła się, usiłowała oswobodzić, lecz była jak nadziana na szpikulec. Dusząc się, dygotała, miała wrażenie, że z bólu zemdleje. Nagle poderwał jej głowę, pocałował ją głęboko w usta, a ona łapczywie nabrała powietrza, powietrza z jego płuc. Oderwał usta od jej ust. - Powiedz, że ci się podobało. Powiedz, że jesteś mi wdzięczna. - Mocno przytulił twarz do jej policzka. - Powiedz, że jesteś wdzięczna za to, że cię uratowałem. No, gadaj! Wyraź swoją wdzięczność! Powiedz: „dziękuję”! - Nienawidzę cię! - wydyszała. Szturchnął ją zgiętym kciukiem w policzek. Potem wyrżnął pięścią prosto w oko. Przerwał na sekundę, chwycił jej włosy tak mocno, jakby chciał je wyrwać, i wciąż je trzymał, gdy poczuła w sobie jego wytrysk. A potem zwymiotowała. * Później - nie potrafiłaby określić kiedy, bo straciła poczucie czasu - Simona znów siedziała w wielkim czarnym samochodzie. Ta sama muzyka co przedtem, ten sam głęboki głos śpiewający słowa piosenki, które nic jej nie mówiły: I’ve got you under my skin. Za oknami migała ta sama bukareszteńska noc. Simona była cała obolała. Cierpiała jak jeszcze nigdy dotąd. Czuła, że ma spuchniętą twarz. Pękała jej głowa. Kiedy przyszła na Gara de Nord, czuła się brudna od stóp do głów. Teraz na zewnątrz była czyściutka, ale w środku brudna. Splugawiona. Z potwornego bólu nie była nawet w stanie płakać. Poza tym nie chciała, żeby ten człowiek z wytatuowanym wężem, który siedział za kierownicą i nie mówiąc ani słowa, wciąż gapił się na nią w lusterku wstecznym i uśmiechał obrzydliwie, lubieżnie, pożądliwie, odebrał płacz jako zachętę z jej strony. Pragnęła tylko wrócić do domu. Do domu. Domu Romea, psa i wrzeszczącego dziecka. Do tych, którzy się o nią troszczyli. Do rodziny. Kierowca zwalniał. Na ulicy było ciemno, Simona nie miała pojęcia, gdzie się znajdują. Tamten wysiadł, otworzył tylne drzwi, wszedł do środka. Przysunął się do niej.
Trzymał kilka banknotów. - Kupa forsy! - rzucił, szczerząc zęby w uśmiechu. Wcisnął jej pieniądze do ręki i rozpiął rozporek. Patrzyła, jak się wierci, wyjmując sztywny członek ze spodni. Patrzyła na tatuaż z atakującym wężem, wystający spod kołnierzyka. - Kupa forsy! - powtórzył. A potem złapał ją za włosy, tak samo jak poprzedni mężczyzna, i przyciągnął jej głowę do swojego krocza. Wzięła do ust czubek członka i nagle ugryzła go z całej siły, tak że poczuła smak krwi i usłyszała świdrujący uszy wrzask. Chwyciła klamkę, szarpnęła, naparła na drzwi całym ciałem, wygramoliła się z samochodu i pognała w noc. Nie zatrzymując się, zagubiona i zdezorientowana pędziła przez niekończący się gąszcz ciemnych ulic z zamkniętymi sklepami; zdawała sobie sprawę, że jeśli będzie biegła, biegła, biegła, to w końcu trafi w znaną okolicę, gdzieś, gdzie zdoła ustalić swoje położenie i wrócić do domu pod ulicą. Zaślepiona strachem i pochłonięta ucieczką nie zauważyła, że czarny samochód co pewien czas ruszał za nią, zachowując bezpieczny dystans. Śledził ją. 21 Po kilku minutach błądzenia w labiryncie na terenie należącym do Królewskiego Szpitala Południowego Londynu doprowadzona do rozpaczy Lynn zaparkowała peugeota przed wejściem na ostry dyżur, bo dalej drogę zagradzał metalowy szlaban. Było wpół do dziesiątej wieczorem. - Chryste! - rzuciła zirytowana. - Czy ktoś tu w ogóle jest w stanie gdzieś trafić?! Za każdym razem było tak samo, tutaj zawsze się gubiły. Bez przerwy prowadzono roboty budowlane i oddział schorzeń wątroby nigdy nie mieścił się dwa razy w tym samym miejscu - a przynajmniej takie odnosiła wrażenie. W dodatku od jej ostatniej wizyty, dobre dwa lata temu, układ uliczek najwyraźniej się zmienił. Zniecierpliwiona, rozejrzała się po otaczających je budynkach o przemysłowym charakterze. Strzeliste monolity, miszmasz stylów architektonicznych. Niedaleko samochodu
ujrzała szereg czerwonych, żółtych i bladozielonych znaków, które z trudem odczytała w świetle latarni. Na żadnym nie zauważyła nazwy oddziału, którego szukała - skrzydła Rosslyn, do którego - jak się dowiedziała - wchodzi się przez skrzydło Bannermana. - Chyba zabłądziłyśmy - powiedziała Caitlin, nie przestając pisać SMS-a. - Tak sądzisz? - rzuciła Lynn wesoło, choć wcale nie było jej do śmiechu. - Uhm. No bo jakbyśmy pojechały, gdzie trzeba, to już byśmy trafiły, co nie? - Z nadludzkim skupieniem naciskała klawisze. Pomimo zmęczenia, obaw i irytacji Lynn roześmiała się, słysząc przedziwną logikę córki. - Fakt - przyznała. - Masz rację. - Ja zawsze mam rację. Jakby co, pytaj śmiało. Jestem jak ta wyrocznia. - A czy wyrocznia podpowie mi, dokąd teraz mam jechać? - Na początek powinnaś zawrócić. Lynn cofnęła kawałek i zatrzymała się przy kolejnych znakach. Skrzydło Hopgooda, przeczytała. Skrzydło Złotego Jubileuszu. Wejście główne. Poradnia dziecięca Variety Club. - A gdzie jest Bannerman, do ciężkiej cholery?! Caitlin oderwała się od pisania wiadomości. - Wyluzuj, kobieto. To coś jakby teleturniej. - Nie znoszę, kiedy tak mówisz! - Co, „teleturniej”? - spytała Caitlin z miną niewiniątka. - „Wyluzuj, kobieto”! Rozumiemy się? Nie życzę sobie, żebyś tak mówiła. - Ehe. To przez ten twój stres. Mnie też się udziela. Lynn obejrzała się i znów ruszyła na wstecznym. - Życie to gra - oświadczyła Caitlin. - Gra? O czym ty mówisz? - Gra. Jak wygrywasz, żyjesz. Przegrywasz, to umierasz. Lynn zahamowała gwałtownie i odwróciła się do córki. - Skarbie, ty naprawdę tak myślisz? - A jak! Gdzieś w tym kompleksie ukryli moją nową wątrobę. Musimy ją znaleźć! Jeśli zmieszczę się w wyznaczonym czasie, będę żyła. A jeśli nie, mam przerąbane. Lynn zachichotała. Objęła córkę, przyciągnęła do siebie i zaczęła całować ją po głowie, wdychając zapach jej szamponu i żelu do włosów.
- Boże, skarbie, nie masz pojęcia, jak bardzo cię kocham. Caitlin wzruszyła ramionami, po czym oznajmiła beznamiętnie: - A co! Zasługuję na to, żeby mnie kochać. - Czasami! - dogryzła jej matka. - Tylko czasami! Caitlin z rezygnacją kiwnęła głową i wróciła do pisania SMS-a. Lynn wycofała samochód na Crystal Hill, podjechała kawałek do przodu, aż w końcu znalazła główny wjazd na teren szpitala. Skręciła w lewo, minęła żółte karetki pogotowia zaparkowane przed szklaną fasadą rażąco nowoczesnego gmachu, wreszcie ujrzała znak kierujący do skrzydła Bannermana i skręciwszy w prawo, wjechała na parking przed wiktoriańskim budynkiem, który wyglądał, jakby niedawno go odnowiono. Kilka minut później, niosąc torbę podręczną Caitlin z rzeczami na noc, minęła mężczyznę, który w płaszczu narzuconym na szpitalną piżamę palił papierosa na ławce obok podświetlonego posągu, i między wysokimi kolumnami weszła do skrzydła Bannermana. Za nią wlokła się Caitlin, w limonkowej kurtce z kapturem, podartych dżinsach z wystrzępionymi nogawkami i w niezawiązanych sportowych butach. Przed sobą ujrzały dwie pionowe tablice z pleksiglasu z napisem KRÓLEWSKI SZPITAL POŁUDNIOWEGO LONDYNU, a w korytarzu ciągnął się rząd białych kolumn. Murzynka urzędująca w informacji po prawej stronie rozmawiała akurat przez telefon. Czekając, aż skończy, Lynn rozglądała się ciekawie. Otumaniony siwowłosy mężczyzna z czerwoną torbą podręczną w jednym ręku i czarną reklamówką w drugim człapał dokądś w samych kapciach. W poczekalni po lewej siedziała grupka ludzi. Jeden z nich, bardzo stary, poruszał się na wózku elektrycznym. Inny starzec, w czapce z włóczki i w dresie, siedział bezwładnie na zielonym stoliku, podpierając się wyciągniętą przed siebie laską. Młokos w szarej kurtce z kapturem i dżinsach słuchał muzyki z iPoda. Młody człowiek w niebieskim T-shircie, dżinsach i trampkach siedział pochylony na krześle, ze zrozpaczoną miną, i ściskał udami dłonie, jakby czekał na kogoś czy na coś. Panowała tu atmosfera nocnego zmęczenia i niemej rozpaczy. Nieco dalej Lynn
zauważyła coś w rodzaju małego supermarketu, gdzie sprzedawano słodycze i kwiaty. Wychodząca z niego starsza kobieta w ortalionowym dresie, z ufarbowanymi na niebiesko włosami, otwierała właśnie tabliczkę czekolady. Murzynka za biurkiem skończyła rozmawiać przez telefon i spojrzała na Lynn z sympatią. - Czym mogę służyć? - O, dziękuję. Jesteśmy umówione z Shirley Linsell ze skrzydła Rosslyn. - Poproszę nazwiska obu pań. - Caitlin Beckett - odparła Lynn. - I jej matka. - Zawiadomię ją. Proszę wjechać windą na trzecie piętro, będzie tam na was czekała. Wskazała w głąb korytarza. Przeszły obok sklepu i tablic informujących: ZGAŚ PAPIEROSA. NA TERENIE SZPITALI OBOWIĄZUJE CAŁKOWITY ZAKAZ PALENIA oraz NIE ZARAŻAJ. ZABEZPIECZ SIĘ. Z naprzeciwka nadchodzili wymęczeni, skołowani ludzie. Lynn od zawsze bała się szpitali, wciąż miała w pamięci niezliczone wizyty w szpitalu Southlands w Shoreham po tym, jak jej ojciec dostał udaru. Pomijając oddziały położnicze, nie były to miłe miejsca. Do szpitala szło się wtedy, gdy tobie albo komuś, kogo kochasz, przytrafiło się coś złego. Na końcu korytarza, przed stalowymi drzwiami windy, stanęły w fioletowym świetle jarzeniówek. Takie oświetlenie pasuje do dyskoteki albo nadaje się na plan filmu science fiction, pomyślała Lynn. Caitlin oderwała się na chwilę od SMS-ów i podniosła wzrok. - Pełny odjazd. - Z uznaniem pokiwała głową. I podekscytowana rzuciła jednym tchem: - Hej, mamo! Wiesz co? To jest wskazówka! - Wskazówka? - powtórzyła zaskoczona Lynn. Dziewczyna kiwnęła głową. - No, jak „Wybeamuj mnie” ze Star Treka! - Uśmiechnęła się tajemniczo. Zainstalowali to specjalnie dla nas. Lynn zerknęła na nią ze zdziwieniem. - Powiedzmy. Ale po co to zrobili?
- Dowiemy się na trzecim piętrze. Tam czeka na nas kolejna wskazówka! Jadąc powolną windą, Lynn z radością zauważyła, że córka się ożywiła. Przez całe życie walczyła z huśtawką nastrojów, a ostatnio z powodu choroby te wahania jeszcze bardziej się nasiliły. Ale teraz przynajmniej stawiała się do szpitala z pozytywnym nastawieniem. Gdy wysiadły na trzecim piętrze, powitała ich uśmiechnięta kobieta po trzydziestce. Miała miłą aparycję klasycznej Angielki o świeżej, delikatnej cerze i długie kasztanowe włosy. Ubrana była w białą bluzkę, różowy sweterek i czarne spodnie. Najpierw uśmiechnęła się ciepło do Caitlin, potem do Lynn, a następnie znów odwróciła się do dziewczyny. Lynn dostrzegła w jej lewym oku pęknięte naczynko krwionośne. - Caitlin? Cześć. Jestem Shirley. Jako twój koordynator transplantacyjny będę się tobą opiekowała podczas pobytu na oddziale. Przez chwilę dziewczyna przyglądała jej się obojętnie, bez słowa. A potem spojrzała na telefon i wróciła do niekończącego się pisania SMS-ów. - Shirley Linsell? - upewniła się Lynn. - Tak. A pani jest Lynn, mama Caitlin? Lynn uśmiechnęła się. - Zaprowadzę cię do pokoju, Caitlin - powiedziała Shirley Linsell. - Na kilka najbliższych dni przygotowaliśmy ci całkiem miłą jedynkę. Dla pani mamy na noc sąsiedni pokój. - A potem zwróciła się do nich obu: - Jestem do waszej dyspozycji, więc pytajcie mnie śmiało o wszystko, co chciałybyście wiedzieć. - Czy ja umrę? - spytała Caitlin ze spuszczoną głową i wzrokiem utkwionym w telefonie. - Nie, skarbie. Oczywiście, że nie! - rzuciła matka. - Nie ciebie pytam - burknęła córka. - Pytałam Shirley. Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Wreszcie koordynatorka transplantacyjna odpowiedziała pytaniem: - Skąd ci to przyszło do głowy, Caitlin? - Bo nie jestem skończoną kretynką. 22
Roy Grace podążał za tylnymi światłami czarnego audi TT, które wysforowało się do przodu i stale zwiększało dystans. Cleo nie chciała zrozumieć, co to są ograniczenia prędkości. Ani tego, do czego służą światła na skrzyżowaniu - co okazało się, gdy dotarła do skrzyżowania Sackville i Nevill. Jasna cholera! Zaczął się o nią bać. Zielone zmieniło się na żółte, a jej światła stopu się nie zapaliły. Serce podeszło mu do gardła. Trudno o gorsze obrażenia, niż kiedy staranuje cię inny samochód, bo przejeżdżasz na czerwonym. A teraz w tym rozpędzonym wozie jechała nie tylko Cleo. Wiozła również ich dziecko. Zapaliło się czerwone światło. Dobre dwie sekundy później audi śmignęło przez skrzyżowanie. Roy mocniej ścisnął kierownicę. Bał się o Cleo. Ale ona była już bezpieczna po drugiej stronie i dalej pędziła Old Shoreham Road. Dojechała już prawie do parku Hove po prawej. Zatrzymał nieoznakowanego forda focusa kombi na światłach. Serce mu łomotało, kusiło go, żeby do niej zadzwonić, kazać jej zwolnić. Tyle że to nie miało sensu, ona zawsze tak prowadziła. Przez te pięć miesięcy, odkąd się spotykali, uświadomił sobie, że jest jeszcze gorsza niż Glenn Branson, który dopiero niedawno zdał policyjny egzamin z jazdy pościgowej i przy każdej okazji lubił się popisywać przed Royem swoimi zdolnościami za kółkiem… a raczej ich brakiem. Dlaczego Cleo prowadziła tak brawurowo, skoro we wszystkim innym, co robiła, była tak pedantyczna? Sądził, że ktoś, kto pracując w kostnicy, prawie co dzień styka się z rozerwanymi, połamanymi zwłokami ofiar wypadków drogowych, będzie szczególnie ostrożny za kierownicą. Tymczasem jeden z anatomopatologów w Brighton i Hove, doktor Nigel Churchman, który niedawno przeniósł się na północ, w weekendy brał udział w wyścigach samochodowych. Grace czasami myślał, że widocznie obcując w pracy ze śmiercią, ma się ochotę rzucać jej wyzwanie, prowokować ją. Światła się zmieniły. Upewnił się, że nikt nie przejeżdża przez skrzyżowanie w stylu Cleo, dodał gazu i przyśpieszył, cały czas mając w pamięci, że na następnym odcinku drogi zainstalowano dwie kamery. Cleo szła w zaparte, upierała się, że wcale nie jeździ za
szybko była ślepa na oczywisty fakt. A to napawało go lękiem. Tak bardzo ją kochał, zwłaszcza dzisiaj. Nie mógł znieść myśli, że mogłoby ją spotkać coś złego. Przez blisko dziesięć lat od zniknięcia Sandy nie był w stanie stworzyć związku z inną kobietą. Dopiero z Cleo. Przez te wszystkie lata nieustannie poszukiwał Sandy, czekał na jakąś wiadomość, liczył, że do niego zadzwoni albo że pewnego dnia znów przekroczy próg ich domu. Teraz jednak to się zmieniło. Kochał Cleo równie mocno jak Sandy w najlepszych czasach, może nawet bardziej, więc gdyby żona nagle się pojawiła, mocno wątpił, czyby do niej wrócił, choćby nawet potrafiła się wytłumaczyć. Myślą i sercem był już z kim innym. A teraz jeszcze ta niewiarygodna nowina. Cleo jest w ciąży! W szóstym tygodniu. Powiedziała, że potwierdziła to z samego rana. Nosiła jego dziecko. Ich dziecko. To dopiero ironia losu, pomyślał. Sandy nie mogła zajść w ciążę. Przez pierwsze kilka lat nie martwili się tym, bo postanowili odłożyć powiększenie rodziny na później. Ale kiedy już się do tego zabrali, nic się nie wydarzyło. Zanim zniknęła, w ostatnim roku oboje przeprowadzili testy płodności. Okazało się, że wina leży po stronie Sandy - lekarz szczegółowo tłumaczył, że chodzi o jakiś biochemiczny problem związany z lepkością śluzu w jajowodach, a Roy starał się ogarnąć to rozumem. Specjalista zalecił Sandy kurację farmakologiczną, ostrzegając zarazem, że szansa na sukces wynosi poniżej pięćdziesięciu procent. To ją przygnębiło, poczuła się wybrakowana. Sandy zawsze chciała mieć nad wszystkim kontrolę. Pewnie dlatego ona też lubiła szybką jazdę, panowanie nad drogą, pomyślał. Minimalistyczny wystrój ich domu w stylu zen był jej dziełem, podobnie jak projekt ogrodu. Kiedy gdzieś wyjeżdżali, to ona zawsze wszystko organizowała. Czasami myślał, że może jednak bezpłodność doprowadziła ją do dużo głębszej depresji, niż sądził. I właśnie z tego powodu zniknęła. Tak wiele pytań bez odpowiedzi. Ale teraz pustka w jego życiu się wypełniła. Randki z Cleo dały mu poczucie szczęścia, chociaż nie wierzył, że to jeszcze możliwe. A dziś spadla na niego ta nowina,
niewiarygodna nowina! Przed sobą zobaczył jej samochód. Tym razem zatrzymała się na światłach na skrzyżowaniu z Shirley Drive, nadzorowanym przez kamerę. Proszę cię, kochanie, błagam, skończ z tą wariacką jazdą! Nie daj się skasować w wypadku, skoro już cię znalazłem. Teraz, kiedy nasze życie dopiero się zaczyna. Kiedy rośnie w tobie nowe życie. Zobaczył, że jej światła stopu zapalają się przed kolejną kamerą, i w końcu dogonił ją na następnym skrzyżowaniu. Potem ruszył za nią Dyke Road do ronda Seven Dials. Środa, wpół do dwunastej w nocy, a w tej gęsto zamieszkanej okolicy na ulicach wciąż było sporo ludzi. Odruchowo przyglądając się wszystkim, wkrótce ujrzał znajomą twarz. Miles Penney - obdartus, drobny diler i policyjny informator - wlókł się ulicą ze zwieszoną głową i dyndającym w kąciku ust petem. Ten brak pośpiechu wskazywał, że nie idzie po odbiór towaru ani do klienta, a zresztą Grace miał to gdzieś. Dopóki Penney nikogo nie zgwałcił ani nie zamordował, przysparzał kłopotów kolegom z innego wydziału. Grace jechał za Cleo obok dworca kolejowego, potem gąszczem wąskich uliczek w dzielnicy North Laine, z jej mieszanką zabudowy szeregowej i wolno stojących domów mieszczących sklepy, kawiarnie, restauracje i antykwariaty, aż w końcu znalazła miejsce parkingowe dla mieszkańców w pobliżu swojego domu. Grace zaparkował na żółtej linii, mając w zasięgu wzroku jej samochód, wysiadł i rozejrzał się czujnie, sprawdzając, czy ktoś nie czai się w mroku. Ni stąd, ni zowąd zaczął przejawiać wobec Cleo nadopiekuńczość. Poszedł za nią do bramy przerobionego na dom jednorodzinny magazynu, gdzie mieszkała, i objął ją, gdy wstukiwała kod przy furtce. Wsunął rękę pod długą czarną pelerynę, którą miała na sobie, i przycisnął dłoń do jej brzucha. - Niesamowite - powiedział. Patrzyła na niego z ufnością szeroko otwartymi oczami. - Jesteś pewien, że nie masz nic przeciwko? Wyciągnął rękę spod peleryny i ujął jej twarz w obie dłonie.
- Sercem i duszą. Nie tylko nie mam nic przeciwko, jestem niewiarygodnie szczęśliwy. Ale… nie bardzo wiem, jak to wyrazić. To jedna z najbardziej niewiarygodnych rzeczy, jaka mi się przydarzyła. Moim zdaniem będziesz cudowną matką. Niesamowitą. - A ty według mnie będziesz cudownym ojcem - odparła. Pocałowali się. Ale że było późno i ciemno, znowu rozejrzał się czujnie, sprawdzając cienie. - Martwi mnie tylko jedno - powiedział. - Co takiego? - Twój styl prowadzenia samochodu. Lewis Hamilton pękłby z zazdrości! - Śmiesznie to brzmi w ustach faceta, który gnał samochodem po urwisku Beachy Head! - odcięła się. - No… ale ja miałem ważny powód. Prowadziłem pościg. A ty zasuwałaś osiemdziesiątką przy ograniczeniu do czterdziestu mil na godzinę i bez najmniejszego powodu przeskoczyłaś skrzyżowanie na czerwonym świetle. - No to co? Zapuszkujesz mnie? Mierzyli się wzrokiem. - Czasami wyłazi z ciebie prawdziwa zołza - rzucił, uśmiechając się szeroko. - A ty bywasz upierdliwy! - Kocham cię - powiedział. - Czyżby, Grace? - Tak. Uwielbiam cię i kocham. - Jak bardzo? Uśmiechnął się, przytulił ją i wyszeptał do ucha: - Pokażę ci, jak już wejdziemy i będziesz golutka! - Dzisiaj nikt mi nie złożył lepszej propozycji - odparła, również szeptem. Wstukała kod. Kiedy kliknął zamek, pchnęła furtkę. Podeszli brukowanym dziedzińcem pod drzwi. Otworzyła, weszli do środka i trafili w sam środek pobojowiska. Przez cały ten bajzel przemknęło czarne tornado, podskoczyło i uderzyło Cleo w brzuch tak mocno, że omal się nie przewróciła. - Siad! - krzyknęła. - Humphrey, siad! Zanim Grace zdążył się przygotować, pies wyrżnął go łbem w jądra.
Uszło z niego powietrze i zatoczył się do tyłu. - Humphrey! - wrzasnęła Cleo na skrzyżowanie labradora z owczarkiem collie. Humphrey pognał na pobojowisko, w które zamienił salon, i wrócił ze splątanym kłębkiem różowego sznurka w pysku. Grace, usiłując złapać oddech i krzywiąc się z bólu, rozglądał się po zazwyczaj nieskazitelnym pomieszczeniu. Donice z roślinami były poprzewracane. Ściągnięte z dwóch czerwonych kanap poduszki, częściowo wybebeszone, rozsiewały piankę i pióra po całej wypastowanej dębowej podłodze. Nadgryzione świece leżały na bokach. Wszędzie walały się gazety, podarte tak samo jak okładka czasopisma „Sussex Life”. - Zły pies! - zrugała go Cleo. - Bardzo, bardzo niedobry! Zwierzę pomachało ogonem. - Nie lubię cię! Jestem na ciebie bardzo, bardzo zła! Rozumiesz? Pies nadal merdał ogonem. Nagle znów skoczył na Cleo. Chwyciła go za pysk, uklękła i znów krzyknęła na niego: - Zły pies! Grace wybuchnął śmiechem. Nie mógł się powstrzymać. - Kurwa mać! - rzuciła Cleo, kręcąc głową. - Zły pies! Zwierzak wyrwał jej się i znów jak pocisk wystrzelił w stronę Grace’a. Tym razem nadinspektor był przygotowany i złapał go za łapy. - Nie lubię cię! - powiedział. Pies merdał ogonem, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. - Ożeż kurwa! - zaklęła znów Cleo. - Posprzątam później. Whisky? - Dobry pomysł - odparł Grace, odpychając psa. Ale ten od razu wrócił i próbował zalizać go na śmierć. Cleo chwyciła Humphreya za kark, wywlokła go na podwórko za domem i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Potem przeszli z Royem do kuchni. Z podwórka dobiegło wycie zwierzaka. - One muszą się wybiegać dwie godziny dziennie - wyjaśniła Cleo. - Ale dopiero jak skończą rok. Wcześniej to źle wpływa na ich biodra. - I na twoje meble. - Bardzo śmieszne. - Z automatu do lodu w drzwiach lodówki wrzuciła kilka kostek
do dwóch szklanek. Do jednej nalała potrójną porcję glenfiddicha, do drugiej tonik. Chyba nie powinnam pić nic mocniejszego - powiedziała. - Jestem jak ciotka cnotka. Grace’owi cholernie chciało się palić. Przeszukał kieszenie, ale przypomniał sobie, że specjalnie nie wziął papierosów. - Kieliszek czy dwa od czasu do czasu na pewno dziecku nie zaszkodzi. Może by go, albo ją, przyzwyczajać do procentów od małego! Cleo podała mu szklankę. - Chluśniem… Grace uniósł naczynie. - Bo uśniem - dopowiedział. - No to chlup w ten głupi dziób - dokończyła. Wychylił whisky do dna. Potem spojrzeli na siebie. Na dworze Humphrey wciąż wył. „Go albo ją”. Wcześniej o tym nie myślał. Czy to chłopiec, czy dziewczynka? Było mu obojętne. I tak będzie uwielbiał to dziecko. Cleo będzie cudowną matką, co do tego nie miał wątpliwości. Ale czy on okaże się dobrym ojcem? A potem spojrzał w ślad za wzrokiem Cleo na bałagan. - Chcesz, żebym posprzątał? - spytał. - Nie - odparła i powoli, zmysłowo pocałowała go w usta. - Żeby nie wiem co, muszę mieć orgazm. Staniesz na wysokości zadania? - Tylko jeden? To ci mogę zapewnić z zamkniętymi oczami. - Łajdak! 23 Wład Cosmescu żuł gumę, śledząc wzrokiem kulkę z kości słoniowej skaczącą po przegródkach koła ruletki. Na początku grzechotała jednostajnie, potem, w miarę jak koło zaczęło zwalniać, klekotała, aż w końcu wskoczyła do przegródki i zapadła cisza. Dwadzieścia cztery. Czarne. Poprawił na nosie odblaskowe okulary, z zadowoleniem patrząc na swój stos pięciofuntowych sztonów na linii między dwudziestką trójką i dwudziestką czwórką, a potem przyglądał się, jak krupier zgarnia przegrane sztony z innych numerów i kombinacji, w tym
kilka obstawionych przez niego. Podciągnął mankiet i zerknął na zegarek. Było dziesięć po północy. Jak dotąd szło mu kiepsko, stracił już tysiąc osiemset funtów, a więc niemal cały limit na przegrane, jaki sobie narzucił. Ale skoro dzięki strategii stawiania na tier wygrał już po raz drugi z rzędu, może nareszcie szczęście się do niego uśmiechnęło. Dodał połowę wygranej do reszty swoich sztonów i dołączył do pozostałych graczy przy stole, którzy właśnie obstawiali nowe zakłady. Była wśród nich lekkomyślna Chinka, która grała przez cały czas, odkąd przyszedł, oraz nowi goście. Gdy po kilku sekundach od puszczenia koła w ruch krupier ogłosił: „Koniec zakładów”, prawie każdy numer był już obstawiony. Cosmescu zawsze stosował te same dwa systemy. Przezornie obstawiał tier, czyli numery zajmujące jedną trzecią koła naprzeciwko zera. W tym wariancie wygrywało się niewiele, ale straty przeważnie również nie były duże. Taka strategia pozwalała utrzymać się przy stole godzinami, a przez ten czas pracował nad udoskonaleniem własnego systemu, który cierpliwie opracowywał od kilku lat. Cosmescu był bardzo cierpliwy. Zawsze planował wszystko niezwykle starannie i dlatego tak go denerwował telefon, na który czekał. Jego system opierał się na rachunku prawdopodobieństwa. Na europejskim stole do ruletki znajduje się trzydzieści siedem numerów. Cosmescu wiedział, że szansa na to, że te trzydzieści siedem numerów padnie w kolejnych trzydziestu siedmiu rzutach, wynosi jak jeden do wielu milionów. W ciągu kilku rzutów niektóre numery wypadną dwu-, trzy-, lub czterokrotnie, a nawet częściej, ale inne nie pojawią się wcale. Jego strategia zakładała więc obstawianie tylko tych numerów oraz ich kombinacji, które niedawno padły, ponieważ część z nich z pewnością znów się powinna pojawić. Jeszcze raz patrząc na dwudziestkęczwórkę, nacisnął dużym palcem nogi czujnik w prawym bucie, a potem sześć razy ten w lewym. Później, po powrocie do domu, przeniesie dane z karty pamięci, którą miał w kieszeni, do komputera. System wciąż jeszcze daleki był od doskonałości, dlatego często przegrywał, ale ogólnie rzecz biorąc, straty były coraz mniejsze i coraz rzadsze. Był pewien, że wkrótce
go rozgryzie. A wtedy zbije majątek. I przestanie być czyimś pachołkiem do wynajęcia. Jeśli zaś mu się nie uda, i tak była to przyjemna metoda spędzania czasu. A czasu akurat miał pod dostatkiem. Aż za dużo. W tym mieście prowadził żywot samotnika. Pracował w swoim mieszkaniu - w wielkim gmachu ze szkła i stali, na wysokim piętrze i w samym centrum - ale trzymał się na uboczu i celowo nie zadawał się z innymi. Czekał na rozkazy od swojego władcy, a po wykonaniu ich, zgodnie z poleceniem prał część pieniędzy w tym kasynie. Był to dobry układ. Jego sef, czyli szef, potrzebował kogoś zaufanego, kogoś na tyle twardego, żeby poradził sobie z zadaniami, ale kto nie spróbuje go wyrolować. Poza tym mówili tym samym językiem. A właściwie dwoma językami. Jeden to rumuński, drugi to pieniądze. Włada Cosmescu mało co interesowało poza pieniędzmi. Nigdy nie czytał książek ani gazet. Czasami oglądał w telewizji filmy sensacyjne. Cenił serię filmów o Bournie i lubił te z cyklu Transporter, bo utożsamiał się z postacią głównego bohatera, którego grał Jason Statham. Z rzadka oglądał też filmy erotyczne, jeżeli akurat był z jedną ze swoich dziewczyn. Poza tym przez dwie godziny dziennie ćwiczył w wielkiej siłowni. Ale inne rzeczy go nudziły, nawet jedzenie. Traktował je jak paliwo, jadał więc wyłącznie wtedy, kiedy musiał, i tylko tyle, żeby zaspokoić głód, ani trochę więcej. Miał gdzieś, jak coś smakuje, i nie pojmował manii Brytyjczyków na punkcie programów kulinarnych w telewizji. Kasyna lubił z powodu pieniędzy. To tam można je było obejrzeć, powąchać, usłyszeć, dotknąć ich - smak pieniędzy wręcz unosił się w powietrzu. A smakowały bez porównania lepiej niż najlepsze potrawy, jakie jadał. Pieniądze dawały wolność, władzę. Pozwalały zmienić życie i jego, i jego rodziny. Jeśli chodzi o Cosmescu, umożliwiły mu wyciągnięcie Lenuty, upośledzonej siostry, z camin spital - państwowego szpitala ukrytego w Plataresti, dziurze położonej czterdzieści kilometrów na północny wschód od Bukaresztu - i wywiezienie jej do Szwajcarii, do pięknej
górskiej kliniki w Montreux z widokiem na Jezioro Genewskie. Gdy ujrzał ją po raz pierwszy, przed dziesięciu laty - znalezienie jej wymagało nieustannego zasięgania języka i mnóstwa łapówek - diagnoza brzmiała: „nieuleczalnie chora”. Jedenastoletnia dziewczynka leżała na starym wyrze, za kratami; do jedzenia dostawała wyłącznie mleko z otrębami. Chuda jak szkielet, ze wzdętym z głodu brzuchem i strzępem materiału w charakterze pieluchy, wyglądała jak więźniarka obozu koncentracyjnego. W zapchanej sali stało trzydzieści łóżek z pionowymi prętami, upchniętych obok siebie niczym klatki dla zwierząt w laboratorium. Smród rzygowin i kału zwalał z nóg. Wład Cosmescu patrzył, jak silniejsze dzieci, każde na swój sposób opóźnione w rozwoju, karmione tym samym mlekiem z otrębami, choć wiele z nich prawie dobiegało dwudziestki, wypijają ten pokarm w płynie, a potem wyciągają ręce przez kraty swoich klatek i zabierają butelki młodszym, słabszym… a jedyna, niefachowa, opiekunka siedzi w swoim pokoiku i nie reaguje, bo nie wiedziałaby, jak sobie poradzić. Gdy kulka znów zagrzechotała na metalowych przegródkach koła, zawibrowała wyciszona komórka Cosmescu. Wyciągając ją z kieszeni, zauważył, że wypadła dziewiętnastka. O w dupę! Dla niego był to fatalny numer, wszystkie jego sztony przegrały. Odszedł nieco od stołu, wpisując numer palcami stóp, i spojrzał na wyświetlacz. Sef przysłał mu wiadomość. Musimy pogadać, już. Cosmescu opuścił kasyno, przeszedł przez parking i skierował się do baru Wetherspoon - wiedział, że na dole mają tam automat telefoniczny. Na miejscu wysłał SMS z jego numerem i czekał. Telefon zadzwonił po niecałej minucie. W zatłoczonym barze panował hałas, więc musiał przyciskać słuchawkę do ucha. - Tak? - powiedział. - Dałeś ciała - odezwał się ktoś z drugiej strony. - Na całego. Cosmescu rozmawiał przez kilka minut, a potem wrócił do kasyna. Ale teraz już nie
potrafił się skoncentrować. Jego straty wzrastały, przekroczyły limit, urosły do dwóch tysięcy trzystu, a potem dwóch i pół tysiąca funtów. Ale zamiast się wycofać, złość popchnęła go do dalszej gry. Złość i głupota hazardzisty. O trzeciej dwadzieścia nad ranem, gdy w końcu skapitulował, był pięć tysięcy funtów do tylu. Jego największa przegrana w ciągu jednego wieczoru. Mimo to szatniarce i parkingowemu wręczył zwyczajowe napiwki - po nowiutkim, szeleszczącym banknocie dziesięciofuntowym. 24 Roy Grace, w dresie, bejsbolówce i butach do biegania, wyszedł od Cleo tuż przed wpół do szóstej. W ciemności przed świtem światło latarni wydobywało bursztynową mgiełkę, zimny wiatr chłostał jego twarz słoną mżawką. Płonąc z podniecenia, prawie wcale nie spał - myślał o Cleo i o rosnącym w niej dziecku. Niewiarygodne uczucie. Gdyby miał je opisać słowami, chwilowo nie potrafiłby tego zrobić. Ogarniało go przedziwne poczucie siły, odpowiedzialności i - po raz pierwszy w swojej karierze - miał świadomość zmiany priorytetów. Przeszedł przez plac, otworzył furtkę i rozejrzał się po ulicy, sprawdzając, czy nie zauważy czegoś podejrzanego. Każdy znany mu policjant zachowywał się tak samo. Po kilku latach służby odruchowo rejestruje się wszystko dokoła - nieustannie, bez względu na to, czy jest się na ulicy, w sklepie, czy w restauracji. Grace żartobliwie nazywał to „zdrową kulturą podejrzliwości”, która, nawiasem mówiąc, w trakcie kariery wielokrotnie wyszła mu na dobre. Ruszając w ten czwartkowy poranek pod koniec listopada, z poczuciem, że musi chronić Cleo jak nigdy dotąd, na wyludnionych ulicach Brighton nie zauważył nic takiego, co by wzbudziło jego podejrzenia. Nie zwracając uwagi na ból pleców i żeber po dachowaniu w samochodzie, pobiegł wąskim brukowanym chodnikiem do ogrodów Kensington, mijając kawiarnie, butiki, sklep z używanymi meblami i antykami oraz pchli targ, a potem Gardner
Street, obok sklepu Luigi’s, dokąd Glenn Branson, jego samozwańczy guru w kwestiach stroju, co jakiś czas zabierał go na podrasowanie garderoby. Dotarłszy do opustoszałej North Street, ujrzał błysk reflektorów i usłyszał ryk potężnego silnika. Po chwili obok niego śmignął czarny sportowy mercedes SL z zaciemnionymi szybami, niepozwalającymi dobrze przyjrzeć się kierowcy. Grace odniósł tylko wrażenie, że jest to wysoki, szczupły mężczyzna, ale nic więcej. Ciekaw był, co też ten człowiek robi na mieście o takiej porze. Wracał z przyjęcia? Śpieszył się na prom albo samolot? Tak wcześnie rano rzadko widywało się równie drogie samochody. Przeważnie były to tańsze pojazdy robotników. Istniało, rzecz jasna, wiele uzasadnionych powodów, dla których mercedes mógł wyjechać na miasto, na wszelki wypadek Grace zapamiętał jednak jego numer rejestracyjny: GX57 CKL. Przebiegłszy przez jezdnię, zapuścił się w wąskie uliczki i alejki Lanes, aż w końcu dotarł na nadmorską promenadę. Była wyludniona, jeśli nie liczyć samotnego mężczyzny wyprowadzającego na spacer starego, spasionego jamnika. Grace, dzięki rozgrzewce kulejąc mniej niż zwykle, zbiegł pomostem, minął ciemny, zamknięty już klub nocny Honey, zatrzymał się na chwilę i zrobił kilka skłonów, dotykając palców stóp. Potem stał nieruchomo, wdychając cierpki zapach plaży, soli, ropy naftowej, zgniłych ryb, lakieru do łodzi i butwiejących chwastów oraz wsłuchując się w ryk i świst morza. Na twarzy czuł orzeźwiające krople mżawki. Było to jedno z jego ulubionych miejsc w mieście, nad samym morzem. Zwłaszcza teraz, bladym świtem, kiedy nie było jeszcze ludzi. Morze go pociągało. Uwielbiał jego odgłosy, zapachy, barwy i zmiany nastroju, a zwłaszcza tajemnice, jakie skrywało, a czasami odsłaniało, na przykład te zwłoki z poprzedniego wieczoru. Nie wyobrażał sobie, że mógłby żyć w głębi lądu, wiele mil od morza. Molo Pałacowe, jedna z największych atrakcji miasta, wciąż było oświetlone. Przed kilku laty nowy właściciel zmienił jego nazwę na Molo Brighton, ale dla Roya i tysięcy mieszkańców miasta na zawsze miało pozostać Molem Pałacowym. Na całej długości paliły się dziesiątki tysięcy żarówek, także na dachach budynków i wesołego miasteczka,
wskutek czego zjeżdżalnia wyglądała niczym wzbijająca się w niebo latarnia morska. Grace zaciekawił się nagle, ile czasu minie, zanim w ramach oszczędzania energii nakażą im gaszenie na noc wszystkich świateł. Skręcił w lewo i pobiegł na molo, a raczej w cień między jego dźwigarami - tam gdzie dwadzieścia lat wcześniej po raz pierwszy pocałowali się z Sandy. Wychodząc z drugiej strony, zastanawiał się, czy jego syn - albo córka - również pocałuje się tu ze swoją pierwszą sympatią. Przebiegł jeszcze pół mili, a potem wrócił do domu Cleo. Krótka przebieżka, raptem dwadzieścia minut, lecz i tak czuł się odświeżony i naładowany energią. Cleo i Humphrey wciąż spali. Wziął szybki prysznic, odgrzał w mikrofalówce miskę owsianki, którą zostawiła mu Cleo, spałaszował ją, przeglądając wczorajszy numer „Argusa”, a następnie pojechał do pracy i za kwadrans siódma parkował na swoim miejscu przed Sussex House - centralą wydziału kryminalnego. Jeśli nikt mu nie przeszkodzi, będzie miał półtorej godziny na uporanie się z nocnymi e-mailami i większością najpilniejszej roboty papierkowej. Potem czeka go wyprawa do kostnicy na sekcję zwłok Nieznanego Mężczyzny, jak tymczasowo określano ciało wyłowione przez pogłębiarkę. Najpierw zalogował się do komputera i przejrzał doniesienia z ubiegłej nocy. Minęła spokojnie. Do najważniejszych wydarzeń należał napad rabunkowy na mężczyznę na Eastern Road, włamanie do biura, pijacka bójka podczas czuwania przy zwłokach na osiedlu domków komunalnych w Moulescoomb, przewrócona przyczepa kempingowa tamująca ruch na autostradzie A27 oraz włamania do sześciu samochodów na Tidy Street. Zatrzymał się nad tym raportem, żeby przeczytać go uważnie, bo wydarzyło się to dosłownie za rogiem ulicy, przy której mieszkała Cleo. Nic specjalnego nie wyczytał, więc zajął się bójką o świcie na przystanku autobusowym przy London Road, a potem doniesieniem o kradzieży motoroweru. Same drobiazgi, zauważył w trakcie lektury, przebiegając wzrokiem całą listę. Po chwili usłyszał dźwięk otwieranych drzwi jego gabinetu i aż za dobrze znany głos.
- Cześć, stary byku! Przyszedłeś za wcześnie czy jesteś po całej nocce? - Bardzo śmieszne! - prychnął Grace. Spojrzał na Glenna Bransona, przyjaciela - a od niedawna także swojego stałego lokatora - który, jak zawsze, wyglądał, jakby się wystroił na przyjęcie. Ten wysoki, czarnoskóry, łysy jak kula bilardowa sierżant dochodzeniówki był elegancikiem jak się patrzy. Tego dnia miał na sobie błyszczący, szary trzyczęściowy garnitur, szarą koszulę w białe prążki, czarne mokasyny i jasnoczerwony jedwabny krawat. Trzymał kubek kawy. Słyszałem, żeś się wieczorem bratał z nowym komisarzem - rzucił Branson. - A może wchodziłeś mu w tyłek? Grace uśmiechnął się. Wiadomość o ciąży Cleo tak go poruszyła, że kiedy wreszcie na przyjęciu został z komisarzem sam na sam, nie potrafił wymyślić nic inteligentnego, więc zdawał sobie sprawę, że nie zrobił na nim takiego wrażenia, na jakie liczył. Co tam, nieważne. Cleo była w ciąży! Nosiła ich dziecko. Nic innego nie miało znaczenia. Najchętniej od razu przekazałby Glennowi radosną nowinę, wieczorem ustalili jednak z Cleo, że na razie zachowają to dla siebie. Sześć tygodni to trochę za krótko, wiele mogło się zdarzyć. Dlatego odparł: - I owszem. Martwi się o ciebie. - O mnie? - zdziwił się Glenn, nagle wyraźnie zaniepokojony. - A bo co? Co powiedział? - Coś tam na temat muzyki. Jego zdaniem ktoś, kto lubi taką muzykę jak ty, to gówno nie policjant. Jeszcze przez chwilę sierżant stał naburmuszony, po czym dźgnął palcem w kierunku Grace’a. - Ty draniu! Jaja sobie ze mnie robisz, tak? Nadinspektor uśmiechnął się pełną gębą. - A co u ciebie? Kiedy odzyskam swój dom? Bransonowi zrzedła mina. - Wyrzucasz mnie? - Napiłbym się kawy. Zamiast czynszu za następny miesiąc możesz mi podawać kawę. Stoi?
- Stoi. Dałbym ci tę, ale jest z cukrem. Grace skrzywił się z dezaprobatą. - To świństwo zabija. - Jasne. Skoro tak, to im szybciej, tym lepiej - odparł Branson ponuro i wyszedł. Pięć minut później siedział na jednym z krzeseł przed biurkiem nadinspektora, niańcząc w rękach kubek kawy. Grace spojrzał na swój z powątpiewaniem. - Tę też posłodziłeś? - O w mordę! Przyniosę ci następną. - Nie, daj spokój. Nie zamieszam. - Grace patrzył na przyjaciela, który wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. - Nie zapomniałeś nakarmić Marlona? - Nie. - Branson w zadumie pokręcił głową. - Mnie i Marlona coś łączy. Jesteśmy jak bratnie dusze. - Naprawdę? Lepiej za bardzo się z nim nie brataj. Marlon był złotą rybką, którą Grace dziewięć lat temu wygrał na jarmarku, i wciąż nieźle się trzymał. Ta gburowata, aspołeczna bestia zżarła wszystkie ryby, jakie kupił jej do towarzystwa. Ale potężny sierżant był raczej poza zasięgiem szczęk tego żarłocznego stwora, uznał Grace i szybko przeniósł spojrzenie na ekran, bo właśnie pojawiły się nowe informacje na temat włamania do samochodów na Tidy Street. Aresztowano dwóch chłopaków, którzy dokładnie pod kamerą monitoringu włamali się do samochodu tuż za rogiem, na Trafalgar Street. No i dobrze, pomyślał z ulgą. Tyle że prawdopodobnie wyjdą za kaucją i w nocy znów wrócą na ulicę. - Coś nowego na niwie rodzinnej Bransonów? - zapytał. Kilka miesięcy temu, próbując ocalić swoje małżeństwo, Branson kupił żonie, Ari, drogiego konia startującego w zawodach WKKW, na co przeznaczył odszkodowanie za wypadek przy pracy. To jednak doprowadziło zaledwie do krótkiego rozejmu w nieuleczalnie wrogim związku. - Dalej kupujesz konie? - Wczoraj wieczorem pojechałem do nich, zobaczyć się z dziećmi. Powiedziała mi, że
wkrótce dostanę list od jej adwokata. - Branson wzruszył ramionami. - W sprawie rozwodu? Sierżant posępnie skinął głową. Nadinspektorowi było smutno z powodu przyjaciela, a na dodatek uświadomił sobie, że rozwód oznacza, iż Branson jeszcze długo będzie pomieszkiwał u niego… a nie miał serca go wyrzucić. - Może wyskoczymy wieczorem na jednego i pogadamy? - podsunął Branson. Grace szczerze go kochał, ale nie podszedł do propozycji równie entuzjastycznie. - No… może być. Rozmowy z Glennem na temat Ari wlokły się w nieskończoność, bez przerwy wałkowali jedno i to samo. Prawda zaś była taka, iż żona nie dość, że go już nie kochała, to nawet go nie lubiła. W głębi duszy Grace uważał ją za ten typ kobiety, co to nigdy nie będzie zadowolona z żadnego związku, ale za każdym razem, kiedy próbował wyjaśnić to przyjacielowi, Glenn reagował niechętnie, jakby wciąż wierzył, że jest jeszcze dla nich nadzieja, choćby nikła. - Słuchaj, stary, a teraz jesteś bardzo zajęty? - zapytał Grace. - Niby tak… ale wszystko może poczekać kilka godzin. A co? - Wczoraj pogłębiarka wyciągnęła zwłoki. Przydzieliłem sprawę inspektor Mantle, ale dziś i jutro jest na kursie w szkole policyjnej w Bramshill. Pomyślałem, że może poszedłbyś ze mną na sekcję zwłok. Branson zrobił wielkie oczy i żartobliwie, z niedowierzaniem pokręcił głową. - Chłopie, ty to wiesz, jak podnieść człowieka na duchu, kiedy jest w dołku! Poprawisz mi humor, wlokąc mnie w mokry listopadowy ranek do kostnicy, żebym sobie popatrzył, jak kroją topielca. Ubaw po pachy, jak nic. - Pomyślałem, że dobrze ci zrobi widok kogoś, kto ma bardziej przechlapane niż ty. - Wielkie dzięki. - Poza tym sekcję robi Nadiuska. Nadiuska De Sancha, czterdziestoośmioletnia anatomopatolog z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, była nie tylko niezwykle fachowa i wesołego usposobienia, ale też
wyjątkowo atrakcyjna. Posągowej postury, rudowłosa, wyglądała na dobre dziesięć lat mniej, niż miała naprawdę. W jej żyłach płynęła krew rosyjskich arystokratów i nawet szczęśliwe małżeństwo z wybitnym chirurgiem plastycznym nie stępiło jej zamiłowania do flirtów ani szelmowskiego poczucia humoru. W całym hrabstwie Sussex Grace nie spotkał jeszcze policjanta, który by jej nie lubił. Branson natychmiast się ożywił. - A, to trzeba było mówić od razu! - Przecież nie jesteś tak powierzchowny, żeby miało to wpłynąć na twoją decyzję. - To ty jesteś szefem. Ja tylko wykonuje twoje rozkazy. - Naprawdę? Jakoś nie zauważyłem. 25 Sierżant Tania Whitlock dygotała w silnym przeciągu, bez przerwy ciągnęło od okna obok biurka. Miała wrażenie, że jej prawy policzek pokrył się lodem. Siorbnęła trochę gorącej kawy i spojrzała na zegarek. Dziesięć po jedenastej. Minęło już prawie pół dnia, a sterta raportów i formularzy do wypełnienia na biurku wciąż była niepokojąco wysoka. Na dworze z szarego nieba cały czas siąpiło. Z okna miała widok na trawiasty pas startowy i parking lotniska w Shoreham, najstarszego cywilnego lotniska na świecie. Zbudowane w 1910 roku na zachodnim skraju Brighton i Hove, teraz obsługiwało głównie prywatne samoloty oraz szkoły pilotażu. Kilka lat temu na terenie przylegającym do lotniska powstała strefa przemysłowa i tam właśnie, w przerobionym na biura magazynie, mieściła się siedziba Specjalistycznej Jednostki Poszukiwawczej policji hrabstwa Sussex. Od rana Tania prawie nie słyszała warkotu silników lotniczych. Ruch śmigłowców i samolotów właściwie zamarł. Zupełnie jakby ta pogoda zniechęciła ludzi do wszelkich wypraw, a niski pułap chmur odstraszał niedoświadczonych pilotów, mających uprawnienia jedynie do latania przy dobrej widoczności. Oby cały dzień okazał się równie spokojny, pomyślała i zajęła się bieżącym zadaniem. Było to standardowy formularz oświadczenia dla koronera, z wolnym miejscem na
wykresy, w którym opisano szczegółowo, w jaki sposób jej ekipa nurkowała w zeszły piątek w marinie w Brighton, szukając ciała żeglarza, który po pijaku pośliznął się i - według zeznań świadków - spadł z trapu, z przyczepionym do pleców silnikiem zaburtowym. Dwudziestodziewięcioletnia sierżant, niska i szczupła, miała czujną, atrakcyjną twarz i długie ciemne włosy. W niebieskim T-shircie od munduru, workowatych niebieskich spodniach, roboczych butach i opatulona kurtką z niebieskiego polaru, wydawała się krucha i delikatna. Widząc ją po raz pierwszy, nikt by się nie domyślił, że zanim objęła to stanowisko, przez pięć lat służyła w elitarnej grupie wsparcia policji Brighton i Hove - jednostce działającej na pierwszej linii frontu, przeprowadzającej naloty, aresztowania, tłumiącej masowe zamieszki i rzucanej wszędzie tam, gdzie spodziewano się brutalnych zajść. Specjalistyczną Jednostkę Poszukiwawczą tworzyło dziewięciu policjantów. Jeden z nich, Steve Hargrave, zanim wstąpił do policji, był zawodowym pełnomorskim nurkiem głębinowym. Inni szkolili się w Policyjnej Szkole Nurków w Newcastle. W ekipie znajdował się też były komandos piechoty morskiej oraz eksgliniarz z drogówki - legenda policji, bo zapuszkował własnego ojca za jazdę bez pasów bezpieczeństwa. Tania, jedyna kobieta w zespole, stała na czele jednostki, która z definicji dostawała najbardziej ponure zlecenia w całej policji hrabstwa Sussex. Ich zadanie polegało na wyławianiu zwłok i ludzkich szczątków, a także szukaniu dowodów w miejscach, do których nie mieli dostępu zwykli policjanci lub których penetracja wydawała się im zbyt ryzykowna albo okropna. Ta robota polegała przeważnie na wyławianiu ofiar z wody - z rzek, kanałów, jezior, studni czy morza - ale nie mieli żadnych ograniczeń. Do najciekawszych - albo najsmutniejszych, w zależności od punktu widzenia - spraw prowadzonych przez jej ekipę w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy należało pozbieranie czterdziestu siedmiu części zwłok ofiar wyjątkowo koszmarnego wypadku drogowego, w którym zginęło sześć osób, oraz zwęglonych szczątków czterech pasażerów rozbitej awionetki. Widok z jej okna na stojące prywatne samoloty częściowo zasłaniała
oznakowana policyjna ciężarówka z tyloma torbami na zwłoki, że wystarczyłoby ich dla ofiar katastrofy samolotu pasażerskiego. W utrzymaniu zdrowia psychicznego w jednostce pomagało jej poczucie humoru każdy miał jakąś ksywkę. Ona została Smerfetką, bo była drobna i nosiła niebieską bieliznę. Ze wszystkich ludzi, z którymi pracowała, odkąd dziesięć lat temu wstąpiła do policji, ta ekipa była najlepsza. Lubiła i szanowała kolegów, a oni odpłacali jej tym samym. W gmachu, gdzie mieli swoją siedzibę, znajdował się ich sprzęt do nurkowania, w tym wielki ponton mieszczący cały zespół, suszarnia oraz ciężarówka wyposażona we wszystko, od sprzętu do nurkowania po urządzenia do drążenia tuneli. Ekipa była w pogotowiu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, dzień w dzień. Większą część małego, zagraconego gabinetu Tani zajmowały szafki na akta; z przodu jednej z nich widniała wielka żółta nalepka ostrzegająca przed promieniowaniem. Na tablicy nad biurkiem spisano niebieskim i turkusowym markerem listę najważniejszych spraw do załatwienia. Obok wisiał kalendarz i fotografia Maddie - czteroletniej siostrzenicy Tani. Prawie cały blat zajmowały laptop, plastikowe pudełko z lunchem, lampa, aparat telefoniczny oraz sterty formularzy i akt. Zimą panował tu wieczny ziąb, dlatego też Tania siedziała w pikowanej kurtce. Dmuchawa na podłodze, dysząc astmatycznie, ogrzewała jej stopy, ale palce miała tak zgrabiałe z zimna, że nie mogła utrzymać długopisu. Nawet na dnie kanału La Manche jest cieplej, pomyślała. Przewróciła kartkę raportu z nurkowania i zapisała coś na formularzu. Nagle od pracy oderwał ją dzwonek telefonu. - Sierżant Whitlock - rzuciła z roztargnieniem. Natychmiast jednak pozbierała myśli. Dzwonił nadinspektor Roy Grace z centrali dochodzeniówki, więc raczej nie po to, żeby gadać o pogodzie. - Cześć - powiedział. - Jak leci? - Świetnie, Roy - odparła z entuzjazmem, który zupełnie nie licował z jej aktualnym
nastrojem. - Coś mi się obiło o uszy, że podobno niedawno wyszłaś za mąż? - W lecie. - Szczęściarz! - Dziękuję, Roy! Mam nadzieję, że ktoś mu to uświadomi. Eee… mogę coś dla ciebie zrobić? - Jestem w kostnicy, przy sekcji zwłok młodego mężczyzny wyciągniętego wczoraj z morza przez pogłębiarkę „Arco Dee”, dziesięć mil na południe od portu Shoreham. - Znam „Arco Dee”… najczęściej pływa przed Shoreham i Newhaven. - Owszem. Potrzebuję was, żebyście sprawdzili, czy nie ma tam nic więcej. - Możesz mi podać więcej szczegółów? - Mamy dość dokładne namiary miejsca, gdzie go wyłowili. Ciało było zawinięte w folię i obciążone. Może chodzi o pogrzeb na morzu, ale mam wątpliwości. - Zakładam, że „Arco Dee” wyciągnął go na terenie wyznaczonym do bagrowania? spytała, zapisując informacje w notesie. - Tak. - Pogrzeby na morzu odbywają się w specjalnie wytyczonych miejscach. Niewykluczone, że prąd zniósł ciało, ale raczej nie był to profesjonalny pogrzeb. Chcesz, żebym przyjechała? - Jeśli można prosić. - Będę za pół godziny. - Dzięki. Odkładając słuchawkę, skrzywiła się. Zamierzała wyjść wcześniej, żeby ugotować na kolację coś specjalnego. Jej mąż, Rob, przepadał za tajską kuchnią, więc po drodze do pracy zajrzała do sklepu i kupiła wszystkie niezbędne produkty, w tym świeże krewetki i dużego strzępiela. Rob był pilotem, latał w British Airways na dalekich trasach. Akurat dzisiaj miał wrócić do domu przed wylotem na kolejne dziewięć dni. A teraz wyglądało na to, że jej plany wzięły w łeb. Otworzyły się drzwi i do pokoju zajrzał Steve Hargrave, ksywka Gonzo. - Szefowa zajęta czy znajdzie parę minut, żeby pogadać?
Uśmiechnęła się do niego tak jadowicie, że powinien paść trupem, zanim się zorientuje, że jest niezadowolona. Wycofał się, unosząc palec. - Wpadłem w złym momencie, tak? Jadowity uśmiech nie schodził z jej twarzy. 26 Kim jesteś? - zastanawiał się Roy Grace, patrząc na nagie ciało Nieznanego Mężczyzny, ułożone na plecach na stole z nierdzewnej stali, pod zimnym światłem jarzeniówek. Byłeś czyimś synem. Może także bratem. Kto cię kocha? Kto będzie szalał z rozpaczy po twojej śmierci? Dziwne, pomyślał. Kostnica za każdym razem przyprawiała go o gęsią skórkę. Ale wszystko się zmieniło, gdy stanowisko starszego technika anatomopatologa objęła Cleo Morley. Od tej pory zjawiał się tu chętnie, przy każdej okazji. Nawet w niebieskim kitlu, fartuchu z zielonego plastiku i białych gumiakach Cleo wyglądała niesamowicie seksownie. Albo był zboczony, albo to prawda, co mówią - że miłość zaślepia. Uderzyło go, że kostnice mają coś wspólnego z kancelariami prawnymi. Pomijając personel, mało kto trafiał do kostnicy dlatego, że był szczęśliwy. Jeśli zostawał na noc, to znaczy, że był z niego zimny trup. A jeśli przychodził z wizytą, oznaczało to, że ktoś, kogo kochał, ktoś bliski, właśnie umarł - nagle, niespodziewanie i często w brutalny sposób. Kostnica miejska Brighton i Hove - mieszcząca się w długim, niskim budynku krytym tynkiem kamyczkowym, niedaleko ronda przy Lewes Road, który wychodził na piękny, położony na wzgórzu cmentarz Woodvale - składała się z zadaszonego stanowiska odbioru zwłok, biura, kaplicy ekumenicznej, przeszklonego pomieszczenia dla widzów, dwóch magazynów, niedawno wyposażonych w szersze lodówki ze względu na coraz większą liczbę otyłych umarlaków, izolatkę dla tych, których podejrzewano o zgon na AIDS i inne choroby zakaźne, oraz z głównej sali sekcyjnej, w której się właśnie znajdowali. Grace usłyszał zza ściany jazgot szlifierki kątowej. Prowadzono prace budowlane w celu powiększenia kostnicy. Atmosfera w sali idealnie odpowiadała ponurej szarości na dworze. Przez mleczne
szyby sączyło się szare światło. Szare kafelki na ścianach, podłoga z szarych płytek upstrzona tu i tam brązowymi plamami, w odcieniu zbliżonym do barwy martwego ludzkiego mózgu. Pomijając niebieskie rękawice chirurgiczne, noszone przez wszystkich obecnych, i zielone plastikowe fartuchy pracowników kostnicy i anatomopatologa, jedynym kolorem w pomieszczeniu był jasny róż środka odkażającego w odwróconym do góry dnem plastikowym pojemniku obok umywalki. W sali sekcyjnej zawsze panował obrzydliwy smród środków dezynfekujących firmy Jeyes i Trigene, czasami wzbogacony odorem świeżo przetkanej rury kanalizacyjnej wydobywającym się z otwartych zwłok, od którego żołądek podchodził do gardła. Jak zawsze podczas sekcji zleconych przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, w sali panował tłok. Oprócz Grace’a, Nadiuski i Cleo byli tam jeszcze: asystent anatomopatologa Darren Wallace, młodzieniec w wieku dwudziestu jeden lat, który zaczynał karierę jako czeladnik u rzeźnika; Michael Forman, poważny, zasadniczy mężczyzna dobrze po trzydziestce, reprezentujący biuro koronera; James Gartrell, krzepki fotograf sądowy; i wreszcie Glenn Branson, który trzymał się z tylu, bo wyraźnie zbierało mu się na mdłości. Grace nie raz już przekonał się, że olbrzymi sierżant o posturze twardziela źle znosi sekcje. Zwłoki Nieznanego Mężczyzny miały brudnobiały kolor wosku. Nadinspektorowi zawsze kojarzył się on z ciałami, z których uszło życie, ale - przynajmniej dla niewprawnego oka - nie zaczęły się jeszcze odrażające procesy gnilne. Zimowa pora i lodowata morska woda opóźniły rozkład, lecz widać było, że Nieznany Mężczyzna umarł stosunkowo niedawno. Nadiuska De Sancha, z krótko przystrzyżonymi rudymi włosami i okularami w szylkretowych oprawkach na zgrabnym nosku, oceniła, że śmierć nastąpiła prawdopodobnie przed czterema, pięcioma dniami. Nie potrafiła jednak bliżej tego sprecyzować. Chwilowo nie była też w stanie podać dokładnej przyczyny zgonu, głównie dlatego, że w ciele Nieznanego Mężczyzny brakowało większości narządów wewnętrznych.
Był to przystojny młody człowiek. Miał krótko obcięte, puszyste czarne włosy, rzymski nos i otwarte piwne oczy. Z braku muskulatury Grace wywnioskował, że jego szczupłość, a raczej wręcz chorobliwa chudość, jest wynikiem niedożywienia, nie ćwiczeń. Nadiuska skromnie zakryła mu genitalia trójkątnym kawałkiem wyciętej z mostka skóry, żeby po śmierci przydać mu choć trochę godności. Ciało z piersi i brzucha po obu stronach biegnącego wzdłuż tułowia nacięcia odsunięto na boki i przypięto klamrami, odsłaniając zaskakująco pustą klatkę piersiową, a niżej jelita, zwinięte niczym błyszczący, przezroczysty sznur. Na ścianie po lewej wisiała tablica, na której zapisywano ciężar mózgu, płuc, serca, wątroby, nerek i śledziony krojonych tu trupów. Przy każdej pozycji widniała kreska, z wyjątkiem mózgu - jedynego narządu znajdującego się w ciele nieboszczyka i zapewne jedynego, które wraz z nim spocznie w grobie. Anatomopatolog usunęła pęcherz, położyła go na metalowej tacy na trójnogu rozstawionym nad udami trupa i otworzyła jednym szybkim cięciem. Wyciekający płyn starannie zebrała do butelki, zakręciła ją i odstawiła do dalszych badań. - I co o tym powiesz? - zapytał Grace. - No cóż, Roy, na razie nie da się dokładnie określić przyczyny śmierci - odparła uroczo łamaną angielszczyzną. - Nie ma wybroczyn wskazujących na uduszenie albo utopienie, a z braku płuc na razie nie mogę określić, czy na pewno nie żył, zanim wpadł do wody. Ale skoro usunięto mu narządy wewnętrzne, sądzę, że śmiało można przyjąć takie założenie. - Rzadko który chirurg operuje pod wodą - zażartował Michael Forman. - Z zawartości żołądka niewiele wynika - ciągnęła. - Większość uległa strawieniu, chociaż po śmierci procesy trawienne spowalniają. Są jednak ślady kurczaka, ziemniaków i brokułów… a zatem kilka godzin przed śmiercią mógł jeszcze jeść. Trochę to nie pasuje do braku narządów. - W jakim sensie? - spytał Grace, świadomy pytających spojrzeń faceta z biura koronera i Glenna Bransona.
- Hm - mruknęła, przesuwając skalpelem nad otwartym brzuchem. - Chirurg wykonuje tego rodzaju nacięcie, kiedy pobiera narząd od dawcy. Narządy wewnętrzne zostały wycięte chirurgicznie, bardzo fachowo. Świadczy o tym fakt, że najpierw zaszyto wszystkie naczynia krwionośne, a dopiero potem przecięto je w celu usunięcia organów. - Wskazała coś skalpelem. - Tłuszcz okołonerkowy… łój, jeśli lubisz gotować pudding z nerek… który otaczał brakujące nerki, został oddzielony skalpelem. Grace zakonotował sobie, żeby przez dłuższy czas nie tykać puddingu z nerek. - A zatem wszystko wskazuje na to, że był on dawcą organów - mówiła dalej Nadiuska. - Za taką możliwością dodatkowo przemawiają zewnętrzne ślady interwencji lekarskiej. - Znów na coś wskazała. - Na grzbiecie dłoni jest ślad po ukłuciu igłą. Pokazała szyję. - I tutaj. - Potem wskazała na prawy łokieć. - Kolejne nakłucie w zagłębieniu łokcia. Typowe miejsca wkłuwania igły przy podawaniu kroplówki albo narkotyków. Wzięła małą latarkę, palcami w rękawiczkach delikatnie rozchyliła usta nieboszczyka i poświeciła do środka. - Jeśli się przyjrzysz, zobaczysz zaczerwienienie i owrzodzenie wnętrza tchawicy, tuż poniżej krtani, spowodowane wypełnieniem się balonu na końcu rurki intubacyjnej. Grace skinął głową. - Ale zjadł pokarm stały… a z rurką intubacyjną w gardle to przecież niemożliwe, mam rację? - Zgadza się, Roy - przytaknęła. - Nie rozumiem tego. - Może był dawcą organów, którego pochowano na morzu, a prąd morski zniósł zwłoki na inny teren? - podsunął Glenn Branson. Nadiuska wydęła wargi. - Owszem, istnieje taka możliwość - przyznała. - Ale po operacji dawcy zwykle leżą pod aparaturą podtrzymującą życie, oddychając przez respirator, i są karmieni dożylnie. Dziwi mnie obecność w żołądku niestrawionego pożywienia. Badania toksykologiczne może wykażą ślady środków zwiotczających i innych leków używanych przy pobieraniu narządów do przeszczepu. - Czy potrafisz z grubsza określić, ile czasu minęło od posiłku do śmierci?
- Sądząc ze stanu tego, co zjadł, od czterech do najwyżej sześciu godzin. - A może umarł gwałtowną śmiercią? - zasugerował znienacka Grace. - Atak serca, wypadek samochodowy… albo na motocyklu? - Nie ma poważnych obrażeń wskazujących na wypadek, Roy. Nie miał urazu głowy ani mózgu. Możliwy byłby atak serca albo astmy, ale zważywszy na jego wiek… przed dwudziestką… moim zdaniem obie te przyczyny są raczej nieprawdopodobne. Musimy szukać czegoś innego. - Na przykład? - Grace nabazgrał w notesie coś, o czym akurat pomyślał, a do czego trzeba będzie wrócić. - Na tym etapie nie zamierzam się bawić w domysły. Miejmy nadzieję, że badania laboratoryjne coś wykażą. Na pewno pomogłoby nam też ustalenie jego tożsamości. - Pracujemy nad tym. - Jestem pewna, że odpowiedź przyniosą wyniki badań laboratoryjnych. Wątpię, żeby dalsze oględziny coś dały, bo nie był w wodoszczelnym worku. - Nadiuska przerwała na chwilę. - Jeszcze coś mi przyszło do głowy. Jedzenie w żołądku. W Wielkiej Brytanii nie ma możliwości automatycznego pobierania narządów, więc od śmierci mózgowej do uzyskania zgody najbliższych krewnych zwykle mija wiele godzin. Ale w krajach, w których pobiera się narządy, jeżeli zmarły nie wyraził za życia sprzeciwu, takich jak Austria czy Hiszpania, przebiega to o wiele szybciej. Możliwe więc, że ten człowiek pochodzi z któregoś z tych krajów. Grace przemyślał to sobie. - Zgoda, ale jeżeli umarł w Hiszpanii albo Austrii, to co robił dziesięć mil od wybrzeży Anglii? Rozległ się przenikliwy dzwonek do drzwi. Darren, asystent anatomopatologa, szybko wyszedł z pokoju. Dwie minuty później wrócił z sierżant Tanią Whitlock ze Specjalistycznej Jednostki Poszukiwawczej, ubraną w fartuch i obuwie ochronne. Roy Grace powiedział jej co trzeba, żeby była na bieżąco. Tania chciała obejrzeć plastikowy worek, w którym znaleziono zwłoki, oraz obciążenie, więc Cleo zabrała ją do części magazynowej. Kiedy wróciły do sali, anatomopatolog zajęła się nagrywaniem
uwag na dyktafonie, a Grace, Glenn Branson i Michael Forman stali nad nieboszczykiem. Fotograf wyszedł, żeby zrobić zbliżenia worka i sznura. - Myślisz, że prądy mogły go znieść z terenów wyznaczonych na pogrzeby na morzu? - zwrócił się Grace do Tani. - Niewykluczone - odparła, oddychając przez usta, żeby nie czuć koszmarnego smrodu. - Ale ten balast jest bardzo ciężki, a ostatnio była dosyć łagodna pogoda. Jeśli ci się to do czegoś przyda, zrobię szkic miejsc, skąd mogłoby go znieść, gdyby nie był aż tak obciążony. - Dzięki. A może chodziło o pogrzeb na morzu, tyle że pomylili pozycję? - Możliwe - przyznała. - Ale rozmawiałam z „Arco Dee”. Znaleźli go piętnaście mil morskich na wschód od terenu pochówków morskich wytyczonego dla Brighton i Hove. Trochę daleko jak na zwykły błąd. - Też tak sądzę - przytaknął. - Dość dobrze wiemy, w którym miejscu go wyciągnęli, prawda? - Bardzo precyzyjnie - rzekła Tania. - Z dokładnością do mniej więcej dwustu jardów. - Moim zdaniem trzeba jak najszybciej sprawdzić, czy nie ma tam jeszcze czegoś powiedział Grace. - Możecie zacząć już dziś? Tania spojrzała na zegar ścienny, potem, jakby mu nie wierzyła, na swój pękaty zegarek do nurkowania i wreszcie na okno. - Dzisiaj słońce zachodzi mniej więcej o czwartej po południu - odparła. - Dziesięć mil od brzegu morze będzie nieźle wzburzone… w takich warunkach musimy wynająć większą łódź niż nasz ponton. Za trzy godziny się ściemni. Proponuję zrobić tak: na rano przygotujemy odpowiednią łódkę… o tej porze roku jest do wyboru sporo kutrów pełnomorskich, które czekają na klientów. Zaczniemy o świcie. A na razie popłyniemy naszym pontonem na miejsce i oznaczymy je bojami, żeby pogłębiarki niczego stamtąd nie usunęły. - Znakomicie! - ucieszył się. - W końcu od tego jesteśmy - rzuciła. Było jej o wiele lżej na duszy, niż kiedy tu przyjechała. Mogła wszystko zorganizować i zdążyć do domu, żeby ugotować kolację.
Grace odwrócił się do Glenna Bransona. - Marnie wyglądasz. Jego przyjaciel skinął głową. - No. Kostnica zawsze na mnie tak działa. - Wiesz, co by ci dobrze zrobiło? - Co? - Trochę morskiego powietrza! Przyjemny rejs. - No. Popływałoby się, nie powiem. - Świetnie! - Grace poklepał go po plecach. - To jutro rano płyniesz razem z Tanią. Branson skrzywił się i wskazał na okno. - Kurczę, stary, przy takiej gównianej pogodzie? Myślałem, że masz na myśli Karaiby! - Zacznij od kanału La Manche. Przyzwyczaisz się do kołysania na wodzie. - Nie mam odpowiedniego sprzętu! - zaprotestował i jęknął. - Nie potrzebujesz, będziesz się byczył na pokładzie pierwszej klasy! Tania zerknęła na Glenna z powątpiewaniem. - Zapowiadają fatalną pogodę. Jesteś dobrym żeglarzem? - Nie - odparł. - Wierz mi na słowo! 27 W ciągu nocy stan Nata się nie pogorszył, i Bogu dzięki, myślała Susan, próbując doszukać się czegoś pozytywnego, kiedy godzinami czuwała przy jego łóżku. Z drugiej strony poprawy też nie było. Wciąż niemy i obcy, leżał podparty pod kątem trzydziestu stopni, podłączony do rozmaitej aparatury podtrzymującej życie i monitorów. Okrągły zegar na ścianie wskazywał dwunastą pięćdziesiąt. Pora na lunch, co jednak nie dotyczyło Nata ani innych pacjentów leżących na oddziale intensywnej terapii. Składniki pokarmowe wnikały do jego ciała w dzień i w noc, kapiąc przez rurkę nosowo-gardłową. Pomimo zmęczenia Susan nagle się uśmiechnęła. Stale beształa Nata za to, że się spóźnia na posiłki. Jako lekarz miał nieregularne godziny pracy i często bez uprzedzenia musiał zostawać w szpitalu do późnej nocy. Ale nawet jeśli był w domu, zawsze słyszała: „jeszcze tylko sprawdzę jeden e-mail, kochanie”, kiedy wołała, że obiad albo kolacja są już na stole.
Przynajmniej tutaj nie spóźniasz się do stołu, pomyślała i znów uśmiechnęła się smutno. Pociągnęła nosem, z kieszeni żakietu wyjęła chusteczkę i otarła łzy spływające po policzkach. Cholera. To się nie może tak skończyć. Nie może, prawda? Jakby na potwierdzenie jej myśli, albo żeby jej dodać otuchy, dziecko zaczęło kopać. - Dzięki, Bąbelku - szepnęła. Pół godziny temu lekarz w rozpiętej pod szyją koszuli i w szarych spodniach, otoczony przez grupę studentów medycyny w fartuchach, zakończył obchód, więc na intensywnej terapii panowała niesamowita cisza. Co kilka minut rozlegał się tylko pisk alarmów, który coraz bardziej działał Susan na nerwy. Urządzenia alarmowe były podpięte pod sprzęt monitorujący stan każdego pacjenta. Na jednego chorego przypadała tu jedna pielęgniarka, a mimo to oddział sprawiał wrażenie wyludnionego. Za zaciągniętą zasłoną przy łóżku naprzeciwko coś się działo, a poza tym Susan widziała, jak sprzątaczka czyści podłogę; obok niej stała tablica z napisem: UWAGA, MOKRA PODŁOGA. Dwa łóżka dalej fizjoterapeuta masował nogi intubowanego staruszka leżącego pod kroplówką. Żaden z pacjentów się nie odzywał - jedni spali, inni patrzyli przed siebie pustym wzrokiem. Od czasu do czasu ktoś odwiedzał chorego, ale w tej chwili Susan była na oddziale sama. Znów usłyszała niemal melodyjny pisk alarmu, podobny do dzwonka, jakim w samolocie zirytowany pasażer wzywa stewardesę. Dobiegał z miejsca, którego nie widziała, z drugiej strony oddziału. Nat leżał w łóżku numer czternaście. Tutaj łóżka miały numery od jednego do siedemnastu, choć właściwie było ich tylko szesnaście. Siła przesądu sprawiła, że łóżko numer trzynaście nie istniało. A więc numer czternaście oznaczał, że tak naprawdę jest to łóżko trzynaste. Nat był dobrym lekarzem. Myślał o wszystkim, analizował i racjonalizował każdy szczegół. Nie ulegał żadnym przesądom. Za to Susan od zawsze była zabobonna. Bała się widoku zakonnicy, jeżeli nie towarzyszyła jej druga, kotów przebiegających jej drogę i za żadne skarby nie witałaby się przez próg. Dlatego zupełnie nie podobało jej się, że Nat leży
akurat w tym łóżku. Ale na oddziale nie było wolnych miejsc, a przecież nie mogła prosić, żeby zamienili mu łóżka z kimś innym. Wstała, stłumiła ziewnięcie i zrobiła dwa kroki do wózka, na którym stał laptop pielęgniarki. Wczoraj był długi dzień. Została tu do zamknięcia o północy, potem pojechała do domu i spróbowała się przespać, ale po kilku godzinach rzucania się na łóżku zrezygnowała. Wzięła prysznic, zaparzyła mocną kawę, spakowała trochę kompaktów Nata z nagraniami The Eagles i Snow Patrol oraz przybory toaletowe, tak jak jej radziła pielęgniarka, wsiadła do samochodu i wróciła do szpitala. Już od kilku godzin miał na uszach słuchawki od iPoda, jak dotąd jednak nie reagował. Nawet kiedy siedział u siebie, słuchając swoich płyt, zwykle się kiwał, kręcił głową, podrzucał ramionami i wywijał rękami. Jeśli zdarzało mu się tańczyć, robił to znakomicie. Pamiętała, jak zahipnotyzował ją swoim poczuciem rytmu, gdy po raz pierwszy wywijał z nią rock and rolla na imprezie urodzinowej jednej z pielęgniarek. A teraz patrzyła na niego. Na prążkowaną, przezroczystą rurkę intubacyjną w jego ustach. Na przylepiony do głowy maleńki czujnik do pomiaru ciśnienia śródczaszkowego. Na wszystkie inne rzeczy, które były do niego przyklejone albo wetknięte. Na wybrzuszenie klatki piersiowej, unoszące ciężar pościeli nad połamanymi nogami. Patrzyła na główny monitor, na iglice i fale pokazujące stan jego organizmu. W tej chwili tętno Nata wynosiło siedemdziesiąt siedem, całkiem nieźle. Ciśnienie krwi, sto sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt, także było dobre. Saturacja znakomita. Ciśnienie śródczaszkowe wahało się od piętnastu do dwudziestu. U osób zdrowych powinno wynosić poniżej dziesięciu. Powyżej dwudziestu pięciu należałoby się martwić. - Witaj, Nat, kochany - powiedziała, dotykając jego ręki nad przywieszką z nazwiskiem oraz plastrami przytrzymującymi wenflon. Delikatnie zdjęła mu słuchawki iPoda i nachyliła się do jego prawego ucha. - Jestem tu z tobą, najdroższy - szepnęła, starając się, żeby wypadło to wesoło. Kocham cię. Bąbelek nieźle kopie. Słyszysz mnie? Jak się czujesz? Wiesz, świetnie sobie
radzisz! Trzymasz się. Jest dobrze. Zobaczysz, całkiem wyzdrowiejesz! Odczekała dłuższą chwilę, po czym z powrotem włożyła mu słuchawki i obeszła biały obrotowy stojak. Stały na nim różne sprzęty, w tym pompy infuzyjne dawkujące leki uspokajające, stabilizujące i podnoszące ciśnienie. Idąc dalej po niebieskim linoleum, minęła niebieskie zasłony zawieszone na karniszu za łóżkiem i wyjrzała przez okno z niebieskimi żaluzjami. Po lewej długi sznur samochodów czekał na wjazd na parking. Dokładnie pod nią znajdował się nowoczesny wybetonowany dziedziniec z ławami, stołami piknikowymi i wysoką, gładką rzeźbą, na której widok Susan przeszły ciarki po plecach, bo wyglądała jak duch. Znów zaniosła się płaczem. Ocierając oczy, nagle ponownie usłyszała ten cholerny alarm. Tym razem o wiele głośniejszy. Bip-bip-bom. Odwróciła się. Wlepiła wzrok w falistą linię na monitorze. Ni stąd, ni zowąd ogarnął ją koszmarny, paniczny strach. - Siostro! - zawołała oszołomiona, rozglądając się, i puściła się biegiem do pokoju pielęgniarek. - Siostro! Siostro! Alarm z każdą sekundą stawał się coraz głośniejszy, ogłuszający. W końcu zobaczyła wielkiego, wesołego, łysego pielęgniarza, który pracował na tej zmianie od wpół do ósmej rano. Minął ją pędem i podbiegł do Nata. Na jego twarzy malował się niepokój. 28 Dziecko nie darło się od kilku godzin, teraz to Simona płakała. Leżała skulona przy rurze centralnego ogrzewania, przyciskając Gogu do twarzy. Trochę poryczała, trochę pospała, a kiedy się obudziła, znów zaczęła płakać. Wszyscy wyszli, została tylko Valeria z dzieckiem. Odtwarzacz trzeszczał, Tracy Chapman śpiewała Fast Car. Valeria stale puszczała Tracy Chapman, dziecko najwyraźniej lubiło taką muzykę i uspokajało się przy niej jak przy kołysankach. Na dworze, na ulicy nad nimi, było zimno, mokro, padał deszcz ze śniegiem, podmuchy lodowatego wiatru docierały
aż tutaj. Świece, osadzone w stalagmitach ze stopionego wosku na betonowej podłodze, migotały, rzucając tańczące cienie. Nie mieli elektryczności, więc oszczędzali świece, stanowiące ich jedyne źródło światła. Czasami kupowali je za pieniądze uzyskane ze sprzedaży tego, co ukradli, albo za forsę podprowadzoną z portfeli czy torebek, przeważnie jednak kradli w minimarketach. A jeśli naprawdę ich przycisnęło, kradli je w prawosławnych cerkwiach, chociaż tego akurat Simona nie lubiła. Pracując z Romeem, odciągała uwagę gapiów, a potem napychali kieszenie cienkimi brązowymi świecami, które rodziny zmarłych kupiły i zapaliły na cześć
ukochanych; krewni umieszczali je w dużych metalowych skrzynkach - jedna skrzynka dla żyjących, druga dla zmarłych. Simona bała się jednak, że Bóg ich za to ukarze. Teraz, leżąc zapłakana, zastanawiała się, czy to, co ją spotkało ubiegłej nocy, to była kara boska. Nigdy nie chodziła do kościoła, nikt zresztą nie nauczył jej, jak się modlić, ale opiekun w domu, w którym ją umieszczono, opowiadał jej o Bogu. Mówił, że Bóg obserwuje ją bez przerwy i że za każdy zły uczynek ześle na nią karę. Za żółtym blaskiem płomieni, gdzie cienie nigdy się nie ruszały, rozciągała się ciemność. Potem tunel się kończył, rura wychodziła na powierzchnię i biegła dalej po ziemi na przedmieściach Crângaşi. Simona widziała, że żyją tam całe skupiska ludzi ulicy gnieździli się w slumsach, w prowizorycznych chatach zbudowanych obok rury. Ona też mieszkała z nimi przez jakiś czas, ale w tej ciasnocie panował nieopisany tłok, a przez dach wpadał deszcz. Wolała przenieść się tutaj. Miała więcej miejsca, no i było sucho. Ale nie lubiła zostawać sama - zawsze bała się ciemności za świecami, w której czaiły się myszy, szczury i pająki. A czasami także dużo gorsze rzeczy. Romeo zapuszczał się w tę ciemność, nigdy jednak nic tam nie znalazł oprócz szkieletów gryzoni, a raz także połamanego wózka z supermarketu. Aż pewnego dnia Valeria sprowadziła mężczyznę. Często przyjmowała tu mężczyzn i pieprzyli się głośno, na oczach wszystkich, nie przejmując się, że inni to widzą. Ale ten mężczyzna budził w nich grozę. Miał włosy związane w kucyk, srebrny krzyż na piersi i Biblię. Powiedział Valerii, że nie zamierza z nią spać. Chciał im tylko opowiedzieć o Bogu i szatanie. Oświadczył, że w ciemności za świecami mieszka diabeł, ponieważ, tak jak oni, musi się ogrzewać przy rurze. Stwierdził, że diabeł obserwuje ich wszystkich, a oni są przeklęci z powodu swoich grzechów, więc powinni uważać podczas snu, bo szatan może wypełznąć z ciemności i porwać któreś z nich.
Nagle Simona zawołała: - Valerio, czy Bóg mnie pokarał? Valeria zostawiła dziecko śpiące na posłaniu z pikowanej kurtki, podeszła do Simony i przykucnęła, żeby nie uderzyć się głową o nity wystające z dźwigarów podtrzymujących drogę nad nimi. Ubrana jak zawsze, w szmaragdową pikowaną kamizelkę i jaskrawy dres, ze strąkami lichych włosów zwisającymi po bokach udręczonej twarzy, objęła Simonę ramieniem. - Nie, to nie Bóg cię ukarał. To był tylko zły człowiek, po prostu zły człowiek, i tyle. - Nie chcę dłużej tak żyć. Chcę się stąd wyrwać. - I dokąd pójdziesz? - zapytała. Simona bezradnie wzruszyła ramionami i znów zaniosła się płaczem. - Ja chcę wyjechać do Anglii - oznajmiła Valeria. Uśmiechnęła się smutno, a potem jej twarz się rozpromieniła. Kiwnęła głową. - Anglia. Teraz należymy do Unii Europejskiej. Możemy wyjechać. Simona płakała jeszcze przez kilka minut, aż w końcu ucichła. - Co to jest Unia Europejska? - To takie coś, co oznacza, że Rumuni mają prawo wyjeżdżać do Anglii. - A tam byłoby lepiej? - Jakiś czas temu spotkałam takie, które się tam wybierały. Do pracy jako tancerki erotyczne. Duża forsa. Może ty i ja mogłybyśmy się zająć tańcem erotycznym. Simona zachlipała. - Nie potrafię tańczyć. - Można znaleźć inną pracę. Wiesz, w barach, w restauracjach. Może nawet w piekarni. - Chciałabym wyjechać - oświadczyła Simona. - Chcę jechać od razu. - Pociągnęła nosem. - Pojedziesz ze mną? Może ty, ja i Romeo… no i oczywiście dziecko. - Są ludzie, którzy wiedzą, jak to się załatwia. Muszę znaleźć kogoś, kto nam pomoże. Myślisz, że Romeo zechce się z nami zabrać? Simona wzruszyła ramionami. Nagle zza pleców doleciał ich jego głos. - Cześć! Wróciłem i mam coś dla was! Zeskoczył z ostatnich stopni drabiny. Mokry, zdyszany, podszedł do nich, z głową zakrytą kapturem.
- Biegłem - wyjaśnił. - Kawał drogi. Wiecie, w kilku miejscach mi się przyglądali, znają nas. Miałem kawał drogi. Ale zdobyłem to! - Jego olbrzymie jak spodki oczy uśmiechały się wesoło, gdy sięgał pod kurtkę i wyciągał różową reklamówkę. Przerwał, zaniósł się długim, gwałtownym kaszlem, a potem wyjął pękatą plastikową butelkę metalicznej farby i przekręcił wieczko, żeby zerwać pieczęć. Simona obserwowała jego ruchy, wszystkie inne sprawy nagle wywietrzały jej z głowy. Nalał troszeczkę farby do torby i trzymając butelkę za szyjkę, podał ją Simonie, pilnując, żeby jej nie wypuściła z ręki. Przysunęła szyjkę do ust, chuchnęła w nią, jakby nadmuchiwała balon, a potem głęboko zaczerpnęła powietrza ustami. Zrobiła głęboki wdech, i drugi. I jeszcze jeden. Po chwili napięcie zeszło z jej twarzy. Uśmiechnęła się nieprzytomnie. Przewróciła oczami i szklistym wzrokiem zapatrzyła się w dal. Przynajmniej na chwilę zapomniała o bólu. * Czarny mercedes powoli jechał ulicą, rozpryskując kołami kałuże i stukając wycieraczkami. Minął zapuszczony minimarket, kawiarnię, sklep mięsny, obudowaną rusztowaniami prawosławną cerkiew, myjnię samochodową, gdzie trzech mężczyzn polewało z węża białą furgonetkę, i sforę psów ze zmierzwioną przez wiatr sierścią. Z tyłu wozu siedziały dwie osoby - schludny mężczyzna pod pięćdziesiątkę, w czarnym płaszczu i szarym golfie, oraz nieco młodsza kobieta, atrakcyjna, o szczerej twarzy, z grzywą jasnych włosów; miała na sobie skórzaną kurtkę z futrzanym kołnierzem, luźny sweter, obcisłe dżinsy, czarne zamszowe buty, a do tego wielką sztuczną biżuterię. Wyglądała jak była gwiazdeczka rocka albo równie niewielka gwiazdka filmowa. Kierowca zajechał przed ruinę wysokościowca i zgasił silnik. Z co drugiego okna zwisało pranie, na gołych ścianach sterczało kilka anten satelitarnych. Wskazał przez przednią szybę na nierówną dziurę w miejscu, gdzie jezdnia stykała się z chodnikiem. - Tam - odezwał się. - Ona tam mieszka. - A więc prawdopodobnie jest ich tam więcej - zauważył mężczyzna na tylnym
siedzeniu. - Owszem, ale proszę uważać na tę, o której panu mówiłem - przestrzegł kierowca. Dziewucha ma charakterek. Przy wyłączonych wycieraczkach krople deszczu szybko zalały szyby. Przechodnie jawili się jako zamazane cienie. I dobrze. Tym trudniej byłyby zajrzeć do środka przez zaciemnione szyby. Pojazdy w tej okolicy to były zdezelowane wraki. Każdy, kto ich mijał, na pewno zwrócił uwagę na błyszczącego mercedesa klasy S i zastanawiał się, co tu porabia i kto siedzi w środku. - No dobrze, jedźmy już - odezwała się kobieta. Samochód oderwał się od krawężnika. Pod asfaltem pod jego kołami spało dziecko. Valeria czytała gazetę sprzed kilku dni. Tracy Chapman znowu śpiewała Fast Car. Romeo trzymał foliową torbę przy ustach, wdychając i wydychając. Simona leżała na materacu. Teraz już była pogodna, jej myśli zajmowały marzenia o Anglii. Widziała wysoką wieżę z zegarem, zwaną Big Benem. Wrzucała do szklanki kostki lodu i nalewała whisky. Obok niej przesuwały się światła. Światła wielkiego miasta. Ludzie w tym mieście się uśmiechali. Słyszała śmiechy. Znajdowała się w wielkiej sali pełnej obrazów i posągów. Było sucho. Ani ciało, ani serce już jej nie bolały. Zanim się obudziła, wiele godzin później, podjęła nieodwołalną decyzję. 29 Coś wyrwało Lynn Beckett ze snu. Przez dłuższą chwilę nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Zdrętwiała jej prawa noga, bolały ją plecy. Oszołomiona patrzyła na kreskówkę w telewizorze zawieszonym wysoko na ścianie, na metalowym wsporniku. Na ekranie przypinano jakiegoś mężczyznę do katapulty wycelowanej w ceglany mur. Po chwili przebił się na drugą stronę, ale mur pozostał nietknięty, jeśli nie liczyć dziury w kształcie człowieka, niczym odrysowanej od szablonu. Wreszcie przypomniała sobie, gdzie jest, i delikatnie zaczęła masować udo, próbując
przywrócić krążenie. Znajdowała się w prywatnym pokoju Caitlin, obok małego oddziału schorzeń wątroby Królewskiego Szpitala Południowego Londynu. Widocznie przysnęła. Poczuła lekki zapach jedzenia. Tłuczone ziemniaki. Do tego środek odkażający i pasta do podłogi. Nagle zobaczyła obok siebie córkę - leżała w łóżku, w koszuli nocnej, z potarganymi włosami i jak zawsze patrzyła na swój telefon komórkowy, czytając coś na wyświetlaczu. Za nią, przez okno małego pokoiku, Lynn zobaczyła fragment dźwigu oraz pustaki i pręty jakiegoś obiektu w budowie. Dostała wprawdzie osobną sypialnię, ale przespała noc tutaj, obok Caitlin. W pewnej chwili, obolała i zdrętwiała od niewygodnej pozycji na krześle, przeniosła się do łóżka i zasnęła wtulona w córkę „na łyżeczkę”. Obudzono je o jakiejś nieludzkiej porze i zabrano Caitlin na tomografię. Wkrótce przywieziono ją z powrotem. Przyszły inne pielęgniarki i pobrały jej krew. Lynn czuła się nieświeża i brudna. O dziewiątej zadzwoniła do surowej, lecz miłej kierowniczki swojego zespołu, Liv Thomas, żeby zawiadomić, że nie ma pojęcia, kiedy wróci. Liv rozumiała sytuację, ale uprzedziła Lynn, że w przyszłym tygodniu pewnie będzie musiała zostawać po pracy, żeby nadrobić zaległości. Lynn zapewniła, że da z siebie wszystko. Zwłaszcza że na gwałt potrzebowała pieniędzy. Pobyt tutaj kosztował ją majątek: trzy funty dziennie za dostęp do telewizora i telefonu dla Caitlin, piętnaście funtów dziennie za parking, a do tego koszt posiłków w szpitalnej stołówce. No i przez cały czas ryzykowała, iż szefostwo dojdzie do wniosku, że co za dużo, to niezdrowo, i wyleje ją z pracy. Skromną sumę, jaką Mal wypłacił jej w ramach ugody rozwodowej, w całości zużyła na wpłatę za dom, w którym mieszkała teraz z Caitlin, bo pragnęła zapewnić córce przyzwoite, możliwie normalne, bezpieczne warunki. Ale takie obciążenie finansowe przysparzało jej nieustannych trosk. A jakby tego było mało, czekały ją wydatki na naprawę samochodu przed zbliżającym się przeglądem technicznym. Płacono jej nieźle, tyle że zarobki były uzależnione od wyników, jak u akwizytorów. Żeby wyrobić plan, musiała pracować po godzinach - a dodatkową pokusę stanowiła
cotygodniowa premia dla najbardziej wydajnego pracownika. W normalnych warunkach jej tygodniówka była o wiele większa, niż mogła zarobić sekretarka, recepcjonistka czy asystentka w Brighton i Hove, więc zważywszy na brak ukończonych studiów, uważała, że i tak ma szczęście. Ale po opłaceniu rachunków za dom i benzynę, lekcji gitary Caitlin i wszystkich rzeczy, których potrzebowała, jak komórka, żeby miała kontakt z przyjaciółmi, laptop, ciuchy plus trochę luksusu, na przykład okazyjne wakacje w Szarm asz-Szajch tego lata, pozostawało jej niewiele. W dodatku stale musiała uzupełniać debet w rachunku bieżącym Caitlin. Po ośmiu latach pracy w firmie windykacyjnej panicznie bała się długów, więc nie znosiła korzystać z karty kredytowej. Dobrze chociaż, że Mal zachował się przyzwoicie w kwestii ugody rozwodowej, a i potem dorzucał się do wydatków na córkę. Lynn była jednak zbyt dumna, żeby go prosić o więcej. Także matka pomagała jej w miarę możliwości, chociaż jej również się nie przelewało. Obecnie Lynn miała odłożone nieco ponad tysiąc funtów. Oszczędzała je przez cały rok, chcąc zapewnić Caitlin jak najlepsze święta… aczkolwiek nigdy nie była pewna, czy córka ma szczególny stosunek do świąt. Albo do urodzin. I do wszelkich innych rzeczy, które zdaniem Lynn składały się na „normalne życie”. Uznała, że dziś lepiej nie ryzykować i nie zostawiać jej samej, dlatego nie pojechała do Brighton do pracy. Caitlin nie czuła się tu dobrze, znów wpadła w jeden z tych swoich dziwnych nastrojów - przestała się bać, teraz była zła. Lynn obawiała się, że jeśli ją zostawi, córka wypisze się na własne życzenie. Zerknęła na zegarek. Za dziesięć pierwsza. Mężczyzna na ekranie był teraz w domu, robił groźne miny i nadymał się. Wybiegł na zewnątrz, zabierając ze sobą całą frontową ścianę domu. Lynn nie mogła powstrzymać uśmiechu. Od małego uwielbiała kreskówki. Caitlin znów wystukiwała coś na klawiaturze telefonu. - Przepraszam, skarbie - powiedziała matka. - Przysnęłam.
- Nie martw się - odparła córka i nie odrywając wzroku od komórki, uśmiechnęła się szeroko. - Starzy ludzie potrzebują dużo snu. Mimo zmartwienia Lynn parsknęła śmiechem. - Serdecznie dziękuję! - Nie ma za co - odparła Caitlin z bezczelnym uśmieszkiem. - Dopiero co oglądałam w telewizji program na ten temat. Chciałam cię nawet obudzić, bo też to powinnaś obejrzeć. Ale wiesz, skoro mówili, że starcy potrzebują się dobrze wyspać, to pomyślałam, że jednak lepiej cię nie zrywać. - Ty złośliwa małpo! - Lynn spróbowała wstać, ale nogi całkiem jej zdrętwiały. Zza okna dobiegały zgrzytliwe dźwięki maszyn budowlanych. Nagle otworzyły się drzwi i weszła koordynatorka transplantacyjna, którą poznały poprzedniego wieczoru. Dzisiaj, wypoczęta i w świetle dnia, Shirley Linsell wyglądała jeszcze bardziej świeżo i delikatnie. Była w białej bluzce, niebieskiej kamizelce i ciemnobrązowych spodniach. - Cześć! - rzuciła. - Jak się dzisiaj mamy? Nie zwracając na nią uwagi, Caitlin nadal pisała SMS. - Świetnie! - Lynn niechętnie wstała, tłukąc się pięściami po zmartwiałych udach. Skurcz! - dodała tytułem wyjaśnienia. Koordynatorka transplantacyjna ze współczuciem uśmiechnęła się do niej przelotnie. - Następnym badaniem będzie biopsja wątroby - oznajmiła. Ruszyła w stronę Caitlin. Widzę, że jesteś zajęta… dużo wiadomości? - Wysyłam instrukcje - odparła dziewczyna. - Wiesz, co mają zrobić z moim ciałem i takie tam. Lynn zobaczyła zagadkową minę córki i szok na twarzy Shirley - sama też często tak reagowała, kiedy nie potrafiła się zorientować, czy córka mówi poważnie, czy żartuje. - Myślę, że mamy sporo możliwości, dzięki którym poczujesz się lepiej, Caitlin powiedziała Shirley Linsell miłym tonem, bez śladu protekcjonalności. Dziewczyna zacisnęła usta i spojrzała na nią smutno. - Tak? Skoro pani tak mówi. - Wzruszyła ramionami. - Ale lepiej się przygotować, no nie? Shirley Linsell uśmiechnęła się. - Lepiej mieć pozytywne nastawienie!
Dziewczyna kilkakrotnie pokręciła głową, jakby rozważała jej słowa. - Caitlin, teraz zrobimy ci znieczulenie miejscowe, a następnie pobierzemy igłą maleńki kawałek twojej wątroby. To nie będzie bolało. Za chwilę przyjdzie doktor Suddle i powie ci więcej na ten temat. Abid Suddle był lekarzem prowadzącym Caitlin. Ten pochodzący z Afganistanu przystojny trzydziestosiedmiolatek o młodzieńczym wyglądzie był - zdaniem Lynn jedyną osobą, w której towarzystwie Caitlin czuła się swobodnie. Ale na skutek wiecznej rotacji personelu lekarskiego nie zawsze był pod ręką. - Nie wytniecie mi tego za dużo? - upewniła się dziewczyna. - Tylko ociupinkę. - No bo wiem, że mam przesrane. Więc chyba przyda mi się wszystko, co mi jeszcze zostało. Koordynatorka spojrzała na nią dziwnie - znowu nie wiedziała, czy Caitlin żartuje, czy nie. - Pobieramy absolutnie niezbędny fragment. Nic się nie martw. To naprawdę tylko odrobina. - Taaa, no bo jak mi wytniecie za dużo, to się wkurzę. - W ogóle nie musimy tego robić - zapewniła ją łagodnie Shirley. - Jeżeli sobie nie życzysz. - No pięknie, masakra - burknęła Caitlin. - Czyli przechodzimy do planu B, tak? - Do planu B? - zdziwiła się Shirley. Dziewczyna wciąż nie odrywała wzroku od telefonu. - No. Bo jak się nie zgodzę na te wasze badania, to czeka mnie plan B, prawda? - Z jej beznamiętnego spojrzenia niczego nie dało się wyczytać. - Co konkretnie masz na myśli? - spytała łagodnie Shirley Linsell. - Pan B oznacza, że umrę. Ja tam osobiście uważam, że ten plan jest do dupy. 30 Ody sekcja zwłok Nieznanego Mężczyzny dobiegła końca, Roy Grace wrócił samochodem do głównej siedziby wydziału kryminalnego. Jadąc, bez przerwy gadał przez zestaw głośnomówiący z Christine Morgan, główną koordynatorką do spraw przeszczepów w
Królewskim Szpitalu Hrabstwa Sussex. Chciał się dowiedzieć jak najwięcej o całym procesie transplantacji ludzkich narządów, zwłaszcza o zarządzaniu narządami i o procedurach dotyczących dawców. Wjeżdżając na parking przed Sussex House, zakończył rozmowę, ominął pachołek ustawiony na miejscu zarezerwowanym dla jakiegoś odwiedzającego i zaparkował na swoim stałym miejscu. Wyłączywszy silnik, siedział zatopiony w myślach, zachodząc w głowę, kim był ten zmarły i co mu się przydarzyło. Deszcz bębnił w dach i stukał w przednią szybę, coraz bardziej ją zalewając, tak że wkrótce zamiast białej ściany nadinspektor widział przed sobą migoczącą, zamazaną mozaikę. Anatomopatolog była przekonana, że narządy usunięto fachowo, chirurgicznie. Młodego człowieka pozbawiono serca, płuc, nerek oraz wątroby, ale zostawiono mu żołądek, jelita i pęcherz. Cleo potwierdziła, opierając się na doświadczeniu, jakiego nabrała, zajmując się ciałami dawców narządów, że rodziny zmarłych często zgadzają się na pobranie tych narządów, chcą zachować jedynie oczy i skórę. Pozostawała tylko jedna, za to poważna niespójność - Nieznany Mężczyzna kilka godzin przed śmiercią zjadł posiłek. Anatomopatolog oceniła, że nastąpiło to maksimum sześć godzin wcześniej. Christine Morgan właśnie uświadomiła nadinspektorowi, że w razie nagłej śmierci osoby zarejestrowanej w Krajowym Rejestrze Dawców Narządów, która miała przy sobie kartę dawcy, jest nieprawdopodobne, wręcz zupełnie niemożliwe, żeby pobranie narządów nastąpiło tak szybko. Ktoś z najbliższej rodziny musi podpisać stosowne papiery. Należy znaleźć w bazach danych odpowiedniego biorcę. Wysłać specjalistyczną ekipę od pobierania narządów ze szpitala, w którym miano dokonać przeszczepu. W normalnych warunkach, nawet po śmierci pnia mózgu, podłączano ciało do aparatury podtrzymującej życie, zaopatrując narządy w krew, tlen i składniki pokarmowe aż do czasu pobrania, co następowało po kilku godzinach, a czasami nawet dniach.
Morgan powiedziała Royowi, że taki pośpiech nie jest w ogóle niemożliwy, nigdy jednak nie spotkała się z sytuacją, kiedy wszystko rozegrało się tak szybko, a pacjent z całą pewnością nie trafił do jej szpitala. Grace wziął z siedzenia niebieski notatnik formatu A4, oparł go o kierownicę i zapisał: AUSTRIA? HISZPANIA? KRAJE, GDZIE NIE WYMAGA SIĘ ZGODY DAWCY? Czy to naprawdę możliwe, że Nieznany Mężczyzna był dawcą narządów z Hiszpanii albo Austrii, którego pochowano na morzu? Austria nie ma dostępu do morza. A gdyby pochodził z Hiszpanii, czy prąd mógł go znieść w ciągu kilku dni o ponad sto mil? Tak nieprawdopodobną możliwość na tym etapie należało odrzucić. Nagle Grace poczuł, że jest głodny, i spojrzał na zegar w samochodzie. Kwadrans po drugiej. Zwykle po wyjściu z sekcji zwłok nie miał apetytu, minęło jednak dużo czasu, odkąd rano zjadł talerz owsianki. Postawił kołnierz płaszcza, przebiegł na drugą stronę ulicy, przeszedł przez niski, zagradzający drogę ceglany mur, pędem pokonał krótką, błotnistą ścieżkę i przelazł przed dziurę w żywopłocie - był to tradycyjny skrót do supermarketu ASDA, który służył za nieoficjalną stołówkę pracowników Sussex House. * Dziesięć minut później, siedząc przy swoim biurku, rozwijał opakowanie kanapki z przygnębiająco świeżym łososiem i ogórkiem. Od jakiegoś czasu Cleo wypytywała go, co jadał, kiedy był sam - znała jego upodobanie do śmieciowego jedzenia w pracy i wiedziała, że w domu od dziewięciu lat odżywia się gotowymi daniami odgrzewanymi w mikrofalówce. Wieczorem będzie mógł więc przynajmniej spojrzeć jej w oczy i oznajmić, że zjadł kanapkę ze stoiska ze zdrową żywnością. Oczywiście nie wspomni o coca-coli, batoniku KitKat i pączku z nadzieniem karmelowym. Szybko przejrzał pocztę, którą asystentka do spraw zarządzania, Eleanor, zostawiła na biurku. Na wierzchu leżał wydruk z odpowiedzią na zapytanie, jakie skierował do ogólnokrajowego policyjnego wykazu numerów rejestracyjnych na temat mercedesa, którego widział z rana. GX57 CKL. Pojazd zarejestrowany był na Josepha Richarda Bakera,
zamieszkałego w wysokościowcu nad brzegiem morza, za hotelem Metropole. Nazwisko wydawało mu się znajome, ale nie uruchomiło dzwonków ostrzegawczych. Samochód nie został skradziony. A niejaki Joe Baker od dawna działał w półświatku Brighton jako właściciel kilku saun i salonów masażu. Fakt, że był na mieście nad ranem i poruszał się szpanerską bryczką, nie budził podejrzeń. Grace zajął się pocztą elektroniczną, zobaczył, że kilka e-maili wymaga pilnej odpowiedzi, po czym zalogował się do wykazu doniesień o popełnionych przestępstwach. Przeglądając typowe zawiadomienia o awanturach domowych, rozbojach, włamaniach, kradzieżach motorowerów i wypadkach drogowych (poważnych przestępstw nie było), ugryzł kanapkę i pożałował, że nie wziął zamiast niej zestawu „śniadanie na cały dzień” - trzy jajka na bekonie, z kiełbaską. Otworzył puszkę coli. Przypomniał sobie wczorajszą obietnicę złożoną reporterowi „Argusa”. Sięgnął po wizytownik, odszukał wizytówkę dziennikarza i zadzwonił do niego na komórkę. Odniósł wrażenie, że Kevin Spinella, który odebrał natychmiast, również jest w trakcie lunchu. - Nie mam dla pana zbyt wiele - powiedział mu. - Nie zwołuję konferencji prasowej. Wyślę tylko komunikat do prasy, więc dam panu te informacje na wyłączność, tak jak obiecałem. - To miło z pańskiej strony, nadinspektorze. Jestem wdzięczny za pamięć. - Większość tego i tak już pan chyba wie. Wczoraj po południu, dziesięć mil na południe od portu Shoreham, pogłębiarka „Arco Dee” na terenie bagrowania wyłowiła zwłoki nieznanego mężczyzny w wieku poniżej dwudziestu lat. Dziś rano przeprowadzono sekcję zwłok, ale jak dotąd nie ustalono przyczyny śmierci. - Może zmarł z powodu usunięcia wszystkich narządów wewnętrznych, nadinspektorze? Skąd ty to wiesz, do jasnej cholery? Grace zdał sobie sprawę, że to poważny, wciąż aktualny problem. Od kogo Spinella zdobywa takie informacje? Pewnego dnia, już wkrótce, Grace się tego dowie. Czy donosi mu ktoś stąd, z kryminalnego, czy z biura koronera, jakiejś jednostki mundurowych, a może nawet z kostnicy? Zastanawiał się długo nad
odpowiedzią, słuchając, jak dziennikarz wydaje podczas jedzenia niezbyt miłe dźwięki. - Mogę potwierdzić, że zmarły niedawno przeszedł operację. - Dawca narządów, tak? - Wolałbym, żeby chwilowo nie podawał pan tego do wiadomości. Zapadła długa cisza. - Ale się nie mylę? - Nie pomyli się pan, pisząc, że zmarły niedawno przeszedł operację. Kolejna cisza. Potem niechętne: - Zgoda. Znowu odgłosy mlaskania, a w końcu: - Co mi pan może powiedzieć o zmarłym? - Oceniamy, że przebywał w wodzie nie dłużej niż kilka dni. - Narodowość? - Nieznana. Przede wszystkim musimy go zidentyfikować. Pomógłby mi pan, pisząc coś w stylu, że policja Sussexu czeka na wszelkie wiadomości o nastoletnim chłopaku, który niedawno był operowany. - Czy zakładacie, że jego śmierć jest wynikiem przestępstwa? - Niewykluczone, że umarł z przyczyn naturalnych i pochowano go na morzu… a prądy zniosły go aż tutaj. - Ale nie wykluczacie przestępstwa? I znów Grace dobrze się zastanowił nad odpowiedzią. Rozmowy z tym reporterem za każdym razem przypominały partię szachów. Gdyby namówił Spinellę na opisanie tej historii tak, jak mu na tym zależało, mógłby liczyć na duży odzew społeczeństwa. Ale jeżeli artykuł będzie utrzymany w duchu sensacji, wystraszy mieszkańców Brighton i Hove. - Proszę posłuchać, jeśli panu odpowiem, obiecuje pan nie wspominać na razie o brakujących narządach? - zapytał. Znowu mlaskanie w słuchawce. A potem odgłos rozdzieranego opakowania z celofanu. - Zgoda, umowa stoi.
