O książce „Uciekliśmy w pięciu tamtej brzemiennej w skutki nocy. Miało nas wrócić tylko trzech”. Glasgow, 1965 rok. Jac...
12 downloads
10 Views
1MB Size
O książce „Uciekliśmy w pięciu tamtej brzemiennej w skutki nocy. Miało nas wrócić tylko trzech”. Glasgow, 1965 rok. Jack Mackay nie wyobraża sobie nudnego, przewidywalnego życia. Ma tylko jedno marzenie: zostać znanym muzykiem. Ale nie zrealizuje go, jeśli zostanie w rodzinnym mieście. Wszystko, co ważne w branży muzycznej, dzieje się w Londynie - tam są Rolling Stonesi, Beatlesi, The Who... Jackowi udaje się przekonać kolegów z zespołu, by uciec z domu i szukać szczęścia w stolicy. Glasgow, 2015 rok. Sześćdziesięciosiedmioletni Jack nie ma odwagi spojrzeć wstecz na swoje szare, pełne niepowodzeń życie. Wciąż nękają go obrazy tego, co wydarzyło się przed pięćdziesięciu laty. Nie może uciec od dręczących go wspomnień. Londyn, 2015 rok. Nad ciałem martwego mężczyzny w nędznym mieszkaniu na East Endzie stoi bezlitosny zabójca. Nie odczuwa wyrzutów sumienia. To, co pięć dekad temu zaczęło się jako niewinna pogoń nastolatków za marzeniami, dziś stało się koszmarem na jawie.
PETER MAY Ceniony szkocki pisarz i scenarzysta. Zanim wydał swoją pierwszą powieść, utrzymywał się z dziennikarstwa; pisywał dla „The Scotsman” i „Glasgow Evening Times”. W wieku 21 lat zdobył tytuł Szkockiego Dziennikarza Roku. W 1978 roku zaczął pracować dla BBC. Jest autorem kilkuset scenariuszy do seriali i widowisk telewizyjnych. Ten etap kariery zawodowej zakończył w 1996 roku i poświęcił się wyłącznie pisaniu książek. Jego dorobek literacki obejmuje ponad 20 powieści kryminalnych. Największą sławę przyniosła mu trylogia „Wyspa Lewis”; otwierająca ją książka Czarny dom była nominowana do Barry Award i Macavity Award, a druga – Człowiek z wyspy Lewis – została wyróżniona m. in Grand Prix des Lecteurs. Kolejne powieści, m.in. Wyspa powrotów, ugruntowały pozycję Petera Maya w czołówce światowych autorów kryminałów.
Tego autora WYSPA POWROTÓW NA GIGANCIE
Trylogia WYSPA LEWIS CZARNY DOM CZŁOWIEK Z WYSPY LEWIS JEZIORO TAJEMNIC
Tytuł oryginału: RUNAWAY Copyright © Peter May 2015 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017 Polish translation copyright © Jan Kabat 2017 Redakcja: Grażyna Dziedzic Zdjęcie na okładce: Mr Doomits/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Katarzyna Meszka Skład: Laguna
ISBN 978-83-6578-177-2
Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O. (dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.) Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Ewa Szałańska, 88em.eu
Spis treści
PROLOG 2015 ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 1965 ROZDZIAŁ 3 2015 ROZDZIAŁ 4 1965 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 2015 ROZDZIAŁ 8 1965 ROZDZIAŁ 9 ROZDZIAŁ 10 ROZDZIAŁ 11 ROZDZIAŁ 12 ROZDZIAŁ 13 ROZDZIAŁ 14 2015 ROZDZIAŁ 15 1965 ROZDZIAŁ 16 ROZDZIAŁ 17 2015 ROZDZIAŁ 18 ROZDZIAŁ 19 EPILOG
Dla Janis
Ruchliwy palec pisze, a napisawszy, Podąża dalej: ni twa pobożność, ni rozum Nie zatrzymają go w wersu połowie, Ni wszelkie twe łzy nie zmyją ani słowa. Rubajjat Omara Chajjama
PROLOG
Londyn Budzi się zlany zimnym potem ze snu pełnego ciemności i krwi. Spędziwszy życie jako ktoś inny na obcej ziemi, zastanawia się, kim jest teraz. Ten człowiek, który gaśnie zbyt szybko, o czym wie doskonale. Życie zmarnowane dla utraconej miłości. Życie, które upłynęło w mgnieniu oka. Trzy minione tygodnie od chwili powrotu na to wybrzeże wydają się najdłuższe w owym życiu. Dziwne, że ból i strach rozciągają czas poza wyobrażalne granice, podczas gdy szczęście dobiega niemal końca, nim się jeszcze zacznie. I z dawno zapomnianej przeszłości, zagubionej w pyle szkolnej kredy i ciepłym mleku, powraca wrażenie względności. Trzymaj dłoń na rozgrzanym piecu przez minutę, a wyda się ona godziną. Siedź z ładną dziewczyną przez godzinę, a wyda się ona minutą. Przybył tu drogą morską. Promem z Calais. Symboliczna reminiscencja tamtego dnia, tak dawno temu, kiedy w wiosennej mgle sterował łodzią ku obcemu brzegowi. Chwila niepokoju przy kontroli paszportowej. Serce omal mu nie zamarło, gdy urzędnik imigracyjny otworzył jego paszport. Ale obejrzał dokument tylko pobieżnie. Ponieważ, oczywiście, nikt go już nie szukał. Po tylu latach? On, stary człowiek, blady, z kropelkami potu na czole, został przepuszczony bez problemu. Oto, kim jest. Kimś obcym, tu i teraz. W małym, nędznym pokoiku, który wynajmuje, jest ciem- no i gorąco, zaciągnięte zasłony odgradzają go od świateł miasta i uporczywego mamrotania ruchu ulicznego wdzierającego się w jego sny. Skąpe resztki iluminacji formują cienie, a on uświadamia sobie po raz pierwszy, że coś go obudziło. Szósty zmysł ostrzega go nagle, że nie jest w tym pokoju sam. Wystraszony siada na łóżku.