- Policja Sussexu traktuje tę śmierć jako podejrzaną. - To rozumiem! Dzięki. - Mam dla pana jeszcze coś, ale nie do druku. Przeszukujemy teren, jutro wysyłam tam nurków. - Da mi pan znać, jeśli coś znajdą? Grace zapewnił go, że tak, i rozłączył się. Dokończył lunch i od razu rozbolał go żołądek - pączek nie wyszedł mu na dobre. Sprawdzając elektroniczny terminarz, zobaczył, że powinien zwrócić się z prośbą do Cellmark Forensic Services - prywatnego laboratorium w Abingdon przeprowadzającego badania DNA dla dochodzeniówki z Sussexu - żeby, jak co sześć miesięcy, sprawdzili DNA z jego umorzonych spraw. Jak dotąd sprawców nie dosięgła sprawiedliwość, ale zawsze istniała szansa, że komuś z ich krewnych policja pobrała DNA w związku z jakimś drobnym przestępstwem… choćby taką błahostką jak prowadzenie po pijanemu. Rodzice, dzieci i rodzeństwo mogli dostarczyć zbliżoną próbkę, więc chociaż badania mocno nadwerężały roczny budżet policji, czasami rezultaty usprawiedliwiały poniesione nakłady. Grace wysłał e-mail do asystentki, każąc jej przekazać prośbę. Wielokrotnie przychodziło mu do głowy, że praca śledczego jest jak łowienie ryb. Nic tylko wieczne zarzucanie wędki i bezgraniczna cierpliwość. Zerknął na ważącego blisko trzy i pół kilograma pstrąga potokowego, wypchanego i wiszącego w szklanej gablocie na ścianie jego gabinetu, obok olbrzymiego karpia, którego niedawno dostał od Cleo, wraz z koszmarną grą słów wyrytą na mosiężnej tabliczce pod gablotą: Carpe diem. Czasami, szkoląc młodych, świeżo upieczonych śledczych, nawiązywał do tego pstrąga, wciąż przywołując dowcip z brodą o wielkiej rybie dla cierpliwych. Potem z powrotem zajął się Nieznanym Mężczyzną. Wykonał szereg telefonów, zbierając ekipę do poprowadzenia śledztwa, ale bez przerwy gapił się na te przeklęte ryby, to
na jedną, to na drugą. Woda. Ryby żyją w wodzie. W morzu i w rzekach. Nagle uświadomił sobie, dlaczego się na nie gapi. Przed kilku laty z Tamizy wyłowiono pozbawione głowy i kończyn ciało niezidentyfikowanego chłopaka z Afryki. Grace śledził ówczesną wrzawę w mediach i był pewien, że pamięć go nie myli - tamtemu chłopcu również usunięto narządy wewnętrzne. Okazało się, że chodziło o zabójstwo rytualne. Czując nagły przypływ adrenaliny, zaczął szukać na dysku pliku dotyczącego tamtej sprawy. Wiedział, że ma go gdzieś w komputerze. 31 Roy Grace czasami zastanawiał się, czy komputery mają duszę. Albo przynajmniej poczucie humoru. Na razie sprawy Nieznanego Mężczyzny nie wyniósł do rangi śledztwa najwyższej wagi, ale skoro wszczęto formalne dochodzenie, przepisy wymagały, żeby nadać jej jakąś nazwę. Komputer sił policyjnych hrabstwa Sussex miał w tym celu specjalny program, a ten przydzielił - zdaniem nadinspektora - nader trafny kryptonim: Operacja Neptun. Przy okrągłym stole w jego gabinecie siedziała piątka śledczych, których z biegiem czasu uznał za swój najbardziej godny zaufania zespół. Posterunkowy Nick Nicholl, krótko ostrzyżony i wysoki jak tyczka, dobiegał trzydziestki. Był zapalonym śledczym i przydatnym środkowym napastnikiem. To Grace namówił go, żeby zajął się rugby, bo uznał, że Nicholl idealnie nada się do reprezentowania policji w drużynie, której szefował. Tyle że biedak ostatnio miał szczęście zostać ojcem, wobec czego wiecznie chodził z podkrążonymi oczami, całkowicie pozbawiony energii. Posterunkowa Emma-Jane Boutwood, żółtodziób - szczupła dziewczyna o czujnym wyrazie twarzy, z zebranymi w kok długimi jasnymi włosami - niedawno omal nie straciła życia podczas akcji, po tym, jak skradziona ciężarówka przygniotła ją do ściany. Oficjalnie wciąż była na chorobowym, ale błagała, żeby mogła wrócić wcześniej, bo za nic nie chciała zaprzepaścić szansy na karierę. W poprzedniej operacji wykazała już swoją przydatność. Sierżant Norman Potting - niechlujnie zaczesany do tyłu obdartus, śmierdzący papierosami - był policjantem ze starej szkoły. Politycznie niepoprawny, nie patyczkował
się, walił prosto z mostu i zupełnie nie zależało mu na awansie - bo nie chciał brać na siebie odpowiedzialności, ale też nie zamierzał przechodzić na emeryturę w przepisowym dla sierżantów wieku pięćdziesięciu pięciu lat, więc pewnie wystąpi o przedłużenie służby. Lubił robić to, w czym był najlepszy, czyli - jak to określał - „dłubać i drążyć”. Dłubać to znaczy metodycznie wykonywać policyjną robotę, drążyć - zagłębiać się w każdą zbrodnię dopóty, dopóki nie trafi na nitkę, która doprowadzi do kłębka. Zaprawiony w boju trzykrotny rozwodnik, żył teraz z czwartą żoną, młodziutką Tajką, którą znalazł w Internecie, czym chwalił się przy każdej okazji. Sierżant Bella Moy - atrakcyjna trzydziestokilkulatka, z grzywą farbowanych henną włosów - była poniekąd zagubioną duszą. Samotna, chociaż jak wielu funkcjonariuszy policji „ożeniona” ze służbą, mieszkała ze starą matką, którą musiała się opiekować. Piątym członkiem zespołu był Glenn Branson. W zebraniu uczestniczyli także David Browne, opiekun miejsca zbrodni, i Juliet Jones, analityk zajmująca się systemem komputerowym HOLMES. Dzwonek telefonu komórkowego zaczął wygrywać melodię Greensleeves. Wszyscy się rozejrzeli. Zażenowany Nick Nicholl wyjął z kieszeni przeszkadzający im aparat i go wyciszył. Po chwili zadzwoniła następna komórka. Tym razem temat z Indiany Jonesa. Potting wyszarpnął telefon z kieszeni, spojrzał na wyświetlacz i wyłączył dźwięk. Przed nadinspektorem leżały notatnik formatu A4, czerwona teczka z aktami sprawy oraz zapiski sporządzone przez Eleanor Hodgson. Grace rozpoczął zebranie. - Jest godzina szesnasta trzydzieści, czwartek, dwudziesty siódmy listopada. Pierwsza odprawa Operacji Neptun, śledztwa w sprawie śmierci nieznanego mężczyzny, którego wczoraj, dwudziestego szóstego listopada, pogłębiarka „Arco Dee” wyłowiła w kanale La Manche, mniej więcej dziesięć mil morskich na południe od portu Shoreham. Następna odprawa odbędzie się jutro o ósmej trzydzieści rano, a kolejne będziemy prowadzili tutaj, w moim gabinecie, o ósmej trzydzieści i osiemnastej trzydzieści aż do odwołania.
Potem odczytał streszczenie raportu Nadiuski De Sanchy z sekcji zwłok. Zadzwonił kolejny telefon. Tym razem David Browne sięgnął do kieszeni, spojrzał na wyświetlacz i wyłączył dźwięk. Skończywszy z raportem, Grace mówił dalej: - Przede wszystkim musimy ustalić tożsamość tego człowieka. Na razie wiemy tylko, że miał niecałe dwadzieścia lat i profesjonalnie usunięto mu narządy wewnętrzne. Jego odciski palców nie figurują w brytyjskich bazach danych. Na wynik analizy DNA z laboratorium trzeba czekać trzy dni, a ponieważ po drodze jest weekend, dostaniemy go dopiero w poniedziałek. Wątpię jednak, żeby coś nam to dało. Przerwał na chwilę, a potem zwrócił się do sierżant Moy: - Bello, musisz wysłać zdjęcia stomatologiczne. Pracochłonne zadanie, ale zaczniemy od miejscowych dentystów i zobaczymy, co z tego wyniknie. - Pogrzeby na morzu odbywają się w wyznaczonych miejscach, prawda, szefie? zapytał Norman Potting. - Tak, piętnaście mil morskich na wschód od Brighton i Hove… to morski cmentarz dla całego Sussexu - odparł Roy Grace. - Zdaje się, że o tej porze roku wiatry i prądy biegną ze wschodu na zachód - mówił dalej sierżant. - Pamiętam jeszcze z lekcji geografii w szkole. - Czyli z czasów budowy arki Noego? - zakpiła Bella, która nie przepadała za Normanem Pottingiem. Grace zganił ją surowym wzrokiem. - Norman ma rację - przyszedł mu w sukurs Nick Nicholl. - Sam kiedyś trochę pływałem. - Żeby znieść zwłoki tak daleko w ciągu kilku dni, musiałby się rozszaleć sztorm oświadczył Potting. - Były przecież silnie obciążone. Właśnie rozmawiałem z facetem ze Straży Przybrzeżnej. Musi obejrzeć balast, a potem spróbuje wyrysować drogę, którą mogło przebyć ciało. - Tania Whitlock już się tym zajmuje - odparł Grace. - Musimy jednak pogadać ze wszystkimi koordynatorami transplantacyjnymi w Wielkiej Brytanii i sprawdzić, czy znajdziemy jakiś związek z naszym nastolatkiem. Normanie, chciałbym, żebyś się tym zajął. Jak dotąd mamy jedną odpowiedź negatywną, z Królewskiego Szpitala Hrabstwa Sussex.
Potting skinął głową i zapisał coś w notesie. - Załatwione, szefie. - Nie możemy wykluczyć możliwości, że ciało dotarło tu z innego hrabstwa, prawda? - zapytała Bella Moy. - Nie możemy - przytaknął Grace. - Albo z innego kraju. Chcę, żebyś porozumiała się z naszymi partnerami w portach francuskich nad kanałem La Manche. No i w pierwszej kolejności należy sprawdzić również Hiszpanię. - Wyjaśnił dlaczego. - Już się do tego biorę. - Nie znamy jeszcze przyczyny śmierci, prawda? - zapytał Nick Nicholl. - Nie. Skontaktuj się z Biurami Wywiadu Kryminalnego w całym kraju, może natkniesz się na podobne przypadki. Poza tym sprawdź listę osób zaginionych w hrabstwach Sussex, Kent i Hampshire, a nuż ktoś odpowiada rysopisowi naszego nieznanego mężczyzny. Wiedział, że to nie lada zadanie. Tylko w Susseksie rocznie ginie pięć tysięcy osób… chociaż większość z nich wkrótce się znajduje. Potem wręczył teczkę Emmie-Jane Boutwood. - To notatki, które dostaliśmy we wrześniu w Las Vegas, podczas konferencji Międzynarodowego Stowarzyszenia Śledczych z Wydziałów Zabójstw. Dotyczą pozbawionego głowy i kończyn tułowia chłopaka, przypuszczalnie z Nigerii, wyciągniętego z Tamizy w dwa tysiące pierwszym roku. Pozbawiono go narządów wewnętrznych. Sprawa nie została wyjaśniona, ale prawie pewne, że było to zabójstwo rytualne. Przejrzyj to i sprawdź, czy są podobieństwa z naszą ofiarą. - Czy ktoś sprawdził teren bagrowania? Może na dnie zostały jakieś ślady? - zapytał Potting. - Z samego rana wybiera się tam Specjalna Jednostka Poszukiwawcza. Glenn płynie z nimi. - Grace spojrzał na kolegę. Branson się skrzywił. - Kurczę, szefie, mówiłem ci rano, że źle znoszę pobyt na łodzi. Wątpię, żebym tam czuł się dobrze. Jak ostatnio płynąłem przez kanał La Manche promem, porzygałem się. Wtedy woda była gładka jak lustro. A na jutro zapowiadają gównianą pogodę.
- Zakup pastylek na chorobę morską chyba nie zrujnuje naszego budżetu - rzucił Grace wesoło. 32 Zapomnij o chorobie morskiej, myślał Glenn Branson. Podskoki na progach zwalniających na południowej obwodnicy portu Shoreham nieźle dawały mu w kość. Jeśli doliczyć do tego ciężkiego kaca oraz poranną kłótnię z żoną, piątkowy ranek rozpoczął w nastroju dalekim od pogodnego. Był równie ponury jak posępne, szare wczesnoporanne niebo widoczne przez szybę samochodu. Po lewej ręce mijał długą wyludnioną kamienistą plażę, po prawej zaś wielkie, szpetne obiekty przemysłowe - magazyny, dźwigi, sterty kontenerów, taśmociągi, ogrodzenia z drutu kolczastego, elektrownię, składy węgla oraz place składowe portu handlowego. - Przecież jestem w pracy, do kurwy nędzy! - warknął do zestawu głośnomówiącego. - O piętnastej muszę być obecna na seminarium - odparła jego żona. - Mógłbyś odebrać dzieci i posiedzieć z nimi, dopóki nie wrócę? - Ari, biorę udział w akcji. - Stale narzekasz, że nie pozwalam ci się widywać z dziećmi, a kiedy cię proszę, żebyś się nimi zajął przez kilka godzin, wciskasz mi kit, że jesteś zajęty. Zdecyduj się. Wolisz być ojcem czy policjantem? - To cios poniżej pasa, do cholery. - Nic podobnego, Glenn. Od pięciu lat właśnie tak wygląda nasze małżeństwo. Kiedy cię proszę o pomoc, żebym się mogła zająć swoimi sprawami, za każdym razem wyskakujesz z numerami w stylu: „nie mogę, jestem w pracy”, „mamy ważną operację w toku” albo „wezwał mnie pieprzony nadinspektor Roy Grace”. - Ari, kochanie, pomyśl rozsądnie, proszę - powiedział. - Sama mnie namawiałaś, żebym wstąpił do policji. Nie rozumiem, dlaczego ciągle o to tak się wściekasz. - Dlatego, że za ciebie wyszłam - odparła. - A wyszłam za ciebie, bo chciałam z tobą żyć. Ale nie żyjemy razem. - Więc co, według ciebie, powinienem zrobić? Z powrotem nająć się jako wykidajło? Tego chcesz?
- Wtedy byliśmy szczęśliwi. Przed sobą miał zjazd. Włączył kierunkowskaz i przepuścił pędzącą z naprzeciwka betoniarkę, myśląc sobie, jak łatwo byłoby wjechać jej pod koła i skończyć z tym wszystkim raz na zawsze. Usłyszał trzask. Zdzira się rozłączyła. - Jasny gwint! - warknął. - Pocałuj mnie w dupę! Przejechał przez skład drewna, między wysokimi stosami ogromnych desek po obu stronach, i przed sobą zobaczył nabrzeże Aldrington Basin. Zwolnił i wlokąc się w żółwim tempie, wybrał numer domowy. Odezwała się sekretarka automatyczna. - A niech cię cholera, Ari! - mruknął pod nosem i rozłączył się. Po prawej stał znajomy pojazd - olbrzymia żółta ciężarówka z logo sił policyjnych hrabstwa Sussex i napisem SPECJALISTYCZNA JEDNOSTKA POSZUKIWAWCZA, wymalowanym z boku wielkimi niebieskimi literami. Zaparkował tuż za nią, jeszcze raz spróbował dodzwonić się do Ari i znów usłyszał sekretarkę automatyczną. Przez chwilę siedział, ściskając palcami skronie, żeby zmniejszyć rozsadzający mu czaszkę ból. Wiedział, że postąpił głupio. Powinien był położyć się wcześnie, ale nie mógł zasnąć, miał trudności ze spaniem od wieków, odkąd się wyniósł z domu. Do późnej nocy siedział więc samotnie na podłodze salonu u Roya Grace’a, zapłakany. Obalał flaszkę whisky, którą tam znalazł - oby nie zapomniał jej odkupić! - i puszczał piosenki, które przywoływały wspomnienia chwil spędzonych z Ari. Cholera, ależ to były fajne czasy! Tak bardzo się kochali. Tęsknił za dziećmi, Sammym i Remi. Tęsknił jak cholera. Bez nich czuł się kompletnie zagubiony. Z wilgotnymi ze smutku oczami wygramolił się z samochodu na zimny, mokry, słony wiatr. Wiedział, że musi robić dobrą minę do złej gry i jakoś przetrwać ten dzień, jak wszystkie poprzednie. Odetchnął głęboko, wciągając powietrze niosące intensywny zapach morza, ropy naftowej i świeżo ściętego drewna. Nad nim krzyknęła mewa; wisiała nieruchomo i trzepocząc skrzydłami, walczyła z przeciwnym wiatrem. Tania Whitlock i jej
ekipa ładowali sprzęt na wysłużony pełnomorski kuter „Scoob-Eee”, przycumowany do nabrzeża. Wszyscy nosili czarne bejsbolówki z napisem POLICJA wyszytym wielkimi literami, czerwone wodoodporne wiatrówki, czarne spodnie i czarne gumiaki. Nawet tutaj, pod osłoną basenu portowego, „Scoob-Eee” kołysał się na silnej fali. Po drugiej stronie portu sterczały obok siebie białe zbiorniki na ropę. Za nimi stroma trawiasta skarpa prowadziła do głównej drogi i stojących rzędem domów. Branson, w kremowym płaszczu przeciwdeszczowym, beżowym garniturze i brązowych butach do jachtingu na gumowej podeszwie, podszedł do zespołu. Znał tu wszystkich. Jednostka ściśle współpracowała z dochodzeniówką przy poważnych przestępstwach, ponieważ to oni byli wyszkoleni w technikach poszukiwawczych, zwłaszcza w trudnych, niedostępnych miejscach, takich jak kanały ściekowe, piwnice, brzegi rzek, a nawet spalone samochody. - Siemanko! - rzucił. W jego kierunku odwróciło się dziewięć głów. - Lord Branson! Witamy na pokładzie, wasza lordowska mość! Ile poduszek życzy pan sobie do łóżka? - Cześć, Glenn! - Tania przywitała się z nim sympatycznie, nie zwracając uwagi na żartującego z Bransona kolegę. Zataszczyła na skraj nabrzeża wielki zwój przewodów w żółte paski, służących do oddychania i komunikacji, i podała go innemu koledze na kutrze. - A coś ty się tak wystroił? - zainteresował się Jon Lelliott. - Zdaje ci się, że płyniesz w rejs na „Queen Mary”? Szczupły, muskularny, ostrzyżony na łyso Lelliott, znany jako CIPO, od Ciężki Idiota i Patentowany Osioł, podał złożony worek na zwłoki cuchnący płynem Jeyesa, Arfowi mężczyźnie po czterdziestce, o chłopięcej twarzy i przedwcześnie posiwiałych włosach - a ten go starannie schował. - A co, mam zarezerwowaną kabinę pierwszej klasy, z własnym lokajem - odparł Glenn Branson z uśmiechem. Ruchem głowy wskazał kuter. - Zakładam, że ta łajba dowiezie mnie na miejsce? - Marzenie ściętej głowy.
- Mogę wam jakoś pomóc? Arf podniósł ciężką czerwoną kurtkę i podał ją Glennowi. - Przyda ci się. Wytrzęsie nas tam i będzie mokro. - Dzięki, dam sobie radę. Arf i najstarszy, najbardziej doświadczony członek jednostki spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Jesteś pewny? Moim zdaniem przydadzą ci się jakieś buty. Glenn podniósł nogę, pokazując elegancką żółtą skarpetkę. - To są buty na pokład - oświadczył. - Wiecie, żeby się nie ślizgać. - Ślizganie się to akurat będzie twój najmniejszy problem - rzekł Lelliott. Glenn błysnął zębami w uśmiechu i podciągnął rękaw płaszcza, odsłaniając nadgarstek. - Widzisz ten kolor, Arf? Czarny, no nie? Moi przodkowie pływali przez Atlantyk, wiosłując na statkach niewolników. Ja mam morze we krwi! * Kiedy już załadowali cały sprzęt na pokład, zebrali się na nabrzeżu na odprawę przed nurkowaniem. Poprowadziła ją Tania Whitlock, czytając swoje notatki z kartki. - Płyniemy na teren położony dziesięć mil morskich na południowy wschód od portu Shoreham. Straż Przybrzeżna jest powiadomiona, że będziemy nurkowali w tej okolicy. Jeśli chodzi o zagrożenie na pokładzie, znajdziemy się na głównej trasie żeglugi statków, więc wszyscy muszą zachować ostrożność i od razu zawiadamiać Straż Przybrzeżną, gdyby jakaś jednostka zbliżyła się do nas na niebezpieczną odległość. Niektóre tankowce i kontenerowce na mieliznach kanału La Manche mają zaledwie kilka stóp wody pod stępką, dlatego stwarzają realne zagrożenie dla nurków. Przerwała, a pozostali ruchem głowy przyznali jej rację. - Pomijając statki, nurkom nic szczególnego nie zagraża - podjęła. Ano, pomyślał Steve Hargrave. Jedynie utonięcie, choroba kesonowa i ryzyko zaplątania się w jakieś świństwo. - Będziemy nurkować na głębokości sześćdziesięciu pięciu stóp, przy słabej widoczności, ale to teren bagrowania, z falistym dnem bez podwodnych przeszkód. Dziś
rano „Arco Dee” pracuje w innej strefie. Wczoraj sprawdziliśmy teren sonarem. Trafiliśmy na dwie anomalie, które oznaczyliśmy bojami. To tam zaczniemy. Z powodu prądu nie włożymy płetw, tylko buty, żebyśmy mogli pewnie ustać na dnie. Jakieś pytania? - Sądzisz, że te anomalie to ciała? - zapytał Glenn. - E tam, po prostu dwóch pasażerów pierwszej klasy korzysta z basenu - zażartował Rod Walker, ksywka Jonasz. Nie zwracając uwagi na nerwowy chichot, Tania oznajmiła: - Ja nurkuję pierwsza, potem CIPO. Na partnera biorę Gonza, a CIPO dostanie asystę Arfa. Jak już zbadamy te anomalie, nagramy je kamerą i wyciągniemy na pokład, ocenimy, czy dalsze nurkowanie ma sens, czy lepiej poświęcić czas na skanowanie większego obszaru. Ktoś ma pytania na tym etapie? Kilka minut później Lee Simms, krzepki były komandos piechoty morskiej, chwycił Glenna Bransona za rękę, gdy ten przeskakiwał z nabrzeża na śliski, zalany deszczem pokład. Glenn natychmiast poczuł kołysanie kutra. Śmierdziało zgniłymi rybami i lakierem. Zobaczył kilka sieci, więcierze do połowu homarów i wiadro. Silnik ożył z terkotem, pokład zawibrował. Glenn wciągnął do płuc wyziewy diesla. Gdy odbijali od nabrzeża w deszczu i mrocznym świetle, nikt oprócz Glenna nie zauważył matowego błysku szkieł lornetki wycelowanej w nich zza jednego ze zbiorników na ropę po drugiej stronie portu. Ale kiedy znów przebił wzrokiem mrok, niczego już nie dostrzegł. Czyżby wyobraźnia splatała mu figla? * Wład Cosmescu miał na sobie czarną czapkę z pomponem, granatowy kombinezon i ciężkie robocze buty. Do tego bieliznę termiczną najnowszej generacji, która znakomicie chroniła go przed przejmującym zimnem. Żałował tylko, że cienkie skórzane rękawiczki nie mają futrówki, bo palce całkiem mu zgrabiały. Tkwił w porcie już od czwartej nad ranem. Z daleka, po ciemku, obserwował Jima
Towersa, żylastego starego wilka morskiego z wielką brodą, od którego policja wynajęła kuter. Patrzył, jak Towers szykuje łódź, tankuje paliwo, uzupełnia wodę w zbiornikach, a potem odpala silnik i przepływa ze swojego stałego miejsca w jachtklubie motorowym Sussexu na wschód, do umówionego punktu w Aldrington Basin, skąd kuter miał wypłynąć w morze. Towers przycumował łódź i zostawił ją, zgodnie z instrukcjami. Specjalistyczna Jednostka Poszukiwawcza już poprzedniego wieczoru dostała zapasowe klucze do silnika i szafek. Co za ironia, pomyślał Cosmescu, że przy takiej masie wolnych kutrów o tej porze roku policja wybrała akurat ten sam statek co on. Oczywiście zakładając, że był to przypadek. Cosmescu nie należał do ludzi polegających na domysłach. Do niego przemawiały twarde fakty i rachunek prawdopodobieństwa. Dopiero rozmawiając z Jimem Towersem, kiedy byli na morzu, dowiedział się, że zanim Towers przeszedł na emeryturę i zajął się połowem ryb, pracował jako prywatny detektyw. Prywatne łapsy albo wywodziły się z byłych gliniarzy, albo miały dobrych kumpli w policji. Cosmescu zapłacił Towersowi kupę forsy. Za jeden kurs szyper dostał więcej, niż mógłby zarobić na czarterach przez rok. A mimo to teraz, zaledwie kilka dni później, wypożyczył ten sam kuter glinom! Cosmescu wyczuwał, że coś tu śmierdzi, i bardzo mu się to nie podobało. Od dawna wierzył w stare przysłowie: Z przyjaciółmi trzeba żyć blisko, ale z wrogami jeszcze bliżej. W tym momencie Jim Towers znajdował się tak blisko niego, jak to tylko możliwe. Leżał spokojnie z tyłu niewielkiej białej furgonetki Rumuna, związany taśmą izolacyjną tak, że wyglądał niczym mumia egipska. Furgonetka była zarejestrowana na firmę budowlaną, która wprawdzie istniała, ale nie prowadziła żadnej działalności. Cosmescu zwykle trzymał ten pojazd w ukryciu, w bezpiecznym garażu. Teraz furgonetka chwilowo stała w bocznej uliczce odchodzącej od głównej drogi za jego plecami. W odległości kilkuset jardów.
Całkiem blisko. * Dwadzieścia minut później, po powolnej przeprawie przez śluzę, kuter wypłynął zza osłony falochronu na pełne morze. Od razu fale przybrały na sile, a kuter, podskakując, przedzierał się przez nie w coraz silniejszym wietrze od lądu. Glenn siedział na twardym stołku, pod osłoną otwartej kabiny, przypominającej raczej markizę. Obok niego Jonasz stał przy sterze. Sierżant przytrzymywał się stojącej przed nim szafki kompasowej i podczas gdy port i brzeg niknęły w oddali, co kilka minut sprawdzał komórkę, czy aby nie ma wiadomości od Ari. Ale na ekranie nic się nie pojawiało. Pół godziny później naprawdę zaczął się niepokoić. Załoga bezlitośnie stroiła sobie z niego żarty. - Zawsze tak się ubierasz na rejs, Glenn? - zapytał Chris Dicks, ksywka Clyde. - A jak. Wiesz, normalnie mam prywatną kabinę z tarasem. - W dochodzeniówce tłuczecie kupę szmalu, co? Kuter wibrował i kołysał się niemiłosiernie. Glenn oddychał głęboko, za każdym razem wciągając smród spalin, lakieru, zgniłych ryb, a czasami także płynu Jeyesa, który to zapach każdemu policjantowi kojarzył się ze śmiercią. Kręciło mu się w głowie, morze widział jak przez mgłę. - Mam nadzieję, że wziąłeś smoking - powiedział CIPO. - Bez niego ani rusz, jeżeli chcesz zasiąść do kolacji przy stole kapitańskim. - Oczywiście, że tak - odparł sierżant. Mówił z trudem, a do tego przemarzł na kość. - Glenn, jeżeli kręci ci się w głowie, patrz na horyzont - poradziła mu Tania. Poszedł za jej radą. Ale nie potrafił określić, gdzie szare niebo styka się ze wzburzonym morzem. Żołądek to podchodził mu do gardła, to opadał, a mózg bezskutecznie próbował za nim nadążyć. Między sierżantem a szyprem Jonaszem, który siedział na wyściełanym krześle, trzymając wielki okrągły ster, stał ekran sonaru do badania dna morza. - To właśnie te anomalie, które zauważyliśmy wczoraj, Glenn - poinformowała Tania Whitlock. Włączyła powtórkę nagrania. Na środku małego niebieskiego ekranu pokazała się linia
wykreślona przez ciągnięty za kutrem sonar. Tania wskazała dwa małe, ledwo widoczne cienie. - To mogą być zwłoki - powiedziała. Glenn nie bardzo wiedział, na co powinien patrzeć. Cienie były maleńkie jak mrówki. - Te tutaj? - zapytał. - Tak. Jesteśmy godzinę drogi od nich. Kawy? Glenn Branson pokręcił głową. Godzina, pomyślał. Jasny gwint! Jeszcze godzina tej mordęgi. Wątpił, żeby zdołał cokolwiek przełknąć. Próbował wpatrywać się w horyzont, ale poczuł się jeszcze gorzej. - Nie, dzięki - odparł. - Niczego mi nie trzeba. - Na pewno? Marnie wyglądasz - oceniła Tania. - W życiu nie czułem się lepiej! Dziesięć sekund później zerwał się ze stołka, popędził do burty kutra i zwymiotował gwałtownie odgrzaną w mikrofalówce lazanię z ubiegłej nocy i mnóstwo whisky. A do tego grzankę, którą zjadł na śniadanie. Na jego szczęście, a także wszystkich w pobliżu, znajdował się po zawietrznej. 33 Jakiś czas później Glenna obudził szczęk łańcucha kotwicznego. Silnik zgasł, pokład nagle przestał wibrować. Sierżant czuł kołysanie statku. Pokład wypychał go w górę, a potem zapadał się pod nim, przy okazji kołysząc się na boki. Rozległo się skrzypienie liny. Zawodzenie wyciągarki. Trzask i syk otwieranej puszki napoju gazowanego. Trzask i szum radioodbiornika. A potem głos Tani. - Hotel Uniform Oscar Oscar. Tu Suspol Suspol na pokładzie kutra „Scoob-Eee”, wzywamy Straż Przybrzeżną. - Suspol był morskim sygnałem wywoławczym sił policyjnych hrabstwa Sussex. Glenn usłyszał skrzekliwą odpowiedź. - Straż Przybrzeżna Solent. Straż Przybrzeżna Solent. Kanał sześćdziesiąty siódmy. Odbiór. I znów głos Tani.
- Tu Suspol. Mamy na pokładzie jedenaście osób. Nasza pozycja to dziesięć mil morskich na południowy wschód od portu Shoreham. - Podała współrzędne. - Zaraz zaczynamy nurkowanie na tym terenie. I znów skrzekliwy głos. - Suspol, ilu macie nurków i ilu jest w wodzie? - Dziewięciu na pokładzie, dwóch schodzi pod wodę. Glenn zdał sobie sprawę, że jest przykryty kocem, a może brezentem, i że już nie marznie. W głowie mu wirowało. Pragnął się znaleźć gdziekolwiek, obojętne gdzie, byle dalej stąd. Zobaczył, że Arf mu się przygląda. - Jak się czujesz, Glenn? - Średnio na jeża - odpowiedział dochodzący nie wiadomo skąd jego własny głos. Nagle nasilił się odór płynu Jeyesa. Sympatyczną, dobrotliwą twarz Arfa ocieniał daszek czarnej bejsbolówki. Rozwiane po bokach kosmyki białych włosów wyglądały jak nitki bawełny. - Wiesz, że są dwa rodzaje choroby morskiej? - zapytał Arf. Glenn słabo pokręcił głową. - Pierwszy jest wtedy, kiedy się boisz, że umrzesz. Sierżant gapił się na niego. - A drugi to ten, kiedy się boisz, że jednak nie zginiesz - dokończył Arf. Wokół siebie Glenn usłyszał rechot. Jest jeszcze trzeci rodzaj, pomyślał, ten, którego doświadczam w tej chwili. Kiedy w gruncie rzeczy już się umarło, tylko nie można opuścić swojego ciała. * Tania, przebrana w grubą piankę, trzymała worek na zwłoki, który brała ze sobą, i obcinała jego rogi, żeby woda miała którędy wyciekać, w razie gdyby wyciągnęła ciało. Podobnie jak większość sprzętu policyjnego, te worki nie nadawały się do pracy pod wodą, więc trzeba je było przystosowywać. Tania, połączona przewodami z aparaturą tlenową i systemem łączności obsługiwanym przez Gonza, sprawdziła, czy maska i rurka nie przeciekają, a potem jeszcze raz obejrzała potrójny przewód do oddychania i komunikacji. Kiedy oboje uznali, że
wszystko jest w porządku, spojrzała na zegarek. Wszyscy doświadczeni nurkowie zdają sobie sprawę z ryzyka choroby kesonowej, która stanowi nieodłączny element ich pracy. Powodują ją przenikające do krwi cząsteczki azotu. Choroba ta jest koszmarnie bolesna, czasami prowadzi do śmierci i uniknąć jej można wyłącznie dzięki częstym postojom podczas wynurzania - nierzadko są one dość długie, w zależności od tego, ile czasu i jak głęboko nurek przebywał pod wodą. Czas nurkowania rozpoczyna się z chwilą zejścia pod powierzchnię. Tania po raz ostatni spojrzała na przewód, sprawdziła pozycję różowej boi pływającej kilka jardów od kutra, a potem zrobiła przewrót w tył i wypadła za burtę do wzburzonej wody. Przez chwilę, zanurzając się w wirze bąbelków pod powierzchnię, chłonęła panujący tam cudowny spokój. Absolutną ciszę, jeśli nie liczyć głuchego, rozbrzmiewającego echem pomruku jej oddechu. Gdy się wynurzyła, natychmiast zalały ją fale. Uniosła kciuki, dając Gonzowi znak, że wszystko gra. Mimo że nurkowała niezliczoną ilość razy, zarówno w ramach pracy, jak i przy każdej okazji na wakacjach, gdy schodziła pod wodę, zawsze dostawała zastrzyk adrenaliny. Każde nurkowanie jest inne niż poprzednie. Nigdy nie wiadomo, co się znajdzie i co się przeżyje. Tania wciąż nie wierzyła we własne szczęście, że wylądowała w tej robocie i z tą ekipą, dzięki czemu mogła nurkować prawie co tydzień. Z drugiej strony musiała przyznać, że szukanie ciał w brudnych kanałach pełnych wyrzuconych lodówek, narzędzi ogrodniczych, zwojów siatki ogrodzeniowej, wózków z supermarketów i kradzionych samochodów było jedynie marną namiastką tropikalnych ryb i fauny morskiej na Malediwach. Rozejrzała się, szukając różowej boi, która na chwilę zniknęła za grzbietem fali, podpłynęła do niej niezdarnymi ruchami ramion, palcami w gumowych rękawiczkach chwyciła mocno obciążoną linę i opuściła się pod powierzchnię. Znowu natychmiast zanurzyła się w ciszy. Zawsze uwielbiała ten moment przechodzenia z wiatru i fal w kompletnie inny świat. Opadała w równym tempie, przełykając ślinę, żeby wyrównać ciśnienie w uszach, i z ręką owiniętą wokół liny. Widoczność
gwałtownie malała, aż w końcu Tanię spowiła całkowita ciemność. Gdy dotarła na dno, a jej stopy ugrzęzły w piasku, nic już nie widziała. Przy dobrej pogodzie widoczność pod wodą w kanale La Manche jest względnie niezła. Dziś jednak prądy wzburzyły piasek i muł na dnie, wzbijając czarną jak smoła chmurę. Włączanie kamery i latarki nie miało sensu, musiała działać po omacku. Popatrzyła na fosforyzujące wskazówki głębokościomierza, usiłując odczytać wynik. Wskazywał sześćdziesiąt siedem stóp. Odkąd się zanurzyła, minęły dwie minuty. - Nurek dotarł na dno. Zaczynam pracę - zawiadomiła ludzi na powierzchni przez przewód komunikacyjny i zaczęła macać dookoła w poszukiwaniu reflinki. Wczoraj, gdy skaner wykrył w morzu dwie anomalie, ogrodzili je zakotwiczonymi bojami i reflinkami - linami obciążonymi ołowianymi ciężarkami tak, żeby leżały na dnie. Teraz, z workiem na zwłoki wetkniętym pod lewą pachę, musiała płynąć nad dnem, niemal muskając je brzuchem, i lewą ręką trzymać się liny, a prawą omiatać teren. Będzie więc wyciągała prawą rękę jak najdalej od ciała, a potem przysuwała do siebie kolistym ruchem, aż w końcu trafi na to, czego szuka. Kiedy dotrze do ciężarka na końcu, przesunie go dwie stopy w prawo i wróci wzdłuż liny na miejsce startu. Tam znów przesunie ciężarek o dwie stopy w prawo i powtórzy całą procedurę od nowa. Nieskomplikowany skaner nie potrafił dokładnie określić, czym są te anomalie na dnie, mógł jedynie podać ich kształt i przybliżoną wielkość. Każda z nich miała mniej więcej sześć stóp długości i dwie szerokości. A więc z grubsza odpowiadały rozmiarom człowieka. Ale niekoniecznie były to zwłoki. Mogły to być jakieś sprzęty albo śmieci ze statku, niewybuchy torped z czasów wojny, wrak samolotu czy wiele innych rzeczy. Podczas pracy pod wodą w ciemności najgorsze, co mogło się zdarzyć, to nadzianie się na jakiś ostry przedmiot. Coś uderzyło w maskę Tani i odpłynęło. Pomyślała, że to pewnie jakaś ryba denna sola, gładzica czy flądra - albo węgorz morski. Lewą ręką trzymając się liny, powoli płynęła w czarnej jak smoła wodzie. Prawą machała do przodu i do tyłu, zakreślając jednostajny łuk, niczym wycieraczka samochodowa.
Przy okazji takich poszukiwań umysł za każdym razem płatał jej figle. Przypominały jej się wszystkie horrory, jakie oglądała. Wszystkie rodzaje potworów i demonów, jakie mogły się na nią czaić na dnie morza. Nurkowała jednak w znacznie gorszych miejscach niż pełne morze. Poszukiwała zwłok dziesięcioletniego chłopca w kanale. Schodziła pod wodę w gliniankach, rowach i jaskiniach. Jej zdaniem nic nie mogło jej tu wyrządzić krzywdy. Po prostu znaleźli jakąś anomalię, i tyle. Nagle jej dłoń w coś uderzyła. Odniosła wrażenie, że to ludzka twarz w folii. Mimowolnie serce podeszło jej do gardła; zaszokowana, omal nie zerwała maski z twarzy. Jej żyły ścięła lodowata woda. Ożeż w mordę! Jej mąż, pilot latający na liniach British Airways, nie nurkował. Wiele razy próbowała mu wyjaśnić, jakie to podniecające, jakiego daje kopa. A on na to, że jemu dostatecznie dużo emocji zapewnia kokpit boeinga 747. Ma tam sucho, ciepło, a do tego gorące napoje i jedzenie z kuchni dla pierwszej klasy. Teraz, przez krótką chwilę, rozumiała jego punkt widzenia. Przesunęła dłonią po twarzy. Po głowie. Dalej macała grubą folię. Barki. Plecy. Pośladki. Uda. Nogi. Stopy. 34 - Ładny pies! - pochwaliła kobieta. - Co to za rasa? - Mówiła z obcym akcentem. Głupie pytanie. W Bukareszcie tylko turysta mógł zapytać o coś tak durnego. Romeo klęczał w chaszczach obok bitej drogi i jak co dzień karmił psa. Nie miał pojęcia, jaka to rasa. Kundel, jak większość bezpańskich psów wałęsających się po przedmieściach Bukaresztu. Jednym z pierwszych posunięć Ceauşescu, dwadzieścia dziewięć lat przed narodzinami Romea, było wyrzucenie rumuńskiej burżuazji z domów. Większość musiała zostawić swoje psy, które zdziczały i od tej pory żyły i rozmnażały się na ulicach. Ale zwierzęta okazały się mądre. Zorientowały się, że jeżeli będą złośliwe, ludzie będą je kopać i obrzucać kamieniami, natomiast jeśli będą przyjazne, dostaną jedzenie. Z
biegiem lat bezpańskie psy i ludzie ulicy się zżyli. Psy pilnowały bezdomnych, a oni w zamian je karmili. - Powiedziałabym, że ma w sobie coś ze sznaucera - ciągnęła kobieta. Spojrzała na ładną, umorusaną twarz chłopca, jego niebieskie oczy, byle jak obcięte kruczoczarne włosy i uschniętą lewą rękę. Zwróciła uwagę na jego ubranie - wytarte dżinsy, podartą bluzę z kapturem i znoszone trampki. Przyglądała mu się uważnie, jakby go badała. Mimo że dokładnie wiedziała, kim jest i w jakim świecie żyje. A co najważniejsze - w jaki sposób do niego dotrzeć. Chłopak uznał, że kobieta ma miłą twarz. Była ładna, z grzywą rozwianych na wietrze jasnych włosów, ubrana swobodnie, ale drogo, w sposób zupełnie niepasujący do tej dzielnicy. Elegancka, błyszcząca i obcisła kurtka skórzana z postawionym kołnierzem, ciemny golf z gatunkowej wełny, nabijane ćwiekami dżinsy wpuszczone w czarne zamszowe botki, wielka biżuteria i piękne rękawiczki z czarnej skóry. Tego rodzaju kobiety widywał przed wielkimi hotelami, kiedy objuczone pełnymi zakupów torbami wysiadały z limuzyn albo gdy wystrojone opuszczały wytworne restauracje. Tacy ludzie mieszkali w całkiem innym świecie niż on. - Wabi się Artur - odparł. - Ładnie. - Uśmiechnęła się i powtórzyła głośno: - Artur! Artur! Tak, bardzo ładne imię. Pasuje do niego! Chłopak wyciągnął z torby nieświeżą nerkę i wsadził ją Arturowi do pyska. Pies połknął ją łapczywie, na jeden raz. Romeo znów sięgnął do torby. Za rogiem znajdował się sklep miłego rzeźnika, który co dzień dawał mu ochłapy mięsa, podroby i kości. - A ty jak się nazywasz? - zapytała kobieta. - Romeo. Taksował ją wzrokiem. Bogata turystka. Obłowi się! Wyciągnął obrzydliwą świńską nóżkę; pies chwycił ją w zęby. Kobieta uśmiechnęła się. - Mieszkasz w tej okolicy? - spytała, choć doskonale wiedziała, gdzie chłopak ma swój dom.
Kiwnął głową, nie spuszczając z niej oka. Zerkał na torebkę z marszczonej skóry, z łańcuchami, sprzączkami i wielkim mosiężnym zamkiem. Taksował ją, myśląc o tym, co też może zawierać. Portfel z pieniędzmi, telefon komórkowy. Może też inne rzeczy, na przykład iPoda, którego mógłby sprzedać. Rozejrzał się. Z tego, co widział, nie miała towarzystwa. W pobliżu nie parkował żaden elegancki samochód, którym mogła przyjechać. Może jej wyrwać torebkę i dać nogę! W tej chwili miała ją jednak przewieszoną przez ramię; lewą rękę przeciągnęła między łańcuchami, ściskając wierzch torebki palcami w rękawiczkach. Cwana baba! Musi jakoś odwrócić jej uwagę. - Skąd pani pochodzi? - zapytał. - Z Niemiec - odparła. - Z München. Monachium. Byłeś kiedyś w Niemczech? - Nie. - A chciałbyś tam pojechać? Wzruszył ramionami. - Raczej do Anglii. Zrobiła wielkie oczy. - Dlaczego do Anglii? Pies kończył już świńską nóżkę i łypał na niego w oczekiwaniu. - Tam mają pracę. W Anglii można być bogatym. Można znaleźć ładne mieszkanie. - Naprawdę? - rzuciła, udając zdziwienie. - Tak słyszałem. - Romeo zajrzał do plastikowej reklamówki, sprawdzając, czy coś jeszcze zostało, a potem upuścił ją na chodnik. Porwał ją wiatr, na co jakiś inny pies, zdeformowany stwór w brązowo-białe łaty, natychmiast pognał za nią i zaczął ją drzeć pazurami. Kobieta wciąż mocno ściskała skórzaną torebkę. - Chciałbyś dostać bilet na samolot do Anglii? Jeśli naprawdę chcesz tam wyjechać, mogę ci to załatwić. I znaleźć ci pracę. Ich spojrzenia się spotkały. Miała piękne oczy, barwy błękitnej stali. Jej uśmiech wydawał się szczery. Znów zerknął na torebkę. Wciąż ściskała ją mocno, jakby wiedziała, co
mu chodzi po głowie. - Jaką pracę? - A co chciałbyś robić? Co potrafisz? Powoli przetoczyła się koło nich hałaśliwa ciężarówka, tuż obok krawężnika. Romeo spojrzał na wielkie brudne koła, czarne przerdzewiałe podwozie i buchającą spalinami rurę wydechową. Jeżeli miał to zrobić, to właśnie teraz. Pchnąć kobietę, wyrwać jej torebkę i w nogi! A jednak bardziej zainteresowało go to, co powiedziała. Co on właściwie umie? Niedawno pomieszkiwał z nimi taki jeden chłopak, opowiadał im o swoim bracie, który pracował w Londynie jako barman i w przeliczeniu zarabiał czterysta lei dziennie. Prawdziwy majątek! Ale Romeo nie miał pojęcia o koktajlach. Ktoś jednak niedawno mówił, że w Londynie można też tyle zarobić na sprzątaniu pokoi hotelowych. - Mieszam koktajle - odpowiedział. - Poza tym nieźle sprzątam. - Masz jakichś przyjaciół w Londynie, Romeo? Artur zaskomlał, jakby wciąż jeszcze był głodny. Kobieta otworzyła torebkę, wyjęła pękaty portfel, a z niego banknot o wartości stu lei. Podała go chłopakowi. - Kup za to jedzenie dla Artura, dobrze? Spojrzał na nią i uroczyście skinął głową. Potem dała mu drugi banknot. Tym razem pięćset lei. - A to dla ciebie, kup sobie, co chcesz, zgoda? Wlepił wzrok w pieniądze i wybałuszył oczy na kobietę. Szybko, jakby się bał, że mu odbierze banknot, schował go do kieszeni spodni. - Pani jest bardzo miła - powiedział. - Chcę ci pomóc - odparła. - Jak pani na imię? - Marlene. Uśmiech i hojność tej kobiety nie zmieniały faktu, że było w niej coś takiego, iż Romeo miał się na baczności. Rozmawiając z innymi, dowiedział się, że istnieją organizacje
pomagające bezdomnym, nigdy jednak nie starał się ich znaleźć. Ostrzeżono go, że ten, kto się do nich uda, może wylądować w państwowym zakładzie zamkniętym. Ale może ta kobieta naprawdę chce mu pomóc dostać się do Anglii? - Dobroczynność? - zapytał. - Pani jest z jakiejś organizacji dobroczynnej? Wahała się przez sekundę. A potem, uśmiechając się i potakując energicznie, przyznała: - Tak, dobroczynność. Jakżeby inaczej? Dobroczynność! 35 Roy Grace od lat nie był w tak wyśmienitym humorze, mimo że do kostnicy Brighton i Hove trafiły dwa czarne, grube plastikowe worki ze zwłokami, które dziś rano wyciągnięto z kanału. Nie przeszkadzało mu, że jest za kwadrans piętnasta w piątek i że w zależności od tego, kiedy tu dotrze Nadiuska De Sancha, sekcje zwłok prawdopodobnie zniweczą jego plany na wieczór. Był cały w skowronkach. Zostanie ojcem! Ta myśl przesłaniała mu wszystko. W dodatku w nocy wygrał w pokera pięćset pięćdziesiąt funtów - już nie pamiętał, kiedy ostatnio trafiła mu się taka wygrana! Oprócz poczucia koleżeństwa, jakie dawało spędzenie wieczoru w męskim towarzystwie przyjaciół i kolegów, w pokerze najbardziej uwielbiał psychologię gry. Kiedy jest się w dołku, wygrana przy stoliku jest prawie niemożliwa. Za to jeśli się tryska optymizmem, entuzjazm bywa zaraźliwy i nawet ze skromną ręką można zdominować tę grę. Wczoraj jednak nie miał skromnej ręki - karta szła mu jak nigdy. Raz dostał karetę dziesiątek, miał niezliczone trójki, fula za fulem i całe mnóstwo wysokich kolorów. Kiedy na chwilę został z Cleo sam w małym biurze kostnicy, przy dźwiękach czajnika z dochodzącą do wrzenia wodą objął ją i pocałował. - Kocham cię - powiedział. - Czyżby? - rzuciła z uśmiechem. - Naprawdę mnie kochasz? - Ubrana w fartuch, uniosła ręce i obróciła się. - Nawet w takim stroju?
- Kocham cię jak stąd na koniec świata i z powrotem. I naprawdę tak było. Z pokera wrócił prosto do jej domu, rozsypał pieniądze na łóżku, a potem leżał obok niej, z otwartymi oczami, zbyt nakręcony, żeby zasnąć, i rozmyślał o swoim życiu. O Sandy. O Cleo. Chciał się ożenić z Cleo, co do tego nie miał cienia wątpliwości. Niczego nie był tak pewny jak tego. Postanowił, że rano zrobi coś, co powinien był zrobić już dawno temu wystąpi o prawne uznanie Sandy za zmarłą. Z samego rana rzeczywiście zadzwonił do prawniczki z Brighton, którą mu polecono Susan Ansell. Umówił się z nią na spotkanie. Cleo go pocałowała. - Tylko jak stąd na koniec świata i z powrotem? Uśmiechnął się, wyjrzał za drzwi, sprawdzając, czy nikt się nie zbliża, po czym znów ją pocałował. - A co powiesz na koniec wszechświata? - Już lepiej. - Znowu go pocałowała. Nagle zmroziło go, oderwał się od niej, pożałował, że wdał się w takie porównania. Sandy miała bzika na punkcie Autostopem przez galaktykę. Pamiętał, że najbardziej lubiła drugi tom cyklu, Restauracja na końcu wszechświata. Dlaczego, do ciężkiej cholery, jej cień kładzie się na wszystkim, pogrąża w mroku jego najszczęśliwsze chwile? Czasami odnosił wrażenie, że jest prześladowany przez ducha. - Coś się stało? - zatroskała się Cleo. - Nic! - Na chwilę odpłynąłeś. - Przytłoczyła mnie twoja uroda. Znowu się uśmiechnęła. - Ty to potrafisz kłamać, Grace! On też się do niej uśmiechnął. - Wcale nie kłamałem! - Połowę życia spędzasz, przesłuchując przestępców, którzy potrafią kłamać jak z nut. Nie mów, że to ci się nie udzieliło! Łagodnie, acz stanowczo chwycił ją za ramiona i spojrzał jej w oczy. - Nigdy bym cię nie okłamał - powiedział. - Nawet by mi to nie przyszło do głowy.
- Ja ciebie też nie - odparła. Przez pewien czas stali w przyjemnej ciszy. Czajnik pobulgotał jeszcze chwilę, aż woda się zagotowała, i wyłączył się z trzaskiem. Roy zdekoncentrował się na moment i spojrzał nad ramieniem Cleo na ustawione w kształcie litery L krzesła za jej zagraconym biurkiem. I na stół w kącie, z niewielką choinką ozdobioną brokatem i błyszczącymi bombkami. I ściany, jeszcze bardziej niż biurko zawalone oprawionymi w ramki dyplomami, kalendarzem, fotografią Mola Brighton o zachodzie słońca i rzędem zawieszonych na haczykach papierów ze szczegółami dotyczącymi wszystkich nieszczęśników spoczywających obecnie w lodówkach. Oraz na gazetę „Argus”, leżącą na krześle. Artykuł Kevina Spinelli o wyłowieniu Nieznanego Mężczyzny zamieszczono na stronie piątej. Niewielki tekst głównie podawał fakty tak, jak je przedstawił Grace, a także zawierał apel nadinspektora do społeczeństwa o pomoc. Grace z ulgą przekonał się, że Kevin Spinella dotrzymał obietnicy i ani słowem nie wspomniał o usuniętych narządach. Rozległ się ostry dzwonek do drzwi. Cleo spojrzała w górę na ekran monitoringu na ścianie. - Przyjechał twój kumpel - oznajmiła. Grace obejrzał się na ekran i zobaczył twarz Glenna Bransona. Sierżant nie tryskał radością. - Ja pójdę - powiedział Grace. Przeszedł krótkim korytarzem, minął przebieralnię i otworzył drzwi. Na widok kolegi doznał szoku. Glenn zawsze prezentował się nienagannie. Tymczasem teraz sierżant stał przed nim w deszczu i wyglądał jak nieboskie stworzenie. Brązowe buty miał przemoczone, białą koszulę w ciemnych plamach, jedwabny krawat przekrzywiony i utytłany, a kremowy płaszcz przeciwdeszczowy stanowił mozaikę brunatnych plam o barwie rdzy, ropy naftowej oraz czegoś, co wyglądało na błyszczące rybie łuski. - Gdzieś ty się podziewał, jak pragnę zdrowia? - zapytał Grace. - Uprawiałeś kickboxing w rzeźni czy zapasy w błocie na targu rybnym? - Bardzo śmieszne, stary. Następnym razem, jak mnie wyślesz w rejs, pozwolisz, że sam sobie załatwię bilety.
Nadinspektor odsunął się na bok i wpuścił go do środka. - Nadiuska już jest? - spytał Branson. - Właśnie dzwoniła. Będzie za dziesięć minut. Zdawało mi się, że miałeś wrócić do domu i przebrać się. - No i wróciłem. Pojechałem do ciebie, a tam czekały na mnie dwa pieprzone listy. - Jeśli chcesz przekierować swoją pocztę na mój adres, to się nie krępuj. Branson patrzył na przyjaciela, nie bardzo wiedząc, czy sobie z niego kpi, czy nie. Nie mogąc się zorientować, wolał nie kusić losu. - Jeden od adwokata Ari, napuszony jak cholera. Facet mi pisze, że Ari wszczęła kroki rozwodowe, więc poleciła mu poradzić mi, żebym wynajął adwokata. Jakbym przyjechał do miasta furmanką i nie miał pojęcia, co to prawo. Grace zamknął za nim drzwi. - Mam wrażenie, że prawnik ci się przyda, i to szybko. - Wpadłem na to wcześniej. Już mam. - Gość pewnie reprezentuje głównie bezdomnych, co? - Właściwie to nie on, tylko ona. - Bardzo mądrze. Mężczyźni nie są tak brutalni jak kobiety. Nagle Glenn zatoczył się i oparł rękami o ścianę, żeby się nie przewrócić. Przez chwilę Grace podejrzewał go, że jest pijany. - Ziemia wciąż się kołysze. Jestem na stałym lądzie od ponad dwóch godzin, a cały czas pode mną się kiwa! - A co z twoimi przodkami ze statku niewolników? Nie przejąłeś po nich upodobania do życia na morzu? Nie masz go w genach? - Kto ci nagadał tych bredni o statku niewolników? - Twoja sława żeglarza cię wyprzedza. - Widziałeś kiedyś taki film, Pan i władca: Na krańcu świata? Grace zmarszczył czoło. - Z Russellem Crowe’em - podpowiedział sierżant. Nadinspektor skinął głową. - Ehe. Widziałem. - Dokładnie tak się teraz czuję. Jakbym był jednym z członków jego załogi, który połknął kulę armatnią.
- Słuchaj, stary, nawet jeżeli Ari puściła cię kantem, to jeszcze nie daje jej prawa, żeby ci pieprzyć życie. - Mylisz się. A pamiętasz Kramer kontra Kramer? - Z Meryl Streep? Glenn Branson zdobył się na przelotny uśmieszek. - O w dupę, jestem pod wrażeniem. Widziałeś oba filmy, które wymieniłem! No, z Meryl Streep i Dustinem Hoffmanem. Mniej więcej tak się przedstawia moja sytuacja. - Z tą różnicą, że nie jesteś tak przystojny jak Dustin Hoffman. - Ty to lubisz kopać leżącego, co? - Wyłącznie w jaja. Branson ściągnął płaszcz. - No dobra, a ten drugi list to pozew rozwodowy z sądu. Chłopie, nie dasz wiary, ni cholery nie uwierzysz w to, co ona wypisuje! Sierżant przewiesił płaszcz przez rękę, uniósł dłoń i zaczął odliczać na palcach. - Twierdzi, że nastąpił nieodwracalny rozpad związku, masz pojęcie? Sugeruje, że zachowywałem się nieodpowiedzialnie. Że już nie mam ochoty na seks. Że za dużo piję… no, to akurat prawda, przez nią zaglądam do butelki. I powołuje się na „brak uczucia”. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął kilka złożonych, spiętych kartek. Czytając pierwszą z brzegu, ciągnął: - Rzekomo oddalam się od rodziny. Wydzieram się na nią, kiedy jedziemy razem samochodem. Nie daję jej pieniędzy… Jasna cholera, dopiero co kupiłem jej pieprzonego konia! A teraz uważaj… Podobno nie doceniam tego, że to Ari opiekuje się dziećmi. Pokręcił głową. - Dobre, co? A niby co ja mam robić? Oświadczyć wszystkim: „sorki, ja wiem, że prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa, ale muszę wracać do domu i wykąpać Remi”? Na te słowa Roy Grace poczuł zimne ciarki. Nagle uświadomił sobie, że kiedy jemu urodzi się dziecko, znajdzie się dokładnie w takiej samej sytuacji. Normalnie urzędował w swoim gabinecie już o siódmej rano, często nawet wcześniej. A do domu wracał o dwudziestej albo i później. Czy po narodzinach dziecka też będzie musiał zmienić godziny pracy? Jeśli tak, ucierpi na tym jego kariera.
Spojrzał na Glenna, w jego pytające oczy. Wiedział, że odpowiedź nie spodoba się sierżantowi. Dobry policjant bierze ślub ze służbą. Przez trzydzieści lat, do przejścia na emeryturę - a teraz na własne życzenie nawet dłużej - praca jest na pierwszym miejscu. Szczęśliwi ci, których żony czy partnerki życiowe to rozumieją. Niestety tragicznie wiele żon, takich jak Ari, nie przyjmuje tego do wiadomości. - Wiesz, na czym polega problem? - zapytał Grace. Branson pokręcił głową. - Że ona przypuszczalnie ma rację. Zachowuje się okropnie, bez dwóch zdań, ale w gruncie rzeczy ma rację. Musisz się zdecydować, czy wolisz odnosić sukcesy zawodowe, czy mieć udane małżeństwo. Jedno z drugim da się połączyć, ale wyłącznie wtedy, gdy partner jest bardzo tolerancyjny i wyrozumiały. - Tak, jasne, tylko jak na ironię wstąpiłem do policji, żeby moje dzieci były ze mnie dumne. - I tak być powinno. - Myślisz, że wciąż będą ze mnie dumne, jeżeli rzucę tę robotę? - I znów zostaniesz wykidajłą? Albo strażnikiem na Gatwick? Nie chodzi o to, jaką pracę wykonujesz, ale jakim jesteś człowiekiem - ciągnął Grace. - Możesz być przyzwoitym, ludzkim wykidajłą. Możesz być czujnym strażnikiem. Albo gównianym gliniarzem. Liczy się to, co masz w środku, a nie czy nosisz blachę albo co jest napisane na twojej legitymacji. - Bla, bla, bla. Jasne. Ale wiesz, o co mi chodzi. - Słuchaj, już ci tłumaczyłem, że zważywszy na to, jak sam sobie spaprałem życie, jestem ostatnią osobą, która powinna udzielać porad małżeńskich. Ale wiesz, co naprawdę o tym myślę? Gdyby Ari rzeczywiście cię kochała, pogodziłaby się z tym. Moim zdaniem ona w ogóle cię nie kocha… cały ten proces i błoto, którym cię obrzuca. Sądzę, że gdybyś odszedł z policji, żeby ją ugłaskać, za chwilę zażądałaby czegoś więcej. Cokolwiek zrobisz, w ostatecznym rozrachunku ona i tak uzna to za krok w złym kierunku. Według mnie taka już jest, wiecznie chce czegoś więcej. Udobruchanie jej zawsze będzie tylko rozwiązaniem na
krótką metę. Dlatego na twoim miejscu trzymałbym się kariery zawodowej. Branson posępnie pokiwał głową. - Wiesz, co Winston Churchill powiedział o polityce ustępstw? - zapytał Roy. - Co takiego? - Ustępuje ten, kto karmi krokodyla, licząc na to, że bestia pożre go na samym końcu. 36 Zwłoki dwóch osób wrzucono do morza tak samo jak Nieznanego Mężczyznę zawinięte w folię, obwiązane niebieskim sznurkiem i obciążone pustakami. Do kostnicy trafiły opakowane w dwie dodatkowe warstwy - białe plastikowe torby, w których policyjni nurkowie wydobyli je na powierzchnię, oraz grubsze worki z czarnej folii, w których je dostarczyli. Najpierw mozolnie, powoli rozpakowano młodego mężczyznę, zdaniem Nadiuski o rok czy dwa starszego od pierwszej ofiary. Nie był tak przystojny, miał nos jak haczyk i okropnie dziobatą twarz po trądziku. Nieznany Mężczyzna Numer Dwa również był pozbawiony serca, płuc, nerek i wątroby. Usunięto je chirurgicznie, z taką samą precyzją. Teraz Nadiuska odwijała zwłoki młodej dziewczyny. Grace zawsze uważał, że śmierć odziera twarze z osobowości, pozostawia pustkę i trudno powiedzieć, jak denat wyglądał za życia. Ale mimo bladej, woskowej cery i splątanych, zmierzwionych długich kasztanowych włosów dziewczyny widział, że była bardzo piękna, chociaż koszmarnie chuda. Anatomopatolog oceniła, że oba te ciała przebywały w wodzie tak długo jak Nieznany Mężczyzna. Grace pomyślał, że nie trzeba wyższej matematyki do obliczenia prawdopodobieństwa, że cała trójka razem wylądowała w wodzie. To z kolei zdecydowanie podnosiło stawkę po odkryciu pierwszych zwłok. Grace odrzucił możliwość, że ciała zostały oficjalnie pogrzebane na morzu i zniesione przez prąd z miejsca pochówku. A zatem kim byli ci młodzi ludzie? Skąd pochodzili? Kim są ich rodzice? Kto za nimi tęskni? Czy wyrzucono ich do wody z któregoś z dziesiątków statków handlowych pochodzących z niemal wszystkich krajów świata, które pod obcymi banderami przez całą dobę kursują kanałem La Manche?
Na ciele Nieznanego Mężczyzny Numer Dwa nie wykryto śladów wskazujących na wypadek ani obrażeń głowy. Nakłucia na skórze były takie same jak u pierwszej ofiary i powtórzyła Nadiuska - świadczyły o pobraniu narządów do przeszczepu. Myśli Grace’a przesłonił mroczny cień. Prawie cały czas stał w korytarzu prowadzącym do wyjątkowo dziś zatłoczonej sali sekcyjnej i z komórką przy uchu dzwonił raz za razem. Najpierw połączył się z asystentką, Eleanor Hodgson, i kazał jej odwołać wszystkie spotkania na najbliższe dni. Chociaż miał nadzieję, że uda mu się dotrzeć na dwa z nich. Obiecał koledze, że dziś wieczorem wpadnie na mecz piłkarski do klubu Crew w Whitehawk. Mógłby zdążyć, gdyby inspektor Mantle poprowadziła zamiast niego odprawę o osiemnastej trzydzieści. Poza tym jutro wieczorem wydział kryminalny wyprawiał kolację z potańcówką dla czterystu pięćdziesięciu gości; zapowiadała się niezła zabawa. Grace miał za sobą ciężki rok, a skoro jego związek z Cleo przestał być tajemnicą, marzył o zabraniu jej na tę imprezę, by zrelaksować się w towarzystwie kolegów z pracy. Może trafiłaby mu się też okazja, żeby zatrzeć złe wrażenie, jakie zrobił w środę wieczorem na nowym komisarzu. Cleo od tygodni marudziła, że nie ma się w co ubrać, i wydała na sukienkę równowartość PKB niektórych krajów afrykańskich, więc byłaby głęboko rozczarowana, gdyby nie udało im się tam wybrać. Uporawszy się z terminarzem spotkań, Grace wykonał serię telefonów, powiększając swoją ekipę śledczą z początkowych sześciu do dwudziestu dwóch osób. Teraz rozmawiał z Tonym Case’em, szefem logistyki w Sussex House, załatwiał dla nowego zespołu jedno z dwóch centrów koordynacyjnych w tym gmachu przeznaczonych dla ważnych dochodzeń, a jednocześnie obserwował panią anatomopatolog przy pracy. Nadiuska starannie oklejała taśmą rozciągliwe sznury na pustakach, licząc na to, że zdejmie z nich komórki naskórka ewentualnie włókna z rękawiczki tego, kto je zawiązał. A kiedy już paski taśmy się odklejały, chowała je do torby, by później zbadać pod mikroskopem. Obok niej stał Michael Forman z biura koronera i przyglądał się uważnie, od czasu do
czasu notując coś albo sprawdzając na swoim smartfonie. David Browne, opiekun miejsca zbrodni, czekał w pogotowiu z dwoma technikami. Jeden z nich, policyjny fotograf James Gartrell, znów robił zdjęcia na każdym etapie sekcji zwłok, a drugi zajmował się foliami, w których dostarczono oba ciała. Przy drugim stole Cleo i Darren doprowadzali do porządku Nieznanego Mężczyznę Numer Dwa, zaszywając cięcie na tułowiu. Kiedy już sądzimy, że widzieliśmy wszystko, za każdym razem zaskakuje nas jakiś nowy koszmar, dumał Roy Grace. Kiedyś czytał o mężczyznach, którzy w Turcji i Ameryce Południowej poderwali w barach piękne kobiety, a kilka godzin później obudzili się w pełnych lodu wannach, z zaszytym nacięciem z boku ciała i brakującą nerką. Do tej pory lekceważył jednak te doniesienia, traktował je jak plotki. Wiedział też, że nie wolno wyciągać pochopnych wniosków. Ale troje młodych ludzi na dnie morza, z profesjonalnie usuniętymi narządami wewnętrznymi… Prasa będzie miała używanie. Mieszkańcy Brighton i Hove się wystraszą, kiedy sprawa przedostanie się do wiadomości publicznej, a już teraz Grace miał w komórce dwie wiadomości z prośbą o telefon do reportera „Argusa”, Kevina Spinelli. Jak dotąd nie oddzwonił. Musi starannie rozegrać wszystko z prasą, żeby z jednej strony uzyskać jak największą pomoc społeczeństwa w celu identyfikacji zwłok, z drugiej zaś nie wzbudzać niepotrzebnej paniki. Zdawał sobie jednak sprawę, że nic tak skutecznie nie przyciągnie uwagi ludności jak sensacyjne nagłówki. W weekendy konferencje prasowe nie cieszyły się wzięciem, miał więc czas do poniedziałku. Musiał jednak rzucić jakiś ochłap Spinelli, zwłaszcza że „Argus”, mający największy nakład z lokalnych gazet, na krótką metę bardzo mógł się przydać. Ale co miał powiedzieć reporterowi? I równie ważne pytanie: co należało przed nim ukryć? Już dawno nauczył się, że prowadząc śledztwo w sprawie morderstwa, trzeba zachować dla siebie szczegóły, które mógł znać jedynie morderca. Pozwalało to eliminować telefony żartownisiów i oszczędzać czas. Chwilowo przestał się martwić o prasę i skupił się na tym, czego się może dowiedzieć z badania trzech odnalezionych zwłok. Zapisał w notesie „Zabójstwa rytualne?” i
podkreślił te słowa. Tak, to bardzo prawdopodobne. A może to dawcy narządów, którzy chcieli zostać pochowani na morzu? Zbyt nieprawdopodobne, żeby rozważać to na tym etapie. Seryjny zabójca? Po co jednak taki ktoś miałby się fatygować i starannie zaszywać ranę po usunięciu narządów? Żeby zmylić policję? Kto wie? Na razie nie można było tego wykluczyć. Nielegalny handel narządami? „Brzytwa Ockhama” - zapisał myśl, która nagle przyszła mu do głowy. Ockham, czternastowieczny mnich i filozof, twierdził, że ostrym jak brzytwa nożem należy usuwać wszystko z wyjątkiem najbardziej oczywistego wyjaśnienia. Brat Ockham wierzył, że właśnie tam kryje się prawda, a Grace był skłonny się z nim zgodzić. Sherlock Holmes, ulubiony powieściowy detektyw Grace’a, wyznawał zasadę: „Kiedy wyeliminuje się wszystko, co niemożliwe, cokolwiek pozostanie, choćby nie wiem jak nieprawdopodobne, musi być prawdą”. Grace spojrzał na Glenna Bransona, który ze zmartwioną miną stał w kącie i rozmawiał przez komórkę. Dobrze mu zrobi jakieś wyzwanie, pomyślał. Coś, w co będzie mógł wbić zęby, co go oderwie od tych koszmarnych problemów prawnych z Ari, której Grace w głębi duszy nigdy nie lubił. Podszedł i zaczekał, aż Glenn skończy rozmowę. - Mam dla ciebie zadanie - powiedział. - Dowiedz się wszystkiego na temat nielegalnego handlu ludzkimi organami. - A co, staruszku, przydałaby ci się nowa wątroba? Wcale mnie to nie dziwi. - Boki zrywać ze śmiechu. Weź do pomocy Normana Pottinga. Jest dobry w wygrzebywaniu brudów. - Widziałeś taki film, Niewidoczni? - zapytał Branson. Nadinspektor pokręcił głową. - O nielegalnych imigrantach, którzy sprzedają nerki w jakimś obskurnym londyńskim hoteliku. Grace natychmiast nastawił uszu. - Naprawdę? Powiedz mi coś więcej o tym filmie.
- Roy! - zawołała w tym momencie Nadiuska. - Patrz, mam coś ciekawego! Grace podszedł do zwłok i spojrzał na maleńki tatuaż, który pokazywała anatomopatolog. Skrzywił się. - Co to jest? - Nie wiem - odparła. Odwrócił się do Bransona, który podszedł tu za nim. Sierżant wzruszył ramionami i stwierdził oczywisty fakt: - To nie po angielsku. 37 Romeo, trzymając pod pachą olbrzymią torbę ze spożywczego, zlazł po stalowej drabinie. Valeria siedziała na starym materacu, oparta o betonową ścianę, i kołysała w rękach śpiące dziecko. Tracy Chapman śpiewała Fast Car. Znowu. Wciąż jedno i to samo! Ta pieprzona piosenka doprowadzała go do szału. Zauważył trzech obcych - nastolatków zgarbionych na ziemi, opartych o ścianę naprzeciwko Valerii. Siedzieli bez ruchu, nawaleni aurolakiem. Zdradzała ich leżąca przed nimi niska, pękata plastikowa butelka z zerwaną białą nakrętką i żółto-czerwoną nalepką z napisem „LAC Bronze Argintiu”. Romea uderzył w nos obrzydliwy odór tej nory. Zawsze tak się działo, ale dzisiaj, w zestawieniu ze świeżą, wietrzną i deszczową pogodą na dworze, kontrast był szczególnie silny. Jechało stęchlizną, smrodem niemytych ciał, brudnych ubrań i obsranych pieluch. - Jedzenie! - obwieścił pogodnie. - Załatwiłem forsę i kupiłem niesamowite żarcie! Tylko Valeria zareagowała na jego słowa. Jej wielkie smutne oczy powędrowały ku niemu niczym dwie szklane kulki, które straciły rozpęd. - Kto ci dał pieniądze? - Ktoś z organizacji dobroczynnej. Oni rozdają pieniądze ludziom ulicy, takim jak my! Wzruszyła ramionami i straciła zainteresowanie. - Jeśli ktoś daje ci forsę, zawsze chce coś w zamian. Zaprzeczył energicznym ruchem głowy. - Nie, nie ta kobieta. Była piękna, wiesz? Piękna w środku! - Podszedł do niej i otworzył torbę, żeby mogła sprawdzić zawartość. - Patrz, kupiłem nawet rzeczy dla
dziecka! Valeria sięgnęła do torby i wyjęła puszkę skondensowanego mleka. - Martwię się o Simonę - powiedziała, odwracając puszkę, żeby przeczytać nalepkę. Nie zwlokła się przez cały dzień. Nic, tylko płacze. Romeo podszedł do Simony, przykucnął i objął ją ramieniem. - Kupiłem ci czekoladę - zwrócił się do niej. - Twoją ulubioną, gorzką! Przez dłuższą chwilę milczała, a potem zachlipała. - Dlaczego? - Dlaczego? - powtórzył. Nie odpowiedziała. Wyciągnął tabliczkę czekolady i podsunął jej pod nos. - Dlaczego? Bo chciałem ci sprawić przyjemność, właśnie dlatego. - Chcę umrzeć. Byłoby miło. - Wczoraj mówiłaś, że chcesz wyjechać do Anglii. Czy to nie jest lepsze? - To tylko marzenie - odparła, gapiąc się tępo przed siebie. - Sny się nie spełniają, przynajmniej nie takim jak my. - Dzisiaj kogoś poznałem. Ona może nas zabrać do Anglii. Chcesz ją poznać? - Dlaczego? Dlaczego chce nas zabrać do Anglii? - Dobroczynność! - odparł wesoło. - Ona prowadzi organizację charytatywną, która pomaga bezdomnym. Opowiedziałem jej o nas. Może załatwić nam pracę w Anglii! - No jasne, jako tancerki erotyczne? - Każdą pracę, jaką sobie zażyczymy. W barze. Sprzątanie pokoi w hotelach. Cokolwiek. - Czy jest podobna do tego mężczyzny, którego poznałam na dworcu? - Nie, to miła kobieta. Uprzejma. Simona nie odpowiedziała. Więcej łez zalało jej policzki. - Nie możemy tu tkwić w nieskończoność. Tego chcesz? Żebyśmy wegetowali tak do końca życia? - Chcę, żeby nigdy więcej nikt mnie nie skrzywdził. - Możesz mi zaufać, Simono? Zaufaj mi. - A co to jest zaufanie? - Znamy Anglię z telewizji. Z gazet. To dobry kraj. W Anglii możemy dostać
mieszkanie! Moglibyśmy rozpocząć tam nowe życie! Zaniosła się płaczem. - Ja już nie chcę zaczynać od nowa. Chcę umrzeć. Skończyć z tym. To dużo łatwiejsze. - Ona tu jutro zajrzy. Przynajmniej się z nią spotkaj, pogadaj. - Romeo, dlaczego ktoś miałby nam pomagać? Jesteśmy nikim. - Dlatego, że na świecie są jeszcze dobrzy ludzie. - Ty naprawdę w to wierzysz? - spytała posępnie. - Tak. Rozpakował tabliczkę czekolady, odłamał kawałek i podsunął jej pod nos. - Patrz. Dała mi pieniądze na jedzenie, na łakocie. Jest dobra. - Ten mężczyzna na dworcu też mi się wydawał dobry. - Wyobrażasz sobie, jak to jest być w Anglii? W Londynie? Tam moglibyśmy mieć własne mieszkanie. Zarabiać kupę forsy! Z dala od tego gówna! Może zobaczylibyśmy gwiazdy rocka. Słyszałem, że wiele z nich mieszka w Londynie! - Cały świat to jedno wielkie gówno - odparła. - Simono, proszę cię, chodź ze mną jutro i chociaż się z nią spotkaj. Uniosła rękę i wzięła czekoladę. - Naprawdę chcesz tu spędzić kolejną zimę? - zapytał. - Przynajmniej mamy ciepło. - I dlatego, że masz tu ciepło, nie chcesz jechać do Londynu? Tak? Też mi luksus! A może w Londynie też jest ciepło? - Goń się! Zareagował uśmiechem. Odzyskała wigor. - Valeria też chce wyjechać - powiedział. - Z dzieckiem? - Jasne. A bo co? - Ona przyjdzie jutro, ta kobieta? - Tak. Simona odgryzła jedną kostkę z paska czekolady. Była dobra. Tak pyszna, że zjadła całą tabliczkę. 38
Roy Grace stał na linii bocznej boiska piłkarskiego, w blasku reflektorów, i wbijając gołe ręce w kieszenie płaszcza, dygotał na przenikliwym wietrze hulającym w Whitehawk. Dobrze chociaż, że przestało padać, niebo było jasne, rozgwieżdżone. Zanosiło się na mróz. Tego wieczoru w piątkowych rozgrywkach ligi piłkarskiej nastolatki z Crew Club grały z drużyną policyjną. Grace ledwo zdążył na ostatnie dziesięć minut meczu, w samą porę, by zobaczyć, jak policja dostaje łomot trzy do zera. Zespół miejski Brighton i Hove leży na kilku niskich wzgórzach; na jednym z najwyższych rozsiadło się Whitehawk. Przedmieście to, zabudowane komunalnymi osiedlami szeregowców i bliźniaków oraz niskimi i wysokimi blokami mieszkalnymi z lat dwudziestych, które zastąpiły wcześniejsze slumsy, od dawna - choć trochę niezasłużenie cieszyło się złą sławą oazy przemocy i przestępczości. W labiryntach uliczek z bajecznym widokiem na miasto i morze mieszkały i rządziły rodziny najtwardszych lokalnych kryminalistów, i to ich reputacja plamiła dobre imię pozostałych mieszkańców. Jednakże w ostatnich latach starannie przygotowana inicjatywa społeczna wspierana przez policję Sussexu zdecydowanie zmieniła ten stan rzeczy. Jej serce stanowił Crew Club, finansowany przez lokalny przemysł kwotą dwóch milionów funtów. Klub szczycił się eleganckim, ultranowoczesnym centrum, tak odjazdowym, jakby zaprojektował je sam Le Corbusier. Miejscowa młodzież mogła korzystać ze znakomicie wyposażonej pracowni komputerowej, studia nagrań oraz filmowego, przestronnej sali na większe imprezy i mniejszych sal na kameralne spotkania, a na przylegających do ośrodka terenach zbudowano liczne obiekty sportowe. Klub odniósł sukces, bo powstał dzięki pasji, a nie za sprawą biurokratów. Miejscowe dzieciaki naprawdę lubiły tu przychodzić i spędzać czas. To było trendy. A wszystko za sprawą małżeństwa z Whitehawk, Darrena i Lorraine Snowów, których wizjonerstwo i energia doprowadziły do powstania ośrodka. Teraz, opatuleni płaszczami, szalikami i w czapkach niemal całkiem zakrywających twarze, stali po bokach Roya Grace’a, wraz z garstką rodziców i kilkoma kolegami z policji. Była to pierwsza wizyta nadinspektora w ośrodku, więc jako prezes policyjnej drużyny
rugby oceniał możliwość przeprowadzenia tu rozgrywek. Te młodziki to były twarde zuchy i z rozbawieniem obserwował, jak dają popalić piłkarzom z policji. Obok przebiegła hałaśliwa grupa, rozpychając się łokciami, sapiąc i przeklinając, a piłka wytoczyła się na aut. Natychmiast rozległ się gwizdek sędziego. Grace wrócił myślami do sekcji zwłok, w której uczestniczył tego dnia i poprzedniego, a także do stojących przed nim zadań. Wyciągnął z kieszeni notes i ściskając długopis zgrabiałymi palcami, zapisał coś, co właśnie mu przyszło do głowy. Nagle rozproszyły go chaotyczne brawa, więc spojrzał na boisko. Padła bramka. Ale dla kogo? Z wiwatów i komentarzy wywnioskował, że gola zdobyła drużyna Crew Club. A zatem wynik brzmiał cztery do zera. Znowu uśmiechnął się w duchu. Drużynę policji hrabstwa Sussex trenował emerytowany nadinspektor Dave Gaylor - oficjalny sędzia piłkarski, a prywatnie bliski przyjaciel Grace’a, który nie mógł się doczekać końca meczu, żeby się z niego ponabijać. Nadinspektor na chwilę zapatrzył się w gwiazdy i cofnął myślami w czasy dzieciństwa. Jego ojciec miał mały teleskop ze statywem i godzinami obserwował niebo, stale zachęcając do tego syna. Royowi najbardziej podobały się pierścienie Saturna. Kiedyś potrafił rozpoznać wszystkie gwiazdozbiory, ale teraz bez problemu odróżniał już tylko Wielką Niedźwiedzicę. Postanowił, że musi odświeżyć wiedzę i pewnego dnia przekazać ją - wraz z pasją swojemu dziecku. Tylko po co? - pomyślał cierpko. Żeby z czasem także popadła w zapomnienie? Ponownie skupił się na śledztwie. Nieznani Mężczyźni numer jeden i dwa oraz Nieznana Kobieta. Trzy ciała. Każde pozbawione tych samych niezbędnych do życia narządów wewnętrznych. Każda ofiara była młoda. I tylko jedna ewentualna wskazówka co do ich tożsamości - kiepsko zrobiony tatuaż na lewym przedramieniu zmarłej kobiety. Być może to imię… Które mu nic nie mówiło. Ale które, jak przeczuwał, naprowadzi ich na trop, kim byli
ci ludzie. Czy pochodzili z Brighton? A jeśli nie, to skąd? Zapisał w notesie: „Raport Straży Przybrzeżnej. Dryfowali?”. Z takim obciążeniem prąd nie mógł ich znieść zbyt daleko. Jego zdaniem bliskość Brighton świadczyła niezbicie, że tych troje zginęło w Anglii. Co tu jest grane? Czyżby w Brighton grasował potwór, który zabija ludzi i kradnie ich narządy wewnętrzne? „Doświadczony chirurg”, zapisał, przypominając sobie opinię Nadiuski De Sanchy. Na chwilę znów zapatrzył się na rozgwieżdżone nocne niebo, a potem na oświetlone boisko. Specjalna Jednostka Poszukiwawcza Tani Whitlock przeszukała cały teren i nie znalazła więcej zwłok. Na razie. Ale kanał La Manche to duży akwen. 39 - Wiesz co, Jim? - zagadnął Wład Cosmescu. - Ten kanał La Manche to wielki akwen, no nie? Jim Towers, znowu zaklejony taśmą izolacyjną od stóp do głów, włącznie z ustami, mógł się porozumiewać z prześladowcą tylko za pomocą oczu. Leżał na twardym pokładzie kabiny dziobowej „Scoob-Eee” z włókna szklanego, zakryty przed wzrokiem ludzi na nabrzeżu brezentem, który wciąż śmierdział czyimiś rzygami. Cosmescu, w wysokich gumiakach, wypłynął z portu Shoreham na pełne morze. Martwiła go wysoka fala - północny wiatr był tu dużo silniejszy, niż się spodziewał, a morze znacznie bardziej wzburzone. Z włączonymi światłami pozycyjnymi, siedział na plastikowym stołku i robił wszystko, żeby dla Straży Przybrzeżnej i ewentualnych innych gapiów wyglądać jak jeden z wielu kutrów, który wyrusza na nocny połów. Zmarszczył nos, bo wiatr od rufy niósł smród spalin z silnika, i patrzył, jak podświetlony kompas kiwa się w szafce. Obrał kurs sto sześćdziesiąt stopni, który, jak sądził, powinien zaprowadzić go na środek kanału, z dala od obszaru bagrowania, którego położenie starannie sprawdził na mapie. Zadzwonił telefon komórkowy - stłumiony, świergotliwy dźwięk. Przez chwilę
Rumunowi zdawało się, że dobiega spod pokładu, lecz uświadomił sobie, że aparat znajduje się w kieszeni emerytowanego prywatnego detektywa. Po kilku sygnałach dzwonek umilkł. Towers spojrzał na niego wzrokiem wyrzuconej na brzeg ryby. - Teraz już chyba możemy pogadać - rzekł Cosmescu. - Nie ma tu nikogo, kto mógłby cię usłyszeć. Zdławił przepustnicę, zszedł do kabiny i zerwał taśmę z ust swojego więźnia. Towers jęknął z bólu. Miał wrażenie, że tamten oderwał mu pół twarzy. - Niech pan posłucha - wycharczał. - Dzisiaj mam rocznicę ślubu. - Trzeba było mówić wcześniej. Wysłałbym ci kartkę - odparł Cosmescu z przebłyskiem humoru. Szybko wrócił do steru. - Nie dał mi pan szansy, żebym pana ostrzegł. Żona będzie się niepokoić. Spodziewała się, że wrócę. Na pewno zawiadomiła już Straż Przybrzeżną i policję. To ona do mnie wydzwania. Jak na zawołanie telefon pisnął dwukrotnie, sygnalizując nadejście SMS-a. - Czyżby? - rzucił Cosmescu pogodnie, nie okazując po sobie, że zmartwiła go ta nieoczekiwana wiadomość. Nie spuszczał wzroku ze świateł kutra w oddali oraz wielkiego statku, który daleko przed nimi kierował się na wschód. - Skoro tak, to musimy się śpieszyć! Gadaj, co masz mi do powiedzenia! - Popełniłem błąd - rzekł Towers. - Błąd, rozumiemy się? Dałem ciała. - Błąd? Cosmescu pogrzebał w kieszeniach i wyjął paczkę słabych silk cutów. Osłaniając dłońmi złotą zapalniczkę, przypalił papierosa, zaciągnął się głęboko, a potem wydmuchał dym w twarz Towersa. Wspaniały, kuszący zapach podrażnił nos byłego prywatnego detektywa. - Mogę wysępić jednego? Proszę. Cosmescu odmówił ruchem głowy. - Palenie szkodzi zdrowiu. - Znów sztachnął się głęboko. - W Anglii macie teraz nowe prawo, no nie? Palenie w miejscu pracy jest zabronione. A ty tu przecież pracujesz. Wydmuchał kolejną porcję dymu na swojego więźnia.
- Panie Baker, na pewno uda nam się dojść do porozumienia… No wie pan… chodzi o pańskie pretensje do mnie. - O tak, nie wątpię - przytaknął Cosmescu, mocniej ściskając koło sterowe, gdy kuter walczył z wielką falą. - Całkowicie się z panem zgadzam. Zerknął na głębokościomierz. Pod stępką mieli sześćdziesiąt stóp wody. Za mało. Przez pewien czas płynęli w milczeniu. - Zapłaciłem panu dwadzieścia tysięcy dolarów, panie Towers. Uważałem, że jestem wyjątkowo szczodry. Sądziłem, że będzie to miły początek wspólnych interesów. - Owszem, był pan bardzo hojny. - Ale nie dostatecznie? - Dostałem bardzo dużo. - Chyba jednak nie. Jako doświadczony żeglarz doskonale zna pan te wody. Wie pan, co myślę, panie Towers? Specjalnie zabrał mnie pan na obszar bagrowania. Wykombinował pan sobie, że tam pewnie znajdą te zwłoki. - Nie, pan się myli! Nie zwracając na niego uwagi, Cosmescu kontynuował: - Jestem hazardzistą. Mam zwyczaj opierać się na rachunku prawdopodobieństwa. Kanał La Manche ma dwadzieścia dziewięć tysięcy mil kwadratowych. Zapłaciłem panu, żeby zabrał mnie pan w miejsce, gdzie nikt nigdy nie znajdzie tych zwłok. Tymczasem pan mnie wywiózł na obszar bagrowania o powierzchni zaledwie stu mil kwadratowych. Proszę to sobie obliczyć, panie Towers. - Musi mi pan uwierzyć! Proszę! Rumun skinął głową. - Jasne. Pobawiłem się w matematykę. Maksymalna głębokość pracy pogłębiarki wynosi sto stóp. Wystarczyłoby sto trzydzieści stóp wody, a nikt by ich nie znalazł, panie Towers. Chce mi pan wmówić, że tak doświadczony przewoźnik jak pan tego nie wiedział? Że latami prowadząc swój interes z portu Shoreham, nigdy nie widział pan na mapach wyznaczonych obszarów bagrowania? - Pomyliłem się w nawigacji, przysięgam!
Przez chwilę Cosmescu palił w milczeniu. - Widzi pan, panie Towers, jestem hazardzistą i uważam, że pan również nim jest podjął. - Obstawił pan obszar bagrowania i miał pan fart. Doszedł pan do wniosku, że jeśli znajdą zwłoki, będzie mógł pan mnie szantażować i w zamian za milczenie wyciągnąć ciężką forsę. - Nieprawda - zaprzeczył Towers. - Gdyby miał pan okazję poznać mnie lepiej, panie Towers, toby pan wiedział, że zawsze stawiam na rachunek prawdopodobieństwa. W ten sposób mniej się wygrywa, za to dłużej jest się przy stole. Cosmescu dopalił papierosa, wyrzucił niedopałek za burtę i patrzył, jak czerwony czubek frunie w powietrzu, a potem znika w czarnej wodzie. - Nie wątpię, że znajdziemy jakieś rozwiązanie… takie, z którego będzie pan zadowolony. Obserwował kompas. Kuter był wyjątkowo narowisty, zmuszał do ostrego kręcenia sterem, żeby utrzymać się na kursie. - Widzi pan, panie Towers, teraz też muszę zaryzykować. Jeśli pana zabiję, grozi mi, że zostanę złapany. Ale jeżeli zostawię pana przy życiu, zapewne czeka mnie to samo. Z przykrością informuję pana, że w mojej ocenie to drugie ryzyko jest znacznie większe. Cosmescu wyjął z kieszeni wiatrówki rolkę taśmy izolacyjnej oraz nóż z rękojeścią z kości, z którym się nie rozstawał. Z biegiem lat nabrał do niego zaufania. Przycisk z boku zwalniał ostrze, które pod wpływem ruchu nadgarstka wyskakiwało i blokowało się. Poprzednie doświadczenia wykazały, że było dostatecznie twarde, żeby nie złamać się na ludzkiej kości. Rumun pilnował, żeby było ostre jak brzytwa - i rzeczywiście, kiedy raz zapomniał zabrać w podróż maszynki, ogolił się tym nożem całkiem przyzwoicie. - No to chyba wyjaśniliśmy już sobie wszystko, prawda? - Proszę… Niech pan posłucha… Mógłbym… Nic więcej nie zdążył powiedzieć, bo Rumun znowu zakleił mu usta. * Czterdzieści minut później światła Brighton i Hove wciąż były widoczne, lecz co chwila znikały za czarnymi jak atrament falami. Cosmescu wyjął kolejnego papierosa, zgasił
silnik i wyłączył światła pozycyjne. Pod sobą miał sto pięćdziesiąt stóp wody. To miejsce było w sam raz. Wciąż miał boleśnie w pamięci rozmowę telefoniczną dwie noce temu w kasynie, kiedy jego mocodawca bez ogródek oświadczył mu, że spieprzył sprawę. Facet miał rację, Cosmescu rzeczywiście dał dupy. Złamał zasadę zabraniającą wciągania innych, chyba że sytuacja nie zostawiała wyboru. Przede wszystkim powinien wynająć łódź i sam wywieźć zwłoki w morze. Sterowanie kutrem i nawigacja nie sprawiały mu najmniejszych problemów, czteroletnie dziecko dałoby sobie z tym radę. Miał jednak konkretny powód - a przynajmniej tak mu się wtedy wydawało. Zimą facet regularnie wynajmujący kuter i wypływający samotnie w morze szybko wzbudziłby podejrzenia. Zwracano uwagę na ruch wszystkich jednostek w porcie, a te, które budziły podejrzenia, brano pod lupę. Za to miejscowy rybak, bez względu na to, jak często wynajmował kuter i kursował tam i z powrotem, nie budził zdziwienia Straży Przybrzeżnej. Teraz, obserwowany tylko przez gwiazdy i nieme oczy właściciela kutra, Cosmescu odpiął i rozwinął pokrycie pokładu, a następnie za pomocą latarki zlokalizował zawory denne. Odkręcił jeden z nich i natychmiast łódź zalała woda morska. Świetnie. Jak widać Towers konserwował kuter jak należy. Przeszedł na rufę, rozwinął szary ponton Zodiac, zakupiony dzień wcześniej, a potem wyciągnął z opakowania rzeczy dołączone do zestawu: butlę tlenową, zbiornik paliwa, silnik zaburtowy Yamaha oraz wiosło. Dziesięć minut później Rumun, z wysiłku zlany potem, opuścił ponton na wodę i przywiązał go do kutra, z silnikiem pracującym na jałowym biegu. Ponton niepokojąco podskakiwał na falach, ale doszedł do wniosku, że kiedy do niego wsiądzie, nabierze stabilności. Pokład był już zalany wodą, która równomiernie wpływała przez dwa otwarte zawory denne. Sięgała już niemal brody Jima Towersa. Cosmescu, zadowolony, że włożył wysokie gumiaki, poświecił mu w twarz latarką, obserwując oczy więźnia, którymi desperacko próbował się porozumieć. Woda zalała już brodę Jima Towersa. Cosmescu zgasił latarkę i zlustrował wzrokiem
horyzont. Pomijając światła Brighton oraz błysk poświaty na grzbiecie załamujących się grzywaczy, panowała ciemność. Wsłuchał się w plusk fal uderzających o kadłub. Czuł, że „Scoob-Eee” coraz bardziej zapada się w wodę, obciążony takim balastem przestaje się kołysać i błyskawicznie tonie. Znów włączył latarkę i zobaczył, jak Jim Towers gorączkowo próbuje unieść głowę ponad wodę, która już całkiem zakryła mu usta. - Panie Towers, zanim woda zaleje panu nos, radzę zaczerpnąć jak najwięcej powietrza. Dzięki temu zyska pan dodatkową minutę życia. W ciągu sześćdziesięciu sekund człowiek wiele może zdziałać. A jeśli jest pan w formie, może zostanie panu nawet dodatkowe półtorej minuty. Nie był jednak pewien, czy tamten w ogóle go jeszcze słyszy, bo twarz miał już całkiem pod wodą. Ponton unosił się na powierzchni wzdłuż relingu. Całkiem jak z podręcznika! Nigdy nie opuszczaj tonącego statku, jeśli nie możesz zejść prosto do szalupy. Zrobił to dziewięćdziesiąt sekund później, odwiązał ponton i odpłynął w ciemność. Potem, powoli zataczając kółka, czekał, aż czarna sylwetka zniknie pod powierzchnią w kipieli bąbelków, których bulgot wybijał się ponad warkot silnika zaburtowego. Następnie otworzył szerzej przepustnicę, poczuł przyśpieszenie i zobaczył, jak dziób zodiaca unosi się, a później opada na falę. Woda spryskała mu twarz. Dziób pontonu opadł z grzbietu fali i zaraz wzbił się na kolejną. Rumuna zalewała lodowata słona woda. Mały ponton raptownie skręcił w lewo, potem w prawo. Cosmescu ogarnął paniczny strach, że mu się nie uda, że ponton przewróci się do góry dnem. Ale pokonawszy kolejny grzbiet fali, zamglonym przez sól wzrokiem zobaczył, że światła Brighton są jakby nieco jaśniejsze. Bliższe. W miarę jak zbliżał się do brzegu, kierując się światłami mola do mariny po drugiej stronie, morze stopniowo się uspokajało. Za mariną biegła trasa spacerowa pod klifem. W lodowatą, wietrzną listopadową noc raczej nikt nie powinien się tam kręcić. Podobnie jak na plażach.
Fakt, że akurat tego dnia Jim Towers obchodził rocznicę ślubu, stanowił problem. Kolejne ryzyko, że spieprzy sprawę. Chyba że szyper kłamał. Ale jeżeli jego żona zawiadomiła policję? I Straż Przybrzeżną? O jego zaginięciu mogą napisać w lokalnej prasie. Musi dokładnie czytać gazety i w razie czego działać w zależności od tego, co napiszą. Dwadzieścia minut później, mając przed sobą zarys klifów i marinę w bezpiecznej odległości po lewej, na kilka sekund otworzył przepustnicę na maksimum, a potem zgasił silnik. Odkręcił dwie nakrętki motylkowe łączące pięciokonny silnik z pawężą i wyrzucił go za burtę. Zodiac sunął do przodu siłą rozpędu. Pod osłoną klifu nie mógł liczyć na pomocny wiatr. Cosmescu ściskał wiosło i celował dziobem pontonu w stronę brzegu, nasłuchując coraz głośniejszego huku fal rozbijających się o kamienie, aż w końcu ponton szarpnął i zatrzymał się. Rumuna zalała fala, która uderzyła od strony rufy. Zaklął, wyskoczył i wpadł do wody o wiele głębszej i zimniejszej, niż się spodziewał, aż po ramiona. Cofająca się fala wlokła go ze sobą, na chwilę spanikował. Kamienie usuwały mu się spod nóg. Pochylił się i z wysiłkiem zaczął ciągnąć ponton za przywiązaną do dziobu linę. W końcu potknął się o kamyki na plaży. Znów zaklął, gdy kolejna fala pchnęła ponton, tak że walnął go dziobem w tył głowy. Ledwo udało mu się wstać, ponownie się przewrócił, tym razem do przodu. W końcu złapał oparcie na grząskim podłożu i jakoś się wygramolił. Zrobił jeszcze kilka kroków, ale ponton coraz bardziej mu ciążył. Wciągnął go na plażę, a potem nasłuchiwał w ciemności, rozglądając się. Nic. Nie zauważył nikogo. Słyszał jedynie huk fal i syk wody na kamieniach. Wyciągnął gumowe zatyczki po obu stronach pontonu i zwinął go powoli, wyciskając z niego powietrze. Potem pociął nożem na kilka pasków, które związał w kłębki. Uginając się pod ciężarem mokrej gumy, podreptał ścieżką pod klifem do miejsca, gdzie zostawił furgonetkę - na parkingu w marinie przed supermarketem ASDA. Po drodze wyrzucał do koszy na śmieci paski gumy.
Dochodziła północ. Miał ochotę na drinka i ze dwie godzinki przy stole do ruletki w kasynie Rendezvous, żeby ochłonąć. Ale wyglądał jak zmokła kura, więc nie byłoby to mądre posunięcie. 40 Wliczając Roya Grace’a, na ostatnim piętrze Sussex House, przy dwóch z trzech stanowisk pracy w centrum koordynacyjnym numer jeden przeznaczonym dla ważnych dochodzeń, zebrało się dwudziestu dwóch śledczych i personel pomocniczy. Całe centrum operacyjne najważniejszych śledztw, do którego prowadził labirynt pomalowanych na kremowo korytarzy, zajmowało jedną trzecią piętra. W jego skład wchodziły dwa centra koordynacyjne (to z numerem jeden było większe), dwa pokoje przesłuchań, sala konferencyjna na potrzeby odpraw policyjnych i spotkań z prasą, laboratorium techników oraz kilka gabinetów dla śledczych, którzy normalnie pracowali gdzie indziej, a tutaj byli delegowani przy okazji najważniejszych dochodzeń. Centrum koordynacyjne numer jeden było widne i nowoczesne. Miało małe okienka pod sufitem, zasłonięte pionowymi żaluzjami, oraz jedną ścianę z mlecznego szkła, w którą właśnie bębnił deszcz. Żadne dekoracje nie rozpraszały uwagi i nie odrywały od głównego zadania, jakim było tu absolutne skupienie się na wyjaśnieniu brutalnych przestępstw. Na ścianach wisiały tablice z przypiętymi zdjęciami trzech ofiar, którymi zajmowała się Operacja Neptun. Pierwszy młody człowiek był pokazany w plastikowej folii przyczepionej do głowicy ssącej pogłębiarki „Arco Dee”, a także na różnych etapach sekcji zwłok. Fotografie dwóch pozostałych ofiar przedstawiały je w workach na pokładzie pełnomorskiego kutra „Scoob-Eee” i oczywiście także podczas sekcji. Jedno zdjęcie, większe od innych, ukazywało zbliżenie tatuażu na górnej części ramienia kobiety; obok widniała linijka pozwalająca ocenić wielkość rysunku. Poza tym na tablicy wisiało także pogodne zdjęcie żółtej łodzi podwodnej z albumu Beatlesów, pod słowami „Operacja Neptun”. Tradycyjnie już nazwy operacji ilustrowano obrazkami. Ten wymyślił jakiś wesołek z ekipy śledczej. Pewnie Guy Batchelor, pomyślał Grace. Przed nadinspektorem, na blacie z imitacji jasnego dębu, obok otwartego notesu i
notatek spisanych przez asystentkę leżał otwarty egzemplarz bieżącego wydania „Argusa”. Nagłówek krzyczał: ZWŁOKI DWÓCH KOLEJNYCH OSÓB WYŁOWIONE W KANALE. Mogło być znacznie gorzej. Kevin Spinella wbrew swojej naturze pohamował się i napisał wstrzemięźliwy artykuł mniej więcej w duchu, jaki odpowiadał Grace’owi mianowicie, że policja podejrzewa, iż ciała wyrzucono ze statku przepływającego przez kanał La Manche. W sam raz, żeby miejscowa społeczność dowiedziała się o całej sprawie i żeby zaczęła myśleć, czy nie zna jakichś młodych ludzi, którzy niedawno mieli operację, a potem zniknęli - ale za mało, żeby wywołać panikę. Grace uważał, że ta sprawa może okazać się dla niego niezwykle ważna. Potrójne zabójstwo na terenie nowego komisarza policji, i to zaledwie kilka tygodni po objęciu przez niego urzędu. Bez dwóch zdań ta żmija Vosper - drugi zastępca szefa policji opowiedziała nowemu przełożonemu ze szczegółami, co myśli o Royu, a niezdarna próba Grace’a nawiązania rozmowy z komisarzem na przyjęciu u Jima Wilkinsona z pewnością tylko potwierdziła jej opinię. Grace zamierzał zamienić słówko z Martinsonem podczas wieczornej potańcówki i zapewnić go, że śledztwo jest w dobrych rękach. Ubrany swobodnie w czarną kurtkę skórzaną, granatową bluzę, biały T-shirt, dżinsy i sportowe buty rozpoczął zebranie. - Jest ósma trzydzieści rano, sobota, dwudziesty dziewiąty listopada. To czwarta odprawa Operacji Neptun, śledztwa w sprawie śmierci trzech osób określanych jako Niezidentyfikowany Mężczyzna Numer Jeden, Niezidentyfikowany Mężczyzna Numer Dwa oraz Niezidentyfikowana Kobieta. Operacją dowodzę ja, a pod moją nieobecność inspektor Mantle. Wskazał siedzącą przed nim inspektor tym, którzy jej jeszcze nie znali. W przeciwieństwie do wielu członków zespołu, którzy jak to w weekend ubrali się swobodnie,
Lizzie Mantle nie rozstała się ze swoim znakiem firmowym - typowo męskim strojem. Dziś miała na sobie brązowy żakiet w białe prążki, a do tego brązowy golf zamiast oficjalnej bluzki - jedyne ustępstwo na rzecz dni wolnych od pracy. - Wiem, że niektórzy z was wybierają się na dzisiejszą kolację z tańcami organizowaną przez wydział kryminalny - ciągnął Grace. - A ponieważ jest weekend i wiele osób, z którymi mamy do pogadania, wyjechało, część zespołu będzie miała niedzielę dla siebie. Z tymi, którzy pracują przez weekend, spotkamy się na odprawie jutro w południe, żeby dzisiejsi balowicze zdążyli odespać kaca. - Uśmiechnął się. - A o wpół do dziewiątej w poniedziałek wracamy do stałych zwyczajów. Dobrze chociaż, że Cleo rozumie długie i często aspołeczne godziny pracy, jakich wymaga moja robota, i podchodzi do tego z wyrozumiałością, pomyślał z ulgą. Co za kontrast w porównaniu z latami spędzonymi z Sandy, która z pracy w weekendy stale robiła wielkie halo. Rzucił okiem na notatki. - Czekamy na wyniki badań toksykologicznych, które być może pomogą nam ustalić przyczynę śmierci, ale dostaniemy je dopiero w poniedziałek. Tymczasem zacznę od raportów na temat Nieznanego Mężczyzny Numer Jeden. Spojrzał na Bellę Moy, która tradycyjnie miała przed sobą otwarte pudełko czekoladek Maltesers. - Bello, czy mamy coś z kartotek stomatologicznych? - Jak dotąd nie udało się zidentyfikować Nieznanego Mężczyzny Numer Jeden, Roy odparła, obracając w ustach czekoladkę. - Ale jedna rzecz może mieć istotne znaczenie. Dwaj dentyści, z którymi się widziałam, zwrócili uwagę, że stan uzębienia chłopaka był wyjątkowo kiepski jak na jego wiek… co wskazuje na niedożywienie, brak należytej opieki medycznej i pewnie też zażywanie narkotyków. Jest więc całkiem prawdopodobne, że pochodził z ubogiej rodziny.
- A dentysta nie znalazł w zębach chłopaka żadnej wskazówki co do jego narodowości? - zapytała Lizzie Mantle. - Nie - odparła Bella. - Nie ma żadnych śladów interwencji stomatologicznej, więc całkiem możliwe, że chłopak nigdy nie był u dentysty. Jeśli rzeczywiście tak było, to nic do niego nie dopasujemy. - W poniedziałek dostaniesz zestawy całej trójki - obiecał Grace. - Puść je w obieg, to zwiększy twoje szanse. - Przydałyby mi się do pomocy jeszcze ze dwie osoby, szybciej obskoczylibyśmy wszystkich dentystów. - Zgoda. Po odprawie zobaczę, jak stoimy z ludźmi. - Grace szybko coś zanotował, a potem zwrócił się do Normana Pottinga: - Miałeś pogadać z koordynatorami transplantacyjnymi. Masz coś? - Morduję się ze wszystkimi w promieniu stu mil stąd - odparł Potting. - Na razie bez skutku, ale odkryłem coś interesującego! - Uśmiechnął się z zadowoleniem i zamilkł, podsycając ciekawość. - Zechcesz się tym z nami podzielić? - ponaglił go Grace. Sierżant miał na sobie tę samą tweedową marynarkę co zawsze, czy to latem, czy zimą. Wygniecioną, z nałokietnikami i olbrzymimi, zapinanymi na rzepy kieszeniami na piersi. Sięgnął do jednej z nich nieśpiesznie, jakby zaraz miał ujawnić coś niezwykłej wagi, ale nie wyjął ręki, tylko irytująco pobrzękiwał monetami albo kluczami. - Cały świat cierpi na brak ludzkich narządów do przeszczepu - oświadczył. Wydął usta i mądrze pokiwał głową. - Zwłaszcza nerek i wątrób. Wiecie dlaczego? - Nie, ale nie wątpię, że zaraz nas oświecisz - burknęła z irytacją Bella Moy i włożyła do ust następną czekoladkę. - Przez zapinanie pasów! - rzucił Potting triumfalnie. - Najlepsi dawcy to ci, którzy zginęli na skutek urazów głowy, a reszta ich ciał pozostała nietknięta. Teraz, kiedy coraz więcej ludzi zapina pasy w samochodach, giną wyłącznie ci, których kompletnie zmiażdżyło albo się spalili. Czy to nie ironia losu? Dawniej walili łbem w przednią szybę i umierali na miejscu. Dzisiaj przeważnie tak kończą motocykliści. - Dziękuję, Normanie - powiedział Grace.
- Jeszcze jedna rzecz może was zainteresować - dorzucił Potting. - Ostatnio Manilę na Filipinach nazywa się potocznie Wyspą Jednej Nerki. Bella cynicznie pokręciła głową. - Nie żartuj. Przecież to tylko takie gadanie! Grace uciszył ją, ostrzegawczo podnosząc rękę. - Co z tego wynika, Normanie? - Właśnie tam bogacze z Zachodu jeżdżą kupować nerki od miejscowej biedoty. Tubylcy dostają tysiączek… dla nich to poważna suma. Ale cena takiej nerki do przeszczepu później wzrasta do czterdziestu, a niekiedy do sześćdziesięciu kawałków. - Czterdzieści do sześćdziesięciu tysięcy funtów? - powtórzył zdumiony nadinspektor. - Wątroba osiąga cenę od czterech do sześciu razy wyższą - odparł Potting. - Ludzie, którzy latami czekają na przeszczep, są gotowi na wszystko. - Ale nasze ofiary to nie Filipińczycy - zaprotestowała Bella. - Pogadałem jeszcze raz z facetem ze Straży Przybrzeżnej - ciągnął Potting, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Podałem mu wagę pustaków, którymi obciążyli naszego pierwszego truposza. Uważa, że w ciągu ostatniego tygodnia pogoda była zbyt łagodna, żeby mogło go znieść. Większość prądów płynie na powierzchni albo tuż pod nią. Co innego, gdyby się rozszalało tsunami, ale inaczej to niemożliwe. - Dziękuję. Przydatna informacja - pochwalił go Grace, zapisując to sobie. - Nick? Glenn Branson, wciąż jeszcze złachany, podniósł rękę. - Przepraszam, że się wtrącam. Jedno krótkie pytanie, Roy. Te trzy osoby mogły zostać zabite w jakimś innym kraju albo na statku i po prostu wyrzucone do kanału La Manche, tak? Dokładnie tak jak to sprzedałeś „Argusowi”? - Tak. Kilka mil dalej od wybrzeża i nie byłby to nasz problem. Mamy ich na głowie tylko dlatego, że wyłowiono ich na wodach terytorialnych Wielkiej Brytanii. Przydzieliłem już dwóch naszych ludzi do sporządzenia listy wszystkich statków, które przepływały kanałem w ciągu ostatniego tygodnia. Ale nie mam na razie pojęcia, jak skombinować ludzi do sprawdzenia tych informacji, nawet nie wiem, czy w ogóle warto się tym zajmować. - No cóż - podjął Branson. - Zwłoki spoczywały na głębokości mniej więcej
sześćdziesięciu pięciu stóp… a więc skoro nie zniósł ich prąd, wyrzucono je tam ze statku, samolotu albo śmigłowca. Wiele dużych kontenerowców i supertankowców kursujących kanałem ma znacznie większe zanurzenie, więc możemy wyeliminować całkiem sporo jednostek. Poza tym zakładam, że każdy szyper wie z map sztabowych, że to jest rejon bagrowania, wobec tego nie zrzucałby tam zwłok, chyba że chciał, żebyśmy je znaleźli. Pilot prywatnego samolotu albo śmigłowca mógł nie sprawdzić tych map albo tego nie zauważyć. Dlatego uważam, że powinniśmy skontrolować miejscowe lotniska, zwłaszcza Shoreham, dowiedzieć się, które maszyny latały w ostatnim tygodniu, i wziąć je pod lupę. - Zgadzam się - przytaknęła inspektor Mantle. - Glenn ma rację. Sęk w tym, że nie wiemy, co mogło startować z prywatnych lądowisk bez podawania planu lotu. Pilot małego samolotu, który leciał tylko w celu zrzucenia zwłok, na pewno nie poinformował o swojej trasie. - Albo mógł to być samolot z jakiegoś kraju na kontynencie - podsunął Nick Nicholl. - Wątpię, Nick - rzekł Grace. - Zagraniczny samolot, powiedzmy z Francji, wleciałby zaledwie kilka mil w głąb kanału. Nie pakowałby się w brytyjski obszar powietrzny. Branson pokręcił głową. - Przykro mi, szefie, ale nie mogę się z tym zgodzić. Oni mogli to zrobić celowo. - Celowo? - powtórzyła inspektor Mantle. - Co masz na myśli? - No wiesz, podwójny blef - wyjaśnił sierżant. - Wiedzieli, że ich znajdziemy, a wtedy pewnie uznamy, że są z Anglii. Grace uśmiechnął się. - Glenn, naoglądałeś się za dużo filmów. Gdyby ktoś z zagranicy chciał wyrzucić zwłoki do morza, to po to, żeby ich nie znaleziono… i nie podlatywałby tak blisko wybrzeży Anglii. - Zanotował coś. - Ale musimy sprawdzić wszystkie miejscowe lotniska i aerokluby… a także kontrolerów ruchu. To akurat możemy załatwić podczas weekendu, oni będą w pracy. David Browne podniósł rękę. Ten opiekun miejsca zbrodni, niewiele po czterdziestce, spokojnie mógł uchodzić za piegowatego, rudego brata Daniela Craiga. Stałym tematem żartów jego kolegów z pracy była historia sprzed kilku lat, kiedy to po castingu na
nowego odtwórcę roli Jamesa Bonda wytwórnia filmowa wysłała kontrakt jemu zamiast gwiazdorowi. Ubrany w zapinaną na suwak kurtkę na misiu, rozpiętą pod szyją koszulę, dżinsy i sportowe buty, barczysty i obcięty niemal na zero, Browne wyglądał identycznie jak filmowy twardziel. Tyle że jego aparycja przeczyła staranności, z jaką traktował miejsce zbrodni, i bezgranicznej dbałości o szczegóły, które doprowadziły go na szczyt kariery, jaką może zrobić policyjny technik. - Wszystkie trzy ciała zawinięto w podobną wytrzymałą folię z polichlorku winylu, jaką można kupić w każdym sklepie ogólnobranżowym albo dla majsterkowiczów. Związano je rozciągliwym sznurkiem, również powszechnie dostępnym. Moim zdaniem ten, kto to zrobił, nie chciał, żeby zwłoki zostały odnalezione. Z punktu widzenia sprawcy rzecz została załatwiona raz na zawsze. - Są jakieś szanse na ustalenie, gdzie kupiono te rzeczy? - spytał Grace. - Tak niewielkie ilości to za mało, żeby ktoś zapamiętał nabywcę - odparł Browne. Można je kupić w setkach sklepów. Ale pewnie warto by sprawdzić wszystkie lokalne punkty sprzedaży. Większość jest otwarta w weekend. Grace znów coś zapisał na liście spraw do załatwienia. A potem zwrócił się do posterunkowego Nicholla: - Nick? - Sprawdziłem wykazy osób zaginionych. Mają na nich sporo młodych ludzi, którzy pasują do rysopisów. Proszą nas o zdjęcia ofiar. - Chris Heaver dostał fotografie całej trójki. Właśnie je retuszuje, żebyśmy w poniedziałek mieli co rozesłać do prasy. Jednocześnie będziesz mógł je wysłać do Biura Osób Zaginionych. Chris Heaver był ekspertem od odtwarzania rysów twarzy. - Poza tym rozprowadzimy je po wszystkich posterunkach na południowym wschodzie, a także spróbujemy załatwić, żeby pokazali je w następnym odcinku
Crimewatch, jeżeli zdążymy. Czy ktoś wie, kiedy go nadadzą? - W przyszły wtorek - odparła Bella. - Sprawdziłam. Grace skrzywił się, rozczarowany, że trzeba czekać aż tak długo. Potem zwrócił się do młodej posterunkowej Emmy-Jane Boutwood: - E-J? - No cóż - odezwała się afektowanym głosem wychowanki szkoły prywatnej. Przejrzałam akta w sprawie pozbawionego głowy i kończyn chłopca wyłowionego z Tamizy w dwa tysiące pierwszym roku. Biedaka nie udało się zidentyfikować, więc policja nadała mu imię Adam. Koniec końców badanie mikroskopijnych granulek roślinnych znalezionych w jego jelitach pozwoliło ustalić, że pochodził z Nigerii. Ekspertem w tej sprawie była doktor Hazel Wilkinson z Laboratorium Jodrell w Kew Gardens. David Browne znów podniósł rękę. - Roy, znamy Hazel… pracowaliśmy z nią przy wielu sprawach. - Dobra - rzekł Grace. - E-J, załatwisz, żeby Nadiuska wysłała jej wszystko, czego sobie zażyczy? - Tak, ale mam jeszcze coś. Poczytałam o tym w szpitalu. - Uśmiechnęła się słabo i wzruszyła ramionami. - Pomyślałam, że skoro już tam jestem, mogę pożytecznie spędzić czas! Cellmark Forensics, jedno z laboratoriów, z których korzystamy do badań DNA, to dziecko amerykańskiej spółki Orchid Cellmark. Pracuje tam Matt Greenhalgh, dyrektor działu medycyny sądowej… bardzo uczynny gość. Pogadałam z nim i dowiedziałam się, że ich laboratoria w Stanach Zjednoczonych dokonały postępu w analizie izotopowej enzymów DNA. Według Matta ustalili, że żywność, a zwłaszcza zawarte w niej minerały, pozwala określić rejon pochodzenia, a nawet konkretny kraj. Wysłałam im więc ekspresem próbki Nieznanego Mężczyzny, powinni się odezwać na początku tygodnia. - Świetnie. Dzięki, E-J - pochwalił nadinspektor. Przez chwilę zastanawiał się, czy coś
im z tego przyjdzie, skoro żywność rozsyła się po całym świecie. Kto wie, może coś to da. Wstał, podszedł do jednej z tablic i wskazał zbliżenie ramienia kobiety. - Widzicie to? Wszyscy obecni przytaknęli. Fotografia przedstawiała kiepski tatuaż długości jednego cala ze słowem RARES. - Rares? - rzucił Norman Potting. - A może to źle napisane kares? Ta to się musiała nieźle zabawiać! - Zaśmiał się w kułak z własnego żartu. - Moim zdaniem to imię - powiedział Grace, puszczając jego słowa mimo uszu. Nastolatki najczęściej tatuują sobie na ramieniu imiona swoich chłopaków. Ten wygląda tak, jakby go wydziargała sama. Czy ktoś słyszał o takim imieniu? Nikomu nic nie mówiło. - Zbadanie, czy to prawdziwe imię i ewentualnie z jakiego kraju, zlecam Normanowi i E-J. A jeśli nie imię, to co to słowo znaczy. Następnie spojrzał na inspektor Mantle. - Wiem, Lizzie, że przez ten kilkudniowy kurs wypadłaś trochę z obiegu. Czy powinienem cię w coś wprowadzić na tym etapie? - Nie, Roy, jestem na bieżąco - odparła. - To dobrze. Nie usiadł, tylko rozejrzał się po sali, aż jego wzrok padł na Juliet Jones, analityczkę systemu komputerowego HOLMES - kobietę o ciemnych włosach, w koszuli w brązowe prążki. - Podczas weekendu musimy poszerzyć zakres operacji… trzeba sprawdzić we wszystkich jednostkach policji w całym kraju, czy nie natknęli się na choćby z grubsza podobną sprawę. Nie wolno zakładać, że chodzi o przeszczepy. To wprawdzie najbardziej oczywisty kierunek śledztwa, ale nie możemy wykluczać, że na naszym terenie grasuje jakiś samotny szaleniec. Nadiuska uważa, że sprawca jest fachowym chirurgiem. Przyjmujemy to za kolejny punkt wyjścia. Musimy dostać z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych listę wszystkich chirurgów oraz lekarzy znających się na chirurgii, których w okresie ostatnich dwóch lat wypuszczono z więzień i szpitali psychiatrycznych. Zanotował sobie, żeby przydzielić ludzi do tego zadania. - A co z Internetem, Roy? - zapytał David Browne. - Pamiętam, że kilka lat temu ktoś
wystawił na eBayu nerkę na sprzedaż. Warto by w tym pogrzebać. - Tak, to bardzo dobry pomysł. - Grace odwrócił się do Lizzie Mantle. - Możesz to zlecić zespołowi do spraw nowoczesnych technologii? Niech sprawdzą, czy ktoś sprzedaje ludzkie narządy. - Naprawdę sądzisz, że ktoś mógłby się posunąć do czegoś takiego, Roy? - spytała Bella. - Zabijać ludzi i sprzedawać ich organy? Grace już dawno wyrósł z wieku, kiedy uważał, że zdolność czynienia zła ma swoje granice. Pomyślcie o najbardziej przerażających rzeczach, jakie podsunie wam wyobraźnia, pomnóżcie je przez dziesięć, a i tak nawet nie zbliżycie się do potworności, jakich człowiek potrafi się dopuścić. - Owszem - odparł. - Smutne to, ale tak sądzę. 41 Piętnasta trzydzieści, a na dworze już się ściemniało. Lynn stała przy stole kuchennym i wyglądała przez okno, czekając, aż wydająca dźwięki przypominające piłowanie metalowego śmietnika mikrofalówka zakończy cykl pracy. Ogród za domem, który przez większą część roku z dumą pielęgnowała, w zacinającym teraz deszczu wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. Trzeba by oberwać zwiędłe wiosenne róże, a także - choć był już koniec listopada - na nowo przystrzyc trawę pod dywanem z opadłych liści. Dzięki za globalne ocieplenie, pomyślała. Być może w przyszły weekend wykrzeszę z siebie dość sił i entuzjazmu, jeżeli… Zawsze to „jeżeli”! Jeżeli pokona ten obezwładniający strach o Caitlin, który paraliżował jej myśli, tak że na niczym nie potrafiła się skupić, nawet na gazecie. Niedzielne popołudnia miały w sobie coś takiego, że odkąd sięgała pamięcią, nigdy ich nie lubiła. Uczucie, że weekend się kończy i nazajutrz trzeba wracać do realnego świata, jest przygnębiające. Ale dziś nie chodziło o przygnębienie. Odchodziła od zmysłów ze strachu o córkę, czuła się bezradna, a bezradność doprowadzała ją do furii. Nie mogła pogodzić się z faktem, że od kilku dni ogląda w szpitalu przerażoną minę Caitlin, a na pociechę ma dla niej jedynie kilka słów otuchy, czasopisma dla nastolatek i płyty
kompaktowe. Przez całe życie najlepiej wychodziło jej pomaganie innym. Jako nastolatka przez dwa lata pomagała wrócić do zdrowia i nauczyć się chodzić młodszej siostrze, Lorraine, sparaliżowanej i przykutej do łóżka po tym, jak na rowerze wpadła pod ciężarówkę. Pięć lat temu znowu pomogła Lorraine przy okazji rozwodu, a następnie w walce z rakiem piersi, którą to walkę ostatecznie siostra przegrała. Kiedy potem sama się rozwodziła, znalazła oparcie w matce, ta jednak się starzała i chociaż wciąż była silna, Lynn zdawała sobie sprawę, że w najbliższych latach również ją straci. Gdyby na domiar złego zabrakło jej Caitlin, zostałaby na świecie sama jak palec - a ta egoistyczna myśl przerażała ją nie mniej niż ból na widok cierpienia córki. Kilka dni w Królewskim Szpitalu Hrabstwa Sussex to było prawdziwe piekło. Na ostatnie trzy noce załatwili jej osobny pokój w centrum szkoleniowym Armii Zbawienia, po drugiej stronie ulicy naprzeciwko oddziału Caitlin, ale prawie wcale w nim nie przebywała, bo nie chciała przegapić badań i testów, którym poddawano jej córkę przez okrągłą dobę, żeby ustalić, czy spełnia warunki do przeszczepu. Wolała spać na krześle obok łóżka Caitlin. Sama już nie wiedziała, ilu ludzi oglądało jej córkę. Członkowie kolejnych zespołów transplantacyjnych, pracownicy opieki społecznej, pielęgniarki, lekarz przygotowujący się do specjalizacji, hepatolog, chirurg, anestezjolog. Do tego rezonanse magnetyczne, badania krwi, pomiary wzorcowe, obrazowanie, sprawdzanie funkcjonowania płuc, ocena stanu serca i inne powtarzające się w nieskończoność badania kliniczne. W pewnym momencie Caitlin zapytała: - Jestem eksponatem, tak? Jedyny człowiek, na którego dziewczyna reagowała pozytywnie - lekarz prowadzący, doktor Abid Suddle - tego dnia rano zapewnił i matkę, i córkę, że przy odrobinie szczęścia szybko znajdzie się dawca, nawet pomimo rzadkiej grupy krwi Caitlin. Powiedział, że może
do tego dojść w ciągu kilku dni. W jego obecności Lynn zawsze się uspokajała. Podobały jej się energia, ciepło i prawdziwe zaangażowanie tego człowieka. Postrzegała go jako kogoś, kto haruje ponad siły i kto naprawdę dołoży wszelkich starań dla dobra Caitlin, ale fakt faktem, że na całym świecie wątroba była towarem deficytowym, a córka miała rzadką grupę krwi. Do tego dochodził kolejny problem. Jak im wyjaśniono, choroba dziewczyny miała charakter przewlekły. A pierwszeństwo przysługiwało osobom z ostrym przebiegiem marskości. Doktor Suddle wytłumaczył im, że istnieją inne, nie tak rzadkie grupy krwi umożliwiające przeszczep, więc nie należy się tym martwić na zapas. Powiedział Lynn, że Caitlin wyzdrowieje. A ona wiedziała, że naprawdę mu na tym zależy. Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że Suddle funkcjonuje w ramach systemu. Był tylko jednym z wielu przemęczonych członków olbrzymiej, wiecznie przepracowanej i zaharowanej, ale troskliwej grupy. W dodatku Luke tak ją wystraszył, że aż zajrzała do Internetu. Trudno było znaleźć dokładną liczbę ludzi oczekujących na przeszczep wątroby w Wielkiej Brytanii. Doktor Suddle nieoficjalnie przyznał, że w tym szpitalu dziewiętnaście procent pacjentów umiera, zanim znajdzie się dla nich narząd. Lynn czuła, że nie powiedział jej całej prawdy. Na kolejnych zebraniach odbywających się w każdą środę priorytety się zmieniały. Zabijając czas w oczekiwaniu, rozmawiała z pacjentami, których wciąż spychali na dół listy inni chorzy, w jeszcze gorszym stanie. To była loteria. A Lynn czuła się tak kompletnie bezradna. Na stole leżał gruby jak cegła „Observer”, wraz z dodatkami. Lynn rzuciła okiem na tytuły na pierwszej stronie, zapowiadające dalszy kryzys ekonomiczny, spadek cen nieruchomości i wzrastającą liczbę bankructw. Jutro, po powrocie do pracy, znów będzie musiała się zmagać z tymi, których dotknęły te nieszczęścia. Gdy rozmawiała w pracy przez telefon, żałowała prawie wszystkich swoich rozmówców. Porządnych, zwyczajnych ludzi, którzy wpadli w tarapaty finansowe. Była wśród nich Anne Florence, niemal rówieśnica Lynn, mająca chorą nastoletnią córkę. Jej problemy zaczęły się kilka lat wcześniej, kiedy kupiła na raty samochód za piętnaście
tysięcy funtów, ale z braku pieniędzy przestała opłacać ubezpieczenie. Wóz skradziono, a ona została z ratami do spłacenia, za to bez pojazdu. Ponieważ nie miała pieniędzy na nowy samochód, kupiła go na kartę kredytową. A potem ogałacała kolejne karty kredytowe, spłacając nimi zadłużenie na poprzednich. Od ponad roku Lynn niemal co tydzień negocjowała miesięczne spłaty jej pięciotysięcznego długu na karcie kredytowej wystawionej przez jedną z firm, które reprezentowała, coraz bardziej zmniejszając kwotę rat. Ale jakby tego było mało, kobieta zalegała ze spłatami za kredyt hipoteczny. Lynn wiedziała, że to tylko kwestia czasu, zanim biedaczka straci dom… i wszystko inne. Żałowała, że nie ma czarodziejskiej różdżki, którą mogłaby zlikwidować problemy Anne Florence i dziesiątek do niej podobnych, z którymi miała do czynienia na co dzień, ale niestety - mogła jedynie okazywać im współczucie, lecz musiała być nieugięta. Współczucie przychodziło jej jednak o wiele łatwiej niż bezwzględna stanowczość. O jej nogi otarł się Max, ich pręgowany kot. Uklękła i pogłaskała go, czując, jak miękkie, ciepłe futerko dodaje jej otuchy. - Ty to masz szczęście, Max - powiedziała. - Nie masz pojęcia, jak koszmarnie ludzie mają w życiu przechlapane. Jeżeli Max coś o tym wiedział, to nie dał tego po sobie poznać. Zamruczał. Podniosła słuchawkę i zadzwoniła do najlepszej przyjaciółki, Sue Shackleton, która niezawodnie potrafiła podnieść ją na duchu. Ale usłyszała automatyczną sekretarkę. Jak przez mgłę przypomniała sobie, że nowy chłopak Sue miał ją zabrać na weekend do Rzymu. Zostawiła wiadomość i ze smutkiem odłożyła słuchawkę. W tej samej chwili doleciał ją dzwonek mikrofalówki. Odczekała minutę, otworzyła drzwiczki i wyjęła pizzę. Pokroiła ją na kawałki, położyła na tacy i zaniosła do salonu. W progu powitał ją ryk telewizora. Na ekranie rozpoznała dwie postaci z serialu Laguna Beach, który jej córka namiętnie oglądała. Caitlin leżała na kanapie, z głową na piersi Luke’a i z podwiniętymi palcami bosych stóp; na szklanym blacie podręcznego stolika stały dwie
otwarte puszki coca-coli. Przez chwilę Lynn patrzyła na twarz córki, ale ta była całkowicie pochłonięta filmem. Widząc, że Caitlin z czegoś się śmieje, poczuła nagły przypływ wzruszenia. Pragnęła wziąć córkę w ramiona i przytulić. Boże, tej dziewczynie potrzeba otuchy… zasłużyła sobie na nią. I zasłużyła na kogoś o niebo lepszego niż ten przygłup z kretyńską fryzurą, który siedział na kanapie obok niej. Lynn wciąż była na niego wściekła za to, że przeraził Caitlin - ją zresztą też statystyką liczby ludzi oczekujących na przeszczep… i ich wskaźnikiem śmiertelności. - Pizza! - obwieściła wesoło, choć wcale nie było jej do śmiechu. Luke, w bluzie z kapturem, podartych dżinsach i trampkach z rozwiązanymi sznurówkami, zerknął na nią spod krzywej grzywki i podniósł rękę takim gestem, jakby kierował ruchem na skrzyżowaniu. - No! Ale wypas! Pizza jest zajefajna. Zajefajna to by była, jakbyś ją sobie wsadził na łeb zamiast tego kaptura, pomyślała Lynn. Chętnie zrzuciłaby mu wszystkie kawałki na głowę. Zachowała jednak spokój, postawiła tacę, wyszła z salonu i wróciła do kuchni. Nie sięgnęła po niedzielną gazetę, tylko wzięła kryminał Val McDermid, który od kilku dni czytała z nadzieją, że na godzinkę przeniesie się w inny świat. W powieści jakiś mężczyzna pakował swoją ofiarę do repliki średniowiecznej machiny tortur. Lynn nagle przyszło do głowy, że chętnie wsadziłaby do niej Luke’a. A potem odłożyła książkę i wybuchła płaczem. 42 Susan Cooper była kompletnie wykończona. Nie pamiętała już, ile dni minęło od wypadku Nata. Pomijając krótkie wizyty w domu, żeby wziąć prysznic i przebrać się, od ubiegłej środy mieszkała tutaj, na OIOM-ie. Dzisiaj, jeśli wierzyć gazecie „Daily Mail”, którą miała na kolanach, był poniedziałek. Gazeta składała się głównie z reklam otoczonych pogodnymi w treści artykułami i poradami o tematyce świątecznej. Jak się ustrzec kaca w Boże Narodzenie?! Jak nie przybrać na wadze podczas świąt?! W jaki sposób udekorować choinkę rozmaitym śmieciem, które się
wala po domu?! Sto wspaniałych pomysłów na prezent pod choinkę?! Co kupić w prezencie swojemu mężczyźnie, żeby nas nigdy nie zapomniał?! A dlaczego nie ma: „Jak pomóc swojemu mężczyźnie dożyć do świąt?” - pomyślała ponuro. Albo: „Jak pomóc swojemu mężczyźnie dożyć narodzin dziecka?”. Ostatnie pięć dni nie przyniosło żadnych zmian. Najdłuższe pięć dni w jej życiu. Pięć dni spędzonych na krześle przy łóżku Nata na niebieskim OIOM-ie. Na widok niebieskiego chciało jej się rzygać. Rzygała jasnym błękitem ścian, błękitem zasłon, w tym momencie zaciągniętych wokół jego łóżka, błękitem żaluzji, błękitem bluzek oraz spodni pielęgniarek i lekarzy. Kolorem wyróżniały się jedynie kartki pocztowe, które dostawał. Kwiaty przekazywała na inny oddział, tutaj nie było na nie miejsca. Korciło ją, żeby wejść za zasłonę, ale chwilowo było tam pełno lekarzy. Nagle rozległ się alarm. Bip-bip-bom. I niemal natychmiast ucichł. Coraz bardziej nienawidziła tego dźwięku. Za każdym razem napędzał jej strachu. Po chwili rozbrzęczał się alarm z drugiej strony oddziału. Susan odłożyła gazetę i wstała, musiała się od tego oderwać. Alarm przy łóżku Nata znów zabrzęczał, więc pomyślała, że może by jednak zajrzeć za zasłonę. Ale przecież zaglądała tam na okrągło, wypytywała cały personel lekarski dniem i nocą i wiedziała, że chyba doprowadza ich do obłędu. Postanowiła na chwilę opuścić oddział, zmienić otoczenie. Minąwszy łóżka kilku intubowanych, niemych pacjentów, którzy albo spali, albo gapili się przed siebie pustym wzrokiem, zatrzymała się przy automacie ze środkiem odkażającym do rąk, wiszącym na ścianie obok drzwi. Psiknęła maź, wtarła ją w dłonie, nacisnęła zielony przycisk otwierający drzwi, pchnęła je i wyszła z oddziału. Jak zombi ruszyła korytarzem, mijając świetlicę po lewej, potem dużo większą, ale równie niewesołą poczekalnię po prawej, dalej abstrakcyjny obraz przypominający scenę zderzenia dwóch ciężarówek wypełnionych wielobarwnymi mątwami, aż doszła do okna po przeciwnej stronie niż winda. To było jej okno na świat. To przez nie oglądała inną rzeczywistość. Dachy domów, mewy szybujące na niebie, a
dalej kanał La Manche. Świat normalności i spokoju. Świat, w którym Natowi nic złego się nie działo. Świat, w którym szare kadłuby statków przesuwały się na szarym horyzoncie, w którym wczoraj obserwowała białe żagle jachtów ścigających się wokół boi przed mariną w oddali. Zimowe regaty z cyklu Frostbite Series. Wiedziała wszystko na ten temat, bo przez dwa lata, jeśli akurat miał wolne w niedzielę rano, Nat harował jako załogant na jednym z tych jachtów. Lubił świeże powietrze, a poza tym twierdził, że podobnie jak squash jest to znakomita ucieczka od szpitalnego stresu. A potem kupił sobie motocykl i w niedziele rano zaczął się ścigać po bezdrożach z grupą innych nawiedzonych amatorów dwóch kółek. Motocykl, którego tak nienawidziła. Jasna cholera! - pomyślała. Do jasnej, ciężkiej cholery! Dziecko poruszyło się w brzuchu, jakby wyczuwając jej nastrój. - Cześć, Bąbelku - powiedziała, wyciągając telefon komórkowy. Osiem nieodebranych połączeń. Niezliczone SMS-y. Od brata Nata. Od jego żeglujących kumpli. Od partnera do squasha. Od jego siostry Jane, od jej najlepszej przyjaciółki i dwóch innych koleżanek. Za plecami usłyszała czyjeś kroki. Cichy pisk linoleum. A potem głos kobiety, którego nie rozpoznała. - Pani Cooper? Odwróciwszy się, ujrzała sympatyczną kobietę z plikiem kartek przypiętych do podkładki. Ta dobiegająca czterdziestki szatynka z zebranymi w kok długimi włosami, w brązowo-kremowej bluzce, czarnych spodniach i czarnych butach na miękkiej podeszwie miała na piersi plakietkę z napisem: „Pielęgniarka oddziałowa”. - Jestem Chris Jackson - przedstawiła się i uśmiechnęła ze współczuciem. - Jak się pani miewa? Susan odpowiedziała słabym uśmiechem i wzruszeniem ramion. - Prawdę mówiąc, nieszczególnie. Kobieta zawahała się, a Susan ogarnęło dziwne przeczucie, że nadciąga coś złego. - Mogłybyśmy zamienić kilka słów? - spytała pielęgniarka. - No, chyba że pani przeszkadzam.
- Ależ skąd. - Może przejdziemy do świetlicy? Napije się pani herbaty? - Chętnie. - Jaką pani lubi? - Z mlekiem, bez cukru. Kilka minut później Susan siedziała na zielonym krześle z drewnianymi poręczami w świetlicy bez okien. Na stoliku w rogu stała lampka nocna z abażurem z falbankami. Na jednej ścianie wisiało małe lustro, na drugiej grafika z ponurym pejzażem, poza tym był tam jeszcze wyłączony mały wentylator. Przygnębiająca atmosfera. Chris Jackson wróciła z dwiema filiżankami herbaty i usiadła naprzeciwko Susan. Uśmiechnęła się miło, ale z zakłopotaniem. - Czy mogę pani mówić po imieniu? Susan kiwnęła głową. - Obawiam się, Susan, że nie wygląda to dobrze. - Pielęgniarka zamieszała swoją herbatę. - Zrobiliśmy dla twojego męża co w naszej mocy. Ponieważ jest tym, kim jest, i cały personel ma dla niego wiele sympatii, wszyscy starali się jeszcze bardziej niż zwykle. Ale od pięciu dni nie reagował. Niestety, dziś rano wydarzyło się coś nowego. - To znaczy? - Częste badanie źrenic wykazało, że nastąpiły zmiany w mózgu spowodowane wzrostem ciśnienia. - Wystąpiło rozszerzenie źrenic, czy tak? - spytała Susan. Chris Jackson uśmiechnęła się posępnie. - Tak, oczywiście. Była pani pielęgniarką, więc pani rozumie. - Rozumiem też, jak poważne jest uszkodzenie jego mózgu. Jak pani sądzi, ile… ile czasu… jak długo… - Zająknęła się. - Jak długo jeszcze będzie z nami? - Należy kilkakrotnie powtórzyć badanie, ale wynik wydaje się przesądzony. Czy chcesz kogoś zawiadomić? Członków rodziny, którzy chcieliby tu przyjechać, żeby się z nim pożegnać i udzielić ci wsparcia? Susan odstawiła filiżankę i spodek, pogrzebała w torebce, wyjęła chusteczkę, przetarła
oczy, a potem skinęła głową. - Jego brata… I tak już jest w drodze z Londynu… Powinien się wkrótce zjawić. Ja… Ja… - Pokręciła głową, zachlipała i odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić i powstrzymać łzy. - Jesteście pewni na sto procent? - Ciśnienie skoczyło mu do dwustu dwudziestu na sto dziesięć. Potem spadło do dziewięćdziesięciu na czterdzieści. Wiesz, co to oznacza? - Tak. - Susan pokiwała głową, z oczu trysnęły jej łzy. - To znaczy, że Nat w zasadzie umarł. Mam rację? - Niestety, tak - przytaknęła cicho Chris Jackson. Susan kiwała głową, mocno przyciskając chusteczkę to do jednego, to do drugiego oka. Pielęgniarka cierpliwie czekała. Po chwili Susan siorbnęła łyk herbaty. - Posłuchaj - rzekła Chris Jackson. - Muszę coś z tobą omówić. Skoro twój mąż leży tutaj, a jego ciało jest w dużej mierze nietknięte, masz prawo podarować jego narządy wewnętrzne, żeby ocalić innych ludzi. Przerwała, czekając na reakcję. Susan bez słowa wbijała wzrok w filiżankę. - Wiele osób czerpie z tego pociechę. Taki gest oznacza, że ich ukochani przynajmniej ratują komuś życie. W ten sposób śmierć Nata nie poszłaby na marne. - Jestem w ciąży - powiedziała Susan. - Noszę jego dziecko. On już go nie zobaczy, prawda? - Ale chociaż częściowo będzie dalej żył w tym dziecku. Susan znów wpatrzyła się w herbatę. Miała wrażenie, że jej szyję ściska stalowa obręcz. - Jak… To znaczy, gdybym… gdyby on oddał swoje narządy, czy byłby… no wie pani… oszpecony? - Byłby pod taką samą opieką lekarską jak żywy pacjent. Nie, oszpecenie mu nie grozi. Wykonaliby tylko jedno nacięcie, od klatki piersiowej w dół. Po dłuższym milczeniu Susan oznajmiła: - Wiem, że Nat zawsze popierał ideę oddawania narządów do przeszczepu. - Ale nie nosił karty dawcy? Ani nie wpisał się na listę? - Myślę, że by to zrobił, w swoim czasie. - Susan znów wzruszyła ramionami i otarła oczy. - Chyba nie spodziewał się, że… że…
Pielęgniarka skinęła głową, uwalniając ją od kończenia zdania. - Mało kto przewiduje taką możliwość - powiedziała. Susan roześmiała się gorzko. - Ten pieprzony motocykl. Nie chciałam, żeby go kupował. No i co? Gdybym mu się postawiła… - Susan, kogoś stanowczego trudno jest powstrzymać, jeśli się na coś uprze. Nie możesz siebie o to winić, ani teraz, ani nigdy. Zapadła długa cisza. W końcu przerwała ją Susan. - Czy jeśli wyrażę zgodę, podacie mu znieczulenie? - Tak, jeśli sobie tego życzysz. Chociaż to nie jest konieczne. On już nic nie czuje. - Jaką część jego ciała pobierzecie? - Tyle, ile zechcesz. - Nie chcę, żebyście mu zabrali oczy. - Nie ma problemu, rozumiem. - Nagle zabrzęczał pager pielęgniarki. Rzuciła na niego okiem i schowała go do futerału. - Może jeszcze filiżankę? Susan wzruszyła ramionami. - Zaparzę ci drugą herbatę i pójdę po formularze zgody na pobranie narządów. Będę musiała omówić z tobą historię jego chorób. - Czy wiecie, kto otrzyma jego narządy? - zapytała Susan. - Nie, nie na tym etapie. Zgłasza się je do krajowej bazy danych… są na niej nerki, serca, wątroby, płuca, trzustki i jelita cienkie… a na liście oczekujących figuruje ponad osiem tysięcy osób. Narządy twojego męża dostaną ci ze zgodnością tkankową i mający pierwszeństwo na liście… szuka się biorców, u których szansa na skuteczny przeszczep jest największa. Zawiadomimy cię listownie, kto skorzystał z jego daru. Susan zamknęła oczy, powstrzymując łzy. - Proszę przynieść te formularze - powiedziała. - Niech pani przyniesie te pieprzone papierki, zanim się rozmyślę. 43 Agencja Windykacyjna Denar, w której pracowała Lynn Beckett, zajmowała dwa piętra jednego z najnowocześniejszych biurowców w Brighton i Hove, w pobliżu dworca kolejowego w modnej dzielnicy New England.
Klientami tej agencji, która wzięła nazwę od starorzymskiej monety, były wszelkiego rodzaju firmy udzielające ludziom kredytów konsumpcyjnych - banki, spółki deweloperskie, domy sprzedaży wysyłkowej, sieci handlowe emitujące własne karty kredytowe czy sklepy prowadzące sprzedaż ratalną - więc wobec stale pogarszającej się sytuacji gospodarczej interes kwitł w najlepsze. Część dochodów pochodziła ze ścigania niesolidnych dłużników dla konkretnych klientów. Ale największy zysk przynosiły całe pakiety niespłaconych długów, które kupowali hurtowo, ryzykując, że części z nich nie uda im się odzyskać. W poniedziałek, kwadrans po siedemnastej, Lynn siedziała przy swoim dziesięcioosobowym stanowisku pracy. Jej zespół nosił nazwę Myśliwskich Szerszeni. Każda ekipa nazywała się inaczej, tablice z odpowiednimi napisami zwisały nad nimi z sufitu. W tym olbrzymim otwartym biurze pracowały zawzięcie konkurujące ze sobą zespoły, jak Srebrne Rekiny, Skaczące Lamparty i Demony Denara. Po drugiej stronie biura mieścił się dział spraw sądowych, pod tablicą z napisem Orły Temidy, a za nimi urzędował zespół nadzoru łączności, który sprawdzał rozmowy telefoniczne pracowników działu windykacji. Normalnie Lynn lubiła tu przebywać. Miała frajdę z poczucia koleżeństwa i przyjacielskiej rywalizacji, podsycanej przez olbrzymie ekrany plazmowe na ścianach, na których nieustannie wyświetlano premie do zdobycia, poczynając od pudełka czekoladek, aż po wyjścia na kolację w eleganckiej restauracji czy na wyścigi psów. Na ekranie na wprost niej wyświetlano właśnie kreskówkę z garnkiem pełnym złotych monet i napisem: KUMULACJA PREMII: 673 FUNTY. Często odnosiła wrażenie, że panująca tu atmosfera przypomina kasyno. Do końca tygodnia kwota premii jeszcze urośnie i odbierze ją któryś windykator z jej zespołu albo ktoś z konkurencyjnej ekipy. Ależby mi się teraz przydała taka premia, pomyślała. Wciąż było to całkiem realne. Mimo wszelkich przeszkód ten tydzień rozpoczęła od samych sukcesów. Boże, jak pragnę to wygrać! - pomyślała. Wystarczyłoby jej na remont samochodu, na smakołyki dla Caitlin… a także pomogłoby ze spłatą coraz większych miesięcznych rat z karty kredytowej.
Z biura rozciągał się wspaniały widok na Brighton, zimą, tak jak teraz, pogrążone w ciemności, ale tak bardzo skupiała się na pracy, że z braku czasu właściwie go nie zauważała. W tej chwili siedziała ze słuchawkami na głowie i kubkiem stygnącej herbaty przed sobą i całą uwagę poświęcała telefonom ze swojej listy. Przerwała i - jak co kilka minut - z ciężkim sercem spojrzała na zdjęcie córki przypięte do czerwonej ścianki działowej, dokładnie nad ekranem jej komputera. Caitlin opierała się o bielony wapnem dom w Szarm asz-Szajch; mocno opalona, w T-shircie, szortach i odjazdowych okularach przeciwsłonecznych pozowała fotografowi - czyli Lynn - z nadąsaną minką, udając supermodelkę. Wróciła do listy zleceń, wybrała numer i usłyszała szorstki głos mężczyzny mówiącego z akcentem z Newcastle. - Tak? - Dobry wieczór - odezwała się uprzejmie. - Czy to pan Ernest Moorhouse? - E… a kto mówi? - odparł wymijająco. - Nazywam się Lynn Beckett. Czy rozmawiam z panem Moorhouse’em? - E… no… powiedzmy. - Dzwonię z Agencji Windykacyjnej Denar. Niedawno pisaliśmy do pana w sprawie zadłużenia w wysokości ośmiuset siedemdziesięciu dwóch funtów, jakie powstało na pańskiej karcie kredytowej ze sklepu HomeFixIt. Czy mogłabym potwierdzić pańską tożsamość? Zapadła cisza. - Aha - odparł w końcu. - Przepraszam, to nieporozumienie. Nie nazywam się Moorhouse. Widocznie ma pani zły numer. Połączenie zostało przerwane. Lynn zadzwoniła ponownie i usłyszała ten sam głos. - Pan Moorhouse? Tu Lynn Beckett z Denara. Chyba coś nas rozłączyło. - Mówiłem już, że nie jestem żaden Moorhouse. Więc odpieprz się, kobieto, i daj mi święty spokój, albo wybiorę się do New England i wsadzę ci ten telefon w twoją zasraną dupę! - A więc dostał pan mój list? - ciągnęła nieporuszona.
Jego głos podskoczył o kilka oktaw i decybeli. - Którego słowa z „nie jestem żaden Moorhouse” nie pojęłaś, durna krowo? - Skąd pan wie, że pracuję w dzielnicy New England, jeśli nie z mojego listu, panie Moorhouse? - zapytała uprzejmym tonem, wciąż zachowując spokój. Nagle odsunęła słuchawki od uszu, gdy tamten bluznął stekiem obelg. Jednocześnie rozdzwoniła się komórka w jej torebce. Wyjęła ją i spojrzała na wyświetlacz. Numer zastrzeżony. Odrzuciła połączenie. Kiedy potok wyzwisk się skończył, oświadczyła: - Ostrzegam, panie Moorhouse, że wszystkie nasze rozmowy są nagrywane dla celów szkoleniowych i dowodowych. - Taa? No to ja też ostrzegam, panno Barnett. Nie waż się więcej wydzwaniać do mnie o tej porze i zawracać mi dupy pieniędzmi. Dotarło? - A jaka pora jest dla pana dogodna? - Żadna, ani w dzień, ani w nocy. Zrozumiano?! - Chciałabym sprawdzić, czy uda nam się zaproponować panu plan spłat długu w cotygodniowych ratach. Takich, na które pana stać. I znów musiała odsunąć słuchawki od uszu. - Mnie, kurwa, na nic nie stać! Straciłem pierdoloną robotę, no nie? Przez jebanego Gordona Browna mam dziurę w kieszeni. Jebani komornicy dobijają mi się do drzwi za pierdolone długi, dużo większe od tego. Więc spadaj i odpierdol się raz na zawsze. Zrozumiałaś, do kurwy nędzy?! Lynn odetchnęła głęboko. - Może na początek zacząłby pan spłacać po dziesięć funtów tygodniowo? Chcemy ułatwić panu sytuację. Zaproponować taki plan spłat, żeby nie utrudniać panu życia. - A ty, kurwa, co? Głucha? W słuchawce znów zapadła cisza. Niemal natychmiast pisnęła komórka, sygnalizując nadejście wiadomości. Lynn zapisała w aktach Ernesta Moorhouse’a, żeby wysłać mu kolejny list, a w przyszłym tygodniu zadzwonić ponownie. Jeśli to nie poskutkuje, a wszystko na to wskazywało, wtedy skieruje sprawę do sądu. Ukradkiem - bo odbieranie prywatnych telefonów było w firmie źle widziane przyłożyła komórkę do ucha i odsłuchała wiadomość.
Była to prośba koordynatorki transplantacyjnej z Królewskiego Szpitala Południowego Londynu, żeby oddzwoniła jak najszybciej. 44 W ciągu weekendu w mieście zanotowano kolejny podejrzany zgon czterdziestoletniego handlarza narkotyków, Nialla Fostera, który spadł z siódmego piętra swojego mieszkania nad brzegiem morza. Wszystko wskazywało na samobójstwo, a jednak ani koroner, ani policja nie śpieszyli się z wyciąganiem wniosków. Małemu zespołowi oddelegowanemu do śledztwa w tej sprawie przydzielono trzecie stanowisko pracy w centrum koordynacyjnym numer jeden, więc żeby sobie wzajemnie nie przeszkadzać i jakoś pomieścić swój coraz większy zespół, Grace prowadził niektóre odprawy, zwoływane dwa razy dziennie, w sali konferencyjnej po drugiej stronie korytarza. Jego ekipa, która rozrosła się jeszcze bardziej, usadowiła się na dwudziestu czterech czerwonych krzesłach wokół prostokątnego stołu. Na końcu sali, zaraz za nadinspektorem, stała półkolista, ważąca dwie tony niebieska półścianka ze słowami „www.sussex.police.uk”, a także z artystyczną prezentacją pięciu odznak policyjnych na niebieskim tle; pod każdą z nich widniała wyraźnie wybita nazwa i numer organizacji Crimestoppers. Na przeciwległej ścianie wisiał ekran plazmowy. Grace czuł, że podczas tego śledztwa znalazł się pod jeszcze większą presją niż zwykle. Podczas sobotniej kolacji połączonej z potańcówką udało mu się po raz drugi zamienić kilka słów z nowym komisarzem i ze zdumieniem przekonał się, że Tom Martinson jest doskonale poinformowany o postępach dochodzenia. Uświadomił sobie, że teraz już nie tylko drugi zastępca szefa policji, Alison Vosper, będzie mu patrzyła na ręce, lecz także Martinson. Odkrycie zwłok trzech osób sprawiło, że Brighton i Hove znalazło się pod ostrzałem ogólnokrajowych mediów, które szczególnie koncentrowały się na kompetencjach dochodzeniówki hrabstwa Sussex. Na razie te trzy ciała tylko dlatego nie zyskały jeszcze większego rozgłosu w mediach, że w wiosce koło Hull przed tygodniem zaginęły dwie małe
dziewczynki i reporterzy skupiali się głównie na nich oraz na ich rodzinie. - Jest osiemnasta trzydzieści, poniedziałek, pierwszy grudnia - zagaił Grace. - Ósma odprawa Operacji Neptun, śledztwa w sprawie śmierci trzech nieznanych osób. - Upił łyk kawy i mówił dalej: - Dziś rano miałem wyjątkowo nieprzyjemną konferencję prasową. Ktoś dał przeciek do prasy o usuniętych narządach. Po kolei zmierzył wzrokiem swoich najbardziej zaufanych ludzi: Lizzie Mantle, Glenna Bransona, wystrojonego w jaskrawoniebieski garnitur, jakby się wypuszczał na balangę, Bellę Moy, Emmę-Jane Boutwood, Normana Pottinga i Nicka Nicholla. Był pewien, że cynk nie wyszedł od nikogo z nich ani od kolejnej osoby w sali, sierżanta Guya Batchelora. Prawdę mówiąc, był głęboko przekonany, że winowajcy w ogóle nie ma wśród obecnych. Nie podejrzewał też pracowników kostnicy. Ani biura rzecznika prasowego. Może to ktoś z wydziału wewnętrznego? Obiecał sobie, że pewnego dnia, kiedy będzie miał więcej czasu, wykryje sprawcę. Bella podniosła egzemplarze londyńskiego „Evening Standard” i popołudniowe wydanie „Argusa”. Tytuł w stołecznej gazecie krzyczał: ZAGADKA KRADZIEŻY NARZĄDÓW ZE ZWŁOK WYŁOWIONYCH W KANALE LA MANCHE. A w „Argusie”: ZWŁOKOM Z KANAŁU LA MANCHE USUNIĘTO NARZĄDY WEWNĘTRZNE. - Możecie być pewni, że w jutro porannych gazetach będzie tego więcej - ciągnął Grace. - Po porcie Shoreham kręcą się dwie ekipy telewizyjne, a nasze biuro prasowe przez całe popołudnie jest bombardowane telefonami ze stacji radiowych. - Skinął głową na rzecznika prasowego, Dennisa Pondsa, którego poprosił o udział w odprawie. Ten były dziennikarz wyglądał raczej na maklera z City niż na człowieka związanego z prasą. Nieco po czterdziestce, z zaczesanymi do tyłu czarnymi włosami, krzaczastymi brwiami i z upodobaniem do szykownych garniturów, miał niełatwe zadanie utrzymywania dobrych relacji między policją a społeczeństwem, co często stawiało go w sytuacji patowej. Ci funkcjonariusze, którzy podejrzliwie traktowali wszystkich w ten czy inny sposób związanych z prasą, nadali mu przydomek Dennis Penis.
- Mam nadzieję, że nagłośnienie tej sprawy spowoduje odzew ze strony społeczeństwa - oświadczył Ponds. - Wysłałem podretuszowane zdjęcia całej trójki do wszystkich gazet i stacji telewizyjnych, a także do portali internetowych. - Czy na pańskiej liście jest Absolute Brighton? - zapytał Nick Nicholl, mając na myśli niedawno uruchomioną miejską telewizję internetową. - Absolutnie! - przytaknął Ponds i uśmiechnął się, zadowolony z tej gry słów. Grace zajrzał do notatek. - Zanim przejdziemy do waszych raportów, jest jedna ciekawa rzecz, która wypłynęła dzisiaj - powiedział. - Może nic z tego nie wyniknie, ale powinniśmy pójść tym tropem. Spojrzał na Glenna Bransona. - Ty to zreferuj, jako nasz ekspert od żeglowania. Rozległ się nerwowy chichot. - Raczej od rzygania. - Norman Potting parsknął śmiechem. Grace puścił te słowa mimo uszu. - W piątek wieczorem zgłoszono zaginięcie kutra „Scoob-Eee”, na co dzień cumującego w Shoreham - oznajmił Grace. - Może to nic takiego, ale musimy śledzić wszystkie niezwykłe wydarzenia na wybrzeżu. - Powiedziałeś: „Scoob-Eee”? - upewnił się Branson. - Tak. - Przecież… przecież to statek, którym w piątek wypłynąłem ze Specjalną Jednostką Poszukiwawczą. - Glenn, czemuś się nie pochwalił, że zatopiłeś tę łajbę? - zakpił Guy Batchelor. Glenn zignorował go, zaszokowany. Myślał intensywnie. Zaginął, a więc został skradziony czy zatopiony? Odwrócił się do nadinspektora i zapytał: - Masz jakieś bliższe informacje? - Nie… Zobacz, czy uda ci się czegoś dowiedzieć. Branson skinął głową i pogrążył się w milczeniu; reszty odprawy słuchał jednym uchem. - Podpieprzyli go, jak nic - wyrąbał znienacka Norman Potting. Grace spojrzał na niego ze zdziwieniem. Potting skinął głową. - Czy to nie Noël Coward powiedział, że Brighton to takie miasto, gdzie są tylko „pedzie na molo, a inni cię opierdolo”? Nic dodać, nic ująć.
Bella nabzdyczyła się i spiorunowała go wzrokiem. - A ty należysz do której kategorii? - Normanie, niektórzy mogą się poczuć urażeni - przywołał go do porządku Grace. Przyznasz? Przez chwilę sierżant wyglądał, jakby chciał się odszczekać, ale po namyśle zrezygnował. - Tak jest, szefie. Zrozumiałem. Chciałem tylko uzmysłowić fakt, że skoro mamy zwłoki trzech osób bez narządów wewnętrznych, to pewnie chodzi o kradzież… ludzkich organów. - Masz coś więcej do powiedzenia na ten temat? - Pogadałem z Philem Taylorem i Rayem Packhamem z zespołu do spraw nowoczesnych technologii, żeby sprawdzili, co na ten temat jest w Internecie. Sam też posurfowałem w sieci i owszem, nielegalny handel organami ma zasięg światowy. - Jakieś powiązania z Wielką Brytanią? - Na razie brak. Rozszerzam poszukiwania na ile to możliwe… z Interpolem, a zwłaszcza z Europolem. Wątpię jednak, żebyśmy dostali od nich szybką odpowiedź. Grace przyznawał mu rację. Wielokrotne kontakty z Interpolem nauczyły go, że organizacja ta czasami doprowadza do szału swoją ślamazarnością… a bywa, że i arogancją. - Ale znalazłem chyba coś ciekawego - ciągnął Potting. Wstał z krzesła i podszedł do tablicy z powiększeniem tatuażu na ramieniu nastolatki. Wskazując zdjęcie palcem, przeczytał na głos: - Rares. Bella zagrzechotała czekoladkami w pudełku i włożyła jedną do ust. - Pogrzebałem tu i tam, głównie w Internecie - ciągnął Potting. - To rumuńskie imię męskie. - Tylko rumuńskie czy występuje jeszcze gdzieś? - zapytał Grace. - Wyłącznie w Rumunii - odparł Potting. - Rzecz jasna to jeszcze nie znaczy, że ten Rares, czy jak mu tam, jest Rumunem. Ale zawsze to jakiś ślad. Grace coś sobie zapisał. - Świetna robota, Normanie - pochwalił. Potting beknął, na co Bella spojrzała na niego tak, że powinien paść trupem. - Ups, przepraszam. - Poklepał się po brzuchu i kontynuował: - Jeszcze jedno, Roy. To może mieć znaczenie. ONZ publikuje listę szemranych
krajów, w których nielegalnie handluje się ludzkimi narządami do przeszczepów. Przejrzałem ją. - Uśmiechnął się ponuro. - Rumunia jest w czołówce. 45 Szpital zaproponował, że przyśle karetkę, ale Lynn nie chciała i była pewna, że Caitlin też by sobie tego nie życzyła. Postanowiła zaryzykować jazdę peugeotem. W komórce Mala od razu włączyła się poczta głosowa, a zatem był na morzu. Wysłała mu więc SMS, wiedząc, że odczyta go później. Znaleźli odpowiedniego dawce dla Caitlin. Przeszczep wątroby jutro o szóstej rano. Zadzwoń, jak bedziesz mogl. Lynn Po raz pierwszy w trakcie jazdy samochodem Caitlin nie esemesowała. Przez cały czas, chyba że Lynn musiała zmienić bieg, trzymała matkę za rękę - ściskała ją słabo, ze strachem, mokrą od potu dłonią. W świetle latarni i ostrym blasku nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów jej zabarwiona chorobą twarz migała jak żółty duch. W stacji Southern Counties skończyła się płyta i zaczął się serwis informacyjny. Trzecią wiadomością dnia było doniesienie, że w Susseksie prawdopodobnie działa sieć handlarzy ludzkimi narządami. W radiu wystąpił policjant, nadinspektor Roy Grace, który stanowczo oświadczył: „Na tym etapie śledztwa jest za wcześnie na takie spekulacje, w tej chwili przede wszystkim próbujemy ustalić, czy zwłoki tych osób wyrzucono ze statku przepływającego kanałem La Manche. Pragnę zapewnić obywateli, że uważamy to za jednostkowy incydent i…”. Lynn pośpiesznie wcisnęła przycisk przełączający radio na płytę kompaktową. Caitlin znów ścisnęła rękę matki. - Wiesz, mamo, gdzie chciałabym teraz być? - Gdzie? - W domu. - Mam zawrócić? - spytała Lynn, wstrząśnięta. Dziewczyna pokręciła głową. - Nie, nie w domu, gdzie teraz mieszkamy. W tym prawdziwym. Lynn zamrugała, powstrzymując napływające łzy. Caitlin miała na myśli Zimowy Domek, w którym Lynn i Mal zamieszkali po ślubie i gdzie wychowywała się aż do czasu ich rozwodu.
- Fajnie tam było, prawda, aniołku? - Cudnie! Wtedy byłam szczęśliwa. Zimowy Domek. Już sama ta nazwa przywoływała wspomnienia. Lynn wciąż pamiętała ów letni dzień, kiedy po raz pierwszy pojechała z Malem go obejrzeć. Była wtedy w szóstym miesiącu ciąży. Długo jechali bitą drogą, mijając pracujących na farmie rolników, aż dotarli do małego, rozpadającego się domku, porośniętego bluszczem. Wokół stały rudery zabudowań gospodarczych i szklarnia z wybitymi szybami, ale trawnik był pięknie utrzymany. Mal wspaniale odbudował też dla Caitlin zwaloną dziecięcą chatkę do zabaw. Lynn doskonale pamiętała ten pierwszy dzień. Woń stęchlizny, pajęczyny, gnijące drewno, wiekowy piec w kuchni. Zapierający w piersiach widok na łagodnie falujące wzgórza. Mal objął ją silnym ramieniem i przytulił, opowiadając, co da radę naprawić samemu, przy jej pomocy. Śmiały plan, ale ich plan. Ich dom. Ich kawałek raju. Stojąc tam, wyobrażała sobie wtedy, jak to będzie zimą - ostry zapach zimna, płonące polana, gnijące liście, zimna trawa. To miejsce wydawało się tak bezpieczne, tak przytulne. Tak, tak, tak! Za każdym razem, gdy Caitlin przywoływała ten temat, Lynn robiło się smutno. A posmutniała jeszcze bardziej, słysząc, że ponad siedem lat później córka, która w czasie przeprowadzki miała ledwie osiem lat, wciąż traktuje Zimowy Domek - zwłaszcza dziecięcą chatkę - jako swój „prawdziwy dom”. A nie ten, w którym mieszkają teraz. To bolało. Potrafiła to jednak zrozumieć. Przez te osiem lat spędzonych w Zimowym Domku Caitlin była zdrowa - beztroski okres w jej życiu. Zachorowała rok później, więc Lynn zastanawiała się, czy nie wywołał tego stres związany z rozstaniem rodziców. Do tej pory chodziło jej to po głowie. Znowu mijały kominy Ikei. Lynn powoli nabierała przekonania, że symbolizują one jej życie. Albo są czymś w rodzaju nowych słupów granicznych. Między dawnym, normalnym życiem na południe od tych kominów a nowym, dziwnym i nieznanym na północ od nich. Justin Timberlake właśnie zaczął śpiewać What Goes Around Comes Around.
- Hej, mamo. - Caitlin nagle się ożywiła. - Nie sądzisz, że tak to już jest? No wiesz, tak jak on śpiewa. - Co masz na myśli? - Że kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Wierzysz w to? - Chodzi ci o to, czy wierzę w karmę? Caitlin zastanawiała się przez chwilę. - Mówię o tym, że korzystam z czyjejś śmierci, no nie? Czy nie jest tak? Ze śmierci kogoś, kto rozbił się, jadąc motocyklem. Szpital powiadomił o tym Lynn, ale nie zdradziła tego córce, nie chcąc jej przygnębiać. - Spójrz na to z innej perspektywy. Być może ludziom, którzy go kochali, jest lżej ze świadomością, że ich strata nie poszła na marne. - Pokręcone to wszystko, nie? No bo nawet nie wiemy, kto to był. Myślisz, że kiedyś mogłabym się… spotkać z jego rodziną? - A chciałabyś? - Być może - odparła Caitlin po chwili milczenia. - Sama nie wiem. Przez kilka minut jechały w ciszy. - Wiesz, co powiedział Luke? Lynn odetchnęła głęboko, żeby nie odpalić: „Nie, i nie mam ochoty słuchać, co powiedział ten skończony głupek”. Ale zacisnęła zęby. - Tak? - rzuciła z udawanym zainteresowaniem. - No, powiedział, że po przeszczepie niektórzy ludzie dziedziczą coś z dawcy. Jakieś ich cechy… albo upodobania. Na przykład jeżeli dawca zajadał się batonikami Mars, to też można je polubić. Albo jeśli lubił jakąś konkretną muzykę. Czy dobrze grał w piłkę. Coś, co miał w genach. - A skąd Luke wyniósł takie mądrości? - Z Internetu. Jest mnóstwo witryn na ten temat. Zaglądaliśmy na niektóre strony. Można też odziedziczyć to, czego nie znosili! - Naprawdę? - Lynn nagle się ożywiła. Może dawca tej wątroby nie znosił przygłupów z durnymi fryzurami. - Istnieją udokumentowane przypadki. - Dziewczyna wyraźnie nabrała animuszu. Naprawdę są! Dajmy na to… Wiesz, że mam lęk wysokości?
- Uhm. - No więc czytałam, że w Ameryce jest taka kobieta, co to panicznie się bała wysokości. Przeszczepili jej płuca alpinisty i teraz sama wspina się po górach jak kozica! - A może z prawidłowo funkcjonującymi płucami poczuła się lepiej, nie sądzisz? - Nie. - Niesamowite - przyznała Lynn, nie okazując sceptycyzmu, żeby nie gasić entuzjazmu córki. - A to jeszcze nie wszystko, mamo. W Los Angeles żyje facet, który dostał serce kobiety. I tak jak przedtem nie znosił zakupów, tak teraz nic, tylko biega po sklepach! Lynn uśmiechnęła się. - Wobec tego jakie cechy chciałabyś odziedziczyć? - A wiesz, że się nad tym zastanawiałam… Koszmarnie rysuję. Może dostanę wątrobę jakiegoś wspaniałego malarza? Lynn parsknęła śmiechem. - Widzisz, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jeszcze wyjdziesz na ludzi. Caitlin kiwnęła głową. - Z wątrobą trupa w brzuchu. Jasne, wyjdę na ludzia… takiego, co to stale ma coś na wątrobie. Lynn znów się roześmiała i z radością zobaczyła, że córka także się uśmiecha. Mocno uścisnęła jej dłoń i przez kilka minut jechały w miłej atmosferze, słuchając muzyki i stukotu rury wydechowej. Ale kiedy spoważniały, Lynn poczuła, że ściska ją zimna stalowa obręcz. Obie wysłuchały, jakie ryzyko niesie ze sobą ta operacja. Nie zawsze wszystko się dobrze kończyło. Należało się liczyć z możliwością, że Caitlin umrze na stole operacyjnym. Ale bez przeszczepu i tak by umarła, najdalej w ciągu kilku miesięcy. Lynn rzadko chodziła do kościoła, ale od najmłodszych lat przez prawie całe życie co noc się modliła. Przestała to robić pięć lat temu, w ciągu tygodnia od śmierci siostry. Ostatnio, kiedy stan Caitlin tak się pogorszył, znowu zaczęła się modlić, lecz nie wkładała w to serca. Czasami chciałaby wierzyć w Boga i móc przerzucić na Niego wszystkie swoje troski. O ileż życie byłoby prostsze! Znów uścisnęła dłoń córki. Tę żywą, piękną dłoń, którą stworzyli razem z Malem,
może na podobieństwo Boga, a może nie. Ale na pewno na podobieństwo Lynn. Bóg lubi się popisywać tym, co potrafi, więc jeśli zechce okazać łaskę, przyjmie Go z otwartymi ramionami, siedząc przy córce w najbliższych godzinach. Natomiast jeśli postanowi grać na jej uczuciach, mieszać jej w głowie i igrać z życiem Caitlin, niech spada na drzewo. Mimo wszystko, kiedy stanęła na następnych światłach, na chwilę zamknęła oczy i zmówiła w duchu modlitwę. 46 Roy Grace był śmiertelnie przerażony. Pędził po trawie, w stronę opadającego o tysiąc stóp urwiska, pod dziko wyjący i tak silny wiatr, że w rzeczywistości dreptał w miejscu. Tymczasem jakiś mężczyzna gnał na skraj urwiska, trzymając w rękach małe dziecko. Dziecko Roya. Grace skoczył do przodu, jak rugbista złapał mężczyznę w pasie i obalił go na ziemię. Tamten wyrwał się i odturlał, ściskając dziecko niczym piłkę, której nie chciał stracić, i coraz bardziej zbliżając się do przepaści. Grace złapał go za kostki, odciągnął, lecz nagle ziemia z hukiem zapadła się pod nim część urwiska odpadła jak kawałek czerstwego ciasta i Roy poleciał w dół, spadał wraz z mężczyzną i swoim dzieckiem w kierunku ostrych skał i wzburzonego morza. - Roy! Roy, kochanie! Kochanie! Cleo. Jej głos. - Roy, już dobrze, kochany. Nic się nie dzieje! Otworzył oczy. Zobaczył zapalone światło. Czuł, jak łomocze mu serce. Był zlany potem, mokry, jakby wyszedł z rzeki. - Psiakrew! - zaklął. - Przepraszam. - Znowu spadałeś? - spytała czule Cleo, patrząc na niego zatroskanym wzrokiem. - Z Beachy Head. Ten sen wracał do niego od tygodni. Nie chodziło w nim jednak tylko o tę historię z dzieckiem. W tym śnie pojawiał się pewien potwór, którego aresztował kilka miesięcy wcześniej. Psychopata, który zabił w mieście dwie kobiety i próbował zamordować Cleo. Teraz
siedział za kratkami, bez prawa zwolnienia za kaucją, a jednak Grace wciąż się denerwował. Wsłuchiwał się w ciszę śpiącego miasta, zakłócaną jedynie łomotem jego serca i dudnieniem krwi w uszach. Zegar na wyświetlaczu radia wskazywał trzecią dziesięć nad ranem. W domu panowała kompletna cisza. Na dworze padał deszcz. Teraz, odkąd Cleo nosiła jego dziecko, wydawała mu się jeszcze bardziej bezbronna. Mimo że ostatnio szykował papiery procesowe, od jakiegoś czasu nie dowiadywał się już, co dzieje się z tym mężczyzną. Zanotował sobie w pamięci, żeby zadzwonić i sprawdzić, czy facet jest pod kluczem, czy może zwolnił go jakiś ogłupiały sędzia, który chciał się zasłużyć w rozładowaniu przeludnionych angielskich więzień. Cleo pogłaskała go po czole. Poczuł na twarzy jej ciepły oddech. Słodki, nieco miętowy - widocznie niedawno myła zęby. - Wybacz - powiedział cicho, niemal szeptem, jakby nie chciał się narzucać. - Biedaku. Wciąż męczą cię te koszmary, tak? Leżał na mokrym od potu, zimnym prześcieradle. Miała rację. Nawiedzały go co najmniej dwa razy na tydzień. - Dlaczego przestałeś chodzić na terapię? - zapytała i pocałowała go delikatnie w jedno, a potem w drugie oko. - Bo… - Wzruszył ramionami. - Nic mi nie dawała. - Uniósł się na łóżku i rozejrzał. Lubił ten pokój, który Cleo urządziła na biało - puszysty biały dywan na dębowej podłodze, zasłony z białego lnu, białe ściany i kilka eleganckich czarnych mebli, w tym czarna toaletka z laki, zniszczona w trakcie napaści na Cleo. - Wiesz, że wyłącznie dzięki tobie jakoś się pozbierałem? Uśmiechnęła się. - Najlepszym lekarstwem jest czas - odparła. - Nie, nie czas, tylko ty. Kocham cię. Bardzo cię kocham. Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś pokocham kogoś do tego stopnia. Przez jakiś czas patrzyła na niego, mrugając powoli. - Ja też cię kocham. Bardziej niż ty mnie.
- To niemożliwe! Pokazała mu język. - Masz mnie za kłamczuchę? Pocałował ją. 47 Glenn Branson leżał z otwartymi oczami w pokoju gościnnym u Grace’a, gdzie od niedawna miał swój drugi dom - a raczej tymczasowe miejsce zamieszkania. To się powtarzało noc w noc. Pił ostro, próbując się zbombardować, ale ani alkohol, ani proszki, które przepisał mu lekarz, najwyraźniej nie działały. W dodatku jego ciało, które wcześniej utrzymywał w formie, ćwicząc niezmordowanie w domu albo w siłowni, stopniowo wyraźnie flaczało. Cholera, rozsypuję się w drobiazgi, pomyślał ponuro. Minimalistyczny wystrój zen tego pokoju współgrał ze stylem, w jakim Sandy urządziła cały dom. Niskie łóżko było w gruncie rzeczy ekologicznym futonem z niewygodnym zagłówkiem z listew, w który z powodu swojego wzrostu ciągle walił głową, ewentualnie nogi zwisały mu z drugiej strony. Materac był twardy jak beton, a obluzowana rama łóżka chwiała się i skrzypiała przy każdym jego ruchu. Miał szczery zamiar wziąć klucz francuski i dokręcić śruby, ale po wyjściu z pracy od razu był tak przygnębiony, że odechciewało mu się wszystkiego. W tym małym pokoju, na fotelu, wciąż leżała połowa jego ubrań, nawet niewyjętych z pokrowców - trwało to od tygodni, a nadal nie mógł się zmusić, żeby powiesić je w niemal pustej szafie. Roy miał rację, mówiąc mu, że zamienia jego dom w chlew. Była za dziesięć czwarta nad ranem. Jego telefon komórkowy leżał tuż obok łóżka, ponieważ co noc liczył na to, że Ari nagle zadzwoni, powie, że zmieniła zdanie i przemyślawszy sobie wszystko, doszła do wniosku, że jednak bardzo go kocha i chce znaleźć sposób, żeby jakoś naprawić ich małżeństwo. Ale cholerny telefon milczał - noc w noc, także dzisiaj.
Tego dnia zresztą znów się pokłócili. Ari wściekła się, że nie będzie mógł odebrać dzieci ze szkoły jutro po południu, bo miała w planie wypad na wykłady do Londynu. To mu się wydało podejrzane - w jego głowie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Nigdy nie jeździła na wykłady do Londynu. Czyżby chodziło o jakiegoś faceta? Spotykała się z kimś? I tak wystarczająco ciężko znosił rozłąkę. Ale myśl, że Ari sobie kogoś przygadała, że się związała z innym mężczyzną i przedstawiła go dzieciom, była ponad jego siły. W dodatku musiał myśleć o pracy. Musiał się jakoś skupić. Z zewnątrz dobiegł pisk walczących kotów. W oddali zawyła syrena. Patrol interwencyjny policji Brighton i Hove. Albo karetka pogotowia. Przewrócił się na drugi bok, nagle spragniony ciała Ari. Kusiło go, żeby do niej zadzwonić. Może… Może co? Boże jedyny, jak oni się kiedyś kochali! Próbował pomyśleć o pracy. O wieczornej rozmowie z Janet Towers, zrozpaczoną żoną zaginionego szypra „Scoob-Eee”. W piątek obchodzili dwudziestą piątą rocznicę ślubu. Zarezerwowali stolik w restauracji Meadows w Hove. Ale mąż się nie zjawił. Od tej pory nie dał znaku życia. Była absolutnie pewna, że mężowi przydarzył się wypadek. Miała Glennowi do powiedzenia jedynie tyle, że w sobotę rano skontaktowała się z funkcjonariuszem Straży Przybrzeżnej, który oddzwonił z wiadomością, że w piątek o dziewiątej wieczorem widziano kuter przepływający przez śluzę portu Shoreham wraz z frachtowcem pod banderą algierską. Miejscowe kutry często wpływały do śluzy tuż za statkiem handlowym, dzięki czemu unikały opłat na bramce. Nikt nie zwrócił uwagi, co to był za frachtowiec. Od tej pory ani kutra, ani Jima Towersa nikt już nie widział. Żona rybaka powiedziała Glennowi, że Straż Przybrzeżna nie zanotowała żadnych wypadków na morzu. Jim i jego kuter dosłownie rozpłynęli się w powietrzu. Gnębiony bezsennością, nagle coś sobie przypomniał. Może nic w tym nie było. Ale
Roy Grace przez lata udzielił mu wielu cennych lekcji na temat, jak zostać dobrym śledczym, a jedna z nich chodziła mu teraz po głowie. „Przeczesuj teren pod nogami”. Wrócił pamięcią do chwili, kiedy w piątek rano stał na nabrzeżu Aldrington Basin, czekając na wejście na pokład „Scoob-Eee”. I do błysku, który zauważył, kiedy odbijali od brzegu - światła po drugiej stronie portu, za szeregiem zbiorników na ropę. * O wpół do siódmej rano Glenn zaparkował nieoznakowanego policyjnego hyundaia getz, stając dwoma kołami na chodniku przy Kingsway, naprzeciw rzędu domków. W pierwszych promieniach brzasku wysiadł na siąpiący deszcz, przelazł przez niski murek i ściskając latarkę, ni to zbiegł, ni to zsunął się z trawiastej skarpy za szeregiem białych zbiorników na ropę. U jej stóp, po drugiej stronie ciemnoszarej wody, zobaczył skład drewna, bramę, a dalej światła pogłębiarki „Arco Dee”, która wyładowywała ostatni transport żwiru i piasku. Słyszał grzechoczący taśmociąg i spadające kamyki. Obliczył, gdzie wsiadł na pokład „Scoob-Eee” z ekipą policyjnych nurków, dokładnie na wprost składu drewna, potem odszukał punkt, w którym dostrzegł ten błysk światła po drugiej stronie wody, między czwartym a piątym zbiornikiem, i ruszył w tamtą stronę. Z portu wypływał kuter na światłach pozycyjnych, pyrkotanie jego silnika zakłócało poranną ciszę. Nad statkiem krzyczały mewy. Nozdrza sierżanta wypełnił zapach portu - mieszanka gnijących wodorostów, ropy naftowej, rdzy, ściętego drewna i palonego asfaltu. Poświecił latarką pod nogi, a potem szybko błysnął w górę, na białe cylindryczne ściany zbiorników ropy. Z bliska wydały mu się dużo większe niż wtedy, gdy oglądał je w piątek. Spojrzał na zegarek. Miał niecałe półtorej godziny, jeśli chciał zdążyć na poranną odprawę. Znów skierował promień latarki na mokrą trawę. Szukał śladów stóp, które mogły się zachować od piątku. Albo jakichś innych tropów. Nagle zobaczył niedopałek papierosa. To pewnie nic ważnego, pomyślał. Ale słowa Roya Grace’a wciąż dźwięczały mu w głowie jak mantra. „Przeczesuj teren pod nogami”.
Przyklęknął i podniósł niedopałek, trzymając za róg torbę na dowody rzeczowe, którą wziął na wszelki wypadek. Na ustniku widniał fioletowy napis „Silk Cut”. Po chwili zobaczył drugi niedopałek papierosa tej samej marki. Jeden mógł wyrzucić przechodzień. Ale dwa oznaczały, że ktoś tutaj czekał. Na co? Przy odrobinie szczęścia może wykaże coś analiza DNA. Przeszukiwał teren jeszcze przez godzinę. Nie znalazł już więcej śladów, ale jechał na poranną odprawę z mokrymi butami i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. 48 - Pani chyba żartuje? Proszę powiedzieć, że to tylko kiepski żart! - rzuciła Lynn błagalnie. Była wykończona po bezsennej nocy spędzonej na krześle przy łóżku Caitlin w klaustrofobicznym pokoiku na oddziale schorzeń wątroby. Na ekranie małego niedostrojonego telewizora zamocowanego na ścianie nad łóżkiem leciała kreskówka ze ściszonym dźwiękiem. Z kranu umywalki kapała woda. W pokoju unosił się zapach jajek w koszulkach, czekających na tacach w korytarzu, lurowatej kawy i środka odkażającego. Takie napięcie i desperacja towarzyszą pewnie skazańcom w ostatnią noc przed egzekucją o świcie, kiedy liczą na ułaskawienie w ostatniej chwili, pomyślała. Zapalane i gaszone światła. Ciągłe przeszkadzanie. Nieustanne badania Caitlin, zastrzyki, podawanie leków, pobieranie próbek krwi i moczu. Zwisający nad nią sznurek z przyciskiem alarmowym. Puste stojaki na kroplówki i pompa tlenowa, których dziewczyna już nie potrzebowała. Caitlin nie mogła spać, marudziła, na okrągło powtarzała, że ją swędzi, że się boi, że chce do domu, tego prawdziwego, a Lynn starała się ją pocieszać. Próbowała ją przekonać, że rano będzie po wszystkim. Że za trzy tygodnie opuści szpital z nowiutką wątrobą. Że jeśli dobrze pójdzie, na Gwiazdkę wróci do domu, może nie do Zimowego Domku, ale do tego, w którym mieszkają obecnie. To będą najwspanialsze święta Bożego Narodzenia w jej życiu! Tymczasem teraz w pokoju stanęła ta kobieta. Koordynatorka transplantacyjna.
Shirley Linsell, z tą swoją świeżą twarzą, długimi włosami i pękniętym naczynkiem krwionośnym w lewym oku. Miała na sobie tę samą białą bluzkę, różowy sweterek z dzianiny i czarne spodnie co podczas ich pierwszego spotkania przed tygodniem… chociaż Lynn miała wrażenie, że od tej pory minął milion lat. Zmieniła się tylko jej postawa. Gdy się poznały, była nastawiona pozytywnie i przyjaźnie. Ale tego dnia, o siódmej rano, była skruszona, lecz zimna i niedostępna. Lynn stała przed nią i przeszywała ją pełnym wściekłości wzrokiem. - Jest mi niezmiernie przykro - oświadczyła Shirley Linsell. - Niestety, takie rzeczy się zdarzają. - Pani jest przykro? Wczoraj wieczorem dzwoniła pani do mnie z informacją, że znaleźliście odpowiedniego dawcę, a teraz nam pani mówi, że zaszła pomyłka? - Zawiadomiono nas, że jest do wzięcia wątroba ze zgodnością tkankową. - Więc co się stało? Konkretnie. Wcześniej koordynatorka zwracała się do Lynn, teraz do Caitlin. - Z tego, co nam przekazano, wyglądało na to, że wątrobę można podzielić i prawy płat przeszczepić dorosłemu, a lewy tobie, Caitlin. Kiedy nasz lekarz z ekipą pojechali ją odebrać, uznali, że jest zdrowa i nadaje się. Ale dzisiaj nasz specjalista pierwszego stopnia, który miał przeprowadzić operację, szczegółowo zbadał tę wątrobę i okazało się, że zawiera ponad trzydzieści procent tłuszczu. Wykonał więc biopsję i uznał, że dla ciebie się nie nadaje. - Wciąż nic nie rozumiem - powiedziała Lynn. - Wyrzucicie ją czy jak? - Nie - odparła Shirley Linsell. - Przy tak otłuszczonej wątrobie istnieje ryzyko, że minie kilka tygodni, zanim zacznie funkcjonować jak należy. A Caitlin potrzebuje wątroby, która będzie działała od razu. Jest zbyt poważnie chora, żeby tak ryzykować. Narząd przeszczepimy mężczyźnie po sześćdziesiątce, który ma raka wątroby. Mamy nadzieję, że przedłuży mu to życie o kilka lat. - No pięknie! - prychnęła Lynn. - Skreślacie moją córkę na rzecz jakiegoś starca? Co to za jeden? Jakiś pieprzony alkoholik? - Nie mogę z wami rozmawiać o innych pacjentach.
- Owszem, możesz. - Lynn podniosła głos. - Możesz, do ciężkiej cholery! Skazujesz Caitlin na śmierć, żeby jakiś pieprzony alkoholik, taki jak ten piłkarz George Best, pożył o kilka miesięcy dłużej? - Proszę, pani Beckett… Lynn… to wcale nie tak. - A niby jak? - Mamo! - wtrąciła się Caitlin. - Wysłuchaj jej. - Słucham jej, skarbie. Naprawdę się staram. Ale nie podoba mi się to, co słyszę. - Wszystkich nas tu bardzo obchodzi los Caitlin. Ten oddział to dla nas nie tylko praca… angażujemy się osobiście. Chcemy zapewnić Caitlin zdrową wątrobę, żeby mogła prowadzić normalne życie, proszę pani. Nie ma sensu przeszczepiać organu, który albo nie zadziała, albo wysiądzie za kilka lat i pani córka znów będzie musiała przechodzić przez ten koszmar. Proszę mi wierzyć… cały personel pragnie pomóc pani córce. Bardzo ją tu lubimy. - Świetnie - odparła Lynn. - A kiedy będzie ta zdrowa wątroba? - Nie umiem powiedzieć… to zależy od znalezienia dawcy ze zgodnością tkankową. - Czyli wracamy do punktu wyjścia? - No cóż… tak. Zapadła długa cisza. - Czy moja córka będzie na szczycie listy oczekujących? - zapytała Lynn kategorycznie. - To skomplikowana sprawa. Miejsce na liście zależy od wielu czynników. Lynn gwałtownie pokręciła głową. - Nie, Shirley… siostro Linsell. Jeśli o mnie chodzi, nie od wielu czynników, tylko od jednego. A jest nim moja córka. Ona natychmiast wymaga przeszczepu… zgadza się? - Owszem, to prawda, i właśnie nad tym pracujemy. Musi pani jednak zrozumieć, że jest tylko jedną z wielu osób. - Nie dla mnie. Kobieta skinęła głową. - Rozumiem cię, Lynn. - Czyżby? Jaki procent pacjentów z listy oczekujących umiera, zanim dostanie wątrobę?
- Mamo, przestań ją traktować jak wroga! Lynn usiadła na skraju łóżka i objęła głowę córki. - Skarbie, pozwól, że zajmę się tym po swojemu. - Mówisz o mnie, jakbym była niedorozwiniętym matołem i już leżała w trumnie. Ja się denerwuję! Nie widzisz tego? Denerwuję się tak samo jak ty… a nawet bardziej… ale złość nic tu nie pomoże. - Zdajesz sobie sprawę, co ta zdzira mówi?! - wybuchła Lynn. - Wysyła cię do domu na pewną śmierć! - Mamo, nie dramatyzuj! - Ja nie dramatyzuję! - Lynn zwróciła się do koordynatorki: - Słucham, kiedy się znajdzie odpowiednia wątroba? - Lynn, gdybym ci podała konkretną datę czy godzinę, tylko bym cię wprowadzała w błąd. - To kwestia dwudziestu czterech godzin? Tygodnia? Miesiąca? Shirley Linsell wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado. - Prawda jest taka, że nie wiem. Sądziliśmy, że mamy szczęście, bo udało się znaleźć wątrobę zaledwie w ciągu tygodnia i żaden z pasujących biorców nie był na liście wyżej niż Caitlin. Dawcą był trzydziestoletni mężczyzna, na pozór zdrowy, ale okazało się, że miał problem z dietą albo z alkoholem. - Czyli że następnym razem też wszystko może wziąć w łeb? Koordynatorka uśmiechnęła się, próbując uspokoić Lynn i dodać otuchy dziewczynie. - W tym szpitalu mamy bardzo dobre wyniki. Jestem pewna, że wszystko się dobrze skończy. - Macie dobre wyniki? Jak mam to rozumieć? - zaperzyła się Lynn. - Mamo! - Córka błagalnie przywołała ją do porządku. Nie zwracając na nią uwagi, Lynn mówiła dalej: - Chodzi o to, że macie dobre wyniki w porównaniu ze średnią krajową? Że u was z braku wątroby umiera tylko dziewiętnaście procent pacjentów, w porównaniu z dwudziestoma procentami w skali kraju? Wiem co nieco o służbie zdrowia i tych waszych cholernych statystykach. - Rozpłakała się. - Ryzykujecie życie mojej córki, żeby podarować
staremu alkoholikowi dodatkowe kilka miesięcy życia, bo to poprawi wam statystykę. Może nie? - Pani Beckett, tutaj nikt się nie bawi w Boga. Nie twierdzimy, że jeden człowiek ma większe prawo do życia niż inny ze względu na wiek albo na to, w jaki sposób dbał o swoje ciało. My nikogo nie osądzamy. Staramy się pomagać wszystkim. Ale czasami musimy podejmować trudne decyzje. Lynn piorunowała ją wzrokiem. Nigdy w życiu nie czuła do nikogo takiej nienawiści jak teraz do tej kobiety. Nie potrafiła ocenić, czy tamta mówi jej prawdę, czy wciska kit. Może jakiś nadziany oligarcha przekazał dotację dla szpitala w zamian za skreślenie Caitlin i uratowanie swojego dziecka? Albo gdzieś nawalili, a ona usiłuje to teraz zatuszować? - Naprawdę? - rzuciła drwiąco. - Powiedz mi, Shirley, czy jakaś trudna decyzja przyprawiła cię choć raz w życiu o bezsenną noc? Pielęgniarka nie dała się wyprowadzić z równowagi. - O wszystkich pacjentów troszczę się tak samo, proszę pani - odparła łagodnie. - Co wieczór zabieram ich problemy ze sobą do domu. Lynn widziała, że kobieta mówi prawdę. - Zgoda, wobec tego wyjaśnij mi coś. Przed chwilą mówiłaś, że gdyby wątroba była w porządku, Caitlin by ją dostała, jako pierwsza na liście spośród odpowiednich biorców. Ale to się może zmienić, tak? W każdej chwili? - Kolejność na liście ustalamy na cotygodniowych zebraniach - odparła Shirley Linsell. - Czyli że na następnym zebraniu to się może zmienić, zgadza się? Jeżeli pojawi się ktoś, komu waszym zdaniem bardziej się należy niż Caitlin? - Tak, niestety tak to działa. - No pięknie! - W Lynn znów zawrzała krew. - Jesteście jak pluton egzekucyjny! Co tydzień zbieracie się i decydujecie, kto będzie żył, a kto umrze. To tak, jakbyście pociągali za spust, z tą różnicą, że w waszej broni nie ma prawdziwych kul, tylko ślepaki. Wasi pacjenci umierają, ale nikt nie ponosi winy.
49 Simona, w luźnej koszuli nocnej, leżała na stole lekarskim. Doktor Nicolau poważny, sympatyczny mężczyzna w wieku około czterdziestu lat - zapiął jej na ramieniu mankiet ciśnieniomierza, włożył do uszu słuchawki stetoskopu i pompował gumową gruszkę tak długo, aż mankiet zacisnął się na ręce dziewczyny. Potem spojrzał na manometr. Po chwili odpiął mankiet, kiwając głową na znak, że wszystko jest w porządku. Obok dziewczynki stała Niemka, która przedstawiła jej się jako Marlene. Jest piękna, pomyślała Simona. Miała na sobie świetnie skrojony, obszyty futrem płaszcz z czarnego zamszu, bladoróżowy sweter, modne dżinsy i czarne skórzane botki. Jasne, elegancko potargane włosy opadały jej na ramiona, no i pachniała wspaniałymi perfumami. Simona lubiła ją, miała do niej zaufanie. Romeo trafnie ją ocenił, pomyślała. Była tak pewna siebie, miła i łagodna. Simona nie poznała swojej matki, ale gdyby mogła ją sobie wybrać, chciałaby, żeby była taka jak Marlene. - Pobiorę ci trochę krwi - uprzedził lekarz, zdejmując jej mankiet ciśnieniomierza i biorąc strzykawkę. Na ten widok Simona skurczyła się ze strachu. - Nie masz się czego bać, Simono - uspokoiła ją Marlene. - Co robicie? - spytała dziewczyna zduszonym głosem. - Robimy ci gruntowne badania, żeby sprawdzić, czy jesteś zdrowa. Wysłanie cię do Anglii to dla nas ogromny wydatek. Musimy ci jakoś załatwić paszport, co nie będzie łatwe, bo nie masz dokumentów. A jeśli nie będziesz zdrowa, nie dostaniesz tam pozwolenia na pracę. Simona wzdrygnęła się i odsunęła od strzykawki. - Nie - zaprotestowała. - Nie! - Spokojnie, Simono! - Gdzie jest Romeo? - Na zewnątrz. Przechodzi takie same badania. Chciałabyś, żeby tu z tobą posiedział? Simona kiwnęła głową. Kobieta otworzyła drzwi. Romeo wszedł do pokoju. Na widok Simony w koszuli nocnej jego wielkie jak spodki oczy jeszcze bardziej się rozszerzyły. - Co oni mi robią? - spytała dziewczyna.
- Nic złego - zapewnił ją. - Nikt cię nie skrzywdzi. Musimy się przebadać. Simona krzyknęła, gdy poczuła ukłucie w ramię. Potem z przerażeniem patrzyła, jak lekarz wyciąga tłok, a plastikowy cylinder powoli i równomiernie wypełnia się jej ciemnoczerwoną krwią. - Musimy mieć zaświadczenia, żeby nas wpuścili do kraju - wyjaśnił Romeo. - Boli. Po chwili strzykawka była pełna. Lekarz wyciągnął ją, odłożył na stół, a potem przycisnął do ramienia dziewczyny antyseptyczny wacik. Przytrzymał go przez kilka sekund, po czym zalepił ślad po ukłuciu małym kwadratowym plastrem. - Gotowe! - oznajmił. - Mogę już iść? - spytała Simona. - Tak, idź już - odparła kobieta. - Czy znajdę cię w tym samym miejscu? - Tak. - Romeo odpowiedział za nich oboje. - Jeżeli się upewnimy, że wszystko jest w porządku, przyjadę po was. Możesz się już ubrać, Simono. Jesteś pewna co do Anglii? Naprawdę chcesz tam wyjechać, Liebling? - Załatwi mi tam pani pracę, prawda? Dla mnie i dla Romea? I mieszkanie w Londynie? - Dobrą pracę i ładne mieszkanie. Będziesz zachwycona. Dziewczyna spojrzała na Romea, jakby się go radziła. Wzruszył ramionami i skinął głową. - Tak - powiedziała. - Jestem pewna. - Świetnie. - Marlena pocałowała Simonę w czoło. - Jak pani myśli, kiedy wyjedziemy? - zapytał Romeo. - Niedługo, jeżeli badania wypadną pomyślnie. - To znaczy kiedy? - A kiedy byście chcieli? Znów wzruszył ramionami. - Czy Valeria może jechać z nami? - Ta z dzieckiem? - Tak - potwierdził. - Teraz to niemożliwe. Być może później, jak już się urządzicie na miejscu, coś dla niej załatwimy.
- Ona chce jechać z nami - powiedziała Simona. - To niemożliwe - powtórzyła Niemka. - Nie w tej chwili. Jeżeli wolicie zostać z nią tutaj, w Bukareszcie, to musicie zrezygnować z wyjazdu. Simona energicznie pokręciła głową. - Nie. Romeo także zaprzeczył ruchem głowy, równie stanowczo, jakby się bał, że Marlene nagle zmieni zdanie w sprawie ich wyjazdu. - Nie. * Po powrocie do Berlina Marlene Hartmann dostała telefon od doktora Nicolau z Bukaresztu. Simona miała grupę krwi AB minus. Niemka z uśmiechem zapisała dane opłacało się mieć na stanie rzadką grupę krwi. Nie wątpiła, że bardzo szybko znajdzie dom dla narządów wewnętrznych Simony. 50 We wtorek, po porannej odprawie Operacji Neptun, Roy Grace pojechał do komendy głównej policji Sussexu, oddalonej o dwadzieścia minut jazdy, żeby przekazać najświeższe informacje Alison Vosper. Mimo że odchodziła z końcem roku, a jej stanowisko miał zająć nadinspektor Peter Rigg z Yorkshire - o którym Roy jak dotąd niewiele wiedział - to jeszcze przez kilka tygodni pracowała pełną parą, więc jak co tydzień tradycyjnie wezwała Grace’a na dywanik, żeby osobiście zdał jej relację z postępów śledztwa. Z zaskoczeniem, a zarazem z ulgą przekonał się, że tego dnia jest dziwnie przygaszona. Czekał, kiedy się zacznie go czepiać, ale nic takiego nie nastąpiło. Bez słowa wysłuchała jego sprawozdania i odprawiła go zaledwie po kilku minutach. Teraz, po powrocie do biura, przeglądając na ekranie niekończącą się listę e-maili, próbował się skupić na różnych kierunkach śledztwa, lecz przeszkodziło mu pukanie do drzwi. Wszedł Norman Potting. Tak strasznie śmierdział tytoniem, że niewątpliwie dopiero co wymknął się na dwór, żeby popykać z fajeczki.
- Mogę ci zająć chwilkę, Roy? - zapytał z tym swoim wsiowym akcentem. Grace ruchem ręki pokazał mu, żeby usiadł. Potting usadowił się na krześle przed biurkiem, sapiąc głośno i zionąc czosnkiem. - Tak sobie myślę, czy moglibyśmy pogadać o Rumunii - zagaił. - Mam coś, czego moim zdaniem nie powinienem poruszać publicznie na odprawie. - Jasne. - Nadinspektor spojrzał na niego zaciekawiony. - Całkiem możliwe, że znalazłem drogę na skróty. Wiadomo, że wysłaliśmy akta dentystyczne, odciski palców i próbki DNA tych troje do Interpolu, ale obaj wiemy, jak długo to potrwa, zanim te biurwy coś nam dadzą. Grace uśmiechnął się. Interpol był porządną organizacją, tyle że w biurze rzeczywiście urzędowali przykuci do biurka funkcjonariusze, którzy opierając się na współpracy z policją innych krajów, rzadko dotrzymywali sztywno ustalonych terminów. - Wyniki dostaniemy najwcześniej za trzy tygodnie - ciągnął Norman Potting. - Więc poszperałem jeszcze w sieci. W Bukareszcie tysiące bezdomnych żyją poza nawiasem społeczeństwa. Jeżeli… ale to tylko mój domysł… te trzy ofiary to dzieci ulicy, to raczej na pewno nigdy nie były u dentysty. A jeśli nie były aresztowane, to ich odcisków palców ani DNA nie ma w żadnych aktach. Grace przytaknął ruchem głowy. - Jako młody posterunkowy chodziłem na kurs dla śledczych w Hendon z takim jednym gościem. To Ian Tilling. Zakumplowaliśmy się i dalej mamy ze sobą kontakt. Najpierw wstąpił do stołecznej, potem go przenieśli do Kent. Dochrapał się inspektora. Krótko mówiąc, jakieś siedemnaście lat temu jego chłopak zabił się na motocyklu. Rozpadło mu się życie, małżeństwo diabli wzięli, więc przeszedł na wcześniejszą emeryturę. I wtedy postanowił zająć się czymś zupełnie innym… znasz ten syndrom. Spróbował robić coś pożytecznego, żeby to, co się stało, nie poszło na marne. No więc wyjechał do Rumunii i zaczął pracować z ulicznikami. Ostatnio gadałem z nim z pięć lat temu, zaraz po tym, jak moje trzecie małżeństwo szlag trafił. - Potting uśmiechnął się smutno. - Wiesz, jak to jest… po pijaku wyciąga się notes i obdzwania starych kumpli.
Roy Grace przytaknął, chociaż on akurat nigdy tego nie robił. - Właśnie dostał za pracę z tymi dzieciakami Order Imperium Brytyjskiego, był z niego dumny jak cholera. Jeśli pozwolisz, chciałbym się z nim skontaktować. Szansa jest jak wygrana na loterii, ale kto wie, może da radę nam pomóc. Grace zastanawiał się przez chwilę. W ostatnich latach policja strasznie się zbiurokratyzowała, prawie wszystko trzeba było robić zgodnie z wytycznymi. Procedury dotyczyły również kontaktów z Interpolem. Wszelkie odstępstwa były ryzykowne… a nic tak nie gwarantowało konfliktu z nowym komisarzem jak złamanie procedur. Z drugiej strony Norman Potting miał rację, że na odpowiedź Interpolu przyjdzie im czekać tygodniami, w dodatku nic to pewnie nie da. A ile jeszcze zwłok wyłowią przez ten czas? Pewną pociechę stanowił fakt, że Ian Tilling, jako były policjant, raczej należał do ludzi, na których można polegać. - Normanie, nie wciągnę tego do akt, więc byłbym zobowiązany, gdybyś poprowadził śledztwo w tym kierunku nieoficjalnie. Dzięki za inicjatywę. Potting był wyraźnie zadowolony. - Już się robi, szefie. Stary byk się zdziwi, jak mnie znów usłyszy - powiedział i zaczął wstawać, ale rozmyślił się i usiadł z powrotem. - Roy, mogę cię o coś spytać? No wiesz, tak prywatnie, jak facet faceta? Grace rzucił okiem na kolejną porcję e-maili, która ukazała się na ekranie. - Jasne, wal śmiało. - Chodzi o moją żonę. - O Li? Chyba tak ma na imię? Potting skinął głową. - Pochodzi z Tajlandii? - Ehe, z Tajlandii. - I znalazłeś ją przez Internet, dobrze mówię? - No, mniej więcej. W Internecie znalazłem namiary na agencję. - Potting podrapał się w tył głowy, a potem sprawdził krótkimi, grubymi paluchami, czy przedziałek jest nadal na miejscu. - Myślałeś kiedyś, żeby… no wiesz, żeby zrobić coś takiego?
- Nie. - Grace z niepokojem zerknął na ekran komputera; miał świadomość uciekającego czasu. - O co konkretnie ci chodzi? Potting nagle spochmurniał. - Konkretnie to chciałem się poradzić. - Wbił ręce w kieszenie marynarki i grzebał w nich, jakby czegoś szukał. - Roy, postaw się na chwilę w mojej sytuacji. Przez te kilka miesięcy układało nam się z Li wspaniale, aż tu nagle zaczęła mieć wymagania. - Zamilkł. - Jakie wymagania? - zapytał nadinspektor, obawiając się, że zaraz pozna szczegóły życia seksualnego Normana Pottinga. - Chce pieniędzy dla swojej rodziny. Co tydzień muszę wysyłać im forsę. Pieniądze, które odłożyłem na emeryturę. - A niby dlaczego musisz to robić? Przez chwilę Potting wyglądał, jakby nigdy nie zadał sobie tego pytania. - Dlaczego? - powtórzył. - Li twierdzi, że gdybym naprawdę ją kochał, to chciałbym pomóc jej rodzicom. Grace spojrzał na podwładnego, zaskoczony jego naiwnością. - I ty w to wierzysz? - Nie dopuszcza mnie do siebie, dopóki nie zobaczy przelewu na własne oczy… wiesz, ja robię przelewy elektronicznie - dorzucił, jakby się szczycił swoją biegłością techniczną. Rozumiem, że jej kraj jest względnie biedny, więc postrzegają mnie jako bogacza i tak dalej. Ale… - Wzruszył ramionami. - Chcesz wiedzieć, co o tym sądzę? - Bardzo sobie cenię twoje zdanie. Grace przyjrzał się jego twarzy. Potting wydawał się zagubiony, żałosny. On nic nie rozumiał, naprawdę nie widział, co się dzieje. - Na miłość boską, chłopie, jesteś policjantem. Cholernym śledczym… i to znakomitym! Nie widzisz, co jest grane? Ona cię robi w konia. Myśl głową, nie kutasem. Wycycka cię do ostatniego pensa, a potem spieprzy i tyle ją będziesz widział. Czytałem o takich jak ona. - Nie… Li jest inna. - Tak? Niby w jakim sensie? Potting wzruszył ramionami i bezradnie spojrzał na przełożonego.
- Kocham ją. Nic na to nie poradzę, Roy, że ją kocham. Zadzwoniła komórka nadinspektora. Grace odebrał z ulgą, że przerwano im tę rozmowę. Usłyszał kolegę z policji, którego niezwykle lubił - Roba Leeta, bystrego inspektora z rejonu East Brighton. - Roy, może to nic takiego, ale pomyślałem, że cię zaciekawi, skoro prowadzisz śledztwo w sprawie trzech ofiar wyłowionych w kanale La Manche. Ktoś z mojej ekipy dopiero co wrócił z plaży na wschód od mariny. Jakiś facet wyprowadzał psa na spacer i podczas odpływu w sadzawkach między skałami znalazł coś, co wygląda na nowiusieńki silnik zaburtowy. - Tak, to może nam się przydać - odparł Grace, myśląc szybko. - Dopilnuj, żeby nikt go nie ruszał. Możesz go zabezpieczyć i przysłać tu do nas? - Już jest w drodze. Grace podziękował koledze i rozłączył się. Przeprosił Normana Pottinga ruchem ręki i wybrał numer wewnętrzny do mieszczącego się piętro niżej działu obrazowania. Po drugim sygnale ktoś podniósł słuchawkę. - Mike Bloomfield. - Mike, tu Roy Grace. Czy potraficie zdjąć odciski z silnika do łodzi, który przeleżał w morzu? - Zabawne, że pytasz o to akurat dzisiaj. Właśnie odebraliśmy nowy sprzęt do testowania. Kosztuje sto dwanaście tysiączków. Ponoć potrafi zdjąć odciski z plastiku, który przez długi czas leżał w dowolnej wodzie. - Fajne cacko. No to chyba będę miał dla was pierwsze zadanie. Norman Potting wstał, wymamrotał, że zajrzy później, i powoli ruszył do drzwi. Grace zauważył, że szedł przygarbiony, z opuszczonymi ramionami. Nagle poczuł, że całym sercem jest z sierżantem. 51 Wład Cosmescu stał w hali przylotów na lotnisku Gatwick, w typowym tłumie krewnych, kierowców i przewodników wycieczek. Trzymał niewielki transparent. Samolot z
Bukaresztu wylądował ponad godzinę temu, a dziewczyny wciąż jeszcze nie wyszły. No i dobrze. Z przywieszek na bagażach pasażerów przechodzących przez kontrolę celną, które udało mu się odczytać, wynikało, że wszyscy z tego lotu już opuścili terminal. Zobaczył nalepki Al Italii - niewątpliwie chodziło o samolot z Turynu, który wylądował dobre trzydzieści minut wcześniej. A także linii Easyjet, zapewne dotyczące lotu z Nicei. Potem dostrzegł nalepki SAS oraz KLM. Jego zegarek wskazywał jedenastą trzydzieści pięć. Cosmescu włożył do ust kawałek gumy do żucia Nicorette. Dwie dziewczyny, na które czekał, dostały ścisłe instrukcje, co mają robić po przejściu z samolotu do kontroli paszportowej, i wyglądało na to, że wypełniają je co do joty. Przez godzinę miały się trzymać na uboczu, odczekać, aż wylądują kolejne samoloty, przepuścić wszystkich pasażerów i dopiero wtedy ustawić się w kolejce do kontroli paszportowej. Mimo że Rumunia była już członkiem Unii Europejskiej, Cosmescu doskonale zdawał sobie sprawę, że kraj ten postrzegany jest na świecie jako źródło żywego towaru na handel. Rumuński paszport automatycznie wzbudzał czujność służb granicznych i imigracyjnych. I właśnie dlatego tym, których stąd odbierał - czasami co tydzień, a czasem nawet częściej - wbijano do głów, że jeszcze w samolocie mają podrzeć swoje rumuńskie paszporty, spuścić je w toalecie, po wylądowaniu odczekać godzinę, a potem zgłosić się do kontroli z fałszywymi paszportami włoskimi, które im dano. Dzięki temu agenci szukający przybyszy z Rumunii powinni zrezygnować, zanim dziewczęta pojawią się na bramce. Właśnie wyszły dwie dziewczyny. Ładne młode laski, niewiele przed dwudziestką, w tanich ciuchach i z tanimi walizkami. To one, na bank. Cosmescu podniósł transparent z niebudzącym podejrzeń napisem GRUPA JACKSONA. Jedna z dziewczyn - wyjątkowo seksowna, szczupła, z długimi czarnymi włosami uniosła rękę i pomachała do niego. - Miałyście przyjemny lot? - powitał je po rumuńsku.
- Jasne, wspaniały! - odparła. - Witajcie w Anglii. - Jasne, wspaniale - powtórzyła. - Wspaniale! - dorzuciła jej towarzyszka. Na ich twarzach malowała się namacalna ulga. * Dwadzieścia minut później Cosmescu siedział obok kierowcy wysłużonego brązowego mercedesa klasy E. Prowadził Grigore - brudny facet z wystającymi zębami, wprawdzie bez garbu, ale wyglądał jak garbus. Skulony za kierownicą, w jednym ze swoich tandetnych beżowych garniturów, z tłustymi włosami i haczykowatym nosem, częściej zerkał w lusterko wsteczne niż na drogę przed sobą, za każdym razem obrzucając szybkim, pożądliwym spojrzeniem siedzące z tyłu dwie dziewczyny. Cosmescu pracował z Grigorem od pięciu lat, a wciąż praktycznie nic nie wiedział o tym kurduplastym dziwolągu. Facet zawsze stawiał się na czas, odbierał i przekazywał towar, ale prawie się nie odzywał, co Cosmescu akurat bardzo odpowiadało. Wdając się w pogaduszki, prędzej czy później trzeba coś zdradzić na swój temat. On zaś nikomu nie zamierzał opowiadać o sobie. To byłoby nierozsądne. Im mniej ludzie wiedzą na nasz temat, tym większą anonimowość można zachować. A z kolei całkowita anonimowość zapewniała dużo większe bezpieczeństwo. Sef na dobre wbił mu to w głowę. Grigore był złotą rączką. Potrafił naprawić niemal wszystko, od hydrauliki przez elektrykę po izolację domu, dlatego zajmował się całym tym szajsem, jak cieknące rury, zatkane kible, odpadający parkiet czy popsute żaluzje, oraz wszelkimi innymi rzeczami, które mogły się zepsuć w jednym z czterech burdeli w mieście pozostających pod kontrolą Cosmescu. Dzięki temu Cosmescu obywał się bez pomocy plotkarskich fachowców. Co tydzień pozwalał, żeby Grigore wybrał sobie dowolną dziewczynę i spędził z nią godzinkę. To oraz nader hojna pensja wystarczało, żeby zapewnić sobie jego absolutną lojalność. Dzięki temu miał jeden ból głowy mniej. Nie przestawał myśleć o zwłokach. O tej
wpadce. I o Jimie Towersie. Zabicie go było głupie. Ale znacznie większą głupotą byłoby pozostawienie go przy życiu, skoro mając takie informacje, zaczął się przymilać do policji. Towers coś knuł… może gnębiło go nieczyste sumienie, ale możliwe, że planował szantaż. Tak jak w hazardzie, należało wyważyć ryzyko. Mniejsze przeciwko większemu. Odwrócił się i spojrzał na dziewczyny. Ta z lewej, Anca, była miła. Jej koleżanka, Nusha, miała ostrzejsze rysy i trochę za duży nos. Ale obie były młode - siedemnaście, najwyżej osiemnaście lat. Są w porządku, będzie z nich pożytek. Sam nie wyrzuciłby ich z łóżka. I nie miał takiego zamiaru. * Cosmescu przekręcił prywatny klucz i winda bez przestanków ruszyła w górę z podziemnego parkingu jego apartamentowca za hotelem Metropole. Dziewczyny ze swoimi tanimi walizkami jechały z nim bez słowa. Nagle Anca zapytała: - Kiedy zaczynamy pracę? - Od razu. Uniosła palec. - Jedziemy do baru? Spojrzał na jej błyszczący naszyjnik. Wciągnął zapach słodkich perfum i jeszcze słodszych jej koleżanki. Spuścił wzrok na szyję Anki. Świetne cycki. Jej koleżanka miała jeszcze lepsze, co równoważyło niedostatki twarzy. Wyciągnął paczkę papierosów, wiedząc, że prawie na pewno obie palą. Miał rację. Każda się poczęstowała. Teraz całą uwagę poświęcą papierosom, które pragną zapalić. Nie podając im ognia, wszedł do swojego mieszkania i przytrzymał drzwi windy, aż wytaskały walizki zawierające cały ich dobytek. Idąc krytym wykładziną podestem, wskazał im ich pokoje. Dla każdej osobny. Dziel i rządź. Ta zasada sprawdzała się bez zarzutu. Potem wszedł do pokoju Ancy i wziął jej plastikową torebkę. - Hej! - rzuciła.
Nie zwracając na nią uwagi, zabrał jej paszport i wszystkie pieniądze, jakie miała w portfelu. - Co pan robi? - zapytała gniewnie. Wyciągnął zapalniczkę i w końcu przypalił jej papierosa. - Wiesz, ile jesteś nam winna? Ile tysięcy wydaliśmy na twoją podróż i paszport? Oddam ci dokumenty, kiedy spłacisz dług wobec mojego szefa. Wyszedł i to samo powtórzył w pokoju Nushy. * Kilka minut później obie dziewczyny weszły nadąsane do wielkiego nowoczesnego salonu. Rozciągał się z niego wspaniały widok na Molo Pałacowe, zwęglone szczątki Mola Zachodniego, na marinę od wschodu, a dalej na kanał La Manche. Cosmescu był pewien, że żadna z nich w życiu nie widziała tak wspaniałego apartamentu. Wiedział, z jakiego środowiska pochodziły. A także to, że Marlene je domyła, zanim wypuściła w świat, żeby mogły zacząć nowe życie. Wszystkie trafiające tu dziewczęta były zadłużone po uszy, bo w Rumunii musiały zaciągnąć niesamowite pożyczki - chociaż nigdy nie zobaczyły pieniędzy - kiedy zgadzały się na wyjazd do Anglii i podróż w jedną stronę do kraju, który dla nich uosabiał wolność. Zaczynały tu, w Brighton. Jeżeli zgadzały się na taką pracę, nie było problemu. Ale czujna policja Brighton i Hove, wraz z pracownikami opieki społecznej, od czasu do czasu odwiedzała miejscowe burdele i przepytywała pracujące dziewczyny, szukając tych, które trafiały tam wbrew swojej woli. Jeśli któraś z tych dwóch zdradzi się z tym, że zamierza szukać pomocy policji, Cosmescu przeniesie ją z Brighton do jednego z burdeli w Londynie, gdzie nikt nie będzie się nią interesował. - Jedziemy wieczorem do baru? - spytała Anca. - Zdejmujcie ciuchy - polecił. - Obie. Dziewczyny wymieniły zaskoczone spojrzenia. - Ciuchy? - Chcę zobaczyć, jak wyglądacie nago.
- My… my nie przyjechałyśmy tu pracować jako striptizerki - zaoponowała Nusha. - Nie będziecie striptizerkami - wyjaśnił. - Jesteście tu, żeby dawać rozkosz mężczyznom. - Nie! Nie tak się umawialiśmy! - zaprotestowała Anca. - Wiecie, ile kosztowało sprowadzenie was tutaj? - zapytał ostro. - Chcecie wracać do domu? Jutro zawiozę was na lotnisko. Ale pan Bojin nie będzie zachwycony, kiedy was zobaczy. Zażąda zwrotu pieniędzy. A może wolicie, żebym zadzwonił na policję? W tym kraju posługiwanie się fałszywymi paszportami to poważne przestępstwo. Dziewczyny milczały. - No słucham, co wolicie? Mam zadzwonić do pana Bojina? Anca pokręciła głową, wydać było, że jest przerażona. Nusha zwiesiła głowę, poszarzała na twarzy. - W porządku. - Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i zaczął wybierać numer. Wobec tego dzwonię na policję. - Nie! - krzyknęła Anca. - Żadnej policji! Schował komórkę do kieszeni. - Wobec tego ściągajcie ciuchy. Nauczę was, jak sprawiać rozkosz mężczyznom w tym kraju. Wbijając wzrok w czarny dywan, równie ponury jak otchłań, w której się znalazły, dziewczęta zaczęły się rozbierać. 52 Na płaskim ekranie zawieszonym wysoko na ścianie na wprost jej biurka Lynn przeczytała wypisane wielkimi złotymi literami słowa: PREMIE DLA DZIESIĘCIU NAJLEPSZYCH WINDYKATORÓW. Poniżej widniała lista nazwisk. Obecnie na czele znajdował się Andy O’Connor z konkurencyjnego zespołu Srebrnych Rekinów. Lynn dowiedziała się z ekranu, że w tym tygodniu ściągnął już dziewięć tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt siedem funtów w gotówce. Gdyby utrzymał się na tym miejscu, jego skumulowana premia wyniosłaby osiemset siedemdziesiąt jeden funtów. Boże, ależby jej się przydała taka sumka! Zazdrośnie spojrzała na dziewięć kolejnych nazwisk. Na samym dole figurowała jej
przyjaciółka i koleżanka z zespołu, Katie Beale, z kwotą trzech tysięcy trzystu trzydziestu siedmiu funtów. Lynn była daleko w tyle. Ale jeden z większych klientów właśnie się zgodził na zaproponowany plan. Miał wpłacić jednorazowo pięćset funtów, a potem po pięćdziesiąt co miesiąc, żeby uregulować zaległość na karcie kredytowej MasterCard, wynoszącą cztery tysiące siedemset sześćdziesiąt dziewięć funtów. Tyle że te pięć stów - zakładając, że w ogóle wpłynie - podniesie jej tygodniowy wynik do tysiąca sześciuset pięćdziesięciu funtów, więc dogonienie czołówki wydawało się raczej niemożliwe. Ale może wieczorem uda jej się zostać nieco dłużej i zarobić na nadgodzinach. Kiedy rano wróciły ze szpitala, Luke zajrzał do Caitlin, więc przynajmniej zapewni jej towarzystwo. Lynn nie chciała jednak zostawiać córki samej zbyt długo. Nagle usłyszała dźwięk sygnalizujący nadejście wiadomości. Na ekranie komputera pojawił się e-mail od Liv Thomas, szefowej zespołu, która prosiła, żeby Lynn jeszcze raz spróbowała przekonać jednego z najbardziej nielubianych klientów. Lynn jęknęła w duchu. Złota zasada firmy głosiła, żeby nigdy nie spotykać się z klientami, jak ich określano. Ani nie mówić im niczego o sobie. Ale w wyobraźni zawsze widziała każdego ze swoich rozmówców. Obraz, jaki pozostawił w niej Reg Okuma, był skrzyżowaniem Roberta Mugabe z Hannibalem Lecterem. Zalegał na trzydzieści siedem tysięcy osiemset siedemdziesiąt funtów z indywidualnej pożyczki zaciągniętej w Banku Kredytowym Bradford, co stawiało go w gronie największych dłużników na liście ich klientów. Pierwsze miejsce zajmował gość zadłużony na gigantyczną kwotę czterdziestu ośmiu tysięcy dziewięciuset sześciu funtów. Kilka tygodni temu Lynn straciła nadzieję, że wyciśnie z Okumy choćby pensa, więc skierowała jego sprawę na drogę sądową. Z drugiej strony pomyślała, że gdyby jej się udało, osiągnęłaby fantastyczny wynik, który dawałby szansę walki o cotygodniową premię. Wybrała numer. Po pierwszym sygnale usłyszała głęboki, dźwięczny głos Okumy.
- Pan Okuma? - upewniła się. - No proszę, jeśli się nie mylę, to moja przyjaciółka Lynn Beckett z Denara. - Owszem, proszę pana. - Czym mogę pani służyć w ten piękny dzień? Może w twoim łbie jest piękny, pomyślała. Ale w mojej głowie i za oknem leje jak cholera. Posłużyła się od dawna wypracowaną na szkoleniach formułką: - Pomyślałam, że warto przedyskutować nowe możliwości spłaty pańskiego zadłużenia, żeby uniknąć korowodów w sądzie. Jego głos zdradzał pewność siebie i wazeliniarski urok. - Chodzi ci o moje dobro, Lynn, tak? - Chodzi mi o pańską przyszłość. - A mnie chodzi po głowie twoje nagie ciało - odparł. - Na pańskim miejscu nie stawałoby mi wyobraźni. - Mnie staje już na samą myśl o tobie. Lynn zamilkła na chwilę, przeklinając się w duchu, że dała się tak podpuścić. - Chciałabym panu zaproponować plan spłat. Jaką kwotę byłby pan w stanie spłacać tygodniowo albo miesięcznie? - Spotkajmy się, tak w cztery oczy. Na małe sam na sam. - Jeśli chce się pan umówić z kimś z firmy, zorganizuję panu spotkanie. - Mam wielkiego kutasa, wiesz? Chętnie bym ci go pokazał. - Z pewnością przekażę to koleżankom. - Są takie ładne jak ty? Na te słowa przeszły ją ciarki. - Czy twoje koleżanki mają długie kasztanowe włosy? I córkę, która potrzebuje przeszczepu wątroby? Przerażona Lynn rozłączyła się. Skąd on o tym wiedział, do cholery? Po chwili zadzwoniła jej komórka. Odebrała natychmiast. - Tak? - rzuciła przekonana, że to Reg Okuma, który jakimś cudem zdobył jej prywatny numer. Ale to była Caitlin. Jej głos brzmiał okropnie. 53
Bywało, że Iana Tillinga nachodziła tęsknota za czasami, kiedy służył w brytyjskiej policji. A jeszcze częściej brakowało mu Anglii, i to mimo bolesnych wspomnień, jakie się z nią wiązały. Zwłaszcza wtedy, gdy siarczysty mróz bukaresztańskiej zimy przenikał do szpiku kości jego pięćdziesięcioośmioletnie ciało. A także kiedy przygnębiająco chaotyczne otoczenie podmiejskiego sektora numer sześć, biurokracja, korupcja oraz bezduszność panujące w jego przybranej ojczyźnie wpędzały go w depresję. Będąc w dołku, wracał wspomnieniami do tego koszmarnego wieczoru sprzed siedemnastu lat, gdy dwaj koledzy z pracy odwiedzili go w domu w Kent i poinformowali, że jego syn, John, rozbił się, jadąc motocyklem, i zginął. Znalazł jednak metodę błyskawicznego radzenia sobie z tym bólem. Wstawał zza biurka w zdewastowanym gabinecie, zagraconym meblami z datków, gdzie urzędowały również trzy młode pracownice socjalne, i szedł na spacer wokół schroniska, które założył dla pięćdziesięciu bezdomnych żyjących w tym okrutnym mieście. Tam napawał się uśmiechami na twarzach swoich lokatorów. Teraz też postanowił się przejść. Dochodząc w 1965 roku do władzy, Ceauşescu miał chory plan przekształcenia Rumunii w największą potęgę przemysłową Europy. W tym celu musiał drastycznie zwiększyć populację kraju, żeby zapewnić dopływ siły roboczej. Jednym z jego pierwszych aktów legislacyjnych były przymusowe, comiesięczne testy ciążowe i całkowity zakaz aborcji obejmujący nawet dziewczynki od czternastego roku życia. W ciągu kilku lat doprowadziło to do gwałtownego wzrostu liczby rodzin wielodzietnych, których potomstwo nazywano Dziećmi Dekretu. Wiele z nich trafiało do państwowych ośrodków opieki i wychowywało się w olbrzymich, bezdusznych domach dziecka, gdzie maltretowano je i wykorzystywano seksualnie. Dzieciaki masowo uciekały, wybierając życie na ulicy. Obecnie w Bukareszcie masa bezdomnych mieszkała w slumsach stawianych obok miejskiej sieci centralnego ogrzewania na przedmieściach albo w norach pod powierzchnią ulic. Ogrzewanie to, docierające do wszystkich budynków w mieście,
włączano na okres od jesieni do wiosny. Po tym, jak tragiczna śmierć syna doprowadziła do rozpadu jego małżeństwa, Tilling nie potrafił się skoncentrować na pracy w policji. Odszedł ze służby, zamienił dom na mieszkanie i całymi dniami pił na umór, gapiąc się w telewizor. Pewnego dnia obejrzał dokument o niedoli bezdomnych rumuńskich dzieci, który wywarł na nim głębokie wrażenie. Uświadomił sobie, że może odmienić swoje życie. Syna już nic mu nie wróci, ale może zdoła pomóc innym dzieciom, które nigdy nie miały takich życiowych szans jak John i inne dzieciaki w Anglii. Następnego dnia zadzwonił do ambasady rumuńskiej. Pamiętał pierwszą wizytę w państwowym domu dziecka po przyjeździe do tego kraju. Wszedł do sypialni, w której pięćdziesięcioro upośledzonych dzieci w wieku od dziewięciu do dwunastu lat leżało w klatkach na pryczach, gapiąc się tępo przed siebie albo na sufit. Nie miały żadnych zabawek. Ani książek. Nic, czym mogłyby się zająć. Natychmiast wyszedł, kupił kilka toreb zabawek i wręczył po jednej każdemu dziecku. Ku jego zdumieniu, żadne z nich w ogóle nie zareagowało. Patrzyły na zabawki pustym wzrokiem, a on zdał sobie sprawę, że po prostu nie wiedzą, co z nimi robić. Nie z powodu swojego upośledzenia, lecz dlatego, że nigdy w życiu nie dostały zabawki i nie potrafiły się bawić. Tych dzieci nikt nigdy niczego nie nauczył. Nawet tego, jak się bawić jakąś pieprzoną zabawką. Właśnie wtedy, tam, w tym ośrodku, postanowił, że za wszelką cenę zrobi coś dla tych dzieciaków. Pierwotnie zamierzał spędzić w Rumunii kilka miesięcy. Do głowy by mu nie przyszło, że siedemnaście lat później wciąż tu będzie, w udanym związku małżeńskim z Rumunką Christiną, szczęśliwy jak nigdy w życiu. Widać było, że Tilling jest twardy, w formie, i chociaż powinien zrzucić w pasie ładne kilka, jeśli nie więcej, funtów, chodził dziarsko, jak gliniarz, którego rozsadza energia. Miał pooraną zmarszczkami twarz człowieka, który niejedno przeżył, wąsy jak szczotka i krótko przycięte siwe włosy. Ze względu na pogodę dzisiaj ubrany był w niebieską, rozpiętą pod
szyją koszulę, luźne płowe spodnie i znoszone brązowe półbuty. Wyszedł na korytarz i pozdrowił uśmiechem grupę dzieciaków, świeżo przysłanych z opieki społecznej, siedzących na zniszczonych krzesłach i kanapach. Czworo ciemnoskórych Rumunów: ośmiolatek w ortalionowych spodniach i jaskrawym T-shircie, czternastolatek w za dużej kurtce i czarnych, przykrótkich na niego spodniach od dresu, a do tego dwie dziewczyny - długowłosa dwunastolatka w stroju do joggingu, tyle że nie do kompletu, oraz piętnastolatka w dżinsach i dziurawym rozpinanym swetrze. Każde z nich trzymało wypełniony helem balonik i wymachiwało nim, jakby coś świętowali. Wszyscy pochodzili z jednej rodziny, która nie potrafiąc się utrzymać, oddała je do domu dziecka, a oni uciekli stamtąd dwa lata temu. Od tej pory mieszkali na ulicy. Teraz na ich twarzach gościł uśmiech, który Tilling widywał już wielokrotnie, ale za każdym razem chwytał go za serce. Uśmiech ludzi doprowadzonych do skrajnej rozpaczy, którzy nie mogą uwierzyć we własne szczęście. - Jak się macie? Wszystko gra? - zapytał po rumuńsku. Rozpromienili się, kiwając kolorowymi balonikami. Tilling nie miał pojęcia, skąd wzięły się te balony, ale jednego był pewien. Oprócz ubrań, w których tu przyszli, był to ich cały dobytek. W Casa Ioana mieszkali ludzie w każdym wieku, poczynając od siedmiotygodniowego niemowlaka i jego czternastoletniej matki po osiemdziesięciodwuletnią kobietę, którą bezwzględny oszust żerujący na fatalnym prawodawstwie w Rumunii pozbawił domu i oszczędności całego życia. W tym kraju bezdomni nie korzystali z pomocy społecznej - a schronisk było niewiele. Staruszka miała szczęście, że znalazła tu miejsce, i dzieliła pokój z trzema innymi starszymi kobietami, które spotkał ten sam los. - Panie Ian? Tilling odwrócił się, słysząc głos Andreei, pracownicy socjalnej, która wyszła z
gabinetu za jego plecami. Ta szczupła, ładna dwudziestoośmiolatka na wiosnę wychodziła za mąż. Andreea była pełna ciepła, współczucia i niespożytej energii. Tilling uwielbiał tę dziewczynę. - Telefon do pana… Z Anglii. - Z Anglii? - zdziwił się. Ostatnio mało kto do niego stamtąd dzwonił, może poza matką, z którą rozmawiał co tydzień. - To policjant. Podobno pański stary przyjaciel? - Powiedziała to pytającym tonem. Nommun Patting. - Nommun Patting? - Zmarszczył czoło. Nagle jego oczy rozbłysły. - Norman Potting? Kiwnęła głową. Tilling popędził do gabinetu. 54 Lynn zaklęła, widząc w lusterku wstecznym dwa błyski kamery rejestrującej przekroczenia prędkości. Zawsze zwalniała przed tą pieprzoną kamerą naprzeciwko parku Prestona, ale dzisiaj kompletnie wyleciało jej to z głowy. Myślała wyłącznie o tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu do Caitlin, o niczym innym. Teraz do jej finansowych tarapatów dochodziła jeszcze grzywna plus trzy punkty karne, ale nie zwalniając, dalej gnała z prędkością pięćdziesięciu pięciu mil na godzinę pomimo ograniczenia do trzydziestu. Jak najszybciej pragnęła dotrzeć do córki. Pięć minut później skręciła na podjazd do swojego domu, wyskoczyła z samochodu, wbiła klucz w zamek drzwi frontowych i otworzyła. W przedpokoju stał Luke, z ulizanymi włosami zaczesanymi na jedno oko, w luźnej bluzie i spodniach, które sprawiały wrażenie, jakby je ściągnął z tyłka faceta przebranego za konia. Rozdziawione usta i jeszcze bardziej tępy niż zwykle wyraz twarzy nadawały mu wygląd człowieka, który obserwuje na peronie uciekający mu ostatni pociąg i nie bardzo wie, co począć. Uniósł ręce w geście powitania i zaraz je opuścił. - Gdzie ona jest? - zapytała Lynn.