– Kto tam? Przez chwilę panuje cisza. A potem z ciemności dobiega głos, słowa niczym rękawice bokserskie, które wymierzają mu miękkie ciosy w głowę. – Spokojnie, mój przyjacielu. Najwyższy czas, byśmy porozmawiali. – Brzmi to łagodnie, prawie pocieszająco. Domyśla się natychmiast, kto to jest. – Jak mnie znalazłeś? Tamten się uśmiecha. Można to niemal wyczuć. Potem znowu ten głos, protekcjonalny, niemal karcący. – Simonie, Simonie. Wystarczyło cię śledzić, kiedy wyszedłeś z restauracji. – Oddech. – Jak, u licha, zdołałeś się ukrywać tyle czasu? – Czego chcesz? Czy nie dałem do zrozumienia, o co chodzi? – Dałeś, wyraźnie. – Więc o czym tu mówić? Od cieni odrywa się kształt postaci ludzkiej i nagle nad nim majaczy. – O śmierci, oczywiście. Simon raczej słyszy, niż dostrzega ruch. Szelest bawełny. A potem czuje na szyi miękki, chłodny dotyk sznura, który zaciska się z niespodziewaną szybkością i zajadłością. Brakuje czasu, by krzyknąć. Jego ręce chwytają nadgarstki napastnika, ale natychmiast pojawia się świadomość, że jest zbyt słaby, by cokolwiek powstrzymać. Mimo wszystko nie zaprzestaje walki. Nie po to tu wrócił. Jednakże wszelka siła, jaka mu jeszcze pozostała, nieubłaganie zanika. W odległości kilku centymetrów widzi twarz. Resztki światła w pokoju odbijają się w znajomych niegdyś oczach. Okrutnych teraz, przepełnionych nienawiścią. Czuje na twarzy oddech niczym tchnienie wieczności. Nim pojawi się czerń, by na zawsze stłumić jasność i życie. Bezwładna postać uwolniona przez zabójcę osuwa się na łóżko, krucha od podeszłego wieku, ale cięższa o brzemię śmierci. Trzask włącznika, który rozlega się w ciemności, wydaje się ogłuszający, a światło, które pada teraz na łóżko, mogłoby przyprawić o szok, jak martwy człowiek. Dłonie w lateksowych rękawiczkach rozwiązują i rozkładają na wciąż ciepłej pościeli brezentowe zawiniątko. W zestawie pięciu błyszczących, sterylnych skalpeli odbija się blask lampki. Materiał koszuli nocnej Simona na jego lewym przedramieniu zostaje podwinięty, jeden ze skalpeli starannie wybrany. Wszystko to dokonuje
się z niezachwianą pewnością człowieka, który wie, że ma mnóstwo czasu. Uważnie, z doskonale wyćwiczoną biegłością, zabójca zaczyna wycinać kawałek skóry z przedramienia. Niewiele jest krwi, która mogłaby splamić łóżko. Serce już dawno porzuciło wszelkie próby jej tłoczenia w szybko stygnące ciało Simona.