- Eee… znaczy się, Caitlin? - wydukał. A jak ci się zdaje, do kurwy nędzy? - pomyślała. Królowa Boudika? Kleopatra? Hillary Clinton? Nagle zobaczyła córkę - stała na szczycie schodów w szlafroku narzuconym na nocną koszulę i chwiała się jak pijana. Lynn rzuciła torebkę na podłogę i skoczyła na schody w chwili, gdy Caitlin zrobiła krok w przód, nie trafiła na stopień i poleciała do przodu. Lynn jakimś cudem załapała ją, jedną ręką przycisnęła chude ciało do siebie, drugą kurczowo przytrzymała się poręczy i zdołała się uratować przed upadkiem. Spojrzała w twarz Caitlin, oddaloną zaledwie o kilka cali, i ujrzała, jak oczy córki uciekają w głąb czaszki. - Skarbie? Skarbie? Co ci jest? W odpowiedzi z ust Caitlin wydobył się niezrozumiały bełkot. Lynn zebrała wszystkie siły i w końcu udało jej się wtaszczyć córkę na podest. Dziewczyna chwiejnie oparła się o ścianę. Luke ruszył za nimi, ale zatrzymał się w połowie schodów. - Braliście narkotyki! - wydarła się na niego Lynn. - Nie, skąd! - zapewnił, autentycznie zaszokowany. - Ja się… Jest mi… Jest mi… - wymamrotała Caitlin. Lynn zawlokła ją do jej pokoju. Dziewczyna opadła na łóżko. Matka usiadła obok i ją objęła. - Co się dzieje, skarbie? Powiedz mi. Oczy Caitlin znów się uciekły w głąb czaszki. Przez jedną koszmarną chwilę Lynn sądziła, że córka umiera. - Luke, jeżeli coś jej dałeś, zabiję cię. Przysięgam. Wyłupię ci te cholerne gały! - Nic jej nie dałem, słowo. Nic. Nic. Ja nie ćpam. Niczego bym jej nie dał, za żadne skarby. Przysunęła nos do ust córki, sprawdzając, czy piła alkohol, ale poczuła tylko ciepły, nieco kwaśny oddech. - Skarbie, co się dzieje? - Kręci mi się w głowie. Wszystko mi wiruje przed oczami. Gdzie ja jestem? - W domu, skarbie. Spokojnie, jesteś w domu.
Caitlin rozejrzała się tępo po pokoju. Wyraźnie nie poznawała swojej sypialni, jakby to było jakieś nieznane miejsce. Lynn śledziła jej wzrok, kiedy córka patrzyła na tablicę do gry w strzałki z wiszącym na niej fioletowym boa, a potem, w taki sposób, jakby widziała je po raz pierwszy, na zdjęcie napakowanego gwiazdora rocka, którego nazwisko wyleciało Lynn z pamięci. - Ja… Nie wiem, gdzie jestem - wybąkała dziewczyna. Lynn wstała, zdjęta panicznym strachem. - Luke, zostań z nią przez chwilę. Zbiegła na parter, chwyciła torebkę i przeszła do kuchni. Wyjęła książeczkę adresową, po czym wybrała numer komórki koordynatorki transplantacyjnej z Królewskiego Szpitala Południowego Londynu. Boże, niech ta baba odbierze! Odetchnęła z ulgą, gdy Shirley Linsell odebrała po trzecim sygnale. Lynn opowiedziała jej o symptomach Caitlin. - To mi wygląda na encefalopatię - oznajmiła pielęgniarka. - Zaraz porozmawiam z lekarzem specjalistą i albo on, albo ja natychmiast oddzwonimy. - Ona naprawdę jest w bardzo ciężkim stanie - rzekła Lynn. - Encefalopatia? Jak to się pisze? Pielęgniarka przeliterowała. Obiecała, że się odezwie w ciągu kilku minut, i przerwała połączenie. Lynn popędziła schodami na piętro, ściskając słuchawkę telefonu bezprzewodowego. - Luke, możesz sprawdzić w Internecie, co to „encefalopatia”? - Przeliterowała mu trudne słowo. Chłopak usiadł przy komódce Caitlin, włączył jej laptop i zaczął stukać w klawiaturę. Shirley Linsell oddzwoniła po pięciu minutach. - Musi pani skłonić Caitlin, żeby się wypróżniła. Czy chciałaby pani przywieźć ją do nas? - Znaleźliście dla niej wątrobę? Lynn usłyszała, że pielęgniarka się waha, i wcale jej się to nie spodobało. - Nie, ale uważam, że warto przyjąć ją z powrotem na oddział. - Na jak długo?
- Dopóki jej nie ustabilizujemy. - Kiedy będziecie mieli wątrobę? - No cóż, jak mówiłam dziś rano, nie potrafię na to odpowiedzieć. Ale może ją pani leczyć w domu. - Co mam robić? - Na początek lewatywę. Zwykle w takim stanie opróżnienie jelit powinno uregulować jej stan. - Jakiego rodzaju lewatywę? I skąd ją wziąć? - Jest w każdej aptece. - Pięknie! - burknęła Lynn. - Proszę spróbować. Potem niech pani odczeka kilka godzin, sprawdzi jej stan i zadzwoni do mnie. Tutaj ktoś stale jest na dyżurze, więc można ją przywieźć o każdej porze. - Dobrze, tak zrobię - obiecała Lynn. Rozłączyła się. Caitlin leżała na wznak na łóżku, zamykając i otwierając oczy. - Chyba znalazłem to, o co pani chodzi! - oświadczył Luke. Lynn zajrzała mu przez ramię. Poczuła zapach jego niemytych włosów. Chłopak odczytał na głos z ekranu: - Encefalopatia to syndrom neuropsychiatryczny występujący w zaawansowanym stadium schorzeń wątroby. Objawy wahają się od zamętu w głowie i senności do zmian osobowości, a nawet śpiączki. - A to mi pocieszenie, kurwa mać! - rzuciła Lynn. Odwróciła się do Caitlin, która leżała teraz z zamkniętymi oczami. Potrząsnęła córką w obawie, że zapadła w śpiączkę. Skarbie! Skarbie, nie zasypiaj! Caitlin otworzyła oczy. - Wiecie co? - wybełkotała. - Choroba wątroby jest spoko. - Spoko? - powtórzyła Lynn, zaskoczona. - A bo co? - zaperzył się Luke. - Dlaczego jest spoko? - dopytywała się Lynn, ze zdziwieniem patrząc na chłopaka, jakby pragnęła wyczytać odpowiedź z jego bezmyślnej miny. - Jest lista oczekujących na przeszczep, no nie? - I co z tego?
- Można ją obejść. - W jaki sposób? - Ja… no… pogrzebałem w Internecie. Wątrobę można kupić. - Kupić wątrobę? - No. Kosztuje kupę szmalu. - Kupę szmalu? Chyba żyjemy na różnych planetach. A niby jak się kupuje wątrobę? - Od handlarza. - Od kogo? - Od handlarza narządami. Lynn gapiła się na niego, podejrzewając, że to przejaw jego spaczonego poczucia humoru. Ale wydawał się śmiertelnie poważny. Po raz pierwszy w życiu okazywał coś w rodzaju ożywienia. - Od handlarza narządami? Co masz na myśli? - Kogoś, kto załatwi dowolny narząd, jakiego komuś potrzeba. W sieci sprzedają wszystko, co się nadaje do przeszczepu. Serca, płuca, rogówki, skórę, części uszu, nerki… i wątroby. Lynn przez dłuższą chwilę mierzyła go wzrokiem. - Mówisz poważnie? Można kupić wątrobę przez Internet? - Jest od groma takich stron - odparł Luke. - A tu mam coś, co panią zainteresuje… Znalazłem forum na temat list oczekujących na przeszczep. Podobno są kraje, w których czas oczekiwania na wątrobę jest jeszcze dłuższy niż w Wielkiej Brytanii. W Stanach Zjednoczonych umiera coś około dziewięćdziesięciu procent ludzi z listy, zanim dostaną nowy organ. Dwadzieścia procent u nas to przy tym mały pikuś. Chyba że w tych dwudziestu procentach jest twoja córka, pomyślała Lynn, mierząc chłopaka twardym wzrokiem. Jedna z trzech osób umierających co dzień w Wielkiej Brytanii podczas oczekiwania na transplantację. Ze zmartwienia odchodziła od zmysłów i gotowała się z wściekłości. Myślała. Myślała o Shirley Linsell. O tym, jak jej ciepło zmieniło się w chłód. Dla niej Caitlin była po prostu kolejną pacjentką. Za rok czy dwa prawdopodobnie nie będzie nawet pamiętała jej
imienia - ot, kolejny przypadek do statystyki. Lynn nie zamierzała do tego dopuścić. - Jadę do apteki. Kiedy wrócę, masz mi pokazać tych handlarzy ludzkimi narządami zapowiedziała. * Po drodze zatrzymała się przy kiosku z gazetami, weszła i przejrzała „Argusa”, szukając kolejnych doniesień o zwłokach trzech osób. Na trzeciej stronie znalazła długi artykuł zatytułowany: POLICJA NADAL NIC NIE WIE O ZWŁOKACH Z KANAŁU LA MANCHE. Obejrzała wyretuszowane zdjęcia twarzy trojga zabitych nastolatków. Przeczytała o podejrzeniach, że mogli być dawcami organów. A także przytoczoną wypowiedź nadinspektora Roya Grace’a, kimkolwiek był. Artykuł trącił w niej jakąś mroczną strunę. Zostawiła gazetę na stojaku, nie chcąc, żeby Caitlin ją zobaczyła, kupiła paczkę dziesięciu silk cutów, wróciła do samochodu i przypaliła papierosa drżącymi rękami. Znów myślała intensywnie. 55 Przed laty, będąc jeszcze w stopniu sierżanta, Roy Grace brał udział w dochodzeniu w sprawie włamania do małego sklepu z winami na Queens Park Road, w pobliżu toru wyścigowego i koszmarnego gmachu Szpitala Ogólnego Brighton i Hove. Właściciel, Henry Butler - oschły, acz ujmujący młody człowiek z wygoloną głową, wysławiający się w nienaganny sposób - wydawał się bardziej zmartwiony jakością skradzionych win niż samym włamaniem. Gdy technicy zajęli się swoją robotą, szukając odcisków palców, Butler lamentował nad tym, że przedstawiciele sfer przestępczych Brighton, którzy dokonali kradzieży, są kompletnie pozbawieni smaku. Filistyni zabrali kilka skrzynek najtańszego sikacza, a zostawili wszystkie szlachetne gatunki, które zdaniem handlarza win smakują bez porównania lepiej. Grace natychmiast nabrał do niego sympatii i jeśli potrzebował butelkę na jakąś specjalną okazję, zawsze wracał do tego sklepu. We wtorek o szesnastej zrobił sobie przerwę na spóźniony lunch, zaparkował nieoznakowanego forda focusa na podwójnej żółtej linii przed małą, bezpretensjonalną witryną Piwniczki Win Butlera i wpadł do środka. Henry Butler urzędował w sklepie,
nadal wygolony na łyso, ze złotym kolczykiem w uchu i z kozią bródką, ubrany w ogrodniczki i koszulę bez kołnierzyka, jakby właśnie wrócił z winobrania. Gdy drzwi się zamykały, zabrzęczał dzwonek, a Roy natychmiast poczuł dobrze znany kwaśny, winny zapach sklepu, zmieszany ze słodszym aromatem świeżo ściętego drewna na skrzynki. - Nadinspektor Grace, witam! - ucieszył się Butler, odkładając egzemplarz „The Latest”. - Jakże mi miło pana widzieć. Wyjaśnił pan już wszystkie zbrodnie i nareszcie może się pan raczyć do woli moimi specjałami? - Miło pomarzyć - odparł Grace. - Interes się kręci? Butler wzruszeniem ramion skwitował brak innych klientów w sklepie. - Pańska wizyta zdecydowanie zapowiada lepszy dzień. Czym mogę pana skusić? - Potrzebuję wyjątkowego szampana, Henry. Najdroższą butelkę, jaką masz na stanie. - To rozumiem! Oby więcej takich klientów! - Butler zniknął za drzwiami prowadzącymi do zagraconej dziupli na zapleczu, pełniącej funkcję biura, a potem jego kroki zadudniły na schodach. Grace przeczytał SMS, który właśnie dostał. Nic ważnego - przypomnienie o jutrzejszej wizycie w Point, salonie fryzjerskim, do którego jego samozwańczy stylista, Glenn Branson, wysyłał go co miesiąc na strzyżenie. Rozejrzał się po wystawie zakurzonych butelek leżących poziomo na stojakach bądź ułożonych w drewnianych skrzynkach na podłodze. A potem rzucił okiem na tytuł w „Argusie”: BRIGHTON ODZYSKAŁO TYTUŁ ANGIELSKIEJ STOLICY ZABÓJSTW. Ponura statystyka, pomyślał. Ale przynajmniej dzięki temu jego śledztwo zeszło dziś z nagłówków na pierwszej stronie. Dwie minuty później wrócił Henry Butler, z nabożeństwem tuląc do piersi pękatą butelkę. - Mam tego ponętnego kruga. Po pierwszym łyku majtki same spadają na podłogę. Grace uśmiechnął się pełną gębą.
- Dla pana, uwzględniwszy dziesięcioprocentowy rabat, dwieście siedemdziesiąt pięć funtów. Uśmiech Roya zgasł jak świeca. - Jasny gwint… Nie myślałem o czymś aż tak drogim. Pamiętaj, że jestem gliniarzem, a nie ruskim oligarchą. Kupiec spojrzał na niego z udawanym zdziwieniem. - Mam pyszne hiszpańskie cava po dziewięć funtów za flaszkę. Latem pijamy je u mnie w domu. Wyborne. - Za tanie. - I o to chodzi, panie śledczy… Nigdy nie miałem pana za kutwę. Mam specjalnego lokalnego szampana, jak dla pana za siedemnaście funtów. Intensywny maślany bukiet, długi finisz, nawet dość złożone, wpadające w lekki brąz. Jakiś czas temu Jane MacQuitty rozpływała się nad nim w „Sunday Times”. Grace pokręcił głową. - Wciąż za tanie. Chcę coś rzeczywiście specjalnego, ale żebym nie musiał od razu zastawiać domu. - A co pan powie na sto funtów? - Brzmi znośnie. Właściciel znów zniknął w trzewiach swojego imperium. - To dopiero jest rarytas! - oświadczył po powrocie. - Roederer cristal z roku dwutysięcznego. Najlepszy rocznik dekady. To ostatnia butelka, jaka mi została, po specjalnej cenie. Istne cudo! Normalnie chodzi po sto siedemdziesiąt pięć… ale panu opchnę ją za stówkę. - Stoi! - Swój chłop z pana! - pochwalił go Henry Butler. Grace wyjął portfel. - Mogę zapłacić kartą? Butler wyglądał, jakby go kopnął w jajka. - Pan to umiesz wycyckać człowieka w potrzebie… No dobra, niech będzie. Wzruszył ramionami. - To bardzo specjalna okazja? - Bardzo.
- Tą butelką zaskarbi pan sobie jej dozgonną miłość. Roy uśmiechnął się. - Właśnie na to liczę. 56 Lynn siedziała na łóżku Caitlin i patrzyła na ekran komputera. Luke, zgarbiony na stołku przed zagraconą komódką, pracowicie stukał w klawiaturę laptopa swojej dziewczyny. Korzystał z jednego palca i z oka też chyba tylko jednego. Caitlin, opatulona szlafrokiem, przez ostatnią godzinę głównie wędrowała co chwila do toalety i z powrotem. Lynn z ulgą zobaczyła, że córka wygląda już nieco lepiej, tyle że znów się drapała. Drapała się po ramionach tak mocno, że wyglądały jak pokąsane przez owady. W tym momencie, ze słuchawkami iPoda w uszach, jednym okiem oglądała w telewizji stary odcinek Życia na fali z wyciszonym dźwiękiem, a drugim zerkała na komórkę i w skupieniu marszcząc czoło, pisała do kogoś SMS, jednocześnie trąc swędzącymi piętami o ramę łóżka. Luke stukał w klawisze już blisko godzinę. Najpierw sprawdził Google, potem inne wyszukiwarki, stosując różne kombinacje zwrotów i zdań zawierających słowa „narządy”, „kupno”, „ludzkie”, „dawcy”, „wątroba”. Znalazł debatę na forum Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy na temat nielegalnego handlu ludzkimi narządami, a na innej stronie odkrył historię Raymonda Crocketta, chirurga z Harley Street, którego w 1990 roku pozbawiono uprawnień do wykonywania zawodu za kupno nerek z Turcji dla czworga pacjentów. A także wiele dyskusji o tym, czy po śmierci pobieranie narządów powinno być automatyczne, jeżeli ktoś za życia nie zgłosił sprzeciwu. Ale nie trafił na handlarzy organów. - Luke, jesteś pewien, że to nie zwyczajne plotki? - Jest strona o tym, że część Manili nazywają Wyspą Jednej Nerki - odparł. - Można tam kupić nerkę za czterdzieści tysięcy funtów… wliczając w to operację. Na tej stronie piszą o handlarzach…
Urwał w pół zdania. Na ekranie, na czarnym jak smoła tle, pojawił się bielusieńki napis: TRANSPLANTATION-ZENTRALE GmbH. Na górnym pasku podano różne języki do wyboru. Luke kliknął na flagę brytyjską i po chwili ukazała się nowa strona: Witamy w TRANSPLANTATION-ZENTRALE GmbH Największy światowy pośrednik w handlu narządami do przeszczepów Dyskretne usługi na całym świecie, zapewniona anonimowość Kontakt telefoniczny, e-mailowy albo osobisty po uzgodnieniu terminu w naszym biurze w Monachium Lynn uważnie wpatrywała się w ekran komputera, z podniecenia kręciło jej się w głowie. Choć wyczuwała niebezpieczeństwo. Może jest jakieś inne wyjście, żeby uwolnić się od tyranii Shirley Linsell i jej zespołu? Inny sposób na uratowanie życia córce. Luke odwrócił się do Caitlin. - Zdaje się, że… eee… na coś trafiliśmy. - Super! - powiedziała. Po chwili Lynn poczuła ręce córki na swoich ramionach i ciepły oddech na szyi, gdy Caitlin również spojrzała na ekran. - Niesamowite! - rzuciła dziewczyna. - Myślicie, że mają jakiś… bo ja wiem… cennik? Taki jak przy zakupach internetowych w Tesco? Lynn zachichotała, szczęśliwa, że córka - przynajmniej chwilowo - wraca do w miarę normalnego stanu. Luke zaczął przeglądać witrynę, ale poza tym, co już czytali, nie znalazł więcej informacji. Ani numeru telefonu, ani adresu, jedynie e-mail: post@transplantationzentrale. de. - Trudno - powiedziała Lynn. - Wyślij im e-mail. Luke napisał pod jej dyktando: Jestem matką 15-letniej dziewczyny, która szybko musi mieć przeszczep wątroby. Mieszkamy na południu Angli . Czy możecie nam pomóc? Jeśli tak, proszę o wiadomość, co
macie do zaoferowania i jakich informacji mamy wam udzielić. Pozdrawiam, Lynn Beckett Lynn przeczytała tekst i odwróciła się do córki. - I co ty na to, aniołku? Caitlin uśmiechnęła się smutno i wzruszyła ramionami. - Dobra. Jak chcecie. Luke wysłał wiadomość. Wszyscy troje w milczeniu gapili się na skrzynkę odbiorczą. - A nie sądzicie, że powinniśmy wysłać im numer telefonu? - spytała Caitlin. - Albo adres i takie tam… Lynn przemyślała to sobie, choć miała wrażenie, że mózg jej się zawiesił. - Tak. Możliwe. Sama nie wiem. - Ale nie zaszkodzi? - podsunęła Caitlin. - Na pewno nie - przytaknęła matka. Luke wysłał kolejny e-mail z numerem komórki Lynn oraz kierunkowym do Anglii. Dziesięć minut później Lynn parzyła w kuchni herbatę i robiła kolację dla nich trojga, gdy zadzwonił jej telefon komórkowy. Na ekranie widniały słowa: Numer zastrzeżony. Odebrała natychmiast. Doleciał ją cichy syk, potem trzaski. Ułamek sekundy później usłyszała głos kobiety mówiącej gardłową, łamaną angielszczyzną; głos brzmiał rzeczowo, ale przyjaźnie. - Czy można prosić panią Lynn Beckett? - To ja! - zawołała Lynn. - Przy aparacie! - Nazywam się Marlene Hartmann. Czy to pani przed chwilą wysłała e-mail do naszej centrali? - Do Transplantation-Zentrale? - upewniła się roztrzęsiona Lynn. - Właśnie. Tak się składa, że jutro będę w Anglii, w Susseksie. Czy mogłybyśmy się spotkać? - Tak - odparła Lynn, nie panując nad nerwami. - Tak, proszę! - Czy zna pani przypadkiem grupę krwi córki? - Tak, AB minus. - AB minus?
- Tak. Zapadła cisza, a po chwili kobieta powiedziała: - Świetnie. Doskonale się składa. 57 - Jest godzina osiemnasta trzydzieści, wtorek, drugi grudnia - zaczął Roy Grace. Dziesiąta odprawa Operacji Neptun, śledztwa w sprawie śmierci trzech nieznanych osób. Siedział bez marynarki, z poluzowanym krawatem, przy stole w sali odpraw w Sussex House. Pogoda na dworze była paskudna. Przez chwilę patrzył przez spływające po szybie strugi deszczu na ciemność za nimi. W środku panował zimny przeciąg, ciepła dostarczały głównie ciała szybko rozrastającego się zespołu, teraz już w sile dwudziestu ośmiu ludzi, zebranego przy stole. Na płaskim blacie przed sobą miał butelkę wody, stertę gazet, notes i wydruk porządku obrad. Musiał się uporać z mnóstwem spraw do omówienia, zanim uda mu się stąd wyrwać… i przejść do drugiej, znacznie przyjemniejszej części planów na wieczór. Tej, która wiązała się z drogą jak diabli butelką szampana, spoczywającą w bagażniku jego zaparkowanego na dole samochodu. Na ściennej tablicy wisiały odciski palców oraz domniemane komputerowe portrety pamięciowe trzech ofiar. Grace rzucił na nie okiem. Jego kolega, inspektor Jason Tingley, obecnie oddelegowany do Biura Wywiadu Kryminalnego, zauważył kiedyś, że na
komputerowych portretach każdy wygląda jak Mr. Monkeyman, i Roy nigdy nie uwolnił się od tej wizji. Teraz patrzył na zawieszonych na ścianie dwóch Monkeymanów i jedną Monkeywoman. Nieżywych. Zamordowanych. Pokładających w nim nadzieję, że postawi ich zabójców przed obliczem sprawiedliwości. Pokładających w nim nadzieję, że przedstawi zakończenie ich rodzinom. Otworzył egzemplarz „Independenta”, leżący na wierzchu stosu. Na trzeciej stronie rzucał się w oczy tytuł: BRIGHTON PONOWNIE ANGIELSKĄ STOLICĄ ZBRODNI. Było to nawiązanie do roku 1934, kiedy w Brighton rządziły słynne gangi nożowników posługujących się brzytwami. Na dworcu kolejowym w krótkim odstępie czasu znaleziono wówczas zwłoki dwóch osób upchnięte do kufrów i Brighton zyskało niepochlebne miano „Angielskiej stolicy zbrodni”. - Nowy komisarz jest zawiedziony - powiedział Roy Grace. - Żąda zakończenia tej sprawy, i to szybko. Zerknął na notatki, które przygotowała mu Eleanor. - Od anatomopatologa dostaliśmy nowe dowody, że naszym ofiarom usunięto narządy wewnętrzne operacyjnie. Laboratorium wykryło w tkankach pośmiertną obecność propofolu i ketaminy. Oba te środki są używane do znieczulenia. Przerwał, żeby informacja zapadła zebranym w pamięć. - Zastanawiałem się nad tym wątkiem handlu organami, Roy - odezwał się Guy Batchelor. - W Wielkiej Brytanii handel narządami wewnętrznymi jest nielegalny. Ale ponieważ wciąż ich brakuje, ludzie oczekujący na przeszczep serca, płuc i wątroby często umierają, zanim dostaną narząd. A ci, którzy czekają na nerkę, latami koszmarnie się męczą. Jak stoimy z poszukiwaniem niezadowolonego z tego stanu rzeczy transplantologa? - Na razie nic nie mamy - odpowiedziała inspektor Mantle. - Co wy na to, żeby wszystkich transplantologów w całym kraju potraktować jako podejrzanych? - podsunął Nick Nicholl. - Chyba jest ich niewielu. - A są jakieś postępy w sprawie chirurgów, których pozbawiono prawa wykonywania
zawodu? - zapytała Lizzie Mantle. - Naprawdę uważam, że to dobry punkt wyjściowy. Ktoś, kto z wściekłości chce się przeciwstawić systemowi. - Pracuję nad tym - odparła Sarah Shenston, zajmująca się zbieraniem materiałów. Na jutro powinnam mieć pełną listę. Dużo ich jest. - Świetnie. Dziękuję, Saro. - Grace znów coś zanotował. - Sądzę, że powinniśmy spisać i odwiedzić wszystkie kliniki transplantologiczne w całej Wielkiej Brytanii. Spojrzał na Batchelora. - Bardzo ważne jest ustalenie, jak wygląda sieć dostawców organów. W jaki sposób organ trafia od dawcy do biorcy? Czy są jakieś luki umożliwiające działalność nieuczciwych dostawców? Batchelor skinął głową. - Zbadam to. - Moim zdaniem, wstępnie powinniśmy przyjąć założenie, że ofiary miały jakiś związek z Brighton czy szerzej z Sussexem - ciągnął Grace. - Według mnie świadczy o tym fakt, że znaleziono je blisko wybrzeża Brighton. Czy wszyscy się z tym zgadzają? Cały zespól przytaknął. - Uważam, że ważną częścią tej układanki jest ustalenie tożsamości ofiar… a w tej kwestii robimy niejakie postępy. - Znów zerknął do notatek. - Dostaliśmy ciekawą informację z laboratorium Cellmark Forensics, do którego wysłaliśmy próbki DNA. Ich amerykańska firma, Orchid Cellmark, dokonała analizy DNA trzech ofiar pod kątem zawartości enzymów i minerałów. Dowodzi ona, że ich dieta odpowiada diecie mieszkańców południowowschodniej Europy. Upił łyk wody z butelki i mówił dalej: - A to się zgadza z raportem toksykologicznym anatomopatologa. U wszystkich trzech ofiar wykryto we krwi śladowe ilości produkowanej w Rumunii farby metalicznej o nazwie Aurolac. Według anatomopatologa jest to substancja wdychana przez bezdomne rumuńskie dzieciaki, działa podobnie jak wdychany klej. Żeby potwierdzić tę teorię, Nadiuska wróciła
wczoraj wieczorem do kostnicy, przeprowadziła dalsze badania i odkryła ślady metalicznej farby w nozdrzach ofiar. - Spojrzał na Pottinga. - Normanie, powiesz nam coś bliższego o Rumunii? Potting, zachwycony, że udzielono mu głosu, nadął się jak paw. - No więc tak, pogadałem z Interpolem, ale wiecie, jak to jest z tymi biurwami. Za cholerę do nich nie dociera, że komuś się śpieszy. Na odpowiedź przyszłoby czekać ze trzy tygodnie, a nawet dłużej, bo po drodze są święta. - Zawahał się i spojrzał na Roya Grace’a. Czy mogę wspomnieć o Ianie Tillingu z Bukaresztu, szefie? Nadinspektor skinął głową i wyjaśnił: - Norman ma kontakt w Rumunii, bardzo szanowanego byłego policjanta angielskiego, który obecnie prowadzi tam schronisko dla bezdomnych. Zważywszy na konieczność posunięcia tej sprawy do przodu, zgodziłem się, żeby sierżant Potting prowadził rozpoznanie z pominięciem Interpolu. Przedstawisz nam rezultaty, Normanie? - Zleciłem mu szukanie kogoś o imieniu Rares, kto niedawno mógł wyjechać do Anglii. Rozmawiałem z nim zaledwie kilka godzin temu, ale obiecał, że natychmiast się tym zajmie, więc mam nadzieję, że odezwie się jutro z samego rana. Na razie to tyle. Grace odwrócił się do Belli Moy. - Jakieś postępy z dentystami? - Żadnych - odparła, podnosząc kilka kartek. - To ci, z którymi się widziałam do tej pory. Wszyscy twierdzą to samo. Ofiary wykazują oznaki niedożywienia i nadużywania narkotyków, ale nigdy nie leczyły się stomatologicznie. Moim zdaniem dalsze sprawdzanie dentystów nie ma sensu, Roy. Wątpię, żeby któraś z tych trzech ofiar kiedykolwiek leczyła zęby, a już na pewno nie w Wielkiej Brytanii. - Tak, wygląda na to, że ta droga prowadzi donikąd. Zostaw ten wątek. - Odwrócił się do posterunkowego Nicka Nicholla. - Masz coś do powiedzenia na temat osób zaginionych? - Jak dotąd nic, szefie. Nicholl streścił swoje poczynania. Powiedział, że rozprowadził komputerowe portrety
ofiar po całym Susseksie i sąsiednich hrabstwach, ale bez rezultatu. Z gazet również niczego nie dostali. W grę wchodził jeszcze telewizyjny program Crimewatch, ale emisja była dopiero za tydzień. Grace ponownie zajrzał do notatek. - Ray Packham z zespołu do spraw nowoczesnych technologii ma nam coś do powiedzenia. Siedzący naprzeciwko niego analityk w niczym nie przypominał tradycyjnego maniaka komputerowego. Packham przywodził na myśl postać Q z filmów o Bondzie. Był nieco po czterdziestce, piekielnie inteligentny i kipiał entuzjazmem, mimo ponurego charakteru pracy, polegającej w dużej mierze na codziennym oglądaniu makabrycznych zdjęć wykorzystywanych seksualnie dzieci, zapisanych na dyskach zarekwirowanych komputerów. Przy pierwszym spotkaniu, widząc go w szarym garniturze i klubowym krawacie, każdy spokojnie mógłby go wziąć za dobrodusznego, starej szkoły dyrektora banku. - Owszem. Sprawdzaliśmy kraje wchodzące do ogólnoświatowej sieci nielegalnego handlu ludzkimi organami, a Rumunia jest jednym z nich - rzekł Packham. - Potwierdza to wcześniejsze słowa sierżanta Pottinga. Prowadzimy dalsze poszukiwania. Grace podziękował mu i kontynuował: - Dziś po południu rozmawiałem z kilkoma członkami zespołu prowadzącego Operację Pentametr, śledztwo w sprawie handlu żywym towarem. Jack Skerritt z centrali kryminalnego oraz inspektor Paul Furnell i sierżant Justin Hambloch z posterunku w Brighton dali mi listę nazwisk powiązanych z południowo-wschodnią Europą, w tym kilku Rumunów. W burdelach Brighton pracuje wiele Rumunek. Musimy pogadać ze wszystkimi, może któraś rozpozna troje naszych nastolatków. I może uda nam się namówić je do zeznań na temat ich kontaktów, zarówno w Rumunii, jak tutaj. Grace odwrócił się do sierżanta Bransona. - Masz nam coś do przekazania, Glenn? - Tak, wciąż nic nie wiadomo o zaginionym kutrze. Wieczorem jestem umówiony z
żoną właściciela „Scoob-Eee”. Jak ustalono na porannej odprawie, poprosiłem jednostkę wsparcia naukowego o wysłanie do analizy DNA dwóch niedopałków, które znalazłem w porcie Shoreham. Grace skinął głową, jeszcze raz zajrzał do notatek i powiedział: - Może nie ma to żadnego związku z naszą sprawą, ale dziś rano podczas odpływu między mariną a Rottingdean, przy Black Rock, znaleziono całkiem nowy zaburtowy silnik Yamahy o mocy pięciu koni. Dałem go do analizy odcisków palców za pomocą nowej technologii, którą testuje nasze laboratorium. Glenn, zdobądź wykaz wszystkich sprzedawców silników zaburtowych Yamahy w okolicy i dowiedz się, kto ostatnio sprzedał coś takiego. - Gdzie on teraz jest, Roy? - W magazynie dowodów. - W porządku. Roy ukradkiem zerknął na zegarek, na chwilę przeniósł się myślami do przyjemniejszych rzeczy. Powiedział Cleo, że ma nadzieję wrócić do domu o ósmej. Znów skupił się na zebraniu. - Dopóki ktoś mnie nie przekona, że jest inaczej, przyjmuję założenie, że chodzi o nielegalny handel ludzkimi narządami. Z tego, co mówił inspektor Furnell, jak dotąd wszystkie znane przypadki nielegalnego handlu dotyczyły usług seksualnych. Dziewczynami ściąganymi w tym celu do Brighton zajmują się liczni tutejsi bonzowie. Niektórych zespół Furnella ma pod stałą obserwacją, ale jego zdaniem jest kilku, których nie namierzyli. Uważam, że kluczowym wątkiem śledztwa będzie pogadanie z panienkami zatrudnionymi w tutejszych burdelach, może uda nam się powiększyć listę kolejnych bonzów. Policja Brighton, świadoma, że usługi seksualne kwitną we wszystkich miastach i miasteczkach, wolała, żeby prostytutki uprawiały swój proceder w burdelach niż na ulicy, głównie ze względu na ich bezpieczeństwo. Poza tym dzięki temu łatwiej było kontrolować przemyt nieletnich dziewcząt. - Bella, Nick… wy chyba najlepiej się z nimi dogadacie - rzekł Grace. Czuł, że w obecności kobiety prostytutki poczują się swobodniej, a skoro Nick Nicholl
został świeżo upieczonym ojcem, to raczej nie da się skusić seksualnym propozycjom, w przeciwieństwie do takiego, na przykład, Normana Pottinga. - Jako mundurowa przez jakiś czas kontrolowałam burdele - powiedziała Bella. Nick Nicholl spiekł raka. - Pod warunkiem że ktoś wyjaśni mojej żonie, co… no wiecie… co ja robię w takich miejscach. - Kobiety tracą pociąg seksualny, jak już urodzą bachora - wpadł mu w słowo Norman Potting. - Możesz mi wierzyć na słowo. Niedługo ci się zamarzy jakiś skok w bok. - Norman! - przywołał go do porządku Grace. - Przepraszam, szefie. To tylko taka luźna uwaga. Grace spiorunował go wzrokiem. Chciał, żeby sierżant wreszcie się zamknął i zajął tym, co robi najlepiej. - Bella, Nick - podjął. - Przepytajcie jak najwięcej panienek. Wiemy, że wiele z nich nieźle zarabia i nie narzeka na swój los. Ale niektóre są zadłużone po uszy. - Zadłużone? - zdziwił się Guy Batchelor. - Wyciągnięte z nędzy przez szumowiny, które obiecywały im nowe, wspaniałe życie w Anglii. Paszporty, wizy, pracę, mieszkanie… ale za taką sumę, której nigdy w życiu nie zdołają spłacić. W chwili przyjazdu do Anglii są zadłużone na dziesiątki tysięcy funtów, a jakiś bonzo tylko obleśnie się oblizuje. Pakuje je do burdelu, nawet jeśli mają raptem trzynaście lat, i tłumaczy, że to jedyny sposób spłaty odsetek od pożyczki. Grozi, że jeżeli odmówią, ich rodziny albo bliskich spotka coś złego. Ale nasi tutejsi bonzowie maczają palce w różnych ciemnych interesach. Część handluje narkotykami… a wygląda na to, że niektórzy parają się też handlem ludzkimi narządami. Wszyscy słuchali go z uwagą. - Moim zdaniem głównym podejrzanym jest jakiś miejscowy bonzo - powiedział. 58 Glenn Branson zatrzymał nieoznakowanego czarnego hyundaia przed rondem i zerknął na zaokrąglony front nowoczesnego budynku, który wyjątkowo mu się podobał Centrum Sztuki Ropetackle w Shoreham. Potem skręcił w najbliższy zjazd i pojechał szeroką ulicą, pełną restauracji, sklepów i barów skrzących się świątecznymi lampkami i
dekoracjami. Mimo że był wtorek, dwudziesta trzydzieści, i lało jak z cebra, tędy przelewał się rojny gwar ludzi. Sezon przyjęć firmowych trwał w najlepsze. Ale Glenn miał to w nosie. Czuł się koszmarnie. Święta zbliżały się wielkimi krokami. Ari w ogóle nie chciała z nim rozmawiać na ten temat. Czy przyjdzie mu je spędzić samotnie w salonie Roya? W komórce dostrzegł trzy nieodebrane połączenia od Ari, która dzwoniła do niego, kiedy był na odprawie. Oddzwonił do niej, ale odebrał jakiś mężczyzna. Jakiś facet siedzi u niego w domu i mówi mu, że jego żona wyszła! Na pytanie, kim właściwie jest, gość odpowiedział paskudnym, aroganckim głosem, że pilnuje dziecka, bo Ari ma zajęcia z literatury angielskiej. Facet opiekunką do dziecka? No, może gdyby mówił jak nastolatek. Ale nie, jego głos zdradzał, że jest starszy, gdzieś po trzydziestce. Co to za jeden, do kurwy nędzy? Gdy Glenn go o to zapytał, ten gnojek odpowiedział drwiąco, że jest „przyjacielem”. Co ta Ari sobie wyobraża? Zostawia jego dzieci, Sammy’ego i Remi, pod opieką faceta, którego nawet nie poznał ani nie prześwietlił? Jezu, a może to jakiś pedofil? Albo coś w tym rodzaju. Postanowił, że natychmiast po rozmowie z żoną szypra pojedzie tam i na własne oczy przekona się, co to za jeden. A potem wywali gnoja ze swojego domu. Jeśli dobrze zapamiętał wskazówki, jak ma dojechać, zbliżał się zjazd. Zwolnił, wrzucił lewy kierunkowskaz i skręcił w wąską uliczkę willową. Jadąc powoli, minął stragan, na którym sprzedawano rybę z frytkami. Nie bez trudu usiłował odczytać numerację segmentów. Wreszcie zobaczył numer 64. Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej było nieduże wolne miejsce w rzędzie zaparkowanych pojazdów. Stukając zderzakiem w samochód z tyłu, wcisnął się tam niewielkim hyundaiem i wysiadł. Postawił kołnierz kremowego płaszcza, pobiegł w deszczu i nacisnął dzwonek przy drzwiach. Otworzyła mu wysoka, dorodna kobieta w wieku pięćdziesięciu kilku lat, z rudą fryzurą, sprawiającą wrażenie, jakby dopiero co wyszła spod ręki fryzjera. Miała na sobie obszerny szary fartuch, dżinsy i drewniaki. Podkrążone oczy i rozmazany makijaż zdradzały,
że jest pogrążona w rozpaczy. - Pani Janet Towers? - zapytał, pokazując odznakę policyjną. - Tak. - Sierżant Branson z dochodzeniówki. - Dziękuję, że pan przyjechał. - Przepuściła go w progu, a potem w nagłym przypływie nadziei spytała: - Wiadomo coś nowego? - Na razie nie - odparł. - Przykro mi. Przecisnął się obok kobiety i wszedł do wąskiego przedpokoju obwieszonego starymi sztychami o tematyce marynistycznej z okolic Brighton. W przegrzanym domu panował zaduch, śmierdziało papierosami i mokrym psem. Branson z doświadczenia wiedział, że ludzie pogrążeni w szoku albo żałobie przeważnie nie otwierają okien i podkręcają ogrzewanie. Wprowadziła go do maleńkiego salonu, w którym można się było ugotować. Większość przestrzeni zajmowała brązowa welurowa kanapa z dwoma fotelami od kompletu, a resztę wielki telewizor, stolik wykonany z koła sterowego, na którym stała popielniczka pełna petów ze szminką na ustnikach, oraz kilka gablot ze statkami w mniejszych i większych butelkach. W kominku palił się staroświecki grzejnik z trzema żeberkami i sztuczny węgiel, na gzymsie stało kilka rodzinnych fotografii i wielka kartka okolicznościowa. - Czy mogę panu zaproponować coś do picia, panie… panie… sierżancie Branson, dobrze mówię? Tak jak ten właściciel Virgin, Richard Branson? - Zgadza się, z tą różnica, że nie jestem tak bogaty jak on. Poproszę kawę. - Jaką pan pije? - Złamaną, bez cukru. Dziękuję. - Złamaną? - Mocną, z kropelką mleka. Korzystając z okazji, że wyszła z pokoju, przyjrzał się zdjęciom. Jedno przedstawiało parę stojącą przed kościołem… poznał, że to kościół Wszystkich Świętych w Patcham, bo właśnie tam brali ślub z Ari. Mąż - Glenn zakładał, że to Jim - ubrany w dopasowany garnitur, ale zbyt obszerną koszulę, miał utapirowane kędzierzawe włosy i uśmiechał się zagadkowo. Panna młoda - Janet w o wiele chudszej wersji - miała opadające na ramiona
pukle i koronkową suknię z długim trenem. Obok stało kilka zdjęć dwojga pociech na różnych etapach rozwoju i jedno przedstawiające nieśmiałego młodzieńca w birecie i todze absolwenta. Wręczenie dyplomów, pomyślał niewesoło. Czy będzie mu dane uczestniczyć w takich uroczystościach swoich dzieci? Czy raczej ta jędza, jego żona, do tego nie dopuści? Wyjął prywatny telefon komórkowy i spojrzał na wyświetlacz. Ot, tak na wszelki wypadek. Na wypadek czego? - pomyślał, smętnie chowając komórkę i z powrotem zastanawiając się, kim jest facet, który odebrał telefon. Mężczyzna, który został sam z jego dziećmi. Czy ten gnojek zerżnie jego żonę, kiedy ona wróci do domu? Usłyszał dyszenie, odwrócił się i zobaczył starego spasionego golden retrievera, który przyglądał mu się od progu. - Cześć! - powiedział Glenn i skinął na niego ręką. Pies utoczył ślinę na dywan, a następnie przydreptał do niego. Glenn przykucnął i go pogłaskał. Zwierzę od razu przewróciło się na plecy. - Jesteś groźne, obronne psisko, co? I ostatnia zdzira, skoro mi pokazujesz gołe cycki! Przez chwilę głaskał sukę po brzuchu. Potem wstał i wziął kartkę okolicznościową. Z przodu widniał wypisany złotymi literami tekst: DLA MOJEJ UKOCHANEJ. A w środku: „Janet, miłości mego życia. Uwielbiam Cię i tęsknię w każdej sekundzie, kiedy Cię przy mnie nie ma. Dziękuję Ci za najszczęśliwsze dwadzieścia pięć lat mojego życia. Kocham cię, Jim XXXXXXXX”. - Mam nadzieję, że jest wystarczająco mocna! Glenn zamknął kartkę i odstawił. - Miła kartka - zauważył. - Bo mój mąż to miły człowiek. - Od razu widać po tym, co napisał. Postawiwszy na stoliku tacę z dwiema filiżankami kawy i talerzykiem pełnoziarnistych herbatników w czekoladzie, usiadła na kanapie. Pies przycisnął nos do talerzyka. - Goldie! Nie wolno! - rzuciła surowo Janet Towers. Pies niechętnie poczłapał w kąt. Glenn wybrał fotel stojący dalej od kominka. Patrząc
na herbatniki, uświadomił sobie, że jest głodny. Pomyślał jednak, że niegrzecznie byłoby się objadać, kiedy ta biedna kobieta przeżywa trudny okres. - W nawiązaniu do naszej wczorajszej rozmowy telefonicznej chciałbym zadać pani kilka pytań - powiedział. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. - Jestem zdesperowana - odparła. - Proszę pytać, niech pan pyta, o co chce. Obejrzał się na kominek. - To pani dzieci? W jakim są wieku? - zainteresował się, uważnie obserwując jej oczy. Uciekła wzrokiem w lewo, a potem spojrzała na niego, marszcząc czoło. - Jamie ma dwadzieścia cztery lata, a Chloe dwadzieścia dwa. Dlaczego pan pyta? - Domyślam się, że mąż nadal się nie odezwał? - indagował dalej, nie odpowiadając na jej pytanie. Jakiś czas temu Roy Grace nauczył go, że można poznać, czy ktoś kłamie, czy mówi prawdę, obserwując ruchy jego oczu. To było coś z dziedziny programowania neurolingwistycznego. Mózg ludzki dzieli się na dwie półkule, lewą i prawą. I chociaż sprawa jest bardziej skomplikowana, niż tłumaczył Grace, z grubsza chodzi o to, że u ludzi praworęcznych za wyobraźnię - a także konstrukt - odpowiada prawa półkula mózgu, a lewa za pamięć długotrwałą oraz rzeczowość. Kiedy zadajemy komuś pytanie, oczy pytanego przesuwają się albo w stronę konstruktu, albo pamięci, w zależności od tego, czy kłamie, czy nie. Obserwując kobietę, Glenn ustalił, że jest praworęczna. Teraz, uważnie przypatrując się jej oczom, powinien zauważyć, czy pobiegły w prawo - gdyby kłamała - czy w lewo, jeżeli mówiła prawdę. Jej oczy gwałtownie przesunęły się w lewo. - Ani słowem - odparła. - Proszę mi wierzyć, przytrafiło mu się coś złego. Wyciągnął notes i długopis. - Jeśli się nie mylę, ostatnio miała pani kontakt z mężem w piątek wieczorem? I znów jej oczy wyraźnie pobiegły w lewo. - Tak. - Czy Jim znikał wcześniej na tak długo?
- Nie, nigdy. Wciąż wyglądało na to, że kobieta mówi prawdę. Zapisał to sobie i spróbował kawy była za gorąca, więc ją odstawił. - Proszę wybaczyć, jeśli uzna to pani za nietakt… Czy pokłóciła się pani z mężem przed jego… zniknięciem? - Nie, absolutnie nie! To była nasza rocznica ślubu… dwudziesta piąta. Poprzedniego dnia wieczorem powiedział mi, że chciał, żebyśmy odnowili przysięgę małżeńską. Byliśmy… jesteśmy… bardzo szczęśliwi. - Rozumiem. - Spojrzał tęsknym wzrokiem na herbatniki, ale się powstrzymał. - Czy opowiadał pani o swoich klientach? - Gadał o nich cały czas, jeżeli byli interesujący… albo dziwni. - Dziwni? - Tego lata jeden taki wynajął go, bo chciał łowić ryby na pełnym morzu, po czym okazało się, że ma upodobanie do wędkowania nago. - Zdobyła się na uśmiech. - Co kto lubi. Oliwa zawsze na wierzch wypływa - skwitował i również się uśmiechnął. Zapadła niezręczna cisza. Glenn uświadomił sobie, że w tych okolicznościach jego uwaga nie była najzręczniejsza. - A co właściwie policja robi w tej sprawie? W jaki sposób go szuka? - zapytała kobieta. - Robimy, co w naszej mocy, proszę pani - zapewnił ją Glenn; twarz go paliła ze wstydu po niedawnym faux-pas. - Straż Przybrzeżna wspomagana przez RAF prowadzi szeroko zakrojoną akcję z powietrza. Przerwali poszukiwania kutra dziś wieczorem, ale wznowią je o świcie. Zawiadomiono każdy port w Wielkiej Brytanii i po drugiej stronie kanału. Wszystkie jednostki zostały poinformowane, że mają się rozglądać za „Scoob-Eee”. Niestety, jak dotąd nikt nic nie zauważył. - Mieliśmy zarezerwowany stolik na kolację w piątek wieczorem. Jim powiedział mi, że wynajął kuter policyjnej jednostce nurków do pracy za dnia, więc kiedy skończą, zacumuje go tylko w porcie i wróci około osiemnastej. - Wzruszyła ramionami. - A o dziewiątej
wieczorem widziano, jak jego kuter wypływa z portu Shoreham na pełne morze. Przecież to bez sensu. - Może w ostatniej chwili ktoś go wynajął? Zaprzeczyła energicznym ruchem głowy. - Jim jest bardzo romantyczny, planował ten wieczór od tygodni, a nawet miesięcy. Za nic nie zgodziłby się na następny kurs, nie ma mowy. Glenn w końcu się poddał i skosztował herbatnika. - Nie chciałbym, żeby uznała to pani za nietakt - powiedział z pełnymi ustami. - Ale oboje wiemy, że w tym mieście odbywa się przemyt ludzi i narkotyków na dużą skalę. Czy to możliwe, żeby pani mąż brał udział w takim procederze? Znowu energicznie pokręciła głową. - Jim? Nie, niemożliwe. - A czy ma jakichś wrogów? - zapytał, wciąż widząc, że kobieta mówi prawdę. - Nie. W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo. - Jak mam to rozumieć, proszę pani? - Czy mogę zapalić? - spytała. - Ależ proszę. Wyjęła z torebki paczkę marlboro light, wytrząsnęła papierosa i przypaliła. - Jima wszyscy kochają - zapewniła. - Taki już jest. - Czyli że przez lata pracy jako prywatny detektyw nie narobił sobie wrogów? - Trudno powiedzieć. Wciąż myślę o jego dawnych klientach. Tak, mógł kogoś zdenerwować, ale już od dziesięciu lat się w to nie bawi. - A może kiedyś przyczynił się do aresztowania kogoś, kto właśnie wyszedł z więzienia? - Nikogo nie aresztował. On… no wie pan… śledził niewiernych małżonków, zajmował się też szpiegostwem przemysłowym. Po prostu węszył, śledził, robił tego typu rzeczy. Glenn znowu coś zanotował. - Zakładam, że Jim ma telefon komórkowy? - zapytał. - Tak. - Nie zostawił go w domu?
- Nie, zawsze brał go ze sobą. - Można prosić o numer? Zapisał cyfry, które wyrecytowała z pamięci. - Który operator? - Tlen. - Kiedy rozmawiała z nim pani po raz ostatni? - W piątek, mniej więcej kwadrans po siedemnastej. Właśnie odebrał kuter od policyjnych nurków i dobił do przystani. Powiedział, że wróci do domu, jak tylko posprząta. - I to była wasza ostatnia rozmowa? - Tak. Rozpłakała się. Glenn czekał cierpliwie, popijając kawę. Kiedy się uspokoiła, zapytał: - Domyślam się, że próbowała pani do niego dzwonić? - Mniej więcej co pięć minut. Bez skutku. Od razu włączała się poczta głosowa. Zapisał to sobie. Spojrzał na Janet Towers ze współczuciem. Znów wrócił myślami do mężczyzny, który odebrał telefon w jego domu. Do mężczyzny, który zajmował się jego synem i córką. Mężczyzny, którego nigdy nie spotkał, ale którego w tym momencie nienawidził tak bardzo, że nie sądził, iż to w ogóle możliwe. Jeżeli sypiasz z Ari, niech Bóg ma cię w swojej opiece, pomyślał. Urwę ci jaja. Z wymuszonym uśmiechem podał Janet Towers wizytówkę. - Gdyby się pani czegoś dowiedziała, proszę do mnie zadzwonić. Znajdziemy pani męża. Proszę się nie martwić. Znajdziemy go. Powstrzymała szlochanie na tyle, by warknąć gniewnie: - No, obyście go znaleźli, zanim ja to zrobię! Tyle panu powiem. I znów się rozpłakała. 59 Ściskając najdroższą butelkę szampana, jaką zdarzyło mu się kupić, Roy Grace włożył klucz do zamka furtki przed kamienicą Cleo. W tej samej chwili zadzwonił jego telefon. Klnąc pod nosem, wyjął komórkę z kieszeni i odebrał. - Nadinspektor Grace.
Dzwoniła Alison Vosper, drugi zastępca szefa policji. Ostatnia osoba, z którą chciałby teraz rozmawiać. Na dodatek, jak to ona, była w wyjątkowo paskudnym nastroju. - Gdzie jesteś? - zapytała. - Właśnie wróciłem do domu - powiedział z nadzieją, że ta jędza doceni, iż wrócił z pracy dopiero po dziewiątej wieczorem. - Masz się u mnie stawić z samego rana. Komendant rozmawiał z przewodniczącym rady miejskiej Brighton i Hove o nagonce, jaka się rozpętała w prasie na temat twojego śledztwa. - Jasne - odparł, próbując ukryć niechęć w głosie. - O siódmej. Jęknął w duchu, lecz rzucił: - Świetnie! - Mam nadzieję, że możesz się pochwalić jakimiś postępami - warknęła i rozłączyła się. Miłego wieczoru, powiedział bezgłośnie, otwierając drzwi. Cleo, w męskiej koszuli i podartych dżinsach, na czworakach wydzierała sobie z Humphreyem skarpetkę. Pies warczał, skomlał i ciągnął skarpetę, jakby od tego zależało jego życie. - Witaj, kochanie! - rzucił Grace. Spojrzała na niego, nie przerywając tego przeciągania liny; nie zwróciła uwagi na butelkę, którą wymachiwał. - Cześć! Patrz, Humphrey, któż to nas zaszczycił. Nadinspektor Roy Grace! Cmoknęła go w policzek, ale całą uwagę poświęcała psu. - Szampan! - powiedziała. - Jak miło! - Spojrzała zezem na ujadający czarny kłębek. I co ty na to, Humphrey? Nadinspektor Roy Grace przyniósł nam szampana! Myślisz, że to na zgodę? - Przepraszam za spóźnienie… zatrzymali mnie po odprawie. Mocno szarpnęła skarpetkę, przyciągając Humphreya, który bezskutecznie próbował złapać przyczepność na wypastowanych dębowych deskach. Jego szczęki puściły skarpetkę, ale zaraz znów się na niej zacisnęły.
Cleo spojrzała na Roya. - Zrobiłam ci takie martini, że lepszego w życiu nie piłeś! Odkryłam fantastyczną wódkę, kałasznikow. Jest w lodówce. - A potem dodała: - Ty to masz fart! Będziesz musiał wypić za nas oboje. Odwróciła się do psa. - Prawda, Humphrey, że ma szczęście? Czeka na niego pyszny koktajl, chociaż się godzinę spóźnił. A dla nas zostaje woda. I co ty na to? Grace poczuł się zakłopotany. Cleo wydawała się nieobecna duchem. - Miło będzie przepłukać usta, czekając na szampana! - rzucił, próbując załagodzić sytuację. Pokazał jej butelkę. Nie przerywając drażnienia się z psem, obejrzała nalepkę. - Nadinspektorze, czyżbyś miał wobec mnie niegodziwe plany na wieczór? - Wyjątkowo niegodziwe - przytaknął. - Wiesz, że nie powinnam pić. - Sprawdziłem w Internecie. Najnowsza teoria głosi, że kieliszek raz na jakiś czas wcale ciężarnym nie szkodzi. - A dwa kieliszki? - Jeszcze lepiej. Jeden dla ciebie, drugi dla malucha. Z uśmiechem spuściła wzrok i poklepała się po brzuchu. - Cóż za troskliwy tatuś! - prychnęła drwiąco. Grace rzucił marynarkę i krawat na kanapę, wstawił butelkę do zamrażalnika i zajrzał do lodówki. Stał w niej pełny kieliszek martini. z oliwką na wykałaczce. Wyjął go, wrócił do salonu, upił łyk i przysiadł na kanapie. Alkohol podziałał na niego jak paliwo rakietowe, od razu podnosząc go na duchu. Humphrey puścił skarpetkę i podskoczył do niego krótkimi susami. - No cześć! - Ukląkł i pogłaskał psa, który w odpowiedzi zaczął radośnie podgryzać jego dłoń. - Au! - Cofnął rękę. Humphrey spojrzał na niego, a potem podskoczył i znów go ugryzł. - Hej, kolego! - zaprotestował Grace, trzymając kieliszek w bezpiecznej odległości. To boli! Masz ostre zębiska!
- Wiesz, co mój ojciec mówi o martini? - zapytała Cleo. Humphrey popędził z powrotem do skarpetki, wyrwał ją swojej pani i zaczął szamotać nią wściekle, jakby chciał ją zagryźć. - Nie. Co takiego? - „Drogie panie, wystrzegajcie się wytrawnego martini, pod żadnym pozorem nie pijcie więcej niż dwa. Bo trzecie zwali was pod stół, a po czwartym znajdziecie się pod swoim gospodarzem!”. Grace uśmiechnął się szeroko. - A co mówi o szampanie z najlepszego rocznika? - Nic… Zwykle zanim podają szampana, jest już urżnięty martini! - Chętnie go poznam. - Spodoba ci się. - Nie wątpię - przytaknął, chociaż wcale nie był pewien, jak jej wytworny ojciec zareagowałby na skromnego gliniarza. Pociągnął kolejny łyk i wreszcie ostry wytrawny alkohol uderzył mu do głowy. I znowu zadzwonił telefon. Ruchem głowy przeprosił Cleo, wyciągając komórkę. - Roy Grace - powiedział. - Siema, stary byku! Glenn Branson. - Cześć. Czego chcesz? - Dzwonię w złym momencie? - Nie. Co się dzieje? - Nic takiego - odparł sierżant. - Chciałem tylko pogadać z tobą o Ari. - Możemy to odłożyć do rana? - Do rana, jasne. Nie ma sprawy. - Na pewno? - Może być jutro. - Glenn był wyraźnie przybity. - Powiesz mi, o co chodzi? - Nie, poczekam do jutra. Baw się dobrze! - Mogę teraz rozmawiać. - Nie. Nieprawda. Pogadamy jutro. - Stary, co jest grane?
Połączenie przerwano. Grace próbował oddzwonić do przyjaciela, lecz od razu włączyła się poczta głosowa. Wybrał więc swój numer domowy, licząc na to, że Glenn jest u niego, ale po ósmym sygnale odezwała się automatyczna sekretarka. Schował komórkę do kieszeni spodni i ukląkł. Przez kilka minut Cleo bawiła się z Humphreyem, nie zwracając uwagi na Roya, jakby go tam nie było. Wreszcie znudziło ją udawanie. Puściła skarpetkę, a Humphrey zawlókł ją na poduszkę, która służyła mu za łóżko, i nadal szarpał się z nią, warcząc i kłapiąc zębami, jakby walczył ze zdechłym szczurem. - Zjesz coś? - spytała Cleo. - Przygotowałam jedno z twoich ulubionych dań. Na wypadek gdybyś raczył się zjawić. Użyła niemal tych samych słów co Sandy, która wściekała się na jego godziny pracy, zwłaszcza jeżeli wzywano go w połowie kolacji. - Hej! - rzucił. - Na wypadek gdybym raczył się zjawić? Co to ma znaczyć?! - Przecież jesteś szefem - wyjaśniła. - Gdyby ci zależało, żeby się nie spóźnić, zdążyłbyś na czas. - Wiesz, że nie mogłem. Daj spokój, nie kłóćmy się. Mamy troje zamordowanych nastolatków i od cholery takich, co to żądają wyjaśnień. Widziałaś te dzieciaki… Chcę się dowiedzieć, kto to zrobił, i to szybko, zanim dojdzie do kolejnego zabójstwa. Mam na głowie ludzi, którzy domagają się zakończenia sprawy przed świętami. Ja też tego chcę. Muszę dać z siebie wszystko. - Mnie co dzień przywożą do kostnicy nowe zwłoki i też robię, co mogę, dla nich i dla ich rodzin. Ale potrafię oddzielić życie prywatne od zawodowego. Ty nie, Roy. Żyjesz wyłącznie pracą. Czując, że się pogrąża, że brnie w ślepy zaułek, odparł: - Kiedy masz dyżur pod telefonem, musisz być gotowa wyjść w każdej chwili… czasami przez całą dobę, siedem dni w tygodniu, prawda? - To co innego. - Wzruszyła ramionami, przyglądając mu się dziwnie. Ogarnął go paniczny strach. Solidnie pociągnął z kieliszka, ale alkohol przestał działać. Po raz pierwszy, odkąd zaczęli się spotykać, Cleo wydawała się obca, więc
przestraszył się, że ją traci. - Już zawsze tak będzie, prawda, Roy? - Niby jak? - Będę się obijała w pustym domu, czekając na ciebie. Ty jesteś zakochany w swojej pracy. - Jestem zakochany w tobie - oświadczył. - Ja w tobie też. I wiem, że cię nie zmienię, nie jestem aż tak głupia. Nie chciałabym cię zmieniać. Jesteś dobrym człowiekiem. Ale… - Wzruszyła ramionami. - Jestem bardzo dumna, że noszę twoje… nasze dziecko. Tylko się martwię, jakim będziesz ojcem. - Mój ojciec też był policjantem - odrzekł Grace. - I wspaniałym tatą. Zawsze byłem z niego dumny. - Ale on był sierżantem, prawda? - A co to ma do rzeczy? - Cholera, muszę się napić. Długo jeszcze będziesz mroził tę butelkę? - Jakieś dziesięć minut. - Przygotuję kolację. Wyprowadzisz Humphreya na patio? Musi się wysikać i zrobić kupę. Grace posłusznie wyprowadził psa do ogrodu na dachu i przez dziesięć minut chodził z nim w kółko, ale Humphrey nie załatwił się, tylko jeszcze kilka razy chwycił go zębami za rękę. Za to kiedy wrócili do środka, pies zlazł po schodach, nasikał na podłogę w salonie, a potem przykucnął i z dumą posadził na białym dywanie wielką kupę. Zanim Grace po nim posprzątał, roederer cristal był schłodzony jak należy. Na stoliku w kuchni stały dwa talerze krewetek, pokrojone w kostkę awokado i rukola. Wyciągnął z kredensu dwa kieliszki do szampana, otworzył butelkę tak ostrożnie, jakby miał do czynienia z noworodkiem, i nalał. Stuknęli się kieliszkami. Przy stole Cleo wyglądała olśniewająco. Była tak piękna, tak bezbronna. Nie mieściło mu się w głowie, że nosi ich dziecko. Upiła łyczek i na chwilę zamknęła oczy. A kiedy je otworzyła, skrzyły się jak jej szampan.
- Mmmm! Niesamowity! Spojrzał jej w oczy. - Słuchaj, wiem, że nie poznałem jeszcze twoich rodziców, a w twoim świecie należy przestrzegać protokołu, ale… - zająknął się - ale wyjdziesz za mnie? Zapadła długa, nieznośna cisza. Cleo spoglądała na Grace’a wzrokiem, z którego nic się nie dało wyczytać. W końcu upiła kolejny długi łyk i odezwała się: - Roy, kochany, nie chcę, żeby to zabrzmiało… - zawahała się - no, jakoś tak dziwnie. Wzruszył ramionami, nie wiedząc, czego się spodziewać. Obracała kieliszek w ręku. - Pomyślałam, że jeżeli pewnego dnia mi się oświadczysz, ponieważ jestem w ciąży, to absolutnie za ciebie nie wyjdę. - Spojrzała na niego bezradnie jak zagubione dziecko. Nie takiego życia pragnę… dla nikogo z nas. Zapadła jeszcze dłuższa cisza. - Twoja ciąża nie ma z tym nic wspólnego - powiedział w końcu. - To tylko wspaniała premia. Kocham cię, Cleo. Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką miałem szczęście poznać… z wyglądu i z charakteru. Kocham cię całym sercem i duszą. Będę cię kochał jak stąd na koniec świata i z powrotem. A co ważniejsze, chcę spędzić z tobą resztę życia. Uśmiechnęła się, w zadumie kiwając głową. - Nieźle - powiedziała. I zaraz ponagliła go ruchem ręki. - No, dalej. - Kocham twój nosek. Twoje oczy. Kocham twoje poczucie humoru. Kocham sposób, w jaki postrzegasz świat. Kocham twoją mądrość. Kocham twoją dobroć wobec innych ludzi. - Więc nie chodzi o to, że jestem rewelacyjna w łóżku? - spytała z udawanym rozczarowaniem. - No, o to też. Wypiła jeszcze łyk, oparła łokcie na stole i trzymając kieliszek palcami obu rąk, spojrzała na Roya ponad krawędzią szkła. - Wiesz, ty też jesteś całkiem niezły w te klocki. - Zdzira! Zmarszczyła nos.
- Jurny buhaj. - Przecież to lubisz! Nadęła się wyniośle. - Nic podobnego - zaprzeczyła. - Ja tylko udaję, żeby ci sprawić przyjemność. Uśmiechnął się szeroko. - Akurat! * Później Humphrey siedział na podłodze sypialni, szczekał i skomlał, a oni kochali się tak długo, aż w końcu im się znudziło i ułożyli się do snu. Leżeli, obejmując się nawzajem. Cleo pocałowała Roya w nos, w jedno, a potem w drugie oko, wreszcie w usta. - Wiesz, jesteś niesamowitym kochankiem. Zero egoizmu, nie do wiary. - Czy większość mężczyzn to egoiści? Skinęła głową i uśmiechnęła się. - Oczywiście wiem z doświadczenia, że żaden z setek moich kochanków nie był egoistą! - Rozumiem, że w ustach takiej ekspertki to komplement. Szturchnęła go i znów pocałowała. - Poza tym masz coś jeszcze, nadinspektorze… przy tobie czuję się bezpieczna. - A ja przy tobie napalony. Przesunęła rękę w dół jego twardego, umięśnionego ciała. Nagle przerwała. - A to co? Chcesz jeszcze? - Czyżbyśmy to już robili? - Jakieś pięć minut temu. - Widocznie mam początki alzheimera. Myślałem, że to była tylko gra wstępna! Uśmiechnęła się. - W życiu nie spotkałam takiego napaleńca! - To ty tak na mnie działasz. - Cmoknął ją lekko w usta i zaczął całować jej szyję, barki, ramiona, nogi, kostki, palce stóp… każdy cal kwadratowy jej ciała. A potem znów się kochali. * Dużo później, w migotliwym światłe prawie wypalonej świecy, spleciona z nim i
ociekająca potem szepnęła: - Niech ci będzie, poddaję się. Wyjdę za ciebie. - Naprawdę? - Tak. Niczego tak nie pragnę, jak zostać twoją żoną. Ale chyba jest jedna przeszkoda? - Jaka? - Ty już masz żonę. - Właśnie wystąpiłem o uznanie jej za zmarłą na podstawie zasady siedmiu lat. Siostra już od dawna mnie do tego namawiała. - Cleo Grace - mruknęła. - Uhm, brzmi całkiem nieźle. Pocałowała go raz jeszcze, wtuliła się w niego mocno i zasnęła. 60 Glenn Branson siedział za kierownicą czarnego hyundaia i żałośnie patrzył na swój dom. Tkwił tu już pięć godzin. Mały bliźniak z lat sześćdziesiątych stał na stromej ulicy w Saltdean, cofniętej w głąb lądu od skraju klifu i smaganej wiatrami. Szalejąca wichura kołysała samochodem sierżanta, deszcz bębnił w karoserię. Po twarzy Glenna płynęły łzy. Nie zwracał uwagi na przenikliwy ziąb, głód ani pełny pęcherz. Gapił się tępo na nieduży bliźniak po drugiej stronie ulicy, z jaskrawożółtymi drzwiami frontowymi, który był jego domem. Patrzył na fasadę niczym mur berliński stojącą teraz między nim a jego życiem. Wszystko widział jak przez jakąś pieprzoną mgłę. Wzrok miał zamglony przez łzy. Szyby samochodu były zamglone przez zacinający deszcz. A w głowie mąciło mu się z miłości, gniewu i bólu. Widział, jak krótko po dziesiątej Ari podjechała do domu; nie zauważyła go w tym samochodzie. Potem czekał, aż ten cały opiekun do dziecka, kawał aroganckiego drania, wyjdzie. Tymczasem mimo że było już dwadzieścia po drugiej w nocy, wciąż się nie pojawił. Ponad dwie godziny temu zgasły światła na dole, a zapaliły się w sypialni Ari. Te także wkrótce zgasły. A więc spała z opiekunem do dziecka. Rżnęła się z nim w ich domu - jej i Glenna. Czy Sammy i Remi jak zawsze wpadną rano do sypialni, wołając z przejęciem: „Mamo! Tato!”, i zastaną w łóżku obcego mężczyznę? A może już tam nie wbiegają? Jak
wielkie zmiany zaszły w jego domu w ostatnich tygodniach? Ta myśl wwiercała się w jego duszę jak sztylet. Spojrzał na zegar w samochodzie. Druga czterdzieści dwie. W nadziei, że może źle chodzi, zerknął na swój zegarek. Wskazywał drugą czterdzieści trzy. Chodnikiem toczyła się plastikowa pokrywa śmietnika. Nagle Glenn zobaczył w lusterkach migotanie bladoniebieskich świateł. Po chwili obok niego śmignął radiowóz z włączonym kogutem na dachu, ale nie na sygnale, na końcu ulicy skręcił w prawo i zniknął. Mogło to być wezwanie do awantury rodzinnej, wypadku czy włamania - w grę wchodziło wszystko. Glenn zawahał się, nie chciał ryzykować, że go stąd ściągną, więc nie miał ochoty się zgłaszać. Ale skoro korzystał z jednego z wozów służbowych, musiał być pod telefonem. Zresztą mimo tych wszystkich prywatnych problemów wciąż był wdzięczny policji za to, że dała mu szansę na takie, a nie inne życie. Zadzwonił ze swojej komórki do dyspozytorni. - Sierżant Glenn Branson z sekcji poważnych przestępstw - przedstawił się. - Mam dyżur pod telefonem. Właśnie minęły mnie w Saltdean chłopaki na sygnale… Macie coś dla nas? - Nie, jadą do wypadku drogowego. Rozłączył się z ulgą. Po chwili znów skupił uwagę na bliźniaku. Rozsadzała go coraz większa wściekłość. Obchodziło go wyłącznie to, co dzieje się w jego domu, wszystko inne miał w nosie. W końcu nie był w stanie dłużej się powstrzymywać. Wysiadł z samochodu i przeszedł na drugą stronę ulicy, pod swój dom. A raczej skradał się, czuł się jak obcy, jakby nie powinien tu być, nie powinien zbliżać się ścieżką do własnego domu. Włożył klucz do zamka i spróbował przekręcić, lecz klucz ani drgnął. Wyciągnął go zaskoczony, zastanawiając się przez chwilę, czy nie pomylił się i nie skorzystał z klucza do domu Roya Grace’a. Ale klucz był dobry. Spróbował jeszcze raz - i znów bez skutku. Nagle go oświeciło. Ari zmieniła zamek!
Ożeż w mordę! Niedoczekanie, paniusiu! Przez głowę przemknęły mu setki filmowych scen kłócących się małżonków. W porywie gniewu nacisnął dzwonek i nie puszczał go przez dobre dziesięć sekund, słuchając, jak rozbrzmiewa w środku. I chociaż krew go zalewała z wściekłości, uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu dzwoni do swojego domu. A potem zaczął bębnić w drzwi pięściami. Po chwili wyczuł, że zapaliło się nad nim światło, i spojrzał w górę. Ari stała w oknie sypialni. Rozsunęła zasłony, otworzyła okno i spojrzała w dół. Głowa wystawała jej sponad różowego szlafroka, proste czarne włosy wyglądały jak zawsze nienagannie, jakby właśnie wyszła od fryzjera. Tak samo wyglądały nawet wtedy, gdy raz wypuścili się na spływ kajakowy górskim potokiem. - Glenn? Co ty tu robisz? Obudzisz dzieci! - Zmieniłaś pieprzony zamek! - Bo zgubiłam klucze - odparła obronnym tonem. - Wpuść mnie! - Nie. - Wal się, to jest także mój dom! - Ustaliliśmy, że przez jakiś czas będziemy w separacji. - Ale nie ustalaliśmy, że masz prawo brać facetów na chatę i się z nimi pieprzyć. - Porozmawiamy rano, dobrze? - Nie. Wpuść mnie, pogadamy teraz! - Nie otworzę ci. - To rozpierdolę okno, skoro ci na tym zależy. - Tylko spróbuj, a wezwę policję. - Ja jestem z policji, czyżbyś zapomniała? - A rób sobie, co chcesz - burknęła. - Jak zawsze. Zatrzasnęła okno. Cofnął się, żeby mieć lepszy widok, i zobaczył, jak Ari zaciąga zasłony, a potem gaśnie światło. Zaciskał pięści, huczało mu w głowie. Przeszedł kilka jardów ulicą. I zawrócił. Minął go samochód - mały, robiony na zamówienie model; z głośników z subwooferem dudnił
rap, podgrzewając i tak już naładowaną atmosferę. Znów spojrzał w górę na swój dom. Przez chwilę kusiło go, żeby zbić szybę, wejść do środka i… skręcić kark temu sukinsynowi od pilnowania dzieci. Na szczęście doskonale wiedział, że właśnie to by zrobił, gdyby tam wszedł. Niechętnie zawrócił, wsiadł do hyundaia i odjechał w kierunku głównej nadbrzeżnej szosy. Zahamował na skrzyżowaniu, wrzucił prawy kierunkowskaz i już miał ruszyć dalej, gdy naraz daleko, w nieprzeniknionej ciemności, zauważył maleńki punkcik światła. Statek na pełnym morzu. Myśl, która mu nagle przyszła do głowy, na chwilę zepchnęła jego gniew na drugi plan. I nie opuszczała go, przeciwnie - pomysł rozwijał się, kiedy w podmuchach wiatru jechał przez Rottingdean i Kemp Town, a potem bulwarem w Brighton. Po powrocie do domu Roya nalał sobie solidną porcję whisky, usiadł w fotelu i myślał dalej. Wciąż kipiał z wściekłości z powodu Ari. Ale ta myśl go nie opuszczała. Towarzyszyła mu, kiedy się obudził trzy godziny później. W szkole był kiepski z większości przedmiotów, bo ojciec - który albo był pijany, albo naćpany i bił matkę - stale mu powtarzał, że jest gówno wart, tak samo jak wbijał to do głowy jego dwóm braciom i siostrom. A Glenn mu uwierzył. Dzieciństwo spędził, tułając się od jednego domu dziecka do drugiego. Jednym przedmiotem, który lubił, była geometria. I zapamiętał z niej coś, co teraz siedziało mu w głowie przez całą noc. Triangulacja. 61 O dziewiątej rano Ian Tilling siedział w swoim biurze w Casa Ioana w Bukareszcie, z zapałem czytając długaśny e-mail i oglądając zeskanowane zdjęcia, które przysłał mu Norman Potting. Trzy zestawy odcisków palców, trzy komputerowe portrety pamięciowe dwa młodych mężczyzn i jeden młodej kobiety - a także kilka zdjęć, z których najciekawsze
było powiększenie prymitywnego tatuażu z imieniem Rares. Miło było znów się zająć pracą detektywistyczną. A że za chwilę zaczynała się odprawa, poczuje się jak za starych dobrych czasów! Popijał herbatę English Breakfast Twiningsa - staruszka matka w Brighton regularnie podsyłała mu zapasy herbaty w torebkach, a do tego czekoladki Marmite i marmoladę pomarańczową Wilkin & Sons Tiptree Medium Cut. Czyli wszystko to, czego mu brakowało z Anglii, a czego nie mógł dostać tu na miejscu. Na drewnianych krzesłach przed biurkiem siedziały jego dwie pracownice socjalne. Dorina - dwudziestotrzylatka o krótkich czarnych włosach - przyjechała z mężem do Rumunii z Mołdawii. Andreea - atrakcyjna dziewczyna z długimi kasztanowymi włosami - miała na sobie brązowy, wycięty w serek sweter, koszulę w paski i dżinsy. Pierwsza sprawozdanie złożyła Andreea. W powszechnym przekonaniu Rares to imię na tyle wyszukane, że raczej nie należało do ulicznika. Jej zdaniem dziewczyna sama zrobiła sobie ten tatuaż, co by wskazywało, że była Romką, czyli Cyganką. Dodała, że związek Romki z chłopakiem, który nie jest Cyganem, w zasadzie nie wchodzi w rachubę. - Możemy wywiesić na głównej tablicy ogłoszenie, razem ze zdjęciami zaproponowała Dorina. - Może ktoś z naszych bezdomnych wie, kim byli ci ludzie. - Dobry pomysł - pochwalił ją Tilling. - Skontaktuj się z innymi ośrodkami pomocy bezdomnym. Andreeo, bądź tak dobra i dostarcz te zdjęcia do trzech domów farnych. W mieście działały dwa domy farne plus gospodarstwo na wsi - instytucje charytatywne założone przez angielskie małżeństwo Michaela i Jane Nicholsonów, które przyjmowało pod swój dach dzieci z ulicy. - Załatwię to jeszcze dziś rano. Tilling podziękował jej i spojrzał na zegarek. - O wpół do dziesiątej jestem umówiony na naszym posterunku policji. Czy możecie się skontaktować z sierocińcami we wszystkich sześciu okręgach? - Ja już zaczęłam - powiedziała Dorina. - Nie są skłonni do współpracy. Na razie rozmawiałam z jednym ośrodkiem, nie chcą nam pomóc. Twierdzą, że nie mają prawa ujawniać poufnych informacji… i że to policja powinna prowadzić dochodzenie, a nie jakiś
tam dyrektor organizacji dobroczynnej. Tilling z irytacja walnął pięścią w biurko. - Psiakrew! Przecież wiadomo, że ta cholerna policja w niczym nam nie pomoże! Dorina kiwnęła głową. Wiedziała. Wszyscy wiedzieli. - No nic, próbujcie dalej - rzekł Tilling. Pokiwały głowami. Tilling wysłał krótki e-mail do Normana Pottinga, wyszedł i pieszo udał się na pobliski posterunek policji numer 15. Do jedynego znanego mu osobiście policjanta, który mógł mu pomóc. Ale nie robił sobie większych nadziei. 62 Glenn Branson, czujny i nabuzowany pomimo męczącej nocy, stał w korytarzu przed salą odpraw, w jednej ręce trzymając kubek kawy, a w drugiej kanapkę „całodzienną” - z jajkiem, bekonem i kiełbaską. Była środa. Członkowie zespołu wchodzili do sali na poranną odprawę. Bella Moy minęła go z krzywym uśmieszkiem. - Witam specjalistę od zdrowego jedzenia - rzuciła. W odpowiedzi Glenn wymamrotał coś z pełnymi ustami. Zadzwoniła komórka Belli. Zerknęła na wyświetlacz, stanęła z boku i odebrała. Po chwili zjawił się człowiek, na którego czekał Glenn - Ray Packham z zespołu do spraw nowoczesnych technologii. - Ray! Jak się masz? - Padam z nóg. Żona miała ciężką noc. - Współczuję. - Jen ma cukrzycę - wyjaśnił Ray. - Poszliśmy do chińskiej knajpy, a rano poziom cukru skoczył jej tak, że wyszedł poza skalę. - Cukrzyca to koszmar. - Cały kłopot z chińskimi restauracjami polega na tym, że Bóg raczy wiedzieć, co oni tam pakują do żarcia. A u ciebie wszystko gra? - Moja żona też jest chora. - Kurczę, przykro mi to słyszeć. - No, ma alergię. Na mnie. Packham błysnął oczami zza grubych szkieł okularów. Uniósł palec.
- Takie buty! Znam gościa, którego ci trzeba! Dam ci jego numer. Najlepszy alergolog w całym kraju! Glenn uśmiechnął się. - Gdybyś znał najlepszego adwokata od rozwodów, pewnie byłbym zainteresowany. Słuchaj, zanim wejdziemy na odprawę, mam do ciebie krótkie techniczne pytanie. - Strzelaj. Rozwód. Przykro mi to słyszeć. - Gdybyś poznał moją żonę, nie byłoby ci przykro. Nieważne, muszę się z tobą skonsultować w kwestii telefonów komórkowych. Zgoda? Obok nich przeciskali się kolejni ludzie. - Dzień dobry! - powitał Glenna wesoło Guy Batchelor. Sierżant w odpowiedzi pomachał mu kanapką. - Glenn, zdaje się, że jesteś kinomanem, mam rację? - zapytał Ray Packham. Widziałeś Telefon? - Z Colinem Farrellem i Kieferem Sutherlandem. Tak. A bo co? - Zakończenie jest do dupy, nie sądzisz? - Jak dla mnie całkiem niezłe. Packham pokiwał głową. Był jednym z najbardziej cenionych ekspertów komputerowych w policji, a zarazem jedynym kinomanem, jakiego znał Glenn. - Potrzebuję pomocy w sprawie masztów telefonii komórkowej, Ray. Czy to twoja działka? - Masztów? Masztów stacji bazowych? Trafiłeś pod właściwy adres! Tak się składa, że trochę o nich wiem. Co konkretnie cię interesuje? - Facet, który zniknął… na kutrze. Zawsze miał przy sobie komórkę. Ostatnio widziano go w piątek wieczorem, jak wypływał z portu Shoreham. Pomyślałem, że uda mi się ustalić jego trasę na podstawie sygnałów z jego komórki. No wiesz, dzięki triangulacji. Wiem, że na lądzie to jest wykonalne… A na morzu? Wokół nich przeciskało się coraz więcej ludzi. - Hm, to zależy od odległości od brzegu i od rodzaju kutra. - Od rodzaju kutra? Packham wdał się w wyjaśnienia, całym ciałem zdradzając przejęcie. Zdawało się, że nic na świecie nie sprawia mu takiej radości, jak możliwość podzielenia się częścią ogromnych zasobów wiedzy, jaką zgromadził w głowie.
- Tak. Dziesięć mil od brzegu, a nawet więcej, wciąż ma się zasięg, ale zależy to od budowy statku i od tego, gdzie znajduje się telefon. Widzisz, w stalowej rurze zasięg jest drastycznie ograniczony. Czy ten telefon leżał na pokładzie, albo chociaż w kabinie z oknami? Poza tym rolę odgrywa wysokość masztów. Glenn wrócił pamięcią do swojej wizyty na pokładzie „Scoob-Eee”. Z przodu znajdowała się niewielka kabina, do której wchodziło się po schodkach, i tam też mieściła się toaleta, kuchenka oraz część wypoczynkowa. Podczas wizyty na łodzi odniósł wrażenie, że było to w większej części poniżej linii zanurzenia. Ale jeśli Jim Towers sam kierował kutrem, to musiał przebywać na pokładzie, w częściowo zasłoniętej sterówce. A skoro wypływał w morze, za plecami miał w linii prostej widok na brzeg. Sierżant wyjaśnił to Packhamowi. - Super! - odparł technik. - Wiesz, czy do kogoś dzwonił? - Na pewno nie do żony. A czy do kogoś innego, tego już nie wiem. - Musisz zdobyć billingi od operatora. Przy śledztwie w sprawie morderstwa to nie powinno nastręczać problemów. Domyślam się, że ma to związek z Operacją Neptun. - To jeden z wątków śledztwa. - A więc po pierwsze jest tak. Włączona komórka mniej więcej co dwadzieścia minut kontaktuje się z bazą. To tak, jakby się zgłaszała i mówiła: „Hej, chłopaki, tu jestem!”. Jeśli zostawiłeś kiedyś komórkę w pobliżu radia samochodowego, pewnie słyszałeś czasami takie „bibiiip, bibiiip”, co? To interferencja fal radiowych, rozumiesz? Branson skinął głową. - Właśnie wtedy aparat się zgłasza do bazy! - Packham się tak rozpromienił, jakby osobiście nauczył wszystkie telefony tej sztuczki. - Mając billingi, możesz sprawdzić, gdzie nastąpiło ostatnie zgłoszenie, z dokładnością do kilkuset jardów. Rozejrzał się i przekonał, że prawie wszyscy są już w sali odpraw. - Prawdopodobnie aparat kontaktował się z dwiema albo trzema stacjami bazowymi na lądzie i to w konkretnym sektorze, mniej więcej obejmującym jedną trzecią ich zasięgu. Rozejrzał się.
- W dwóch słowach, istnieje coś takiego jak „wyprzedzenie czasowe”. Nie wdając się w szczegóły techniczne, sygnał dociera do stacji bazowej i wraca z prędkością światła… czyli trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. To „wyprzedzenie czasowe”, w zależności od operatora, z jakim mamy do czynienia, pozwala określić odległość telefonu od każdej stacji bazowej. Nadążasz? Glenn przytaknął. - W ten sposób uzyskujesz przybliżone namiary, a co ważniejsze, odległość od każdej stacji, co dzięki triangulacji pozwala ustalić położenie z dokładnością do kilkuset jardów. Ale pamiętaj, to tylko miejsce, w którym nastąpiło ostatnie zgłoszenie do bazy. Łódź mogła potem płynąć jeszcze przez dwadzieścia minut. - Ale przynajmniej poznam jej ostatnią znaną pozycję i kurs, po jakim się z grubsza poruszała? - Naturalnie! - Jesteś niesamowity, Ray! - oświadczył Glenn, zapisując sobie informacje w notesie. - Ja cię kręcę, po prostu nie do wiary! 63 O wpół do dziewiątej rano na lotnisku Gatwick dwie osoby, w oczach postronnych wyglądające na matkę i syna, stały w kolejce do jednego z kilkunastu okienek dla posiadaczy paszportów Unii Europejskiej. Kobieta - posągowa blondynka po czterdziestce, z sięgającymi do ramion szykownie ostrzyżonymi włosami, w obszytym futrem płaszczu z czarnego zamszu i takich samych botkach - ciągnęła za sobą torbę podróżną na kółkach. Chłopak, jeszcze nastolatek, był wyraźnie oszołomiony. Chudy, ze zmierzwionymi, krótko ściętymi czarnymi włosami i rumuńskimi rysami twarzy, miał na sobie wyprasowane dżinsy i nowiutkie sportowe buty z rozwiązanymi sznurówkami. Nie miał nic poza małą grą elektroniczną, którą dostał, żeby miał się czym zająć, oraz nadzieją w sercu, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, już wkrótce połączy się z jedyną osobą na świecie, którą kiedykolwiek kochał. Kobieta zadzwoniła w kilka miejsc. Rozmawiała w języku, którego chłopak nie znał, ale zakładał, że to niemiecki. Grał dalej, chociaż go to nudziło. Nudził się przez całą
podróż. Miał nadzieję, że już wkrótce będzie po wszystkim. W końcu nadeszła ich kolej. Jakiś biznesmen przed nimi podał paszport urzędnicze imigracyjnej o hinduskich rysach, a ta, lekko znudzona, jakby zaraz kończyła długą zmianę, przeskanowała dokument i oddała właścicielowi. Marlene Hartmann, trzymając chłopaka za rękę, zrobiła krok w przód i podała ich paszporty. Skórzane rękawiczki nie pozwalały dojrzeć, jak bardzo pocą jej się dłonie. Urzędniczka najpierw zeskanowała dokument Marlene, rzuciła okiem na ekran, który nie zasygnalizował żadnego problemu, a potem powtórzyła to z papierami chłopaka. Rares Hartmann. Zero podejrzeń. Oddała im oba paszporty. Dalej, w hali przylotów, wśród stada szoferów trzymających tabliczki z wydrukowanymi bądź ręcznie wypisanymi nazwiskami oraz niecierpliwych krewnych bacznie lustrujących każdego wychodzącego przez drzwi, Marlene wypatrzyła Włada Cosmescu. Przywitali się oficjalnym uściskiem dłoni. Potem kobieta zwróciła się do chłopaka, który dotychczas nigdy nie wyjechał z Bukaresztu i był coraz bardziej oszołomiony. - Rares, to jest wujek Wład. Zajmie się tobą. Cosmescu podał chłopcu rękę i w jego ojczystym rumuńskim powiedział, że z radością wita go w Anglii. Ten w odpowiedzi wybąkał, że cieszy się z przyjazdu i liczy na spotkanie ze swoją dziewczyną Ilincą… może jeszcze dzisiaj? Cosmescu zapewnił, że Ilinca czeka na niego stęskniona. Muszą tylko podwieźć Frau Hartmann, a potem pojadą do Ilincy. Oczy chłopca rozbłysły i uśmiechnął się, po raz pierwszy od wielu lat. * Pięć minut później brązowy mercedes prowadzony przez Grigorego - brudnego kurdupla z wystającymi zębami - wyjechał z Gatwick na szosę prowadzącą do autostrady M23. Wkrótce mknęli na południe, do zespołu miejskiego Brighton i Hove. Marlene Hartmann usadowiła się z przodu, obok kierowcy. Rares w milczeniu siedział z tyłu. Był podekscytowany, zaczynał nowe życie. Ale przede wszystkim nie mógł się doczekać spotkania z Ilincą. Rozstali się zaledwie przed kilkoma tygodniami, w atmosferze pocałunków, obietnic i łez. I nie minęły nawet dwa miesiące, odkąd Marlene, ten anioł, wkroczyła w ich życie,
żeby ich uratować. Miał wrażenie, że to mu się tylko śni. Naprawdę nazywał się Rares Petre Florescu i miał szesnaście lat. Jakiś czas temu, nie pamiętał dokładnie kiedy, w każdym razie krótko po jego siódmych urodzinach, matka uciekła od ojca, który pił i bił ją na okrągło. Zabrała syna ze sobą, poznała innego mężczyznę. Ale ten nie chciał zakładać rodziny, więc wyjaśniła Raresowi ze smutkiem, że musi go oddać do domu dziecka, gdzie będzie miał całe mnóstwo przyjaciół i ludzi, którzy otoczą go miłością i opieką. Trzy tygodnie później milcząca stara baba, z płaską jak żelazko twarzą, zaprowadziła go kamiennymi schodami do tłocznego, zapchlonego schroniska. Matka się myliła. Nikt go tam nie kochał ani o niego nie dbał, na początku wszyscy się na nim wyżywali. W końcu jednak zaprzyjaźnił się z chłopcami w swoim wieku, natomiast starsi nieustannie spuszczali mu łomot. To było prawdziwe piekło. Z rana zmuszano ich do śpiewania państwowych pieśni, a każdy, kto nie stał na baczność, obojętne chłopiec czy dziewczynka, dostawał lanie. Kiedy skończył dziesięć lat, zaczął się moczyć w nocy, za co regularnie czekały go baty. Z czasem nauczył się okradać starszych chłopaków, którzy najwyraźniej mieli jakieś dojście do dodatkowych porcji jedzenia. Któregoś dnia przyłapali go z dwiema kradzionymi tabliczkami czekolady. Żeby uniknąć zemsty, uciekł i nigdy nie wrócił. Przyłączył się do grupy koczującej na głównym dworcu kolejowym w Bukareszcie, Gara de Nord, gdzie nauczył się żebrać i ćpać. Sypiali gdzie popadnie - a to w bramach, a to w maleńkich jednoosobowych budach stawianych przy naziemnych rurach centralnego ogrzewania, a czasem w dziurach pod ulicami. Po raz pierwszy poczuł, że żyje, gdy w wieku czternastu lat, w norze pod ulicą, poznał ładniutką Ilincę. To ona sprawiła, że nabrał chęci do życia.
Przeciągnęli swoje posłania w głąb tunelu pod gorącymi rurami, z dala od przyjaciół, gdzie kochali się i marzyli. Marzyli o lepszym życiu. O kraju, gdzie mogliby mieć własny dom. I nagle pewnego dnia, kiedy właśnie zwędził kilka butelek aurolacu, spotkał na ulicy anioła, w którego wizytę wciąż wierzył, choć nie śmiał robić sobie nadziei. Ten anioł miał na imię Marlene. A teraz jechał na tylnym siedzeniu jej mercedesa i wkrótce miał się spotkać z ukochaną Ilincą. Rozpierało go szczęście. Samochód zatrzymał się na willowej ulicy. Jakże tu było czysto! Zupełnie jak w najbogatszej dzielnicy Bukaresztu, gdzie czasem chodził żebrać. Marlene odwróciła się do niego. - Teraz zaopiekują się tobą Wład i Grigore. - Zawiozą mnie na spotkanie z Ilincą? - Na pewno - obiecała. Wysiadła i przeszła na tył samochodu. Przez tylną szybę Rares zobaczył, jak otwiera klapę bagażnika. Po chwili zatrzasnęła ją i z neseserem w ręku ruszyła ścieżką pod dom. Odprowadzał ją wzrokiem, czekając, żeby się odwróciła i pomachała mu. Ale ona patrzyła prosto przed siebie. Mercedes ruszył tak ostro, że Raresa wcisnęło w oparcie. 64 Roy Grace siedział w swoim gabinecie i czytał notatki z odprawy. Jego pogodny nastrój kontrastował z wilgotną szarzyzną na dworze. Prawdę mówiąc, nie pamiętał, kiedy ostatnio był tak szczęśliwy i pozytywie nastawiony do świata. Czuł się jak na haju. Nawet nasiadówka o siódmej z jeszcze bardziej zgryźliwą niż zwykle Alison Vosper w najmniejszym stopniu nie popsuła mu humoru. Po południu miał spotkanie z adwokatem, żeby szczegółowo omówić kroki w celu prawnego uznania Sandy za zmarłą. Nareszcie czuł, że rzeczywiście zostawił przeszłość za sobą, że może zamknąć drzwi i dalej układać sobie życie. Zamierzał poślubić Cleo. Spodziewali się przecież dziecka. Tego dnia wszystko inne nagle wydawało mu się nieistotne… ale wiedział, że nie może upajać się tym wspaniałym uczuciem. Czekało go mnóstwo roboty. Jego praca
polegała na służeniu społeczeństwu, na łapaniu przestępców, na robieniu tego, co trzeba, żeby w Brighton i Hove żyło się bezpieczniej. Każdą zbrodnię w mieście traktował jako porażkę całej policji, a zatem częściowo również swoją. Nic na to nie mógł poradzić, taki już był. Troje zmarłych nastolatków leżało w szufladach kostnicy, bo policja zawiodła i nie zdołała ich ochronić. Zło, które się stało, można było przynajmniej częściowo naprawić, łapiąc sprawców i - oby! - raz na zawsze pozbawiając ich wolności i okazji do powtórzenia zbrodni. Miał przed sobą wykaz lekarzy z całej Wielkiej Brytanii, których pozbawiono prawa wykonywania zawodu. Czytając długą listę w poszukiwaniu tych, którzy potrafiliby usunąć narządy i wykonać przeszczep, nie mógł się nadziwić, jak wiele różnorodnych przestępstw popełnili. Nienawidził nieuczciwych lekarzy w tym samym stopniu co skorumpowanych policjantów, których - na całe szczęście - niewielu spotkał na swej drodze. Nienawidził wszystkich pracujących w służbie publicznej albo na odpowiedzialnych stanowiskach, którzy na skutek korupcji bądź niekompetencji nadużywali swojej pozycji. Pierwsze miejsce na liście zajmował spec od odwyku, który na skutek zaniedbania doprowadził do śmierci uzależnionej od heroiny pacjentki. Jego kandydaturę Grace uznał za mało prawdopodobną. Następne było małżeństwo lekarzy pierwszego kontaktu, którzy prowadzili prywatny dom spokojnej starości. Grace czytał dalej. Ich skreślono za koszmarne warunki panujące w ośrodku i niereagowanie na cierpienia starszych pacjentów. Też mało prawdopodobne. Stażystę, który nie zaliczył praktyki, pozbawiono uprawnień za to, że zataił ten fakt, starając się o posadę lekarza specjalisty. Grace się zainteresował. Wprawdzie ten stażysta nie był transplantologiem, ale właśnie ktoś taki mógłby się podjąć asystowania przy nielegalnych operacjach w prywatnej klinice. Zapisał więc jego nazwisko w notesie: Noah Olujimi. Nagle coś mu przyszło do głowy; zdziwił się, że nie wpadł na to wcześniej. Jakie
procedury obowiązują w brytyjskich szpitalach i na oddziałach transplantologii oraz w krajowym centrum przeszczepów, gdzie koordynuje się wszystkie zabiegi, żeby uniemożliwić przenikanie do systemu nielegalnie zdobytych narządów? Na pewno obostrzone, co do tego nie miał wątpliwości, ale zapisał sobie, żeby to sprawdzić. Czytał dalej. Lekarz pierwszego kontaktu skreślony z listy za ściąganie z sieci pornografii dziecięcej. Nie. Kolejna pozycja przykuła jego uwagę. Lekarz ogólny wyrzucony z zawodu za przeprowadzenie eutanazji na chorym na raka pacjencie. Grace popierał eutanazję. Pamiętał, jak będąc dzieckiem, odwiedzał ukochanego dziadka na łożu śmierci. Ten wielki jak niedźwiedź chłop leżał, wyjąc z bólu i błagając o pomoc, błagając, żeby ktoś coś zrobił, a wszyscy obecni patrzyli na to bezradnie, z wyjątkiem matki Grace’a, która siedziała przy łóżku, trzymała ojca za rękę, i modliła się. Nigdy nie zapomniał tych odwiedzin, wtedy widział dziadka po raz ostatni. Ani bezskuteczności modłów matki. Eutanazja, pomyślał. Niektórzy lekarze łamali zasady, ponieważ nie zgadzali się z systemem. Niewątpliwie istnieją transplantolodzy, którzy też się nie zgadzają z obecnym stanem rzeczy. Lista chirurgów, którą mu przygotowała Sarah Shenston, była jednak znacznie dłuższa, niż się spodziewał. Z komputera, jak co kilka minut, dobiegł brzęk sygnalizujący nadejście kolejnego emaila. Nadinspektor zerknął na ekran. Jakieś nowe gówniane przepisy bhp, którymi zasypywano i jego, i wszystkich innych policjantów. W ostatnich miesiącach znienawidził przepisy bhp jeszcze bardziej niż cały ten etos politycznej poprawności. Najnowszy bzdet, który mu przysłano, informował, że funkcjonariusz wspinający się powyżej sześciu stóp będzie uznany za osobę „pracującą na dużej wysokości”, więc żeby wejść wyżej, musi posiadać uprawnienia do prac wysokościowych. Kurwa, a to co za idiotyzm? - pomyślał. Czy policjant ścigający przestępcę ma wołać: „Ojoj, nie wchodź pan wyżej niż sześć stóp, bo będę musiał pana puścić”? Rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu wszedł Glenn Branson. Grace ruchem głowy wskazał jego błyszczący krawat.
- Musisz wymienić baterie. Świeci coraz słabiej. - Szalenie dowcipne, stary. - Sierżant spojrzał na nadinspektora. - Tyś już chyba wymienił sobie baterie. Po prostu promieniujesz! - Napijesz się kawy? - Grace pokazał mu, żeby usiadł. - Nie, dzięki, właśnie piłem. - Branson rozparł się na krześle, obrzucił przyjaciela ciekawskim spojrzeniem, pochylił się i oparł masywne ramiona na małym biurku. - Jak udaje ci się coś znaleźć w takim bajzlu? - Wiesz, normalnie wziąłbym teczki do domu i posortował, ale udostępniłem swój dom dziewięćsetfuntowemu gorylowi, który buja się na lampach i doprowadza go do ruiny. Sierżant nagle się zmieszał. - No, właściwie to w ten weekend planuję gruntowne porządki. Wiesz, takie jak na wiosnę. Nie poznasz własnego domu. - Teraz też go nie poznaję. - A wiesz, że połowa twoich kompaktów była w złych pudełkach? Robię ci w nich porządek. Szkoda tylko, że to taka gówniana kolekcja. - I to mówi ktoś, kto uwielbia Jaya-Z? - Jay-Z jest super! To prawdziwy król! Z tym twoim gustem toś chyba spadł z księżyca. - Branson w uśmiechu pokazał zęby. - Jedyna rzecz była dobra w tym, że skasowałeś samochód. To, że te twoje koszmarne płyty też poszły w cholerę! Grace wysunął szufladę biurka, wyciągnął małą kopertę z grubej folii i wysypał na biurko sześć płyt kompaktowych. - Przykro mi, że muszę cię rozczarować. - Myślałem, że twoja alfa spadła z ośmiuset stóp? - I owszem, ale akurat był przypływ… Odzyskałem je, kiedy wydobyli wrak na powierzchnię. Branson z rozczarowaniem pokręcił głową. - No dobra, a kiedy sprawisz sobie nowe cztery kółka? - Wciąż czekam na wypłatę ubezpieczenia. Żona Nicka Nicholla ma mały motorower, z którego nie korzysta… zdaje się, że to yamaha SR sto dwadzieścia pięć. Pomyślałem, że odkupię go od niej i pojeżdżę przez jakiś czas. Zrobię coś dla środowiska. Tyle że Cleo nie podoba się ten pomysł.
Branson uśmiechnął się szeroko. - Co cię tak bawi? - Pechowa Electra Glide… widziałeś ten film? O gliniarzu na motocyklu? - Nagle zadzwoniła komórka sierżanta. Odebrał natychmiast, wstał i odszedł od biurka. - Glenn Branson. - Przeprosił Grace’a ruchem głowy i mówił dalej: - Cześć, Brian, akurat jestem po drugiej stronie korytarza, u Roya Grace’a. Tak, oba niedopałki, bo chcę wiedzieć, czy paliła jedna osoba, co by wskazywało, że czekała tam przez jakiś czas, czy dwie. Dobra, wspaniale. Dzięki! Usiadł z powrotem i znów spojrzał na Grace’a ciekawie. - Nie ukryjesz tego, stary byku. - Czego? - Wyglądasz jak kot, który się opił śmietanki. Co jest grane? Roy wzruszył ramionami, ale nie potrafił pohamować uśmiechu. - Ty i Cleo? - dopytywał się Glenn. Znów wzruszył ramionami, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Ty chyba nie… nie… - wybąkał Branson, wytrzeszczając oczy. - Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? Jako twój przyjaciel? Grace przestał się uśmiechać i skinął głową. - Wczoraj wieczorem się zaręczyliśmy. Tak mi się zdaje. Branson omal nie wykonał salta nad biurkiem. Objął przyjaciela i zamknął w niedźwiedzim uścisku. - Rewelka! Wspaniała wiadomość! Masz świetną babkę! Nie masz pojęcia, jak się cieszę! - Puścił nadinspektora i rozpromieniony kiwał głową. - A to ci dopiero! - Dzięki. - I jak, ustaliliście już termin? Grace pokręcił głową. - Najpierw muszę wykonać numer pod tytułem „Poznaj mojego tatę” i oficjalnie poprosić o jej rękę. To rodzinka z wyższych sfer. - Więc będziesz mógł przejść na emeryturę i pomóc zarządzać rodzinnymi posiadłościami? Grace wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Te sfery nie są aż tak wysokie! - Rewelka! - powtórzył Branson. - A u ciebie? Co nowego? Sierżantowi zrzedła mina. - Lepiej nie pytaj. Ona się z kimś pieprzy. Nie dopytuj się. Muszę z tobą o tym pogadać, potrzebuję twojej pomocy, ale później. Skoczymy oblać twój sukces… i może pogadamy? Grace skinął głową. - A jakie masz plany na święta? - spytał. - Nie wiem. Za cholerę nie mam pojęcia. - Sierżant odwrócił się raptownie, głos mu się załamał. - Ja… ja nie… Nie mogę ich spędzić z Sammym i Remi. Roy uświadomił sobie, że przyjaciel odwrócił się, żeby nie zauważył, że płacze. - No to na razie - rzucił Branson zdławionym głosem i ruszył do drzwi. - Nie chcesz zostać i pogadać? - Nie, później. Dzięki. Sierżant zatrzasnął za sobą drzwi. Przez dłuższą chwilę Grace siedział bez ruchu. Wiedział, że Glenn przeżywa piekło, a pora roku, czyli ciemne, ponure wieczory i perspektywa nadchodzących świąt, tylko pogarszała sytuację. Ale z tego, co słyszał, problemy małżeńskie są nieuleczalne. Więc kiedy już Glenn się z tym pogodzi, choćby z największym bólem, to będzie mógł wziąć się w garść i rozpocząć nowe życie, a nie tkwić w beznadziejnym stanie zawieszenia. Przez sekundę miał ochotę wyjść i dogonić przyjaciela, który najwyraźniej potrzebował rozmowy. Na razie jednak musiał się wziąć do pracy. Nie zwracając uwagi na kolejny sygnał z komputera, zajął się notatkami z odprawy. Wlepił wzrok w listę zatytułowaną „Kierunki śledztwa”, którą właśnie zaczął sporządzać. Nagle podniósł słuchawkę, bo zabrzęczał telefon wewnętrzny. - Roy Grace. Dzwonił Ray Packham z zespołu do spraw nowoczesnych technologii. - Roy, prosiłeś, żebym poszukał w sieci handlarzy organami. - Uhm.
- No więc mam coś, co chyba cię zainteresuje. Jest taka firma w Monachium o nazwie Transplantation-Zentrale GmbH. Reklamują się jako największy na świecie pośrednik w handlu ludzkimi organami. Mój szef, sierżant Phil Taylor, kilka lat temu przez jakiś czas pracował w filii Interpolu. Zna faceta w ich niemieckim oddziale, więc udało nam się szybko sprawdzić co i jak. To ci się spodoba! - Tak? - LKA, Landeskriminalamt… to jakby bawarski odpowiednik FBI… od pewnego czasu śledzi tę firmę jako podejrzaną o handel ludzkimi narządami. A teraz coś specjalnie dla ciebie. Jednym z krajów, z którymi mają powiązania, jest Rumunia! - Wyśmienicie, Ray! - ucieszył się Grace. - Mam świetny kontakt w monachijskim LKA. - Aha. Myślałem, że… no wiesz… ale rób, jak wolisz. Grace podziękował mu i rozłączył się. Natychmiast przeszukał obrotową kartotekę i wyciągnął z niej wizytówkę z nadrukiem: „Kriminalhauptkommissar Marcel Kullen”. Kullen był starym kumplem, z którym Grace przed czterema laty spędził pół roku w Sussex House, gdy Niemiec przyjechał na wymianę. Jakiś czas temu Marcel pomógł mu w sprawie Sandy, którą podobno widziano w Monachium. Roy poleciał tam na jeden dzień, ale okazało się, że szukali wiatru w polu. Wybrał numer komórki Kullena. Od razu włączyła się poczta głosowa, więc zostawił wiadomość. 65 Spodziewając się ważnego gościa, Lynn żałowała jak nigdy, że nie stać jej było na lepszy wystrój parteru domu. A przynajmniej na zamianę koszmarnych zasłon we wzorek na nowoczesne żaluzje w salonie i wyrzucenie ohydnego dywanu. Rano zrobiła, co mogła, żeby dom prezentował się jak należy - do korytarza i salonu wstawiła świeże kwiaty, a na podręcznym stoliku rozłożyła egzemplarze „Sussex Life”, „Absolute Brighton” i kilka innych luksusowych czasopism; sztuczkę tę podpatrzyła w telewizyjnym programie o wystroju wnętrz. Zadbała też o siebie - włożyła kupiony w sklepie z używanymi ciuchami granatowy kostium, odprasowaną białą bluzkę i czarne czółenka, a do
tego obficie skropiła się wodą toaletową Escady, którą w kwietniu dostała od Caitlin na urodziny i której używała nader oszczędnie. Minuty mijały. Lynn coraz bardziej się obawiała, że Niemka w ogóle się nie zjawi. Było już kwadrans po dziesiątej, a przecież wczoraj po południu Marlene Hartmann powiedziała, że spodziewa się dotrzeć o dziewiątej trzydzieści. Podobno Niemcy słyną z punktualności? Może jej lot się opóźnił? Jasna cholera! Lynn miała nerwy napięte jak postronki. W nocy prawie nie zmrużyła oka, martwiąc się o Caitlin i wstając co godzinę, żeby sprawdzić, czy z córką wszystko w porządku. Poza tym z gniewem myślała o Shirley Linsell, koordynatorce transplantacyjnej ze szpitala. I zachodziła w głowę, w co się pakują z Caitlin, spotykając się z tą pośredniczką. Ale czy miała wybór? Po raz ostatni rzuciła okiem na salon i nagle z przerażeniem zobaczyła niedopałek papierosa wetknięty w doniczkę z aspidistrą. Wyjęła go, wściekła na Luke’a. Chociaż, oczywiście, peta mogła zostawić Caitlin. Lynn poznawała po zapachu, że jej córka podpala od czasu do czasu. Zaczęła, kiedy poznała Luke’a. Nagle Lynn dostrzegła plamę na beżowym dywanie i już miała popędzić po vanish, gdy naraz usłyszała trzask drzwi samochodu. Przejęta podbiegła do okna. Przez firanki zobaczyła brązowego mercedesa z przydymionymi szybami, który zaparkował przed domem. Czym prędzej cofnęła się, przeszła do kuchni, wyrzuciła przeklęty niedopałek do kosza i ściszyła telewizor. Na ekranie jakieś małżeństwo oprowadzało parę prezenterów po małym bliźniaku, podobnym z grubsza do jej domu, przynajmniej z zewnątrz. Następnie popędziła na górę, do pokoju Caitlin. Obudziła ją z samego rana, kazała jej się wykąpać i ubrać, bo nie wiedziała, czy ta Niemka nie zechce zbadać córki. Teraz Caitlin spała na pościeli, ze słuchawkami iPoda w uszach. Dzisiaj miała jeszcze bardziej żółtą cerę niż zwykle. Ubrała się w podarte dżinsy, zieloną bluzę z kapturem, biały T-shirt i szare wełniane skarpetki.
Lynn lekko dotknęła jej ramienia. - Skarbie, ona już tu jest! Caitlin spojrzała na nią dziwnym, nieodgadnionym wzrokiem, w którym nadzieja mieszała się z rozpaczą i niedowierzaniem. A jednak w ciemności jej źrenic czaił się dawny bunt. Lynn miała nadzieję, że córka nigdy tego nie straci. - Przywiozła ze sobą wątrobę? Lynn roześmiała się, a Caitlin zdobyła się na krzywy uśmieszek. - Skarbie, wolisz, żebym ją przyprowadziła na górę, czy zejdziesz do nas? Dziewczyna przez chwilę w zadumie kiwała głową. - Na jak bardzo chorą mam wyglądać? Rozległ się dzwonek do drzwi. Lynn pocałowała córkę w czoło. - Po prostu zachowuj się naturalnie, zgoda? Caitlin odwróciła głowę do tyłu i wywaliła język. - Ahrrrr - wycharczała. - Oddałabym życie za nową wątrobę i kieliszek chianti na popitkę! - Cicho bądź, ty Hannibalu! Lynn wyszła z pokoju, zbiegła na parter i otworzyła drzwi. Kobieta stojąca na werandzie zaskoczyła ją elegancją. Lynn nie wiedziała, czego się spodziewać, ale wyobrażała sobie jakąś zgryźliwą, oficjalną babę, może nawet odrażającą. W każdym razie nie wysoką i piękną kobietę, jej zdaniem nieco po czterdziestce, z kręconymi blond włosami do ramion i w obszytym futrem płaszczu z czarnego zamszu, o jakim ona mogłaby tylko pomarzyć. - Pani Lynn Beckett? - zapytała kobieta głębokim, zmysłowym głosem; mówiła łamaną angielszczyzną. - Marlene Hartmann? Niemka uśmiechnęła się do niej rozbrajająco, jej kobaltowe oczy promieniowały ciepłem. - Przepraszam za spóźnienie. Z powodu śnieżycy w München odlot się opóźnił. Ale skoro już tu jestem, alles ist in Ordnung, ja?
- Eee, tak, oczywiście - przytaknęła Lynn, na moment wytrącona z równowagi zmianą języka, po czym odstąpiła na bok i wprowadziła gościa do korytarza. Kiedy Marlene Hartmann przeciskała się obok niej, Lynn z niepokojem zauważyła cień niezadowolenia na jej twarzy. Prowadząc ją do salonu, spytała: - Mogę wziąć pani okrycie? Niemka zrzuciła płaszcz z ramion wyniośle jak operowa diva i nie patrząc na Lynn, podała go jej niczym szatniarce. - Napije się pani herbaty albo kawy? - Lynn zdała sobie sprawę, że oczy kobiety stale błądzą po otoczeniu, rejestrując każdy szczegół, każdy odprysk farby na ścianie, tanie meble, stary telewizor. Jej najlepsza przyjaciółka, Sue Shackleton, chodziła kiedyś z Niemcem i ostrzegła ją, że Niemcy są wyjątkowo wybredni, jeśli chodzi o kawę. Dlatego wczoraj wieczorem, kupując kwiaty, wzięła przy okazji paczkę świeżo palonej kolumbijki. - A ma pani może herbatę miętową? - Eee… miętową? Owszem, tak się składa, że mam - odparła Lynn rozczarowana, że niepotrzebnie wydała pieniądze. Kilka minut później wróciła do salonu z herbatą miętową oraz kawą rozpuszczalną z mlekiem dla siebie. Niemka stała przy gzymsie kominka, trzymając fotografię Caitlin w stroju gotów, z postawionymi na czub czarnymi włosami, w czarnej tunice, z kolczykiem w brodzie i pierścieniem w nosie. - To pani córka? - Tak, Caitlin. Zdjęcie sprzed dwóch lat. Kobieta odstawiła fotografię. Usiadła na kanapie, kładąc neseser obok siebie. - Bardzo piękna młoda dama. Wyrazista twarz. Znakomita figura. Mogłaby zostać modelką. - Może i tak. - Lynn przełknęła ślinę, myśląc w duchu: „jeśli przeżyje”. Zdobyła się na maksymalnie optymistyczny uśmiech. - Czy chciałaby pani ją teraz poznać? - Nie, jeszcze nie. Proszę mi najpierw opowiedzieć trochę o historii jej choroby. Lynn odstawiła tacę na stolik, podała kobiecie filiżankę i usiadła w fotelu obok. - No cóż… spróbuję. Do dziewiątego roku życia była wspaniałym, normalnym zdrowym dzieckiem. Potem zaczęły się dolegliwości jelit, a czasem bóle brzucha. Lekarz
pierwszego kontaktu początkowo uznał, że to bliżej nieokreślone zapalenie okrężnicy. Potem wdała się krwawa biegunka utrzymująca się przez parę miesięcy, a córka stale czuła się zmęczona. Wtedy odesłał ją do specjalisty od schorzeń wątroby. Upiła łyk kawy. - Ten z kolei stwierdził powiększenie śledziony i wątroby. Córka miała wzdęty brzuch i traciła na wadze. Zmęczenie się pogłębiało. Bez przerwy zasypiała, gdziekolwiek była. Chodziła do szkoły, ale cztery, pięć razy dziennie musiała się zdrzemnąć. Potem doszły bóle brzucha, które utrzymywały się przez całą noc. Biedne dziecko w rozpaczy stale pytało: „Dlaczego ja?”. Nagle Lynn podniosła wzrok i zobaczyła córkę wchodzącą do pokoju. - Cześć! - rzuciła dziewczyna. - Aniołku, to jest pani Hartmann. Caitlin nieufnie podała kobiecie rękę. - Miło mi panią poznać. - Jej głos drżał. Lynn patrzyła, jak kobieta uważnie przygląda się jej córce. - Mnie też miło cię poznać, Caitlin. - Skarbie, właśnie opowiadałam pani Hartmann o tych bólach brzucha, przez które nie spałaś całymi nocami. Potem lekarz przepisał ci antybiotyki, prawda? I przez jakiś czas chyba działały? Caitlin usiadła na kanapie naprzeciwko. - Pamiętam to jak przez mgłę. - Wtedy jeszcze byłaś młodziutka. - Lynn odwróciła się do Marlene Hartmann. Potem antybiotyki przestały działać. Córka miała wówczas dwanaście lat. Zdiagnozowano u niej PSC… pierwotne stwardniające zapalenie dróg żółciowych. Prawie rok przeleżała w szpitalu… najpierw tutaj, a potem w Londynie, na oddziale schorzeń wątroby Królewskiego Szpitala Południowego Londynu. Miała operację wprowadzania stentów do dróg żółciowych. Lynn spojrzała na córkę, szukając potwierdzenia. Dziewczyna skinęła głową.
- Wyobraża pani sobie, czym dla aktywnej nastolatki jest roczny pobyt w szpitalu? Marlene Hartmann uśmiechnęła się do Caitlin ze współczuciem. - Wyobrażam sobie. Lynn pokręciła głową. - Nie, nie sądzę, żeby miała pani pojęcie o tym, jak to jest w angielskim szpitalu. Naprawdę wątpię. Leżała w Królewskim Szpitalu Południowego Londynu, jednym z najlepszych w tym kraju. Z powodu nadmiaru pacjentów przenieśli ją kiedyś na oddział mieszany. Ją, nastolatkę! Bez telewizji. W otoczeniu niepoczytalnych staruchów. Musiała znosić kobiety i mężczyzn z demencją, którzy w dzień i w noc pakowali jej się do łóżka. Była w koszmarnym stanie. Przesiadywałam tam z nią, dopóki mnie nie wyrzucali. A potem spałam w poczekalni albo w korytarzu. - Spojrzała na córkę, żeby potwierdziła jej słowa. Prawda, skarbie? - Na oddziale było nieszczególnie - przyznała Caitlin ze smutnym uśmiechem. - Kiedy ją wypisali, próbowałyśmy wszystkiego. Chodziłyśmy do uzdrowicieli, księży, córka zażywała srebro koloidalne, przechodziła transfuzję krwi, poddawała się akupunkturze i różnym takim. Nic nie skutkowało. Mój biedny aniołek zachowywał się jak starowinka… człapała, przewracała się. Prawda, skarbie? Gdyby nie nasz lekarz pierwszego kontaktu, nie wiem, jak by się to skończyło. To święty człowiek. Nazywa się Ross Hunter. Znalazł innego specjalistę, który zmienił córce leki i przywrócił ją do życia… na jakiś czas. Wróciła do szkoły, mogła pływać, grać w siatkówkę, podjęła lekcje muzyki, które zawsze tak kochała. Zaczęła grać na saksofonie. Lynn napiła się jeszcze kawy i z irytacją zauważyła, że Caitlin przestała się interesować rozmową i znów wysyła jakieś SMS-y. - Jakieś sześć miesięcy temu wszystko szlag trafił. Grając na saksofonie, miała trudności z oddychaniem. Prawda, skarbie? Caitlin oderwała wzrok od komórki, kiwnęła głową i wróciła do pisania wiadomości. - A teraz lekarz poinformował nas, że niezbędny jest przeszczep wątroby… i to jak najszybciej. Znaleźli odpowiedniego dawcę, więc dwa dni temu zawiozłam ją do szpitala w
Londynie na operację. W ostatniej chwili oświadczyli nam, że jest jakiś problem z dawcą… ale nie wyjaśnili dokładnie, na czym polega ten kłopot, w każdym razie nie w sposób, który by mnie przekonał. A potem powiedziano nam… choć raczej była to wyraźna aluzja… że córki nie traktują priorytetowo. To znaczy, że może się znaleźć w grupie tych dwudziestu procent oczekujących na przeszczep wątroby, którzy umierają, zanim się doczekają na… Zawahała się, zerknęła na Caitlin. Ale córka dokończyła za nią: - Którzy umierają, zanim się doczekają na wątrobę, to właśnie mama chciała powiedzieć. Marlene Hartmann ujęła dziewczynę za rękę i spojrzała jej głęboko w oczy. - Caitlin, mein Liebling, zaufaj mi. W dzisiejszym świecie ludzie nie muszą umierać z braku narządu do przeszczepu. Spójrz na mnie. - Poklepała się po piersi i wydęła usta. Widzisz mnie? Dziewczyna kiwnęła głową. - Miałam córkę, Antje. W wieku trzynastu lat, kiedy była o dwa lata młodsza od ciebie, musiała przejść przeszczep wątroby, inaczej groziła jej śmierć. Nie dało się znaleźć narządu i Antje umarła. W dniu, kiedy ją pochowałam, przysięgłam sobie, że nikt nigdy więcej nie umrze, czekając na przeszczep wątroby. Ani płuc. Albo nerek. I wtedy założyłam swoją agencję. Caitlin wydęła usta, jak zawsze, kiedy się z czymś zgadzała, i z uznaniem pokiwała głową. - Czy jest pani w stanie zagwarantować wątrobę dla Caitlin? - spytała Lynn. - Natürlich! Na tym polega moja praca. Zawsze gwarantuję, że znajdę odpowiedni narząd i doprowadzę do przeszczepu w ciągu tygodnia. Od dziesięciu lat ani razu nie zawiodłam. Jeżeli chce pani rekomendacji od moich byłych klientów, kilku na pewno zechce się z panią skontaktować i podzielić swoimi doświadczeniami. - W ciągu tygodnia… mimo że ma grupę krwi AB minus? - Grupa krwi nie ma znaczenia, proszę pani. Codziennie na świecie w wypadkach drogowych ginie trzy i pół tysiąca ludzi. Zawsze gdzieś znajdzie się dawca ze zgodnością
tkankową. Lynn zalała fala ulgi. Ta kobieta wydawała się wiarygodna. Przez lata pracy w agencji windykacyjnej Lynn wiele się nauczyła na temat ludzkiej natury. Przede wszystkim potrafiła odróżnić tych, którzy mówią prawdę, od tych, którzy wciskają kit. - A zatem czego potrzeba, żeby znaleźć odpowiednią wątrobę dla mojej córki? - Proszę pani, moja sieć ma zasięg ogólnoświatowy. - Niemka przerwała, żeby się napić herbaty. - Znalezienie ofiary wypadku z tą akurat grupą krwi na tej planecie nie stanowi problemu. Wtedy Lynn zadała pytanie, którego się obawiała: - Ile pani sobie za to liczy? - Cały pakiet obejmujący honoraria dla transplantologa oraz drugiego chirurga, dwóch anestezjologów, pielęgniarki, nieograniczoną opiekę pooperacyjną przez sześć miesięcy, a także lekarstwa, wynosi… - wzruszyła ramionami, jakby zdawała sobie sprawę, jaki efekt wywrą jej słowa - …trzysta tysięcy euro. Lynn jęknęła. - Trzysta tysięcy?! Marlene Hartmann skinęła głową. - To jest… - Lynn szybko policzyła w głowie - to jakieś dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów! Caitlin spojrzała na matkę wymownie, jakby chciała powiedzieć: „nic z tego”. - Tak, mniej więcej się zgadza - przytaknęła Marlene Hartmann. Lynn z rozpaczą uniosła ręce. - To… to ogromna suma. Niemożliwe… To znaczy, ja nie mam takich pieniędzy. Niemka bez słowa popijała herbatę. Lynn spojrzała w oczy córki i zobaczyła, że wszelka nadzieja się z nich ulotniła. - Ja… ja nie miałam pojęcia. Czy… czy wchodzi w grę rozłożenie płatności na raty? Pośredniczka otworzyła neseser, wyjęła brązową kopertę i podała ją Lynn. - To moja standardowa umowa. Połowę należności biorę z góry, a resztę natychmiast po przeprowadzeniu transplantacji. To nie jest wielka kwota, proszę pani. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z kimś, kto nie mógłby zebrać takiej sumy.
Lynn ze smutkiem pokręciła głową. - Strasznie dużo. Dlaczego to aż tyle kosztuje? - Mogę pani przedstawić kosztorys. Proszę zrozumieć, że stan wątroby zaczyna się pogarszać w ciągu pół godziny od wyjęcia z ciała. Dlatego dawcę należy przewieźć tutaj samolotem wyposażonym w aparaturę do podtrzymywania życia. Jak pani wiadomo, w tym kraju jest to nielegalne. Cały zespół lekarski podejmuje wielkie ryzyko, a my oczywiście zatrudniamy tylko najlepszych. Tu, w Susseksie, jest jedna prywatna klinika, tyle że potwornie droga. Po opłaceniu kosztów dla mnie zostaje tyle co nic. Może pani zaoszczędzić część tej sumy, jeśli wywiezie pani córkę do kraju, w którym kwestie prawne nie stanowią takiego problemu. Jest taka klinika w Bombaju, a druga w stolicy Kolumbii, Bogocie. Zapłaciłaby pani jakieś pięćdziesiąt tysięcy euro mniej. - Ale musiałybyśmy tam zostać przez dłuższy czas? - Owszem, przez kilka tygodni. A nawet dłużej, gdyby doszło do komplikacji, na przykład infekcji. Albo odrzucenia przeszczepu. Jeśli chodzi o finanse, oprócz tego półrocznego okresu musi pani wliczyć także koszt leków zapobiegających odrzuceniu przeszczepu, które pani córka będzie musiała zażywać do końca życia. Lynn kręciła głową, była w skrajnej rozpaczy. - Ja… nie chcę, żebyśmy utknęły w jakimś nieznanym miejscu. Poza tym muszę pracować. Tak czy owak, to niemożliwe. Nie mam takich pieniędzy. - Powinna pani… czy mogę mówić do pani po imieniu? Lynn skinęła głową, powstrzymując łzy. - Powinnaś się zastanowić nad alternatywą. Czy w innym wypadku Caitlin ma jakiekolwiek szanse? O tym powinnaś pomyśleć, prawda? Lynn ukryła twarz w dłoniach, czując spływające po policzkach łzy. Próbowała myśleć jasno. Ćwierć miliona funtów. To wykluczone! Przypomniała sobie swoich klientów w pracy. Proponowała im spłaty długu rozłożone na lata. Ale tak ogromna suma? - Może dostałaby pani kredyt hipoteczny pod zastaw tego domu? - podsunęła usłużnie Marlene Hartmann. - Ja już jestem zadłużona po uszy - odparła Lynn. - Niektórym moim klientom pomaga rodzina albo przyjaciele.
Lynn przyszła do głowy matka mieszkająca w wynajętym lokalu komunalnym. Miała trochę oszczędności, ale ile? Pomyślała o byłym mężu. Malcolm zarabiał na pogłębiarce całkiem dobrze, ale nie aż tyle, no i miał na utrzymaniu nową rodzinę. Przyjaciele? Pieniądze miała tylko Sue Shackleton, która rozwiodła się z bogatym mężem i dostała ładny dom w jednej z najelegantszych dzielnic Brighton. Tyle że posyłała czwórkę dzieci do prywatnych szkół i Lynn nie miała pojęcia, jaki jest stan jej finansów. - W Niemczech współpracuję z pewnym bankiem - powiedziała Marlene. - Bywało, że niektórzy moi klienci korzystali z jego pomocy. Udzielają kredytów na pięć lat. Mogę cię skontaktować, jeśli chcesz. Lynn patrzyła na nią posępnie. - Sama pracuję w świecie finansów. Na jego tragicznym końcu, w firmie windykacyjnej. Wiem, że nikt nie pożyczy mi takiej sumy. Przykro mi, strasznie mi przykro, że fatygowała się pani na darmo. Jakaż ja jestem głupia! Trzeba było spytać panią wczoraj przez telefon i byłoby po sprawie. Marlene Hartmann napiła się jeszcze trochę herbaty i odstawiła filiżankę. - Coś pani powiem, pani Beckett. Zajmuję się tym już od dziesięciu lat. I przez ten czas ani razu nigdzie nie fatygowałam się na darmo. W tej chwili wydaje się pani, że to mnóstwo pieniędzy, bo nie miała pani czasu sobie tego przemyśleć na spokojnie. Będę w Anglii jeszcze przez kilka dni. Chcę pani pomóc. Chcę ubić z panią interes. - Podała Lynn wizytówkę. - Pod tym numerem może mnie pani łapać przez całą dobę. Lynn patrzyła na kartonik przez łzy. Druk na wizytówce był mały. Ale jej nadzieje na zdobycie pieniędzy były jeszcze mniejsze. 66 Ściskając w rękach grę elektroniczną, Rares patrzył przez tylną szybę mercedesa na mijany krajobraz Anglii. Dzień był wietrzny, po błękitnym niebie przetaczały się grube purchawki chmur. W oddali chłopak zobaczył pasmo wysokich zielonych gór, przypominających mu nieco te strony w Rumunii, w których mieszkał przez pierwsze kilka lat życia. Przejechali przez rondo, minęli drogowskaz kierujący do miejscowości Steyning;
Rares bezgłośnie powtórzył sobie w duchu tę nazwę. Nagle poczuł, że wciska go w fotel, gdy samochód przyśpieszył raptownie. Był podekscytowany. Wkrótce zobaczy Ilincę. Myślał o jej uśmiechu. O miękkiej w dotyku skórze. O ufnych orzechowych oczach. O pewności siebie i niezależności. To ona znalazła tę Niemkę, która załatwiła im nowe życie. Uwielbiał w Ilince to, że wokół niej zawsze coś się działo, że potrafiła zadbać o siebie. I to, w jaki sposób wyznała mu, że jest jedyną osobą w jej życiu, która kiedykolwiek o nią dbała. Żałował, że nie mogli odbyć tej podróży razem, ale Niemka była nieugięta. Najpierw Ilinca, potem on. Ta kobieta zapewniała ich, że są powody, ważne powody, dla których nie mogą jechać razem. Zaufali jej. A teraz byli tutaj! Dwaj mężczyźni na przednich siedzeniach milczeli, no i dobrze. Byli jego wybawcami. Cisza mu pasowała, dzięki temu miał czas pomyśleć, zastanowić się, co dalej. Droga się zwęziła. Wysokie zielone żywopłoty po obu stronach. Z radia w samochodzie płynęła muzyka. Znał tę piosenkarkę. Feist. Był wolny! Wkrótce znów będą razem. Zaczną dobrze zarabiać, jak im to obiecano. Zamieszkają w ładnym mieszkaniu, może nawet z widokiem na morze. Z każdym mijanym drzewem, żywopłotem, drogowskazem jego serce biło coraz szybciej. Samochód właśnie zwalniał. Skręcił w lewo, w okazałą bramę z kolumnami i tablicą z napisem: CENTRUM ODNOWY BIOLOGICZNEJ WISTON GRANGE. Rares patrzył na tę nazwę, zastanawiając się, jak to się wymawia i co to znaczy. Jechali krętym, wąskim asfaltowym podjazdem, mijając kilka znaków ostrzegawczych, których Rares nie potrafił odczytać: TEREN PRYWATNY ZAKAZ PARKOWANIA ZAKAZ URZĄDZANIA PIKNIKÓW BEZWZGLĘDNY ZAKAZ BIWAKOWANIA
Przed nimi wznosiły się góry. Na szczycie jednej z nich rosła kępa drzew. Krętą drogą obok jeziora po lewej wjechali w długą, prostą aleję wysadzaną drzewami; po bokach leżały opadłe liście. Samochód zwolnił, pokonał potężny wybój i znów przyśpieszył. Rares ujrzał po lewej wypielęgnowany trawnik z masztem flagowym pośrodku. Na trawie stały dwie kobiety - jedna trzymała metalowy patyk i właśnie miała odbić małą białą piłeczkę. Chłopak zastanawiał się, co robią. Samochód znów zwolnił, pokonał następny wybój i jeszcze raz przyśpieszył. Wreszcie na końcu alei zatrzymali się przed olbrzymim domostwem z szarego kamienia z okrągłym asfaltowanym podjazdem od frontu. Rares nie miał pojęcia o architekturze, dom wyglądał jednak na stary i wyjątkowo okazały. Parkowały tu rozmaite bajeranckie samochody. Chłopakowi przyszło na myśl, że może to wyjątkowo luksusowy hotel. Czyżby tu pracowała Ilinca? Uznał, że to jedyne wyjaśnienie i że on też dostanie pracę w tym hotelu. Odniósł wrażenie, że dom położony jest na uboczu, ale co z tego? Grunt, że będzie z Ilincą, mając zapewnione miejsce do spania, ciepło i jedzenie, no i nic nie będzie im grozić ze strony policji. Mercedes ostro skręcił w prawo, pod łuk bramy, i zajechał na tył domu, który od tej strony nie wyglądał już tak elegancko. Zatrzymał się obok małej białej furgonetki. - Czy Ilinca jest tutaj? - zapytał Rares. Cosmescu odwrócił się do niego. - Jest tu, czeka na ciebie. Najpierw szybko zrobimy ci badania, a potem znów się spotkacie. - Dziękuję. Bardzo pan dla mnie dobry. Wujek Wład Cosmescu odwrócił się bez słowa. Grigore obejrzał się przez ramię i uśmiechnął, prezentując kilka złotych zębów. Rares nacisnął klamkę - bez skutku. Spróbował ponownie. Nagle zdjął go strach. Wujek Wład wysiadł, otworzył mu od zewnątrz, a następnie zaprowadził go do białych drzwi. Zanim do nich dotarli, otworzył im kawał wielkiej baby w białym kitlu lekarskim i białych spodniach. Miała kwadratową, ponurą twarz z płaskim nosem i krótko, na męską
modłę obcięte czarne włosy, ulizane na żel do tyłu. Jeśli wierzyć plakietce, jej imię brzmiało Draguta. Spojrzała na chłopaka surowym, zimnym wzrokiem, a wąskie różowe usta rozchyliły się w nikłym uśmiechu. - Witaj, Rares - odezwała się w jego ojczystym języku. - Miałeś miłą podróż? Skinął głową. Otoczony przez dwóch mężczyzn, z braku wyboru wszedł do korytarza; białe kafelki na ścianach nieodparcie kojarzyły się z kliniką. Do tego ten zapach środków odkażających. Chłopak nagle poczuł się nieswojo. - Ilinca? - rzucił. - Gdzie ona jest? Zdziwienie w małych, ciemnych oczach kobiety, przesłoniętych opadającymi powiekami, natychmiast pogłębiło jego niepokój. - Jest tutaj! - zapewnił go wujek Wład. - Najpierw chcę ją zobaczyć! Tylko spryt pozwalał Raresowi latami przeżyć na ulicach Bukaresztu. Nauczył się prawidłowo odczytywać wyraz twarzy. I nie spodobała mu się wymiana spojrzeń między tą babą a mężczyznami. Odwrócił się, zanurkował pod pachą Cosmescu i puścił się biegiem. Grigore chwycił go za kołnierz dżinsowej kurtki. Rares zrzucił ją i wyrwał się, ale padł nieprzytomny, zwalony jednym ciosem w kark przez Cosmescu. Kobieta przerzuciła sobie bezwładne ciało przez ramię i mając za sobą obu mężczyzn, przeszła kawałek korytarzem za podwójne drzwi, do małej sali przedoperacyjnej. Położyła chłopaka na stalowym wózku. Czekał na niego młody anestezjolog z Rumunii, Bogdan Barbu, który ukończywszy pięć lat temu akademię medyczną w Bukareszcie, dostał etat za trzy tysiące euro rocznie. Bogdan miał gęste czarne włosy z grzywką i dwudniowy zarost. Szczupły i opalony, wyglądał jak zawodowy tenisista albo aktor. Miał już przygotowaną strzykawkę z końską dawką benzodiazepiny. Nie czekając na polecenie, wstrzyknął lek w ramię nieprzytomnego Raresa, który teraz nie powinien się ocknąć jeszcze przez jakiś czas. Korzystając z tego, rozebrali młodego Rumuna do naga, wprowadzili mu w nadgarstek wenflon, a następnie podłączyli zasilaną pompką kroplówkę.
Dzięki temu mieli pewność, że Rares nie odzyska przytomności, a jednocześnie jego cennym narządom wewnętrznym nic złego się nie stanie. W sąsiednim pomieszczeniu - głównej sali operacyjnej kliniki - leżał już pod narkozą otwarty dwunastoletni chłopiec z wątrobą w tak kiepskim stanie, że zostało mu kilka tygodni życia. Operował młody chirurg Razvan Ionescu, trzydziestoośmioletni transplantolog z Rumunii. W swojej ojczyźnie Razvan zarabiał rocznie niecałe cztery tysiące euro, do czego dochodziły drobne łapówki. Praca tutaj, w tej klinice, przynosiła mu ponad dwieście tysięcy euro. Ubrany w zielony fartuch chirurgiczny, ze szkłami powiększającymi na oczach, wkrótce miał być gotów do wyjęcia chorej wątroby chłopca. Razvanowi asystowały dwie rumuńskie pielęgniarki, które mocowały zaciski, a każdy krok zespołu drobiazgowo nadzorował jeden z najwybitniejszych brytyjskich chirurgów, specjalista od przeszczepów wątroby. Pierwsza zasada, jakiej chirurg ten nauczył się wiele lat temu jako młody student, brzmiała: „Po pierwsze nie szkodzić”. W tym momencie żywił głębokie przekonanie, że nikomu nie szkodzi. Rumuński ulicznik nie miał żadnych perspektyw życiowych. To, czy umrze dziś, czy za pięć lat wskutek przedawkowania narkotyków, było bez znaczenia. Za to angielski nastolatek, który dostanie jego wątrobę, to całkiem inna sprawa. Był uzdolnionym muzykiem, miał przed sobą obiecującą przyszłość. Oczywiście lekarze nie powinni się bawić w Boga, decydować, kto ma umrzeć, a kto żyć. Nie do nich należała ocena, czyje życie jest ważniejsze. Tyle że brutalna rzeczywistość skazywała jednego z tych chłopców na śmierć. Rzecz jasna, za żadne skarby nie przyznałby, że zmienił zdanie pod wpływem wolnych od podatku pięćdziesięciu tysięcy funtów, które wpływały na jego szwajcarskie konto po każdym przeszczepie, jaki nadzorował. 67 Krótko po wpół do pierwszej - czyli, jak obliczył Grace, po wpół do drugiej w Monachium - Kriminalhauptkommissar Marcel Kullen oddzwonił do niego. Miło było pogadać ze starym kumplem, więc przez kilka minut gawędzili o tym, co nowego wydarzyło się w sprawach zawodowych i rodzinnych niemieckiego śledczego od
czasu ich ostatniego spotkania - szkoda, że tak krótkiego - w Monachium. - I co, nie miałeś więcej informacji o Sandy? - zapytał Kullen. - Żadnych - odparł Grace. - Jej zdjęcia wciąż wiszą tu na każdym posterunku. Jak dotąd nie trafiliśmy na ślad. Ale nadal szukamy. - Szczerze mówiąc, doszedłem do wniosku, że czas z tym skończyć - rzekł Grace. Wszcząłem kroki w celu prawnego uznania jej za zmarłą. - Ja, ale tak sobie myślę… twój przyjaciel widział ją w Englischer Garten. Nie sądzisz, że powinniśmy szukać dalej? - Żenię się, Marcel. Muszę zamknąć ten etap, ułożyć sobie życie. - Bierzesz ślub? W twoim życiu pojawiła się nowa kobieta? - Tak! - Świetnie… no, moje gratulacje! Chcesz, żebyśmy zakończyli poszukiwania Sandy? - Tak. Dzięki za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Ale nie w tej sprawie dzwonię. Potrzebuję twojej pomocy w związku z czymś innym. - Ja. Słucham. - Szukam informacji o monachijskiej firmie Transplantation-Zentrale GmbH. O ile wiem, jest znana waszej policji. - Możesz przeliterować? Przez kilka minut Grace cierpliwie wyjaśniał niemieckiemu śledczemu, który władał łamaną angielszczyzną, jak pisze się nazwę firmy. - Jasne, sprawdzę - obiecał Kullen. - Odezwę się, dobrze? - Będę ci wdzięczny. To pilne. * Kullen oddzwonił trzydzieści minut później. - Ciekawa rzecz, Roy. Pogadałem z kolegami. Transplantation-Zentrale GmbH od kilku miesięcy jest pod lupą LKA. Szefową tego interesu jest kobieta, Marlene Hartmann. Mają powiązania z mafią kolumbijską, z odłamami mafii rosyjskiej, poza tym z przestępczością zorganizowaną w Rumunii, na Filipinach, w Chinach i w Indiach. - Co LKA wie na ich temat? - Zajmują się międzynarodowym handlem ludźmi, a zwłaszcza ludzkimi narządami. Na to wygląda.
- Podejmujecie jakieś działania w ich sprawie? - Na tym etapie zbieramy informacje i obserwujemy ich. Jak to mówicie, LKA ma ich na celowniku. Próbujemy powiązać ich z jakimiś konkretnymi przestępstwami na terenie Niemiec. Wiesz o nich coś, co mógłbym przekazać kolegom? - Jeszcze nie teraz… ale chętnie przesłuchałbym tę Marlene Hartmann. Mógłbym przylecieć i to załatwić? - Zgoda - odparł Niemiec z wahaniem. - Czy to dla was jakiś kłopot? - Taki, że według danych z obserwacji, nie ma jej teraz w Monachium… Podróżuje. - Wiesz gdzie? - Dwa dni temu wyleciała do Bukaresztu. Nic więcej nie wiemy. - Ale dowiesz się o jej powrocie do Niemiec? - Tak. Poza tym wiemy, że regularnie lata do Anglii. - Jak regularnie? - zapytał Grace. - W zeszłym tygodniu przyleciała do Monachium z Londynu. Tak samo tydzień wcześniej. - Więc raczej nie przyjechała tu na zimowe wakacje. - Kto wie? To możliwe - rzekł Niemiec. - Marcel, nikt o zdrowych zmysłach nie przylatuje do Anglii o tej porze roku - zwrócił mu uwagę Grace. - Może chciała obejrzeć świąteczne dekoracje? Grace parsknął śmiechem. - Nie wygląda mi na taką. Myślał intensywnie. Ta kobieta była w Anglii tydzień i dwa tygodnie temu. A w ciągu ostatniego tygodnia do dziesięciu dni zabito troje nastolatków, którym pobrano narządy wewnętrzne. - Marcel, czy jest szansa na zdobycie jej billingów? - zapytał. - Telefonów stacjonarnych czy podręcznego? Grace wiedział, że „podręczny” po niemiecku oznacza komórkę. - Mógłbyś załatwić oba? - Zobaczę, co da się zrobić. Chcesz wszystkie rozmowy czy tylko te z Wielką Brytanią?
- Na początek te z Wielką Brytanią. Zamierzacie ją aresztować w najbliższym czasie? - Jeszcze nie teraz. Wciąż chcą ją obserwować. Jest powiązana z innymi niemieckimi szajkami zajmującymi się handlem ludźmi. - Szkoda. Warto by przejrzeć zawartość jej komputerów. - Myślę, że w tym akurat możemy ci pomóc. Grace niemal czuł, jak Kriminalhauptkommissar uśmiecha się po drugiej stronie linii. - Naprawdę? - Mamy nakaz zbadania jej połączeń telefonicznych i zawartości komputerów wystawiony przez Ermittlungsrichtera. - Przez kogo? - Sędziego śledczego. Ten nakaz jest… jak wy to mówicie… przy drzwiach zamkniętych? - Rozumiem… taki, że obserwowany nic o tym nie wie. - Otóż to. A wiesz, w LKA mamy teraz bardzo dobrą technikę do inwigilacji komputerowej. O ile mi wiadomo, mamy kopie wszelkiej działalności komputerowej Frau Hartmann i jej kolegów, w tym także z laptopów poza biurem. Wpuściliśmy jej serwlet. Grace dowiedział się o serwletach od Raya Packhama i Phila Taylora z zespołu do spraw nowoczesnych technologii. Można je zainstalować, wysyłając podejrzanemu email, oczywiście jeżeli ten ktoś otworzy wiadomość. A wtedy każdy ruch wykonany na tym komputerze automatycznie jest kopiowany na nasz twardy dysk. - Fantastycznie! - ucieszył się. - Pozwolisz mi do nich zajrzeć? - Nie dostanę zgody na przesłanie ci tych danych… mimo traktatu o współpracy w ramach Unii Europejskiej ta biurokratyczna procedura ciągnęłaby się w nieskończoność. - A dałoby się to jakoś obejść? - Dla mojego przyjaciela Roya Grace’a? - Owszem, dla niego! - Gdybyś tu przyleciał, mógłbym przypadkiem zapodziać gdzieś kopie… Na przykład na stoliku w restauracji? Ale wyłącznie dla twoich oczu, rozumiemy się? Nie wolno ci ujawnić źródła i nie będziesz mógł wykorzystać tych informacji jako dowodu w sądzie. Może być? - Jeszcze jak, Marcel!
Grace podziękował i rozłączył się w euforycznym nastroju. 68 Podkomisarz Radu Constantinescu urzędował w eleganckim gabinecie posterunku numer 15 w Bukareszcie - w każdym razie eleganckim jak na policyjne standardy w Rumunii. Grawerowana tablica na ścianie informowała, że trzypiętrowy budynek pochodzi z roku 1920 - i na pierwszy rzut oka od tej pory nie czyszczono go ani nie remontowano. Schody były z gołego kamienia, a podłogi pokryte dziurawym linoleum. Z poszczerbionych jasnozielonych ścian odłaziła farba, z niektórych dziur sypał się gips. Ianowi Tillingowi komisariat przypominał jego dawną szkolę w Maidenhead. Pokój Constantinescu był wielki, ciemny i obskurny, panował w nim wieczny zaduch i wisiała niebieskoszara chmura dymu z papierosów. Na ascetyczne umeblowanie składało się drewniane biurko - nijakie, stare, ale niemal równie wielkie jak ego podkomisarza - oraz stół konferencyjny w nieokreślonym wieku, otoczony krzesłami, z których każde było inne. Wysoko, pod ciemnym od nikotyny sufitem, dumnie wisiały trofea łowieckie policjanta zamocowane na deskach łby niedźwiedzi, wilków, rysiów, jeleni, kozic i lisów. Niewielką część ściany zajmowały oprawione w ramki fotografie Constantinescu z różnymi dygnitarzami, a także dwa jego zdjęcia w stroju myśliwskim; na jednym klęczał obok martwego dzika, na drugim trzymał poroże jelenia. Podkomisarz siedział za biurkiem, ubrany w czarne spodnie, białą koszulę z ozdobionymi galonem naramiennikami i poluzowany zielony krawat. Przez chwilę zajmował się przypalaniem papierosa od poprzedniego, którego następnie zdusił, zresztą bezskutecznie, w wielkiej kryształowej popielniczce, z której wysypywały się niedopałki. Podłogę wokół biurka zaścielały zgniecione w kulkę kartki, które najwyraźniej nie trafiły do kosza na śmieci. Niski, żylasty Constantinescu miał czterdzieści pięć lat, wychudłą twarz, kruczoczarne włosy i przenikliwe, podkrążone ciemne oczy. Ian Tilling poznał go, kiedy ten regularnie zaczął odwiedzać Casa Ioana.
- No proszę, mój przyjaciel Ian Tilling. Przedstawiciel imperium brytyjskiego w służbie na rzecz rumuńskich bezdomnych! - odezwał się Constantinescu poprzez świeżą chmurę obrzydliwie słodkiego niebieskiego dymu. - I jak? Spotkałeś się ze swoją królową? - I owszem, kiedy mi dała w klapę. - W klapę? - Taki żargon - wyjaśnił Tilling. - Kiedy odbierałem medal. Constantinescu zrobił wielkie oczy. - Medal! - ucieszył się. - Medal! To świetnie. Chyba powinniśmy się napić? Żeby to uczcić! - Minęło już kilka miesięcy. Policjant sięgnął pod burko, wyjął butelkę whisky Famous Grouse i dwie szklaneczki. Napełnił je bezbarwnym płynem i podał jedną Tillingowi. - Spaga! - oświadczył, bezwstydnie przyznając się Tillingowi, że dostał tę flaszkę jako łapówkę. - Dobra whisky, co? Specjalna. Tilling nie chciał pozbawiać go złudzeń i tłumaczyć, że jest to najbardziej pospolity gatunek mieszanej whisky. - Specjalna! - przytaknął. - Za ten twój medal! Tilling, rozumiejąc procedurę, niechętnie wychylił szklaneczkę do dna. Alkohol na pusty żołądek podziałał natychmiast, aż mu się zakręciło w głowie. Policjant odstawił pustą szklankę. - A więc jak mogę pomóc mojemu ważnemu przyjacielowi? Tym ważniejszemu, odkąd Rumunia i Wielka Brytania są partnerami w Unii Europejskiej! Ian Tilling położył mu na biurku trzy zestawy odcisków palców, trzy zdjęcia komputerowe oraz zbliżenie prymitywnego tatuażu z imieniem Rares. Patrząc na nie, Constantinescu zapytał nagle: - A swoją drogą, jak się spisują wszystkie te twoje ślicznotki? - Świetnie. - A czy piękna Andreea nadal dla ciebie pracuje? - Tak, ale w przyszłym miesiącu wychodzi za mąż. Policjantowi zrzedła mina. - Aha. - Był wyraźnie rozczarowany.
Podkomisarz od czasu do czasu pod byle pretekstem wpadał do Casa Ioana. Tilling od zawsze wiedział, że prawdziwym powodem była chęć pogadania z dziewczętami - facet był notorycznym kobieciarzem i przy każdej wizycie bezskutecznie próbował namówić którąś z nich na randkę. One jednak postępowały niezwykle dyplomatycznie. Zawsze były dla niego uprzejme, zostawiając mu cień nadziei, byleby stał po stronie schroniska. Próbując zmienić temat i przejść do rzeczy, Ian Tilling wskazał zestawy odcisków palców oraz zdjęć i wyjaśnił, skąd się wzięły. Rumuna dwukrotnie oderwały telefony służbowe i jeden osobisty na komórkę, od panny, którą aktualnie bzykał. - Rares - powiedział, gdy Tilling skończył mówić. - Rumuńskie imię, to jasne. Interpol nie ma tych odcisków? - Mógłbyś wyświadczyć mi przysługę i samemu je sprawdzić? Będzie o wiele szybciej. - Zgoda. - A mógłbyś też rozesłać kopie zdjęć tych trojga dzieciaków po innych posterunkach w Bukareszcie? Constantinescu zapalił trzeciego papierosa od początku tego spotkania. Zaniósł się kaszlem, a kiedy doszedł do siebie, nalał sobie kolejną szklaneczkę whisky i podał butelkę Tillingowi, który odmówił. - Jasne, żaden problem. Znowu chwycił go potężny, wstrząsający całym ciałem kaszel. Gdy skończył się krztusić, włożył fotografie i odciski palców do dużej brązowej koperty i ku przerażeniu Anglika schował ją do szuflady biurka. Tilling, od dawna mający kontakty z tym człowiekiem, wiedział z doświadczenia, że podkomisarz zwykle szybko o wszystkim zapomina. Podejrzewał, że to, co trafiało do tej szuflady, grzęzło tam na zawsze. Dobrze chociaż, że Constantinescu autentycznie przejmował się niedolą dzieci ulicy w tym mieście… nawet jeżeli kierowała nim tylko chęć zaciągnięcia do łóżka kobiet, które się nimi opiekowały. Zresztą lepiej, że koperta wylądowała w szufladzie, niż gdyby miała podzielić los zmiętych w kulkę kartek zalegających podłogę przed biurkiem.
W ciągu siedemnastu lat wojowania z władzami tego kraju Ian Tilling nauczył się, że należy być wdzięcznym za drobne przejawy łaski. 69 Mal Beckett nigdy nie czuł się swobodnie podczas rozmów z byłą żoną, więc siedząc teraz naprzeciwko niej w cichej kafejce przy Church Road, jak zwykle był skrępowany, mimo że na nowo połączyła ich niedola córki. To się zaczęło w początkach ich separacji, gdy porzucił Lynn dla Jane - ówczesnej kochanki, a obecnie żony. Z poczucia winy, a także przejmując się jej stanem psychicznym, postanowił co kilka miesięcy zapraszać Lynn na lunch. A ona zawsze zaczynała od tego samego pytania: „Czy jesteś szczęśliwy?”. Stawiało go to w sytuacji „tak źle i tak niedobrze”. Czuł, że jeśli odpowie, iż owszem, jest szczęśliwy, to wpędzi ją w jeszcze większą depresję. Dlatego podczas pierwszych spotkań mówił, że nie, nie jest mu dobrze. Wówczas natychmiast przekazywała to przyjaciółkom, a że Brighton jest zarazem wielkim miastem i wiochą, Jane szybko dowiadywała się, że nie jest z nią szczęśliwy. Nauczył się więc odpierać to pytanie neutralnym: „Jest dobrze”. Ale teraz, nabierając do ust łyżeczkę kremowej piany z cappuccino i spoglądając na byłą żonę nad plastikowym stołem, uświadomił sobie, że oboje wyrośli już z takich gierek. Autentycznie żałował Lynn, która wciąż nikogo nie miała, i był zaszokowany, widząc, jak bardzo straciła na wadze w ciągu dwóch miesięcy, od czasu ich ostatniego spotkania. Dla Lynn spotkania z Malem również nie były łatwe. Patrząc na niego przez stół, ubranego w spłowiały niebieski podkoszulek - grubą kurtkę powiesił na oparciu krzesła widziała, że upływ czasu mu służy - z każdym rokiem wyglądał lepiej, był coraz twardszy i bardziej męski. Gdyby poprosił, żeby do niego wróciła, zrobiłaby to w mgnieniu oka. On tego nie zrobi, ale Bóg jeden wiedział, jak bardzo go potrzebowała! - Dziękuję, że znalazłeś czas, Mal - powiedziała. Spojrzał na zegarek. - Punkt pierwsza muszę się zbierać, żeby zdążyć na popołudniowy odpływ. Uśmiechnęła się smutno i bez złośliwego podtekstu rzuciła:
- Kurczę, ileż razy nasłuchałam się tego przez lata. „Spadam, żeby załapać się na odpływ”. Ich oczy się spotkały, na chwilę połączyła ich autentyczna czułość. - Może powinni mi to wyryć na nagrobku - odparł. - To chyba byłoby trudne. Zdaje się, że chciałeś mieć pogrzeb na morzu? Roześmiał się. - Tak, to było, zanim… Urwał w pół zdania. Nie ucieszyłaby się na wieść, że Jane odwiodła go od tego pomysłu. Lynn również próbowała tego przez lata ich małżeństwa, ale bezskutecznie. W kawiarni było spokojnie. Dopiero minęło południe, jeszcze nie zaczął się ruch w porze lunchu. Po chwili kelnerka przyniosła im zamówione dania - wielką gorącą kanapkę z peklowaną wołowiną dla Mala i małą sałatkę z tuńczyka dla Lynn. - Dwieście pięćdziesiąt dwa tysiące funtów? - upewnił się. Lynn potwierdziła. - Wiesz, że wyłowiliśmy zwłoki… zaczepiły się o głowicę ssącą. Te, o których pisze teraz cała prasa. - Czytałam o tym - przyznała. - To musiał być dla ciebie szok. - A słyszałaś plotki? - Byłam taka zajęta, że ledwo miałam czas rzucić okiem na gazetę - skłamała. - To był nastolatek. Nie wiedzą, skąd pochodzi, ale podejrzewają, że zabito go dla jego narządów wewnętrznych. Jakaś szajka handlarzy ludźmi. Lynn wzruszyła ramionami. - Koszmar. Ale to nie ma nic wspólnego z naszymi problemami z Caitlin, prawda? Jego zmartwiona mina jeszcze bardziej wyprowadziła ją z równowagi. - Następnie znaleźli zwłoki dwóch innych osób, a każda z nich także miała usunięte narządy. Nabrał łyżeczką kolejną porcję piany, na jego górnej wardze osiadła biała otoczka posypana sproszkowanym kakao. Kilka lat temu nachyliłaby się i wytarła mu usta serwetką. - Do czego zmierzasz, Mal? - Chcesz kupić wątrobę dla Caitlin. Czy wiesz, skąd ją zdobędą?
- Tak, od kogoś, kto za granicą zginął w wypadku drogowym. Frau Hartmann mówi, że najprawdopodobniej od motocyklisty albo kierowcy samochodu. Spuścił wzrok na kanapkę, podniósł górną pajdę chleba i polał mięso i korniszony musztardą z plastikowego pojemnika. - Masz pewność, że ta wątroba będzie zdobyta w legalny sposób? Jego postawa coraz bardziej ją irytowała. - Wiesz co, Mal, jeżeli będzie zdrowa i zgodna tkankowo, mam gdzieś, skąd ją wzięli. Mnie obchodzi uratowanie życia mojej córki. Wybacz - dorzuciła, spoglądając na niego znacząco - naszej córki. Odstawił pojemnik musztardy i z powrotem zakrył różową wołowinę kromką chleba. Podniósł kanapkę, otworzył usta, zastanawiając się, z której strony ją napocząć, lecz nagle odłożył ją na talerz, jakby stracił apetyt. - Jasny gwint - mruknął, kręcąc głową. - Wiem, Mal, że masz na głowie ważniejsze rzeczy. Znowu pokręcił głową. - Dwieście pięćdziesiąt dwa tysiące funtów? - Tak. Właściwie od godziny to już tylko dwieście dwadzieścia siedem tysięcy. Mama da mi dwadzieścia pięć tysięcy, które odłożyła w kasie mieszkaniowej. - Ładnie z jej strony. Ale dwieście dwadzieścia siedem tysięcy to i tak suma nie do zdobycia! - Pracuję w windykacji. Słyszę takie teksty dwadzieścia razy dziennie. Prawie każdy klient mówi mi to samo. „Nie do zdobycia”. „Niemożliwe”. Wiesz co? Nie ma takiej sumy, której nie da się zdobyć, wszystko jest kwestią odpowiedniego nastawienia. Zawsze istnieje jakiś sposób. Nie przyszłam tu wysłuchiwać, że pozwolisz, żeby Caitlin umarła, bo nie damy rady skombinować marnych dwustu pięćdziesięciu dwóch tysięcy funtów. Chcę, żebyś pomógł mi je zdobyć. - Nawet gdyby nam się udało, czy mamy gwarancję, że… wiesz, że ta kobieta dostarczy narząd? Że operacja się uda? I że za pół roku nie znajdziemy się w takiej samej sytuacji? - Żadnej - odparła bez ogródek.
Przyglądał jej się w milczeniu. - Mogę ci zagwarantować tylko jedno, Mal. Że jeśli nie zdobędę… nie zdobędziemy
tych pieniędzy, Caitlin umrze przed świętami… albo zaraz po nich. Jego potężne ramiona opadły. - Mam trochę oszczędności - powiedział. - Nieco ponad pięćdziesiąt tysięcy… Dwa lata temu wziąłem dodatkowy kredyt pod hipotekę, żeby rozbudować dom. Ale wynikły kłopoty z projektem. - O mały włos nie dodał, że Jane by się wściekła, gdyby wiedziała, że da te pieniądze Lynn, ale ugryzł się w język. - Weź je, jeżeli ci to pomoże. Lynn zerwała się, omal nie strącając ze stolika ich drinków, i niezdarnie pocałowała go w policzek. Brakuje już tylko stu siedemdziesięciu pięciu tysięcy! - pomyślała. 70 Wspaniałe dziedzictwo architektoniczne zespołu miejskiego Brighton i Hove od dawna stanowi jedną z jego największych atrakcji, zarówno dla mieszkańców, jak turystów. Mimo że tu i tam spaskudziły je ponure, funkcjonalne nowoczesne budynki, to skręcając za dowolny róg w rozległym centrum i przyległych dzielnicach, trafiało się na ulicę czy alejkę z georgiańskimi, wiktoriańskimi albo edwardiańskimi domami szeregowymi bądź willami. Jedne były odrestaurowane jak się patrzy, inne w nieco gorszym stanie. Stillwood Road stanowiła typowy przykład takiego klejnotu, który pamiętał lepsze czasy. Turyści wrażliwi na architekturę, udający się na południe na nabrzeże z nijakiego pasażu handlowego przy Western Road, chętnie wybierali Stillwood Road, gdzie przystawali i przyglądali się, ale nie po to, żeby nacieszyć oko, tylko ze zdumienia, że doskonały szereg wiktoriańskich domów z daszkami nad wejściem sąsiaduje z tak nędznym towarzystwem. Okolica ta, pokryta przez agencje nieruchomości lasem tablic informujących o wynajęciu lokali, stawała się coraz bardziej tandetna, zwłaszcza że w ostatnich latach zamieniła się w dzielnicę czerwonych latarni. O piątej po południu, kiedy na dworze panowały już egipskie ciemności, Bella Moy zwróciła się do Nicka Nicholla, który siedział za kierownicą: - Zaparkuj, jak tylko znajdziesz miejsce. Sierżant wjechał nieoznakowanym szarym fordem focusem kombi w zatoczkę
oznaczoną „Tylko dla mieszkańców” i zgasił silnik. - Byłeś kiedyś w burdelu? - zapytała. Pierwszy na ich liście był House of Babes. Zarumienił się. - Tak szczerze to nie. - W burdelach unosi się niepowtarzalny zapach - poinformowała go. - Jakiego rodzaju? - Sam się przekonasz. Nawet z zawiązanymi oczami poznałabym, gdzie jestem. Wysiedli i w zacinającym wietrze przeszli kawałek ulicą; sierżant miał ze sobą notebooka. Podszedł za Bellą do drzwi jednego z domów i obserwowani przez kamerę monitoringu, cierpliwie czekali. Bella, która nacisnęła dzwonek, ubrała się w brązowe spodnie i żakiet, o rozmiar za duże, i toporne czarne buty. - Słucham? - dobiegł z domofonu wesoły głos kobiety mówiącej z akcentem z Yorkshire. - Sierżant Moy i posterunkowy Nicholl z dochodzeniówki. Zabrzęczał domofon, rozległ się głośny trzask. Bella pchnęła drzwi. Nicholl wszedł za nią, pociągając nosem, ale powitał go tylko smród dymu z papierosów i jedzenia na wynos. Mroczny korytarz oświetlała czerwona żarówka o małej mocy. Podłogę pokrywała mocno wytarta różowa wykładzina, na ścianach straszyły amarantowe tapety i telewizor plazmowy. Na ekranie czarna kobieta robiła laskę wytatuowanemu białemu mięśniakowi. Nickowi Nichollowi nie mieściło się w głowie, że członek może być aż tak wielki. Zjawiła się niska kobieta po pięćdziesiątce, w ortalionowych spodniach od dresu i bluzce odsłaniającej niemal cały biust. Kiedy była młodsza i o sześćdziesiąt kilogramów lżejsza, jej twarz pod grzywą długich kasztanowych włosów na pewno była piękna, pomyślał Nick Nicholl. - Sierżant Moy! - zaszczebiotała głosem malej dziewczynki. - Tak miło panią widzieć. Jak zawsze! - Dobry wieczór, Joey. To mój kolega, posterunkowy Nick Nicholl - odparła zwięźle Bella, zdaniem Nicka zbyt oschle. - Miło mi pana poznać, panie posterunkowy - rzekła kobieta z szacunkiem. - Ładne imię, Nick. Wie pan, że synowi dałam tak samo?
- Aha - bąknął. Zaprowadziła ich do recepcji, która zaskoczyła Nicka. Opierając się na wiedzy wyniesionej z książek i filmów, spodziewał się kapiącego złotem, pełnego luster i udrapowanego welurem salonu. Tymczasem był to zwyczajny chlew - dwie sfatygowane kanapy i zagracone biurko, a na nim parujący, otwarty pojemnik makaronu na wynos, z którego sterczał plastikowy widelec, poza tym mnóstwo brudnych szklanek i kilka popielniczek pełnych petów. Na blacie stał także staroświecki telefon, obok równie starego modelu faksu. Na ścianie nad biurkiem wisiał cennik. - Napijecie się czegoś? Kawy, herbaty, coca-coli? - Kobieta usiadła i zerknęła na niedojedzony makaron, ale go nie tknęła. - Nie, dziękujemy - odparła Bella sztywno, co Nick, patrzący na brudne szklanki, przyjął z wyraźną ulgą. Między burdelami w mieście a policją istniała niepisana umowa, na mocy której zostawiano te przybytki w spokoju, pod warunkiem że ich kierownictwo nie zatrudniało nieletnich ani dziewcząt z przemytu. To samo porozumienie pozwalało funkcjonariuszom policji dokonywać wyrywkowych, niezapowiedzianych kontroli. Większość właścicieli oraz zarządców burdeli, w tym ta kobieta, respektowała ten układ, ale Bella potrafiła zachowywać się tak, żeby nikomu nie przyszło do głowy wziąć tolerancję za przyjaźń. Pokazała kobiecie trzy portrety komputerowe. - Widziałaś kogoś z tych ludzi? Joey uważnie obejrzała zdjęcie martwej dziewczyny, a potem obu chłopców, i pokręciła głową. - Nie, nigdy. - Ile dziewczyn masz tu dziś wieczorem? - spytała Bella. - W tej chwili pięć. - Są jakieś nowe? - Tak, dwie świeżo przysłane z kontynentu. Jedna ma na imię Anca, druga to Nusha. - Skąd pochodzą? - Z Rumunii - odparła Joey, a po chwili, jakby chcąc okazać, że stara się pomóc, dorzuciła: - Z Bukaresztu.
- Czy są… hm… pełnoletnie? - zapytała Bella delikatnie. - Widziałam ich paszporty - rzuciła zdenerwowana burdelmama. - Anca ma dziewiętnaście lat, Nusha dwadzieścia. Rozległ się ostry, przenikliwy dzwonek. Oczy kobiety pobiegły do wiszącego na ścianie monitora. Na marnej jakości kolorowym ekranie zobaczyli łysiejącego faceta z wyłupiastymi oczami, w garniturze i pod krawatem. Joey puściła oko do dwojga policjantów i nieco skrępowana wyjaśniła: - To jeden ze stałych klientów. Chcecie z nimi pogadać razem czy osobno? - Osobno - odparła Bella. Kobieta szybko zaprowadziła ich do małego pokoju za drzwiami na końcu korytarza. - Pójdę po nie. Zamknęła drzwi. Dopiero teraz Nick Nicholl zrozumiał, co Bella miała na myśli. Unosił się tam ostry zapach środków odkażających zmieszany z silnym, tandetnym odorem piżma. Posterunkowy ze zdumieniem rozejrzał się po małym, pomalowanym na różowo pokoju. Podwójne łóżko z pościelą w lamparci wzór, złożony biały ręcznik, telewizor, w którym leciał film pornograficzny, nocny stolik z przyborami toaletowymi i rolką papieru toaletowego, szerokie lustro na ścianie i sterta filmów erotycznych na DVD. - Ale tandeta - zauważył. Bella wzruszyła ramionami. - Normalka. Rozumiesz już, o co mi chodziło z tym zapachem? Skinął głową, wdychając go powoli. Wkrótce otworzyły się drzwi i Joey wprowadziła ładną młodą dziewczynę o długich czarnych włosach, ubraną w czarną bieliznę i leciutką, przezroczystą różową koszulkę nocną. Była przygnębiona i zdenerwowana. - To jest Anca… a ja zaraz wracam - wyszeptała burdelmama, zamykając drzwi. - Witaj, Anca. Siadaj - powiedziała Bella, wskazując łóżko. Dziewczyna usiadła, nie spuszczając z nich wzroku. Trzymała paczkę papierosów i zapalniczkę w taki sposób, jakby to były rekwizyty teatralne. - Jesteśmy z policji - ciągnęła Bella. - Mówisz po angielsku? Anca pokręciła głową. - Mało.
- No dobrze, nie będziesz miała przez nas kłopotów, rozumiesz? Dziewczyna patrzyła na nią obojętnie. - Chcemy się tylko upewnić, że nie dzieje ci się nic złego. Czy podoba ci się tutaj? Ancę dobrze przeszkolono. Cosmescu uprzedził ją, że policja może zadawać różne pytania. I ostrzegł przed konsekwencjami, jakie ją czekają, gdyby powiedziała coś niepochlebnego. - Tak, tu jest dobrze - odparła z gardłowym akcentem. - Na pewno? Chcesz tu być z własnej woli? - Chcesz, tak. Bella zerknęła na kolegę, który najwyraźniej nie wiedział, co ze sobą zrobić. - Przyjechałaś z Rumunii? Tak? - Ja z Rumunia. Bella pokazała jej trzy portrety komputerowe, obserwując ją uważnie. - Poznajesz kogoś z nich? Rumunka w najmniejszym stopniu nie zareagowała na zdjęcia, tylko spojrzała na nich i pokręciła głową. - Nie. Bella czuła, że dziewczyna mówi prawdę. - No dobrze, to powiedz mi, kto cię tu sprowadził? Anca posłużyła się tekstem, który Cosmescu dokładnie wbił jej do głowy. - Nie rozumie. W tym momencie Nick przerzucił nagle kilka kartek w notesie, znalazł to, czego szukał, i powoli odczytał po rumuńsku: - Czy masz kontakt z kimś tutaj, w Anglii? Pomimo jego fatalnej wymowy Anca z zaskoczeniem usłyszała pytanie zadane w jej ojczystym języku. Bella była równie zaskoczona, zwłaszcza że nie miała pojęcia, co powiedział Nick. Dziewczyna pokręciła głową. Nick przewrócił kartkę, zajrzał do swoich notatek i przeczytał po rumuńsku, ostrym tonem: - Jeśli kłamiesz, dowiemy się o tym. A wtedy odeślemy cię do Rumunii. Gadaj prawdę, ale już! - Wład - odparła zaskoczona i wystraszona dziewczyna. - Jego imię.
- Wład. A dalej? - Coz… eee.. Cozma, Cozmec… - Cosmescu? - podsunęła Bella. Przez dłuższą chwilę dziewczyna milczała, patrząc na nią wystraszona. A potem przytaknęła. * Dwadzieścia minut później, po przesłuchaniu obu dziewczyn, wrócili do samochodu. - Zechcesz mi wyjaśnić, o co tam właściwie chodziło? - rzuciła Bella. - Pogadałem z BCHL. - Z czym? - Brytyjskim Centrum Handlu Ludźmi. Chciałem ustalić, skąd najczęściej trafiają do nas dziewczęta. Wysokie miejsce na liście zajmuje Rumunia. A nasze wytyczne dotyczą Rumunii. - I w ciągu popołudnia nauczyłeś się rumuńskiego? - Nie, tylko zwrotów, które mogły nam się przydać. Bella uśmiechnęła się. - Zaimponowałeś mi. - Moja żona będzie pod jeszcze większym wrażeniem… albo i nie, kiedy się dowie, gdzie spędziłem popołudnie. - Chyba wszyscy mężczyźni bywają w burdelach - powiedziała zdziwiona. - Nie - zaprzeczył gorąco, oburzony. - Nie wszyscy. - Ty nigdy nie byłeś w burdelu? - Nie, Bello - odparł sarkastycznie. - Nie byłem, wierz mi. Wybacz, że cię rozczarowałem. - Nie rozczarowałeś mnie. Miło wiedzieć, że są jeszcze przyzwoici faceci. Tylko jakoś nie udaje mi się na takiego trafić. - Może dlatego, że na tego jedynego załapała się moja żona! Bella spojrzała na niego, na szczupłą, pociągłą i uśmiechniętą twarz w blasku latarni. - Ta to ma szczęście. - To ja mam szczęście. A co z tobą? Jesteś atrakcyjna. Na pewno masz od groma okazji. - Nie. Od groma to miałam rozczarowań. I wiesz co? W sumie cieszę się, że jestem
sama. Opiekuję się mamą, a w wolnych chwilach jestem wolna. To fajne uczucie. - A ja kocham swoje dziecko - odparł. - To dopiero jest fajne. Nie da się tego opisać. - Podejrzewałam, że będziesz wspaniałym ojcem, Nick. Znów się uśmiechnął. - Chciałbym. - Wzruszył ramionami. - Wyobrażasz sobie, jakiego ojca miała Anca? Albo ta druga, Nusha? - Nie. - Nie chce mi się wierzyć, że wolą życie w parszywym burdelu w Brighton niż tam, skąd przyjechały. - A mnie się nie chce wierzyć, Nick, że nauczyłeś się ich języka. Zażyłeś mnie kompletnie. - Nie nauczyłem się ich języka. Raptem kilku zwrotów. Tylko tyle, żeby jakoś do nich dotrzeć. Zajrzała do swoich notatek. - Wład Cosmescu. - Wład Palownik. - Kto taki? - Władca Siedmiogrodu, pierwowzór Draculi. Taki czaruś, który miał zwyczaj nabijać wrogów na pal przez odbyt. - Mogłeś sobie darować ten nadmiar informacji, Nick - burknęła, krzywiąc się. - Jesteś policjantką, Bello. Dla nas informacji nigdy za wiele. Uśmiechnęła się, a po chwili mruknęła: - Wład Cosmescu. - Znasz go? - Jedynie z nazwiska. To alfons. Działał kilka lat temu, kiedy się zajmowałam burdelami. Jest kimś w rodzaju strażnika kontrabandy z Rumunii, Albanii i innych krajów Europy Wschodniej. Narkotyki, pirackie filmy na wideo, papierosy, co tylko chcesz. Przez lata był w kręgu zainteresowania wydziału narkotyków, ale z tego, co wiem, zawsze udawało mu się wywinąć. Ciekawe, że wciąż tu się kręci. - Coś sobie zapisała i rzuciła wesoło: No, jeden z głowy! Czyli zostało nam jeszcze jakieś dwadzieścia osiem burdeli w Brighton. Czujesz się na siłach?
Mając dziecko, które przez całą dobę co kilka godzin trzeba karmić, moje siły są teraz pewnie o wiele większe niż popęd, pomyślał. - Na siłach? Jeszcze jak! 71 W Bukareszcie właśnie minęła dziewiętnasta, a Ian Tilling obiecał Cristinie, że tego dnia wróci wcześniej. Mieli dziesiątą rocznicę ślubu, więc zafundowali sobie rzadką przyjemność i zarezerwowali stolik w ulubionej restauracji, gdzie podawano tradycyjne rumuńskie dania. Z biegiem lat zasmakował w ciężkiej, opartej na mięsie kuchni swojej przybranej ojczyzny. Z wyjątkiem dwóch specjałów - móżdżku na zimno i kostek słoniny, za którymi Cristina przepadała, on jednak nie był w stanie ich przełknąć i wątpił, żeby kiedykolwiek mu się to udało. Spojrzał na bezużyteczny zegar wiszący na haku na wielkiej tablicy informacyjnej przed jego biurkiem. Na cyferblacie widniał napis CZAS TO PIENIĄDZ, ale z braku cyfr łatwo można było się pomylić o godzinę czy dwie w jedną albo drugą stronę. Przypięty obok rozłożony damski wachlarz tkwił tam tak długo, że Tilling nie pamiętał, kto go zawiesił i dlaczego. Poniżej, wciśnięta między kilka rządowych broszur dla bezdomnych, wisiała kartka z jego ulubionym cytatem z Mahatmy Gandhiego: „Najpierw cię ignorują, potem się z ciebie śmieją, później z tobą walczą, a w końcu wygrywasz”. Zdanie to podsumowywało siedemnaście lat, jakie spędził w tym dziwnym, ale pięknym mieście, w tym dziwnym, ale pięknym kraju. Wygrywał. Stopniowo, krok po kroku. Drobne zwycięstwa. Dzieci, a czasem także dorośli, uratowani z ulicy i zakwaterowani tutaj, w Casa Ioana. Przed wyjściem, jak co wieczór, robił obchód wszystkich klitek w schronisku. Zamierzał wziąć ze sobą fotografie trojga nastolatków, które przysłał mu Norman Potting - a nuż ich twarze odświeżą komuś pamięć. Fajnie, że ten stary byk się odezwał. Co za miła świadomość, że znów bierze udział w śledztwie policji brytyjskiej. Było to tak fajne, że za wszelką cenę chciał dać z siebie wszystko.
W chwili gdy wstawał, otworzyły się drzwi i weszła uśmiechnięta Andreea. - Znajdzie pan dla mnie chwilkę, panie Ian? - zapytała. - Oczywiście. - Spotkałam się z Ileaną z sektora czwartego. Ileana była kiedyś pracownikiem socjalnym w Casa Ioana, teraz zaś pracowała w domu dziecka w sektorze czwartym, zwanym Merlin. - I co powiedziała? - Zgodziła się nam pomóc, ale boi się, żeby jej nie złapali. W jej ośrodku obowiązuje zakaz rozmawiania z obcymi… także z nami. - Dlaczego? - Wygląda na to, że władze denerwuje zła prasa, jaką cieszą się za granicą rumuńskie sierocińce. Wprowadzono zakaz odwiedzin i robienia zdjęć. Musiałyśmy się spotkać w kawiarni. Podobno któryś z dzieciaków słyszał na ulicy plotkę, że przy odrobinie szczęścia można się załapać na pracę i mieszkanie w Anglii. Ten dzieciak to niegłupia dziewczyna, musi się pan z nią spotkać. - Możemy z nią pogadać? Wiemy, jak się nazywa? - Na imię ma Raluca. Jest prostytutką na Gara de Nord. Piętnastoletnią. Nie wiem, czy ma alfonsa. Ileana chętnie się z nami wybierze. Możemy tam pójść dziś w nocy. - Nie, dzisiaj nie dam rady. Może jutro? - Zapytam ją. Tilling podziękował jej i szybko wysłał krótki e-mail do Normana Pottinga z informacjami o dzisiejszych postępach. A potem zacisnął pięści i grzmotnął nimi w blat biurka. Tak! - pomyślał. Tak, tak, tak! Wrócił do gry! Uwielbiał lata spędzone w policji, więc udział w śledztwie dawał mu prawdziwą radość. 72 Lynn siedziała przy stanowisku pracy Myśliwskich Szerszeni i chociaż zdawała sobie sprawę, że jest już po dwudziestej, obdzwaniała ludzi ze swojej listy, usiłując nadrobić stracony czas - rano w domu, a potem na spotkaniu z Malem. Rano odwiedziła ją matka, potem wpadł Luke, więc Caitlin miała towarzystwo - a co ważniejsze, miał jej kto pilnować. Nie przekraczało to możliwości nawet debilnego
Luke’a. Mało kto z jej kolegów zasiedział się w pracy do tej pory. Poza kilkoma maruderami stanowiska Srebrnych Rekinów, Skaczących Lampartów i Demonów Denara opustoszały. Przy znaku KUMULACJA PREMII widniała już suma tysiąca stu pięćdziesięciu funtów. Nie ma mowy, żeby w tym tygodniu zbliżyła się do wygranej, sprawy wyglądały coraz gorzej. W dodatku straciła serce do pracy. Gapiła się na fotografię Caitlin przypiętą do różowej ścianki działowej. I myślała. Od stu siedemdziesięciu pięciu tysięcy funtów zależało, czy jej córka będzie żyła, czy umrze. Była to kolosalna suma, a jednocześnie tak śmiesznie mała. Przez to biuro tydzień w tydzień przechodziły bez porównania większe pieniądze. Do głowy przyszedł jej mroczny pomysł. Odrzuciła go, lecz wrócił jak natrętny akwizytor: „Ludzie stale okradają swoich pracodawców”. Co kilka dni czytała w gazecie o pracowniku wyprowadzającym pieniądze z kancelarii prawnej, funduszu gwarancyjnego, banku czy innej instytucji, w której obraca się wielkimi sumami. Proceder taki często trwał latami. Miliony znikały bez śladu i nikt się w tym nie mógł połapać. A ona potrzebowała tylko marnych stu siedemdziesięciu pięciu tysięcy funtów. Dla Denara było to tyle co nic. Ale w jaki sposób mogłaby „pożyczyć” stąd pieniądze, tak żeby nikt się nie zorientował? Obowiązywał system rozmaitych kontroli i procedur. Nagle zobaczyła, że mruga lampka na aparacie telefonicznym. Jej bezpośrednia linia. Odebrała, sądząc, że to Caitlin. Tymczasem z rozczarowaniem usłyszała najbardziej nielubianego klienta, upiornego Rega Okumę. - Lynn Beckett? - zapytał swoim smętnym głosem. - Tak - odparła sztywno. - Pracujesz do późna, moja piękna. Jestem zaszczycony, że udało mi się z tobą połączyć. Omal nie powiedziała: „Cała przyjemność po mojej stronie”, ale ugryzła się z język i spytała: - Czym mogę służyć?
- Już mówię - odparł. - Wczoraj złożyłem papiery na kupno nowego samochodu. Wiesz, cztery kółka są mi potrzebne do pracy, dla nowej firmy, którą właśnie zakładam, a która zrewolucjonizuje Internet. Milczała. - Słuchasz mnie? - Słucham. - Wciąż marzę o pięknym seksie z tobą. Chciałbym się z tobą kochać, Lynn. - Ma pan świadomość, że rozmowa ta jest nagrywana dla celów szkoleniowych i dowodowych? - Oczywiście. - Świetnie. Jeżeli dzwoni pan, bo chce pan się dogadać w sprawie rozłożenia spłat długu, to słucham. A jeśli nie, odkładam słuchawkę. Rozumiemy się? - Nie, wysłuchaj mnie, proszę. Wczoraj odrzucili moje papiery, nie zgodzili się na raty. Kiedy spytałem o powód, powiedzieli, że to dlatego, że Experian obniżył moją zdolność kredytową do zera. - A pan się dziwi? - docięła mu. Experian jest jedną z głównych brytyjskich firm badających zdolność kredytową obywateli. Wszystkie banki i instytucje finansowe korzystają z takich firm do sprawdzania wiarygodności swoich klientów. - Nie spłaca pan długów… więc jakiej oceny wiarygodności kredytowej pan się spodziewał? - Nieważne, wysłuchaj mnie, proszę. Skontaktowałem się z Experian, w końcu mam prawa wynikające z ustawy o ochronie danych osobowych, a oni poinformowali mnie, że to przez twoją firmę mam tak niską wiarygodność. - Istnieje proste wyjście, panie Okuma. Jeżeli uzgodni pan z nami plan spłaty zadłużenia, anuluję naszą opinię. - Tak, oczywiście, tylko że to nie takie proste. - Moim zdaniem to bardzo proste. Którego słowa pan nie zrozumiał? - Czy musi pani odnosić się do mnie z taką wrogością? - Jestem skonana, panie Okuma. Jeśli pofatyguje się pan do mnie z harmonogramem spłat, to zobaczę, co się da zrobić w sprawie Experian. A tymczasem dziękuję i żegnam.
Odłożyła słuchawkę. Za chwilę lampka za telefonie znów zaczęła mrugać. Zignorowała ją i wyszła z biura, zamierzając się udać do domu. Ale kiedy wysiadała z windy na parterze, nagle zaświtał jej pewien pomysł. 73 Roy Grace siedział sam w swoim gabinecie. Szybami wstrząsał coraz silniejszy południowo-zachodni wiatr, za oknem padał deszcz. Na noc znów zapowiada się burza, pomyślał. Nawet światło latarni na ulicy i na parkingu supermarketu ASDA było ciemniejsze niż zwykle. No i było zimno, jakby wilgotny przeciąg przenikał przez ściany. Zegarek wskazywał pięć po dwudziestej. Roy zwolnił Glenna Bransona z wieczornej odprawy, bo żona pozwoliła mu przyjść z wizytą, wykąpać dzieci i położyć je do łóżka. Niewątpliwie za radą adwokata, pomyślał cynicznie. Uważnie przeczytał notatki spisane podczas odprawy, a potem rzucił okiem na wydruk „Kierunków śledztwa”. Światełko na centralce telefonicznej zamrugało, ale nie podniósł słuchawki, bo nie była to jego bezpośrednia linia - niech odbierze ktoś inny, jeśli w gmachu jest jeszcze ktokolwiek oprócz wiecznie wesołego Duncana, jednego ze strażników w recepcji na parterze. Piętra były wymarłe niczym pokład Marie Celeste, chociaż Grace wiedział, że kilka osób z jego zespołu będzie pracowało do późnej nocy w centrum koordynacyjnym numer jeden, zwłaszcza dwie maszynistki i Juliet Jones obsługująca system komputerowy HOLMES. Juliet wciąż zbierała dane o wszystkich podobnych zbrodniach popełnionych na terenie Wielkiej Brytanii, zarówno rozwiązanych, jak i niewyjaśnionych. Grace czasami uważał, że tę żmudną, ale konieczną robotę można porównać do wędkowania. Niekończące się wstukiwanie kluczowych słów i zwrotów, szukanie podobnych ofiar znalezionych w Wielkiej Brytanii i przypadków kradzieży narządów wewnętrznych. Jak dotąd jej trwające od niedzieli łowy niczego nie dały. W ciągu ostatnich dziewięciu lat Grace musiał spędzić wiele godzin samotnie,
wyłącznie w swoim towarzystwie i właśnie zakończył pierwszy etap doszkalania się w historii medycyny sądowej i wykrywalności przestępców. Jednym z ludzi, których szczególnie podziwiał, był francuski lekarz, doktor Edmond Locard, urodzony w 1877 roku. Ten kryminolog, zwany francuskim Sherlockiem Holmesem, opracował podstawową zasadę naukowego podejścia do zbrodni, która głosi, że „każdy kontakt zostawia ślad”. Jest to tak zwana zasada wzajemnej wymiany Locarda. Roy Grace zastanawiał się, co takiego przegapił, a co miało styczność z tymi trzema zwłokami. Co się dzieje z instrumentami chirurgicznymi, które miały kontakt z ciałami? Jak nic leżą gdzieś, wysterylizowane. Może dzięki mikrośladom uda się je zidentyfikować, tyle że najpierw trzeba je znaleźć. Ale gdzie szukać? Należało również założyć, że ten, kto usunął narządy ofiarom - no chyba że był to działający na własną rękę szaleniec - miał wówczas na sobie strój chirurgiczny. Na fartuchu, a zwłaszcza na lateksowych rękawiczkach, z pewnością zachowały się ślady. Wciąż jednak nie mieli zielonego pojęcia, gdzie szukać, a grzebanie w śmietnikach i koszach na brudną odzież we wszystkich szpitalach i klinikach na południu Anglii nie wchodziło w rachubę. Jeżeli w dziale daktyloskopii za pomocą nowego sprzętu, który testowali, uda im się zdjąć odciski palców z silnika lodzi, być może zdołają je też pobrać z plastikowych folii, w które owinięte były zwłoki? Znowu coś sobie zapisał, a potem szybko przeczytał trzy strony wydruku „Kierunków śledztwa”, którego kopie otrzymali wszyscy członkowie jego zespołu. Był nieaktualny, więc musiał wprowadzić ważne dodatki. Z drugiej strony bardzo się stęsknił za Cleo. Tym, co miał do zrobienia, równie dobrze mógł się zająć w jej domu, a nie sterczeć samotnie w zimnym, pustym gabinecie. * Kiedy parkował fordem na żółtej linii przed antykwariatem, temperatura spadła i znów
rozszalała się wichura. W zacinającym deszczu przebiegł na drugą stronę ulicy. W pobliżu ktoś się wydzierał, niemiłosiernie fałszując God Rest Ye, Merry Gentlemen. Albo komuś przedwcześnie zebrało się na śpiewanie kolęd, albo się popili na firmowej imprezie, pomyślał. Wciąż do niego nie docierało, że Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami. Nie wiedział, co kupić Cleo - oczywiście pomijając pierścionek, ale to nie był prezent pod choinkę - a chciał jej sprawić coś wyjątkowego. Od lat nie kupował prezentów ukochanej kobiecie, więc nie miał żadnych pomysłów, co wybrać. Torebkę? A może coś z biżuterii, jako dodatek do pierścionka? Poradzi się siostry. Jako osoba praktyczna, będzie wiedziała. Tak samo jak inspektor Mantle. Pomijając kwestię prezentów, musiał podjąć decyzję, dokąd się wybiorą na święta. Od zniknięcia Sandy co roku spędzał je z siostrą, ale teraz Cleo zaproponowała, żeby pojechali do jej rodziny w Surrey. Jasne, chciał spędzić z nią całą świąteczną przerwę, dotychczas nie poznał jednak jej rodziców. Wiedział, że siostra ucieszy się na wieść o ich zaręczynach od lat namawiała go, żeby ułożył sobie życie - ale musiał obmyślić to od strony logistycznej. Tak czy owak, jeżeli nie zakończą wcześniej Operacji Neptun, dla niego przerwa świąteczna może się znacznie skrócić. Taszcząc ciężką teczkę przez brukowany dziedziniec, wygrzebał z kieszeni klucz i otworzył drzwi frontowe domu. Ciepły, otwarty salon i widok szeroko uśmiechniętej Cleo natychmiast poprawiły mu humor. Unosił się kuszący zapach jakiejś potrawy z czosnkiem, a z głośników płynęła muzyka operowa - z zadowoleniem rozpoznał w niej Uwerturę z Carmen Bizeta. Cleo podjęła się rozszerzenia jego gustu muzycznego i ze zdziwieniem stwierdził, że naprawdę polubił operę. Humphrey podbiegł do niego wielkimi susami, ciągnąc za sobą kilka jardów papieru toaletowego, a potem podskoczył, głośno kłapiąc zębami. Grace przyklęknął i pogłaskał go po psyku.
- Cześć, stary! Wciąż podskakując z emocji, Humphrey zaczął go lizać po policzku. Cleo siedziała skulona na jednej z wielkich kanap, otoczona papierami i z książką w ręku - niewątpliwie jedną z filozoficznych cegieł, które czytała przed dyplomem na uniwersytecie otwartym. - Patrz, Humphrey! - rzuciła piskliwym tonem do szczeniaka. - Nadinspektor Roy Grace wrócił do domu! Twój pan! Roy, ktoś się ucieszył na twój widok! - Tylko pies? - zapytał, udając rozczarowanie, wstał i podszedł do niej, a tymczasem Humphrey szarpał go za nogawkę spodni. - Dzisiaj przez cały dzień był grzeczny jak aniołek! - To chyba po raz pierwszy w życiu! - Ale mnie twój widok cieszy jeszcze bardziej! - oświadczyła, odkładając książkę zatytułowaną Egzystencjalizm jest humanizmem; kilka stron zaznaczyła karteczkami samoprzylepnymi. Miała zaczesane do góry, spięte włosy, sięgający kolan luźny brązowy sweter i czarne legginsy. Przez chwilę stał i gapił się na nią z niemym zachwytem. Czuł, jak muzyka przepełnia jego duszę, napawał się zapachem potraw, ogarnęło go szczęście i świadomość, że znalazł swoje miejsce. Poczucie, że nareszcie, po tylu koszmarnych latach, znalazł się na takim etapie, kiedy jest autentycznie zadowolony z życia. - Kocham cię - szepnął, schylając się. Objął jej szyję i przeciągle pocałował ją w usta. Odsunął się na chwilę. - Naprawdę bardzo cię kocham. I znów zaczęli się całować. Gdy w końcu oderwali się od siebie, mruknęła: - No, w sumie ja też cię dosyć lubię. - Czyżby? Skrzywiła się w zadumie, przez chwilę wydawała się głęboko zamyślona, jakby przeprowadzała w duchu skomplikowane obliczenia, a potem pokiwała głową. - Uhm. Tak! - W ten weekend kupię ci pierścionek. Spojrzała na niego wielkimi okrągłymi oczami, jak podniecona uczennica. Nagle uśmiechnęła się szeroko i kiwnęła głową. - Tak, chcę dostać wielką, bijącą po oczach błyskotkę z wieloma kamieniami!
- Kupię ci największą bijącą po oczach błyskotkę na świecie. Na twój widok królową zeżre zazdrość! - A skoro o żarciu mowa, wielki szefie, gotuję ci przegrzebki po chińsku. Była to jego ulubiona potrawa. - Jesteś nie z tej ziemi. Uniosła palec. - Co racja, to racja. Nie zapominaj o tym! - I jaka skromna. - To też. Spojrzał na leżące obok niej tomiszcze i odczytał nazwisko autora. Jean-Paul Sartre. - Dobra książka? - A wiesz, że tak. Właśnie czytałam o czymś, co pasowało do nas obojga… zanim się poznaliśmy. - Hm. Wzięła książkę i otworzyła na jednej z zaznaczonych stron. - Słucham - ponaglił ją. - Chodzi z grubsza o to, że ludzie samotni, żyjący bez nikogo, wpadają w złe towarzystwo. - Spojrzała na niego. - Zgadza się? Pokiwał głową. - Szczera prawda. Zadawałem się z ostatnimi gnojkami! - No dobrze, a o której mój najdroższy narzeczony życzy sobie zjeść kolację? zapytała. Wskazał na swoją teczkę. - Da radę przed północą? - Taka jestem napalona. Myślałam, żeby wcześniej pójść do łóżka. - Za pół godziny? Z uwodzicielską minką zajrzała na inną zaznaczoną stronę. - Albo ten fragment o zaspokajaniu żądzy… Wychodzi na to, że jeżeli jej nie zaspokoisz, zarazisz swoją duszę. - Odłożyła książkę. - Na pewno nie chcesz, żebym miała zarażoną duszę, nadinspektorze? - Nie, niczym nie chciałbym cię zarazić. - Cieszę się, że nadajemy na tych samych falach.
Roy niechętnie oderwał się od niej, wtaszczył teczkę drewnianymi schodami na piętro i wszedł do pokoju Cleo, który służył mu teraz za coś w rodzaju domowego biura. Na biurku leżała plastikowa torba z tutejszej księgarni, oznaczona żółtą karteczką z jego nazwiskiem, nabazgranym charakterem pisma Cleo. Wyciągnął z niej książkę ze zdjęciem konia wyścigowego na okładce. Tytuł brzmiał: Eclipse. Przypomniał sobie, jak Cleo mówiła mu, że jej ojciec ma bzika na punkcie koni wyścigowych, więc zamawia tę książkę, żeby mu ją dał w prezencie. Ostrożnie odłożył ją na bok. Wyjął z teczki gruby plik papierów. Na samej górze leżał segregator z logo policji Sussexu, a pod nim widniało: POLICJA SUSSEXU, WYDZIAŁ KRYMINALNY. OPERACJA NEPTUN. KIERUNKI ŚLEDZTWA. Następnie wyciągnął czerwony segregator z napisem: AKTA STRATEGICZNE, a potem jasnoniebieski NOTES ŚLEDCZEGO formatu A4, w którym zapisywał swoje uwagi ze wszystkich odpraw Operacji Neptun, w tym także z tego wieczoru. Pięć minut później Cleo po cichu weszła do pokoju, pocałowała go w kark i postawiła na biurku szklaneczkę koktajlową, napełnioną po brzegi martini z wódką. - Kałasznikow - powiedziała. - Rozpali cię jak się patrzy. - Już jestem rozpalony! A jak tam twoja dusza? - szepnął. - Zwalcza zakażenie. - Pocałowała go w to samo miejsce co przedtem i wyszła. - Ta książka, Eclipse… mam ją dać twojemu ojcu pod choinkę?! - zawołał za nią. Wróciła do pokoju. - Tak. Zdobędziesz u niego jakieś tysiąc punktów. Eclipse był najsłynniejszym koniem wyścigowym wszech czasów. Ojciec pomyśli, że się na tym znasz. - Będziesz musiała mnie trochę poduczyć. Uśmiechnęła się. - A nie lepiej samemu przeczytać książkę? - O masz! - Uderzył się dłonią w czoło. - Że też na to nie wpadłem! - Przyjrzał się okładce i nazwisku autora. - Nicholas Clee. To jakiś słynny dżokej? Pokręciła głową. - Nie. Mam wrażenie, że kiedyś był zawodowym tenisistą, ale mogę się mylić. - I znów wyszła.
Przeczytał notatki z odprawy, zakreślając istotne nowości w sprawie dla swojej sekretarki, żeby uzupełniła „Kierunki śledztwa” przed jutrzejszą poranną odprawą. Nadal nie mamy podejrzanego, pomyślał. Dane z Brytyjskiego Centrum Handlu Ludźmi wskazywały na brak dowodów, że do Anglii przemyca się ludzi w celu pobrania ich narządów… potwierdzały to również dotychczasowe wyniki poszukiwań w systemie HOLMES. Jednym z głównych kierunków śledztwa był handel ludzkimi narządami do przeszczepów. Jednak z braku dowodów, że tego typu praktyki już wcześniej zdarzały się na terenie Wielkiej Brytanii, Grace postanowił nie obarczać tym wątkiem całego swojego zespołu, mimo że wszystko wskazywało właśnie na ten trop. Równie dobrze mógł się tego dopuścić zwyczajny maniakalny zabójca. Ktoś z umiejętnościami chirurga. Ale dlaczego ktoś taki miałby się ograniczać tylko do czterech narządów? Akurat tych najcenniejszych? Jak by postąpił brat Ockham? Jakie wyjaśnienie jest najbardziej oczywiste? Co wielki mnich i filozof usunąłby swoją brzytwą? Rozmyślania przerwała mu Cleo, która słodkim głosem zawołała, że kolacja jest na stole. 74 Wróciwszy do domu tuż przed dwudziestą pierwszą, Lynn usłyszała dudnienie muzyki z salonu. Zatrzasnęła drzwi, chroniąc dom przed lodowatym wiatrem, i rozpakowała szal od Cornelii James, który kilka tygodni temu kupiła - jak większość dodatków - na eBayu. Nie zdejmując płaszcza, zajrzała do salonu. Rozwalony na kanapie Luke popijał dietetyczną coca-colę, uczesany jeszcze bardziej idiotycznie niż zwykle - większość włosów, sklejona żelem w wielki szpic, opadała mu krzywo na prawe oko. Ale i tak głupiej od niego wyglądały dwie szczupłe dziewczyny, gibające się na ekranie w takt muzyki pop z teledysku. Ubrane tylko w czarne staniki i figi, ze srebrnymi pudłami na głowach, nerwowo i
mechanicznie podrygiwały w monotonnym rytmie basu. Na ramionach, nogach i brzuchach miały nabazgrane czarnymi literami różne zwroty: NO JUŻ! ZRÓB TO! WEŹ SIĘ DO PRACY! BĄDŹ CORAZ LEPSZY! - Daft Punk? - zgadła Lynn. Luke kiwnął głową. - No. Chwyciła pilota i ściszyła dźwięk. - Wszystko w porządku? - spytała. Znów skinął głową. - Caitlin śpi. Omal jej się nie wyrwało: „Przy takim łomocie?”. Podziękowała mu jednak za opiekę nad córką. - W jakim jest stanie? - zapytała. Wzruszył ramionami. - Bez zmian. Zaglądałem do niej kilka minut temu. Wciąż nie zdejmując płaszcza, Lynn wbiegła schodami na piętro, wprost do sypialni córki. Caitlin leżała w łóżku, z zamkniętymi oczami. W słabym świetle lampki nocnej wydawała się jeszcze bardziej żółta. Nagle otworzyła jedno oko i zerknęła na matkę. - Jak się masz, aniołku? - Lynn nachyliła się, pocałowała ją i pogłaskała po wilgotnych włosach. - Pić mi się chce. - Co wolisz? Wodę? Sok owocowy? Coca-colę? - Wodę - odpada Caitlin słabym, piskliwym głosem. Lynn poszła do kuchni. Nalewając szklankę zimnej wody z lodówki, z niepokojem zauważyła, że tylna ściana obrasta lodem - z doświadczenia wiedziała, co to oznacza lodówka lada chwila padnie na amen. Czekał ją kolejny wydatek, na który nie było jej stać. Gdy zamykała drzwi, wszedł Luke - bosy, w szarym zapinanym swetrze, podartej koszuli i workowatych dżinsach. - Jak ci dziś poszło, Lynn? - zapytał. - Ze zbiórką pieniędzy? Kiwnął głową.
- Trochę dostałam od matki. Ojciec Caitlin zaproponował mi oszczędności całego życia. Ale i tak muszę jeszcze zdobyć sto siedemdziesiąt pięć tysięcy. - Chętnie pomogę - oświadczył. - No… dzięki - odparła zaskoczona. - To… bardzo miło z twojej strony, Luke. Ale takiej sumy nie uda się załatwić. - Mam trochę pieniędzy. Nie wiem, czy Caitlin mówiła ci o moim tacie… nie o ojczymie, tylko o moim prawdziwym ojcu. - Nie. - Jak najszybciej chciała zanieść córce szklankę, którą trzymała w ręku. - Miał wypadek w pracy i zginął. Na budowie… Przywalił go dźwig. Mama dostała duże odszkodowanie i większość przekazała mnie, bo nie chciała, żeby ojczym położył na nim łapę… To nałogowy hazardzista. Chętnie się dorzucę. - To naprawdę bardzo miło z twojej strony, Luke - powiedziała, autentycznie wzruszona. - Każdy grosz się przyda. Ile możesz dać? - Mam sto pięćdziesiąt tysięcy funtów. Chcę, żebyś wzięła wszystko. Szklanka wypadła jej z dłoni. 75 Roy Grace uważał, że łatwo można wpaść w zbytnią pewność siebie i zapomnieć o rzeczach zasadniczych. Dlatego czasami warto wrócić do podstaw. Za piętnaście siódma, siedząc w gabinecie i popijając drugą tego dnia kawę, zdjął z półki Podręcznik prowadzenia śledztwa w sprawach morderstw - opasłe, wyczerpujące tomisko opracowane przez Policyjne Centrum Doskonalenia dla Stowarzyszenia Komendantów Policji. Uzupełniany na bieżąco poradnik omawiał wszelkie procedury wszystkich aspektów dochodzenia w sprawie morderstwa, włącznie ze starannie opracowanym „modelem śledztwa”, do którego Grace teraz zajrzał. Dla odświeżenia pamięci ponownie przeczytał składającą się z dziesięciu punktów „szybką ścieżkę”, którą każdy śledczy z sekcji zabójstw znał na wyrywki - ale właśnie dlatego, że zasady te powszechnie znano, łatwo można było coś przeoczyć. Pierwszy punkt na liście brzmiał: „Ustalić podejrzanych”. No i dobrze, ten punkt mógł odhaczyć. Tym już się zajmowali. Drugie miejsce zajmowało „Rozpoznanie wywiadowcze”. To także mógł skreślić. W
Rumunii mieli do pomocy kumpla Normana Pottinga, w Monachium działał jego kontakt, Kriminalhauptkommissar Marcel Kullen, sierżant Moy i posterunkowy Nicholl zbierali informacje w burdelach, Guy Batchelor sprawdzał chirurgów pozbawionych prawa wykonywania zawodu, a Juliet Jones grzebała w systemie HOLMES. Trzecie było „Zbieranie śladów na miejscu zbrodni”. Dno kanału La Manche nie dawało pola do popisu. Najwięcej nadziei pokładali w plastikowej folii oraz w nowej technologii zastosowanej do pobrania odcisków palców z silnika łodzi, a także w loterii, jaką było wysłanie do zbadania DNA niedopałków znalezionych przez Glenna Bransona. Przeszedł do „Oceny miejsca zbrodni”. Znali miejsce, w którym wyrzucono zwłoki, ale jak dotąd nie wiedzieli, gdzie zabito tych ludzi. Piątą pozycją na liście było „Poszukiwanie świadków”. Czy ktoś mógł widzieć trzy ofiary? Personel szpitalu albo kliniki, w których tych młodych ludzi operowano? Pasażerowie i pracownicy lotnisk, portów i dworców, przez które dostali się do kraju? Prawdopodobnie przy wjeździe zarejestrowały ich kamery monitoringu, tyle że nie mieli pojęcia, od jak dawna ci ludzie przebywali na terenie Wielkiej Brytanii. Od kilku dni, tygodni czy miesięcy? Przeglądanie takiej masy materiału filmowego nie wchodziło w rachubę. Ale zanotował pod tym punktem: „Czy mogą ich znać inni pracujący tu Rumuni?”. Puszczono w obieg komputerowe portrety i pokazano je w prasie, lecz jak dotąd nikt się nie zgłosił. Szóste było „Sprawdzanie ofiar”. Tutaj najlepszym źródłem był człowiek sierżanta Pottinga w Rumunii. I być może Interpol, chociaż na nich akurat nie liczył. Dłużej zatrzymał się i głęboko zamyślił przy siódmym punkcie na liście, „Możliwe motywy”. Z dumą instruował swoich ludzi, że „założenia są ojcem i matką wszystkich wpadek”. Ostatniej nocy dumał nad tym, czy nie zapuścili się w ślepą uliczkę, zakładając, że tych trzech morderstw dopuścili się handlarze ludzkimi narządami. A może po prostu grasuje tu jakiś świr, który lubi patroszyć ludzi?
Tak, niewykluczone, ale mało prawdopodobne, jeśli zastosować zasadę „brzytwy Ockhama”. Na świecie brakuje ludzkich narządów do przeszczepu. To fakt. Rumunia należy do krajów, w których handluje się ludźmi, między innymi w celu pobrania organów. To też fakt. Te trzy ofiary przeszły fachowo przeprowadzone operacje. Kolejny fakt. Przemawiała za tym również informacja, że wybitny brytyjski chirurg, doktor Raymond Crockett, swego czasu został skreślony z listy lekarzy za nielegalny zakup nerek dla swoich pacjentów od Turków. Przeczyła temu okoliczność, że w Anglii nie odnotowano innych przypadków handlu ludzkimi organami. Ale kiedyś zawsze jest ten pierwszy raz. Przyszło mu na myśl, że doktor Crockett został złapany. Działał sam czy zwyczajnie miał pecha i tylko on wpadł? Może w Anglii ten proceder uprawiają dziesiątki podobnych do niego specjalistów, którzy korzystają z nielegalnie zdobytych narządów, tyle że nikt ich nie złapał za rękę? A jeśli Crockett wznowił działalność? Należy go przesłuchać i ewentualnie wykluczyć z grona podejrzanych. Dalej szły „Media”. Posłużyli się nimi w miarę możliwości, najważniejszy był jednak program telewizyjny Crimewatch, którego emisja miała się odbyć dopiero za niecały tydzień… a zresztą nie wiadomo, czy uda im się wcisnąć tam swój materiał. Potem następowała „Sekcja zwłok”. Na tym etapie Grace miał już wszelkie informacje, jakich mogły dostarczyć sekcje. Możliwe, że trzeba będzie przeprowadzić dalsze badania, jeżeli znajdą narzędzia chirurgiczne. A tymczasem ciała spoczywały w kostnicy. Ziewnął, próbując otrząsnąć się ze zmęczenia, i napił się kawy. Kiedy wstawał o wpół do szóstej rano, w głowie mu huczało. Powinien był tradycyjnie wyskoczyć na poranną przebieżkę, bo dzięki temu zawsze myślał jaśniej, ale miał wyrzuty sumienia, że wieczorem nie dokończył pracy, więc wcześniej niż zwykle pojechał do biura. Ostatnią pozycją na liście były „Inne niezwykłe wydarzenia”. Po chwili namysłu przeczytał to, co już wcześniej zapisał w notesie. A potem dodał: „Silnik zaburtowy?” i „Zaginięcie «Scoob-Eee»?”. Oparł się na krześle tak gwałtownie, że uderzyło o ścianę. Za oknem świtało. W nocy
burza ustała, rano było sucho. Ale prognozy nie były najlepsze. Na ciemnoszarym niebie pojawiły się czerwone i różowe pasma. Jak szło to stare porzekadło? „Noc czerwona dla marynarza wymarzona. Czerwony ranek, marynarz ma przechlapane!”. Co mam zrobić, żebym nie miał przechlapane? - gryzł się. Co mi umknęło? Na pewno coś przegapiłem. Tylko co, do ciężkiej cholery?! W milczeniu gapił się na kubek kawy, jakby odpowiedź kryła się w parującej czerni. I nagle go oświeciło. Sandy lubiła zaglądać do pubu, kiedy grano w zgaduj-zgadulę. Miała niezwykłą wiedzę ogólną, bez porównania większą niż on. Teraz przypomniał sobie, jak jedenaście czy dwanaście lat temu wybrali się do pubu i jedno z pytań dotyczyło powierzchni kanału La Manche w milach kwadratowych. Sandy wygrała, podając właściwą odpowiedź: dwadzieścia dziewięć tysięcy. Pstryknął palcami. - To jest to! 76 - Szukamy nie tam, gdzie trzeba - oświadczył Roy Grace swojej ekipie. - I może też niewłaściwych ludzi. Tak uważam. Natychmiast przykuł uwagę dwudziestu ośmiu policjantów i personelu pomocniczego, zebranych na porannej odprawie. Poklepał się po skroni. - Nie tam, gdzie trzeba, w sensie mentalnym, nie geograficznym. Obserwowało go dwadzieścia osiem par zaciekawionych oczu. Doznał olśnienia pod wpływem czwartego punktu na liście z Podręcznika prowadzenia śledztwa w sprawach morderstw. - Chcę, żeby każde z was na chwilę zapomniało o swoim wątku śledztwa i skupiło się na „Ocenie miejsca zbrodni”. Zgoda? No więc zakładaliśmy, że wyrzucenie ciał w tym miejscu nastąpiło na skutek pecha albo niewiedzy. Ale zastanówcie się. Powierzchnia kanału La Manche wynosi dwadzieścia dziewięć tysięcy mil kwadratowych. A obszar bagrowania to sto mil kwadratowych. Spojrzał na Glenna, Guya Batchelora, Bellę, E-J i kilka innych osób.
- Ktoś tu był dobry z arytmetyki? Analityczka od systemu HOLMES podniosła rękę. - Jaki procent powierzchni kanału zajmuje teren bagrowania, Juliet? - zapytał. Szybko policzyła w głowie. - Mniej więcej trzydzieści cztery setne procent - odparła. - Niewiele, co? - rzucił Grace. - Jedna trzecia procentu. To jak szukanie igły w stogu siana. Gdybym to ja miał się pozbyć zwłok w kanale La Manche i trafił akurat na teren bagrowania, uznałbym, że mam wyjątkowego pecha. Prawdę mówiąc, szanse są tak znikome, że nie warto się nad tym zastanawiać. No, chyba że ktoś specjalnie wybrał właśnie to miejsce. Przerwał, żeby to sobie przemyśleli. - Specjalnie? - zdziwiła się Lizzie Mantle. - Posłuchajcie, jak ja to widzę - rzekł. - Jeżeli założymy, że chodzi tu o międzynarodowy handel żywym towarem, a to najszybciej rozwijająca się gałąź przestępczości na świecie, to jednego możemy być pewni: z jakiego kalibru kryminalistami mamy do czynienia. Skoro są tak świetnie zorganizowani, że potrafią przerzucać tu nastoletnie dzieci i mają dojście do fachowej transplantologii, to równie profesjonalnie są w stanie pozbywać się zwłok. Raczej nie wypływają na pełne morze w gumowym pontonie i nie wyrzucają ciał za burtę. Zobaczył, że wszyscy potakują. - Wiem, że już to wałkowaliśmy i doszliśmy do wniosku, że ciała wyrzucono z prywatnej łodzi, prywatnego samolotu albo śmigłowca. Ale bez względu na to, czym posłużył się sprawca, musiał skorzystać z zawodowego szypra albo pilota. Ktoś taki czyta mapy, wie, jaka jest głębokość kanału w różnych miejscach i prawdopodobnie zna te wody jak własną kieszeń. Tereny bagrowania może nie widnieją na wszystkich mapach, w każdym razie to względnie płytkie obszary. Gdybyście chcieli się pozbyć zwłok, mając do dyspozycji cały kanał, to chyba wybralibyście głęboką wodę, co? Bo ja tak. - Jaka jest największa głębokość, Roy? - zapytał Potting.
- W wielu miejscach przekracza dwieście stóp. Więc po co się ich pozbywać na sześćdziesięciu pięciu? - Z pośpiechu? - podsunął Glenn Branson. - Mając truposza, ludzie czasami wpadają w panikę, no nie? - Ale nie ci, z którymi mamy do czynienia, Glenn - odparł nadinspektor. - A może naprawdę nie widzieli głębokości na swoich mapach - powiedziała Bella Moy. Grace pokręcił głową. - Bello, nie wykluczam tej możliwości, ale zakładam, że była to celowa robota. - Nie rozumiem, Roy. W jakim celu? - zapytała inspektor Mantle. - W nadziei, że ktoś je znajdzie. - Po co? - włączył się Nick Nicholl. - Może komuś nie podobało się to, co robią? - rzekł Grace. - Więc wyrzucił zwłoki w tym miejscu, wiedząc, że dzięki temu może ktoś je wyłowi. - Skoro nie podobało mu się to, co robią, dlaczego nie zadzwonił na policję? - Tym razem to Glenn Branson wysunął zastrzeżenie. - Z różnych powodów. Ja obstawiam, że był to pilot albo szyper, który lubił pieniądze, ale miał też sumienie. Gdyby ich zakapował, urwałby mu się miły dodatkowy dochód. W ten sposób ocalił sumienie. Wyrzucił zwłoki na głębokości łatwo dostępnej dla nurków. A gdyby nie wyłowiła ich pogłębiarka, pewnie dałby cynk policji… ale jeszcze nieprędko. Cały zespół milczał przez chwilę. - Zdaję sobie sprawę, że mogę się mylić, ale chcę popchnąć śledztwo w nowym kierunku. Musimy sprawdzić wszystkie jednostki, zaczynając od portu Shoreham. Pomoże nam kierownictwo portu, operatorzy śluzy i Straż Przybrzeżna. Bliżej musimy się przyjrzeć szybkim łodziom, kutrom rybackim oraz wszystkim jednostkom do wynajęcia. Glenn, zajmujesz się tym zaginionym kutrem, „Scoob-Eee”. Masz coś do przekazania? Sierżant pomachał grubą brązową kopertą. - Dostałem to pięć minut temu z Tlenu, operatora sieci. To wykres wszystkich masztów telefonii komórkowej, z którymi komórka szypra łączyła się w piątek wieczorem.
Niemożliwe, żeby popłynął na drugą stronę kanału La Manche, więc przy szczęściu może uda nam się prześledzić jego trasę wzdłuż południowego wybrzeża. Zaraz po odprawie zajmę się tym z Rayem Packhamem. - Dobrze kombinujesz. Ale nie mamy pewności, że „Scoob-Eee” ma z tym jakiś związek, więc musimy się przyjrzeć pozostałym jednostkom pływającym. Grace przydzielił to zadanie dwóm posterunkowym obecnym na odprawie. Potem spojrzał na Pottinga. - Normanie, jak mówiłem, może szukamy nie tych ludzi, co trzeba. Potting zmarszczył czoło. - Prosiłem, żebyś się skontaktował z wszystkimi koordynatorami transplantacyjnymi i sprawdził, czy ktoś z nich znał tych troje. Jak dotąd nic to nie dało? - Zgadza się, szefie. Ale prowadzimy poszukiwania na szeroką skalę. - Mam chyba lepsze wyjście. Nie wiem, dlaczego nie wpadliśmy na to wcześniej. Musimy sprawdzić wszystkich ludzi oczekujących na przeszczep serca, płuc, wątroby czy nerki, którzy nie doczekali się operacji, a mimo to wypadli z listy. - Prawdopodobnie jest wiele powodów, dla których ludzie się wypisują z listy oczekujących - rzekł Potting. Grace pokręcił głową. - O ile mi wiadomo, nikt z listy oczekujących na nerkę czy wątrobę nie zdrowieje sam z siebie, chyba że zdarzy się cud. Jeżeli znikają z listy, to wyłącznie z dwóch powodów. Albo załatwili sobie przeszczep gdzie indziej… albo umarli. Rozdzwoniła się jego komórka. Wyciągnął ją i spojrzał na ekran. Od razu rozpoznał numer kierunkowy, +49. A zatem to Marcel Kullen z Monachium. Przeprosił zebranych ruchem ręki i wyszedł z sali odpraw na korytarz. - Roy, chciałeś, żebym do nas zadzwonił, jak ta handlarka organami, Marlene Hartmann, wróci do Monachium, tak? - Tak, dzięki! Grace bawiły drobne błędy gramatyczne Niemca. - Przyleciała wczoraj późnym wieczorem. A już z rana dzwoniła trzy razy pod numer w twoim mieście, w Brighton.
- Znakomicie! Jest szansa, że dostanę od ciebie ten numer? - Nie zdradzisz źródła? - Masz moje słowo. Kullen wyrecytował szereg cyfr. 77 Za kwadrans dziewiąta Lynn siedziała w kuchni, z otwartym laptopem, i przeglądała pięć e-maili, które dostała w nocy. Obok niej usadowił się Luke, który część nocy spędził z Caitlin, a potem zległ na kanapie w salonie. Wszystkie e-maile zawierały referencje od klientów Transplantation-Zentrale. Jeden nadesłała matka trzynastoletniego chłopca z Phoenix w Arizonie, który dostał wątrobę od pośredniczki przed dwoma laty, i podała swój prywatny numer, żeby Lynn do niej zadzwoniła. Napisała, że jest zachwycona usługami agencji i że gdyby nie pomoc Marlene Hartmann, jej syn z pewnością już by nie żył. Drugi pochodził od mężczyzny z Kapsztadu, który zaledwie osiem miesięcy temu dostał za pośrednictwem firmy nowe serce. On także był zachwycony i podał swój numer telefonu. Trzeci, znów z Ameryki, był szczególnie wzruszający - od siostry dwudziestoletniej dziewczyny z Madison w Wisconsin, która dostała nerkę; ona również prosiła Lynn o telefon. Czwarty e-mail napisała Szwedka ze Sztokholmu, której trzydziestoletni mąż dostał nowe serce oraz płuca. Piąty - kobieta z Manchesteru, której osiemnastoletniej córce rok temu przeszczepiono wątrobę; ona podała numer domowy i na komórkę. Lynn, wciąż jeszcze w szlafroku, upiła łyk herbaty. W nocy była tak podminowana, że nie zmrużyła oka. W pewnym momencie do jej sypialni zajrzała Caitlin, zapłakana, bo zdrapała skórę na rękach i nogach do żywego mięsa. Lynn uspokoiła córkę, a potem leżała z otwartymi oczami, próbując sobie wszystko przemyśleć. Ciężar skorzystania z pieniędzy Luke’a leżał jej na sercu. Tak samo jak wzięcie tego, co jej matka odłożyła na czarną godzinę. Wkład Mala aż tak jej nie martwił, ostatecznie Caitlin była jego córką. Ale co będzie, jeżeli przeszczep się nie uda? Umowa, którą jej zostawiła Frau Hartmann, zawierała ubezpieczenie od takiej sytuacji. Jeżeli operacja się nie
powiedzie albo w ciągu pół roku nastąpi odrzucenie przeszczepu, pacjentka dostanie drugą wątrobę bez ponoszenia dodatkowych kosztów. Ale i tak nie miała gwarancji, że przeszczepiony organ będzie funkcjonował prawidłowo. A nawet jeśli wszystko pójdzie dobrze, pozostanie problem, skąd wziąć kilka tysięcy funtów rocznie na leki zapobiegające odrzuceniu przeszczepu, które córka będzie musiała zażywać do końca życia. Najważniejsze jednak, że nie miała wyjścia. Alternatywa była nie do pomyślenia. A jeśli Marlene Hartmann to oszustka? Jeżeli Lynn odda jej co do pensa wszystko, co zdoła zgromadzić, i zostanie na lodzie? Zgoda, wczoraj w pracy dyskretnie sprawdziła wiarygodność kredytową firmy, no i miała referencje od ludzi, z którymi oczywiście się skontaktuje. A jednak zamartwiała się na śmierć kolejnym krokiem - podpisaniem i przefaksowaniem umowy, a następnie przelaniem połowy honorarium, stu pięćdziesięciu tysięcy euro, do Monachium. Na ekranie leciał program telewizji śniadaniowej, z wyłączonym dźwiękiem. Prezenterzy siedzieli na kanapie i zaśmiewali się z czegoś ze swoim gościem - piękną kobietą po dwudziestce, którą Lynn pamiętała jak przez mgłę, nie potrafiła sobie jednak przypomnieć, kim jest. W każdym razie była ciemnowłosa i podobna z figury do Caitlin. Nagle Lynn wyobraziła sobie córkę, jak siedzi na tej kanapie, rozmawia i śmieje się z prowadzącymi. Jak opowiada o tym, że omal nie umarła, ale pokonała system, a co! Może Caitlin zostanie wielką gwiazdą? Niewykluczone. Była piękna, ludzie zwracali na nią uwagę. Miała osobowość. Gdyby wyzdrowiała, mogłaby zostać, kim zechce. Gdyby. Lynn spojrzała na zegarek i szybko policzyła w myślach. - W Wisconsin jest sześć czy siedem godzin wcześniej niż w Anglii, zgadza się? Luke w zamyśleniu pokiwał głową. - W Phoenix mniej więcej tak samo. - Czyli jest środek nocy. Przede wszystkim chciałabym pogadać z tą matką… zadzwonię do niej po południu.
- Ta z Manchesteru ma córkę w zbliżonym wieku. Chyba uda ci się ją złapać. Na mój gust powinnaś zacząć od niej. Lynn spojrzała na niego. Skonana i rozchwiana emocjonalnie, nagle poczuła do tego chłopaka głęboką sympatię. - Dobry pomysł - pochwaliła i wybrała numer domowy matki z Manchesteru. Po szóstym sygnale włączyła się automatyczna sekretarka. Zadzwoniła więc na komórkę. Niemal natychmiast rozległ się trzask i głośny hałas w tle, jakby kobieta prowadziła samochód. - Halo? - odezwała się; mówiła z silnym akcentem z Manchesteru. Lynn przedstawiła się i podziękowała jej za e-mail. - Właśnie podwożę dzieciaki do szkoły - usłyszała w odpowiedzi. - Za dwadzieścia minut będę w domu. Mogę do pani oddzwonić? - Ależ oczywiście. - Posłuchaj, kochana, nic się nie martw. Marlene Hartmann jest boska. Może przyjedziesz, poznasz moją Chelsey. Pogadacie, opowie ci, jaki koszmar przeszła z państwową służbą zdrowia. Pokażę ci zdjęcia. To co, kochana, dwadzieścia minut? - Świetnie, dziękuje bardzo - odparła Lynn. Odkładając słuchawkę, poczuła, jak w jej sercu wzbiera nadzieja. 78 Silny wiatr miotał małym hyundaiem, gdy Glenn Branson jechał szosą biegnącą wokół lotniska Shoreham. Mijając grupę śmigłowców, zerknął na nieduży dwusilnikowy samolot podchodzący do lądowania na trawiastym pasie. Za hangarami skręcił w prawo i zajechał pod przerobiony magazyn za ogrodzeniem z siatki, w którym mieściła się Specjalna Jednostka Poszukiwawcza. Zegar w samochodzie wskazywał dwunastą trzydzieści jeden. Kilka minut później siedział w zatłoczonej sali konferencyjnej, służącej jednocześnie za kantynę i wspólne biuro, i z kubkiem kawy pod ręką starannie rozkładał na wielkim stole fotokopię mapy nawigacyjnej, którą pomógł mu sporządzić Ray Packham. Na ścianach wisiały mapy, drewniane odznaki, tablica, kilka oprawionych zdjęć zespołu oraz dyplom uznania za odwagę. Okno wychodziło na parking i szarą metalową ścianę nijakiego magazynu. Na parapecie stało kuliste akwarium, w którym pływała jedna rybka oraz miniaturka nurka głębinowego.
Smerfetka, Jonasz, Arf i CIPO już siedzieli. Młoda pani sierżant miała na sobie czarny, zapinany na suwak polar z wyszytym napisem POLICJA i logo sił policyjnych Sussexu na górze. Trzej mężczyźni byli w niebieskich koszulach z krótkimi rękawami i numerami służbowymi na naramiennikach. Do pomieszczenia wszedł Gonzo, również w polarze, i wręczył Glennowi Bransonowi torebkę ze sztywnego papieru. - Tak na wszelki wypadek, może ci się przyda. Pozostała czwórka parsknęła śmiechem. - Przyda mi się? Niby do czego? - zdziwił się Glenn. - Żebyś miał do czego rzygać - wyjaśnił Gonzo. - Na dworze wieje jak cholera! - dorzucił Jonasz. - No, a przy silnym wietrze ta chałupa też się kiwa - dodał CIPO. - Więc pomyśleliśmy, no wiesz… pamiętamy, co się działo, jak ostatnio byłeś z nami… Tania Whitlock uśmiechała się do Glenna ze współczuciem, kiedy jej ekipa się z niego nabijała. - Bardzo dowcipne, bardzo - odciął się sierżant. - Wystąpiłeś już o przeniesienie do naszej jednostki, Glenn? - spytał Arf. - Ostatnim razem tak ci się u nas podobało. - Przypomina mi się Bunt na Bounty - rzucił Branson. - Starczy tego. Glenn, mów, co dla nas masz - przerwała im Tania Whitlock. Mapa przedstawiała fragment wybrzeża na odcinku od Worthing do Seaford. Czerwonym atramentem zakreślono na niej trzy nierówne, oddalone od siebie kółka i oznaczono je literami A, B i C. Linia z zielonych kropek wyznaczała trasę od ujścia portu Shoreham; na jej końcu widniał dziecinny rysunek statku, podpisany „Okręt”. Poza tym był tam też wielki niebieski łuk. - A więc tak - rzekł Branson. - Szyper „Scoob-Eee”, Jim Towers, miał komórkę działającą w sieci Tlen. Trzy czerwone kółka oznaczają stacje przekaźnikowe i maszty Tlenu na tym odcinku wybrzeża. Firma dała nam wykres, zaznaczony tutaj, sygnałów odebranych przez stacje przekaźnikowe z komórki Jima Towersa w piątek wieczorem, od ósmej pięćdziesiąt pięć, kiedy pilot portowy i przewoźnik na brzegu widzieli, jak przepływał
przez śluzę, do dziesiątej zero osiem, kiedy odebrano ostatni sygnał. - Czy to są połączenia wykonane przez Jima Towersa? - zapytała sierżant Whitlock. - Nie, Taniu. Jeśli telefon jest włączony, co dwadzieścia minut wysyła sygnał do stacji przekaźnikowej. To mniej więcej tak jak wtedy, kiedy popłynąłem z wami. Co jakiś czas dzwoniłaś do faceta ze Straży Przybrzeżnej i podawałaś mu naszą pozycję, tak? - wyjaśnił, dumny z tego porównania. - Wiesz, to jakby dzwonienie do domu, żeby się zameldować. Fachowo nazywa się to aktualizacją położenia. Wszyscy pokiwali głowami. - Sygnał odbiera najbliższa stacja bazowa, no, chyba że jest zajęta, i przekazuje do następnej. Jeżeli telefon jest w zasięgu kilku stacji przekaźnikowych, sygnał mogą odebrać dwie, a nawet trzy. - O rany, Glenn! - wtrącił się Art. - Nie wiedzieliśmy, że jesteś nie tylko wytrawnym żeglarzem, ale i specjalistą od telefonów. - Spadaj! - odburknął Branson z uśmiechem i wrócił do tematu. - Wszystko to mamy zaznaczone tutaj. Po wypłynięciu kutra z portu Shoreham pierwszą aktualizację położenia złapała ta stacja bazowa w Shoreham i ta w Worthing. - Wskazał kółka oznaczone literami A i B. - Dwadzieścia minut później drugi sygnał również wyłapały te dwie stacje. Ale trzeci, mniej więcej godzinę po wyjściu z portu, złapała też ta trzecia stacja, na wschód od mariny w Brighton. - Wskazał na C. - Dzięki temu wiemy, że Towers płynął kursem południowowschodnim, prawdopodobnie tak, jak zaznaczyliśmy zieloną kropkowaną linią. - Dobry film ten Okręt - rzucił Gonzo. - A teraz robi się ciekawie - ciągnął Glenn, nie zwracając na niego uwagi. - Nareszcie! - ucieszył się CIPO. - Nie mogliśmy się doczekać, kiedy się coś zacznie, bo jak na razie to nudy na pudy! Branson cierpliwie odczekał, aż przestaną rechotać. - Zasięg połączenia z telefonem ogranicza rejestr wyprzedzenia czasowego, który wynosi od zera do sześćdziesięciu trzech - podjął, nie przejmując się docinkami. - Jeśli więc
podzielić maksymalny zasięg wynoszący dwadzieścia mil przez sześćdziesiąt trzy, można ustalić odległość do stu osiemdziesięciu stóp. - Zaraz - przerwał mu Gonzo. - Jeżeli dobrze rozumiem, według ciebie ta linia pokazuje trasę, jaką płynął kuter. Czyli że to ostatnia pozycja kutra, zanim wypłynął poza zasięg? Glenn Branson pokręcił głową. - Nie, wątpię, żeby wypłynął poza zasięg telefonii. Zadarł głowę i zobaczył, że wszyscy marszczą czoła. - To miejsce, z którego wysłano czwarty i ostatni sygnał, ostatnią lokalizację położenia - ciągnął. - Na morzu zwyczajowy zasięg wynosi dwadzieścia mil. Ale dowiedziałem się, że operatorzy telefonii komórkowej, jeśli to tylko możliwe, na wybrzeżu stawiają jak najwyższe maszty, żeby zwiększyć zasięg i móc pobierać słone opłaty roamingowe za połączenia z zagranicznych statków, dlatego w tym miejscu zasięg jest pewnie nieco większy, może nawet trzydzieści mil. Gonzo bazgrał w notesie, obliczając coś. - Wszyscy znacie „Scoob-Eee” - mówił dalej Branson. - To nie jest szybka jednostka, rozwija maksymalnie dziesięć węzłów, czyli jakieś dwanaście mil na godzinę. Ostatni sygnał odebrano, kiedy kuter był na morzu od niecałych dziewięćdziesięciu minut i płynął z grubsza dziesięć mil od brzegu… miał zasięg przez cały czas. Zapadła dłuższa cisza. Wszyscy zastanawiali się nad słowami Bransona. W końcu przerwała ją Tania Whitlock. - Glenn, a może padła mu bateria? - zasugerowała. - Niby możliwe, ale był doświadczonym marynarzem, dla którego telefon to w razie kłopotów rzecz niezbędna. Myślisz, że mógłby wypłynąć w rejs bez ładowarki albo z wyczerpaną baterią? - A może wypadła mu za burtę? - rzekł Gonzo. - Jasne, mogło się tak zdarzyć - przytaknął Glenn. - Ale nie tak doświadczonemu szyprowi. Gonzo wzruszył ramionami. - Fakt, Towers znał się na swojej robocie. Myślisz, że wydarzyło się coś innego?
Branson spojrzał na niego obojętnie. - A jeśli kuter zatonął? - Nareszcie rozumiem! - rzucił Arf. - Chcesz nas tam wysłać, żebyśmy przeszukali dno? - Szybko się połapaliście - skwitował Glenn. - To solidny kuter, sztormy mu nie straszne - powiedział CIPO. - Nie wierzę, żeby sam zatonął. - A jeśli miał wypadek? - podsunął Branson. - Zderzenie? Pożar? Sabotaż? Albo coś znacznie gorszego. - Na przykład co, Glenn? - spytała Tania. - Ta wyprawa nie miała sensu - rzekł Branson. - Rozmawiałem z jego żoną. W piątek obchodzili rocznicę ślubu. Zarezerwowali stolik w restauracji na wieczór. Żaden klient nie wynajął go na nocny połów. A jednak zamiast wrócić do domu, wypłynął w morze. - No, szczerze mu współczuję - zadrwił Arf. - Mając do wyboru kolację ze starą albo rejs po morzu tylko we własnym towarzystwie… to chyba jasne. Wszyscy się roześmiali i tylko Tani, która niedawno wyszła za mąż, nie rozbawiło to tak, jak jej kolegów. Gonzo wskazał na okno. - Wichura ma dziewięć w skali Beauforta. Masz pojęcie, co się teraz dzieje na morzu? - Wyobrażam sobie, że trochę kiwa. - Glenn obrzucił Gonza zdziwionym spojrzeniem. - Stary, chcesz nas tam wysłać, to nie ma sprawy - oświadczył CIPO. - Ale płyniesz z nami. 79 Lynn, ze słuchawkami na uszach, siedziała zniecierpliwiona przy stanowisku Myśliwskich Szerszeni. Zerknęła na kalendarz przypięty do czerwonej ścianki działowej po prawej stronie monitora jej komputera. Boże Narodzenie już za trzy tygodnie, pomyślała. Nigdy w życiu nie była tak kompletnie nieprzygotowana do świąt… i nigdy aż tak jej nie obchodziły. Na Gwiazdkę pragnęła tylko jednego prezentu. Jej przyjaciółka, Sue Shackleton, powiedziała, że na szybko może jej zorganizować dziesięć tysięcy funtów. Czyli brakowało już tylko piętnastu tysięcy. Właśnie w tej chwili Luke załatwiał w swoim banku, żeby w każdej chwili mógł
przelać sto pięćdziesiąt tysięcy euro dla Marlene Hartmann z Transplantation-Zentrale. Ale przelewu dokonają dopiero po sprawdzeniu wszystkich referencji. Na razie wyglądały zachęcająco. Lynn rozmawiała z kobietą z Manchesteru, Marilyn Franks. Jej córce przeszczepiono wątrobę w klinice w Susseksie, niedaleko Brighton, i operacja zakończyła się całkowitym sukcesem. Marilyn Franks wychwalała Marlene Hartmann pod niebiosa. Tak samo było z mężczyzną z Kapsztadu. Początkowo wystąpiły problemy, ale jak zapewnił Lynn, nawet mu się nie śniło, że opieka po operacji może być tak znakomita. Szwedka ze Sztokholmu, której mąż dostał nowe serce i płuca, również rozpływała się z zachwytu. W obu tych przypadkach operacje przeprowadzono w miejscowych klinikach. Wciąż było za wcześnie na dzwonienie do Ameryki, ale Lynn już podjęła decyzję na podstawie z tego, co usłyszała do tej pory. Jednak, zwłaszcza ze względu na Luke’a, powinna sprawdzić wszystkich. Bo drugiej szansy nie dostanie. Na szczęście dziś po południu, a najpóźniej jutro, po rozmowie z pozostałymi dwiema osobami przeleją pierwszą ratę należności. Pozostałe pięćdziesiąt procent będzie musiała zapłacić gotówką w dniu operacji. Czyli na uzbieranie brakujących piętnastu tysięcy funtów w najlepszym razie miała kilka dni. Próbowała wybadać Niemkę, co się stanie, jeżeli zabraknie jej parę funtów, ale Marlene była nieugięta. Wyraziła się całkiem jasno: wszystko albo nic. Piętnaście tysięcy. Wciąż pozostawało do zorganizowania dużo pieniędzy… zwłaszcza że miała na to tydzień albo i mniej. Co gorsza, przewidywano, że kurs wymiany funta do euro będzie spadał. Czyli że brakująca kwota może się zwiększyć. Zegar ruszy z chwilą, gdy Luke dokona przelewu. Potem Lynn każdego dnia może się spodziewać telefonu od Niemki, która uprzedzi ją i Caitlin zaledwie dwie godziny przed odebraniem ich i transportem do kliniki. Marlene precyzyjnie wyjaśniła, że nie sposób przewidzieć, kiedy odpowiedni dawca ulegnie wypadkowi. Lynn się rozejrzała. Na biurkach pojawiły się pierwsze kartki świąteczne, drobne strzępki lamety, gałązki jemioły. Ale ponieważ w firmie pracowało wielu muzułmanów, zakazano jawnego świętowania Bożego Narodzenia w obawie, żeby nie urazić wyznawców
innych religii. A więc znów biuro nie będzie udekorowane jak należy… nawet nie będzie oficjalnej Wigilii. W zeszłym roku krew jej się burzyła na samą myśl, teraz jednak miała to gdzieś. W tym momencie obchodziło ją tylko jedno. Czas. Była za pięć pierwsza. Punktualnie o trzynastej, jak w zegarku, jej koledzy z zespołu Myśliwskich Szerszeni popędzą na lunch. A co najważniejsze, wyjdą Katie i Jim, którzy siedząc obok niej, mogliby ją podsłuchać, gdyby chcieli, oraz szefowa zespołu Liv Thomas. Rano na ściennym ekranie KUMULACJA PREMII wzrosła do tysiąca czterystu pięćdziesięciu funtów. Właśnie zaczęło się wielkie przedświąteczne polowanie, żeby wycyckać forsę z klientów, zanim ją przepuszczą na prezenty i gorzałę. Z trudem skupiając się na pracy, chociaż nie liczyła na to, że uda jej się zgarnąć tygodniową premię, wybrała kolejny numer z listy. Po chwili jakaś kobieta odebrała bełkotliwym głosem. - Pani Hall? - spytała Lynn. - A kto mówi? - Lynn, z Denara. Właśnie zauważyliśmy, że w poniedziałek nie dokonała pani cotygodniowej wpłaty. - No i co? Idą święta, nie? A za co ja zrobię zakupy? Co mam powiedzieć dzieciakom? Że w tym roku nie dostaną prezentów, bo całą forsę wydałam na Denara? - Proszę pani, przecież mieliśmy umowę. - Takaś mądra? To przyjdź tu i wyjaśnij to moim dzieciom. Lynn na chwilę zamknęła oczy. Usłyszała odgłos, jakby kobieta coś przełykała. Nie miała siły się z nią użerać. - A zechce mi pani powiedzieć, kiedy możemy oczekiwać od pani spłat według ustalonego harmonogramu? - Ty mi to powiedz. Opowiedz mi o budownictwie socjalnym. A co z opieką społeczną? Może pogadaj z nimi. Kobieta bełkotała coraz bardziej i bredziła od rzeczy. - Zadzwonię do pani jutro - zapowiedziała Lynn i odłożyła słuchawkę. Siedzący po prawej Jim - niski, żylasty facet z Newcastle - zdjął słuchawki i odetchnął głośno.
- Jasna cholera! - zaklął. - Co to się z tymi ludźmi porobiło? Lynn uśmiechnęła się do niego ze współczuciem. Wstał. - Spadam. Dziś chyba przyda mi się lunch w płynie. Wyskoczysz na kielicha? Ja stawiam. - Dzięki, Jim, ale niestety. Muszę nadrobić zaległości. - Jak sobie życzysz. Lynn z ulgą zobaczyła, że Katie - przysadzista ruda kobieta po czterdziestce - ściąga słuchawki i bierze torebkę. - No, ruszam na wojnę ze sklepami! - zapowiedziała. - Powodzenia - mruknęła Lynn. Kilka minut później patrzyła, jak szefowa zmaga się z płaszczem. Udając, że sprawdza e-maile, czekała, aż wszyscy troje wyjdą z pokoju. Wzięła akta klientów i zapisała numer telefonu. Gdy wreszcie się wynieśli, zdjęła słuchawki, wyjęła z torebki komórkę, przestawiła ją na „numer zastrzeżony” i zadzwoniła do swojego najbardziej znienawidzonego klienta. Po trzecim sygnale odebrał nieufnie, tym swoim głębokim, przymilnym głosem. Halo? - Reg Okuma? - Przepraszam, a kto mówi? - Lynn Beckett z Denara - odparła cichutko, właściwie szeptem. Natychmiast zmienił ton. - Moja piękna Lynn! Czy dzwonisz, żeby mi powiedzieć, że teraz już możemy się pięknie pokochać? - Szczerze mówiąc, dzwonię, żeby panu pomóc w odzyskaniu wiarygodności kredytowej. Przygotowaliśmy dla naszych klientów specjalną ofertę świąteczną. Pańskie zadłużenie wobec Banku Kredytowego Bradford wynosi trzydzieści siedem tysięcy osiemset siedemdziesiąt funtów plus odsetki, zgadza się? - Skoro tak twierdzisz. - Jeżeli uda się panu zdobyć natychmiast piętnaście tysięcy funtów, w gotówce, to anulujemy resztę pańskiego długu i wydamy panu dobre świadectwo na miły początek nowego roku. - Serio? - W jego głosie brzmiało niedowierzanie.
- Wyłącznie ze względu na święta. Zależy nam na jak najlepszym wyniku na koniec roku. Dopięcie spraw z najważniejszymi klientami wyjdzie nam na dobre. - Uważam, że to bardzo ciekawa propozycja. Lynn wiedziała, że facet ma pieniądze. Już od ponad dziesięciu lat migał się od spłacania długów. Prowadził interesy gotówkowe - sprzedaż lodów z furgonetek i uliczne kioski z jedzeniem - brał karty kredytowe, ogałacał je do zera, a potem twierdził, że nie ma na spłatę. Lynn oceniała, że prawdopodobnie ma zachomikowane setki tysięcy funtów w gotówce. Dla niego piętnaście tysięcy to małe piwo. I okazja. - Wczoraj mówił pan, że musi kupić nowy samochód do nowego interesu, ale nie chcą panu sprzedać na raty. - Tak. - Czyli dla pana to korzystne rozwiązanie. Milczał przez dłuższą chwilę. - Panie Okuma, jest pan tam jeszcze? - Tak, moja śliczna. Lubię słuchać, jak oddychasz. Jaśniej wtedy myślę, no i mnie to podnieca. A więc gdybym… eee… zdobył jakoś taką sumę… - W gotówce. - Koniecznie musi być gotówka? - Wyświadczam panu wielką przysługę. Żeby panu pomóc, kładę głowę pod topór. - Chciałbym ci się za to odwdzięczyć, piękna Lynn. Czy mogę wręczyć ci tę nagrodę w łóżku? - Najpierw muszę zobaczyć pieniądze. - Myślę, że taka kwota wchodzi w rachubę. Tak. Ile mam czasu? - Dwadzieścia cztery godziny. - Wkrótce się odezwę. - Proszę dzwonić pod ten numer - powiedziała i podała mu numer swojej komórki. Rozłączając się, cała się trzęsła. 80 Grace zapisał w notesie datę i godzinę - osiemnasta trzydzieści, czwartek, czwarty grudnia - i spojrzał na długaśny porządek obrad, który sekretarka przygotowała mu na czternastą odprawę Operacji Neptun. Kilku członków jego zespołu, między innymi Guy Batchelor, Norman Potting i Glenn
Branson, prowadziło zażartą dyskusję na temat wątpliwej decyzji sędziego podczas wczorajszego meczu piłki nożnej. Grace go nie oglądał, wolał rugby. - Będzie tego - rzekł, podniósł głos i ręce i dodał: - Odgwizduję początek meczu! - Dowcipniś - skwitował Glenn Branson. - Wlepić ci żółtą kartkę? - Wątpię, żebyś mi dał kartkę, jak usłyszysz, co zdziałałem. I to na dwóch frontach. Kto ma wykonać pierwsze podanie? Mogę ja? - Wal śmiało - zgodził się Roy Grace, uśmiechając się szeroko. - No więc tak… - Branson wziął plik notatek. - Po pierwsze, dziś po południu chłopcy ze Specjalnej Jednostki Poszukiwawczej zbadali teren, z którego wyszedł ostatni sygnał ze „Scoob-Eee”. Pogoda była do dupy, ale i tak wykryli na dnie anomalię odpowiadającą z grubsza rozmiarom kutra. Ma kształt statku i leży na głębokości jakichś stu stóp, mniej więcej dwanaście mil na południe od Black Rock. Oczywiście może to być stary wrak, ale jeżeli pogoda dopisze, jutro tam zanurkują i sprawdzą. - Popłyniesz z nimi, Glenn? - zapytała inspektor Mantle. - No… - Zawahał się. - Wolałbym nie, jeśli mam wybór. - Myślę, że powinieneś - odparła. - Na wypadek gdyby coś znaleźli. - Bardzo im się przydam, jak będę leżał na wznak i rzygał. - Jeśli rzygasz, zawsze kładź się na boku albo na brzuchu - poradził Potting. - Inaczej się zadusisz. - Bardzo cenna rada, Normanie - odparł Glenn. - Dzięki, będę o tym pamiętał. - Mnie martwi brak ludzi do roboty - wtrącił się Grace. - Jeśli znów mam wysłać Glenna, to czy coś wiąże „Scoob-Eee” z naszym śledztwem poza tym, że użyto go do wydobycia dwóch ciał? - Tak - przyznał Glenn ponuro, jakby pomagał własnemu katu. - Laboratorium przysłało wyniki badań DNA z dwóch niedopałków, które znalazłem w porcie Shoreham. Pamiętasz, jak zgłaszałem, że w piątek rano widziałem kogoś, kto z zainteresowaniem obserwował „Scoob-Eee”? Grace skinął głową. - No więc ludzie z krajowej bazy danych w Birmingham mówią, że te odciski idealnie pasują do kogoś, kogo niedawno wciągnęli do swojej bazy na prośbę Europolu. Występuje pod dwoma nazwiskami. Przedstawia się jako Joe Baker, ale naprawdę nazywa się Wład
Cosmescu… i jest Rumunem. Grace przemyślał to sobie. Joe Baker. Właściciel czarnego mercedesa, którego zauważył w mieście nad ranem. Przypadek czy może coś więcej? - Ciekawe - odezwała się Bella Moy. - Jego nazwisko wypłynęło wczoraj wieczorem… to alfons dwóch dziewczyn świeżo sprowadzonych z Rumunii. - Jak widać, ma swoje pięć minut - skwitował Grace, wyjmując z brązowej koperty jakieś papiery. - Naszym specom od daktyloskopii za pomocą nowego sprzętu, który dostali do testowania, udało się zdjąć wyraźne odciski z wyłowionego z morza silnika łodzi. Dziś po południu dostali potwierdzenie z Europolu. Zgadnijcie, do kogo należą? - Do naszego nowego kumpla, Włada Palownika - domyślił się sierżant Batchelor. - Jakbyś zgadł - przytaknął Grace. - Zapuszkujemy go? - zapytał Norman Potting. - W końcu ci z Rumunii to sami przestępcy, no nie? - Rasista! - syknęła Bella. - Wcale nie, to szczera prawda. - Na jakiej podstawie chcesz go aresztować, Normanie? - spytał Grace. - Za palenie papierosów? Wyrzucenie silnika łodzi do morza? Czy za to, że jest Rumunem? Potting spuścił wzrok i wydał jakiś nieartykułowany dźwięk. - Czy na „Scoob-Eee” był silnik zaburtowy, Glenn? - spytała E-J. - Nie, nie zauważyłem. - A wiemy, gdzie mieszka ten Baker czy też Cosmescu? - Od kilku lat obraca się w świecie burdeli - odpowiedziała mu Bella. - Namierzenie go nie powinno być trudne. - Potrzebujecie kogoś, żeby go przesłuchał? - spytała inspektor Mantle. - Nie, myślę, że po prostu wpiszemy go na listę pozostających w kręgu naszego zainteresowania. Na tym etapie raczej nie powinniśmy z nim rozmawiać. Jeśli coś kombinuje, tylko byśmy go ostrzegli. Chociaż może warto przyczepić mu ogon. - Zerknął na swoje notatki. - Dobra, czy mamy coś z działań w terenie? - Dwaj śledczy sprawdzają wszystkich okolicznych sprzedawców folii z PCW. Jak
dotąd bez skutku - odparł David Browne. - Nick i ja oblecieliśmy wczoraj dwanaście burdeli - powiedziała Bella Moy, sięgając po czekoladkę. - To pewnie jesteś zdupczony jak cholera, Nick! - rzucił Norman Potting. Nicholl zarumienił się i posłał mu wymuszony uśmiech. Grace usiłował zachować powagę. Od kilku dni Potting zachowywał się dużo spokojniej niż zwykle, co nadinspektor kładł na karb jego kłopotów małżeńskich. Co za ulga! Potting był dobrym śledczym, ale w trakcie kilku ostatnich śledztw niewiele brakowało, a Grace musiałby go wylać za obraźliwe uwagi. Odwrócił się do Belli. - No i co? - Oprócz Cosmescu nic - odparła, zerkając na Nicka Nicholla, żeby potwierdził jej słowa. - Nie trafiliśmy na dziewczyny, którym by się tam nie podobało. - Dobrze wiedzieć, że w naszych burdelach panuje szczęście - zauważył kąśliwie Grace. - Dzisiaj tam wracamy - dodała Bella. Grace znów zajrzał do notatek i odwrócił się do Pottinga. - Masz coś od swojego człowieka w Rumunii? - Godzinę temu Ian Tilling przysłał mi e-mail. Dzisiaj wieczorem ma zbadać jakiś trop. Może rano będę miał więcej informacji. Grace coś zanotował. - Dobrze. Dzięki. A co z tymi, którzy zniknęli z list oczekujących na przeszczep? - Ślęczałem nad tym cały dzień - odrzekł Potting. - Boję się, że w tej kwestii niewiele wskóramy. Pierwszą przeszkodą jest przysięga Hipokratesa… poczciwa stara tajemnica lekarska. A drugą sposób, w jaki funkcjonuje system. Listy oczekujących na przeszczep to nie gotowce. Rozmawiałem z uczynnym hepatologiem z Królewskiego Szpitala Południowego Londynu, to jeden z głównych ośrodków transplantacji wątroby. Powiedział mi, że co środa w południe zbierają się i weryfikują listę. Z powodu braku dawców co tydzień zmienia się kolejność, w zależności od tego, kto jest w gorszym stanie. Tak samo jest we wszystkich
szpitalach w całym kraju. Żeby uzyskać akta pacjentów, za każdym razem musielibyśmy się zwracać do sądu. Dlatego przydałby nam się w zespole ktoś, kto ma prywatne dojścia. - W jakim sensie? - zapytał Grace. - Jakiś obłaskawiony transplantolog, do którego inni lekarze mają zaufanie - wyjaśnił Potting. - Ktoś, kto miałby przegląd sytuacji. - Mam coś, co powinno was zainteresować - wtrąciła się Emma-Jane Boutwood. Próbowałam znaleźć w sieci rozgoryczonych stanem rzeczy transplantologów. Kogoś, kto otwarcie krytykuje system i robi to publicznie. - Otwarcie? W jaki sposób? - spytała inspektor Mantle. - No… na przykład chirurg, który uważa, że kupno ludzkich narządów wcale nie jest nieetyczne - odparła młoda posterunkowa. - I znalazłam kogoś takiego. Sir Roger Sirius wyskakuje w rozmaitych linkach. Spojrzała na nadinspektora, który ruchem głowy zachęcił ją, żeby mówiła dalej. - Z Siriusem wiąże się kilka ciekawych rzeczy. Uczył się pod kierunkiem jednego z pionierów przeszczepów wątroby w Wielkiej Brytanii. Potem, mając specjalizację pierwszego stopnia, przez kilka lat pracował w Królewskim Szpitalu Południowego Londynu. Aktywnie brał udział w kampanii na rzecz zmiany ustawodawstwa dotyczącego dawców… opowiadał się za systemem, w którym od każdego, kto nie wyraził sprzeciwu, po śmierci automatycznie pobiera się narządy. Taki system mają na przykład w Hiszpanii. Ale dużo bardziej interesujące jest to, że po kłótni w szpitalu na ten temat przeszedł na wcześniejszą emeryturę i wyjechał za granicę. Przerwała i zajrzała do notatek. - Pojawia się na kilku stronach internetowych związanych z Kolumbią… a w tym kraju handel żywym towarem jest silnie zakorzeniony. Wygląda na to, że pracował tam przez jakiś czas. Aż nagle pojawił się w Rumunii. - W Rumunii? - zdziwił się Grace. E-J kiwnęła głową i mówiła dalej:
- Żyje jak król. Własny śmigłowiec, bajeranckie samochody, a do tego olbrzymia rezydencja niedaleko Petworth w Susseksie. - W Susseksie? - mruknęła inspektor Mantle. - Ciekawe. - Cztery lata temu się rozwiódł, co go cholernie drogo kosztowało. Teraz jest mężem byłej Miss Rumunii. Na razie to tyle. Zapadła długa cisza. Wreszcie Grace ją pochwalił: - Dobra robota, E-J. Sądzę, że powinniśmy z nim pogadać. Zastanowił się. Skromne doświadczenie w relacjach z wybitnymi lekarzami nauczyło go, że są to zwykle ludzie z wyższej półki i nadęci. Sir Roger Sirius nadawał pewnie na jednej fali z kimś takim jak Guy Batchelor, który chodził do prywatnych szkół. Poza tym wiązało się to z tym, nad czym pracował Batchelor. Odwrócił się do sierżanta. - Guy, to chyba twoja działka. Chciałbym, żebyś pojechał do niego z E-J. - Tak jest, szefie. - Powiedz mu, że prowadzimy dochodzenie w sprawie zabójstwa trzech osób, prawdopodobnie związanych z siatką handlarzy ludzkimi narządami, i zapytaj, czy mógłby się z nami podzielić swoją wiedzą i doradzić, gdzie szukać takich ludzi. Przypochlebiaj mu się, połechtaj jego ego… i nie spuszczaj z niego oka. Sprawdź, jak na to zareaguje. Wrócił do swoich notatek. - Kto pracuje nad numerem telefonu, który dostałem z Niemiec? - zapytał. Jacqui Phillips, zajmująca się wyszukiwaniem informacji, podniosła rękę. - Ja. Dostałam adres w Patcham i nazwisko abonenta. A także coś jeszcze, co przekazałam inspektor Mantle. Lizzie Mantle przejęła od niej pałeczkę. - Brawo za spostrzegawczość, Jacqui. Właścicielką domu jest niejaka Lynn Beckett. Jacqui zauważyła, że to samo nazwisko pojawia się na liście załogi pogłębiarki „Arco Dee”, która wyłowiła pierwsze zwłoki. To ja zbierałam z Nickiem zeznania członków załogi, więc po południu wróciliśmy do portu, kiedy statek był w trakcie wyładunku. Mamy
potwierdzenie, że Lynn Beckett była żoną ich starszego mechanika, Malcolma Becketta. Jeden z jego kolegów powiedział mi, że Malcolm jest przybity z powodu choroby córki. Nie wie dokładnie, co jej jest, w każdym razie coś związanego z wątrobą. - Z wątrobą? - powtórzył za nią Grace. Skinęła głową. - Znaleźliście coś jeszcze? - spytał. Lizzie Mantle pokręciła głową. - Nie. Malcolm Beckett był wyjątkowo powściągliwy… na mój gust aż za bardzo. - Dlaczego? - Bo, moim zdaniem, coś ukrywa. - Na przykład co? - Wciąż powtarzał, że córka mieszka z byłą żoną, że rzadko ją widuje, więc właściwie nie bardzo wie, co jej dolega. Dla mnie, jako matki, trąciło to fałszem na odległość. Poza tym oblał egzamin z „testu oczu” nadinspektora Grace’a. Roy uśmiechnął się. - Może założyć jej podsłuch na telefon, Roy? - zaproponował David Browne. - Na razie mamy chyba za mało dowodów, żeby o to wystąpić, ale wystarczająco dużo, żeby śledzić połączenia przychodzące na ten numer. - Ta Lynn Beckett pewnie też ma komórkę - rzekł Guy Batchelor. - Tak, ktoś musi sprawdzić u operatorów sieci komórkowych, czy mają abonamenty na to nazwisko i adres. - Znowu zajrzał do notatek. - Jutro lecę do Monachium. Wracam wieczorem, więc pod moją nieobecność dowodzenie przejmuje inspektor Mantle. Jakieś pytania? Nikt nie miał pytań i dopiero gdy odprawa się skończyła, Glenn Branson złapał Grace’a, kiedy ten wracał labiryntem korytarzy do swojego gabinetu. Przystanęli przed wykresem przypominającym pajęczą sieć, przybitym pinezką do tablicy ogłoszeniowej z czerwonego sukna i zatytułowanym NAJCZĘSTSZE MOTYWY. - I jak, stary? - rzucił sierżant. - Ten twój wylot do Monachium chyba nie ma nic wspólnego z Sandy, co? Grace pokręcił głową. - Broń Boże. Jestem umówiony z kobietą, która pośredniczy w handlu narządami…
będę udawał klienta. A przy okazji kumpel z LKA podrzuci mi pewne akta… nieoficjalnie. Na wykresie nad głową Glenna nadinspektor przeczytał słowa: POŻĄDANIE, WŁADZA, PANOWANIE, NIENAWIŚĆ, ZEMSTA. Glenn mierzył go twardym wzrokiem. - Czy to aby na pewno jedyny powód twojego wyjazdu? Wiesz… od jakiegoś czasu nie gadaliśmy o Sandy, a teraz wracasz tam, gdzie podobno widziano ją po raz ostatni. - Nikt jej tam nie widział, to była bujda. Wiesz, co naprawdę o tym myślę? - Nie, nigdy mi tego nie mówiłeś. Masz czas wyskoczyć na jednego? Grace spojrzał na zegarek. - Właściwie to muszę wpaść do domu po ciuchy, ale najpierw powinienem jeszcze popracować z pół godziny. Gdzie się spotkamy? - Tam gdzie zwykle? Grace wzruszył ramionami. W mieście, gdzie knajp jest pod dostatkiem, pub Pod Czarnym Lwem nie należał do jego ulubionych, ale mieścił się w pobliżu i miał własny parking. Znów spojrzał na zegarek. - Będę za kwadrans ósma. Ale tylko jedna szklaneczka, nie więcej. * Gdy Grace wszedł do pubu, spóźniony o dziesięć minut, Glenn siedział już przy ustronnym stoliku w rogu, z kuflem piwa przed sobą i szklanką whisky z lodem dla Roya; obok stał dzbanek z wodą. - Glenfiddich ujdzie? - zapytał Branson. - Jeszcze jak! - Nie rozumiem, jak ty to możesz pić. - A ja nie wiem, jak możesz dudlić guinnessa. - Chodzi mi o to, że według purystów glenfiddich nie jest czystą whisky słodową. Zgadza się? - Niby tak, ale lepszej nie piłem. Coś ci nie pasuje? - Widziałeś taki film, Whisky Galore? - O okręcie, który zatonął u wybrzeży Szkocji? Z ładunkiem whisky? - Jestem pod wrażeniem. Czasami potrafisz mi zaimponować. Jeśli chodzi o kulturę, nie jesteś jednak skończonym ignorantem. Chociaż twój gust muzyczny i w kwestii stroju jest
do dupy. - Nie chcę być uosobieniem doskonałości, rozumiesz. - Grace uśmiechnął się. - No ale co u ciebie? Jak tam pani Branson? - Lepiej w to nie wchodźmy. - Glenn pokręcił głową. - To jakaś pieprzona katastrofa! - Podniósł kufel, napił się piwa i grzbietem dłoni otarł pianę z ust. - Lepiej opowiedz mi o Monachium… i o Sandy. Grace wziął szklankę i zakręcił kostkami lodu. Z głośników dudnił Ring of Fire Johnny’ego Casha. - No, to się nazywa muzyka - rzucił. Branson wzniósł oczy do nieba. Grace upił łyczek i odstawił szklankę. - Moim zdaniem Sandy nie żyje… i to od dawna. Byłem głupi, że wciąż robiłem sobie nadzieje. Przez to straciłem tylko całe lata życia. - Wzruszył ramionami. - I jeszcze ci jasnowidze… - Pociągnął kolejny łyk whisky. - Wiesz, większość z nich mówiła to samo… że nie mogą nawiązać z nią kontaktu, czyli że nie jest w zaświatach. - I co miało z tego wynikać? - Skoro nie jest w zaświatach, czyli martwa, to ich zdaniem żyje. - Napił się jeszcze i ze zdziwieniem zobaczył, że opróżnił szklankę do dna. Podniósł ją i zapytał: - To była podwójna? Glenn pokiwał głową. - Zamówię jeszcze jedną… ale pojedynczą, żebym mógł siąść za kółkiem. Chcesz jedno małe? - Duże. Jestem kawał chłopa, mogę wlać w siebie więcej niż ty! Grace wrócił z nowymi napitkami. Siadając, zobaczył, że pod jego nieobecność Glenn wychylił resztę pierwszego kufla. - Więc nie dajesz wiary tym jasnowidzom? - zapytał Branson. - Przecież zawsze wierzyłeś w zjawiska paranormalne. - Sam nie wiem, w co wierzyć. W przyszłym roku minie dziesięć lat, odkąd zniknęła. Mam dość. Nawet jeżeli żyje w sensie fizycznym, to dla mnie umarła. Bo skoro nie odezwała się przez dziewięć lat, to już się nie odezwie. - Zamilkł na chwilę. - Nie chcę stracić Cleo. - Jest na czym oko zawiesić. Ekstra babka. Popieram.
- Albo zapomnę o Sandy, albo stracę Cleo. A do tego nie dopuszczę. Glenn przyjaźnie trącił przyjaciela pięścią w twarz. - Stary, pierwszy raz w życiu słyszę cię takiego. Grace skinął głową. - Bo nigdy tak się nie czułem. Zleciłem prawnikowi, żeby wszczął kroki w celu prawnego uznania Sandy za zmarłą. Glenn przyglądał mu się uważnie. - Stary, wiesz, że tu nie chodzi o stan prawny, najważniejsze jest nastawienie psychiczne. - Co masz na myśli? Sierżant poklepał się po skroni. - Chodzi o to, w co wierzysz… tutaj. - Wierzę - odparł Roy Grace z cierpkim uśmiechem. - Zaufaj mi, w końcu jestem gliniarzem. 81 Doktor Ross Hunter siedział na skraju łóżka Caitlin, a Lynn krzątała się na parterze i parzyła herbatę. W parnym pokoju panował rozgardiasz, zaduch i unosił się zjełczały zapach potu dziewczyny. Lekarz dosłownie czuł bijące od niej lepkie ciepło, gdy tak patrzył przez okulary połówki w szylkretowej oprawie na straszliwie pożółkłą twarz i mocno podkrążone oczy. Caitlin miała zmierzwione włosy. Przykryta kołdrą, siedziała oparta na poduszkach, w koszuli nocnej i różowym szlafroku. Na jej szyi wisiały słuchawki od małego białego iPoda, który leżał na kołdrze obok kieszonkowego wydania książki o życiu Jordana i kilku pluszowych misiów. - Jak się czujesz, Caitlin? - zapytał. - Dostałam glitera - wymamrotała ledwo dosłyszalnie. - Glitera? - Zmarszczył czoło. - Ktoś mi przysłał glitera na facebooku - wybełkotała nieskładnie. - A co to jest ten gliter? - Takie coś z facebooka. Wysłała mi go przyjaciółka, Gemma. I zaczepiła mnie Mitzi. - Aha - bąknął speszony.
- A Mitch Symons przysłał mi kółka… no wie pan, żebym łatwiej się mogła poruszać. Lekarz rozejrzał się po pokoju, szukając jakichś kółek. Spojrzał na tablicę do strzałek na ścianie, z wiszącym na niej fioletowym boa. Na pudło od saksofonu, oparte o ścianę. A wreszcie na malutkiego konika na kółkach, stojącego wśród porozrzucanych po całym dywanie butów. - To są te kółka? - zapytał. Pokręciła głową. - Nie - mruknęła, machając prawą ręką, jakby chciała wydobyć myśl z wnętrza czaszki. - To takie coś na facebooku. Wirtualne. Żeby się kontaktować. Zamknęła oczy, jakby wysiłek związany z wypowiedzeniem tych kilku zdań ją wyczerpał. Schylił się, otworzył torbę lekarską. W tym momencie wróciła Lynn z herbatą i talerzykiem pełnoziarnistych herbatników. Podziękował jej i zajął się Caitlin. - Chciałbym ci zmierzyć temperaturę i ciśnienie, zgoda? Nie otwierając oczu, kiwnęła głową i szepnęła: - Wszystko mi jedno. Dziesięć minut później zszedł na parter, a za nim Lynn. Przeszli do kuchni i usiedli przy stole. Sądząc z jego zatroskanej miny, wiedziała, co powie, zanim jeszcze otworzył usta. - Lynn, bardzo się o nią martwię. Jest naprawdę poważnie chora. Lynn czuła, że oczy zachodzą jej łzami. Kusiło ją, o Boże, jak strasznie ją kusiło, żeby się przed nim otworzyć i zwierzyć mu się z tego, co robi. Ale nie mogła przewidzieć, jak zareaguje. Znała go jako człowieka nieskazitelnie uczciwego, który nigdy nie zaakceptuje jej postępowania, bez względu na to, czy wierzy w powodzenie, czy nie. A więc tylko posępnie kiwnęła głową. - Tak, wiem - wykrztusiła, czując, jak wali jej serce. - Ona musi wrócić do szpitala. Chcesz, żebym wezwał karetkę? - Ross! - wybuchła. - Posłuchaj, ja… - Ale tylko potrząsnęła głową i ukryła twarz w dłoniach, za wszelką cenę próbując odzyskać jasność myśli. - O Boże, Ross, ja już odchodzę
od zmysłów. - Lynn - odezwał się łagodnie. - Wiem, że uważasz, że potrafisz się nią zaopiekować na miejscu, ale pomijając już niebezpieczeństwo, ta biedna dziewczyna bardzo cierpi. Rozdrapała sobie całe ciało do żywego mięsa. Ma wysoką gorączkę, jej stan gwałtownie się pogarsza. Nie mogę uwierzyć, jak bardzo się pogorszył od naszego ostatniego spotkania. Jeśli chcesz znać brutalną prawdę, ona tu nie przeżyje, w tych warunkach. Rozmawiałem dzisiaj o niej z doktorem Grangerem. Przeszczep to dla niej jedyne wyjście, operacja jest konieczna jak najszybciej, zanim całkiem osłabnie. - Chcesz ją zabrać z powrotem do Królewskiego? - Tak. Natychmiast. Dziś wieczorem. - Ross, byłeś kiedyś w tym szpitalu? - Tak, wiele lat temu. - To prawdziwy koszmar. Nie ich wina. Pracuje tam paru porządnych ludzi. To wina systemu. Kierownictwa państwowej służby zdrowia. Władz. Nie wiem, kogo należy winić… w każdym razie pobyt tam to istne piekło. Łatwo ci mówić, że powinna wrócić do szpitala, ale co to w praktyce oznacza? Że ma leżeć na oddziale mieszanym, ze sklerotycznymi staruchami, którzy pakują jej się w nocy do łóżka? Gdzie trzeba walczyć o wózek na kółkach, żeby móc ją przewozić? Gdzie po dwudziestej trzydzieści nie wolno mi przy niej czuwać, pocieszać jej? - Lynn, oni nie kładą dzieci razem z dorosłymi. - Już raz to zrobili. Mieli za dużo pacjentów. - Na pewno uda nam się dopilnować, żeby to się nie powtórzyło. - Ross, tak strasznie się o nią boję. - Teraz już szybko dostanie przeszczep. - Jesteś pewny? Naprawdę masz taką pewność, Ross? Wiesz, jak działa ten system? - Doktor Granger tego przypilnuje. Pokręciła głową.
- Jestem pewna, że doktor Granger chce dobrze, ale tak samo jak ty nie umie się poruszać w tym cholernym systemie. Raz na tydzień, w środy, zbierają się, żeby zadecydować, kto dostanie narząd w najbliższym tygodniu… jeżeli się znajdzie odpowiednia wątroba. Teraz jest czwartek wieczorem, czyli najprędzej dostałybyśmy zielone światło w przyszłą środę. To prawie tydzień. Czy ona przeżyje kolejny tydzień? - Tutaj na pewno nie - odparł bez ogródek. Chwyciła go za rękę i wychlipała przez łzy: - Ross, uwierz mi, tutaj ma większą szansę. Naprawdę. Nie pytaj mnie dlaczego. Cholera, po prostu mnie nie pytaj. - Lynn, jak mam to rozumieć? Milczała przez chwilę. W końcu oświadczyła: - Zawiozę ją do Królewskiego natychmiast, gdy tylko będą mieli dla niej wątrobę. Do tej pory zostanie tutaj. Teraz rozumiesz? - Zrobię, co w mojej mocy - obiecał. - Słowo. - Wiem o tym. Ale spróbuj zrozumieć, że jestem jej matką, więc ja również zrobię dla niej wszystko. 82 Z nieba sypały duże płatki śniegu, gdy Ian Tilling parkował rozklekotanym oplem kadetem na pustym odcisku ulicy, kilkaset jardów od głównego wejścia na Gara de Nord. Gdy przekręcił kluczyk w stacyjce, jak zwykle silnik warkotał dalej, krztusząc się i strzelając z gaźnika przez kilka sekund, zanim w końcu zamilkł. Wysiadł z Andreeą i Ileaną i zatrzasnął drzwi. Lubił Ileanę. Była zapaloną opiekunką, bez reszty oddaną pomaganiu bukareszteńskiej biedocie. Nawet z tym orlim, drapieżnym nosem miała ładną buzię, ale - jakby specjalnie chciała zniechęcić zalotników - niczym stara kobieta splatała jasne włosy w ciasny kok, nosiła nietwarzowe okulary i stroje wprawdzie praktyczne, ale zgoła nie kobiece. Pracowali ze sobą bardzo często i Tillingowi za każdym razem chodziło po głowie, że gdyby zmieniła styl, wyglądałaby olśniewająco. Poza tym bawiło go, jak jurny podkomisarz Constantinescu uparcie próbował zaprosić ją na drinka i jak sprytnie za każdym razem go
zbywała. Czasami na tym odcinku ulicy wystawały prostytutki, jednak ku jego rozczarowaniu teraz ich nie było. Właśnie tu mieli nadzieję zastać Ralucę. W lodowatym nocnym wietrze weszli za Ileaną po schodach do przepastnej, pogrążonej w mroku hali głównego dworca kolejowego w Bukareszcie. Niemal natychmiast Ian zauważył po lewej stadko uliczników. Sto jardów dalej, w słabym świetle jarzeniówek na suficie, stało kilku policjantów, paląc papierosy i opowiadając sobie dowcipy. - Ci tam to przyjaciele Ralucy - mruknęła cicho Ileana, kciukiem w rękawiczce wskazując grupę bezdomnych. - Dobrze. Zanieśmy im coś. Obie dziewczyny poszły za nim, gdy ruszył przodem na drugą stronę pustawej hali, obok zamkniętej kawiarni Metropol i brodatego starca w łachmanach i gumiakach, pociągającego z gwinta. Odkąd Tilling sięgał pamięcią, stary zawsze siedział na podłodze, oparty o ścianę, w tym samym miejscu i w tych samych łachach. Tilling skręcił w bok i dorzucił banknot o nominale pięciu lei do kilku drobniaków leżących przed starcem; tamten w podzięce wesoło pomachał mu ręką. W rozbrzmiewającej echem ciszy Tilling usłyszał szczęk kół rozpędzającego się pociągu, który odjeżdżał z najbliższego peronu, i automatycznie rzucił okiem na tablicę z rozkładem jazdy. Stoisko ze słodyczami już zamykano, ale przekonał opryskliwego właściciela, żeby mu sprzedał naręcze czekolady, herbatników, chrupek i napojów gazowanych, a potem wziął wypchane torby i zaniósł je ulicznikom. Znał kilkoro z nich. Na przykład wysokiego, chudego chłopaka imieniem Tavian, w wieku mniej więcej dziewiętnastu lat, ubranego w niebieską wełnianą czapkę z nausznikami i panterkę, pod którą miał wiatrówkę i jeszcze kilka warstw odzienia. Tavian trzymał śpiące dziecko, ciasno opatulone kocem. Zawsze się uśmiechał - Tilling nie wiedział, czy taki już miał charakter, czy po prostu stale był nawalony aurolakiem, ale podejrzewał to drugie. - Mam dla was prezenty - powiedział po rumuńsku były oficer angielskiej policji, wyciągając torby. Cała grupa rzuciła się po nie, przepychając się, żeby zajrzeć do środka, a potem dobrać się do łakoci. Nikt mu nie podziękował. Ileana odwróciła się do jednej z dziewczyn w bliżej nieokreślonym wieku, ubranej w
różową ortalionową bluzę od dresu, błyszczące zielone spodnie i szalik. - Jak się masz, Stefanio? - powitała ją. - Marnie - odparła dziewczyna, otwierając paczkę chrupek. - Do dupy z taką pogodą, nie? Kiepskie czasy. Nikt nie ma pieniędzy dla żebraków. Gdzie się podziali turyści? W końcu idą święta. A nikt nie śmierdzi groszem. Wysoki, posępny młodzian z wąsikiem, w haftowanej wełnianej czapce, czarnym polarze i brudnych dżinsach, ściskający za szyjkę plastikową flaszkę niewątpliwie zawierającą aurolac, zaczął perorować, jak ostatnio traktują ich indory - w ich slangu oznaczało to gliniarzy. Potem zajrzał do torby, którą trzymała Stefania, i wyjął tabliczkę czekolady. - I nie dają nam spokoju. Nie chcą się od nas odczepić. - Szukam Ralucy - powiedziała Ileana. - Czy ktoś z was ją dzisiaj widział? Cała grupka porozumiała się wzrokiem. Było jasne, że wszyscy ją znają, ale pokręcili głowami. - Nie - odparła Stefania. - Nie znamy żadnej Ralucy. - Daj spokój, w zeszłym tygodniu była tu z wami. Rozmawiałam z nią w waszej obecności! - zirytowała się Ileana. - A co zrobiła? - spytała inna z dziewcząt. - Nic złego - zapewniła ją Ileana. - Potrzebna nam jej pomoc. Niektórym z was grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Chcemy was przed czymś ostrzec. - Ostrzec nas? Ciekawe przed czym? - rzucił młody chłopak z wąsikiem. - My stale jesteśmy zagrożeni. Nikt o nas nie dba. - Czy komuś z was proponowano pracę za granicą? - włączył się Tilling. Młody człowiek parsknął szyderczym śmiechem. - Wciąż tu jesteśmy, no nie? - Odłamał kawał czekolady i wsadził go do ust. - Myśli pan, że byśmy tu koczowali, gdybyśmy mieli szansę się wyrwać? - dodał z pełnymi ustami. - Kim on jest? - podejrzliwie zapytała wyniszczona przez narkotyki dziewczyna z tyłu grupki, wskazując Iana Tillinga. - Dobrym przyjacielem nas wszystkich - wyjaśniła Ileana. Andreea wyjęła z kieszeni kurtki komputerowe portrety trojga zabitych nastolatków z Brighton. - Czy moglibyście im się przyjrzeć, może ktoś z was ich pozna? - poprosiła. - To
bardzo ważne. Tamci przekazywali sobie zdjęcia po kolei - jedni oglądali je z uwagą, inni obojętnie. Najdłużej przyglądała się Stefania, aż w końcu wskazała twarz martwej kobiety. - Czy to może być Bogdana? Zdjęcie wzięła inna dziewczyna i obejrzała je uważnie. - Nie. Znam Bogdanę. Przez rok koczowałyśmy razem. To nie ona. Oddali zdjęcia Ileanie. - Czy ktoś zna chłopca imieniem Rares? - zapytał Ian Tilling, pokazując im zbliżenie tatuażu. I znów wszyscy pokręcili głowami. Nagle Stefania spojrzała na coś za jego plecami. Tilling odwrócił się i ujrzał mniej więcej piętnastoletnią dziewczynę o długich ciemnych włosach, w skórzanej kurtce, skórzanej spódniczce mini i błyszczących czarnych botkach po kolana, która szła w ich stronę wściekła jak osa. Gdy się zbliżyła, zobaczył, że ma podbite oko i podrapany policzek z drugiej strony twarzy. - Raluca! - rzuciła Ileana. - Pierdziel! - warknęła wściekle Raluca, kierując te słowa do wszystkich i do nikogo. Wiecie, co ten facet chciał mi zrobić w swojej ciężarówce? Nawet wam nie powiem. Odesłałam go do diabła, a on mi przylał. A potem wypchnął mnie na ulicę! Ileana oderwała się od grupy, objęła Ralucę i odprowadziła dalej, poza zasięg słuchu. Przez chwilę oglądała jej oko i zadrapanie, a potem zapytała, czy chce, żeby ją zawieźć do szpitala. Dziewczyna stanowczo odmówiła. - Słuchaj, potrzebna mi twoja pomoc - powiedziała Ileana. Raluca wzruszyła ramionami; wciąż kipiała z gniewu. - Ja mam pomóc? A czy mnie ktoś pomaga? - Proszę cię, wysłuchaj mnie przez chwilę - nalegała Ileana błagalnie, nie reagując na zaczepkę. - Kilka tygodni temu mówiłaś mi, że słyszałaś o kobiecie, która proponuje dzieciakom pracę i mieszkanie za granicą, zgadza się? Tamta znów wzruszyła ramionami, ale przyznała, że tak było. Ileana pokazała jej zdjęcia.
- Poznajesz któreś z nich? Raluca wskazała jednego z chłopców. - Jego twarz… Widziałam, jak się tu kręcił, ale nie wiem, jak się nazywa. - Raluco, uwierz mi, to bardzo ważne. W zeszłym tygodniu te rumuńskie dzieci znaleziono w Anglii, ktoś je zamordował. Wycięto im narządy wewnętrzne. Musisz mi powiedzieć wszystko, co wiesz o tej kobiecie, która proponuje pracę. Raluca zbladła. - Nie znam jej, ale… Ja… - Teraz była wyraźnie przerażona. - Znasz Simonę i Romea, jej przyjaciela? - Nie. - Widziałam się z Simoną dwa dni temu. Była naprawdę szczęśliwa. Opowiadała mi o tej kobiecie, która zaproponowała jej pracę w Anglii. Wybiera się tam… przeszła już badania lekarskie. - Urwała w pół słowa. - O w dupę! Masz papierosa? Ileana poczęstowała ją papierosem, sama też wzięła jednego i wyjęła zapalniczkę. Raluca zaciągnęła się i szybko wydmuchała dym. - Badania lekarskie? - spytała Ileana. - Ta kobieta tłumaczyła jej, że musi, no wie pani, sprawdzić stan jej zdrowia. Żeby móc załatwić dokumenty na podróż. - Gdzie ona jest? - Mieszka ze swoim facetem, Romeem, i resztą paczki obok rury centralnego ogrzewania pod ulicą. - Gdzie? - Nie wiem dokładnie. Znam tylko sektor. Nic więcej mi nie zdradziła. - Musimy ją znaleźć - oświadczyła Ileana. - Pojedziesz z nami? - Nie mam czasu, muszę zarobić na prochy. - Zapłacimy ci. Tyle, ile mogłabyś zarobić przez całą noc. Zgoda? Kilka minut później pędziły do samochodu Iana Tillinga. 83 Airbus podchodził do lądowania, równomiernie obniżając pułap; mimo czystego nieba pasażerów nieźle wytrzęsło. Zapaliły się światła nakazujące zapięcie pasów. Grace sprawdził, czy oparcie fotela jest podniesione do pionu, mimo że przez cały lot go nie opuszczał.
Skupiał się na notatkach o schorzeniach wątroby, które mu przygotowano, i obmyślał, co chce wyciągnąć od tej niemieckiej pośredniczki w handlu narządami, kiedy spotkają się przed południem. Na skutek opóźnienia spowodowanego przez kontrolerów ruchu przy starcie wylądowali dwadzieścia pięć minut później niż powinni, co znacznie uszczuplało cenny czas Grace’a pobytu w Monachium. Roy wyjrzał przez okno samolotu. Zaśnieżony krajobraz wyglądał zupełnie inaczej, niż kiedy był tu ostatnio latem. Wtedy widział płaską, barwną szachownicę pól uprawnych, a teraz tylko bezkresną biel. Widocznie ostatnio nieźle sypało, pomyślał, skoro nawet większość drzew jest pod śniegiem. Ziemia się zbliżała, budynki z każdą chwilą rosły w oczach. Zobaczył grupkę białych domów, z dachami zasypanymi śniegiem, a także młode zagajniki i miasteczko. Coraz więcej skupisk domów i innych budynków. Światło było oślepiające, aż pożałował, że nie wziął okularów przeciwsłonecznych. Dziwne, jak czas wszystko zmienia. Jeszcze nie tak dawno temu przyleciał do Monachium ze szczerą nadzieją, że nareszcie znajdzie Sandy, skoro bliscy przyjaciele nie mieli wątpliwości, że widzieli ją tu w parku. Teraz jednak tamte uczucia zniknęły, wyparowały. Z ręką na sercu mógł powiedzieć, że nic już do niej nie czuje. Po raz pierwszy naprawdę odkładał skomplikowane wspomnienia o Sandy na półkę. Wychodził z ciemności na światło. Usłyszał szczęk wypuszczanego podwozia i nagle ogarnął go niepokój. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna miał po co żyć. Dla ukochanej Cleo. Nie wierzył, żeby człowiek mógł kogoś kochać bardziej niż on ją. W każdej sekundzie nosił Cleo w sercu i duszy, pod skórą, w kościach i we krwi. Myśl, że mogłoby ją spotkać coś złego, była nie do zniesienia. I po raz pierwszy, odkąd sięgał pamięcią, zaczął się obawiać o własne bezpieczeństwo. Bał się, że wydarzy się coś takiego, co uniemożliwi im bycie razem. Właśnie wtedy, kiedy nareszcie się odnaleźli. Na przykład katastrofa tego samolotu, po której pamięć o nich zaginie.
Dotychczas nie denerwował się podczas lotu, dziś jednak, patrząc na zbliżającą się ziemię, myślał o tych wszystkich rzeczach, które mogą pójść nie tak. Rozminięcie się z pasem. Awaria podwozia. Poślizg kół. Zderzenie z innym samolotem. Kolizja z ptakami. Utrata mocy silników. Widział już pas startowy. Hangary w oddali. Światła. Tajemnicze oznaczenia na pasie i znaki na poboczu, przypominające tajny kod dla pilotów. Prawie nie poczuł, kiedy koła dotknęły pasa. Idealnie zgrane lądowanie. Samolot gładko przeszedł od fazy lotu do kołowania. Nadinspektor usłyszał ryk silników pracujących na ciągu wstecznym, poczuł, jak przy hamowaniu pasy wpijają mu się w ciało. Z głośników dobiegł cichy, przyjazny i gardłowy głos stewardesy, która witała ich na lotnisku międzynarodowym imienia Franza Josefa Straussa. * Otworzyły się tylne drzwi taksówki i wysiadła z niej kobieta w szykownych ciemnych okularach chroniących ją przed zimowym blaskiem. Płacąc kierowcy, dorzuciła niewielki napiwek i z torbą podręczną na kółkach ruszyła do hali odlotów w zwieńczonym kopułą terminalu. Atrakcyjna, przed czterdziestką, ubrała się elegancko i ciepło w długi płaszcz z wielbłądziej wełny, zamszowe botki, kaszmirowy szal i skórzane rękawiczki. Po latach farbowania włosów na kasztanowo i obcinania ich na krótko ostatnio pozwoliła im wrócić do naturalnie jasnej barwy, ciemnoblond. Wyczytała w jakimś czasopiśmie, że kiedy kobieta szuka nowego mężczyzny, często zmienia fryzurę. No cóż, w jej przypadku poskutkowało. Podeszła do stanowiska Lufthansy i stanęła w kolejce do odprawy na lot klasą ekonomiczną do Miami - miasta, które ostatnio odwiedziła piętnaście lat temu, w swoim poprzednim życiu. Kobieta za ladą zadała jej rutynowe pytania. Czy sama pakowała swój bagaż? Czy nie spuszczała walizek z oczu? W końcu oddała jej paszport, bilet i kartę z punktami za częste loty. - Ich wünsche Ihnen ein guten Flug, Frau Lohmann. - Danke. Teraz już władała niemieckim bezbłędnie. Trochę to trwało, bo - jak słusznie wszyscy jej tłumaczyli - nie jest łatwo opanować ten język. Ciągnąc za sobą torbę podręczną, ruszyła
za znakami prowadzącymi do wyjścia; z bogatego doświadczenia na tym lotnisku wiedziała, że to kawał drogi. Kiedy jechała na górę schodami ruchomymi, zadzwoniła jej komórka. Wyjęła ją z torebki i przyłożyła do ucha. - Ja, hallo? Dobiegły ją trzaski i niewyraźny głos. Jej kolega, Hans-Jürgen Waldinger, dzwonił ze swojego mini coopera i stąd kiepskie połączenie. Ledwo go słyszała. Na górze zeszła ze schodów, przeciągnęła torbę przez próg i podniosła głos. - Hallo? Na linii zapadła głucha cisza. Przeszła kawałek do wyjścia w sektorze G, w kierunku ruchomego chodnika, który miał ją zawieźć do hali. Nagle jej telefon znów zadzwonił. Odebrała. Hans-Jürgen, ledwo słyszalny przez trzaski, rzucił: - Sandy? Sandy? - Ja, Hans! - odparła, wchodząc na ruchomy chodnik. * Osiemset jardów dalej, w strefie przylotów sektora G, Roy Grace z wypchaną teczką w ręku wszedł na jadący z naprzeciwka pas tego samego ruchomego chodnika. 84 Glenn z ulgą przekonał się, że morze jest spokojne, w każdym razie tak spokojne, jak to możliwe na kanale La Manche. Ale i tak łódź podskakiwała i kołysała się na łagodnej fali. Na razie jednak czuł się dobrze. Dwa jajka na miękko z grzanką, które Bella zaleciła mu na śniadanie, wciąż spoczywały bezpiecznie w jego układzie trawiennym, a nie ubarwiały kolorystyki łodzi. No i jak dotąd nie miał zawrotów głowy, które nękały go podczas poprzedniego rejsu. Dzień był zimny, lecz pogoda piękna - stalowoniebieskie niebo i ciemnozielone morze. Nisko nad nimi krążyła mewa, ale żebranie na nic jej się nie zdało. Glenn wdychał intensywny zapach soli, lakieru, a od czasu do czasu także spalin. Obserwując przepływającą obok meduzę wielkości opony do ciągnika, ucieszył się, że nie należy do ekipy nurków i nie
musi wchodzić do wody, nawet w skafandrze ochronnym. Nigdy nie kusiły go skoki ze spadochronem ani badanie dna oceanów. Już dawno temu doszedł do wniosku, że zdecydowanie bardziej mu się podoba na stałym lądzie. Maleńka czerwona smuga w oddali rosła w oczach, kiedy coraz bardziej oddalali się od brzegu, na skos od długiego nabrzeża Brighton - dokładnie tym kursem, który wyrysował Ray Packham. Podpłynęli jeszcze bliżej, a wtedy smuga nabrała ostrości i Glenn zobaczył, że jest to trójkąt wytyczony przez podskakujące na wodzie różowe boje, które Specjalistyczna Jednostka Poszukiwawcza ustawiła tam poprzedniego wieczoru. U steru stał posterunkowy Steve Hargrave, czyli Gonzo. Zdławił przepustnicę i zmniejszyli prędkość z osiemnastu węzłów do niecałych pięciu. Glenn złapał za poręcz przed sobą, gdy nagła utrata szybkości pchnęła go do przodu. Ta łódź, mający trzydzieści pięć stóp długości jacht firmy Sunseeker, była bez porównania wyższej klasy niż „Scoob-Eee”. Wynajęta w ostatniej chwili od właściciela miejscowego klubu, to była prawdziwie komfortowa jednostka ze skórzanymi fotelami, wyłożona boazerią, z pokładem z drewna tekowego i zamkniętym mostkiem; na dole znajdował się luksusowy salon, ale ekipa używała go wyłącznie w charakterze magazynu na swój sprzęt. Arf, w typowym kombinezonie SJP, czyli czarnej bejsbolówce z napisem POLICJA z przodu, czerwonej wiatrówce, czarnych spodniach i czarnych gumiakach, zdjął z widełek mikrofon radia łączącego jacht z lądem i odezwał się: - Hotel Uniform Oscar Oscar. Tu Suspol Suspol na pokładzie m/v „Our Current Sea”, wzywam Straż Przybrzeżną Solent. - Tu Straż Przybrzeżna Solent - dobiegła zakłócana trzaskami odpowiedź. - Straż Przybrzeżna Solent. Kanał sześćdziesiąty siódmy. Odbiór. - Tu Suspol - powtórzył Arf. - Mamy na pokładzie dziesięć osób. Nasza pozycja to trzynaście mil morskich na południowy wschód od portu Shoreham. - Podał współrzędne i oznajmił: - Jesteśmy nad terenem nurkowania, zaraz zaczynamy. I znów rozległ się skrzekliwy głos: - Suspol, ilu macie nurków i ilu schodzi pod wodę?
- Dziewięciu nurków. Schodzi dwóch. Gonzo przestawił podwójną dźwignię przepustnicy na jałowy bieg. Stojąca obok Tania wyregulowała pokrętła po prawej stronie ekranu skanera Koliber. Glenn spojrzał na wyświetlacz po lewej stronie ekranu: 98 stóp, godz. 9.52, 3,2 mili/h. - Patrz, Glenn, właśnie nad tym przepływamy - rzekła Tania, wskazując coś, co wyglądało jak prosta asfaltowa szosa, przedzielona białym paskiem i biegnąca poziomo przez środek ekranu. Po bokach rozciągał się księżycowy krajobraz w tonacji niebieskiej. - Jest! krzyknęła podniecona. Na lewym pasie czarnej „drogi” zobaczył wyraźnie cień w kształcie statku, jeszcze czarniejszy, długości mniej więcej jednego cala. - Myślisz, że to „Scoob-Eee”? - zapytał. - Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć - odpowiedział mu Arf. - Schodzisz z nami? Obok nich przepłynął sflaczały, ciemnawy kształt. Glenn nie był pewien, czy to kolejna meduza, czy może plastikowa torba. - Eee, wolę zostać na pokładzie i wypatrywać piratów. Ale dzięki za propozycję. Art wskazał na morze. - Jeżeli zmienisz zdanie, miejsca dla ciebie tam nie zabraknie. 85 - E-J, podobno twój ojciec kiedyś grał w tenisa w reprezentacji Sussexu - powiedział Guy Batchelor. - Sam też trochę gram… no, może raczej grałem… ale nie na takim poziomie. Jak ma na imię? - Nigel. Grał w drużynie młodzików do lat szesnastu… ale już od dawna nie gra na serio. Teraz raczej mógłby reprezentować Sussex w piciu. A jeszcze lepiej w gadaniu. Uśmiechnęła się szeroko. - Taki wyszczekany? - A żebyś wiedział. Jechali na zachód, oddalając się od wioski Storrington; po lewej mieli łagodnie falujące pasmo wzgórz South Downs. E-J spojrzała na mapę, którą trzymała na kolanach. - Następny skręt w prawo.
Zjechali na wąską bitą drogę, niewiele szerszą od samochodu i otoczoną wysokim żywopłotem. Ćwierć mili dalej Emma-Jane kazała skręcić w lewo, w jeszcze węższą dróżkę. Batchelor pomyślał, że wozy policyjne będą chyba ostatnimi pojazdami na świecie bez nawigacji satelitarnej, chociaż im akurat była najbardziej potrzebna. Właśnie miał się tym podzielić z E-J, gdy z radia dobiegło stłumione wezwanie. Mimo że to on kierował, przyłożył słuchawkę do ucha, ale była to pomoc o wsparcie w innej części kraju, daleko od nich. - Zaraz powinniśmy go zobaczyć po lewej - rzekła Emma-Jane. Nieoznakowane niebieskie mondeo zwolniło. Po chwili ujrzeli imponującą dwuskrzydłową bramę z kutego żelaza, między dwoma filarami zwieńczonymi kamiennymi kulami. Na czarnej tablicy złotymi literami wypisano: THAKEHAM PARK. Zatrzymali się przed bramą, pod cyklopowym spojrzeniem zamontowanej wysoko kamery monitoringu. Na drugim filarze wisiała żółta tablica z uśmiechniętą buźką i napisem: UŚMIECHNIJ SIĘ, JESTEŚ W UKRYTEJ KAMERZE. Młoda posterunkowa wysiadła i nacisnęła przycisk bramofonu. Po chwili zatrzeszczało i E-J usłyszała głos kobiety mówiącej łamaną angielszczyzną. - Halo? - Sierżant Batchelor i posterunkowa Boutwood z policji kryminalnej - przedstawiła ich. - Jesteśmy umówieni z sir Rogerem Siriusem. Z głośnika dobiegł głośny trzask i brama zaczęła się otwierać. Emma-Jane wsiadła do samochodu i ruszyli asfaltową, wysadzoną starymi drzewami aleją, która mniej więcej przez pół mili stale wiła się pod górę. Nagle pojawiła się przed nimi olbrzymia jakobicka rezydencja, z kolistym podjazdem od frontu, którego środek zajmował otoczony trawnikiem staw z liliami wodnymi. Przed domem stało kilka samochodów, wśród których Guy rozpoznał czarnego astona martina vanquisha. Po prawej, na wielkim betonowym kole pośrodku wypielęgnowanego trawnika, rozsiadł się granatowy śmigłowiec. - Wygląda na to, że medycyna przynosi niezłe pieniądze! - zauważył. - Jeśli uprawia się ją we właściwy sposób - dodała.
- A może raczej niewłaściwy - poprawił ją. Emma-Jane nawet nie próbowała zliczyć okien. W rezydencji było ze dwadzieścia, trzydzieści pokoi, a może i więcej. Przypominała pałac. - Myślę, że wybraliśmy niewłaściwą drogę kariery - mruknęła. Guy powoli objechał staw i zaparkował niemal dokładnie przed okazałymi drzwiami frontowymi. - Zależy, czego oczekujesz od życia, prawda? - odparł. - I jakimi zasadami moralnymi się kierujesz. - Tak, pewnie masz rację. - Spotkałaś kiedyś Jacka Skerritta? - Kilka razy - przyznała. - Ale tylko przelotnie. Jack Skerritt, naczelnik wydziału kryminalnego, był najstarszym stopniem śledczym w Susseksie, otoczonym największym szacunkiem. - Dwa lata temu siedziałem z nim przy kieliszku - powiedział Batchelor. - W barze komisariatu w Brighton, był wtedy komendantem policji w Brighton i Hove. Rozmawialiśmy o zarobkach gliniarzy. I on mi się przyznał, że rocznie wyciąga siedemdziesiąt trzy tysiące funtów plus ze dwa patyki z dodatków. „Na pozór to dużo, ale więcej zarabia dyrektor szkoły, a ja mam pod sobą całe miasto”, oświadczył, a potem powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę. Spojrzała na niego pytająco. - Powiedział: „W tej robocie czeka nas tylko bogactwo duchowe”. - Ładnie ujęte. - I prawdziwe. Będąc gliniarzem i robiąc to, co robię, codziennie czuję się jak milioner. Nigdy nie chciałem być kimś innym. Wysiedli z samochodu i zadzwonili do drzwi. Po chwili olbrzymie dębowe wrota otworzył im drobny, skromny mężczyzna w wieku około siedemdziesięciu lat. Był szczupły, a w jego życzliwej ptasiej twarzy zwracał uwagę mały, krzywy nos i czujne, duże niebieskie oczy, z których wyzierała ciekawość. Rzadkie,
ufryzowane szpakowate włosy niemal całkiem mu posiwiały. Miał na sobie beżowy zapinany sweter, kraciastą koszulę, fular w tureckie wzory, rdzawe sztruksy, które wyglądały, jakby służyły do pracy w ogrodzie, i czarne skórzane kapcie. Jedynie lekka, ale wyraźna opalenizna zdradzała, że jest bogaty. - Witajcie! - rzucił wesoło wytwornym głosem, jakby żywcem wyjętym z filmów z lat pięćdziesiątych. - Sir Roger Sirius? - zapytał Batchelor. - We własnej osobie. - Wyciągnął chudą, włochatą rękę z nieskazitelnie wypielęgnowanymi paznokciami długich palców. Śledczy wymienili z nim uścisk dłoni, po czym Batchelor pokazał swoją odznakę policyjną. Sirius pobieżnie rzucił na nią okiem, usunął się na bok i teatralnym gestem zaprosił ich do środka. - Wejdźcie, proszę. Ciekaw jestem, w jaki sposób mógłbym wam pomóc. Od lat mnie fascynujecie. Czytam mnóstwo kryminałów. No i podoba mi się serial The Bill. Oglądaliście go? Oboje pokręcili głowami. - A ten aktor, Morse… Kiedyś go lubiłem. Za to nie przekonywał mnie John Hannah w serialu o inspektorze Rebusie. Uważam, że dużo lepszy był Stott. Widzieliście ich? - Nie mamy na to czasu, sir - odparł Batchelor. Weszli za dystyngowanym transplantologiem do okazałej sali, wyłożonej dębową boazerią. Królowały tam antyczne meble oraz kilka lśniących zbroi. Na ścianach wisiały starodawne miecze, przemieszane z bronią palną i obrazami - część stanowiły portrety, a część pejzaże. Stamtąd przeszli do wspaniałego gabinetu. Tutaj ściany również wyłożono dębową boazerią i obwieszono dyplomami dowodzącymi kwalifikacji chirurga. Dookoła wszędzie wisiały oprawione fotografie przedstawiające wiele znanych twarzy. Na jednej Sirius pozował do zdjęcia z królową. Na innej stał obok księżnej Diany na wytwornym przyjęciu. Na jeszcze innych zdjęciach uwieczniono go w towarzystwie sir Richarda Bransona, Billa Clintona,
François Mitterranda oraz piłkarza George’a Besta. Tej ostatniej fotografii Batchelor przyjrzał się ze szczególnym zainteresowaniem - było tajemnicą poliszynela, że Best załatwił sobie prywatny przeszczep wątroby. Policyjni śledczy usiedli na ozdobnej czerwonej kanapie. Kruczoczarna piękność, którą Sirius przedstawił im jako swoją żonę, podała im kawę. Korzystając z okazji, że gospodarza na chwilę oderwał sygnał smartfonu, Batchelor i E-J szybko porozumieli się wzrokiem. Lekarz najwyraźniej miał skomplikowaną osobowość. Z zachowania i wyglądu skromny, wyraźnie folgował swojej próżności, przynajmniej jeśli chodzi o kobiety. - A zatem czym mogę wam służyć? - zapytał, gdy jego żona wyszła z gabinetu. Usiadł w fotelu naprzeciwko nich, po drugiej stronie dębowego kufra służącego za stolik do kawy. Po drodze Guy przećwiczył z E-J, co mają mówić. Bardzo mu się chciało palić, ale świeży zapach w pokoju i brak popielniczek świadczyły, że na papierosa nie ma szans. Później wymknie się na jednego - od pewnego czasu z konieczności nabrał w tym wprawy. - Ma pan przepiękny dom, sir Rogerze - odezwał się, bacznie obserwując oczy lekarza. - Od dawna pan tu mieszka? Chirurg zastanowił się. - Od dwudziestu siedmiu lat. Kiedy go kupiłem, był w ruinie. Żona nigdy się tu dobrze nie czuła, za to moja córka uwielbiała ten dom. - Jego oczy nagle zwilgotniały. - Szkoda, że Katie nie dożyła chwili, kiedy zakończyłem remont. - Przykro mi - powiedziała E-J. Chirurg wzruszył ramionami. - Minęło już tyle lat. - Prasa wielokrotnie cytowała pańskie poglądy na temat systemu dawców narządów w Wielkiej Brytanii - podjął Guy Batchelor, wciąż nie spuszczając wzroku z jego twarzy. - Tak - przytaknął lekarz, energicznie kiwając głową; ten temat najwyraźniej bardzo go poruszył. - Oczywiście! - Dlatego pomyśleliśmy, że może zechce nam pan pomóc. - Postaram się. - Nachylił się do nich i uśmiechnął z zapałem, przez co jeszcze bardziej przypominał ptaka.
Jak na zawołanie Emma-Jane podjęła temat. - Czy to prawda, że w Wielkiej Brytanii około trzydziestu procent pacjentów oczekujących na przeszczep wątroby umiera z braku dawców? - Skąd pani wzięła takie dane? - odparł pytaniem, marszcząc czoło. - Cytuję pana, sir Rogerze. Tak pan napisał w artykule, który ukazał się w „Lancecie” w dziewięćdziesiątym ósmym roku. Znów zmarszczył czoło i odparł obronnym tonem: - Napisałem mnóstwo rzeczy. Trudno spamiętać wszystko, zwłaszcza w moim wieku! O ile mi wiadomo, ostatnie oficjalne dane mówią o dziewiętnastu procentach… ale, jak w każdej kwestii, zależy to od przyjętych kryteriów. - Nachylił się i wziął srebrny dzbanek z mlekiem. - Czy któreś z was życzy sobie mleka? „Trudno spamiętać wszystko, zwłaszcza w moim wieku!”. Ale skoro wciąż masz licencję pilota śmigłowca, to z twoją pamięcią nie jest aż tak źle, pomyślał Guy Batchelor. Kiedy już wyjaśnili, kto jaką kawę pije, posterunkowa zapytała: - A pamięta pan swój artykuł dla „Nature”, w którym krytykuje pan brytyjski system dawców narządów? Wzruszył ramionami. - Jak mówiłem, napisałem wiele różnych artykułów. - I pracował pan w bardzo różnych miejscach, prawda, sir Rogerze? - naciskała dalej. Także w Kolumbii i w Rumunii. - No proszę! - Wydawał się autentycznie poruszony. - Obryliście się na mój temat, nie ma co! Batchelor podał mu nad stołem komputerowe portrety trojga zabitych młodych ludzi. - Mógłby nam pan powiedzieć, czy widział pan którąś z tych osób, sir? Przez dłuższą chwilę Sirius uważnie przyglądał się każdemu zdjęciu po kolei, a tymczasem Batchelor obserwował go uważnie. - Nie, nigdy - odparł lekarz. Batchelor schował zdjęcia do koperty. - Czy to przypadek, że postanowił pan pracować akurat w tych dwóch krajach? Nie ulega wątpliwości, że oba znajdują się na szczycie listy państw zamieszanych w międzynarodowy handel ludzkimi narządami do przeszczepu?
Sirius dobrze się zastanowił nad odpowiedzią. - Niewątpliwie odrobiliście pracę domową na mój temat, ale ciekawi mnie jedno… Powiedzcie mi, czy doszliście do tego, że moja ukochana córka, Katie, ponad dziesięć lat temu, w wieku dwudziestu trzech lat, umarła na niewydolność wątroby? Wstrząśnięty Batchelor odwrócił się do E-J, która wyglądała na równie zaskoczoną. - Nie - odparł. - Przykro mi… bardzo nam przykro. O tym nie wiedzieliśmy. Sirius pokiwał głową, wyraźnie przygnębiony i smutny. - Bo i skąd mogliście wiedzieć? Niestety, Katie należała do tych trzydziestu procent. Widzicie, nawet mnie nie udało się obejść systemu dawców, jaki obowiązuje w tym kraju. Nasze prawodawstwo cechuje skrajny brak elastyczności. - Sir Rogerze - rzekła Emma-Jane. - Przyjechaliśmy do pana, bo mamy podstawy sądzić, że niektórzy przedstawiciele pańskiej profesji lekceważą prawo, byleby dostarczyć narządy tym, którzy wymagają przeszczepu. - I sądzicie, że wam pomogę i podam nazwiska? - Na to liczymy - przyznała. Uśmiechnął się blado. - W Internecie co kilka miesięcy można przeczytać, że jakiś facet zalał się w moskiewskim barze, a kiedy się ocknął, nie miał już nerki. To tylko takie gadanie. W Wielkiej Brytanii każdy narząd trafiający od dawcy do przeszczepu znajduje się pod nadzorem brytyjskiej komisji transplantologicznej. Żaden szpital w tym kraju nie ma możliwości zdobycia i przeszczepienia narządu poza systemem. To absolutnie niewykonalne. - Ale w Rumunii i Kolumbii jest inaczej? - spytał Batchelor. - W rzeczy samej. Podobnie w Chinach, na Tajwanie czy w Indiach. Na świecie nie brakuje miejsc, dokąd można się udać, żeby załatwić sobie przeszczep, jeżeli kogoś na to stać i ten ktoś jest skłonny podjąć takie ryzyko. - A zatem nie wierzy pan, że w Wielkiej Brytanii są ludzie, którzy zajmują się tym nielegalnie? - ciągnął Batchelor. Lekarz się obruszył. - Proszę zrozumieć, to nie polega na tym, że jednemu wyjmuje się jakiś narząd i wkłada drugiemu. Do tego niezbędny jest olbrzymi zespół… przynajmniej trzech chirurgów,
dwóch anestezjologów, trzy instrumentariuszki, ekipa do intensywnej terapii i rozmaity medyczny personel pomocniczy. Wszyscy muszą mieć kwalifikacje lekarskie, a z nimi wiążą się kwestie etyczne. W sumie mówimy o zespole piętnastu do dwudziestu osób. Jak zapobiec temu, żeby ktoś z takiej gromady się nie wygadał? To bzdura! - Przypuszczamy, że w tym kraju istnieje klinika zajmująca się takim procederem, sir Rogerze - naciskał Batchelor. Sirius pokręcił głową. - Wiecie co? Chciałbym, żeby tak było. Bóg mi świadkiem, czas najwyższy, żeby ktoś się przeciwstawił systemowi, jaki tu mamy. Ale to, o czym mówicie, jest niemożliwe. Zresztą dlaczego ktoś miałby ryzykować taką operację tutaj, skoro można wyjechać za granicę i tam dokonać przeszczepu całkiem legalnie? - Jeśli wolno, mam bardzo osobiste pytanie - rzekł Batchelor. - Dlaczego pan, człowiek o takiej wiedzy, nie wywiózł córki na operację za granicę? - Wywiozłem ją - odparł chirurg po dłuższej chwili. Nagle dał upust narastającej wściekłości i wybuchnął: - Do zasranego chlewu w Bogocie, a nie szpitala. Biedaczka umarła na skutek zakażenia, jakiego tam się nabawiła. - Łypnął spode łba na parę policjantów. - I co wy na to? * Pół godziny później, kiedy wracali samochodem do Brighton, Emma-Jane Boutwood przerwała ciszę. Od rozstania z sir Rogerem Siriusem jechali w milczeniu, zatopieni we własnych myślach. - Spodobał mi się - oświadczyła. - Bardzo mu współczuję. - Naprawdę? - Tak. Biedak. Nic dziwnego, że jest rozgoryczony z powodu tego systemu. Czy to nie ironia, że jeden z najlepszych transplantologów w kraju traci córkę na skutek choroby wątroby? - Pech - skwitował Batchelor. - Cholerny.
- Ale w związku z tym ma motyw. - Żeby zmienić system? - Albo go obejść. - Dlaczego tak mówisz? - Dlatego, że uważnie go obserwowałem - odparł Batchelor. - Kiedy mu pokazałem zdjęcia, powiedział, że nie poznaje tych ludzi. Tak? - Tak. - Kłamał. 86 Przypadkowy - a czasem wcale nie przypadkowy - obserwator od razu potrafi zaszufladkować niektórych ludzi. Mężczyzna z agresywną fryzurą, bardzo umięśniony, w źle skrojonym garniturze i chodzący tak, jakby maszerował, z miejsca uchodzi za gliniarza albo wojskowego w cywilu. Ale Roy Grace, pomimo krótko obciętych włosów i złamanego nosa, nosił się tak, że nikt by się nie domyślił, czym się zajmuje. W płaszczu crombie, granatowym garniturze, białej koszuli, stonowanym krawacie i z wypchaną teczką spokojnie mógł uchodzić za podróżującego w interesach dyrektora, speca od technologii informacyjnych albo urzędnika Unii Europejskiej, lekarza czy inżyniera udającego się na konferencję. Ktoś, kto by zwrócił na niego uwagę na ruchomym chodniku, zapewne dostrzegłby też władczą minę, kilka zmarszczek na czole i lekko nieobecne spojrzenie, jakby był zatopiony w myślach. Roy był dziwnie podenerwowany, mimo że nie czekało go nic trudnego. Stary przyjaciel, Kriminalhauptkommissar Marcel Kullen, miał go odebrać z lotniska i zawieźć prosto do biura pośredniczki w handlu narządami, z którą Roy spotyka się w cztery oczy. Jeżeli zachowa czujność i nie da ciała, wszystko pójdzie dobrze. Jedno szybkie spotkanie, trochę przebiegłości i powrót do Anglii. A jednak nie wiadomo czemu miał tremę. Takie samo nerwowe podniecenie jak przed pierwszą randką, i nie rozumiał, skąd mu się to wzięło. Może to podświadomość przypominała mu, na co liczył, kiedy poprzednim razem zjawił się w Monachium? Albo to
tylko zmęczenie? Ostatnio kiepsko sypiał. Niespokojne noce nieodłącznie towarzyszyły każdemu śledztwu w sprawie morderstwa, jakie prowadził, a przy tym dochodzeniu miał szczególnie wiele zagwozdek. W dodatku za wszelką cenę chciał zrobić dobre wrażenie na nowym komisarzu. Spojrzał na zegarek, przyśpieszył kroku, lecz wyprzedziwszy kilka osób, utknął za udręczoną kobietą pchającą wózek spacerowy i na dodatek pilnującą czwórki małych dzieci. Zbliżał się koniec odcinka ruchomego chodnika, więc przeczekał chwilę, wyminął liczną rodzinę i szybko wszedł na następny chodnik. Na wystawie po prawej zobaczył szkarłatne audi TT - nowszy model niż ten, którym jeździła Cleo - otoczone wielkimi tablicami z napisami po niemiecku. Nie potrafił ich odczytać, ale domyślił się, że reklamują samochód jako nagrodę w jakimś konkursie. Przydałaby mi się taka wygrana, miałbym czym zastąpić skasowaną alfę, pomyślał. Te dranie z ubezpieczalni jak nic zaproponują mu śmiechu wartą sumę, która od biedy może wystarczy na motorower z drugiej ręki. Dalej minął bar, potem kiosk z gazetami sieci Relay, księgarnię i puste wyjście dla odlatujących. Przed oczami migały mu twarze ludzi jadących chodnikiem z naprzeciwka byli w każdym możliwym wieku, ale i tak połowa z nich rozmawiała przez telefony komórkowe. Rzucił okiem na nadjeżdżającą śliczną rudowłosą dziewczynę w obszytym futrem skórzanym płaszczu - wyglądała jak milion dolarów. Patrząc na jej wielką, szykowną torebkę i walizkę na kółkach, doszedł do wniosku, że to pewnie modelka, supermodelka, czy jak je tam teraz nazywają. Od zawsze miał słabość do rudych, lecz nigdy się z żadną nie spotykał. Dziwne, pomyślał. W czasach, zanim nawiązał romans z Cleo, patrzyłby na tę dziewczynę pożądliwie, ale teraz nie pożądał już nikogo oprócz Cleo. Od kilku miesięcy ta ruda była jedną z nielicznych kobiet, na które spojrzał dwukrotnie. Jadąc chodnikiem, znów zreflektował się, jakie to szczęście, niewiarygodne szczęście, że kocha taką niezwykłą
kobietę. Z naprzeciwka minęło go czterech dyskutujących zawzięcie japońskich biznesmenów. Nerwy miał coraz bardziej zszarpane. Czyżby to wpływ lotu? Jechali ku niemu dwaj geje, niewiele po dwudziestce, w niemal identycznych skórzanych kurtkach. Trzymali się za ręce. Jeden miał ogoloną na łyso głowę, drugi nosił jasny czub. Grace szedł dalej, a oni śmignęli w przeciwnym kierunku. Chodnik przed nim zastawiła wielka zgraja nastolatków z plecakami - najwyraźniej wypuścili się na jakąś wyprawę. Naraz na pasie sunącym z naprzeciwka, w sporej odległości od siebie, zobaczył twarz kobiety zasłoniętą przez stojące jak słup soli małżeństwo, ale mignął mu kosmyk jej ciemnoblond włosów, który przypomniał mu Sandy. Poczuł się, jakby ktoś walnął go w brzuch. Stał oniemiały. Jego komórka zasygnalizowała, że dostał wiadomość. Na ułamek sekundy zerknął na wyświetlacz. * Połączenie z Hansem-Jürgenem znów się urwało raptownie, jakby wjechał do tunelu. Dlaczego ten dureń zawsze wydzwaniał do niej z miejsc, gdzie prawie nie ma zasięgu? Czasami doprowadzał ją do szewskiej pasji. Tyle że teraz już nauczyła się panowania nad gniewem i nic nigdy nie doprowadzało jej już do szału… nie tak jak kiedyś. Kontrola gniewu nieodłącznie wchodziła w skład odrodzenia mentalnego, proponowanego przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Wolnego Ducha. Scjentolodzy prowadzą proces „oczyszczania umysłu” pod swoim uniwersalnym hasłem MOSTU DO CAŁKOWITEJ WOLNOŚCI. Organizacja, dla której ich zdradziła, oferowała podobne odrodzenie psychiczne, tyle że w mniej agresywny - i kosztowny - sposób. Sandy wciąż jeszcze była nowicjuszką, ale tego ranka, schodząc z pierwszego odcinka ruchomego chodnika i idąc dalej do drugiego, obok pucybuta i małego barku, cieszyła się, że początkowy wybuch gniewu po telefonie Hansa-Jürgena zgasiła tak szybko, jak gaśnie zapałka na wietrze. Była to jedna z rzeczy, których uczyli jej teraz nowi mistrzowie - że Wolny Duch ma być jak płomień na wietrze, ale nie płomień z knota świecy czy z zapałki. A to dlatego, że jeżeli do przeżycia potrzebujesz podpory, to kiedy podpora znika, ty znikasz razem z nią.
Gaśniesz. Musisz się nauczyć płonąć niezależnie. W ten sposób nigdy nie zgaśniesz. Każdy Wolny Duch dąży do tego, żeby pewnego dnia stać się płomieniem, który swobodnie unosi się na wietrze. Przyglądała się ludzkości mijającej ją chodnikiem jadącym z naprzeciwka. Ludziom przykutym do smartfonów, klawiatur iPhone’ów, rozkładu lotów, kłopotów finansowych, do poczucia winy. Do swoich spraw. Nie mieli pojęcia, że to wszystko nic a nic się nie liczy. Nie mieli pojęcia, że ona jest jedną z kilku osób na tym świecie, która wie, jak ich wyzwolić. Wyłuskała z tłumu jedną twarz. Okropnie smutnego, wysokiego i pozbawionego sprężystości mężczyzny, z krzywym przedziałkiem we włosach, w ciemnych okularach od Porsche i jednej z tych skórzanych kurtek ze stójką i mnóstwem nalepek motoryzacyjnych, które mają stwarzać wrażenie, że właściciel jest grubą rybą w świecie kierowców wyścigowych. Mogłabym cię wyzwolić, pomyślała. Za nim chodnikiem jechała grupa hałaśliwych nastolatków z plecakami. Nagle jej telefon znów zadzwonił. Próbując odebrać, upuściła komórkę na podłogę i natychmiast kucnęła, żeby ją podnieść. * Gdy Roy Grace oderwał wzrok od wyświetlacza telefonu, kobieta zniknęła. Czyżby wyobraźnia płatała mi figle? - pomyślał. Był pewien, że przed chwilą widział włosy kobiety w tym samym charakterystycznym odcieniu co włosy Sandy, za małżeństwem ponurych staruchów sunących szybko w jego stronę. Znów zerknął na wyświetlacz i nacisnął klawisz, żeby odczytać wiadomość: Hej, staruszku! Ja na morzu. Jeszcze nie rzygałem. 3masz sie? Napisał odpowiedź i wysłał: Tez nie rzygałem. Z ciekawości obejrzał się przez ramię. Kobieta o włosach koloru włosów Sandy znów się pojawiła, odjeżdżała w dał, stojąc za parą starszych ludzi.
Znów poczuł się, jakby dostał w brzuch. Odwrócił się, przecisnął obok wysokiego zirytowanego mężczyzny w trenczu i niemal biegiem zrobił kilka kroków pod prąd ruchomego chodnika. Przepchnął się przez grupkę umundurowanych ludzi z personelu pokładowego, którzy ciągnęli za sobą swoje bagaże. Nagle zatrzymał się. Głupota. Chłopie, co z tobą! Weź się w garść! Kilka miesięcy temu pewnie pobiegłby za nią dalej, na wszelki wypadek… Dziś jednak zawrócił i znów zaczął się przeciskać między stewardesami, powtarzając nieliczne niemieckie słowa, jakie znał: - Entschuldigung. T’schuldigung. Danke! 87 Ich czwórka nie zmrużyła oka przez całą noc, byli przemarznięci, przemoczeni i wyczerpani. W dodatku Raluca była wycieńczona i coraz bardziej podminowana. Powiedziała Ianowi Tillingowi, że natychmiast potrzebuje pieniędzy, bo musi iść do dilera. Żadna z trzech Rumunek nie zrozumiała, co Tilling powiedział, kiedy na chwilę przestał się zajmować Ralucą, walnął pięścią w stolik w zadymionej kawiarni i ryknął: - To jest szukanie jakiejś pierdolonej igły w stogu siana! Ale sens przekazu był jasny. Siedzieli w barze mieszczącym się w jednym z rzędu baraków z blachy falistej; w sąsiednich ulokował się rzeźnik i sklepik spożywczy. Obok biegła zaśmiecona nieutwardzona ulica, jedna z głównych arterii na przedmieściach Bukaresztu, przecinająca sektor czwarty. Wygląd ulicy zdecydowanie poprawiał śnieg zasypujący śmieci. Tilling łapczywie napoczął olbrzymią kanapkę z suchej bułki z plasterkiem jakiejś wędliny w środku. Nie miał pojęcia, co to za mięso, w każdym razie już nie żyło, i chociaż miało konsystencję wyprawionej skóry, to jednak zawierało białko. Nosiło go od nadmiaru kofeiny. Ileana, Andreea i Raluca, ledwo przytomne, paliły papierosy. Zadanie, jakiego się podjęli, było prawie niewykonalne. W mieście zamieszkanym przed dwa miliony obywateli ponad dziesięć tysięcy żyło poza nawiasem społeczeństwa. Tysiące przeważnie młodych ludzi, dla których monetą obiegową były milczenie i podejrzliwość.
Ostatnie czternaście godzin spędzili na przeszukiwaniu slumsów w tym sektorze, pobudowanych wzdłuż naziemnych rur centralnego ogrzewania, i na wpełzywaniu do niezliczonych nor. Jak dotąd bez skutku. Nikt nie znał Simony. A jeśli nawet, to się nie przyznawał. Tilling ziewnął, zmęczenie przywołało wspomnienia. Zapomniał już, jak potwornie wyczerpany bywał w czasach, kiedy służył w policji. O dniach - i nocach - gdy musiał zasuwać bez przerwy, napędzany adrenaliną i zapachem świeżego tropu przybliżającego do rozwiązania. To jedno z najwspanialszych uczuć na świecie. - Panie Ian, proszę mnie puścić. Muszę iść - powiedziała Raluca. - Ile ci trzeba? - zapytał, wyjmując sfatygowany portfel. Pocierając kciuki i kiwając się na krześle do przodu i do tyłu, świdrowała jego portfel wzrokiem, jakby się bała, że zniknie, jeśli go spuści z oczu. - Sto czterdzieści lei. - Podniosła papierosa z popielniczki i zaciągnęła się głęboko. Ian wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia, ile pieniędzy uzależnieni od heroiny narkomani wydają na działki. Jako służąca nie zarobiłaby tyle przez tydzień. Nic dziwnego, że zaczęła się prostytuować. Jeśli pominąć kradzieże i oszustwa, tylko w ten sposób mogła zdobyć taką kasę. Przeliczając banknoty, Tilling bez specjalnej nadziei przywołał właściciela. Okazał się nim starszawy brodacz w brudnym fartuchu i brązowym kombinezonie, który przeżył czasy Ceauşescu i najwyraźniej pogodził się ze swoim losem, co ukrywał za zrezygnowaną, smutną miną. Były brytyjski policjant zapytał go, czy zna w okolicy jakichś uliczników. Ten odparł, że zna ich całe mnóstwo. Kto by ich nie znał? Część z nich zaglądała późnym popołudniem, tuż przed zamknięciem, żeby wysępić resztki jedzenia albo czerstwy chleb, który miał wyrzucić. - Widział pan dziewczynę i chłopaka, którzy trzymają się razem? - spytał Tilling. - On ma jakieś szesnaście lat, ona trzynaście, ale pewnie wyglądają na więcej. - Żyjący na ulicy szybko się starzeli. Wszyscy zauważyli lekki błysk, który pojawił się w oczach właściciela.
- Dziewczyna ma na imię Simona - powiedziała Raluca. - A on to Romeo. - Romeo? - Facet zmarszczył czoło. Nagle Raluca, która na widok pieniędzy odzyskała animusz, rzekła: - Na pewno by go pan zapamiętał. Ma uschniętą lewą rękę, krótkie czarne włosy i olbrzymie oczy. Wyglądało na to, że właściciel baru coraz bardziej ich sobie przypomina. - A ta dziewczyna, która z nim chodzi… Ma długie włosy? Długie kasztanowe włosy? Nosi kolorowy dres, zawsze ten sam? Raluca przytaknęła ruchem głowy. - Mają psa? Czasami przychodzą tu z psem. Zostawiam dla niego kości. - Pies! - Raluca ożywiła się jeszcze bardziej. - Pies! Tak, mają psa! - Czasami tu zaglądają. - Zawsze przed zamknięciem? - upewnił się Tilling. - Zależy. - Facet wzruszył ramionami. - Czasami o innej porze. A bywa, że ich nie widzę. Wolę klientów! - Roześmiał się ze swojego żartu. - No masz, gdzie moja głowa. Ta dziewczyna była tu dziś z rana. Prosiła mnie o kość, specjalną kość. Mówiła, że wyjeżdża i że chce ją dać psu na pożegnanie. - Czy mówiła, dokąd się wybiera? - Tilling poczuł narastającą panikę. - Jasne, na rejs po Karaibach. - Właściciel znów się uśmiechnął. - Pytałem, ale nie powiedziała. Bąknęła tylko, że „daleko”. - Nie wie pan przypadkiem, gdzie mieszkają? Rozłożył ręce i wzruszył ramionami. - Blisko. Moim zdaniem w tej okolicy. Na ulicy, pod ulicą… Nie mam pojęcia. Tilling spojrzał na zegarek. Właśnie minęło południe. Bez działki Raluca do niczego nie będzie się nadawała, a potrzebował jej, żeby mu wskazała Simonę, no i żeby z nią pogadała. Simona i Romeo prędzej uwierzą znajomej niż jemu. Ale jeśli da pieniądze Raluce, ta pewnie zniknie, zaopatrzy się w prochy na cały dzień, padnie gdzieś i zaśnie. - Raluco, zawiozę cię do twojego dilera, dobrze? Potem wrócimy jej poszukać. Dziewczyna się zawahała. A potem wyjrzała przez okno na coraz bardziej ponury zaśnieżony pejzaż i skinęła głową. Tilling zapłacił i wyszli. Przez ten krótki czas, kiedy siedzieli w barze, temperatura
spadla jeszcze bardziej. Przy takiej pogodzie nie sposób przeżyć na ulicy. Jeżeli Simona i Romeo mieszkali w pobliżu, jak twierdził właściciel lokalu, z pewnością gnieździli się pod ziemią, w pobliżu rur centralnego ogrzewania. Tyle że na tych ulicach były setki dziur prowadzących do podziemnych legowisk bezdomnych. A za kilka godzin zapadnie ciemność choć oko wykol. 88 W centrum każdego wielkiego miasta, które zwiedził Roy Grace, zawsze była jedna ulica wyróżniająca się spośród całej reszty. Taka, że bez zaglądania przez szybę na ceny jeśli w ogóle je podawano - od razu wiedział, że nie stać go na robienie tu zakupów. Teraz właśnie skręcał w taką ulicę. - Maximilianstrasse - poinformował go Marcel Kullen, gdy podskakując na torach tramwajowych, skręcili w okazałą, szeroką ulicę, po obu stronach otoczoną ładnymi, oficjalnymi neogotyckimi budynkami. Niektóre miały od frontu kolumnady, inne marmurowe filary; na parterze pod eleganckimi markizami w większości mieściły się rozświetlone witryny sklepów. Grace zwrócił uwagę na niektóre szyldy: Prada, Todd, Gucci. Tutaj nawet kilkuletnie, nienaganne szare bmw niemieckiego śledczego wydawało się nie na miejscu. Przy krawężnikach królowały limuzyny z szoferami, porsche, ferrari, bentleye, a także od niedawna modne mini, fiaty cinquecento i smarty, lśniące czystością pomimo pokładów brudnej szarej brei na ulicy. Siedząc z przodu, obok kierowcy, Grace ściskał plik wykazów połączeń telefonicznych. Kriminalhauptkommissar dotrzymał słowa i mu je dostarczył. Nadinspektor najchętniej od razu zacząłby się je czytać, ale uprzejmie gawędził z Kullenem podczas półgodzinnej jazdy z lotniska. Wysoki, przystojny Niemiec opowiedział mu, co nowego u jego żony i dzieci, i pomimo protestów Roya, że nie interesuje go już szukanie Sandy, streścił mu wszystkie poczynania swojego biura z Landeskriminalamt, które niestety nijak nie przyczyniły się do jej znalezienia. Po prawej minęli imponujący fronton hotelu Four Seasons, a potem Kullen zawrócił i zaparkował przed elegancką kawiarnią, której witryna kusiła smakowitymi ciastami, a
klientelę stanowiły wyłącznie kobiety w długich futrach. Niektóre siedziały w kolumnadzie na zewnątrz i paliły papierosy. Niemiecki śledczy wskazał mosiężną tabliczkę z dzwonkiem na marmurowym filarze i sąsiadujące z nim drzwi. - Firma jest tu - oznajmił. - Powodzenia. Będę na nas czekał. - Nie musisz. Wrócę na lotnisko taksówką. - Kiedy przyjechałem do Anglii, byłeś bardzo uprzejmy. Teraz ja, jak wy to mówicie, jestem do naszej dyspozycji. Grace z uśmiechem poklepał go po ramieniu. - Dziękuję. Jestem ci bardzo wdzięczny. - Może później znajdziemy czas na mały lunch… pewnie będzie kilka spraw do omówienia. - Mam nadzieję. Gdy Grace wysiadał na mroźny wiatr, w policzek połaskotał go deszcz ze śniegiem. Wziął teczkę z tylnego siedzenia, podszedł do drzwi i odczytał nazwy na tablicy: Diederichs Buchs GmbH, Lars Schafft Krimi, a niżej, na trzecim miejscu od góry - TransplantationZentrale. Po wyjeździe z lotniska zdenerwowanie go opuściło i na zupełnym luzie nacisnął dzwonek; był tylko zmęczony przedwczesną pobudką. Od razu na jego twarz padło ostre światło z małego obiektywu nad tablicą. Jakaś kobieta zapytała go po niemiecku o nazwisko, a potem kazała mu wejść na trzecie piętro. Rozległ się trzask zwalnianego zamka. Pchnął drzwi i wszedł w wąski korytarz wyłożony puszystym czerwonym dywanem. Potężnie zbudowany strażnik w recepcji poprosił go, żeby się wpisał w księdze gości. Grace zarejestrował się jako Roger Taylor i sfałszował podpis. Wtedy strażnik skierował go do staroświeckiej windy. Grace wjechał na trzecie piętro, wysiadł i znalazł się w urządzonej z przepychem wielkiej poczekalni wyłożonej białym dywanem. Paliły się tam białe świece zapachowe wypełniające pomieszczenie przyjemnym
aromatem wanilii. Za ozdobnym antycznym biurkiem siedziała szykowna kobieta o krótkich czarnych włosach. - Guten Morgen, Herr Taylor - powitała go, uśmiechając się pogodnie. - Frau Hartmann wkrótce pana przyjmie. Proszę usiąść. Napije się pan czegoś? - Poproszę kawę. Grace usiadł na twardej białej kanapie. Na szklanym stoliku przed sobą zobaczył plik firmowych broszur. Na ścianach wisiały oprawione zdjęcia tryskających szczęściem ludzi w każdym wieku, od małych dzieci na huśtawce po uśmiechniętego staruszka w szpitalnym łóżku. Podpisy były zbyteczne. Fotografie najwyraźniej przedstawiały zadowolonych klientów Transplantation-Zentrale. Wziął jedną z broszurek i już chciał się zagłębić w lekturze, gdy za plecami sekretarki otworzyły się drzwi i weszła uderzająco ładna, pewna siebie kobieta. Domyślił się, że jest niewiele po czterdziestce. Miała pięknie ufryzowane blond włosy do ramion, seksowne spodnie z żakietem i błyszczące czarne botki, a na palcach kilka pierścionków z wielkimi kamieniami i obrączkę. - Pan Taylor? - zapytała ciepłym gardłowym głosem, idąc ku niemu w obłoku perfum z wyciągniętą ręką. - Marlene Hartmann. Ściskając jej dłoń, poczuł, jak pierścionki wpijają mu się w ciało. Przez chwilę mierzyła go spojrzeniem błyszczących, dociekliwych szarych oczu, jakby go oceniała. A potem uśmiechnęła się do niego z czymś na kształt aprobaty. - Miło, że pan się do mnie pofatygował - rzekła. - Zapraszam do gabinetu. Tą mieszaniną nieprzeciętnej urody i emanacji seksem w połączeniu z profesjonalnym chłodem przypominała mu Alison Vosper. Twarda kobieta, z którą lepiej nie zadzierać. Wprowadziła go do pokoju, który po raz pierwszy uświadomił mu, jak podobny gust w kwestii mebli mają Cleo i Sandy. Każda z nich mogła zaprojektować wystrój tego gabinetu. Biały dywan, śnieżnobiałe ściany, złamane tylko białymi abstrakcyjnymi obrazami w czarnych ramach. Stało tam półkoliste czarne biurko z laki, a na nim komputer i nieco osobistych drobiazgów, poza tym w pokoju było kilka pięknych roślin i strategicznie rozmieszczone wysokie abstrakcyjne rzeźby na cokołach. Tutaj również paliło się kilka białych świec o zapachu wanilii, lecz wszystko zagłuszał aromat perfum tej kobiety.
Podobał mu się, chociaż wydawał się za bardzo męski. Przed biurkiem stały dwa krzesła z wysokimi oparciami, jakby żywcem wyjęte z muzeum sztuki nowoczesnej. Kiedy mu je wskazała, usiadł na jednym z nich. Jak mógł się spodziewać, było niewygodne. Marlene Hartmann zajęła miejsce naprzeciwko, za biurkiem. Otworzyła oprawiony w skórę notes i wyjęła czarne pióro wieczne. - Na wstępie proszę mi powiedzieć, panie Taylor, w jaki sposób TransplantationZentrale mogłaby panu pomóc. Ale najpierw, jeśli można, w jaki sposób pan się o nas dowiedział? Grace pilnował się, żeby nie wpaść w zastawione sidła. - Znalazłem was w Internecie - wyjaśnił. Sądząc ze sposobu, w jaki kiwnęła głową, zadowoliła ją taka odpowiedź. - Gut. - Przyjechałem do pani, ponieważ mój siostrzeniec choruje na niewydolność wątroby. Ma osiemnaście lat. Siostra obawia się, że syn nie doczeka przeszczepu, który uratuje mu życie. Przerwał, bo asystentka przyniosła mu filiżankę kawy i dzbanek czegoś, co uznał za mleko, a co okazało się śmietanką. - Gdzie pan mieszka? - W Brighton, w hrabstwie Sussex. - Zdaje się, że obowiązujący w waszym kraju system jest… jak to będzie po angielsku? Zadaniowy… Nie, uznaniowy. - Można tak powiedzieć - przytaknął z zapałem, za wszelką cenę próbując zacieśnić kontakt z tą kobieta i zdobyć jej zaufanie. Nagle pochyliła się, oparła łokciami na blacie biurka, splotła starannie wypielęgnowane palce rąk i oparłszy na nich brodę, głęboko, niemal uwodzicielsko spojrzała mu prosto w oczy. - Proszę mi powiedzieć, czy choroba pańskiego siostrzeńca ma charakter przewlekły, czy ostry? Grace z przerażeniem stwierdził, że kompletnie zbiła go z tropu. Nie uprzedzili go o różnicy między tymi dwoma typami choroby. Nasuwała się odpowiedź „ostry”, bo słowo
to sugerowało, że sprawa jest pilna. Wiedział, że „przewlekły” oznacza chorobę, z którą się żyje od lat. - Ostra niewydolność wątroby - odparł. Zapisała to sobie. A potem znów spojrzała na niego. - Jak pan sądzi, ile czasu zostało pańskiemu siostrzeńcowi? - Może z miesiąc - odrzekł. - Później może być za słaby, żeby przetrzymać operację. - W którym szpitalu leży? - Leczono go w Królewskim Szpitalu Południowego Londynu, ale obecnie przebywa w domu. - A jaki jest stan chłopca? - Autoimmunologiczne zapalenie wątroby - odparł. - Teraz to już zaawansowana marskość. Tę informację również zapisała, krzywiąc się przy tym, jakby na znak, że rozumie powagę sytuacji. - Może mi pani powiedzieć, jakie usługi jest w stanie zapewnić pani firma? - No cóż, zbliża się przerwa świąteczna, więc musimy działać szybko - odparła. Normalnie przeszczepu dokonuje się w klinice jak najbliższej miejsca zamieszkania biorcy i tam też prowadzi się opiekę pooperacyjną. W razie kłopotów finansowych w grę wchodzą tańsze możliwości, na przykład operacja w Chinach, Indiach i kilku innych krajach. - A jaka jest cena przeszczepu w Wielkiej Brytanii? - Czy zna pan grupę krwi siostrzeńca? - AB minus - odparł. Zamrugała i skrzywiła się lekko. - Dosyć rzadka. - Wiem. - Nasza cena za wątrobę wynosi trzysta tysięcy euro. Połowa płatna z góry, zanim zaczniemy szukać dawcy, a pozostałe pięćdziesiąt procent po dostawie, przed przystąpieniem do operacji. Gwarantujemy znalezienie odpowiedniego narządu w ciągu tygodnia od otrzymania zaliczki.
- Nawet przy tak rzadkiej grupie krwi? - Oczywiście - przytaknęła z pewnością siebie. - A więc skoro siostrzeniec mieszka w Brighton, to gdzie będzie przeprowadzona operacja? - Brighton to ładne miasto - odparła. - Zna je pani? - Brighton? Ja, oczywiście. Razem z mężem objechaliśmy całą Anglię. - A więc macie klinikę w pobliżu Brighton? - Mamy wiele klinik na całym świecie, panie Taylor. Proszę mi wierzyć. W jednych przeszczepiamy wątroby i nerki, w innych serca i płuca, a w niektórych wszystkie te narządy. Dam panu referencje od ludzi, którzy niezwykle chwalą nasze usługi. Ludzi, którzy bez nas już by nie żyli. Ale nie ma przymusu. W pańskim kraju corocznie umiera tysiąc osób, bo nie doczekały się narządu, który mógł je uratować. Ale na świecie w wypadkach drogowych ginie milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi rocznie. Transplantation-Zentrale służy tylko pomocą. Dajemy pociechę rodzinom tych, którzy umarli gwałtowną, tragiczną śmiercią, poprzez wykorzystanie części ciał zmarłych dla ratowania życia innych. Widzi pan, dzięki temu śmierć ukochanej osoby na swój sposób nabiera sensu. Rozumie pan? - Tak. Co przeszczepiacie w Susseksie? - Wątroby i nerki. - Spojrzała na niego pytająco. - Czy pan nosi kartę dawcy? Zarumienił się. - Nie. - Podobnie jak większość ludzi na świecie. Ale jeżeli jutro obudzi się pan z niewydolnością nerek, będzie pan wdzięczny, że ktoś inny miał taką kartę przy sobie. - Co racja, to racja. Niech mi pani powie, czy w okolicach Brighton jest ktoś, kto korzystał z waszych usług i mógłby mi o tym opowiedzieć? - Rozumie pan, że dane naszych klientów są objęte tajemnicą. - Oczywiście. - Sprawdzę nasze akta i jeśli znajdę kogoś w pańskiej okolicy, skontaktuję się z nim i zapytam, czy zechce z panem porozmawiać.
- Dziękuję. Można wiedzieć, z której kliniki skorzystacie? - Niestety, to zawsze zależy od tego, która akurat jest dostępna - odparła wymijająco. Decyzję podejmujemy w ostatniej chwili. - Zakład prywatny czy podległy państwowej służbie zdrowia? - Nie sądzę, żeby państwowa służba zdrowia na wiele się tu przydała, proszę pana. - Dlatego, że to nielegalne? - Jeśli uratowanie życia pańskiemu siostrzeńcowi chce pan uznać za nielegalne, to owszem. To jest nielegalne. - Spojrzała na zegarek. - Przepraszam, ale muszę zdążyć na samolot… spóźnił się pan, dlatego musimy skrócić nasze spotkanie. Może chce pan przemyśleć to, co pan ode mnie usłyszał? Zabrać do domu nasze broszury? My tu nie prowadzimy agresywnej sprzedaży. Dlaczego? To proste. Zawsze będą zdesperowani ludzie… i zawsze znajdą się dla nich narządy. Miło mi było pana poznać, panie Taylor. Ma pan mój adres e-mailowy i numer telefonu. Może pan dzwonić każdego dnia o dowolnej porze dnia i nocy. Marlene Hartmann śpieszyła się na lotnisko, miała bardzo napięty terminarz, więc jej limuzyna czekała już przed domem. Ale siedziała przy biurku, dopóki na ekranie kamery monitoringu nie zobaczyła, jak Roy Grace wychodzi z budynku. Wówczas wgrała dwa zdjęcia z kamery do swojej komórki i wysłała je Władowi Cosmescu do Brighton, wraz z prośbą o pilne zidentyfikowanie tego człowieka. Pan Roger Taylor to kawał łgarza, pomyślała. W ciągu dziesięciu lat pracy w międzynarodowym handlu narządami zdążyła doskonale poznać rynek. Wiedziała, w jaki sposób działa system w Wielkiej Brytanii. Pacjentów z ostrą niewydolnością wątroby natychmiast przesuwano na szczyt listy oczekujących na przeszczep i hospitalizowano. W takim stanie człowiek jest zbyt chory, by leżeć w domu. Roger Taylor, jeśli rzeczywiście tak się nazywał - w co bardzo wątpiła - przewrócił się na pierwszym płotku. Kim on jest? I dlaczego przyleciał się z nią spotkać? Sądząc z jego zachowania i pytań, jakie zadawał, była przekonana, że zna odpowiedź. Wstała, ruszyła do wyjścia i w tym momencie zadzwonił telefon, który w jednej chwili zrujnował jej dzień.
89 Przy bezwietrznej pogodzie na pustej wielkiej połaci wód kanału La Manche panowały wymarzone warunki do nurkowania, mimo że temperatura wody była bliska zera. W porównaniu z zajętym przez wodorosty jeziorem albo mętnym kanałem, najeżonym pułapkami w rodzaju wózków sklepowych, drutów kolczastych i kawałków ostrego metalu, dzisiejsze warunki do nurkowania w żargonie Specjalistycznej Jednostki Poszukiwawczej były „jak od Gucciego”. Mimo to na dwóch monitorach pokazujących obraz z kamery nurka widać było tylko niewyraźne szare plamy. Jon Lelliott - znany jako CIPO - przy pomocy Chrisa Dicksa, ksywka Clyde, zidentyfikował wrak jako kuter „Scoob-Eee”. Znalazł też ciało w kabinie dziobowej, które właśnie wyciągał na powierzchnię. Reszta zespołu, w towarzystwie Glenna Bransona, który nie czuł się zbyt pewnie, ale i tak o niebo lepiej niż podczas poprzedniego rejsu, wychylała się za burtę, obserwując coraz większą kipiel bąbelków na powierzchni wokół żółtych, niebieskich i czerwonych przewodów do oddychania i łączności, a także cztery liny od worka powietrznego. Po chwili ukazała się głowa CIPO w masce na twarzy, a kilka sekund później na powierzchnię w wirze bąbelków wynurzyły się zwłoki. - O w dupę! - krzyknął Gonzo. Branson ledwie rzucił na nie okiem i odwrócił się, próbując nie zwrócić śniadania. CIPO pchnął ciało, unoszące się na powierzchni dzięki workom powietrznym, w kierunku jachtu. Wtedy kilku członków ekipy, którym Glenn Branson niezdarnie próbował przyjść z pomocą, wciągnęło ciężkie, namoczone zwłoki nad burtą i relingiem Sunseekera. Architekt okrętowy prawdopodobnie projektował ten jacht z myślą o tym, że pokład słoneczny na rufie będą ozdabiali bogaci playboye i piękne ladacznice z gołymi cyckami. Zapewne nie wyobrażał sobie widoku, jaki ukazał się teraz ekipie SJP i nieszczęsnemu sierżantowi dochodzeniówki.
- Biedny chłop - rzekł Arf. - To na pewno Jim Towers? - zapytała go Tania Whitlock. Mimo że kierowała Specjalistyczną Jednostką Poszukiwawczą, była w zespole od niecałego roku i nie znała wszystkich ludzi z portu tak dobrze jak jej podwładni. Arf ponuro skinął głową. - To na pewno on - potwierdził Gonzo. - Pracowałem z nim przez dobre pięć lat. To Jim. Ciało aż po szyję było obwiązane szarą taśmą izolacyjną. Głowa wystawała na zewnątrz, z ustami zaklejonymi paskiem taśmy. Teraz gramolił się po niej mały krab. Arf szybko przykucnął, złapał kraba i wyrzucił go za burtę. - Nienawidzę tego tałatajstwa - mruknął. Glenn rozumiał dlaczego. Część twarzy mężczyzny pod bujną brodą była nietknięta. Ale na policzkach i czole trochę mięśni i ścięgien zniknęło, wyżarte do kości. Zamiast jednego oka ział tylko pusty oczodół. Pozostałe resztki białka drugiego oka były wielkości rodzynka. - Chyba nieprędko zamówię na przystawkę kraba z awokado - zażartował Glenn, nadrabiając miną. - Kto z was chciałby zostać pochowany na morzu? - zapytał Juice. Nikt się nie zgłosił. 90 Wład Cosmescu był zmartwiony. Siedział przed biurkiem z komputerem, zupełnie nie zwracając uwagi na piękne nabrzeże Brighton, widoczne za oknem. Co pół godziny sprawdzał najświeższe doniesienia „Argusa”, dostępne w sieci. Telefon z zeszłego tygodnia potraktował jak zniewagę. „Dałeś ciała”. To miasto od lat stwarzało mu wielkie pole do popisu. Było pełne pieniędzy i dziewczyn. Zapewniało mu dochody, dzięki którym mógł umieścić upośledzoną siostrę w pięknym domu opieki. I żyć na takim poziomie, o jakim kiedyś mógł tylko pomarzyć. Nie lubił wysłuchiwać, że „dał ciała”. Zawsze był obsesyjnie ostrożny. Stopniowo zdobywał zaufanie pracodawców. Rozbudowywał tu swoje imperium. Salony masażu. Agencje towarzyskie. Lukratywny handel narkotykami. A ostatnio ten interes z Niemcami. Handel narządami przynosił największe
zyski. Po każdym udanym przeszczepie do jego kieszeni wpływały dziesiątki tysięcy funtów, trafiające następnie na jego konto w szwajcarskim banku. Na temat swojej przybranej ojczyzny nauczył się jednego - tutejsza policja skupia się na handlu narkotykami. Wszystkie inne sprawy schodziły na plan dalszy. Co akurat bardzo mu odpowiadało. Sprawy miały się więc znakomicie. Aż napatoczył się ten Jim Towers. Możliwe, że przewoźnik rzeczywiście wyrzucił zwłoki na terenie bagrowania przez pomyłkę. A jednak w to nie wierzył. Towers chciał go wydymać, ale cholera wie, co nim kierowało. Moralność? Chęć szantażu? Nagle dźwięk komórki zasygnalizował, że dostał SMS. Nadała go Marlene Hartmann z Monachium, największe źródło jego dochodów. Podobnie jak on, żeby utrudnić policji inwigilację, co tydzień kupowała nowy telefon na kartę. Wiadomość brzmiała: „Znasz tego faceta?”. Załączyła dwie fotografie. Na ich widok od razu sięgnął po papierosa. Otwierając tu swój interes, dopilnował, żeby znać twarz każdego policjanta, który mógłby się nim zainteresować. Dzięki „Argusowi” karierę tego detektywa śledził na bieżąco przez lata, obserwując, jak piął się po szczeblach kariery. Wybrał numer Niemki. - To nadinspektor Roy Grace z dochodzeniówki Sussexu - poinformował ją. - Właśnie był u mnie w biurze. - Może potrzebny mu organ? - Wątpię - burknęła; jego żart jej nie rozbawił. - Ale powinieneś wiedzieć, że przed chwilą zadzwonił do mnie sir Roger Sirius. Dziś rano policjanci przesłuchiwali go w jego domu. - Czego chcieli? - Myślę, że zarzucali przynętę. Tak czy owak, natychmiast trzeba wdrożyć alternatywny plan A. Zgoda? - Tak, też tak sądzę. „Zarzucali przynętę”. Te słowa napawały go obrzydzeniem.
- Przyśpieszam całą operację. Bądź w pogotowiu - rozkazała. - Jestem. Jak zwykle bez pożegnania, znienacka przerwała połączenie. Cosmescu zapalił papierosa i zaciągając się nerwowo, myślał intensywnie. Powtarzał sobie w duchu procedurę alternatywnego planu A. Nie podobało mu się, że policja odwiedziła chirurga oraz pośredniczkę w handlu narządami… i to tego samego dnia. Kiepsko to wyglądało. Od rozmyślań oderwał go artykuł, który nagle pojawił się przed nim na ekranie. Tytuł krzyczał: BADANIE KANAŁU UJAWNIŁO CZWARTE ZWŁOKI. Przeczytał początek tekstu. Ekipa policyjnych nurków, szukając zarejestrowanego w Shoreham zaginionego kutra „Scoob-Eee”, wyłowiła z jego wraku czyjeś zwłoki. - Fiu, fiu! - gwizdnął przez zęby. - Kurwa mać! 91 Lynn siedziała przy swoim stanowisku pracy, z niepokoju ściskało ją w gardle. Przed nią leżała ledwo nadgryziona kanapka z tuńczykiem i nienapoczęte jabłko - jej lunch. Straciła apetyt. Ściskało ją w brzuchu, była kłębkiem nerwów. Dziś wieczorem, po pracy, miała randkę. Ale te motyle w brzuchu nie miały nic wspólnego z tym, co czuła przed randką z chłopakiem jako nastolatka. Przypominały ponure, złapane w pułapkę, dogorywające ćmy. Bo człowiekiem, z którym miała się spotkać, był Reg Okuma. A ściśle biorąc, z jej punktu widzenia, szła na randkę z piętnastoma tysiącami funtów w gotówce, które jej obiecał. Tyle że - sądząc z podtekstów seksualnych, które serwował jej przez telefon dziś rano - oczekiwał czegoś więcej niż szybkiego wypadu na kieliszek do baru. Na chwilę zamknęła oczy. Stan Caitlin pogarszał się z dnia na dzień. A raczej z godziny na godzinę. Rano Lynn zostawiła córkę pod opieką matki. Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami. Marlene Hartmann gwarantowała dostarczenie wątroby w ciągu tygodnia od otrzymania zaliczki, i właśnie ją dostała. Ale niezależnie od obietnic pośredniczki - i wszystkich referencji, które Lynn starannie sprawdziła - prawda wyglądała tak, że wiele firm zawiesza działalność na okres świąt, a inne pracują na pół gwizdka.
Rano zadzwonił do Lynn Ross Hunter i błagał ją, żeby zawiozła córkę do szpitala. Jasne, na pewną śmierć, co? Koleżanka z pracy, Nicky Mitchell - kipiąca życiem, życzliwa dziewczyna - podeszła i położyła jej na biurku zaklejoną kopertę. - Od tajemniczego Świętego Mikołaja - powiedziała. - O, dzięki. Lynn patrzyła na kopertę, zachodząc w głowę, komu z biura będzie musiała kupić anonimowy prezent. Normalnie sprawiało jej to radość, ale teraz miała z tym tylko kolejny kłopot. Na wiszącym przed nią wielkim ekranie migał napis PREMIA ŚWIĄTECZNA!, otoczony przez małą choinkę i wirujące złote monety. Kwota premii przekroczyła już trzy tysiące funtów. W całym biurze wyczuwało się wyłącznie pieniądze. Była pewna, że gdyby przekroiła swoich kolegów na pół, z ich żył popłynęłaby gotówka, nie krew. Tyle cholernych pieniędzy. Miliony. Dziesiątki milionów. Dlaczego więc, do ciężkiej cholery, tak trudno było jej zdobyć ostatnie piętnaście tysięcy dla niemieckiej pośredniczki? Mal, matka, Sue Shackleton i Luke spisali się na sto dwa. Jej bank, o dziwo, wyraził współczucie, ale ponieważ i tak już przekroczyła limit debetu, kierownik oddziału poinformował ją, że musiałaby wystąpić o zgodę do centrali, wątpił jednak, żeby ją uzyskała. Pozostawał jej więc kredyt pod dodatkowe obciążenie hipoteki, ale formalności ciągnęłyby się tygodniami - a tyle czasu nie miała. Nagle zabrzmiał sygnał jej komórki. Numer zastrzeżony. Odebrała ukradkiem, żeby nie dostać nagany za prywatne rozmowy w godzinach pracy. Dzwoniła Marlene Hartmann. Napiętym, podekscytowanym głosem oznajmiła: - Pani Beckett, znaleźliśmy odpowiednią wątrobę dla pani córki. Operacja przeszczepu odbędzie się jutro po południu. W południe bądźcie z Caitlin gotowe i spakowane. Czy ma pani listę rzeczy, które musi pani dla niej przygotować? - Tak - odparła Lynn. - Tak. - Ze zdenerwowania i emocji usta miała tak suche, że mówiła ledwo słyszalnym szeptem. - Czy… czy może mi pani powiedzieć coś o… o dawcy?Jest nią młoda kobieta po wypadku motocyklowym, sztucznie podtrzymywana przy życiu,
ponieważ nastąpiła śmierć mózgu. Więcej nie mogę pani zdradzić. - Dziękuję - wybąkała Lynn. - Bardzo dziękuję. Odłożyła słuchawkę. Kręciło jej się w głowie, miała mdłości - z emocji… i ze strachu. 92 Na piesze poszukiwania było za zimno, więc wsiedli do opla Iana Tillinga i przecierając zaparowane szyby, obserwowali okolicę, gdy samochód objeżdżał pokryte breją uliczki w pobliżu baru. Minęło dopiero wpół do piątej, a już pod ciemnym nawisem chmur zapadał zmrok. Jak dotąd kilkakrotnie zatrzymywali się i sprawdzali kilka dziur pod ulicami, żadna z nich nie była jednak zamieszkana. Wracając tą sama trasą, znowu minęli spożywczy, bar, sklep mięsny, a dalej cerkiew prawosławną, zabudowaną rusztowaniami. Dwa wielkie psy, szary i czarny, pracowicie rozdzierały worek na śmieci. Raluca, której działka narkotyku przywróciła spokój, nagle zesztywniała i pochyliła się na tylnym siedzeniu. A potem krzyknęła podniecona: - Panie Ian! Tam, o tam! Widzi pan? Niech pan stanie! Spojrzał w ślad za jej wyciągniętym palcem. W pierwszej chwili zobaczył tylko pas nieużytków, kilka zdezelowanych samochodów i rząd ponurych wysokich bloków komunalnych; najeżone antenami satelitarnymi ściany budynków wyglądały, jakby obsiadły je rzepy. Samochód podskoczył na koleinach, gdy Ian gwałtownie zjechał na pobocze i zahamował. Jadąca za nimi przedpotopowa ciężarówka z rykiem klaksonu przeturlała się obok nich, tylko o włos mijając bok opla. Raluca wskazała przez szybę trzy osoby, które wynurzyły się z nierównej dziury w betonie. Ciemność i zalegający śnieg nie pozwalały się zorientować, czy otwór ten jest na skraju jezdni, czy na chodniku. Kiedy się zbliżyli, Tilling zobaczył prowizoryczną psią budę skleconą z fragmentów rozwalonego ogrodzenia. Leżący w środku pies ogryzał coś, nie przejmując się pogodą. Nieco dalej stał wielki czarny mercedes z włączonym silnikiem; z rury wydechowej buchały gęste kłęby spalin. W trzyosobowej grupie wyróżniała się wysoka, elegancka kobieta w futrzanej czapie,
długim ciemnym płaszczu i botkach. Trzymała za rękę oszołomioną dziewczynę o kasztanowych włosach, ubraną w wełnianą czapkę, niebieską kufajkę, kolorowy dres i trampki zupełnie nienadające się na taki śnieg. Trzecią osobą był chłopak w bluzie z kapturem i dżinsach. On również nosił tenisówki. Stał obok dziury i wyraźnie zagubiony, patrzył na oddalającą się parę. Kobieta prowadziła dziewczynę do samochodu. Ta ze smutkiem odwróciła głowę i pomachała ręką. Chłopak odpowiedział tym samym gestem i coś zawołał. Wtedy dziewczyna odwróciła się i pomachała ręką psu, ale ten na nią nie patrzył. Wiatr zmienił padający śnieg w zamieć. - To ona! - krzyknęła Raluca. - To Simona! Ian Tilling wypadł z samochodu. Śnieg zakłuł go w twarz niczym postrzał śrutem. Andreea również wysiadła, a w ślad za nią siedzące z tyłu kobiety. Musieli poczekać, aż z hurgotem minie ich niebezpiecznie rozpędzona ciężarówka. Gdy przejechała, Tilling popędził przez breję, wołając na całe gardło: - Stać! Stójcie! Kobieta z dziewczyną były już ponad pięćdziesiąt jardów dalej, tuż przy samochodzie. - Stać! - wrzasnął jeszcze raz, a potem krzyknął do chłopaka: - Zatrzymaj je! Słysząc jego głos, kobieta odwróciła się, czym prędzej otworzyła tylne drzwi samochodu, wepchnęła dziewczynę do środka i wsiadła za nią. Mercedes ruszył, zanim zdążyła zatrzasnąć za sobą drzwi. Tilling biegł za samochodem przez kilkaset jardów, aż w końcu przewrócił się jak długi. Zasapany, wstał i ruszył biegiem do swojego opla, wołając na Ralucę, Ileanę i Andreeę, żeby wsiadały. Zatrzymał się koło chłopaka i zobaczył, że ma uschniętą rękę. - To była Simona? Chłopak nie odpowiedział. - Simona? Czy to była Simona? Tamten uparcie milczał. - Ty jesteś Romeo? - Może. - Posłuchaj, Romeo. Simonie grozi niebezpieczeństwo. Dokąd jedzie?
- Ta pani zabiera ją do Anglii. Tilling zaklął, podbiegł do samochodu, wsiadł, dodał gazu i ruszył za mercedesem. Nagle jednak wpadł na lepszy pomysł. 93 Romeo i Artur… już za nimi tęskniła. Myślała o posmutniałej minie psa, kiedy dawała mu tę kość. Zupełnie jakby wiedział, jakby czuł, że się rozstają na zawsze. Obiecała Arturowi, że pewnego dnia wróci. Obejmie parchatą psią szyję i go pocałuje. Ale patrzył na nią, jakby jej nie wierzył. Jakby potrafił odróżnić chwilową rozłąkę od pożegnania. Wziął kość i wlazł do swojej prowizorycznej budy, nawet się nie oglądając. Uświadomiła sobie, że bez psa się obejdzie. Był twardy, da sobie radę. Ale nie potrafiła żyć bez Romea. Jej serce wyrywało się do niego. Zapłakana, przyciskała do policzka Gogu, ten zmechacony kawałek futerka, który stanowił cały jej dobytek. Jeszcze nigdy nie czuła się równie samotna jak teraz, gdy siedziała z tyłu czarnej limuzyny z zadymionymi oknami, w intensywnym zapachu skóry i perfum tej Niemki. Kobieta bez przerwy gadała przez telefon komórkowy, co chwila z niepokojem wyglądając przez tylną szybę w ciemność. Jechali powoli pokrytą breją i wysypaną solą ulicą, to zatrzymując się, to znów ruszając. Simona co chwila spoglądała na kark mężczyzny za kierownicą. Mężczyzny o obciętych na zapałkę włosach. I z wytatuowanym wężem z rozwidlonym językiem, wysuwającym się po prawej stronie znad kołnierzyka białej koszuli, jakby się szykował do ataku. Dojrzała go kilka razy, gdy kobieta zapaliła wewnętrzne światło, żeby zapisać sobie coś w notesie. Simona zadrżała. Mimo obecności kobiety, która się nią zajęła, bała się tego mężczyzny. To on był szoferem człowieka, który najpierw uratował ją przed policjantami na Gara de Nord, a potem zgwałcił; sam też próbował się do niej dobierać, odwożąc ją do domu. To jego ugryzła do krwi. W lusterku wstecznym podchwyciła jego oczy, kiedy co chwila przeszywał ją wściekle wzrokiem. Dawał jej znać, że jeszcze z nią nie skończył. Że niczego nie
zapomniał. Próbowała się powstrzymać przed zerkaniem w lusterko, ale za każdym razem, kiedy jej wola słabła, widziała te utkwione w niej ślepia. Żałowała, że nie zrobiła mu większej krzywdy. Że nie odgryzła mu tego paskudztwa. W końcu kobieta skończyła rozmawiać przez telefon. - Kiedy przyjedzie Romeo? - spytała ją Simona ze smutkiem. - Wkrótce, meine Liebe! - Kobieta dłonią w skórzanej rękawiczce poklepała ją po policzku. - Niedługo znów będziecie razem. Spodoba ci się Anglia. Będziesz tam szczęśliwa. Cieszysz się? - Nie. - A powinnaś. Nowe życie! Właściwie to trzy nowe życia, pomyślała w duchu Marlene Hartmann. Żal było wyrzucać serce i płuca, ale nie miała w aktach biorcy na te narządy w Anglii, a nie chciała dłużej zwlekać i liczyć, że znajdzie odpowiedniego klienta. Policja za bardzo węszyła, a po wyjęciu z ciała te narządy nie przetrzymałyby transportu za morze. Przy przeszczepach wątroby najlepiej było mieć, jeśli to tylko możliwe, dawcę i biorcę jak najbliżej siebie, żeby śmierć od operacji dzieliło jak najmniej czasu. Dziewczyna była za mała, żeby jej wątrobę dało się podzielić na dwa płaty, ale i jedna wątroba dawała pokaźny zysk. Nerki w odpowiednich warunkach można było przechowywać do dwudziestu czterech godzin. Kupcy już czekali w kolejce na nerki Simony - jeden w Niemczech, drugi w Hiszpanii. W innych krajach Marlene sprzedałaby także skórę, kości i włosy dziewczyny, lecz zysk z tych części ciała był niewielki, nie opłacało się fatygować z wywozem ich z Anglii. Po odliczeniu kosztów Marlene zarobi na czysto sto tysięcy euro na dwóch nerkach i sto trzydzieści na wątrobie. Była bardzo zadowolona. 94 No już, rusz się do ciężkiej cholery! Przeklęte korki! Cholerne pieprzone korki! Ian Tilling naciskał klakson, ale nic to nie dawało. W wieczornych godzinach szczytu
całe centrum Bukaresztu i przedmieścia zamieniały się w zator stojących zderzak w zderzak pojazdów. Dzisiaj, z powodu śniegu, było jeszcze gorzej niż zwykle, godziny szczytu przeciągnęły się do późnej nocy. Jedyną pociechę stanowił fakt, że samochód z Simoną również musiał utknąć. A nich cię cholera, leniwy draniu, pomyślał Tilling, mając na myśli podkomisarza Radu Constantinescu. Znów otarł przednią szybę z pary, gapiąc się na czerwony blask tylnych świateł przedłużonej limuzyny Hummer, jadącej bezpośrednio przed nim. Od blisko czterdziestu minut wydzwaniał na komórkę i telefon stacjonarny jedynego znanego mu wysokiego oficera policji w Bukareszcie. Pod jednym i drugim numerem słyszał niekończące się sygnały, żaden nie przełączał się na pocztę głosową ani automatyczną sekretarkę. Czyżby Constantinescu skończył już na dzisiaj i wyszedł z biura? Miał zebranie? Bił światowy rekord w długości zwalania kloca? Tilling był przekonany, że Niemka z pewnością zabiera Simonę na jedno z dwóch lotnisk międzynarodowych w Bukareszcie. Bardziej prawdopodobne było większe z nich, Otopeni, i to sprawdził najpierw. Ale ich tam nie znalazł. Teraz przedzierał się na drugie lotnisko. Za wszelką cenę musiał złapać podkomisarza, żeby je zatrzymał, a w każdym razie nie pozwolił im opuścić kraju… jeżeli policjant na to przystanie. Sznur samochodów przesunął się nieco do przodu i zatrzymał. Tilling zahamował ostro, o mały włos wjechałby hummerowi w kufer. Kończyła mu się benzyna, wskaźnik temperatury wody osiągnął niebezpiecznie wysoki poziom. Ponownie zadzwonił do Constantinescu i ku jego uldze i zaskoczeniu policjant odebrał po pierwszym sygnale. - Tak? - dobiegł go grobowy głos podkomisarza. - Tu Ian Tilling. Jak się masz? - Mój przyjaciel Ian Tilling, kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego w służbie bezdomnym Rumunom! Czym mogę służyć? - Przysługą, byle pilnie. Słysząc ostry dźwięk wciąganego powietrza, Tilling uświadomił sobie, że policjant
zapewne przypala nowego papierosa od niedopałka poprzedniego. Tak szybko i zwięźle, jak to było możliwe, przedstawił mu sytuację. - Znasz nazwisko tej Niemki? - Angielska policja twierdzi, że nazywa się Marlene Hartmann. - Nic mi to nie mówi. - Nagle podkomisarz zaniósł się kaszlem. Gdy skończył, zapytał: - A dziewczyny? - Irimia. Simona Irimia. Zdaje się, że należy do tej samej grupy co troje dzieciaków, o których sprawdzenie cię prosiłem, pamiętasz? Miałem nadzieję, że uda ci się ich zidentyfikować. - Aha. Tilling z rozczarowaniem usłyszał odgłos wysuwanej szuflady. Tej samej, którą policjant otworzył i zasunął podczas jego ostatniej wizyty. Tej, do której podkomisarz schował trzy zestawy odcisków palców i zdjęć. Najwidoczniej o nich zapomniał, jak o wszystkim, co miało dla niego trzeciorzędne znaczenie. - Marlene Hartmann. Przeliterujesz mi to, ważniaku? Tilling cierpliwie przeliterował imię i nazwisko. A potem, przy pomocy Ralucy, podał dokładny rysopis Simony. - Natychmiast zawiadomię lotnisko - zapewnił Constantinescu. - Nie powinno być kłopotów ze znalezieniem tych dwóch, jak nie przy stanowisku odbioru biletów, to przy kontroli paszportowej. Poproszę policję z lotniska, żeby aresztowali tę kobietę pod zarzutem handlu żywym towarem, zgoda? Jesteś już w drodze? - Właśnie tam jadę. - Oddzwonię i podam ci nazwisko policjanta, z którym się skontaktujesz, gdy dotrzesz na miejsce. Może być? - Dziękuję, Radu. Jestem ci bardzo wdzięczny. - Musimy się spotkać szybko na kielicha, żeby uczcić twój… medal, tak? - Na jednym się nie skończy! - obiecał Tilling. * Im bardziej mercedes oddalał się od miasta, tym znośniejszy robił się ruch na drodze. Marlene Hartmann jeszcze raz odwróciła się i wyjrzała przez tylną szybę. Z ulgą przekonała
się, że reflektory pojazdu jadącego za nimi od czterdziestu minut znikały w śnieżnej dali. Simona, z twarzą przyciśniętą do zimnej szyby, tuląc Gogu do policzka, obserwowała w padającym śniegu, jak budynki stopniowo zanikają, a oni wjeżdżają w olbrzymi, ciemny, pusty, przeświecający krajobraz. Marlene Hartmann oparła się wygodnie, otworzyła laptop i zaczęła sprawdzać emaile. Czekała ich długa nocna jazda. 95 Roy Grace wrócił z Monachium w samą porę, żeby zdążyć na odprawę o osiemnastej trzydzieści. Pośpiesznie wszedł do sali, po drodze czytając porządek obrad i usiłując nie rozlać kawy z kubka. - Udany wyjazd, Roy? - zagadnął go Norman Potting. - Dałeś Szkopom do wiwatu? Skumali nareszcie, kto wygrał wojnę? - Dzięki, Normanie - odparł, siadając. - Oni już chyba sami do tego doszli. Potting uniósł wysoko palec. - To szczwane dranie. Tak samo jak te Japońce. Popatrz na nasz przemysł samochodowy! Tylko co drugi samochód jest niemiecki! - Dziękuję, Normanie! - powtórzył Grace podniesionym głosem. Był zmęczony i drażliwy po tak wyczerpującym dniu, który bynajmniej jeszcze się nie skończył, a poza tym chciał doczytać porządek obrad, zanim wszyscy zajmą miejsca. Potting wzruszył ramionami. Grace czytał, podczas gdy schodzili się kolejni uczestnicy, aż w końcu zabrał głos. - No dobra, to nasza szesnasta odprawa Operacji Neptun. Mamy kolejne zwłoki, które mogą się łączyć z tą sprawą, ale nie muszą. - Spojrzał na Glenna. - Czy nasz oporny rybak zechce opowiedzieć nam, jak to było? Branson uśmiechnął się ponuro. - Wychodzi na to, że znaleźliśmy biednego Jima Towersa. Jest oklejony od stóp do głów taśmą, więc nie wiadomo jeszcze, czy miał operację, musimy poczekać na wyniki sekcji zwłok. Nie mają dzisiaj nikogo wolnego, więc przeprowadzą ją jutro rano. - Czy ktoś oficjalnie potwierdził jego tożsamość? - spytała Lizzie Mantle.
- Na podstawie złotej bransoletki i zegarka - odparł Branson. - Postanowiliśmy na razie nie pokazywać go żonie. Wygląda nieciekawie. Pamiętacie tę twarz pod wodą ze Szczęk? Tę z wyłupionym oczodołem, co to wypadła przez dziurę w kadłubie i tak wystraszyła Richarda Dreyfussa, że mało się nie zesrał? No więc on właśnie tak wygląda. - Daruj sobie ten nadmiar informacji, Glenn! - zrugała go zniesmaczona Bella Moy, odkładając czekoladkę, którą już podnosiła do ust. - Co wiemy do tej pory? - zapytał Grace. - Że kuter został zatopiony… z niczym się nie zderzył. - Czy w grę może wchodzić samobójstwo? - Trudno zatopić własną krypę komuś, kto jest związany taśmą izolacyjną jak mumia, szefie. Chyba że prowadził podwójne życie jako drugi Houdini. Rozległy się ukradkowe śmieszki. Grace również się uśmiechnął. - Na razie śledztwem w tej sprawie zajmie się ten zespół - rzekł. - Inspektor Mantle poprowadzi wydzieloną do tego ekipę i podejmie decyzję, czy wszcząć odrębne śledztwo w sprawie morderstwa… W pewnym stopniu zależy to od wyników sekcji zwłok. Spojrzał na nią. - Dobrze - powiedziała. - Glenn, chce cię mieć w mojej ekipie, bo poznałeś już żonę Towersa… a raczej wdowę po nim. - Jasne. - W tej sprawie musimy bardzo uważać z prasą - ostrzegł Grace. - Zanim coś im damy, poczekajmy na wyniki sekcji zwłok. - Zgadzam się - przytaknęła inspektor Mantle. - Coraz bardziej mnie martwi Wład Cosmescu - rzekł Branson. - Badanie DNA z niedopałków papierosów świadczy o jego obecności w porcie Shoreham. Potem ten silnik zaburtowy do łodzi… - To dowodzi, że on tam był, Glenn - sprostował Roy Grace. - Ale nie jest to niepodważalny dowód. Ktoś inny mógł je tam podrzucić. Ty i wszyscy obecni - urwał i rozejrzał się po sali - musicie zdawać sobie sprawę z jednego. Mówiąc, że coś o czymś „świadczy” albo na coś „wskazuje”, ryzykujecie, że w sądzie jakiś cwany papuga przerobi was na miazgę oskarżeniem o celowe wprowadzanie przysięgłych w błąd. Należy używać słowa „dowód”. Jasne? Nigdy nie mówcie „świadczy” czy „świadectwo”. To
najpewniejszy sposób na przegranie sprawy. Prawie wszyscy pokiwali głowami. - I co jeszcze masz na niego, Glenn? - Wiemy, że jest w kręgu zainteresowania Europolu i Interpolu w związku z kilkoma dochodzeniami w sprawie handlu żywym towarem i prania brudnych pieniędzy. - Ale nie postawiono mu zarzutów ani nie był skazany? - Nie, Roy. - Wychodzi na to, że kanał La Manche to kiepska kryjówka, nie sądzicie? - zauważyła Bella Moy. - Łatwiej ukryć zwłoki czy silnik, porzucając je na środku placu Churchilla. Przynajmniej jest szansa, że ktoś je stamtąd zwędzi! - Chciałbym go wezwać na przesłuchanie, załatwić nakaz rewizji, przeszukać jego miejsce zamieszkania, zdobyć billingi - ciągnął Branson. - Z powodu dwóch petów w porcie Shoreham i porzuconego silnika do łodzi? - zakpił Grace. - Dlatego, że obserwował „Scoob-Eee” przez lornetkę. Po co to robił? To stary kuter, nic ciekawego… dopóki nie wyłowiono na nim zwłok nastolatka. Roy, mam przeczucie co do tego człowieka. - Czy kuter da się wyciągnąć? - spytał Grace. - Tak, ale to poważna operacja i cholernie kosztowna. Omówiłem to z Tanią Whitlock. Moim zdaniem Alison Vosper nie pójdzie na taki wydatek. - Jeżeli przeczucie cię nie myli, potrzebne są dowody, że on był na tej łodzi… świadek, który go widział, albo coś dla laboratorium, jakaś rzecz, która do niego należała. Branson zadumał się. - Może jeszcze raz wysłać ich pod wodę, niech dokładnie sprawdzą cały kuter. Grace przemyślał to sobie. - A masz jakąś koncepcję, jaki jest jego związek z tą sprawą, Glenn? - Nie, szefie, ale jestem pewien, że taki związek istnieje. I uważam, że powinniśmy się panem Władem jak najszybciej zająć. - Zgoda - powiedział Grace. - Załatw nakaz przeszukania, ale musisz lepiej uzasadnić wniosek. Potem zobacz, czy nie zechce gadać z własnej woli… może w ten sposób więcej z
niego wyciśniesz, niż jeśli go przymkniesz, a jakiś papuga każe mu trzymać gębę na kłódkę. Weź kogoś, kto był szkolony w zakresie przesłuchań. Belle. - Spojrzał na inspektor Mantle. Zgadzasz się, Lizzie? Skinęła głową. Grace zerknął na zegarek i dokonał szybkich obliczeń. Zanim Branson upora się z wnioskiem i znajdzie sędziego, który podpisze nakaz przeszukania, będzie dziesiąta w nocy albo i później. Przypomniał sobie jednak, o której widział sportowego merca Cosmescu. - Ten facet to nocny marek. Pewnie długo przyjdzie wam czekać, aż się pojawi. - No to przez ten czas u niego się rozgościmy! - zapowiedział sierżant. - Boże, miej w opiece jego kolekcję płyt - mruknął Grace. Branson miał na tyle przyzwoitości, żeby przybrać skruszoną minę. - Moim zdaniem, gdy już go złapiecie, przekonacie się, że to twarda sztuka - ciągnął Grace. - Od dziesięciu lat obraca się w tutejszym półświatku, ale ani razu nie został przymknięty. Na takie coś może sobie pozwolić tylko ktoś, kto naprawdę zna się na rzeczy. Wrócił do porządku spotkania. - Wczoraj ustaliliśmy, że niejaka Lynn Beckett, której numer telefonu dostałem od mojego kontaktu w niemieckiej policji, ma córkę z niewydolnością wątroby. - Poklepał gruby plik fotokopii. - To billingi niemieckiej firmy, do której dziś poleciałem, TransplantationZentrale. Oficjalnie nie powinienem mieć tych danych, więc musimy to załatwić delikatnie, ale to nam w niczym nie przeszkodzi. Upił łyk kawy i mówił dalej: - Znalazłem dziewięć połączeń z numerem stacjonarnym Lynn Beckett i cztery odebrane rozmowy z tego numeru w ciągu ostatnich trzech dni, plus dwa połączenia z jej telefonem komórkowym. - Nie masz przypadkiem nagrań tych rozmów, Roy? - zapytał Guy Batchelor. - Niestety nie. Ich przepisy dotyczące ochrony prywatności są podobne do naszych. Ale wystąpili o zgodę na podsłuch, powinni ją dostać lada chwila. - W czasach Adolfa pewnie było inaczej - mruknął Potting.
Grace spiorunował go wzrokiem i ciągnął: - Dziś rano spotkałem się w Monachium z niejaką Marlene Hartmann, szefową niemieckiej firmy Transplantation-Zentrale, pośredniczącej w handlu narządami. Prowadzą interes w Anglii, pod naszym nosem! Musimy jak najszybciej sprawdzić, gdzie tu działają. To nagłe wzmożenie kontaktów z panią Beckett wskazuje, że coś wisi w powietrzu i… Nagle zadzwonił telefon komórkowy, temat z Indiany Jonesa. Potting zaczerwienił się, zerknął na wyświetlacz, wstał i mruknął: - Z Rumunii, to może być ważne! - Prawdopodobnie zostało nam bardzo mało czasu, żeby znaleźć ich klinikę - podjął Grace, gdy Potting wyszedł z sali. - Podzwoniłem trochę po lekarzach, żeby się dowiedzieć, co jest potrzebne do kliniki transplantologicznej, bez względu na to, czy jest stała, czy tymczasowa. - Wielki zespół ludzi, Roy - wpadł mu w słowo Guy Batchelor. - Kiedy rozmawialiśmy z sir Rogerem Siriusem, powiedział… - urwał i przerzucił kartki w notesie - że potrzeba minimum trzech chirurgów, dwóch anestezjologów, nie mniej niż trzy instrumentariuszki, a także całodobową ekipę do intensywnej terapii, w tym ludzi przeszkolonych w zakresie opieki pooperacyjnej. - Tak, w sumie od piętnastu do dwudziestu osób - przytaknął Grace. - Do tego niezbędna jest przynajmniej jedna w pełni wyposażona sala operacyjna i taki sam oddział intensywnej terapii. - Czyli musimy się rozglądać za szpitalem - rzekł Nick Nicholl. Podlegającym państwowej służbie zdrowia albo prywatnym. - Państwowe możemy wykluczyć. Wprowadzenie do systemu nielegalnie zdobytego narządu, na przykład wątroby, jest absolutnie niemożliwe - powiedziała inspektor Mantle. - Na ile możemy być tego pewni? - spytał Glenn Branson. - Prawie na sto procent - odparła Lizzie Mantle. - System jest w zasadzie idealnie szczelny. O próbie wpakowania do niego jakiegoś narządu wiedziałoby mnóstwo ludzi. Co innego, gdyby chodziło o jedną osobę. Branson w zadumie pokiwał głową. - Wobec tego szukajmy prywatnych szpitali i klinik - rzekł Grace.
- Na pewno istnieją lekarstwa stosowane wyłącznie do operacji przeszczepu… Musimy sprawdzić jakie, kto je produkuje i dostarcza, a potem przyjrzeć się szpitalom i klinikom, które są na liście odbiorców. - To wymaga czasu, Roy - zauważyła inspektor Mantle. - Takich lekarstw, dostawców i końcowych odbiorców nie może być zbyt wielu zaoponował. Odwrócił się do Jacqui Phillips. - Czy mogłabyś siąść do tego od razu? Jeśli chcesz, załatwię ci ludzi do pomocy. Do sali wrócił Norman Potting. - Przepraszam - rzucił. - Dzwonił mój kontakt w Bukareszcie, Ian Tilling. Grace dał mu znak, żeby mówił dalej. - Próbuje śledzić młodą Rumunkę. Jego zdaniem ta nastolatka, Simona Irimia, lada chwila zostanie przemycona do Wielkiej Brytanii, jeszcze dziś w nocy albo jutro rano. Jego kolega przesłał mi e-mailem zestaw zdjęć prawdopodobnie tej dziewczyny, zrobionych, kiedy dwa lata temu aresztowali ją za kradzież w sklepie… Podała wtedy, że ma dwanaście lat. Właśnie się drukują. Dasz mi kilka minut? - Do roboty. Potting znów wyszedł z sali. - Jeżeli sierżant Batchelor i posterunkowa Boutwood słusznie podejrzewają sir Rogera Siriusa, to powinniśmy rozważyć wzięcie go pod obserwację - odezwała się inspektor Mantle. - Może doprowadzi nas do tego szpitala czy kliniki. Grace skinął głową. - Znakomity pomysł. Wiemy, czy Biuro Wywiadu Kryminalnego ma wolnych ludzi? - Może być trudno - odparła Mantle. - Prowadzą jakąś większą operację. Biuro Wywiadu Kryminalnego jest tajnym ramieniem wydziału kryminalnego i zajmuje się inwigilacją. Koncentruje się głównie na narkotykach, ale coraz częściej ma do czynienia także z handlem żywym towarem. Kilka minut później wrócił Potting i rozdał obecnym na sali kilka kopii fotografii z rumuńskiej policji, przedstawiających Simonę en face oraz z lewego i prawego profilu. - Według Iana Tillinga tę dziewczynę zabrała dziś jakaś Niemka, która obiecywała jej nowe życie w Anglii. Też mi życie! Nowe życie, ale dla kogoś innego.
- Ładna jest - zauważyła Lizzie Mantle. - Nie będzie taka ładniutka, jak ją przerobią na kajak - rzucił Potting. W policyjnym żargonie „kajak” był prostackim określeniem zwłok, którym podczas sekcji zwłok wyjęto narządy wewnętrzne. Grace wyjął z koperty kilka zdjęć Marlene Hartmann zrobionych przez teleobiektyw i rozdał je obecnym. - To także od moich przyjaciół z LKA w Monachium. Myślisz, Normanie, że to może być ta kobieta? Potting przyjrzał się zdjęciom z wielką uwagą. - Ale laska, Roy! - powiedział. - Teraz rozumiem, po coś jechał do Monachium! Grace pominął jego słowa milczeniem. - Boże Narodzenie za pasem - oświadczył zwięźle. - Wiem z doświadczenia, że ludzie starają się pozałatwiać swoje sprawy przed świąteczną przerwą. Jeżeli ta dziewczyna ma tu trafić dziś w nocy albo jutro rano, to zakładam, że zabiją ją dla pobrania narządów zaraz po tym, jak dotrze na miejsce. Musimy zebrać więcej informacji o tej Lynn Beckett. Moim zdaniem Norman dał nam wystarczający materiał, żeby wystąpić o podsłuch telefoniczny. Warunkiem uzyskania zgody na podsłuch telefoniczny jest przedstawienie dowodu na bezpośrednie zagrożenie czyjegoś życia. Grace był pewny, że zdoła tego dowieść. - Będzie potrzebny podpis dyżurnego komendanta policji oraz ministra spraw wewnętrznych albo sekretarza stanu - powiedziała inspektor Mantle. Funkcję dyżurnego komendanta policji sprawowali na zmianę szef policji, jego pierwszy zastępca oraz dwóch drugich zastępców. - W tym tygodniu dyżur ma Alison Vosper - odparł Grace. - Nie będzie problemu. Ona wszystko załatwia od ręki. - Jak szybko można uruchomić sekretarza stanu? - zapytała Bella Moy. - Ostatnio system działa szybciej. Teraz Londyn przyjmuje instrukcje telefonicznie. Nadinspektor spojrzał na zegarek. - Jak dobrze pójdzie, dostaniemy zgodę i uruchomimy podsłuch jej telefonu grubo przed północą. - Szefie, możliwe, że ta kobieta z dziewczyną już tutaj dotarły - zauważył Guy Batchelor. - Tak, niewykluczone. Ale mimo to uważam, że musimy mieć oko na wszystkie
miejsca, gdzie można przekroczyć granicę. Lotnisko Gatwick jest najbardziej prawdopodobne, ale trzeba też obserwować Heathrow… dopilnujcie, żebyśmy o nim nie zapomnieli… a poza tym tunel pod kanałem i porty dla promów. Zadzwonię do Billa Warnera z Gatwick, powiem mu, żeby pilnował wszystkich przylotów z Bukaresztu i innych lotnisk, z których ta Niemka mogła skorzystać. - Przerwał na chwilę. - Obawiam się, że czeka nas długa noc. Nie chcę, żebyśmy jutro znaleźli kolejne zwłoki. 96 Normalnie Lynn nie znosiła zimy, ponieważ kiedy wychodziła z pracy, było już ciemno. Dziś jednak cieszyła się z tej ciemności, skoro kawałek od jej biura zaparkował Reg Okuma - inna sprawa, że stanął dokładnie pod latarnią, która wyraźnie oświetlała samochód. Już z odległości pięćdziesięciu jardów słyszała łomot muzyki z głośników z subwooferem, a także odgłos spalin uchodzących przez grube jak rynna rury wydechowe. Było to stare bmw serii 3, w sraczkowatym odcieniu brązu, ale przynajmniej miało przydymione szyby. Zakładała, że silnik pracuje po to, żeby zasilać wzmacniacz. Okuma od środka otworzył jej drzwi. Przez chwilę wahała się, czuła, że popełnia straszliwy błąd. Ale rozpaczliwie potrzebowała tych pieniędzy, które obiecał przynieść. Rozejrzała się, sprawdzając, czy nikt z pracy jej nie widzi, usiadła z przodu obok kierowcy i pośpiesznie zamknęła drzwi. W środku samochód był jeszcze bardziej koszmarny niż z zewnątrz. Od basu głośników, z których leciał jakiś ohydny rap, mózg kołatał jej się w głowie. Pluszowe kości do gry, zwisające z lusterka wstecznego, także się kiwały. Przez całą deskę rozdzielczą ciągnął się sznur niebieskich opalizujących świateł. Lynn pomyślała, że to jakaś świąteczna dekoracja i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Reg Okuma ozdobił w ten sposób swój pojazd, bo w jego pojęciu to było trendy. Jeszcze gorsze od muzyki były gęste opary jego wody kolońskiej.
Za to mężczyzna za kierownicą okazał się miłym zaskoczeniem. Lynn zawsze próbowała wyobrazić sobie swoich klientów, ale wizja Rega Okumy jako skrzyżowania Roberta Mugabe z Hannibalem Lecterem okazała się kompletnie nietrafiona z chwilą, gdy w świetle latarni i niebieskich lampek na desce rozdzielczej zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. Oceniła go na trzydzieści kilka lat i szczerze mówiąc, był nawet dosyć przystojny. Emanował siłą i pewnością siebie, czym przypominał jej aktora Denzela Washingtona. Szczupły, żylasty i ostrzyżony na jeża, nosił się modnie - do czarnej marynarki włożył czarny T-shirt. Miał za dużo sygnetów na palcach; na jednym nadgarstku nosił ciężką złotą bransoletę, na drugim - zegarek wielkości zegara słonecznego. - Lynn! - rzucił, uśmiechając się szeroko, i niezdarnie spróbował ją pocałować. Równie niezdarnie odsunęła się od niego. - Od myślenia o tobie przez cały dzień mi stoi. A ty się moczysz, kiedy o mnie myślisz? - Przyniósł pan pieniądze? - zapytała, wyglądając przez szybę. Bała się, że może ją zauważyć przechodzący obok kolega z pracy. - Nie sądzisz, moja piękna, że podczas romantycznej randki gadanie o pieniądzach jest w złym guście? - Jedźmy stąd - powiedziała. - Podoba ci się mój samochód? To trzysta dwadzieścia pięć i. - Na „i” położył szczególny nacisk. - Model z wtryskiem paliwa. Bardzo szybki. No, może nie ferrari. Jeszcze nie teraz. Ale na nie też przyjdzie czas. - Życzę panu tego - odparła. - Możemy już jechać? - Najpierw muszę ci się przyjrzeć - oświadczył, odwrócił się i wlepił w nią wzrok. No proszę, na żywo jesteś jeszcze piękniejsza niż w moich marzeniach! W końcu miłosiernie wrzucił bieg i samochód wystrzelił jak z procy. Obejrzała się, zobaczyła płócienną torbę bankową, chwyciła ją i położyła na kolanach. Po chwili poczuła na udzie silną, kościstą rękę. - Czeka nas noc pełna pięknego seksu, moja śliczna! - obiecał. Na światłach przy New England Hill stanęli w długiej kolejce samochodów. Lynn zajrzała do torby i zobaczyła paczki banknotów pięćdziesięciofuntowych, związane
gumką. - Zgadza się co do grosza - powiedział. - Reg Okuma dotrzymuje słowa. - Doświadczenie nauczyło mnie czego innego - dogryzła mu, ośmielona tym, że przed i za nimi stoi sznur pojazdów. Wzięła jedną paczkę i przeliczyła szybko - tysiąc funtów. Jego ręka wędrowała w górę jej uda. Nie zwracając uwagi na to, że jego łapa sunie coraz wyżej, przeliczyła paczki. Piętnaście. Nagle wcisnął dłoń między jej nogi. Zacisnęła uda, odepchnęła jego rękę. Mocno. Nie ma mowy, żeby się przespała z Okumą. Nie za piętnaście tysięcy. Za żadne skarby świata. Chciała tylko wziąć te pieniądze i uciec. Ale nawet będąc w krańcowej desperacji, wiedziała, że nie jest to takie proste. - Jedziemy do baru, moja słodka Lynn - oznajmił. - A na potem zarezerwowałem romantyczny stolik. Zjemy kolację przy świecach, a później będziemy się cudownie kochać. Poczuła w środku jego palce. Światła zmieniły się na zielone. Na skrzyżowaniu skręcili w lewo i pojechali pod górę. Chwyciła jego rękę, odsunęła od siebie i położyła ją na jego udzie. - Lynn, przy tobie czuję się taki seksowny. * Dwadzieścia minut później siedzieli pod gołym niebem na tarasie baru Karma na deptaku mariny w Brighton. Grzejnik nad ich głowami buchał żarem, a i tak Lynn była przemarznięta. Reg Okuma palił olbrzymie cygaro, a Lynn, opatulona płaszczem, popijała whisky sour, na którą ją namówił - i rzeczywiście, smakował jej ten koktajl. Choć byłby jeszcze lepszy, gdyby siedzieli w środku. Przy dwóch innych stołach również siedzieli palacze, ale poza nimi na ogrodzonym tarasie nie było nikogo. Z ciemnych wód basenu portowego dobiegał szczęk i klekot takielunku jachtów kołyszących się na przenikliwym wietrze. - A teraz, moja, piękna, opowiedz mi o sobie - poprosił, unosząc szklankę do ust. - Najpierw niech mi pan wyjaśni, skąd pan się dowiedział o chorobie mojej córki odparła lodowatym tonem, cały czas mając się na baczności. Poczuła powiew intensywnego, gęstego dymu, kiedy zaciągnął się cygarem. Lubiła ten zapach, przypominał jej ojca w święta Bożego Narodzenia, kiedy była dzieckiem.
- Moja piękna Lynn - powiedział głębokim, uwodzicielskim głosem. - Brighton i Hove może i uchodzą za miasto, ale tak naprawdę to wiocha. Spotykałem się z nauczycielką ze szkoły twojej córki. Kiedyś podjechałem po nią i zobaczyłem ciebie. Pomyślałem, że nigdy w życiu nie widziałem równie pięknej kobiety. Spytałem ją, kim jesteś, a ona mi o tobie opowiedziała. Wtedy zapragnąłem cię jeszcze bardziej. Jesteś taka troskliwa. Na świecie powinno być więcej takich ludzi jak ty. 97 Na Cyprze obowiązuje ruch lewostronny i dlatego jest to wielki rynek zbytu dla samochodów kradzionych w Wielkiej Brytanii. Rzecz jasna, jest dużo więcej krajów, w których jeździ się lewą stroną, ale na Cyprze nikt się specjalnie nie przykłada do kontroli pojazdów. Jeżeli wóz ma starannie usunięte numery z karoserii i bloku silnika i zastąpione nowymi, a dokumenty wykonał sprawny fałszerz, to nowy właściciel nie ma problemów. Wład Cosmescu już dawno dowiedział się od znajomych z Brighton, że najskuteczniejszą metodą pozbycia się samochodu bez śladu jest wysłanie go na Cypr. Nie był sentymentalny, a jednak z żalem przyglądał się, jak jego ulubionego czarnego mercedesa SL 55 AMG wciągają do kontenera w blasku lamp łukowych na ruchliwym nabrzeżu portu Newhaven. Po raz ostatni zaciągnął się papierosem i rzucił niedopałek na ziemię. Kilka jardów od niego dźwig podniósł następny kontener i przeniósł go na pokład statku. Rozległ się klakson, gdy operator wózka widłowego lawirował w chaosie skrzyń, kontenerów, ludzi i pojazdów. Anglia mu służyła, w Brighton miał dobrą passę. Ale w życiu, tak jak w hazardzie, żeby przeżyć, trzeba nauczyć się odchodzić od stołu, kiedy jest się wygranym. Po odkryciu wraka „Scoob-Eee” oraz zwłok Jima Towersa jego wygrana skurczyła się do minimum. Jeszcze jeden dzień i stąd zniknie. Musi tylko wykonać ostatnie zadanie. Jutro wieczorem znajdzie się na pokładzie samolotu lecącego do Bukaresztu. Miał zachomikowane sporo kasy. Otwierały się przed nim wielkie możliwości. Może zostanie w Europie, chociaż lubił też kilka dalszych krajów - zwłaszcza Brazylię, gdzie podobno nie brakowało pięknych dziewcząt zainteresowanych pracą w branży erotycznej za granicą. Zdecydowanie ciągnęło go
w ciepłe kraje. Kraje, w których są piękne dziewczyny i miłe kasyna. Anglicy mają na to doskonałe powiedzenie. Jak to szło? Coś jak: „Świat stoi przed tobą otworem”. Hm, ryzykowne powiedzenie. Bo właściwie którym otworem? Może się na ciebie wypina? 98 Później, niemal wyludnionym na wietrze deptakiem, wrócili pieszo na wielopiętrowy parking. Trzy whisky sour i pół butelki wina zrobiło swoje, więc Lynn złagodniała. Współczuła Okumie. Nie znał swojego ojca. Jego matka zmarła z przedawkowania narkotyków, kiedy miał siedem lat, a potem rodzina zastępcza, w której się wychowywał, wykorzystywała go seksualnie. Następnie przenoszono go z jednego sierocińca do drugiego. Jako czternastolatek przyłączył się do gangu ulicznego z Brighton - jak twierdził, jedynych łudzi, którzy zaszczepili mu poczucie własnej wartości. Przez pewien czas utrzymywał się z rozprowadzania narkotyków dla miejscowego dilera. Po krótkim pobycie w poprawczaku zapisał się na kurs zarządzania na politechnice w Brighton. Ożenił się, spłodził troje dzieci, ale kilka miesięcy po tym, jak zrobił dyplom, żona rzuciła go dla bogatego handlarza nieruchomościami. Wtedy uznał, że zbicie majątku to jedyny sposób, żeby do czegoś dojść. I właśnie próbował to zrobić. Jednak jak dotąd jego życie było pasmem falstartów. Kilka lat temu doszedł do wniosku, że trudno jest szybko dojść do dużych pieniędzy, prowadząc legalne interesy, wobec tego zaczął robić przekręty. - Każdy interes to gra, Lynn - tłumaczył jej. - Może nie? - Czy ja wiem? To chyba za daleko idące stwierdzenie. - Czyżby? Wiem, jak działają agencje windykacyjne. Tłuczecie ciężki szmal, ściągając długi, które i tak już są spisane na straty. Czy to nie jest gra? - Niespłacone długi doprowadzają firmy do upadku, Reg. Ludzie tracą przez to pracę. - Ale bez takich przedsiębiorców jak ja w ogóle nie robiłoby się interesów. Rozbawiła ją ta logika. - No, ale na romantycznej randce nie będziemy przecież gadać o sprawach
zawodowych, prawda, Lynn? Nawet zamroczona alkoholem nie traciła z pola widzenia celu swojej misji. Jutro rano musi przelać brakującą sumę na rachunek Transplantation-Zentrale. Bez względu na koszty. Okuma obejmował jej ramię. Nagle pochylił się, próbując ją pocałować. - Nie tutaj! - szepnęła. - Wracamy do twojego biura? - Mam lepszy pomysł. Opuściła rękę na suwak jego spodni i prowokacyjnie uścisnęła nabrzmiały członek. * Po powrocie do samochodu, w ciemności niemal opustoszałego parkingu rozpięła mu spodnie i wsunęła palce pod spód. Kilka minut później było po wszystkim. Wytarła chusteczką plamy z niebieskiego płaszcza, ochlapanego przez jego wytrysk. Potulny jak owieczka, odwiózł ją do domu. - Do rychłego zobaczenia, moja śliczna! - powiedział, obejmując ją jedną ręką. Mocno ściskając płócienną torbę, szarpnęła za klamkę. - To był miły wieczór. Dziękuję za kolację. - Chyba cię kocham - oświadczył. Kiedy już znalazła się bezpiecznie na chodniku, posłała mu całusa. Czując, że robi jej się niedobrze i że jest nieźle pijana, pobiegła do domu, zmagając się z burzą sprzecznych uczuć. Weszła do ubikacji na parterze, zamknęła drzwi i uklękła z twarzą nad sedesem, sądząc, że zaraz zwymiotuje. Po chwili jednak poczuła się lepiej. Wbiegła na górę, do pokoju Caitlin. Śmierdział potem, można się w nim było ugotować. Córka spała, ze słuchawkami iPoda w uszach i z wyłączonym telewizorem. Czyżby to moja wyobraźnia albo gra świateł? - pomyślała Lynn. Od rana cera Caitlin jeszcze bardziej pożółkła. Zostawiła drzwi otwarte na oścież, przeszła do swojej sypialni, zdjęła płaszcz, schowała go do plastikowej torby na ubrania z pralni i upchnęła na dno szafy. W salonie na parterze Luke spał głęboko, a w telewizji leciała powtórka odcinka Jak zostać milionerem, który już kiedyś widziała. Chwyciła pilota i ściszyła dźwięk, żeby nie obudził Caitlin, przeszła do kuchni, nalała sobie wielki kieliszek chardonnay i wypiła
duszkiem. Potem wróciła do salonu. Luke obudził się gwałtownie. - Cześć! Udał się wieczór? Lynn, której wino uderzyło do głowy, poczuła, że się czerwieni. Dobre pytanie. Udał jej się ten wieczór? Czuła się brudna. Nieuczciwa. Gnębiły ją wyrzuty sumienia. Ale w tym momencie miała to gdzieś. - Udał - potwierdziła, patrząc na pełną banknotów torbę. - Misja wykonana. Jak Caitlin? - Słaba - odparł. - Kiepsko z nią. Myślisz, że…? Skinęła głową. - Jutro? - Boże, mam nadzieję, że tak. Po raz pierwszy w życiu go przytuliła. Ściskała go mocno, tak jak linę ratunkową, którą rzeczywiście teraz był. Poczuła na twarzy jego łzy. Nagle doleciał ich z góry potworny krzyk. 99 Krótko po północy ktoś zadzwonił do drzwi. Lynn popędziła na dół i otworzyła. W progu stał doktor Hunter, w płaszczu, garniturze, koszuli i pod krawatem. W ręku trzymał swoją czarną torbę lekarską. Widać było, że jest zmęczony. Przez głowę przeleciała jej niestosowna myśl - włożył garnitur z okazji tej wizyty czy może dyżurował przez całą noc? - Ross, Bogu dzięki, że przyszedłeś. Dziękuję. Dziękuję, że się fatygowałeś. Powstrzymała się, żeby go nie uściskać z wdzięczności. - Przepraszam, że to tyle trwało. Kiedy zadzwoniłaś, zajmowałem się akurat innym nagłym przypadkiem. - Ależ nie ma o czym mówić. Naprawdę jestem ci wdzięczna, że przyszedłeś. - W jakim jest stanie? - Koszmarnym. Z bólu brzucha bez przerwy krzyczy i płacze. Ruszył schodami na górę, a ona poszła za nim do sypialni córki. Luke stał oszołomiony i trzymał Caitlin za rękę. W ciemnym świetle nocnej lampki
widać było zlaną potem twarz dziewczyny. Szyję i całe ręce miała podrapane do krwi. - Witaj, Caitlin - rzekł lekarz. - Powiedz mi, jak się czujesz. - A wie pan, szczerze mówiąc, to nie najlepiej - wychrypiała bez tchu. - Czy to ostry ból? - Potworny. Proszę, niech pan coś zrobi, żeby mnie tak nie swędziało. - W którym dokładnie miejscu cię boli? - Ja chcę do domu - wystękała. Ross Hunter zmarszczył czoło. - Do domu? Przecież jesteś w domu - rzekł łagodnie. Pokręciła głową. - Pan nie rozumie. - Wszystko w porządku - wtrąciła się Lynn. - Ona mówi o domu, w którym mieszkałyśmy, jak była mała. Zimowy Domek. - Dlaczego chcesz tam wrócić, Caitlin? - zapytał. Popatrzyła na niego, otworzyła usta, jakby się chciała odezwać, ale przez dłuższą chwilę miała trudności z oddychaniem. - Chyba umieram - stęknęła, zamknęła oczy, a z jej ust wyrwał się długi, potworny jęk. - Możesz opisać ten ból brzucha? - Koszmarny - wykrztusiła, nie otwierając oczu. - Pali mnie. Cała się palę. Nagle zaczęła się rzucać na łóżku, raz w lewo, raz w prawo, jak oszalałe zwierzę. Lynn zapaliła górne światło. Twarz dziewczyny, włącznie z oczami, które tymczasem otworzyła, miała barwę nikotyny. Lynn także płonęła w środku. Miała wrażenie, że imadło ściska jej wnętrzności. - Już dobrze, skarbie. Aniołku, wszystko będzie dobrze. - Możesz mi pokazać dokładnie, w którym miejscu cię boli? Caitlin rozchyliła koszulkę nocną i wskazała palcem. Ross Hunter na chwilę przyłożył tam rękę. Przyjrzał się uważnie jej oczom. A potem powiedział, że za chwilę wrócą, wziął Lynn pod łokieć, wyprowadził ją z sypialni i zamknął drzwi. Luke stał na podeście, blady jak śmierć. - Czy ona z tego wyjdzie? - zapytał. Lynn kiwnęła głową, żeby go uspokoić, ale chciała zostać sam na sam z lekarzem.
- Luke, przenieś mi szklankę wody. - Eee… jasne. Już się robi, Lynn. - Zniknął na schodach. - Lynn, musimy ją zabrać do szpitala, natychmiast - oświadczył doktor Hunter. - Jej stan jest bardzo niepokojący. - Ross, proszę cię, czy nie można z tym poczekać do jutra? Do jutra po południu? Ona chwilami wydaje się całkiem silna… a potem znów słabnie. Wytrzyma jeszcze trochę. Oparł jej na ramionach starannie wypielęgnowane dłonie i wbił w nią przenikliwy wzrok. - Tak, kiedy zbiera siły, na chwilę może jej się poprawia, ale nie oszukuj się. Każda taka zmiana wyczerpuje resztki jej sił. Lynn, musisz zrozumieć, że jeśli nie trafi na ostry dyżur, prawdopodobnie nie dożyje jutrzejszego popołudnia. Jej wątroba w zasadzie już wcale nie działa. Ona się zatruwa własnymi toksynami. Po twarzy Lynn pociekły łzy. Kręciło jej się w głowie, czuła, że lekarz podtrzymuje ją mocnymi rękami. Muszę być silna, myślała. Już tak niewiele brakuje. Muszę być silna. Ta Niemka przyjedzie po nas w południe, już za kilka godzin. Muszę wytrzymać do tej pory. Spojrzała na lekarza niewzruszonym wzrokiem. - Nie mogę, Ross. Nie dzisiaj. - Dlaczego, na miłość boską? Czyś ty oszalała? - Nie zawiozę jej do szpitala na pewną śmierć. A tak by się to skończyło. Ona by tam umarła. - Nie umrze, jeżeli natychmiast otrzyma fachową pomoc. - Ale bez nowej wątroby i tak umrze, Ross, a ja nie wierzę, że znajdą dla niej narząd. - Lynn, to dla niej jedyna szansa. - Nie dzisiaj, Ross. Może być jutro po południu? - Nie rozumiem twojego uporu. Luke wchodził po schodach ze szklanką wody. Wzięła ją od niego z wdzięcznością, ale nie odszedł, tylko stał i słuchał. Nie mogła go wyprosić. - Ross, chcę, żebyś sam jej coś zaaplikował. - Nie jestem hepatologiem. - Ale jesteś lekarzem, do kurwy nędzy! - wydarła się na niego i pokręciła głową. Przepraszam… Wybacz, Ross. Ale na pewno możesz jej coś podać. Nie wiem co, coś, co wzmocni jej wątrobę, co zlikwiduje ten cholerny ból, coś, co choć trochę postawi ją na
nogi, zastrzyk z jakichś witamin albo co. Sięgnął do kieszeni po komórkę. - Lynn, wzywam karetkę. - NIE! Wystraszył się jej gwałtownego wybuchu. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem niczym bokserzy przed walką na ringu. Nagle spojrzał na nią dziwnie. - Ty coś kombinujesz, Lynn? Coś, o czym nie wiem? Zamierzasz ją wywieźć za granicę, o to chodzi? Załatwić jej przeszczep w Chinach? Patrzyła na niego bez słowa, zastanawiając się, czy ma prawo dopuścić go do tajemnicy. Spojrzeniem dała chłopakowi znak, żeby był cicho. - Nie - odparła. - Lynn, ona nie przeżyje takiej podróży. - Ja… wcale nie wywożę jej za granicę. - Wobec tego dlaczego zwlekasz z zawiezieniem jej do szpitala? - Po prostu nie pytaj, Ross. Zgoda? Zafrasował się. - Powinnaś mi powiedzieć, o co tu chodzi. Wezwałaś kogoś od medycyny alternatywnej? Jakiegoś uzdrowiciela? - Tak. - Ze zdenerwowania nie mogła oddychać, ale słowa same popłynęły z jej ust. Tak. Mam… załatwiłam kogoś. - Więc z pewnością mógłby się nią zająć w szpitalu? Energicznie pokręciła głową. - Zdajesz sobie sprawę, na jakie ryzyko narażasz Caitlin w ten sposób? Ona może umrzeć! - A co dla niej zrobił ten wasz cholerny system? - wtrącił się nagle Luke, kipiąc z wściekłości. - Jak jej pomogła wasza pieprzona państwowa służba zdrowia? Latami ciągali ją po szpitalach i odsyłali do domu, wpisywali na listę oczekujących i robili nam nadzieję, że znajdą dla niej wątrobę, ale postanowili dać ją jakiemuś skretyniałemu alkoholikowi, żeby mógł se pochlać jeszcze ze dwa lata! Co pan chce jej zrobić… wysłać do tego piekła, żeby kolejne palanty obiecywały jej wątrobę, której nigdy nie dostanie?
Odwrócił się, ocierając oczy grzbietem dłoni. Zapadła cisza. Lynn i lekarz patrzyli na siebie posępnie. Matka pociągnęła nosem. - On ma rację - powiedziała. - Lynn - odezwał się Ross Hunter poważnym tonem. - Dam jej zastrzyk silnych antybiotyków, a tobie zostawię tabletki, podawaj je co kilka godzin. W sumie trochę zmniejszą zakażenie powodujące ten ból. Zrobię jej też lewatywę, zapobiegnie gromadzeniu się białek w jelitach. Właściwie powinna być pod kroplówką… musisz w nią wlewać jak najwięcej płynów. - Jakich? - Glukozę. Bardzo jej potrzebuje. I zmuszaj ją do jedzenia, niech je tyle, ile zdołasz jej wcisnąć. - To pomoże, prawda, Ross? Spojrzał na nią surowo. - Jeśli zrobisz to wszystko, miejmy nadzieję, że jej się polepszy na jakiś czas. Ale to, co robisz, jest niebezpieczne, a kupujesz w ten sposób bardzo mało czasu. Rozumiesz mnie? Kiwnęła głową. - Wrócę jutro po południu. Jeżeli nie nastąpi zdecydowana poprawa, a wątpię, żeby tak się stało, wtedy z miejsca zabieram ją do szpitala. Zgoda? Zarzuciła mu ręce na szyje i uściskała go. - Dziękuję - wyszeptała przez łzy. - Dziękuję ci. 100 Glenn Branson włożył płaszcz, zostawił Bellę Moy w cieple nieoznakowanego wozu policyjnego, przeszedł na drugą stronę wąskiej ulicy na tyłach hotelu Metropole i raz jeszcze nacisnął dzwonek z napisem: „1202 J. Baker”. Potem stał na lodowatym wietrze przed wysokim blokiem, czekając, aż z domofonu doleci czyjś głos. Ale znów panowała cisza. Właśnie minęła czwarta nad ranem. Sierżant miał w kieszeni nakaz przeszukania, podpisany o dwudziestej trzeciej poprzedniego wieczoru przez Juliet Smith, starszą sędzię pokoju, zawsze skłonną do pomocy. Od tej pory czuwali tu przez całą noc, tylko dwukrotnie
na krótko opuścili swój posterunek. Najpierw pojechali do ulubionego lokalu Cosmescu - kasyna Rendezvous w marinie, niestety kierownik z żalem poinformował ich, że pan Baker od kilku dni tam nie zaglądał. Drugi raz odjechali po kanapki z bekonem i kawę do Market Diner - jednej z nielicznych w tym mieście knajpek otwartych przez całą dobę. Bransona trzęsło z zimna, gdy wrócił do samochodu i zatrzasnął drzwi, chroniąc się przed paskudną pogodą. W wozie nadal unosił się zapach tłustego bekonu. Zmęczona Bella spojrzała na niego. - Chyba już czas obudzić dozorcę - powiedziała. - No, nie bądźmy egoistami, pozwólmy też innym napawać się tą piękną nocą przytaknął. - Tak, to bardzo egoistyczne z naszej strony - przyznała. Wysiedli, zamknęli drzwi i podeszli do drzwi frontowych. Glenn nacisnął przycisk z napisem „Dozorca”. Bez odpowiedzi. Po chwili zadzwonił jeszcze raz. Trzydzieści sekund później rozległ się ostry trzask, a potem ktoś mówiący z silnym irlandzkim akcentem zawołał: - Kto tam? - Policja - odparł Glenn Branson. - Mamy nakaz przeszukania jednego z mieszkań, musi nas pan wpuścić. - Policja, powiadasz pan? - Cieć był wyraźnie podejrzliwy. - Tak. - Kuźwa! Dajcie mi chwilkę, niech no coś narzucę na gnaty. Po chwili drzwi otworzył im silnie zbudowany, wygolony na łyso mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, ze złamanym nosem boksera. Był w podkoszulku, luźnych spodniach od dresu i klapkach. - Sierżant Branson i sierżant Moy z wydziału kryminalnego - rzekł Glenn, pokazując odznakę policyjną. Bella też się wylegitymowała. Irlandczyk po kolei zlustrował ich podejrzliwym wzrokiem. - A jak pan się nazywa? - spytała Bella. - Dowler - odparł dozorca, obronnym gestem splatając ręce na piersi. - Oliver Dowler. Glenn wyciągnął jakiś papier.
- Mamy tu nakaz przeszukania lokalu numer dwanaście zero dwa, ale dzwonimy tam regularnie od jedenastej wieczorem, a nikt nie odpowiada. - Zaraz, chwileczkę… dwanaście zero dwa? - Oliver Dowler zmarszczył czoło. Nagle uniósł palec i uśmiechnął się wesoło. - Nie dziwota, żeście się nie dodzwonili. Wczoraj lokator zwolnił mieszkanie. Rozminęliśta się. Glenn zaklął. - Zwolnił? - zdziwiła się Bella Moy. - Wyprowadził się. - Wie pan, dokąd wyjechał? - zapytał Glenn. - Za granicę - odparł dozorca. - Znudził mu się angielski klimat. - Dźgnął się palcem w pierś. - Mnie tak samo. Zostały mi jeszcze dwa latka roboty, a potem emerytura i wybywam na Filipiny. - Nie zostawił nowego adresu ani numeru telefonu? - Nic a nic. Powiedział, że się odezwie. Glenn wskazał na górę. - Zajrzyjmy do niego. We trójkę wjechali na ostatnie piętro windą, z której wchodziło się wprost do mieszkania. Tak jak mówił Oliver Dowler, Cosmescu rzeczywiście zwolnił lokal. Wszystkie meble zniknęły. Nie zostawił nawet wykładziny czy dywanu albo chociażby śmieci. Z sufitu zwisały na przewodach dwie gołe żarówki, paliło się też kilka energooszczędnych świetlówek. W powietrzu unosił się silny zapach świeżej farby. Ich kroki odbijały się echem, gdy obchodzili wszystkie pokoje. Mieszkanie sprawiało wrażenie, jakby wysprzątała je profesjonalna firma. W kuchni Glenn otworzył lodówkę i zamrażarkę. Obie puste. Tak samo jak zmywarka do naczyń. Zajrzał do pralki i suszarki w pomieszczeniu gospodarczym, ale w nich też nic nie było. W trakcie tego pobieżnego przeszukania ani Glenn Branson, ani Bella Moy nie zauważyli niczego, co by cokolwiek mówiło o poprzednim lokatorze… właściwie nic nie wskazywało na to, że w ogóle ktoś tam mieszkał. Na ścianach nie pozostały ślady po zdjęciach czy obrazach, które mogły tam wisieć. Branson przesunął palcem po bladoszarej ścianie, lecz farba, choć świeża, była już sucha.
- Wynajmował to mieszkanie czy należało do niego? - spytała Bella Moy. - Wynajmował - odparł dozorca. - Nieumeblowane, umowa na pół roku z możliwością przedłużenia. - Od dawna tu mieszkał? - Mniej więcej tyle co ja. Za miesiąc stuknie mi tu dziesięć lat. - Więc skończył mu się okres najmu? - dopytywał się Glenn Branson. Dowler pokręcił głową. - Wcale nie. Ma opłacone jeszcze ze trzy miesiące z góry. Policjanci porozumieli się wzrokiem. Glenn dał dozorcy swoją wizytówkę. - Proszę mnie zawiadomić, gdyby się do pana odezwał. Mamy do niego pilną sprawę. - Powiedział, że skrobnie mi list albo wyśle e-mail z adresem, jakby trzeba było przesłać mu jakieś rachunki albo co. - Może nam pan o nim powiedzieć coś bliższego? - spytała Bella. Cieć pokręcił głową. - Przez dziesięć lat ani razu żeśmy nie pogadali. Nic. Skryty był z niego gość. - Nagle uśmiechnął się szeroko. - Ale widziałem go parę razy z ekstra babkami. Znał się na ładnych kobitkach, nie powiem. - A co z jego samochodem? - Też zniknął. - Ziewnął. - Będę wam jeszcze potrzebny? Bo jak nie, to może was zostawię, a wy sobie poszukacie dalej? - Może nas pan zostawić. Nie zajmie nam to dużo czasu - rzekł Glenn. - No - przytaknął dozorca z uśmiechem. - Też mi się tak widzi. Po jego wyjściu Glenn się uśmiechnął do swoich myśli. - Mam! - Co takiego? - zdziwiła się Bella. - Wiem już, kogo mi przypomina ten cieć. Yula Brynnera. - Yula Brynnera? - Siedmiu wspaniałych. Nic jej to nie mówiło. - Jeden z najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek nakręcono! Grali w nim też Steve McQueen, Charles Bronson, James Coburn. - Nie widziałam.
- Jezu, gdzieś ty się chowała?! Pod kloszem? Widząc, jak zrzedła jej mina, zrozumiał, że trafił w czuły punkt. 101 O siódmej czterdzieści pięć w zagraconej sali konferencyjnej Specjalnej Jednostki Poszukiwawczej Tania Whitlock przedstawiała ekipie szczegóły zadania, które nikomu z nich się nie uśmiechało. Sekcja zwłok Nialla Fostera, handlarza narkotyków z Brighton, który zabił się, wypadając ze swojego mieszkania na siódmym piętrze, wykazała, że uderzenie w skroń zadano ciężkim, tępym przedmiotem przed upadkiem, a nie powstało, jak wcześniej sądzono, w wyniku zderzenia głowy z metalowymi barierkami. Z ukośnych wgłębień na czaszce oraz analizy metalurgicznej fragmentów włosów anatomopatolog wywnioskowała, że narzędziem zbrodni mogła być mosiężna lampa na biurko - antyk, który według zrozpaczonej przyjaciółki Fostera zniknął z mieszkania. Przed Tanią leżała rozpostarta mapa dużej otwartej przestrzeni na południe od Old Shoreham Road, sąsiadującej z cmentarzem Hove - miejskiego składu domowych śmieci i odpadków wtórnych. Ekipa miała spędzić całą sobotę na grzebaniu w osiemnastu tonach pełnych szczurów śmieci, szukając tego narzędzia zbrodni. Ostatnim razem, kiedy przeszukiwali to wysypisko przed dwoma miesiącami, kilku z nich całymi dniami cierpiało na bóle głowy, bo nawdychało się metanu unoszącego się z gnijących śmieci. Nikt nie miał najmniejszej ochoty tam wracać. * W pierwszych promieniach świtu nad budynkiem SJP pilot czteroosobowej cessny połączył się przez radio z wieżą kontrolną w Shoreham. - Golf Bravo Echo Tango Whiskey, lot z Dover. Małe lotnisko nie miało własnego oświetlenia, więc działało tylko od wschodu do zachodu słońca. Ten samolot był pierwszym porannym klientem. - Golf Bravo Echo Tango Whiskey, pas zero trzy. Ilu pasażerów? - Jestem sam - odparł pilot. * Wszyscy w skupieniu patrzyli, jak sierżant Whitlock pokazuje na mapie kolejny
kwadrat, którym miała się zająć jej ekipa. Nikt z nich nie usłyszał warkotu lekkiego samochodu lecącego nisko nad ich głowami, który zataczał koło, podchodząc do lądowania na pasie numer trzy lotniska Shoreham. Tutaj bez przerwy startowały i lądowały prywatne samoloty i śmigłowce. Ponieważ nie obsługiwano lotów międzynarodowych, nie było kontroli granicznej ani celnej. Przylatujący z zagranicy musieli zgłosić przez radio prośbę o ściągnięcie celników i pograniczników i pozostać na pokładzie, dopóki obie służby nie dokonają inspekcji. W normalnych warunkach oznaczało to długą zwłokę, często zresztą w ogóle nie zjawiał się nikt ze służb, więc piloci czasami podejmowali ryzyko i nie zawracali sobie głowy zgłaszaniem przylotu. Pilot dwusilnikowej cessny w żadnym razie nie zamierzał nikogo zawiadamiać. Poprzedniego wieczoru wypełnił plan lotu z Shoreham na prywatne lądowisko w pobliżu Dover i z powrotem. Nie wspomniał jednak, że po drodze szybko zboczy z trasy przez kanał La Manche do Le Touquet we Francji - co zrobił z wyłączonym transponderem. Za takie wynagrodzenie w gotówce, jakie otrzymywał za ten lot, zawsze był gotów pominąć to i owo w planach lotu. Podkołował wzdłuż potrójnego szeregu stojących samolotów na swoje miejsce postojowe. Z radością przyjął wiadomość, że w kolejce do lądowania czeka kilka innych jednostek, więc kontrolerzy w wieży będą mieli co robić. Skręcił, ustawił samolot równolegle do pozostałych i zaciągnąwszy hamulec postojowy, wrzucił jałowy bieg. Rozejrzał się ostrożnie, sprawdzając, czy nikt się nimi nie interesuje, po czym wyłączył oba silniki. Śmigła zwolniły obroty, wibracja się zmniejszyła, a hałas ucichł. Pilot zdjął hełmofon i odwrócił się do siedzącej za nim pięknej blond Niemki. - W porządku? - zapytał. - Sehr Gut - odparła, odpinając pasy. Powstrzymał ją, unosząc rękę. - Musimy chwilę poczekać. - Niespokojnie wyjrzał na deszcz, a potem odwrócił się do zmęczonej nastolatki w eleganckim białym płaszczu, siedzącej obok kobiety. - Podobał ci
się lot? Dziewczyna nie znała angielskiego, ale po tonie głosu zrozumiała sens jego słów i nerwowo kiwnęła głową. Pilot też odpiął pasy, sięgnął ręką do tylu i pomógł uwolnić się od nich dziewczynie. Dał znak, żeby się nie ruszała, wysiadł i zeskoczył na ziemię, zostawiając uchylone drzwi. Marlene Hartmann z ulgą przyjęła podmuch zimnego świeżego powietrza, mimo że trąciło paliwem lotniczym. Ziewnęła i uśmiechnęła się do Simony. Dziewczyna zrewanżowała się tym samym. Ładniutka, pomyślała Marlene. W innym kraju, w innych okolicznościach, żyłaby pewnie całkiem dobrze. Znów ziewnęła, marzyła o filiżance kawy. To była bardzo długa noc. Najpierw jazda samochodem do Belgradu, potem nocny lot do Paryża i o czwartej rano taksówka do Le Touquet. Ale dotarty na miejsce. No i była zadowolona z planu. Owszem, po wczorajszej wizycie policji w jej biurze rozsądniej byłoby się wycofać. Straciłaby jednak dobrego klienta. Wątpiła, żeby nadinspektor Grace potrafił działać tak szybko. Zanim się zorientuje, będzie już po wszystkim, a ona wieczorem znajdzie się z powrotem w Niemczech. Do lądowania podchodził następny samolot. Stojący na dworze pilot słyszał ryk silników kilku innych statków powietrznych, w tym śmigłowca, widział też konwój trzech samolotów kołujących na pas startowy. Ci na wieży mają co robić. Ta pora dnia była najlepsza, gdy jeszcze się całkiem nie rozjaśniło, a oprócz ruchu w powietrzu uwagę kontrolerów rozpraszały także pojazdy pracowników lotniska, którzy przyjeżdżali do pracy. Kilkaset jardów dalej, za ogrodzeniem, stała biała furgonetka. Pilot spojrzał na nią, wyciągnął chusteczkę i wydmuchał nos. Wład Cosmescu obserwował go zza kierownicy furgonetki. To był umówiony znak. Uruchomił silnik furgonetki i wrzucił bieg. 102 Lynn Beckett, z zapuchniętymi po bezsennej nocy oczami i łomoczącym sercem, siedziała zgarbiona przy kuchennym stole, popijając herbatę. Godzinami przewracała się na
łóżku, poprawiała poduszki, co dwadzieścia minut obsesyjnie wstawała i zaglądała do Caitlin, żeby pomóc jej dojść do ubikacji, pilnowała, żeby piła wodę z glukozą i łykała antybiotyki. Zestaw, który przepisał Ross Hunter, być może w połączeniu z zastrzykiem, najwyraźniej zrobił swoje. Ból córki się zmniejszył i swędzenie już jej tak nie doskwierało. Po wyjściu lekarza Lynn długo siedziała z Lukiem na parterze. Wypili butelkę sauvignon blanc i wypalili całą paczkę silk cutów - nawet musieli się podzielić ostatnim papierosem. W rezultacie teraz pękała jej głowa, bolały ją płuca i ogólnie czuła się koszmarnie. Luke w końcu zapadł w głęboki sen na krześle przy łóżku Caitlin. Telewizor był włączony. Lynn gapiła się na serwis informacyjny o dziewiątej rano, ale nic jej nie interesowało. Program o ratownictwie powietrznym, który nadano potem, też jej nie wciągnął. W tej chwili obchodził ją wyłącznie telefon od Marlene Hartmann, na który czekała. Zadzwoń, proszę. Na miłość boską, proszę cię, zadzwoń. Nie wiedziała, co zrobi, jeżeli Niemka się z nią nie skontaktuje. Jeżeli okaże się, że tylko wyłudziła od nich pieniądze. Bo nie miała planu B. Nagle zadzwonił telefon domowy. Odebrała, zanim przebrzmiał pierwszy sygnał. - Tak, słucham? Z ulgą usłyszała Marlene Hartmann. - Jak się dziś miewasz, Lynn? - Świetnie - wykrztusiła. - Wszystko idzie dobrze. Jesteśmy już na miejscu. Czy można po was przyjechać? - Tak, można. - Masz drugą część pieniędzy? - Tak. - Lynn przełknęła ślinę. Dyrektor banku dopytywał się o przelew pierwszej raty, więc podała mu lipny powód, mianowicie, że inwestuje w posiadłość w Niemczech to, co na mocy ugody rozwodowej dostała jednorazowo od byłego męża, który z kolei miał je ze spadku. - Zobaczymy się później. Samochód przyjedzie po was tak, jak uzgodniłyśmy.
Niemka rozłączyła się, zanim Lynn zdążyła jej podziękować. Samochód miał podjechać w południe. Za niecałe trzy godziny. A ona wciąż była tak zestresowana, przerażona i podniecona, że nie potrafiła zebrać myśli. 103 Bezpośrednio po odprawie o ósmej trzydzieści Roy Grace siedział w centrum koordynacyjnym numer jeden i rozmawiał przez telefon z jednym z dwóch śledczych, którzy prowadzili z zewnątrz obserwację domu sir Rogera Siriusa. Policjant poinformował, że dotarli tam krótko przed północą i jak dotąd nikt nie opuścił posiadłości, a śmigłowiec nadal stał na lądowisku. Grace się zirytował. On tu rozmawia, a drugi telefon w pokoju dzwoni i nikt nie odbiera. Zakrył więc ręką mikrofon i ryknął, żeby ktoś łaskawie zechciał podnieść słuchawkę. Natychmiast ktoś się tym zajął. Wczoraj wieczorem wszyscy sekretarze stanu albo przebywali za granicą, albo byli gdzieś na kolacji. Dopiero po północy jeden z nich - minister spraw wewnętrznych we własnej osobie - podpisał wniosek o podsłuch telefoniczny na numer domowy i komórkę Lynn Beckett, a zainstalowano go dobrze po drugiej. Grace przekimał się trzy godziny w domu Cleo i o szóstej znowu był w pracy. Trzymał się tylko dzięki puszkom red bulla, tabletkom z guaraną, które dostał od Cleo, i kawie. Niepokoiło go, że ich jedynym prawdziwym tropem jest jak dotąd transplantolog sir Roger Sirius - a nie mieli pewności, że jest w to zamieszany i że doprowadzi ich do celu. Niepokoiła go też wiadomość od Glenna Bransona o zniknięciu Włada Cosmescu. Czyżby miało to związek z jego wczorajszą wizytą u niemieckiej pośredniczki w handlu narządami? Czy Marlene Hartmann go przejrzała? Może wystraszył jej ekipę, która zrezygnowała ze swoich planów i wzięła nogi za pas? Z punktów granicznych, którym kazano wypatrywać nie tylko Niemki z młodą dziewczyną, ale także mężczyzny odpowiadającego rysopisowi Włada Cosmescu, jak dotąd nic nie nadeszło. Na wyspie takiej jak Wielka Brytania, z milami niestrzeżonego wybrzeża oraz
niezliczonymi prywatnymi lotniskami i lądowiskami, pilnowanie granicy zawsze nastręczało i będzie nastręczać problemów. Czasami dopisywało im szczęście, ale śledzenie wszystkich przybyszów i wyjeżdżających przekraczało możliwości finansowe policji. Na domiar złego Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, gorliwie przeprowadzając rządowe cięcia budżetowe, zlikwidowało kontrolę paszportową przy wyjeździe z Wielkiej Brytanii. Krótko mówiąc, brytyjskie służby porządkowe nie miały zielonego pojęcia, kto przebywa na terenie kraju, a kto nie. Rozpoczęła się sekcja zwłok Jima Towersa, więc Grace pragnął czym prędzej pojechać do kostnicy i przekonać się, czy anatomopatolog znalazła coś, co by wiązało tę śmierć z Operacją Neptun - a także, ma się rozumieć, spotkać się z Cleo, która spała, kiedy wrócił do domu, i nie obudziła się, gdy wychodził. Wstał, włożył marynarkę i właśnie tłumaczył członkom zespołu, dokąd się wybiera, gdy zadzwonił kolejny telefon. I znów nikt się nie kwapił, żeby odebrać. Co jest, wszyscy dzisiaj ogłuchli czy jak? A może po długiej nocy byli zbyt zmęczeni, żeby podnieść słuchawkę? Zanim dotarł do drzwi, telefon przestał dzwonić. Sięgał właśnie do klamki, gdy zawołała go Lizzie Mantle, wyciągając do niego słuchawkę. - Roy! To do ciebie! Wrócił do swojego stanowiska pracy. Dzwonił David Hicks, który nadzorował podsłuch telefoniczny. - Panie nadinspektorze - rzucił. - Właśnie złapaliśmy połączenie z numerem domowym pani Beckett. 104 - Ja, e… O dziesiątej powinienem być w warsztacie - wybełkotał Luke, wtaczając się do kuchni jak lunatyk. - Myślisz, że mogę jechać? - Oczywiście - powiedziała Lynn do jego lewego oka, jedynego, które było widać. Jedź. Zadzwonię, jak tylko będę coś wiedziała. - Super. Wyszedł.
Lynn pobiegła na górę. W głowie kłębiło jej się milion rzeczy, które musi zrobić do południa, a skoro Luke dzięki Bogu sobie poszedł, nareszcie mogła myśleć względnie jasno. Musiała przejrzeć listę spraw do załatwienia, którą dostała od Marlene Hartmann z Transplantation-Zentrale. Musiała obudzić Caitlin, umyć ją i spakować. Musiała też spakować siebie. Obudzenie córki, która spała głęboko po lekach zaaplikowanych przez doktora Huntera, nie było łatwe. Nastawiła jej kąpiel i zabrała się do pakowania toreb dla każdej z nich. Nagle ktoś zadzwonił do drzwi. Przerażona, spojrzała na zegarek. Chyba jeszcze za wcześnie? Przecież Niemka mówiła, że przyjadą w południe. A dopiero minęła dziesiąta. Czyżby listonosz? Zbiegła na parter i otworzyła drzwi. W progu stali mężczyzna i kobieta. On miał około czterdziestu lat, krótkie jasne włosy, mały, lekko spłaszczony nos i przenikliwe niebieskie oczy. Ubrany w płaszcz, granatowy garnitur, białą koszulę i gładki niebieski krawat, trzymał mały portfel z czarnej skóry z jakimś tekstem i jego zdjęciem. Kobieta była od niego o dobre dziesięć lat młodsza. Miała zebrane w kok jasne włosy, ciemne spodnie z żakietem i kremową bluzkę, a w ręku trzymała podobny portfelik. - Pani Lynn Beckett? - zapytała. Lynn skinęła głową. - Nadinspektor Grace i posterunkowa Boutwood z wydziału kryminalnego policji Sussexu. Czy możemy zamienić z panią kilka słów? Lynn gapiła się na nich zaszokowana. Miała wrażenie, że wrzucono ją po saunie do basenu. Podłoga pod jej stopami się chwiała. Stała twarzą w twarz z policjantami, byli tak blisko, że niemal czuła ciepły oddech nadinspektora. Ogarnięta panicznym strachem, usunęła się na bok. - Eee… to nie jest najlepszy moment - wykrztusiła. Jej słowa brzmiały bezosobowo, jakby wypowiadał je ktoś inny. - Niestety, musimy porozmawiać natychmiast - oświadczył nadinspektor, wchodząc
do domu. Jego twarz znów była coraz bliżej, zbliżała się jak nadciągająca groźba. Przez chwilę Lynn spoglądała na nich dzikim wzrokiem. O co im chodzi, do cholery?! Nagle z przerażeniem przypomniała sobie o forsie, którą zabrała Regowi Okumie… Czyżby to zgłosił na policję? Usłyszała, jak jej bezosobowy głos odpowiada odruchowo: - Tak, oczywiście, proszę wejść. Zimno na dworze, prawda? Zimno, ale sucho. To dobrze, prawda? Nie pada. W grudniu zazwyczaj jest sucho. Młoda posterunkowa spojrzała na nią ze współczuciem i uśmiechnęła się. Lynn cofnęła się, wpuszczając ich do środka, a potem zamknęła drzwi. Przedpokój nigdy nie wydawał jej się równie ciasny, czuła się osaczona przez tych dwoje policjantów. - Pani Beckett - odezwał się nadinspektor. - Pani córka ma na imię Caitlin, zgadza się? Oczy Lynn śmignęły w kierunku piętra. - Tak. - Słowa nie chciały jej przejść przez ściśnięte gardło. - Tak, to moja córka. - Proszę wybaczyć, że jestem trochę bezceremonialny, ale o ile wiem, pani córka choruje, ma niewydolność wątroby i potrzebuje przeszczepu. Czy tak? Milczała przez dłuższą chwilę, próbując zebrać myśli. Po co oni do niej przyszli? Co tu robią? - Czy zechciałby mi pan wyjaśnić, co tu robicie? O co właściwie chodzi? Czego chcecie? - zapytała, dygocząc na całym ciele. - Mamy podstawy przypuszczać, że próbuje pani kupić wątrobę dla córki - odparł Roy Grace. Umilkł i przez pewien czas mierzyli się wzrokiem. W jej oczach widział strach. - Czy zdaje pani sobie sprawę, że w Wielkiej Brytanii to jest przestępstwo? Lynn zerknęła w górę, bojąc się, że Caitlin może ich usłyszeć, po czym wprowadziła policjantów do kuchni i zamknęła za nimi drzwi. - Przepraszam, ale nie mam pojęcia, o czym pan mówi - odparła. - Może usiądziemy? - zaproponował Grace. Lynn przysunęła sobie krzesło i usiadła naprzeciwko policjantów po drugiej stronie stołu. Już miała im zaproponować herbatę, ale odrzuciła ten pomysł, chciała się ich pozbyć jak najszybciej. Nie zdejmując płaszcza, Roy Grace usiadł naprzeciwko niej, splatając ręce na piersi.
- Proszę pani, w ciągu ostatniego tygodnia wielokrotnie łączyła się pani z numeru domowego i przez komórkę z monachijską firmą Transplantation-Zentrale. Czy może nam pani wyjaśnić, w jakiej sprawie pani z nimi rozmawiała? - Transplantation-Zentrale? - powtórzyła. - To międzynarodowi pośrednicy w handlu ludzkimi narządami. Załatwiają je ludziom oczekującym na przeszczep, takim jak pani córka - wyjaśnił. Lynn wzruszyła ramionami. - Przykro mi. Nigdy o nich nie słyszałam. Wiem tylko, że chłopak mojej córki bardzo się zdenerwował tym, w jaki sposób leczono Caitlin w londyńskim szpitalu. - Co go konkretnie tak zdenerwowało? - zapytał Grace. - Sposób, w jaki prowadzą tę ich pieprzoną listę oczekujących. - Mam wrażenie, że pani również jest zdenerwowana - zauważył. - Pan też by się denerwował, gdyby chodziło o pańską córkę, nadinspektorze Grace. - I nie wpadła pani na to, żeby poszukać odpowiedniej wątroby za granicą? - Nie, skąd ten pomysł? Grace milczał przez chwilę. A potem zapytał łagodnym tonem: - Czy zaprzecza pani, że pięć po dziewiątej rano rozmawiała pani dzisiaj przez telefon z Marlene Hartmann, dyrektorką Transplantation-Zentrale? Niecałą godzinę temu? Mimo że usiłowała zachować jasność myśli, Lynn poczuła nagle, że traci rozum. Trzęsła się na całym ciele, nie mogła się powstrzymać. Jasna, nagła cholera! Wytrzeszczyła na niego oczy. - Podsłuchujecie mój telefon? Z góry dobiegł bulgot wypuszczanej z wanny wody. Nadinspektor sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął brązową kopertę, a z niej ostrożnie wysunął fotografię i położył na stole przed Lynn. Zdjęcie przedstawiało najwyżej piętnastoletnią dziewczynę. Była brudna, ale miała
piękną buzię, rumuńskie rysy, ciemną cerę i proste kasztanowe włosy. Ubrana była w niebieską pikowaną kamizelkę bez rękawów i podartą kolorową bluzę od dresu. - Proszę pani - ciągnął Grace. - Jak sądzę, powiedziano pani, że wątroba dla pani córki pochodzi od kogoś, kto zginął w wypadku drogowym. Przerwał, uważnie obserwując jej oczy. Nie odezwała się. - No więc tak nie jest - podjął. - Wątroba pochodzić będzie od tej rumuńskiej dziewczynki. Nazywa się Simona Irimia. Z tego, co wiemy, na razie żyje i ma się dobrze. Przemycono ją do Anglii, a tutaj zostanie zabita, żeby pani córka dostała jej wątrobę. Lynn poczuła, że cały świat nagle jej się zawalił. 105 Simona siedziała na garbatym materacu z tyłu kiwającej się, szarpiącej furgonetki. Na kolanach trzymała Gogu. A to przyśpieszali, a to hamowali na ostrych serpentynach. Przez całą drogę opierała dłonie płasko na żebrowanej metalowej podłodze, próbując się czegoś przytrzymać, żeby tak nie rzucało. Koło niej stała niebieska metalowa skrzynka na narzędzia, obok krzyżaka do kół, zwoju niebieskiej liny i kilku szerokich rolek taśmy. Wszystko to z hurgotem i szczękiem suwało się na każdym wyboju po podłodze. Minęło wiele godzin, odkąd dostała coś do jedzenia czy picia - ostatnio miała coś w ustach, zanim wsiedli do tego małego samolotu. Potwornie chciało jej się pić, a wyziewy spalin przyprawiały ją o mdłości. Żałowała, że nie ma z nią Romea, bo w jego towarzystwie zawsze czuła się bezpieczna, no i miałaby z kim pogadać. Niemal przez całą długą podróż Niemka nie zwracała na nią uwagi, jedynie stukała coś na swoim laptopie albo rozmawiała przez telefon. Teraz siedziała z przodu i prowadziła najwyraźniej poważną dyskusję z kierowcą furgonetki wysokim Rumunem o pobrużdżonej, kamiennej twarzy i zaczesanych do tyłu kruczoczarnych włosach, ubranym w bluzę i dżinsy; na ręku miał ciężką złotą bransoletę. Co jakiś czas kobieta podnosiła głos, a kierowca albo milczał, albo się kłócił - w każdym razie brzmiało to jak kłótnia w języku, którego Simona nie znała. Z tyłu furgonetki nie było okien, więc musiała wykręcać szyję i patrzeć między siedzeniami przez przednią szybę. Na schludny wiejski krajobraz. Widziała głównie drzewa,
zarośla, a od czasu do czasu domy i zabudowania gospodarcze. Nagle zahamowali ostro. Po chwili skręcili między dwa wysokie ceglane filary. Pod nimi szczęknęła krata i wjechali na długi kręty podjazd. Simona zobaczyła kilka tablic na słupkach, ale nie potrafiła odczytać napisów: TEREN PRYWATNY ZAKAZ PARKOWANIA ZAKAZ URZĄDZANIA PIKNIKÓW BEZWZGLĘDNY ZAKAZ BIWAKOWANIA W oddali ujrzała bujne zielone wzgórza pod szarym niebem. Ciągnęły się wzdłuż wielkiego jeziora, a dalej, po lewej, zobaczyła wspaniale utrzymaną trawę, w niektórych miejscach skoszoną krócej. Poza tym dostrzegła jeszcze kilka zagłębień wypełnionych czymś, co wyglądało na piasek. Była ciekawa, co to takiego, ale nie ośmieliła się zapytać. Wjechali w długą, prostą aleję zacienioną koronami drzew; po bokach leżały zwiędłe liście. W końcu furgonetka zahamowała ostro i dalej jechała w żółwim tempie. Pokonali spory wybój i znów zwiększyli tempo. Po trzech kolejnych wybojach Simona zobaczyła na wprost nich olbrzymi szary dom, z wieloma lśniącymi samochodami stojącymi bezładnie na podjeździe od frontu bądź zaparkowanymi starannie po bokach. Ogarnęło ją podniecenie. Jak tu pięknie! Czy to tutaj będzie pracowała? Chciała zapytać o to Niemkę, lecz ta znów rozmawiała przez telefon i sądząc z tonu, była na kogoś bardzo zła. Furgonetka przejechała pod łukiem bramy i zatrzymała się na tyłach domu. Kierowca zgasił silnik i wysiadł, a kobieta nadal kłóciła się przez telefon. Mówiła coraz głośniej, była coraz bardziej wzburzona. Po chwili kierowca otworzył tylne drzwi furgonetki. Kiedy Simona wysiadała, chwycił ją za rękę, ale ku jej zdziwieniu, mimo że zeskoczywszy na ziemię, próbowała się wyrwać, nie puścił jej, tylko mocno ściskał dalej, jakby się bał, że im ucieknie. Szamotała się zawzięcie, oburzona jego postępowaniem, lecz on trzymał ją w stalowym uścisku. Jego mina nie zdradzała żadnych uczuć. Niemka wysiadła, zakończyła rozmowę i wyłączyła telefon. Simona podchwyciła jej
wzrok. Normalnie Marlene uśmiechała się do niej, ale nie teraz, teraz traktowała ją jak powietrze. Patrzyła przez nią na wylot, jakby dziewczyna w ogóle nie istniała. Simona pomyślała, że widocznie bardzo się zdenerwowała tym telefonem. Z domu, przez drzwi obok furgonetki, wyszła pielęgniarka - wielka, muskularna baba o szerokich barach, byczym karku i dłoniach wielkich jak szynki. Siwiejące, krótko obcięte na męską modłę włosy miała postawione żelem na sztorc. Przez dłuższą chwilę lustrowała nastolatkę wzrokiem, jakby dziewczyna była eksponatem na wystawie. A potem jej różane usta, o wiele za małe na tak szeroką twarz, ułożyły się w coś na kształt uśmiechu. - Chodź ze mną, Simono - poleciła sucho po rumuńsku. Wyciągnęła rękę i ujęła jej dłoń. Dopiero wtedy kierowca puścił dziewczynę. Pielęgniarka szarpnęła Simonę tak, że ta potknęła się i upadając na ziemię, upuściła swoją przytulankę. Gogu został na ziemi, gdy wciągano nastolatkę do domu. - Gogu! - zawołała zrozpaczona Simona, odwracając głowę. - Gogu! - krzyknęła jeszcze raz, próbując się wyrwać. - Gogu! Ale Marlene Hartmann szybko weszła za nimi do środka i zatrzasnęła drzwi. Na dworze Wład Cosmescu zobaczył leżący na ziemi kawałek zmechaconego futerka. Przyklęknął, podniósł go i z odrazą trzymając pluszaka czubkami palców, wyrzucił go do pobliskiego śmietnika na kółkach. Potem wycofał furgonetkę do jednego z rzędu garaży po drugiej stronie placu i opuścił drzwi, żeby nikt nie zobaczył jej w środku. Ot tak, na wszelki wypadek. 106 Siedząc przy kuchennym stole, Lynn desperacko usiłowała zachować spokój. Patrzyła na leżące przed nią zdjęcie ładnej, choć niechlujnej dziewczyny. Próbują mnie zastraszyć, pomyślała. Nie ma się czego bać. Marlene Hartmann to porządna kobieta. Lynn ani przez chwilę nie wierzyła, że to, co powiedział o niej nadinspektor Grace, to prawda. Niemożliwe. Niemożliwe. Niemożliwe. Ręce dygotały jej tak bardzo, że zdjęła je ze stołu i położyła na kolanach. A gdy już policjanci nie mogli ich widzieć, zacisnęła mocno. To niemożliwe! Musi jakoś przez to przejść. Musi pozbyć się tych ludzi z domu, żeby mogła zadzwonić do Niemki. Czuła, że gula w gardle ją zadusi, że odbiera jej głos. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić, tak jak uczyli ją w pracy. Tak należało oddychać, mając do
czynienia z trudnym albo grubiańskim klientem. - Przykro mi - odezwała się, patrząc na nich po kolei. - Nie wiem, po co przyjechaliście ani czego chcecie. Moja córka jest na pierwszym miejscu listy oczekujących na przeszczep w Królewskim Szpitalu Południowego Londynu. Jesteśmy bardzo zadowolone z ich pracy i wierzymy, że Caitlin wkrótce dostanie nową wątrobę. Nie ma najmniejszego powodu, dla którego miałabym szukać dawcy gdzie indziej. - Przełknęła ślinę. - Zresztą nawet bym nie… ja bym nawet nie wiedziała, jak się do tego zabrać. - Proszę pani, w tym kraju handel żywym towarem jest jednym z najcięższych przestępstw - powiedział surowo Roy Grace, mierząc ją wzrokiem. - Musi pani wiedzieć, jak poważnie policja i sądy traktują taką działalność. Ostatnio pewnemu mężczyźnie z Londynu sąd apelacyjny podniósł karę za handel ludźmi do dwudziestu trzech lat. Przerwał, żeby kobieta przemyślała sobie jego słowa. Lynn miała wrażenie, że lada chwila zwymiotuje. - Handel żywym towarem obejmuje wiele przestępstw - podjął. - Już pani mówię: przewóz nielegalnych imigrantów, porwania i więzienie wbrew własnej woli. To na początek. Rozumie pani? W tym kraju każdy, kto próbuje kupić ludzki narząd czy to na miejscu, czy za granicą, może zostać oskarżony o zmowę i współudział w handlu żywym towarem. Grożą za to dokładnie takie same kary więzienia, jak za sam handel. Czy wyrażam się jasno? Lynn ociekała potem. Miała wrażenie, że kurczy się jej skóra pod włosami. - Bardzo jasno. - Mam dostatecznie dużo informacji, żeby aresztować panią pod zarzutem zmowy w celu nielegalnego kupna ludzkich narządów. Wirowało jej w głowie. Nie mogła skupić wzroku na tej parze policjantów. Musiała jakoś wziąć się w garść. Od niej, od tego, czy się pozbiera, zależało przecież życie Caitlin. Jeszcze raz spojrzała na zdjęcie, za wszelką cenę próbując zyskać na czasie, przywrócić jasność myśli. - I co będzie, jeśli panią aresztuję? - zapytał policjant. - Co się stanie z pani córką?
- Proszę, niech mi pan uwierzy - szepnęła błagalnie. - A może powinniśmy porozmawiać z Caitlin? - Nie! - wybuchła. - Nie! Ona jest… jest zbyt chora, nie może z nikim rozmawiać. Z rozpaczą spojrzała na młodą policjantkę i dostrzegła w jej oczach przebłysk współczucia. Zapadła długa cisza, którą przerwał trzask radiotelefonu nadinspektora. Odszedł od stołu, przysunął aparat do ucha i powiedział: - Roy Grace. - Obiekt numer jeden się ruszył - usłyszał głos mężczyzny. - Dajcie mi trzydzieści sekund. Dźgnął palcem w kierunku posterunkowej Boutwood i wskazał na drzwi. Odwrócił się do Lynn. - Proszę sobie dobrze przemyśleć to, co pani powiedziałem. Kilka sekund później policjanci zniknęli, specjalnie zostawiając zdjęcie na stole. Drzwi frontowe trzasnęły za ich plecami. Lynn opadła na krzesło przy stole i ukryła twarz w dłoniach. Po chwili poczuła dotyk rąk na swoich ramionach. - Słyszałam to - powiedziała Caitlin. - Wszystko słyszałam. I nie ma takiej siły, żebym dała sobie przeszczepić tę wątrobę. 107 Otworzyła się brama z kutego żelaza. Między kamienne filary powoli wjechał czarny aston martin vanquish, ostrożnie wysunął się zza zasłaniających widok kolumn i znienacka ryknął silnikiem. W grzmocie wydobywającym się z rur wydechowych samochód skręcił w prawo i ostro dodał gazu. Brama natychmiast zaczęła się zamykać. Kierowca nie mógłby zauważyć najmniejszej zmiany na tej zadrzewionej alei, wszystko było po staremu. Dwaj spece od obserwacji w terenie byli świetnie ukryci. Jeden się schował w żywopłocie, a drugi, w stroju maskującym, siedział na drzewie iglastym. Samochód zostawili ćwierć mili dalej, na trakcie dla pojazdów zarządu leśnictwa. Sierżant Paul Tanner, ten w żywopłocie, miał doskonały widok i pomimo przydymionych szyb i czarnej tapicerki samochodu dostrzegł siwe włosy mężczyzny za
kierownicą. Roy Grace oddzwonił do niego z chodnika przed domem Lynn Beckett. - Masz jakieś informacje? - Numer rejestracyjny Romeo Sierra Zero Osiem Alfa Mike Lima. Kieruje się na wschód. Z tego, co mu mówili Guy Batchelor i Emma-Jane Boutwood po rozmowie z sir Rogerem Siriusem, Grace wiedział, że to samochód transplantologa. Wiedział również, że ci dwaj funkcjonariusze Biura Wywiadu Kryminalnego są absolutnie niezbędni do inwigilacji w dużej akcji wymierzonej w handlarzy narkotyków, którą właśnie tego dnia prowadzono w Brighton. W tym mieście brak ludzi w policji stanowił nieustający problem. - Dobrze się spisałeś - powiedział. - Zostań tam jeszcze przez pół godziny, na wypadek gdyby wrócił. Jeśli się nie pojawi, zbieraj się. - Tak jest, zbieram się za trzydzieści minut. Grace przerwał połączenie, zadzwonił do dyspozytorni, kazał natychmiast wziąć samochód pod lupę Automatycznego Systemu Identyfikacji Numerów Rejestracyjnych, a także sprawdzić, czy mają wolny śmigłowiec. Sieć kamer Automatycznego Systemu Identyfikacji Numerów Rejestracyjnych obejmuje wiele głównych dróg w Wielkiej Brytanii. Teoretycznie każdy numer wprowadzony do systemu umożliwia śledzenie pojazdu co kilka mil, przynajmniej dopóki porusza się po głównych szosach. Gdy namierzany samochód uruchomi kamerę albo zauważy go dyżurny policjant, wysyła się tam śmigłowiec, który jeśli szczęście dopisze - niewidoczny dla podejrzanego śledzi go z powietrza. Grace odwrócił się do posterunkowej Boutwood i ruchem głowy wskazał dom Lynn Beckett. - I co ty o tym sądzisz? - Masz rację, ona coś kombinuje. Aresztujesz ją? Pokręcił głową. - Nie ją chcę dopaść, ona tu gra epizod. Ale przekonajmy się, co teraz zrobi… i dokąd nas zaprowadzi.
- Myślisz, że nie zrezygnuje? - Stawiam na to, że wykona kilka telefonów. Otworzył drzwi ich hyundaia. Zanim wsiadł, dyskretnie dał znak kierowcy i pasażerowi zielonego volkswagena passata, zaparkowanego kawałek dalej. 108 - Hej! Co ty, kurwa, gazet nie czytasz? Matka, gdzieś ty żyła przez ostatnie dwa tygodnie, w jaskini? Matka? Kiedy ostatnio nazwała mnie matką? - zastanawiała się Lynn gorączkowo, przerażona wizytą policji. Koszmar, z którym się zmagała, z każdą sekundą był coraz gorszy. - Jesteśmy w środku największego skandalu stulecia związanego z handlem ludzkimi narządami, a ty jakimś cudem nic a nic o tym nie wiesz? Lynn wstała, odpychając krzesło, i stanęła twarzą w twarz z Caitlin, zaskoczona i zachwycona tym, że córka od rana wyraźnie nabrała sił. Niepokoiło ją jednak, że dziewczyna jest do tego stopnia nabuzowana. - Owszem, to prawda. Właściwie to nic o tym nie wiem. W porządku? Caitlin pokręciła głową. - Nie. Nic nie jest w porządku. - Jak szalona zaczęła się drapać po rękach. - Aniołku, policja kłamie - powiedziała Lynn. - Nie ma żadnego skandalu związanego z nielegalnym handlem, to tylko bzdurna teoria. - Akurat! Z kanału La Manche wyłowili zwłoki trzech osób bez narządów wewnętrznych, a wszystkie gazety, radio i telewizja kłamią. - Te zwłoki nie mają nic wspólnego z twoim przeszczepem. - Jasne - prychnęła Caitlin. - To po co ci gliniarze tu przyszli? Lynn się plątała, i zdawała sobie z tego sprawę. Słyszała desperację w swoim tonie, a wewnętrzny głos wydarł się na nią, kiedy niechętnie jeszcze raz spojrzała na zdjęcie na stole: A CO BĘDZIE, JEŻELI NADINSPEKTOR ROY GRACE MÓWIŁ PRAWDĘ? Wizerunek dziewczyny wrył jej się w pamięć. Wrył się jej pod powieki, tak że widziała ją nawet z zamkniętymi oczami. To przecież niemożliwe. Nikt by się nie posunął do czegoś takiego. Nikt by nie zabił dziecka dla… dla pieniędzy… dla innego dziecka… dla… dla…?
Dla Caitlin? A może? Jakże pragnęła mieć teraz przy sobie Malcolma! Musiała się tym z kimś podzielić, obgadać to. Strach osaczał ją z każdej strony. Dwadzieścia trzy lata więzienia. „Musi pani wiedzieć, jak poważnie policja i sądy traktują taką działalność”. W ogóle się nad tym nie zastanawiała. Przeciwstawiała się tylko systemowi, załatwiając wątrobę ofiary wypadku drogowego, to wszystko. I co w tym złego, na miłość boską? Zabójstwo dziecka. Zabójstwo tej dziewczyny. Pieniądze już poszły. Połowa. Czy uda się je odzyskać? Cholera, wcale nie chciała ich dostać z powrotem. Chciała dostać tę pieprzoną wątrobę. Ten policjant kłamał, na pewno. Był jeden szybki sposób, żeby to sprawdzić. Wzięła telefon komórkowy, weszła w opisy i przewinęła listę do nazwiska Marlene Hartmann. W ostatniej chwili powstrzymała się przed wybraniem numeru. Coś sobie uświadomiła. Uświadomiła sobie, jaką głupotę by palnęła. Wiedząc, że policja się nią interesuje, pośredniczka prawdopodobnie zrezygnowałaby z operacji i zwiała. Lynn nie mogła sobie pozwolić na takie ryzyko. Córce się polepszyło po lekach doktora Huntera, ale nie na długo. Obiecując, że po południu pozwoli zabrać Caitlin do szpitala, Lynn tylko wytargowała u niego trochę czasu. Była pewna, że jeśli Caitlin wróci do Królewskiego, to już z niego nie wyjdzie, no, chyba że zdarzy się cud. Nie może dopuścić, żeby tam trafiła, za żadne skarby. - Halo? Halo? Hej, matka! Jest tam kto? Lynn drgnęła i spojrzała na córkę. - Słucham? - Pytałam cię, po co tu przyszli ci gliniarze. Nagle, ku przerażeniu Lynn, ciało Caitlin zwiotczało, dziewczyna poleciała w bok. W ostatniej chwili złapała ją mocno, chroniąc przed upadkiem. Przez chwilę córka patrzyła na nią, nie bardzo wiedząc, co się dzieje.
- Skarbie? Aniołku? Nic ci się nie stało? Dziewczyna nie mogła skupić wzroku. Była wyraźnie zaskoczona tym, co się wydarzyło. - Nic - wyszeptała. Jej skóra wydawała się jeszcze bardziej żółta niż zeszłej nocy. - Po co tu przyszli? - szepnęła tak cicho, że Lynn musiała przysunąć ucho do jej ust. - Ci gliniarze? - Nie wiem. - Posadzą nas? Lynn pokręciła głową. - Nie. - Oni muszą być nieźle zdesperowani, wiesz? - powiedziała Caitlin nieco silniejszym głosem. - No bo to czysta desperacja, nie? Zostawić nam zdjęcie tego dziecka. Chyba że mówili prawdę. Odzyskała już ostrość widzenia, więc wbiła wzrok w matkę. - Pewnie ich naciskają w sprawie tych zwłok. Może za wszelką cenę chcą się wykazać. Dlatego są gotowi zrobić wszystko, posunąć się do najgorszych rzeczy. - Może i tak, ale my też jesteśmy nieźle zdesperowane. Mimo miotających nią uczuć Lynn uśmiechnęła się, zarzuciła córce ręce na szyję i przytuliła ją tak mocno, jak jeszcze nigdy w życiu. - Boże, jak ja cię kocham, skarbie. Tak bardzo, bardzo. Jesteś dla mnie wszystkim. Tylko dla ciebie rano zwlekam się z łóżka. Tylko dla ciebie jakoś wytrzymuję w pracy. Jesteś całym moim życiem. Wiesz o tym? - Powinnaś częściej wychodzić. Lynn uśmiechnęła się szeroko i pocałowała córkę w policzek. - Jesteś okropna. - No. - Caitlin też się uśmiechała. - A ty jesteś tak kurewsko zaborcza! Lynn delikatnie odsunęła ją na odległość wyciągniętej ręki. - A wiesz, dlaczego jestem taka zaborcza? - Bo jestem piękna, mądra, inteligentna i cały świat leżałby u moich stóp, gdyby nie jeden mały problem, tak? Bóg dał mi zepsutą wątrobę. Lynn zalała się łzami. Płakała z radości. Płakała ze smutku. Płakała ze strachu. Znów przytuliła córkę z całej siły i szepnęła:
- Kłamali. On kłamał. Nie wierz mu. Ten policjant łgał. Uwierz mnie, nie jemu. Aniołku, skarbie, po prostu mi uwierz. Jestem twoją mamą. Musisz mi wierzyć. Caitlin też ją uściskała resztkami sił. - No już, spoko, wierzę ci. Nagle odwróciła się, wydając dźwięki, jakby miała zwymiotować. Wyrwała się matce i zataczając się, podeszła do zlewu. Lynn dogoniła ją i złapała za rękę, żeby się nie przewróciła. Caitlin zwymiotowała gwałtownie. Lynn z przerażeniem ujrzała, że nie tylko wymiociny ochlapały zlew, kafelki na ścianie i suszarkę. Była w nich żółć, nakrapiana jasnoczerwonymi plamkami krwi. W tym momencie, tuląc wymiotującą, krztuszącą się córkę, zdała sobie sprawę, że nic innego jej nie obchodzi. Ma gdzieś, czy nadinspektor Grace mówił prawdę, czy nie. Ma gdzieś, czy dziewczyna ze zdjęcia będzie musiała umrzeć. Ma gdzieś, kto jeszcze będzie musiał zginąć. W razie potrzeby zabiłaby wszystkich osobiście, gołymi rękami, byleby uratować życie swojemu dziecku. 109 Simona siedziała zapłakana w małym, pozbawionym okien pokoju i popijała cocacolę. Pomieszczenie przypominało jej celę w areszcie, w której ona i Romeo spędzili noc dwa lata temu, kiedy aresztowali ich za kradzież w sklepie. Ten sam smród środka odkażającego. Nie było tu nic oprócz szafek ze sprzętem medycznym i lekami. Z głodu kiszki marsza jej grały. - Ja chcę Gogu - zachlipała. Wielka rumuńska pielęgniarka, która wcześniej tak brutalnie ją wlokła za sobą, że Simona była posiniaczona i obolała, z założonymi na piersiach rękami stała przy drzwiach i patrzyła, jak dziewczyna pije. - Upuściłam go na dworze. - Później ci go przyniosę - odparła pielęgniarka. Na te słowa Simona poczuła się trochę raźniej i podziękowała skinieniem głowy. Spojrzała na szklankę, a potem znów na kobietę. - Czy mogę dostać coś do jedzenia? - poprosiła po raz trzeci w ciągu kwadransa, czyli
odkąd tu siedziała. - Cokolwiek. Proszę! - Pij - poleciła jej kobieta. Simona posłusznie jeszcze się napiła. Może jeśli dopije drugą szklankę, dadzą jej coś zjeść, a ta kobieta przyniesie jej Gogu. - Jaką pracę dla mnie macie? Co będę tu robiła? - spytała. Pielęgniarka zmarszczyła czoło. - Pracę? Co ty pleciesz? Simona uśmiechnęła się z rozmarzeniem. - Chciałabym pracować w barze! - powiedziała. - Chciałabym się nauczyć robić drinki. Wie pani, takie wytworne. Jak to na nie mówią? Koktajle! Myślę, że robienie drinków i rozmawianie z ludźmi to miła praca. W tym hotelu pewnie mają ładny bar, prawda? - I widząc marsową minę kobiety, dodała pośpiesznie: - Ale oczywiście ja się żadnej pracy nie boję. Mogę robić wszystko. Sprzątać. Chętnie będę sprzątała. Cieszę się, że tu jestem. A ucieszę się jeszcze bardziej, jak dojedzie Romeo! Myśli pani, że niedługo się zjawi? - Pij - powtórzyła kobieta. Simona opróżniła szklankę. Potem siedziała bez słowa, a kobieta dalej stała ze splecionymi rękami, niczym strażniczka. Kilka minut później Simonę ogarnęła senność. Kręciło jej się w głowie, obraz kobiety się rozmywał. Ściany i szafki widziała jak przez mgłę. Migały jej przed oczami, coraz szybciej i szybciej. Pielęgniarka patrzyła beznamiętnie, jak Simona zamyka oczy, spada bokiem na podłogę i leży nieruchomo, oddychając z trudem. Zarzuciła sobie dziewczynę na ramię, przeniosła korytarzem do pobliskiej sali przedoperacyjnej i położyła na stalowym wózku. Potem rozebrała ją do naga, chciwie sprawdzając, czy w jej ubraniu nie ma czegoś wartościowego. Czasami taka bezdomna hołota jak ta mała ukrywała kosztowności w zakamarkach ciała, licząc na to, że opchnie je po przyjeździe do Anglii. Włożyła lateksową rękawiczkę i pośpiesznie, żeby zdążyć, zanim ktoś wejdzie, zajrzała dziewczynie do ust, a potem dokładnie zbadała jej pochwę i odbyt. Nic! Bezużyteczne ścierwo.
Kiedy skończyła, zadzwoniła przez telefon wewnętrzny do anestezjologa i z ledwie skrywaną odrazą w głosie zawiadomiła go, że dziewczyna jest gotowa. 110 Roy Grace stanął w drzwiach centrum koordynacyjnego numer jeden w chwili, gdy kamera Automatycznego Systemu Identyfikacji Numerów Rejestracyjnych wychwyciła Romeo Sierra Zero Osiem Alfa Mike Lima. Natychmiast zawiadomiono go o tym przez radio. Stanął przed wejściem do zatłoczonego stanowiska pracy i zapisał informację, że aston martin sir Rogera Siriusa jedzie na północ od ronda Waszyngtona, szosą A24. Natychmiast zadzwonił do Jednostki Operacji Powietrznych i poprosił o wysłanie Hotelu 900 - policyjnego śmigłowca. Według nich za siedem minut powinien się znaleźć nad rondem położonym cztery mile na północ od Worthing i osiem mil od bazy na lotnisku Shoreham. Grace szybko policzył w myślach. Maksymalna prędkość Hotelu 900, w zależności od wiatrów, wynosiła około stu trzydziestu mil na godzinę. A24 na tym odcinku była dwupasmówką szybkiego ruchu, ale Sirius raczej nie chciałby, żeby go zatrzymano za przekroczenie prędkości. Zakładając, że jechał dalej tą drogą, nie przekraczając osiemdziesięciu mil na godzinę, śmigłowiec powinien go mieć w polu widzenia za jakieś piętnaście minut. Oczywiście, jeżeli aston nie skręcił w jakąś podrzędną drogę. Niebo od rana było wprawdzie zaciągnięte, lecz chmury wisiały wysoko, więc śmigłowiec powinien mieć dobrą widoczność. Grace pozdrowił ruchem ręki kolegów z zespołu, którzy próbowali zwrócić na siebie jego uwagę. Podszedł do przypiętej do tablicy mapy, na której widać było Sussex i część okolicznych hrabstw. Czerwonym kolorem zaznaczono domy Lynn Beckett i sir Rogera Siriusa, a fioletowym zakreślono wszystkie prywatne szpitale i kliniki na tym terenie. Było ich sporo, w tym centra diagnostyczne oraz specjalistyczne ośrodki medycyny sportowej i chorób skóry. Grace wiedział, że większość mogli wykluczyć jako zbyt małe do prowadzenia tego typu działalności, o jaką im chodziło. Szybko odszukał szosę A24 i rondo, a potem przejechał palcem wzdłuż drogi na północ. Samochód mógł się kierować do dowolnego z wielu miejsc. W grę wchodziły
aglomeracje Horsham albo Guilford, ale przeczucie podpowiadało Grace’owi, że prywatna klinika z oddziałem transplantologii oraz wykwalifikowanym personelem ukrywa się raczej gdzieś na wsi. Zerknął na zegarek, niecierpliwie czekając, aż samochód pojawi się w zasięgu kolejnej kamery albo na wieści ze śmigłowca. Żałował, że kazał obserwatorom pilnować posiadłości Siriusa, zamiast śledzić jego samochód. Nie wiedział, ile czasu im zostało, ale z podsłuchanej rozmowy telefonicznej wynikało, że po Lynn Beckett i jej córkę wkrótce ktoś przyjedzie. Zakładał, że w najlepszym wypadku jest to kwestia kilku godzin. Od czasu jego wizyty nie przechwycili żadnej rozmowy, co uznał za zły znak. Oznaczało to, że matka dziecka nie wystraszyła się ich najścia i nie zrezygnowała ze swoich planów. Oczywiście mogła mieć inny telefon, komórkę na kartę, ale jeśli tak, to chyba korzystałaby z niej już wcześniej, a nie z aparatu stacjonarnego? Albo z komórki córki, jeżeli ta ją miała. Bez względu na to, dokąd się wybierali pani Beckett i Sirius - a był pewien, że jadą w to samo miejsce - przygotował się na każdą ewentualność. W nocy postawił na nogi niezbędne jednostki, a teraz miał wszystkie pojazdy i ludzi w pogotowiu. Na szczęście jak dotąd w Susseksie było spokojnie, więc dostał tylu ludzi, ilu potrzebował. - Panie nadinspektorze! - zawołała go Jacqui Phillips. Podszedł do niej. Wczoraj zlecił jej sporządzenie listy wszystkich producentów i dostawców wyposażenia sal chirurgicznych, narzędzi lekarskich i leków w całym kraju. Ale kiedy mu ją teraz pokazała, okazało się, że jest niesamowicie długa. Sprawdzenie jej zajęłoby im kilka tygodni. Potem zawołał go Glenn Branson. Sierżant dostał odpowiedzi z zaalarmowanych punktów granicznych oraz reakcje na rozesłane zdjęcia Marlene Hartmann i Simony. W nocy i nad ranem zauważono kilka podobnych osób, w tym matkę i córkę z Rumunii, które
policja z lotniska Gatwick przetrzymała przez godzinę, zanim sprawa się wyjaśniła, a także niemieckie małżeństwo z młodą dziewczyną, przesłuchane po przyjeździe pociągiem linii Eurostar. - Musimy zakładać, że ona już tu dotarła - powiedział Grace. - Mam odwołać alarm na granicach? - Na wszelki wypadek wstrzymaj się jeszcze godzinę. Znów zatrzeszczał radiotelefon. Kolejna kamera namierzyła Siriusa. Nadal jechał szosą A24, minął Horsham i wciąż się kierował na północ. Pędził jak wariat. W tym tempie lada chwila opuści granicę hrabstwa i znajdzie się w Surrey, a zatem należało zawiadomić tamtejszą policję o pościgu. Grace połączył się przez radio ze śmigłowcem, przekazał im tę informację i zapytał, gdzie są. Obserwator odparł, że właśnie zbliżają się do Horsham. Kilka sekund po tym, jak się rozłączyli, radiotelefon znowu zatrzeszczał i nadinspektor usłyszał podniecony głos: - Mamy kontakt wzrokowy z Romeo Sierra Zero Osiem Alfa Mike Lima. Zbliża się w korku do robót drogowych, wciąż kieruje się tą samą szosą na północ. Grace wrócił do mapy i zakreślił szeroki łuk na wschód, zachód i północ od pozycji samochodu. W jego zasięgu znalazło się siedem fioletowych kółek, wszystkie istniejące tam kliniki. Po dziesięciu niespokojnych minutach śmigłowiec zameldował jednak, że aston martin nadal pruje na północ. Patrząc znów na mapę, Grace pomyślał z irytacją, że jadąc dalej tą trasą, aston wkrótce dotrze do obwodnicy Londynu na autostradzie M25. - Dokąd tak pędzisz, do cholery?! - rzucił na głos. Niestety każdy z dwudziestu dwóch obecnych w sali członków zespołu, zgarbionych nad ekranami komputerów, gadających przez telefony albo ślęczących nad wydrukami, wiedział na ten temat tyle co on, czyli nic. 111 Gdy rozległ się dzwonek do drzwi, Lynn była w swoim pokoju i właśnie zapinała torbę podróżną.
Dźwięk ten przeszył ją na wskroś. Przeszył jej duszę. Zamarła, obezwładniona panicznym strachem. Czyżby to znowu policja? W końcu podeszła do okna i ostrożnie wyjrzała na ulicę. Przed domem stała turkusowo-biała taksówka kombi korporacji Streamline. Odetchnęła z ulgą. Nie spodziewała się taksówki, ale kiedy już zebrała myśli, zdała sobie sprawę, że to dobrze, wspaniale. Taksówka! Znakomicie! Bo to oznaczało, że Marlene Hartmann nie ma nic do ukrycia. Taksówka jest świadectwem jawności. Skoro Niemka przysłała po nich taksówkę, to znaczy, że wszystko pójdzie dobrze. Całuj mnie w dupę, nadinspektorze Grace, ty panikarzu jeden, pomyślała. Głośno zastukała w okno. Kierowca, facet po czterdziestce w krótkiej skórzanej kurtce, stojący przy drzwiach frontowych, spojrzał w górę, a wtedy dała mu znak, że zaraz schodzą. Tryskając optymizmem, zniosła bagaże na parter. Wszystko będzie dobrze. Uda im się. Pójdzie jak z płatka. Caitlin będzie miała najszczęśliwsze święta Bożego Narodzenia w swoim życiu! - Skarbie! - zawołała. - Jedziemy! Caitlin siedziała przy stole kuchennym, z Maxem na kolanach, i głaszcząc go, przyglądała się twarzy Rumunki ze zdjęcia. Przed nią stała nietknięta szklanka wody z glukozą i antybiotyki od doktora Huntera. - Naszykowałaś Maxowi jedzenie i picie, skarbie? - spytała Lynn. Caitlin spojrzała na nią obojętnie. - Skarbie? Nagle optymizm Lynn przygasi, gdy zobaczyła niepewną minę córki. - Nie przejmuj się, ja to zrobię! Szybko nalała wody do miski, dosypała karmy do pojemnika, delikatnie odebrała kota córce, szturchnęła go nosem, pocałowała i postawiła na podłodze. - Pilnuj domu, Max! Przez pamięć o swoich przodkach! Normalnie, kiedy to mówiła, Caitlin się uśmiechała. Ale teraz nie zareagowała. Lynn łagodnie dotknęła jej ręki. - No, aniołku, dopij to, łyknij pigułki i zbierajmy się.
- Nie chce mi się pić. - Od razu poczujesz się lepiej. Pamiętasz, że przed operacją nie możesz nic jeść? Caitlin niechętnie upiła wody z glukozą. Trzymając szklankę, na wpół wstała, lecz gruchnęła z powrotem na krzesło, rozlewając trochę płynu. Przez chwilę Lynn patrzyła na nią z narastającym przerażeniem. Wzięła szklankę, pomogła córce dopić i połknąć proszki, a następnie wybiegła na dwór i poprosiła kierowcę o pomoc. Dwie minuty później ich torby znalazły się w bagażniku, a Lynn siedziała i trzymała córkę za rękę na tylnym siedzeniu odjeżdżającej taksówki. * Sto jardów za nimi ludzie w zielonym volkswagenie passacie zawiadomili przez radio, że obiekt numer dwa się ruszył, i podali numery rejestracyjne taksówki. Grace, siedząc przy biurku w centrum koordynacyjnym numer jeden, kazał im jechać za nimi i nie spuszczać ich z oczu. *: - Dokąd jedziemy? - spytała Lynn taksiarza. - Niespodzianka! W lusterku wstecznym zobaczyła, że się uśmiechnął. - Jak mam to rozumieć? - Nie wolno mi tego pani zdradzić. - Co takiego? - To tajna misja, coś jak James Bond. - Śmierć nadejdzie jutro - wymamrotała Caitlin, siedząc z półprzymkniętymi oczami. Drapała się po udach, coraz mocniej. Skręcili w lewo w Carden Avenue, a potem jeszcze raz w lewo, w London Road, kierując się do centrum Brighton. Lynn odczytała nazwisko kierowcy z legitymacji zawieszonej na tablicy rozdzielczej: Mark Tuckwell. - Niech panu będzie, panie Bond - powiedziała. - Czy czeka nas długa podróż? - Ta część będzie krótka. Ja… - Przerwał mu dzwonek telefonu. - Prowadzę - rzucił zwięźle. - Oddzwonię niedługo. - Da mi pan jakieś wskazówki? - naciskała Lynn.
- Wyluzuj, kobieto - mruknęła Caitlin. Lynn zamilkła i nie odezwała się przez całą drogę. Przy Preston Circus skręcili na światłach w prawo w New England Hill. Minąwszy wiadukt, ostro skręcili w lewo. Po chwili pokonali grzbiet wzgórza i jechali w dół, w kierunku dworca kolejowego w Brighton. Kierowca zatrzymał się na skrzyżowaniu, ruszył dalej w dół drogi, lecz zaraz gwałtownie zjechał na pobocze, obok słupków postawionych po to, żeby nie wysadzano tu pasażerów z samochodów. Do taksówki podbiegł niski, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna w tandetnym beżowym garniturze, z tłustymi włosami i haczykowatym nosem, i otworzył drzwi Lynn. - Pani idzie ze mną - polecił łamaną angielszczyzną. - Szybko, proszę szybko! Jestem Grigore! - Uśmiechnął się służalczo, pokazując krzywe zęby. Osłupiała Lynn wlepiła w niego wzrok. - Gdzie… dokąd idziemy? Rozgorączkowany, uśmiechnął się ze skruchą i niemal wywlókł ją z samochodu na przejmujący ziąb. Taksówkarz wyładował z bagażnika ich torby. Nikt z nich nie zwrócił uwagi na przejeżdżającego wolno zielonego passata. * W centrum operacyjnym zadzwonił radiotelefon Grace’a. - Roy Grace. - Wysiedli przy dworcu kolejowym w Brighton - poinformował go wywiadowca. Przy zakazie zatrzymywania. Roy był kompletnie zbity z tropu. Dworzec kolejowy w Brighton? - Co jest grane, do kurwy nędzy? - rzucił, myśląc głośno. Do Londynu odjeżdżały stąd cztery pociągi na godzinę. Romeo Sierra Zero Osiem Alfa Mike Lima nadal pędził w kierunku autostrady M25. Wszystkie jego teorie, że klinika znajduje się gdzieś w Susseksie, nagle wzięły w łeb. Czyżby jechali do kliniki w Londynie? - Śledźcie ich pieszo - polecił w przypływie panicznego strachu. - Tylko ich nie zgubcie. Żeby nie wiem co, nie możecie ich stracić z oczu.
* Grigore wziął jedną torbę, Lynn drugą, i wlokąc między sobą potykającą się Caitlin, szybko ruszyli na drugą stronę hali dworcowej. Mężczyzna co kilka sekund nerwowo oglądał się przez ramię. - Szybko! - błagał. - Szybko! - Szybciej nie dam rady! - wysapała kompletnie oszołomiona Lynn. Przebiegli pod zwisającym z sufitu zegarem, obok nowych stoisk i kawiarni, aż minęli ostatni peron. - Dokąd idziemy? - zapytała Lynn. - Szybko! - powtórzył. - Muszę usiąść - powiedziała Caitlin. - Usiądziesz, już niedługo. Wytrzymaj. Chwiejnie wyszli na parking, minęli czekające w kolejce na wyjazd samochody osobowe i taksówki i dotarli do zakurzonego brązowego mercedesa. Mężczyzna otworzył bagażnik, wrzucił do niego torby, otworzył tylne drzwi i pomógł dziewczynie wgramolić się do środka. Lynn wsiadła z drugiej strony. Grigore wskoczył za kierownicę, uruchomił silnik i odjechał sprzed dworca jak wariat. * Wywiadowca Peter Woolf z przerażeniem obserwował, jak jego szanse na awans odjeżdżają mu sprzed nosa, i gorączkowo tłumaczył koledze w zielonym passacie, żeby zajechał przed wyjazd z parkingu. Tyle że passat utknął po drugiej stronie dworca i wywiadowca za kółkiem klął wraz z innymi wściekłymi kierowcami, czekając, aż debil w ciężarówce z naczepą, który zablokował całą ulicę, dokończy manewr zawracania. 112 Marlene Hartmann niecierpliwie krążyła po swoim gabinecie na parterze zachodniego skrzydła Wiston Grange - jednej z sześciu klinik, które Transplantation-Zentrale po cichu posiadała na całym świecie. Większość rozpieszczonej klienteli, która przyjeżdżała tu ze względu na spa, a także chirurgiczne oraz nieinwazyjne zabiegli odmładzające, nie miała
pojęcia o tym, co dzieje się za zamkniętymi na cztery spusty drzwiami do tego skrzydła, z napisem TYLKO DLA PERSONELU. WSTĘP SUROWO WZBRONIONY. Z okna miała wspaniały widok na Downs, ale tutaj zawsze była zbyt zaabsorbowana innymi sprawami, żeby zwracać na to uwagę. Tak jak dzisiaj. Po raz dziesiąty spojrzała na zegarek. Gdzie się podziewa Sirius? Dlaczego matka i córka jeszcze nie dotarły? Lynn Beckett była jej tu potrzebna, musiała przefaksować do banku polecenie przelewu drugiej części należności. Normalnie przed przystąpieniem do operacji Marlene czekałaby na potwierdzenie wpłaty ze swojego banku w Szwajcarii, ale dzisiaj postanowiła zaryzykować, byleby wynieść się stąd jak najszybciej. Słońce zachodziło o piętnastej pięćdziesiąt pięć. Lotnisko w Shoreham zawieszało wtedy wszystkie przyloty i odloty. Musiała więc zdążyć tam najpóźniej o piętnastej trzydzieści. Cosmescu zabierze się z nią, wioząc to, co pozostanie z tej młodej Rumunki. Ekipie, która zostanie na miejscu, żeby się opiekować Caitlin, nic nie grozi. Zanim policja odkryje to miejsce i tu się zjawi, będzie już po operacji i nijak nie zdobędą dowodów. Będą sobie pluć w brodę, ale przecież nie otworzą dziewczyny, żeby sprawdzić, czy ma w środku jakieś nowe narządy. Przeszła z gabinetu do przebieralni, gdzie włożyła fartuch chirurgiczny, buty i lateksowe rękawiczki. Otworzyła drzwi i weszła do sali operacyjnej, ruchem głowy witając Razvana Ionescu, rumuńskiego transplantologa, dwóch rumuńskich anestezjologów i trzy pielęgniarki, także z Rumunii. Simona, naga i nieprzytomna, leżała na stole, w ostrym świetle dwóch wieloramiennych lamp na suficie. Wprowadzoną do jej tchawicy rurkę intubacyjną połączono z respiratorem i aparatem do znieczulenia. Wenflon w nadgarstku był połączony z drenem i wiszącą na stojaku butlą propofolu, którego stały dopływ utrzymywał Simonę w śpiączce. Dwie inne kroplówki dostarczały składniki odżywcze w płynie, żeby narządy były w jak najlepszym stanie. Na płaskim ekranie komputera najnowszej generacji na ścianie przez cały czas można było sprawdzić jej ciśnienie krwi, puls i poziom saturacji. - Alles ist in Ordnung? -
zapytała Marlene Hartmann. Razvan spojrzał na nią ze zdziwieniem. Zapomniała, że on nie zna niemieckiego. - Jesteście gotowi? - Tym razem przeszła na rumuński. - Tak. Znowu spojrzała na zegarek. - Możesz już pobrać wątrobę? Pomimo wielkiego doświadczenia Razvan odparł: - Wolałbym poczekać na sir Rogera. - Kiepsko stoimy z czasem - powiedziała. - Może zacznij od nerek. Mam na nie zamówienie z Niemiec i Hiszpanii. Nagle zapiszczał jej radiotelefon. Odebrawszy, przez chwilę słuchała w milczeniu. W końcu rzuciła: - Super! Pani Beckett z córką dojadą za dwadzieścia minut. 113 Zakłopotany wywiadowca Woolf z zażenowaniem przekazał przez radio, że Whiskey Siedem Dziewięć Sześć Lima Delta Yankee przepadł bez śladu. Brązowy mercedes wiozący Lynn i Caitlin Beckett po prostu im się wymknął. No pięknie! - pomyślał Roy Grace, siedząc przy zagraconym stanowisku pracy w centrum koordynacyjnym numer jeden. Tego nam tylko brakowało! Pozostawało mu liczyć na to, że samochód zarejestruje kamera Automatycznego Systemu Identyfikacji Numerów Rejestracyjnych. Nikt się nie kwapił do odebrania terkoczącego telefonu. Z powodu medialnej wrzawy nie mogli się opędzić od wydzwaniających natrętów i po prostu się nie wyrabiali. Z drugiej strony na dwadzieścia dwie osoby w pokoju tylko kilkanaście rozmawiało przez telefon, reszta czytała albo pisała. - Niechże ktoś, kurwa, odbierze! - ryknął Grace. Potem spojrzał na raport z sekcji zwłok Jima Towersa, który właśnie wylądował na jego biurku. Śmierć nastąpiła przez uduszenie spowodowane zachłyśnięciem się wodą. Niedotlenienie krwi i kwasica doprowadziły do zatrzymania akcji serca. Przedzierając się
przez fachowy żargon Nadiuski De Sanchy, wiedział już, że szyper „Scoob-Eee” się utopił. Jego narządy wewnętrzne były nietknięte. Ale choć okoliczności śmierci szypra różniły się od zgonu trojga młodych ludzi, instynkt podpowiadał nadinspektorowi, że wszystkie te zabójstwa coś łączy. Musiał podjąć decyzję, czy zlecić wydobycie wraku kutra, oficjalnie uznanego już za miejsce zbrodni. Na razie nie miał jednak czasu, żeby zawracać sobie tym głowę. Postukał w klawiaturę, ściągnął na ekran mapowanie terenu i już po chwili z transponderów pokładowych dostał pozycję policyjnego śmigłowca oraz dwóch samochodów śledzących astona martina Siriusa. Byli kilka mil na południe od M25. Na tej autostradzie kamer było tak dużo, że śledzenie astona nie powinno sprawiać kłopotów. Nagle z centrum dowodzenia nadeszła informacja, że właśnie zauważono Whiskey Siedem Dziewięć Sześć Lima Delta Yankee na szosie 283, na zachód od Brighton. Grace podskoczył z radości, podbiegł do mapy, lecz nagle się zafrasował. Fioletowe kółka najbliższe pozycji samochodu oznaczały szpital Southlands w Shoreham, podlegający państwowej służbie zdrowia i już wcześniej skreślony z listy podejrzanych, oraz klinikę zdrowia, urody i odnowy biologicznej Wiston Grange, również uznaną za mało prawdopodobną. Ale co ważniejsze, ta droga prowadziła do tego samego ronda Waszyngtona, na północ od Worthing, na którym samochód Siriusa skręcił na szosę A24. Wrócił do biurka, zadzwonił do Jasona Tingleya, inspektora z Biura Wywiadu Kryminalnego, i zapytał go, czy przypadkiem nie ma kogoś od inwigilacji w rejonie ronda Waszyngtona. Niestety, Tingley odparł, że przykro mu, ale niestety, nie mają tam nikogo. Dziesięć minut później nadal nie mieli nic nowego o astonie. Czyli przypuszczalnie Grace się pomylił co do jego kierunku jazdy. Teraz mógł tylko liczyć na to, że samochód wpadnie w oko patrolowi drogówki. Kolejny telefon dzwonił, a nikt nie podnosił słuchawki. Niechże ktoś odbierze, do kurwy nędzy! - pomyślał. I rzeczywiście, ktoś w końcu odebrał. Nerwy coraz bardziej odmawiały mu posłuszeństwa. Alison Vosper domagała się
najświeższych informacji, a Kevin Spinella z „Argusa” cztery razy nagrał się na pocztę głosową, pytając, kiedy odbędzie się następna konferencja prasowa. Grace ściągnął na ekran policyjną mapę hrabstwa Sussex i wlepił w nią wzrok, zastanawiając się, co przeoczył. Nagle odezwał się do niego przez radio obserwator ze śmigłowca z informacją, że aston martin zajeżdża na stację benzynową. Grace ledwo zdążył mu podziękować, gdy odezwała się ekipa z nieoznakowanego samochodu, zawiadamiając, że stoją przy sąsiednim dystrybutorze paliwa i proszą o instrukcje. - Trzymajcie się go - polecił Grace. - Nic nie róbcie. Zatankujcie tylko albo udawajcie, że tankujecie. - Mamy z nim zostać, dobrze. - Coś zatrzeszczało, a potem: - Panie nadinspektorze, obiekt numer jeden wysiada z pojazdu. Tyle że to jest ona, nie on. - Że co?! - To kobieta, nadinspektorze. Długie ciemne włosy. Metr siedemdziesiąt pięć, przed trzydziestką. - Jesteś pewien? - warknął Grace. - Nooo… to jest kobieta, z całą pewnością. Grace nagle poczuł się jak sflaczały balon, z którego ktoś wypuścił powietrze. - Kobieta o długich ciemnych włosach? Ale… pół godziny temu była siwa! - Już nie, nadinspektorze. - Nabijasz się ze mnie? - Niestety, nie. - Pilnujcie jej - warknął Grace. - Chcę wiedzieć, dokąd się wybiera. Następnie kazał śmigłowcowi wracać nad rondo Waszyngtona i rozglądać się za mercedesem. Wypił trochę zimnej jak trup kawy, na chwilę zamknął oczy i zadumał się, stukając pięścią w brodę. Czy ta kobieta w astonie wybrała się na niewinną przejażdżkę, czy posłużyła za wabik, żeby ich odciągnąć? Czyżby sierżant Tanner, doświadczony wywiadowca, popełnił błąd? Różnica w kolorze włosów była zbyt duża, żeby aż tak mógł się pomylić. Aston prawdopodobnie miał przydymione szyby, ale tylko boczne, bo przednia zgodnie z prawem musiała być jasna.
Po chwili zapiszczał jego radiotelefon i uzyskał odpowiedź. Dzwonił wywiadowca ze stacji benzynowej. - Panie nadinspektorze, kiedy poszła zapłacić, udało mi się zajrzeć do samochodu. Na fotelu obok kierowcy leży krótka siwa peruka. Grace podziękował mu, kazał nadal śledzić tę kobietę i rozłączył się. Cholera, pomyślał. A żeby to szlag trafił! Natychmiast połączył się przez radio z Paulem Tannerem. Specjalista od obserwacji w terenie nie wiedział, jak przepraszać. Poinformował Grace’a, że po odjeździe astona martina zgodnie z instrukcją on i jego kolega zostali na miejscu przez trzydzieści minut. A teraz jadą do centrum Brighton, gdzie są pilnie potrzebni do akcji przeciwko handlarzom narkotyków. Grace podziękował mu, odwrócił się do Guya Batchelora i poprosił go, żeby zadzwonił pod numer domowy Siriusa i sprawdził, czy chirurg jest u siebie. Dwie minuty później sierżant poinformował go, że Sirius dopiero co wyszedł. Grace wysłuchał tego z przygnębieniem. Nie mógł uwierzyć, że dał się wykołować na całego… i to w tak prosty sposób. Nie tego oczekiwał od niego zespół. Sam zresztą też tego po sobie się nie spodziewał. Powinien był aresztować Lynn Becket już rano, kiedy miał taką okazję. Może dzięki temu zapobiegłby najgorszemu. Tyle że oczywiście wywołałby panikę i prawdopodobnie straciłby szansę na złapanie tych ludzi na gorącym uczynku. Łatwo mówić po fakcie! Myśl, powtarzał sobie. Myśl, człowieku, myśl, myśl, myśl… I znów terkotał telefon, którego nikt nie odbiera!. Trudno mu się było skupić przez ten cholerny, nieustający dźwięk. Na aparacie przed sobą zobaczył mrugające światełko. Z irytacją wcisnął klawisz i sam odebrał rozmowę. - Centrum operacyjne - rzucił. Po drugiej stronie usłyszał zdenerwowaną kobietę. Ocenił ją na czterdzieści kilka lat. - Czy mogę rozmawiać z kimś, kto się zajmuje zwłokami, które… które wyłowiono w kanale La Manche? To Operacja Neptun, dobrze mówię? Wyglądało na to, że rozmowa z nią jest kolejną stratą czasu, ale nigdy nie wiadomo. Nadinspektor wyznawał zasadę, że zawsze należy uprzejmie wysłuchać rozmówcy.
- Z tej strony nadinspektor Grace - powiedział. - To ja prowadzę Operację Neptun. - O, świetnie - bąknęła. - Znakomicie. Przykro mi, że zawracam panu głowę, ale… ale się martwię. Nie powinnam do pana dzwonić… wyrwałam się podczas przerwy. - No dobrze - odparł, wyjmując długopis i otwierając notes na czystej stronie. - Mogę prosić o pani nazwisko i numer kontaktowy? - Ja… W Crimestoppers widziałam informację, że… że mogę pozostać anonimowa. - Oczywiście, skoro tak pani sobie życzy. A więc w czym może nam pani pomóc? - No cóż - bąknęła, coraz bardziej zdenerwowana. - Oczywiście, może to nic takiego. Ale czytałam i widziałam w wiadomościach… no wie pan… eee… że tych ludzi być może przemycono tu w celu pobrania ich organów. Widzi pan, chodzi o to… - Zamilkła. Grace czekał na ciąg dalszy. W końcu jednak ponaglił ją, trochę zniecierpliwiony: - Tak? - Widzi pan, ja pracuję w rozdzielni hurtowni leków. Od dawna zaopatrujemy w dwa konkretne leki klinikę chirurgii kosmetycznej w West Sussex. Sęk w tym, że nie rozumiem, po co tej klinice akurat te środki. Grace zainteresował się. - Co to za leki? - Jeden nazywa się takrolimus. Zapisał nazwę, którą mu przeliterowała. - Drugi to cyklosporyna. Tę nazwę również zanotował. - Oba te leki to immunosupresanty - ciągnęła. - Czyli do czego konkretnie służą? - dopytywał się. - Immunosupresanty zapobiegają odrzuceniu przez pacjentów przeszczepionych narządów. - Chce pani powiedzieć, że nie mają żadnego zastosowania w chirurgii kosmetycznej? - Jedynie do zapobieżenia odrzucenia przeszczepu skóry. Ale wątpię, żeby zużywali do tego celu takie ilości, jakie im dostarczamy od dwóch lat, kiedy tu pracuję. Widzi pan, w tej dziedzinie jestem bardzo dobrze zorientowana. Pracowałam na oddziale poparzeń szpitala
East Grinstead - wyjaśniła z dumą; teraz nie była już tak zdenerwowana. - Poza tym dostarczamy do tej kliniki jeszcze jeden lek, który może mieć znaczenie. - Jaki? - Prednizolon. - Znowu przeliterowała nazwę. - To steryd… ma szerokie zastosowanie, ale używany jest zwłaszcza przy przeszczepach wątroby. - Przeszczepach wątroby? - Tak. Roy Grace poczuł nagły zastrzyk adrenaliny. - Jak się nazywa ta klinika? Kobieta zawahała się, nerwy znowu dały znać o sobie. Cicho, ledwie słyszalnie, wyszeptała: - Wiston Grange. 114 Kierowca znał po angielsku raptem kilka słów, co Lynn bardzo odpowiadało, bo nie miała nastroju na pogaduszki. Poinformował ją, że ma na imię Grigore. Zerkając czasami w lusterko wsteczne, za każdym razem widziała, że szczerzył do niej wystające, błyszczące złotem zęby. Po drodze dwukrotnie gdzieś zadzwonił, ale rozmawiał w obcym języku, którego Lynn nie znała. Całą uwagę poświęcała wyłącznie Caitlin, która - co przyjęła z ogromną ulgą podczas jazdy nieco się ożywiła, być może za sprawą wody z glukozą, antybiotyków albo obu tych czynników naraz. Teraz to Lynn była jednym wielkim kłębkiem nerwów. Nie zwracała uwagi, że jadą szosą A27 na zachód od Brighton, mijają lotnisko w Shoreham, a potem wjeżdżają na obwodnicę Steyning. Złowróżbne szare chmury, z których padał deszcz ze śniegiem, pasowały do jej ponurych myśli. Kierowca co pewien czas włączał na chwilę wycieraczki. - Czy tata do mnie przyjedzie? - zapytała znienacka Caitlin słabym głosem. Teraz drapała się po brzuchu. - Oczywiście. Jedno z nas przez cały czas będzie przy tobie, dopóki nie wrócisz do domu. - Dom - mruknęła dziewczyna ze smutkiem. - Właśnie tam chciałabym teraz być. W
domu. Lynn już miała na końcu języka pytanie, który dom miała na myśli, ale postanowiła w to nie wnikać. Z góry znała odpowiedź. Po chwili przestraszona i bezbronna Caitlin zapytała: - Będziesz przy mnie podczas operacji, mamusiu? - Obiecuję. - Ścisnęła słabą dłoń córki i pocałowała ją w policzek. - Kiedy się obudzisz, też tam będę. Caitlin uśmiechnęła się kpiarsko. - Tylko ubierz się tak, żeby mi nie robić obciachu. - No, bardzo ci dziękuję! - Nie wzięłaś tej koszmarnej pomarańczowej bluzki? - Nie wzięłam tej koszmarnej pomarańczowej bluzki. * Nieco ponad pół godziny od wyjazdu z parkingu przed dworcem w Brighton wjechali w elegancką bramę z kolumnami, mijając tablicę z napisem OŚRODEK ODNOWY BIOLOGICZNEJ WISTON GRANGE. Szutrowa aleja, najeżona progami zwalniającymi, prowadziła przez pofałdowany teren parku. Wkrótce Lynn ujrzała po lewej pole golfowe i wielkie jezioro. Przed nimi rozciągały się Downs - widziała nawet kępę drzew na Chanctonbury Ring. Caitlin miała zamknięte oczy i milczała - albo słuchała muzyki z iPoda, albo spała. Lynn siedziała w grobowej ciszy, nie chcąc jej budzić aż do ostatniej chwili - liczyła, że sen wzmocni siły córki. Boże, proszę cię, obym podjęła właściwą decyzję, modliła się w duchu. Do czasu dzisiejszej wizyty policji wszystko się układało jak najlepiej. Wcześniej wiedziała, że postępuje słusznie, teraz jednak nie była już taka pewna, co jest słuszne, a co nie. Kiedy podskoczyli na kolejnym progu, Caitlin otworzyła nagle oczy i rozejrzała się, otumaniona. - Czego słuchasz, skarbie? - spytała Lynn. Córka jej nie słyszała. Patrząc na nią z czułością, Lynn miała wrażenie, że pęknie jej serce. Patrzyła na tę pożółkłą skórę i oczy. Caitlin wydawała się tak cholernie krucha, taka bezbronna.
Trzymaj się, skarbie. Już niedługo. Jeszcze tylko kilka godzin i wszystko będzie dobrze, pomyślała. Przez chwilę wyglądała przez okno na rysującą się przed nimi budowlę - wielką, brzydką, okazałą chałupę. Środkowa część, zdaniem Lynn, utrzymana była w stylu wiktoriańskiego gotyku, ale dochodziły do tego liczne nowoczesne przybudówki i zabudowania gospodarcze - niektóre pasowały stylem do domu, inne sklecono z bezpłciowych prefabrykatów. Zobaczyła kolisty podjazd pełen samochodów, z obu stron otoczony przez parkingi, ale kierowca skręcił przy znaku z napisem TEREN PRYWATNY pod łukowatą bramę, i objechawszy dom z boku, znaleźli się na wielkim dziedzińcu na tyłach; z jednej strony otaczały go dawne stajnie, z drugiej rząd brzydkich, zamkniętych na kłódki garaży. Zatrzymali się przy tylnym wejściu. Zanim Lynn zdążyła wysiąść z mercedesa, z domu wyszła potężna baba w białym fartuchu pielęgniarki i tenisówkach. Grigore wyskoczył z wozu, żeby otworzyć drzwi Caitlin, lecz ona z wysiłkiem wysiadła od strony matki i bez niczyjej pomocy ruszyła za nią. - Pani Lynn Beckett, panna Caitlin Beckett? - Oficjalny ton i łamana angielszczyzna sprawiały, że zabrzmiało to jak przesłuchanie. Lynn potulnie skinęła głową, podtrzymując córkę. Odczytała z przywieszki imię tej kobiety: Draguta. Rzeczywiście wygląda jak dragon w spódnicy, pomyślała. - Proszę za mną. - Ja niosę wam torby - oświadczył Grigore. Lynn wzięła Caitlin za rękę i poszły za kobietą szerokim korytarzem z białymi kafelkami na ścianach, w którym śmierdziało środkiem odkażającym. Mijały zamknięte drzwi. Przy ostatnich kobieta zatrzymała się i wstukała kod otwierający zamek. Pomieszczenie to, z wykładziną na podłodze i jasnoszarymi ścianami, przypominało poczekalnię gabinetu. Kobieta zapukała do drzwi po drugiej stronie. - Reinkommen! - dobiegł ich damski głos. Pielęgniarka wprowadziła Lynn i Caitlin do dużego, przytulnego gabinetu i zamknęła za nimi drzwi. Marlene Hartmann wstała zza biurka i wyszła im na powitanie. Z okna za jej plecami rozciągał się panoramiczny widok na Downs.
- Gut! A więc dotarłyście! Mam nadzieję, że miałyście przyjemną podróż… Siadajcie, proszę. - Wskazała im dwa fotele przed biurkiem. - Podróż była dosyć ciekawa - odrzekła Lynn. Miała gulę w brzuchu, słowa z trudem przechodziły jej przez zaciśnięte gardło. Trzęsły jej się nogi. - Ja. Mamy kłopoty. - Marlene Hartmann z powagą pokiwała głową. - Ale jeszcze nigdy nie zawiodłam klienta. - Uśmiechnęła się do Caitlin. - Jak się masz, mein Liebling? - Chciałabym, żeby w trakcie operacji lekarz puszczał Feist. Myśli pani, że się na to zgodzi? - spytała cicho dziewczyna. - Feist? - zdziwiła się Niemka. - Co to jest Feist? - Piosenkarka. Jest super. - Caitlin zaczęła się drapać po wzdętym brzuchu. Marlene Hartmann wzruszyła ramionami. - Oczywiście, zapytamy go. - Jest taka jedna rzecz, którą chciałabym wiedzieć - powiedziała Caitlin. Lynn spojrzała na nią z przerażeniem. Mówiąc, córka miała wyraźne trudności z oddychaniem. - Słucham? - Ta wątroba, którą mam dostać… od kogo pochodzi? - Od biednej dziewczynki mniej więcej w twoim wieku, która zginęła w wypadku drogowym - odparła Niemka bez wahania. Lynn niespokojnie zerknęła na córkę, dając jej znak wzrokiem, żeby nie drążyła tematu. - Gdzie zginęła? - dopytywała się dziewczyna, nie zwracając uwagi na matkę. Jej głos zdecydowanie przybrał na sile. - W Rumunii… Pod miejscowością Brasów. - Proszę mi powiedzieć o niej coś więcej - poprosiła Caitlin. Marlene Hartmann znów wzruszyła ramionami, ale tym razem ten gest wskazywał, że została zepchnięta do defensywy. - Niestety, na temat dawców obowiązuje mnie tajemnica. Nie mogę ci udzielić więcej informacji. Ale potem, jeśli zechcesz, będziesz mogła napisać za moim pośrednictwem do jej rodziny. Namawiałabym cię do tego. - Czyli to nieprawda, co policja… Czując, co się święci, Lynn przerwała jej czym prędzej:
- Skarbie! Frau Hartmann ma rację. Caitlin milczała przez chwilę, rozglądając się rozbieganymi oczami, jakby nie mogła skupić wzroku. W końcu odezwała się słabym głosem: - Jeśli… jeśli mam się zgodzić na ten przeszczep, muszę poznać prawdę. Lynn patrzyła na nią, nie wierząc własnym uszom. Nagle otworzyły się drzwi i wróciła siostra Draguta. - Jesteśmy gotowi. - Idź już, Caitlin, proszę cię - powiedziała Niemka. - Mamy z twoją matką coś do załatwienia. Za kilka minut do ciebie przyjdzie. - Czyli że to zdjęcie, które przynieśli policjanci, to nieprawda? - naciskała dziewczyna. - Skarbie! Aniołku! - rzuciła Lynn błagalnie. Marlene Hartmann spojrzała na nie lodowatym wzrokiem. - Zdjęcie? - To było kłamstwo! - wybuchła Lynn, bliska łez. - Kłamali! - Co było na tym zdjęciu? - zapytała Niemka. - Mówili, że ona żyje. Że zostanie zabita ze względu na mnie. Marlene Hartmann pokręciła głową. Zacisnęła usta w cienką kreskę, w jej oczach błysnęło zdziwienie. - Caitlin, ja nie prowadzę interesów w ten sposób - powiedziała łagodnie. - Uwierz mi, proszę. - Uśmiechnęła się ciepło. - Angielska policja, jak podejrzewam, nie lubi, kiedy ktoś w jakiś sposób próbuje… jak wy to mówicie?… obejść system. Wolą, żeby ludzie umierali, niż dostawali narządy za pieniądze. Musisz mi zaufać. Za ich plecami pielęgniarka warknęła: - No, chodź już. Lynn pocałowała córkę. - Idź, skarbie. Za kilka minut do ciebie przyjdę. Muszę tylko zapłacić drugą ratę. Wyślę faks do banku, a ty się przez ten czas przygotujesz. Pomogła córce wstać. Caitlin odwróciła się chwiejnie i spojrzała na Marlene Hartmann nieprzytomnym wzrokiem.
- Feist - powiedziała. - Zapyta pani chirurga? - Feist - powtórzyła Niemka, uśmiechając się szeroko. Dziewczyna zrobiła krok w stronę matki. Była wystraszona. - Przyjdziesz niedługo, mamusiu? - Uwinę się jak najszybciej, skarbie. - Boję się - wyszeptała. - Za kilka dni nie poznasz samej siebie! - zapewniła ją Niemka. Pielęgniarka wyprowadziła Caitlin z pokoju i zamknęła drzwi. Marlene Hartmann natychmiast podejrzliwie zmrużyła oczy. - O jakim zdjęciu mówiła twoja córka? Zanim Lynn zdążyła odpowiedzieć, uwagę Niemki przykuł nagły warkot śmigłowca, wiszącego nisko nad nimi. Zerwała się z krzesła, podbiegła do okna i wyjrzała na zewnątrz. 115 W korytarzu pielęgniarka wepchnęła Caitlin do maleńkiej przebieralni, wyposażonej w szereg metalowych szafek; na kołku wisiała szpitalna koszula. - Włóż to - poleciła. - Ubrania schowaj do szafki czternaście. Zaczekam. Zamknęła drzwi. Caitlin wlepiła wzrok w szafki i przełknęła ślinę roztrzęsiona. W zamku szafki numer czternaście tkwił klucz z gumową opaską na rękę. Przypomniało jej to szatnie na publicznym basenie. Bała się pływać. Nie lubiła tracić gruntu pod nogami. A teraz go straciła. Zakręciło jej się w głowie, więc nie tyle siadła, ile klapnęła na drewnianą ławkę i podrapała się po brzuchu. Czuła się potwornie zmęczona, zagubiona, zbierało jej się na torsje. Marzyła, żeby te nudności jej przeszły. Żeby przestało ją swędzieć. Żeby przestała się bać. Nigdy w życiu tak się nie bała. Miała wrażenie, że ściany pokoju na nią napierają. Ściskają ją. Miażdżą. Przez głowę przelatywały jej myśli i zaraz znikały. Musiała działać szybko, uchwycić je, zanim się rozpierzchną. Ukrywali przed nią różne rzeczy. Wszyscy. Nawet jej matka. Jakie rzeczy? Dlaczego? Co takiego wiadomo wszystkim, czego ona nie wie? Jakim prawem ktokolwiek miał przed
nią tajemnice? Wstała, zrzuciła budrysówkę i znów całym ciężarem ciała opadła na ławkę. Pokój wirował coraz szybciej. Znów rozbolał ją brzuch. Miała wrażenie, że jednocześnie kąsa ją tysiąc komarów. - Spierdalaj, bólu! - wykrztusiła na głos. - Odpierdol się ode mnie. Walcząc z zawrotami głowy, wstała, otworzyła szafkę i już miała włożyć szpitalną koszulę, gdy naszły ją wątpliwości. Rzuciła ją więc na ławkę i otworzyła drzwi. Korytarz był pusty. Wyszła na miękkich nogach, zamknęła za sobą drzwi, czujnie rozejrzała się zamglonym wzrokiem i przeszła kawałek na prawo. Po lewej ręce zobaczyła drzwi z ostrzeżeniem: ZAKAZ WSTĘPU OSOBOM BEZ STERYLNEGO UBRANIA. Mrużąc oczy, zerkała na napis, aż w końcu udało jej się go odczytać. Otworzyła te drzwi i chwiejnie weszła do pozbawionego okien, wąskiego pomieszczenia - wyglądało na magazyn sprzętu medycznego. Były tam stalowe nosze na kółkach, o które zawadziła biodrem, wysoka przeszklona gablota z instrumentami chirurgicznymi na półkach, a na podłodze stały w rzędzie butle z tlenem - jedną z nich przewróciła, klnąc siarczyście - oraz kilka sztuk elektronicznej aparatury monitorującej. Po drugiej stronie ujrzała drzwi z okrągłą niczym bulaj szybą. Podeszła do nich. I zamarła jak wryta. Przez szybę zobaczyła supernowoczesną salę operacyjną. Było tam pełno ludzi w zielonych fartuchach chirurgicznych, elastycznych czapkach, białych maskach i rękawiczkach w kolorze ciała. Większość stała wokół jasno oświetlonego stalowego stołu, na którym leżała naga dziewczyna, najwyraźniej przygotowana do operacji. Z wielokrotnych pobytów w szpitalach i oglądania ulubionych seriali medycznych, Dr House i Chirurdzy, znała wiele urządzeń, do których podłączona była ta dziewczyna. Rurka intubacyjna. Rurka nosowogardłowa, kroplówki podłączone do szyi, czujniki monitorowania pracy serca na piersi, przewody do kaniulacji tętnic i żył obwodowych, system monitoringu pracy serca PiCCO, pulsoksymetr, cewnik do odprowadzania moczu. Starszy mężczyzna trzymał skalpel i rozmawiając z młodszym kolegą, palcem w
rękawiczce rysował na ciele dziewczyny linie, tam gdzie najwyraźniej zamierzał dokonać cięć. Mimo że twarz dziewczyny była zwiotczała, Caitlin rozpoznała ją natychmiast. Była to ta Rumunka ze zdjęcia, które policjanci zostawili dziś rano w jej domu. Dziewczyna, która według Niemki zginęła wczoraj w Rumunii w wypadku samochodowym. Gdy kilka osób odsunęło się na bok, tak że Caitlin mogła dokładniej przyjrzeć się dziewczynie, pomyślała, że ktoś, kto zginął w wypadku samochodowym, z pewnością powinien mieć na ciele ślady obrażeń? Co najmniej skaleczenia, siniaki, otarcia. A ta dziewczyna wyglądała, jakby po prostu spała. Caitlin zamknęła oczy i otworzyła z powrotem, próbując skupić wzrok. Na ciele Rumunki nie dostrzegła najmniejszej skazy. Przypomniały jej się słowa nadinspektora: „Nazywa się Simona Irimia. Z tego, co wiemy, na razie żyje i ma się dobrze. Przemycono ją do Anglii, a tutaj zostanie zabita, żeby pani córka dostała jej wątrobę”. I uświadomiła sobie, że mówił prawdę. A Niemka kłamała. Jej matka też kłamała. Zamierzali zabić tę dziewczynę. A może już to zrobili? Nagle zza pleców doleciał ją wściekły głos, krzyczący łamaną angielszczyzną: - A ona co tu robi?! Odwróciła się i zobaczyła człapiącą ku niej Dragutę. Gorączkowo pchnęła drzwi, lecz ani drgnęły. Zobaczyła klamkę, przekręciła ją i wpadła do środka. Kipiała z gniewu. Z gniewu i nienawiści do tych ludzi. Do ich zakrytych maskami twarzy. - Stójcie! - wychrypiała, roztrącając dwie osoby w fartuchach zagradzające jej drogę. Rzuciła się na chirurga i ku jego zdumieniu wyrwała mu skalpel z ręki, czując, jak ostrze kaleczy jej palce. - Przestańcie natychmiast! Jesteście podli! Stojąc między starszym i młodszym chirurgiem, w ułamku sekundy uważnie obejrzała każdy widoczny cal ciała dziewczyny. Nie zauważyła ani śladu jakichkolwiek obrażeń. - Panienko, proszę natychmiast stąd wyjść - rozkazał starszy z mężczyzn wytwornym głosem, nieco stłumionym przez maskę. - Skaziłaś salę operacyjną. I oddaj mi ten skalpel!
- Czy ona żyje?! - wydarła się na niego Caitlin, wkładając w krzyk resztki sił, jakie jej jeszcze zostały. Na ściennym ekranie za stołem przesuwały się rzędy fal, które jej nic nie mówiły. Na mniejszych ekranach wolno stojącego sprzętu monitorującego za głową dziewczyny migały rozmaite symbole i liczby. - A co to ma wspólnego z tobą, do cholery?! - wybuchnął lekarz; widoczna część jego twarzy przybrała kolor purpury. - Bardzo dużo - odparła Caitlin, oddychając ciężko. Wolną ręką dźgnęła się w pierś. To ja mam dostać jej wątrobę. Wszystkich obecnych zatkało i zapadła cisza. Draguta kazała Caitlin się wynosić, wrzeszcząc na nią tak, jak się krzyczy na psa. - Ona żyje. Tak, na razie jeszcze żyje! - zawołał młodszy lekarz z entuzjazmem, sądząc, że pewnie to Caitlin chciała usłyszeć. Skoczyła przed siebie, lewą ręką wyrwała przewody kroplówki z ramienia Simony, to samo zrobiła z podłączonymi do jej szyi, a potem zaczęła szarpać te od aparatury monitorującej stan serca. Chirurg złapał ją za ramiona. - Czyś ty całkiem oszalała, dziewczyno? W odpowiedzi Caitlin ugryzła go w rękę, z całej siły. Krzyknął z bólu, a wtedy wyrwała mu się, odwróciła i spojrzała na widoczne nad maskami pary oczu. Malował się w nich szok, nikt nie wiedział, co robić. Nagle zobaczyła, że pielęgniarka zmierza w jej stronę. Podniosła skalpel, trzymając go za rączkę niczym sztylet, i nie dbając o nic, zaczęła nim wymachiwać, celując we wszystkich w sali. - Ściągnijcie ją z tego stołu! - rozkazała załamującym się głosem. - Ściągnijcie ją z niego, ale już! Wszyscy stali bez ruchu, patrząc na nią z przerażeniem. Wszyscy z wyjątkiem wielkiej pielęgniarki, która przecisnęła się do Caitlin, złapała ją za wolną rękę i wykręciła tak, że omal jej nie przewróciła. Potem zawlokła ją do drzwi. Tenisówki dziewczyny ślizgały się po płytach podłogi, gdy resztkami sił próbowała się opierać.
- Puszczaj, ty głupia, szpetna krowo! - syknęła. Pielęgniarka zatrzymała się, żeby otworzyć drzwi, a potem znów brutalnie szarpnęła Caitlin. Dziewczyna potknęła się, przewróciła, a gdy wysunęła rękę, żeby stłumić upadek, ostrze skalpela, który wciąż ściskała w ręku, chlasnęło policzek babska, przecinając jej prawe oko i nos. Kobieta zawyła jak zwierzę i złapała się rękami za twarz; krew tryskała na wszystkie strony. Wyjąc jak potępieniec, zatoczyła się na kogoś. Kilku członków zespołu lekarskiego podskoczyło do niej, żeby przyjść jej z pomocą i uratować przed upadkiem. W całym tym zamieszaniu nikt nie zauważył, że Caitlin wydostała się na zewnątrz. 116 Marlene Hartmann zaniepokojona szła korytarzem. Wprawdzie miała nerwy ze stali, ale już dawno jej puściły, a teraz jeszcze usłyszała czyjeś wrzaski. Ruszyła pośpiesznie i zobaczyła jakąś koszmarną awanturę przed salą operacyjną. Wpadła do magazynu, a za nim ujrzała, jak zespół operacyjny desperacko próbuje powstrzymać olbrzymią pielęgniarkę w fartuchu zbryzganym krwią tryskającą z jej twarzy. Baba na oślep wierzgała mocarnymi rękami i darła się histerycznie, szarpiąc się z zachlapanym krwią sir Rogerem Siriusem, któremu w sukurs przyszli dwaj młodsi chirurdzy, anestezjolodzy i instrumentariuszki. Simona, otoczona przewodami i rurkami, leżała na stole operacyjnym, nieświadoma tego, co się dzieje. - Gottverdammt, co to ma znaczyć? - Dziewczyna oszalała - odparł zasapany Sirius. Nie zdążył dodać nic więcej, bo potężna pięść Draguty trafiła go w policzek, tak że zatoczył się i runął na twardą posadzkę. Marlene podbiegła do niego, przykucnęła i pomogła mu wstać. Był oszołomiony. - Jest tu policyjny śmigłowiec! - krzyknęła do niego. - Musimy zwijać interes! Weź się w garść! Rozumiesz? Kilku ludzi w zielonych fartuchach obaliło Dragutę na podłogę. - Jestem ślepa! - wrzasnęła po rumuńsku. - Boże, zmiłuj się, ja nic nie widzę! - Dajcie jej coś na uspokojenie! - rozkazała Marlene. - I uciszcie ją! Szybko!
Młodszy anestezjolog złapał strzykawkę, poszperał w rzeczach na wózku i wziął jakąś fiolkę. - Musimy zawieźć Dragutę do szpitala - powiedziała jedna z pielęgniarek. - Gdzie ta angielska dziewczyna? Caitlin? Gdzie ona jest? - zapytała Niemka. Wszyscy spojrzeli na nią oszołomieni, z konsternacją. - Gdzie jest ta Angielka?! - wydarła się Marlene Hartmann. 117 Zawroty głowy były coraz gorsze. Caitlin przemarzła na kość, co kilka sekund śnieg z deszczem siąpił jej na twarz. Wpadła na ścianę, odepchnęła się i niemal przewróciła. Każdy krok przychodził jej z najwyższym trudem. Dotarła już prawie na drugą stronę budynku, od frontu. Widziała parking. Stojące rzędami samochody. Rozmywały jej się przed oczami. Potykając się, weszła na klomb. Omal nie upadła. Zawieszony na kablu iPod odbił się od jej kolana. Wszystko ją swędziało. Będą na mnie wściekli. Mama. Luke. Tata. Babcia. Cholera, będą na mnie źli. Cholera. Źli. Cholera. Źli. Nad sobą słyszała potworny, ogłuszający warkot. Spojrzała w górę, jak szalona drapiąc się po klatce piersiowej. Kilkaset stóp nad sobą zobaczyła granatowo-żółty śmigłowiec, wyglądał jak olbrzymi zmutowany owad. Na boku miał napis POLICJA. Ożeż w mordę! Przylecieli po nią, aresztują ją za pochlastanie pielęgniarki. Przycisnęła się do ściany, łapczywie chwytając powietrze i walcząc o każdy oddech. Ściana ruszała się, kołysała. Caitlin powoli ruszyła do przodu. Zobaczyła kolisty podjazd. Śmigłowiec zatoczył szeroki łuk, oddalił się. Nagle ujrzała turkusowo-białą taksówkę, taką samą jak ta, którą tu przyjechały. Przy drzwiach kierowcy stała kobieta w futrze i jedwabnej chustce na głowie. Zapłaciła za kurs, odwróciła się i ruszyła do drzwi frontowych, ciągnąc za sobą torbę podróżną. Kierowca wsiadał do taksówki. Caitlin pobiegła do niego, potykając się i wymachując rękami.
- Halo! - krzyczała. - Halo! Nie słyszał jej. - Halo! Ale on już wsiadł do samochodu. Chwyciła klamkę przednich drzwi i zachwiała się, ściskając ją z całych sił. W końcu udało jej się otworzyć. - Proszę - wykrztusiła. - Czy pan jest wolny? - Przykro mi, słonko, to nie mój rejon. Nie wolno mi brać stąd pasażerów. - A dokąd pan jedzie? Proszę, nie mógłby mnie pan po prostu podrzucić? Kierowca miał siwe włosy i sympatyczną twarz. - Dokąd chcesz jechać? Ja muszę wracać do Brighton. - Tak - odparła. - Świetnie, bardzo dziękuję. Osunęła się na przednie siedzenie. W taksówce unosił się silny zapach perfum. - Słonko, nic ci nie jest? Krwawisz. Kiwnęła głową. - Tak - przyznała z wysiłkiem. - Przytrzasnęłam dłoń drzwiami. - Mam apteczkę. Chcesz plaster? Energicznie pokręciła głową. - Nie. Nie, dziękuję. Nic mi nie będzie. - Byłaś tu na kuracji, co? Skinęła głową, desperacko walcząc z opadającymi powiekami. - Słyszałem, że strasznie tu drogo. - Matka płaciła - wyszeptała. Nachylił się i zapiął jej pas. Zanim dotarli do bramy, była już prawie nieprzytomna. - Na pewno nic ci nie jest? - upewnił się kierowca. - Nie - odparła, kiwając głową. - To tylko ta kuracja jest taka męcząca. - A tego to ja już nie wiem - rzekł. - To nie na moją kieszeń. - Kieszeń - powtórzyła słabym głosem. Zamykając oczy, poczuła, że samochód przyśpiesza. - Naprawdę wszystko w porządku? - upewnił się jeszcze raz. - Naprawdę.
Pięć minut później minął ich pędzący z naprzeciwka radiowóz z włączonym kogutem i na sygnale. Zaraz za nim pojawił się następny. - Coś się dzieje - rzucił kierowca. - Nieszczęścia chodzą po ludziach - wymamrotała sennie. - Mnie to mówisz! - przytaknął. 118 Zaniepokojona, że pośredniczka w handlu narządami tak nagle wyszła z pokoju, Lynn podeszła do okna, by sprawdzić, skąd dobiega ten natarczywy warkot. Na widok krążącego śmigłowca z napisem POLICJA ścisnęło ją w gardle. Maszyna zataczała koła bardzo nisko, jakby szukali czegoś… albo kogoś. Jej? Miała wrażenie, że do żołądka wsypano jej wiadro lodu. Proszę, nie. Boże, proszę cię, nie. Nie teraz. Niech najpierw dokończą operację. A potem niech się dzieje, co chce. Obserwując śmigłowiec, była tak spięta, że w pierwszej chwili nie usłyszała sygnału swojej komórki. W końcu pogrzebała w torbie i wyjęła telefon. Na wyświetlaczu zobaczyła napis: Numer zastrzeżony. Odebrała. - Pani Beckett? - zapytała jakaś kobieta znajomym głosem, ale Lynn nie potrafiła go skojarzyć. - Tak. - Tu Shirley Linsell z Królewskiego Szpitala Południowego Londynu. - A, tak. Witam - odparła zaskoczona jej telefonem. Po kiego do niej dzwoni? - Mam dla pani dobre wieści. Mamy wątrobę, która powinna się nadać dla Caitlin. Czy możecie być gotowe do wyjazdu za godzinę? - Wątrobę? - powtórzyła tępo. - Konkretnie to kawałek wątroby dużego mężczyzny. - Rozumiem - bąknęła, myśląc intensywnie. Kawałek wątroby. W tej chwili nie potrafiła nawet myśleć o tym, co znaczy ten „kawałek”. - Czy za godzinę wam odpowiada? - Za godzinę?
- Karetka przyjedzie po panią i Caitlin. Nagle Lynn zawrzała, miała wrażenie, że głowa jej eksploduje. - Przepraszam, co pani mówiła? Shirley Linsell cierpliwie powtórzyła to, co jej powiedziała przed chwilą. Lynn stała jak sparaliżowana, przyciskając komórkę do ucha. Nie odpowiedziała. - Halo? Proszę pani? Lynn miała w głowie kompletną pustkę. - Pani Beckett? Jest pani tam? - Jestem - odparła. - Jest idealna zgodność tkankowa. - Dobrze. Świetnie. - Coś panią niepokoi? Chce pani o tym porozmawiać? Mózg Lynn próbował zaskoczyć. Co miała teraz zrobić, u licha? Powiedzieć tej kobiecie, że nie, dziękuję, problem już się rozwiązał? Za sprawą krążącego nad nią śmigłowca. Gdzie się podziała Marlene Hartmann? Dlaczego tak wybiegła z pokoju? A jeśli wszystko wzięło w łeb, mimo że wpłaciła całą sumę? Może nawet na tym etapie rozsądniej byłoby skorzystać z legalnej wątroby? I skończy się tak jak poprzednio, kiedy skreślono je na rzecz jakiegoś pieprzonego alkoholika? Gdyby znów ktoś je wygryzł, Caitlin by tego nie przeżyła. - Czy możemy porozmawiać o tym, co panią niepokoi? - Tak, hm… ostatnim razem ciężko to odchorowałyśmy. Nie chcę narażać córki na powtórkę. - Rozumiem panią. I nie mogę zagwarantować, że i tym razem nasz transplantolog nie doszuka się jakichś problemów. Ale jak dotąd wygląda to obiecująco. Lynn klapnęła na jeden z foteli przed biurkiem Marlene Hartmann. Koniecznie musiała to sobie dobrze przemyśleć. - Oddzwonię do pani - obiecała. - Ile mam czasu? - Mogę dać pani dziesięć minut - odparła kobieta zaskoczona. - Inaczej wątrobę dostanie kolejna osoba na liście, niestety. Uważam, że odmawiając, popełni pani straszliwy błąd.
- Dziesięć minut, dziękuję - rzekła Lynn. - Oddzwonię w ciągu dziesięciu minut. Rozłączyła się. Zaczęła rozważać wszystkie za i przeciw, starając się, żeby pieniądze, które wpłaciła, nie zaważyły na jej opinii. Pewna wątroba w tej klinice kontra niepewna w londyńskim szpitalu. Caitlin powinna uczestniczyć w podejmowaniu decyzji. Lynn spojrzała na zegarek. Zostało dziewięć minut. Przebiegła po wyłożonej dywanem podłodze i wypadła na kafelki w korytarzu. Przed sobą, po prawej, zobaczyła otwarte drzwi. Zajrzała do środka. Była to mała przebieralnia z szafkami i ławką, na której leżała budrysówka Caitlin. Musi być gdzieś niedaleko, pomyślała. Kawałek dalej, po lewej, dostrzegła kolejne otwarte drzwi. Tam również zajrzała - był to magazyn, na środku stały nosze na kółkach; przeszklone drzwi naprzeciwko prowadziły do sali operacyjnej. Podbiegła tam i zajrzała przez szybę. Na stole operacyjnym leżała nieprzytomna naga dziewczyna, z rurka intubacyjną w gardle. Nie Caitlin. Kilka osób w maskach i zielonych fartuchach podnosiło z podłogi olbrzymią nieprzytomną pielęgniarkę, zalaną krwią. Kiedy ją dźwignęli, uginając się pod jej ciężarem, z przerażeniem zobaczyła, że to siostra Draguta, która zabrała Caitlin. Strach ścisnął jej gardło. Coś było nie tak, to jakiś koszmar. Pchnęła drzwi i weszła do sali. - Przepraszam! - zawołała. - Przepraszam! Czy ktoś wie, gdzie jest moja córka Caitlin? Kilka osób odwróciło się i wlepiło w nią wzrok. - Pani córka? - zapytał młody człowiek kiepską angielszczyzną. - Caitlin. Czeka na operację. Na przeszczep. Chirurg zerknął na pielęgniarkę i z powrotem na Lynn. - Wątpię - odparł. - Nie teraz. - Gdzie ona jest?! - Podniosła głos, niemal krzyczała, z każdą chwilą bała się coraz bardziej. - Co tu się dzieje? Gdzie ona jest? - Wskazała palcem Dragutę. - Co się stało? - Powinna pani porozmawiać z córką - powiedział lekarz. - Gdzie ona jest? Proszę, powiedzcie mi, gdzie moja córka! Wzruszył ramionami. - Nie wiem.
Spojrzała na zegarek. Zostało siedem minut. Odwróciła się i przerażona wybiegła z sali na korytarz, wołając głośno: - Caitlin! Caitlin! Caitlin! Otworzyła jakieś drzwi - prowadziły do pralni. Potem kolejne - tu stała tylko aparatura do rezonansu magnetycznego i nic więcej. - Caitlin! - krzyknęła rozpaczliwie, dalej biegnąc korytarzem, aż w końcu wypadła na pusty plac za domem i przejmujący ziąb. Rozejrzała się gorączkowo, krzycząc: - Caitlin! Zachłystując się łzami, wróciła do domu i pobiegła korytarzem do gabinetu, otwierając po drodze wszystkie drzwi. Same biura. Wystraszeni pracownicy administracyjni odrywali się od swojej roboty i patrzyli na nią. Za następnymi drzwiami zobaczyła wąskie tylne schody. Wbiegła na górę. Na szczycie zatrzymały ją solidne drzwi przeciwpożarowe z napisem TEREN STERYLNY. WSTĘP SUROWO WZBRONIONY. Nie były zamknięte na klucz, więc wpadła do korytarza, którego zapach i atmosfera przywodziły na myśl szpital. Z przodu były kolejne drzwi. Obok nich na ścianie wisiał dozownik odkażacza do rąk. Nie przejmując się nim, otworzyła drzwi i weszła do środka. Mieścił się tu niewielki oddział intensywnej opieki medycznej. Trzy z sześciu łóżek były zajęte - na jednym leżał długowłosy mężczyzna niewiele po czterdziestce, wyglądający jak piosenkarz rockowy, na drugim chłopak mniej więcej w wieku Caitlin, a na trzecim kobieta pod sześćdziesiątkę. Wszyscy byli intubowani i podłączeni do przewodów kroplówek i monitorów baterii sprzętów stojących wokół każdego łóżka. Trzy pielęgniarki w białych strojach, takich samych jak ten, który nosiła Draguta, spojrzały na Lynn podejrzliwie. - Szukam mojej córki Caitlin - powiedziała. - Czy któraś z pań ją widziała? - Pani wyjdzie - odparła jedna z nich łamaną angielszczyzną. - Nie ma wstępu. Wycofała się szybko, rozejrzała, zobaczyła jeszcze jedne drzwi i otworzyła. Prowadziły do stołówki i świetlicy. Przebiegła na drugą stronę, do następnych drzwi, lecz prowadziły tylko do pustej łazienki. Znowu spojrzała na zegarek. Niecałe pięć minut. Na pewno dadzą jej więcej czasu? Caitlin musi tu gdzieś być.
Musi! Zadzwoniła do niej na komórkę, ale od razu włączyła się poczta głosowa. Wróciła więc na schody, znów przeszła przez gabinet i wyszła drugimi drzwiami. Przebiegła krótkim korytarzem, otworzyła następne drzwi i nagle znalazła się w obszernym marmurowym holu ośrodka odnowy biologicznej. Roiło się tu od ludzi. Trzy kobiety w białych szlafrokach frotte i klapkach oglądały wystawioną w gabinecie biżuterię. Podobnie ubrany mężczyzna wypełniał w recepcji jakiś formularz. Obok niego kobieta w eleganckim płaszczu i jedwabnej chustce na głowie, z torbą podróżną na kółkach, meldowała się w ośrodku. Lynn omiotła wzrokiem całe pomieszczenie w ciągu kilku sekund. Ani śladu Caitlin. Nagle dwie połówki elektrycznych drzwi frontowych otworzyły się z głośnym sykiem i weszło sześciu potężnie zbudowanych policjantów w kamizelkach kuloodpornych. Mieli zacięte miny. Lynn odwróciła się i uciekła. 119 - Na drugą stronę! - zwróciła się Marlene Hartmann do Grigorego. - Na końcu pola golfowego, tuż za osiemnastym dołkiem, jest drugi wyjazd. Policja raczej o nim nie wie. Wyprowadzi nas na aleję. Przez kilka mil będziemy mogli się trzymać z dala od głównej szosy. Wiem, że to działa. Poprowadzę cię. Siedziała z tyłu brązowego mercedesa, zaciskając dłonie na oparciu przedniego siedzenia. Rozglądała się niespokojnie, dyszała ciężko, klęła. Przeklinała tę cholerną Beckett i tę małą zdzirę, jej córkę. Przeklinała policję. Przeklinała tego panikarza, Siriusa. Ale przede wszystkim przeklinała siebie. Swoją głupotę, która kazała jej wierzyć, że się z tego wywinie. Chciwość. Zupełnie jak nałóg hazardzisty. Trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać. Siedzący przed nią Wład Cosmescu milczał. Dręczyły go podobne myśli. Przy stole do rulety zawsze - no, prawie zawsze - wiedział, kiedy przestać. Odejść od stołu. Wrócić do domu.
Powinien był odlecieć do domu wczoraj wieczorem. I wszystko byłoby cacy. Wróciłby do Rumunii. Nie miał wobec tej kobiety żadnych zobowiązań. Wykorzystała go, wszyscy go wykorzystywali. A on tak samo wykorzystywał innych. Tak wyglądała jego wizja świata. W życiu nie liczyła się lojalność, chodziło wyłącznie o przetrwanie. Więc co on tu robił? Znał odpowiedź. Znalazł się tu, bo był pod urokiem tej kobiety. Chciał ją zdobyć, przespać się z nią. Liczył na to, że ona poleci na jego odwagę. Zaklął w duchu. Przez dziesięć lat tłukł szmal, unikając kolizji z prawem. Głupota, pomyślał. Zwyczajna głupota. Samochód zarzucił, podskoczył na wyboju, a potem ku wściekłości dwóch golfistów wjechał wprost na pole, między piłki, do których uderzenia właśnie się szykowali. Marlene przytrzymała się, gdy wóz zanurkował ostro. Spadł tak, że niemal siadło zawieszenie, a ona tłukła głową w sufit przy każdym podskoku. - Scheisse! - rzuciła, ale nie z powodu bólu. Przekleństwo wywołał widok białej furgonetki policyjnej, całkowicie blokującej tylny wyjazd z Wiston Grange. - Zawracaj! - poleciła Grigore. - Spróbujemy od frontu. - Może łatwiej przemkniemy się pieszo? - zaproponował Cosmescu, gdy Grigore zahamował ostro, zawracając poślizgiem na trawie. Nagle Grigore krzyknął i wskazał kciukiem za siebie. Marlene odwróciła się i z przerażeniem ujrzała policyjnego range rovera, który pędząc za nimi z włączonym kogutem i na sygnale, szybko nadrabiał dzielący ich dystans. - Mam spróbować? - zapytał Grigore. - Dodać gazu? - Nie, zatrzymaj się. Nic nie mów, gadanie zostaw mnie. Będę blefować. Stój! Halten! Grigore wykonał polecenie. Przez chwilę cała trójka siedziała w milczeniu, a Marlene myślała gorączkowo. Kolejny wóz policyjny pędził w ich kierunku. Stanął zderzak w zderzak z mercedesem, blokując ich. Syrena ucichła. Widząc ludzi na przednich fotelach, Marlene całkiem się załamała. Za kierownicą siedział czarny policjant, którego nigdy nie widziała, za to mężczyznę
obok niego spotkała z całą pewnością. W swoim biurze w Niemczech. Wczoraj. A teraz wysiadł z samochodu i szedł do niej, powiewając na wietrze klapami rozpiętego płaszcza. Z range rovera wysiadło kilku mundurowych w kamizelkach kuloodpornych i podeszło do niego. - Witam, panie Taylor - powitała go ozięble, kiedy otworzył jej drzwi. - A może nadinspektorze Grace? Nie uśmiechnął się, puścił jej słowa mimo uszu. - Marlene Evo Hartmann, aresztuję panią pod zarzutem handlu ludźmi w celu pobrania narządów do przeszczepu - oznajmił. Pouczył ją o przysługujących jej prawach. - Proszę wysiąść z samochodu. Kiedy wysiadała, chwycił ją za nadgarstek, dał znak jednemu z mundurowych, a ten skuł ją kajdankami. - Przytrzymaj ją tu przez chwilę - polecił funkcjonariuszowi. Otworzył przednie drzwi mercedesa i zwrócił się do Cosmescu: - Josephie Baker, znany także jako Wład Roman Cosmescu, jest pan aresztowany pod zarzutem zabójstwa Jima Towersa. Jemu również wyrecytował przysługujące zatrzymanym prawa. Kiedy zakuwano Cosmescu w kajdanki, przeszedł na drugą stronę wozu i otworzył drzwi kierowcy, który wytrzeszczał na niego oczy, rozdygotany. - Kim pan jest? - zapytał. - Ja Grigore. Kieruję samochód. - Nazwisko? - Co? - Grigore? Jaki Grigore? - Aha. Dinica. Grigore Dinica! - Jesteś kierowcą, tak? - Tak, ja kierowca taksówki. Lubi na taksówce. - Taksówkarz? - naciskał Grace, strzepując z twarzy płatek śniegu. Zatrzeszczał jego radiotelefon, ale nie odebrał. - Tak, tak, taxi. Ja tylko wozi te ludzie. - Chcesz, żebym do pozostałych zarzutów, jakie ci postawię, dodał jeszcze
prowadzenie taksówki bez licencji? Grigore patrzył na niego tępo; na czoło wystąpił mu pot. Grace kazał Glennowi Bransonowi aresztować tego człowieka pod zarzutem pomagania i współudziału w handlu żywym towarem, po czym odwrócił się do kobiety. Zanim zdążył się do niej odezwać, powiedziała: - Jeśli można, nadinspektorze Grace, radzę, żeby następnym razem lepiej się pan przygotował, kiedy zechce pan udawać klienta zainteresowanego konkretnymi usługami. - Skoro pani jest tak świetnie przygotowana, to jak to się stało, że pani wpadła? odgryzł się. - Nie zrobiłam nic złego - oświadczyła kategorycznie. - To dobrze - odrzekł - Ma pani szczęście. Angielskie więzienia chwilowo są zbyt zatłoczone. Odradzałbym pobyt w większości z nich, zwłaszcza na oddziałach dla kobiet. Strzepnął z twarzy kolejne płatki śniegu. - To jak, Frau Hartmann, pójdzie nam pani na rękę czy będzie pani robić trudności? - Jak mam to rozumieć? - Mamy nakaz przeszukania tej posiadłości… Jest w drodze, dotrze tu za kilka minut. Więc jeśli ma pani ochotę, może nas pani oprowadzić, a jeśli nie, sami znajdziemy drogę. Uśmiechnął się. Nie zrewanżowała mu się tym samym. 120 Lynn biegła przez niekończący się ciąg pokojów z przedziwnymi tabliczkami i nazwami na drzwiach. Do jednych zaglądała, do innych nie. Nie zawracała sobie głowy sauną, łaźnią parową czy pokojem do aromaterapii. Ale sprawdziła salę do jogi, Centrum Ajurwedy, kilka sal zabiegowych oraz Strefę Lasów Deszczowych. Co chwila oglądała się, sprawdzając, czy nie ma policjantów. Ale nikt jej nie śledził. Zdyszana i zdezorientowana rozkładem pomieszczeń, biegła dalej. Czuła się lepka od potu i roztrzęsiona - znak, że spadł jej poziom cukru. Skarbie. Caitlin, skarbie. Aniołku, gdzie jesteś? Nie przerywając biegu, po raz trzeci wybrała numer komórki córki, ale znów od razu włączyła się poczta głosowa. Dziesięć minut dobiegało końca. Zdyszana, zatrzymała się i zadzwoniła do Shirley
Linsell. Błagając o dodatkowe kilka minut, zaserwowała jej półprawdę o tym, jak to zabrała córkę do spa, a ona gdzieś się zawieruszyła. Koordynatorka transplantacyjna ze szpitala Królewskiego niechętnie przystała na kolejne dziesięć minut. Ale na tym koniec. Lynn podziękowała jej wylewnie. Stała bez ruchu i czując, jak łomocze jej serce, myślała gorączkowo. Odchodziła od zmysłów ze strachu. Błagam cię, Caitlin, pokaż się. Błagam cię, błagam, błagam. Ta klinika była za duża. Bez pomocy nigdy nie odnajdzie córki. Próbując się rozeznać w rozkładzie budynku, pobiegła z powrotem, za znakami prowadzącymi do głównego holu. Dotarła tam szybciej, niż się spodziewała. Przy drzwiach wejściowych stał jeden funkcjonariusz, jakby ich pilnował, ale innych policjantów nie było widać. Przez drzwi z napisem TYLKO DLA PERSONELU. WSTĘP SUROWO WZBRONIONY przeszła do części biurowej, otworzyła drzwi gabinetu Marlene Hartmann i weszła do środka. Nagle zamarła w pół kroku. Niemka, ze skutymi z przodu rękami, była przygnębiona, ale trzymała się z godnością. Za plecami miała dwóch mundurowych. Obok niej stał wysoki, łysy mężczyzna w płaszczu, a przy biurku grzebał w papierach ten sam nadinspektor, który dziś rano odwiedził Lynn. Odwrócił się, spojrzał na wchodzącą i jego oczy rozszerzyły się na znak, że ją poznaje. - Zapewne przywiozła tu pani córkę, żeby jej sprawić frajdę przed operacją, prawda? - Musicie mi pomóc ją odnaleźć, proszę! - rzuciła bez tchu. - Ma pani ważny powód, żeby przebywać w Wiston Grange? - zapytał surowo. - Ważny powód? Mam - odparła jadowicie, rozzłoszczona jego postawą. - Chcę dobrze wyglądać na pogrzebie swojej córki. Czy taki powód panu wystarczy? Zapadła cisza. Lynn ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. - Pomóżcie mi, proszę. Nie mogę jej znaleźć. Powiedzcie mi, gdzie ona jest. Spojrzała załzawionymi oczami na Marlene Hartmann. - Gdzie jest Caitlin? Niemka wzruszyła ramionami. - Błagam. Muszę ją znaleźć. Ona dokądś uciekła. Musimy ją znaleźć. W szpitalu Królewskim mają dla niej wątrobę. Musimy ją znaleźć. Dziesięć minut. Mam tylko dziesięć
minut. Dziesięć minut! Roy Grace podszedł do niej z jakąś kartką. Jego mina nie wróżyła nic dobrego. - Pani Beckett, aresztuję panią pod zarzutem udziału w handlu ludźmi w celu pobrania narządu do przeszczepu oraz próby zakupu ludzkiego narządu. Ma pani prawo zachować milczenie, ale odmowa odpowiedzi na pytanie w sprawie, którą później ujawni pani w sądzie, zaszkodzi pani obronie. Z bliska Lynn zobaczyła, co jest na kartce, którą trzymał Grace - niedawno sama ją przefaksowała do swojego banku. Było to polecenie przelewu należności dla TransplantationZentrale. Ugięły się pod nią kolana. Zacisnęła pięści i przycisnęła do ust, łkając histerycznie. - Proszę, znajdźcie moją córkę. Przyznam się do wszystkiego. Mam to gdzieś, bylebyście ją znaleźli. Spojrzała błagalnie na Murzyna, którego twarz wyrażała współczucie, potem na zimną jak lód maskę Niemki i wreszcie na nadinspektora. - Ona umiera! Zrozumcie mnie, proszę! Mamy dziesięć minut na odnalezienie jej albo szpital przyzna tę wątrobę komuś innemu. Nie rozumiecie? Jeśli nie dostanie jej dzisiaj, umrze. - Gdzie pani szukała? - spytała sztywno Marlene. - Wszędzie… w całym budynku. - A na zewnątrz? Lynn pokręciła głową. - Nie… Ja… - Zawiadomię śmigłowiec - rzekł Glenn Branson. - Może mi pani opisać córkę? W co jest ubrana? Kiedy Lynn podała rysopis, przysunął radiotelefon do ucha. Po krótkiej wymianie zdań rozłączył się. - Zauważyli nastolatkę odpowiadającą rysopisowi, która mniej więcej piętnaście minut temu wsiadała do taksówki. Wstrząśnięta Lynn załkała. - Do taksówki? Gdzie? Dokąd… dokąd pojechała? - To była taksówka z Brighton, korporacja Streamline - odparł Glenn Branson. Prawdopodobnie ją znajdziemy, ale to zajmie więcej niż dziesięć minut.
Lynn z niedowierzaniem pokręciła głową. - Kwadrans temu wsiadła do taksówki? Branson skinął głową. Lynn zastanowiła się. - Słuchajcie… słuchajcie, ona przypuszczalnie pojechała do naszego domu. Puśćcie mnie tam. Wrócę… obiecuję, że zaraz potem wrócę. - Pani Beckett - przerwał jej Grace. - Jest pani zatrzymana i zostanie pani odwieziona stąd do aresztu w Brighton. - Moja córka umiera! Ona nie przeżyje. Jeżeli dzisiaj nie trafi do szpitala, umrze. Ja muszę być przy niej… - Jeśli pani chce, wyślemy tam kogoś, żeby sprawdził, w jakim jest stanie. - To nie takie proste. Ona musi trafić do szpitala. Jeszcze dzisiaj. - Czy może ją tam odwieźć ktoś inny? - zapytał Grace. - Mój mąż… były mąż. - Jak można się z nim skontaktować? - Jest na morzu… pracuje na pogłębiarce. Nie… nie pamiętam, o jakiej porze zawijają do brzegu. Grace skinął głową. - Da nam pani jego numer telefonu? Spróbujemy go złapać. - Czy mogę sama z nim porozmawiać? - Przykro mi, ale nie. - A czy mogę… myślałam, że mam prawo do jednego telefonu. - Po przyjęciu do aresztu. Spojrzała z rozpaczą na obu mężczyzn. Grace patrzył na nią ze współczuciem, ale był niewzruszony. Podała im numer komórki Mala. Glenn Branson zapisał go w notesie i natychmiast zadzwonił. 121 W pokoju do czytania były tylko dwie rzeczy: kartki przypięte do zielonych drzwi z małym okienkiem. Treść pierwszej brzmiała: NA TERENIE ARESZTU OBOWIĄZUJE ZAKAZ UŻYWANIA TELEFONÓW KOMÓRKOWYCH. Druga kartka informowała: ZATRZYMANI ZOSTANĄ PODDANI REWIZJI OSOBISTEJ PRZEZ PRACOWNIKA ARESZTU. POSIADANIE ZAKAZANYCH PRZEDMIOTÓW I SUBSTANCJI NALEŻY
ZGŁOSIĆ PRACOWNIKOWI ARESZTU LUB POLICJANTOWI, KTÓRY DOKONAŁ ARESZTOWANIA. Lynn kilkanaście razy przeczytała obie te kartki. Już ponad godzinę siedziała na twardej jak kamień ławie w tym ponurym pokoju z gołymi białymi ścianami i gołą brązową podłogą. Trzymała się tylko dzięki dwóm małym paczuszkom cukru, które tu dostała. Nigdy w życiu nie czuła się tak koszmarnie. Ból związany z rozwodem nawet się nie umywał do tego, czego teraz doświadczała w myślach i w sercu. Co kilka minut zaglądał do niej młody policjant, który przywiózł ją tu z Wiston Grange, i uśmiechał się bezradnie. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Wielokrotnie przedstawiła mu swoje argumenty, ale choć ją rozumiał, nijak nie mógł jej pomóc. Nagle zadzwonił jego telefon. Odebrał. Przez jakiś czas odpowiadał sylabami, a potem odsunął komórkę od ucha i odwrócił się do Lynn. - To sierżant Branson… Widział się z panią wcześniej, w Wiston? Skinęła głową. - Jest teraz z pani mężem, w waszym domu. Ale pani córki tam nie ma. - To gdzie ona jest? - spytała słabym głosem. - Gdzie? Policjant spojrzał na nią bezradnie. - Czy mogę porozmawiać z Malem… moim byłym? - Niestety, proszę pani, na to nie mogę pozwolić. - Nagle przysunął telefon do ucha i uniósł palec. Odwrócił się do Lynn. - Mają na linii firmę Streamline. Słuchał przez chwilę, a potem powiedział do telefonu: - Proszę poczekać, panie sierżancie, przekażę to. Znów się odwrócił do Lynn. - Skontaktowali się z kierowcą, który mniej więcej dwie godziny temu zabrał z Wiston Grange młodą dziewczynę… odpowiadającą rysopisowi pani córki. Podobno martwił się o jej zdrowie i chciał ją zawieźć do szpitala, ale odmówiła. Wysadził ją przy gospodarstwie w Woodmancote, niedaleko Henfield. Lynn zmarszczyła czoło. - Jaki adres?
- Zdaje się, że to było gdzieś na drodze… uparła się, że właśnie tam chce wysiąść. Nagle Lynn zaskoczyła. - O Boże! - rzuciła. - Już wiem, gdzie ona jest. Wiem dokładnie. Proszę powiedzieć Malowi, on zrozumie. - Pociągnęła nosem, próbując powstrzymać łzy, i wykrztusiła drżącym głosem: - Niech mu pan powie, że pojechała do domu. Tego prawdziwego. 122 Krótko po szesnastej, w zapadającym zmierzchu, z nieba sypnął śnieg z deszczem. Mal musiał włączyć reflektory swojego sportowego mg. Głębokie koleiny na błotnistej, najeżonej kawałkami krzemienia drodze pokrywała gruba warstwa opadłych liści, więc jechał powoli, żeby nie urwać rury wydechowej ani nie obryzgać ziemią policyjnego wozu, który jechał za nim. Próbował sobie przypomnieć, ile lat minęło od jego ostatniej wizyty w tym miejscu. Po rozwodzie z Lynn sprzedali ten domek, ale dwa lata później zauważył, że znów ktoś wystawił go na sprzedaż, więc pokazał go Jane, licząc na to, że uda mu się go odkupić. Ona jednak na widok domu z miejsca odrzuciła ten pomysł. Dla niej stał za bardzo na uboczu. Twierdziła, że bałaby się zostać w nim sama. Musiał przyznać jej rację. Albo ktoś lubi żyć w odosobnieniu, albo nie. Minęli główną wiejską chałupę, zamieszkaną przez starszego rolnika i jego żonę, którzy kiedyś byli ich jedynymi sąsiadami, jechali dalej przez pół mili, mijając zrujnowane stodoły, częściowo rozebrany na części ciągnik i starą przyczepę, a potem skręcili w las. Mal zamartwiał się o Caitlin. W co ta Lynn się wpakowała, u licha? Prawdopodobnie miało to coś wspólnego z jej próbą zakupu wątroby. Wciąż jeszcze nie powiedział Jane, co zrobił z pieniędzmi, ale w tej chwili zupełnie się tym nie przejmował. Policja nie chciała mu nic zdradzić poza tym, że Caitlin uciekła, matka niepokoi się o jej zdrowie, a także że pojawiła się możliwość dokonania przeszczepu, która niestety może im przejść koło nosa. Wyjechawszy na polanę, ujrzeli upiorny biały klocek - Zimowy Domek. Niegdyś ich wymarzony dom, a teraz koniec trasy. Mal ustawił samochód tak, że reflektory oświetlały małą chatkę. Prawdę mówiąc, pod
powłoką bluszczu była to brzydka chałupa - przysadzisty jednopiętrowy klocek z pustaków, postawiony za grosze we wczesnych latach pięćdziesiątych dla pastucha i jego rodziny. Zastój w rolnictwie pod koniec lat dziewięćdziesiątych spowodował, że pasterz stracił pracę, a właściciel wystawił domek na sprzedaż, żeby podreperować finanse. I właśnie wtedy Mal i Lynn go kupili. Skłoniła ich do tego lokalizacja. Absolutny spokój, bajeczny widok na Downs od południa, a jednocześnie zaledwie kwadrans jazdy samochodem do centrum Brighton. Na pierwszy rzut oka dom był w kompletnej ruinie. Mal wiedział, że małżeństwo z Londynu, któremu go sprzedali, miało ambitne plany rozbudowy, nagle jednak wyemigrowali do Australii i dlatego dom znów wrócił na rynek. Najwyraźniej od lat nikt się nim nie zajmował. Może nie trafił się nikt z gotówką albo wizją? Bo dom niewątpliwie wymagał niemało jednego i drugiego. Mal wziął z sąsiedniego siedzenia latarkę i wysiadł, zostawiając włączone reflektory. Dwoje policjantów, sierżanci Glenn Branson i Bella Moy, również wysiadło z włączonymi latarkami i podeszło do niego. - Świadkowie Jehowy raczej się tu nie zapuszczają - zażartował Branson. - Bez dwóch zdań - przytaknął Mal. Ceglaną ścieżką, którą sam ułożył, poprowadził ich do wejścia od frontu, a potem obeszli dom pod pergolą z ostrokrzewu, zarośniętą tak, że musieli się schylać przed kolcami, i znaleźli się w ogrodzie na tyłach. Ceglana ścieżka biegła dalej, obok zardzewiałego grilla i wzdłuż trawnika, który niegdyś stanowił dla Mala źródło dumy i radości, a teraz zdziczał. W końcu przez niemal zatkaną dziurę w żywopłocie z cisów dotarli do Tajemniczego Ogrodu, jak nazywała go Caitlin. - Teraz rozumiem, dlaczego musiał się pan z nami pofatygować - powiedziała Bella Moy. Malcolm uśmiechnął się słabo. Kiedy jego latarka padła na dziecięcy domek Caitlin, poczuł skurcz żołądka. Zatrzymał się. Zaczął się jeszcze bardziej denerwować. Z jednej
strony zdziwił się, że domek wciąż tu stoi, a z drugiej wolałby, żeby go nie było. Zbyt boleśnie przypomniał mu okoliczności rozwodu z Lynn. Domek zbudowany z drewnianych bali wspierał się na grubych ceglanych nogach w każdym rogu. Mal odbudował go własnoręcznie, był to wyraz jego miłości do Caitlin. Kilka schodków prowadziło do drzwi pośrodku, a z każdej strony były okienka - nadal oszklone, ale promień latarki nie bardzo mógł się przebić przez pokrywę kurzu na szybach. Mal z radością zauważył, że kryty papą dach wciąż się trzymał, tyle że zawijał się na rogach. Spróbował zawołać córkę, lecz gardło miał tak wysuszone, że nie mógł wydobyć głosu. W otoczeniu dwojga policjantów wszedł po schodkach, przekręcił poluzowaną klamkę i otworzył drzwi. Serce podskoczyło mu z radości. Caitlin, skulona jak pacynka, siedziała na podłodze w kącie domku, ze wzrokiem utkwionym w kolanach. Z leżącego na jej udach iPoda padało maleńkie zielone światełko, a w ciszy słychać było refren: „Jeden… dwa… trzy… cztery…”. Rozpoznał piosenkę. Feist. Obecnie jej ulubiona piosenkarka. Amy też ją lubiła. - Cześć, skarbie! - powiedział, starając się jej nie wystraszyć. Nie odpowiedziała. Serce mu zamarło. - Skarbie? Nie bój się, to ja, twój tata. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś rękę. - Proszę pana - powiedział ostrzegawczo Glenn Branson. Nie zwracając na niego uwagi, podbiegł do córki, uklęknął i przysunął twarz do jej twarzy. - Caitlin, skarbie! Oburącz ujął jej buzię. Zaskoczyło go, że jest taka zimna. Niemal lodowata. Delikatnie zadarł jej głowę i zobaczył, że ma otwarte oczy, ale się nie ruszają. - Nie! - rzucił. - Nie! Proszę, nie! NIEEEEEEEEE! Glenn Branson poświecił latarką w oczy Caitlin, sprawdzając, czy zwężą się jej źrenice, drgną powieki albo rzęsy. Nie zareagowała.
Zdesperowany Mal łagodnie położył córkę, przycisnął usta do jej ust i zaczął ją reanimować. Za plecami usłyszał głos policjantki, która wzywała karetkę. Kiedy dwadzieścia minut później dotarli ratownicy medyczni, wciąż próbował przywrócić Caitlin do życia. 123 Dziesięć dni później uprzejma posterunkowa i tłumaczka odprowadziły Simonę rękawem na lotnisku Heathrow do samolotu linii British Airways. Simona przyciskała Gogu do piersi. Policjantka przeszukała wszystkie śmietniki w Wiston Grange i go znalazła. - I jak, Simono, cieszysz się, że święta Bożego Narodzenia spędzisz w domu? zapytała radośnie posterunkowa. Tłumaczka przełożyła jej pytanie na rumuński. Simona wzruszyła ramionami. O świętach Bożego Narodzenia wiedziała jedynie tyle, że kręci się wtedy mnóstwo ludzi z pieniędzmi w torebkach i portfelach, więc można się nakraść do woli. Czuła się zagubiona, miała mętlik w głowie. Przerzucana z miejsca na miejsce, z pokoju do pokoju. Nie widziała, gdzie się znajduje, ale nie chciała tu wracać, nigdy więcej. Marzyła tylko o tym, żeby znowu spotkać się z Romeem. Wbiła wzrok w ziemię, nie wiedząc, co odpowiedzieć; zresztą mówienie wciąż przychodziło jej z trudem. Powiedzieli jej, że to od rurki intubacyjnej, ale że wkrótce minie i poczuje się lepiej. Nie rozumiała, po co wsadzili jej do gardła rurkę do oddychania ani dlaczego odsyłają ją z powrotem. Tłumaczka mówiła jej, że jacyś źli ludzie zamierzali ją zabić i wyjąć jej wnętrzności. Simona nie wiedziała jednak, czy jej wierzyć. Może to tylko pretekst, żeby ją wysłać do Rumunii. - Wszystko będzie dobrze! - zapewniła posterunkowa, ściskając ją na pożegnanie u stóp schodków. - Ian Tilling załatwił, że ktoś cię odbierze na lotniku w Bukareszcie i zawiezie do jego schroniska… Ma dla ciebie miejsce. Tłumaczka powtórzyła zapewnienie, że wszystko jest na dobrej drodze. - Czy Romeo też tam będzie? - spytała Simona. - On już tam na ciebie czeka.
Simona ze smutkiem weszła po schodkach, nie wiedząc, czy im wierzyć. W drzwiach samolotu powitały ją wesoło dwie stewardesy, sprawdziły jej kartę pokładową, zaprowadziły na miejsce i pomogły zapiąć pasy. Przez prawie cały lot w ponurej ciszy patrzyła na oparcie fotela przed sobą, ściskając paszport, który kazano jej pokazać po przylocie. Nawet nie tknęła jedzenia. Bez przerwy myślała o przyjacielu. Może rzeczywiście tam będzie. Może kiedy go znowu zobaczy, wszystko się jakoś ułoży. Może znajdą sobie nowe marzenia. 124 To zawsze była ulubiona trasa spacerowa Roya Grace’a - pod kredowymi klifami, na wschód od Rottingdean. W dzieciństwie spacer tędy z rodzicami stał się niemal rytuałem, a ostatnio, przynajmniej w te niedziele, kiedy nie musiał pracować, rytualnie przechadzał się tędy z Cleo. Lubił ten nastrojowy krajobraz, zwłaszcza przy tak kiepskiej pogodzie jak tego dnia po południu, kiedy wiatr szalał, a wzburzone fale zalewały plażę i rozbryzgiwały się w mgiełce wody i piasku o niski kamienny mur. Tablice ostrzegające przed spadającymi kamieniami tylko dodawały dramatyzmu. Uwielbiał również tutejszy zapach - soli, wodorostów, a czasami gnijących ryb, który natychmiast znikał. Oraz widok statków handlowych i tankowców na horyzoncie, a także jachtów, nieco bliżej brzegu. Była to ostatnia niedziela przed Bożym Narodzeniem. Grace miał świadomość, że powinien się czuć wolny i marzyć o spędzaniu czasu z kobietą, którą kochał. Tymczasem w duchu gotował się tak samo jak rozhukane, spienione szare wody kanału La Manche. Oboje szli ciepło opatuleni. Cleo wygodnie wzięła go pod rękę, a on nagle zaczął się zastanawiać, czy wciąż będą się tu przechadzać za pięćdziesiąt lat, jako pomarszczeni staruszkowie. Obok, na długiej smyczy, truchtał Humphrey. W pysku dumnie niósł wielki kawał wyrzuconego na brzeg drewna, niczym trofeum łowieckie. Podbiegł do nich w podskokach mały brązowy piesek i zaskomlał, nie zważając na nawoływania właściciela z oddali. Cleo na
chwilę uwolniła rękę, przykucnęła i go pogłaskała. Pies jednak cofnął się nerwowo, gdy Humphrey wypuścił kłodę z pyska i warknął. Cleo uciszyła go, podeszła do małego pieska, lecz ten znowu odskoczył. A kiedy Roy i Cleo wybuchli śmiechem, usłyszał wołanie swojego pana i pognał z powrotem do niego. - I jak się czujesz, wielki detektywie? - zapytała Cleo, znowu go biorąc pod rękę. - Sam nie wiem - odparł zgodnie z prawdą. Patrzył, jak Humphrey usiłuje podnieść kłodę z powrotem. - Dlaczego? - Czy to nie książę Wellington powiedział, że nie ma rzeczy straszniejszej od przegranej bitwy, z wyjątkiem bitwy wygranej? Kiwnęła głową. - Właśnie tak się czuję. - Jednego tylko nie rozumiem - powiedziała. - Jakim cudem zmusili tak liczny personel medyczny do milczenia? - W Rumunii chirurg zarabia cztery tysiące euro rocznie. Inni lekarze mniej. Oto cała tajemnica. W Wiston Grange zarabiali fortunę, więc byli szczęśliwi jak wszyscy diabli. - W dodatku siedzieli bezpiecznie ukryci na wsi. - Większość z nich nawet nie mówi po angielsku. Nie mogli więc plotkować z miejscowymi. Sprytnie to sobie wymyślili. Przywozili ich, pozwalali zbić tu majątek, a potem ich odsyłali. Teraz należą już do Unii Europejskiej, więc nie było przeszkód na granicy, nikt ich o nic nie pytał. - A sir Roger Sirius? - Wielkie pieniądze. Do tego miał prywatne powody, żeby się czuć moralnie rozgrzeszony. Przez jakiś czas szli w milczeniu. - Powiedz mi, Grace…. Gdyby chodziło o nasze dziecko, gdyby ta Caitlin była nasza. Jak ty byś postąpił? - Wolną ręką poklepała się po brzuchu. - Gdyby w przyszłości coś takiego miało spotkać tę małą istotkę? - Co masz na myśli?
- W takich samych okolicznościach, gdyby jedynym sposobem na uratowanie naszego dziecka był zakup wątroby, jak byś się zachował? Co byś zrobił? Wzruszył ramionami. - Jestem policjantem. Przestrzeganie prawa to mój obowiązek. - I właśnie to czasami mnie w tobie przeraża. - Przeraża? - Uhm. Myślę, że ja dla mojego dziecka dałabym się zabić. I pewnie byłabym dla niego gotowa zabić innych. Czy nie na tym polega rodzicielstwo? - Uważasz, że źle postąpiłem? - Nie, pewnie nie. Ale potrafię zrozumieć, dlaczego ta matka zrobiła to, co zrobiła. Grace skinął głową. - W jednej z książek o filozofii, które mi dałaś, wyczytałem, że Arystoteles powiedział: „Najcięższa kara boska spotyka matkę, która żyje dłużej niż jej dziecko”. - Tak. Święta prawda. I jak twoim zdaniem czuje się teraz ta kobieta? - Czy życie rumuńskiego bezdomnego jest mniej warte od życia angielskiego dziecka z klasy średniej? Cleo, kochana, nie jestem Bogiem, nie udaję Boga. Jestem policjantem. - Nie przychodzi ci czasem do głowy, że może za dużo jest w tobie z policjanta? - To znaczy? - Przestrzeganie prawa za wszelką cenę? Za cenę, która zwalnia cię z bycia człowiekiem? Czy postrzeganie świata wyłącznie z punktu widzenia policjanta tak cię ogranicza, że nie zauważasz niczego poza tym? - Uratowaliśmy życie tej rumuńskiej dziewczynki. Dla mnie to wiele znaczy. - Czyli „zadanie wykonane, kolej na następne”? Pokręcił głową. - Nie, nic podobnego. Nie pracuję w ten sposób, ja tak nie czuję. Nigdy. Przytuliła się mocniej. - Bo w gruncie rzeczy jesteś dobrym człowiekiem, prawda? Uśmiechnął się smutno. - Na tym parszywym świecie. Zatrzymała się i spojrzała na niego z tym swoim uśmiechem, za który oddałby życie. - Ja przy tobie czuję się mniej parszywa. - Mam nadzieję.
Epilog Lynn stała w pokoju Caitlin. Przez blisko dwa i pół roku prawie się nie zmienił. Teraz oprócz porozrzucanych rzeczy jej córki do tego całego rozgardiaszu doszły jeszcze pudła firmy od przeprowadzek. Co, u licha, miała zatrzymać, a co wyrzucić? W malutkim mieszkaniu, do którego się przenosiła, nie było wiele miejsca. Po jej policzkach spływały łzy, gdy patrzyła na niezgłębione pokłady ubrań, przytulanek, płyt CD i DVD, butów, kosmetyków, na różowy stołek, telefon komórkowy w obudowie z niebieskiego plastiku ze wzorkiem w motyle, firmowe torby oraz tablicę do gry w strzałki, z której zwisało fioletowe boa. Płakała za Caitlin, nie za domem. Opuszczała go bez przykrości. Na swój sposób Caitlin miała rację. Wprawdzie tu mieszkały, ale to nie był ich dom. Przeszła do swojej sypialni. Na łóżku piętrzyła się sterta rzeczy wyrzuconych z garderoby i szafek. Na samym wierzchu leżał niebieski płaszcz w plastikowym pokrowcu, do którego go schowała po swojej pierwszej „randce” z Regiem Okumą. Był to jej ulubiony płaszcz, lecz uważała, że został skalany i nigdy więcej go nie włożyła. Na szczęście Reg Okuma należał już do przeszłości. Po śmierci Caitlin firma Denar zachowała się przyzwoicie i awansowała Lynn na kierowniczkę. Dzięki temu mogła skasować jego dług i przywrócić mu w komputerze zdolność kredytową. Nikt się nie zorientuje. Przewiesiła płaszcz przez ramię, zeszła na parter i wyszła na dwór, na piękny wiosenny poranek. Wyrzuciła płaszcz do kubła na śmieci. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży domu spłacała Luke’a, Sue Shackleton, a także częściowo Mala i swoją matkę. Niewiele jej po tym zostanie, ale miała to w nosie. Musiała zostawić przeszłość za sobą. Częściowo już jej się udało. Przynajmniej jeśli chodzi o wyrok. Dwa lata więzienia w zawieszeniu zawdzięczała godnemu Oscara wystąpieniu jej adwokata albo szczęściu, że trafiła na sędziego, który miał serce… A może obu tym czynnikom naraz. Ale dożywocie w bólu po śmierci Caitlin to inna sprawa. Ludzie mówili, że najgorsze
są pierwsze dwa lata, lecz Lynn przekonała się, że wcale nie jest lepiej. Kilka razy na tydzień budziła się w środku nocy, zlana potem, wylewając gorzkie łzy z powodu decyzji, jakie podjęła, i pięknej dziewczyny, którą straciła. Przeklinała się za to, że kiedy legalny przeszczep dla Caitlin był już w zasięgu ręki, spaprała wszystko przez panikę i zwyczajną głupotę. Ukojenie i spokój przywracał jej tylko kot Max, mruczący w nogach łóżka, oraz wspomnienie uśmiechu córki i słów, które stale powtarzała, a które tak ją irytowały. Wyluzuj, kobieto. Podziękowania Jak każda moja powieść o przygodach Roya Grace’a, także i ta książka jest fikcją literacką. Niestety, smutna prawda jest taka, że w Wielkiej Brytanii rzeczywiście trzy osoby dziennie umierają z braku narządów do przeszczepu. Równie smutny i prawdziwy jest fakt, że w Bukareszcie ponad tysiąc dzieci żyje na ulicy - niektórzy to bezdomni już w trzecim pokoleniu - oraz ponad pięć tysięcy dorosłych: spadek po nieludzkim reżimie Ceauşescu. Część tych dzieci naprawdę wpada w łapy handlarzy żywym towarem, którzy wycinają im narządy. W pracy nad tą książką pomogło mi wiele osób, bez których wielkiego i bezinteresownego wsparcia nie mógłbym oddać ani krzty autentyzmu. Na podziękowania zasługuje przede wszystkim Martin Richards, kawaler Policyjnego Orderu Królowej za wybitną służbę, komisarz policji w Susseksie, który bezgranicznie wspierał mnie w pracy, udzielił mi wielu cennych wskazówek i otworzył przede mną nowe drogi. Mój serdeczny przyjaciel, były nadinspektor wydziału kryminalnego David Gaylor, jak zawsze odegrał nieocenioną rolę, na bieżąco czytając maszynopis w trakcie powstawania książki. Nie tylko sprawdzał fakty, lecz stale dorzucał coś mądrego od siebie do tej historii. Twierdzę z całym przekonaniem, że bez jego wkładu ta książka byłaby o wiele gorsza. Nie sposób wymienić wszystkich funkcjonariuszy policji Sussexu, którzy poświęcili mi swój czas, podzielili się swoją wiedzą i tolerowali mnie, kiedy towarzyszyłem im w
pracy. A jednak spróbuję i proszę o wybaczenie tych, których pominąłem. Nadinspektor Kevin Moore; nadinspektor Graham Bartlett; nadinspektor Peter Coli; nadinspektor Chris Ambler; inspektor Adam Hibbert; inspektor Trevor Bowles; inspektor Stephen Curry; inspektor Paul Furnell; kierownik wydziału wsparcia naukowego Brian Cook; Stuart Leonard; Tony Case; inspektor William Warner; inspektor Nick Sloan; inspektor Jason Tingley; inspektor Steve Brookman; inspektor Andrew Kundert; inspektor Roy Apps; sierżant Phil Taylor; Ray Packham i Dave Reed z zespołu do spraw nowoczesnych technologii; sierżant James Bowes; posterunkowy Georgie Edge; inspektor Rob Leet; inspektor Phil Clarke; sierżant Mel Doyle; posterunkowy Tony Omotoso; posterunkowy Ian Upperton; posterunkowy Andrew King; sierżant Malcolm (Choppy) Wauchope; posterunkowy Darren Balcombe; sierżant Sean McDonald; posterunkowy Danny Swietlik; posterunkowy Steve Cheesman; posterunkowy Andy McMahon; sierżant Justin Hambloch; Chris Heaver; Martin Bloomfield; Ron King; Robin Wood; sierżant Lorna Dennison-Wilkins oraz zespół ze Specjalistycznej Jednostki Poszukiwawczej; rzeczniczka prasowa Sue Heard; Louise Leonard; James Gartrell; oraz Peter Wiedermann z monachijskiej LKA. Szczególne, przeogromne dzięki kieruję do niesamowitej ekipy ludzi z kostnicy Brighton i Hove: Elsie Sweetman, Victora Sindona, Seana Didcotta. A także do doktora Nigela Kirkhama. Dwie osoby przekazały mi niezwykłe osobiste spostrzeżenia na temat schorzeń i przeszczepów wątroby: Zahra Priddle i James Sarsfield Watson - oboje niedawno doczekali się nowej wątroby. Cudowni członkowie rodzin Zahry i Jamesa - Seamus Watson, Cathy Sarsfield Watson i Kathleen Sarsfield Watson - również dodali wiele od siebie do tej książki. Wiedzę na temat schorzeń wątroby i pokrewnych kwestii medycznych zawdzięczam uprzejmości wielu osób. Są to: profesor sir Roy York Caines; dr John Ramage; dr Nick Vaughan; cudowny dr Abid Suddle z King’s College Hospital, który wyjaśnił mi zawiłości schorzeń wątroby i procesu przeszczepu; dr Walid Faraj; Gill Wilson; Linda Selves; dr
Duncan Stewart; dr Jane Somerville; dr Jonathan Pash; koroner dr Peter Dean; anatomopatolog dr Benjamin Swift; dr Ben Sharp; Christine Elding, koordynatorka transplantacyjna w Królewskim Szpitalu Hrabstwa Sussex; Sarah Davies; i dr Caroline Thomsett. Dziękuję Joanne Dale, która wprowadziła mnie w świat nastolatków, oraz Annabel Skok, która nauczyła mnie patrzeć na świat z perspektywy młodzieży. Na podziękowania zasłużyli także: Peter Wingate Saul, Alan Briggs i Phil Hofman; Peter Faulding z Specialist Group International; Juliet Smith, główna sędzia pokoju w Brighton i Hove; Paul Grzegorzek; Abigail Bradley i Matt Greenhalgh, dyrektor działu medycyny sądowej w Orchid Cellmark Forensics; Tim Moore; Ray Marshall i cała załoga pogłębiarki „Arco Dee”, zwłaszcza Sam Janes, kucharz nad kucharze!; Mel Johnson, szef wydziału do spraw handlu dziećmi w Child Exploitation and Online Protection Centre (CEOP); STOP (Trafficking) UK (www.stop-uk.org); Samantha Godec z City Lights; oraz Sally Albeury. Specjalne podziękowania dla Nicky Mitchell oraz Jessiki Butcher z Tessera Group PLC. A także dla Grahama Lewisa, mojego specjalisty od garaży! Mam wielki dług wdzięczności wobec mojej ekipy w Rumunii, do której należą: moja agentka Simona Kessler; moi cudowni tamtejsi wydawcy, Valentin i Angelique Nicolau; Michael i Jane Nicholson z Fara Homes; Rupert Wolfe Murray. Dziękuję także Ianowi Tillingowi, kawalerowi Orderu Imperium Brytyjskiego, za nieoceniony entuzjazm oraz Hansowi-Jürgenowi Stockerelowi i Anette Lippert z Niemiec. Chrisowi Webbowi z MacService jak zwykle dziękuje za to, że potrafi utrzymać maltretowany przez mnie komputer przy życiu! Wielkie, specjalne dzięki dla Anny-Lisy Lindeblad, niezmordowanej, cudownej „nieoficjalnej” redaktorki i komentatorki wszystkich moich książek o przygodach Roya Grace’a, a także dla Sue Ansell, której oko do szczegółów wielokrotnie uchroniło mnie przed blamażem. Zawodowo po raz kolejny mam absolutny zespól marzeń. Tworzą go: cudowna Carole Blake, która reprezentuje mnie z pomocą Oli Munson; moi niesamowici rzecznicy Tony Mulliken, Amelia Knight i Claire Barnett z Midas PR; a choć nie wystarcza miejsca, żeby podziękować jak należy wszystkim w wydawnictwie Macmillan, muszę wspomnieć moją nową błyskotliwą redaktorkę Marię Rejt, której dziękuje serdecznie za wiedzę i doświadczenie. Zastąpić Stef Bierwerth to sztuka co się zowie!
Moja opoką była jak zwykle Helen, która karmiła mnie anielską cierpliwością i bezgraniczną mądrością. Przy zdrowych zmysłach nadal trzymają mnie czworonożni przyjaciele. Witam nowy nabytek w mojej psiarni, zawsze wesołą Coco, która dołączywszy do Oscara i Phoebe pod moim biurkiem, czeka na spadające na podłogę zmięte kartki, by rzucić się na nie i rozerwać na strzępy… I wreszcie dziękuje wszystkim czytelnikom za niewiarygodne wsparcie. Nadal wpisujcie się na mój blog i ślijcie e-maile! Peter James Sussex, Anglia
[email protected] www.peterjames.com
Document Outline 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42
43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88
89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 Epilog Podziękowania