2015
ROZDZIAŁ 1
Glasgow I Jack wysiadł z autobusu przy końcu Battlefield Road i prześladowany złym przeczuciem, podniósł głowę ku ciemniejącemu niebu. Dostrzegł posępną sylwetkę brudnego od dymu szpitala Wiktorii, który wznosił się na wzgórzu nad polem bitewnym, gdzie Maria, królowa Szkotów, została niegdyś pokonana przez Jakuba IV, i przeszedł go dreszcz. Wiedział, że właściwie nie potrzebuje już laski. Odzyskał siły, a rokowania po przebyciu niegroźnego zawału były dobre. Dieta, którą mu zalecono, obniżyła poziom cholesterolu, a codzienne spacery – jak twierdzono – zapewniały więcej korzyści niż godzina na siłowni. Mimo wszystko przywykł ufać swej lasce, jak staremu przyjacielowi. Lubił dotyk mosiężnej rączki w kształcie sowy, przylegającej do wnętrza dłoni; zapewniała równowagę i dawała poczucie pewności. Była niezmienna, w przeciwieństwie do wszystkiego, co go otaczało. Zniknęła stara szkoła Queen’s Park, opuszczona, a potem strawiona przez pożar i w końcu zburzona. Tak jak The Battlefield Rest, ze swoimi zielonymi i kremowymi płytami i wieżą zegarową, niegdyś kiosk z prasą i poczekalnia tramwajowa, teraz włoska restauracja. Biblioteka Langside wzniesiona z czerwonego piaskowca, ostatni dar Carnegiego, wciąż stała na swoim miejscu, ale sam szpital – w jego przypadku pełen wspomnień z lat dzieciństwa i tych niedawnych – miał być niebawem zamknięty na rzecz – nowego Southern General. Kiedy był dzieckiem, usunięto mu tutaj migdałki. Wciąż pamiętał zapach gumy, gdy położono mu maskę na twarzy, żeby go uśpić na sali operacyjnej, i smugę światła w nocy pod drzwiami dwuosobowego pokoju, tajemnicze cienie sunące tam i z powrotem na korytarzu jak mroczne demony nawiedzające jego młodą wyobraźnię. Lecz kiedy wszedł do obskurnego i pomalowanego na zielono holu
Lecz kiedy wszedł do obskurnego i pomalowanego na zielono holu i odetchnął przygnębiającą szpitalną wonią środków antyseptycznych, niemal przytłoczyło go jedno tylko wspomnienie – śmierć matki. Te ciemne zimowe wieczory, które spędzał przy jej łóżku, gdy czasem cierpiała, a czasem była prawie nieprzytomna, a raz nawet leżała we własnych odchodach. I wreszcie noc, gdy zjawił się i zobaczył, że jej łóżko jest puste. Siostra oddziałowa powiedziała mu, że przeniesioną ją do innego budynku. Upłynęło trochę czasu, nim ją znalazł. A wtedy miał wrażenie, że wkroczył na scenę, na której ma się rozegrać jakiś koszmarny finał dramatu. Przepastna sala wiktoriańska, chaos łóżek i parawanów, smugi światła ledwie przenikające mrok. Chwyciła go za rękę, przerażonego jękami i krzykami niewidocznych pacjentów. – Przenieśli mnie tutaj, żebym umarła – wyszeptała. A po chwili: – Nie chcę odejść w samotności. Siedział przy niej tak długo, jak mu pozwolono. Potem czas odwiedzin dobiegł końca i powiedzieli mu, że musi się zbierać. Chciała, żeby z nią został. Widział ją wtedy po raz ostatni; odwrócił się i dojrzał w jej oczach strach. Nazajutrz rano pod jego drzwiami zjawił się policjant. W szpitalu zawieruszyli numer telefonu – jak zwykle, ilekroć go zostawiał w recepcji. Matka zmarła w nocy. Sama, tak jak się obawiała, co zrodziło w nim uporczywe poczucie winy, którego nigdy się nie pozbył. • • • Dowiedział się, że Maurie ma raka, choć w gruncie rzeczy nie widzieli się od lat. I gdy zadzwonił rabin, by poinformować, że Maurie chce go widzieć, Jack dowiedział się przy okazji, że jego stary przyjaciel doznał też poważnego zawału serca. Nie był jednak przygotowany na spotkanie z cieniem człowieka wspartego na poduszkach szpitalnego łóżka. Maurie zawsze miał skłonność do nadwagi, nawet jako nastolatek. Potem, dzięki dostatniemu życiu, które zapewniała przynależność do palestry Glasgow – i biznes radcy prawnego, który pozwolił mu zdobyć małą fortunę – lekka nadwaga przerodziła się w otyłość. Teraz na jego kościach wisiała jedynie skóra, krągła niegdyś twarz wydawała się koszmarnie wychudzona, czaszka upstrzona plamkami
starości była na skutek chemioterapii całkowicie pozbawiona włosów. Wyglądał o dwadzieścia lat starzej od Jacka, który zbliżał się do siedemdziesiątki. Jakby Maurie należał do poprzedniego pokolenia. Jego brązowe oczy wciąż jednak płonęły intensywnością, która przeczyła wyglądowi. Do rąk i twarzy miał podłączone rurki, ale sprawiał wrażenie, że jest tego nieświadomy, kiedy ożywiony nagle przybyciem przyjaciela, dźwignął się do pozycji siedzącej. Jack dostrzegł w jego uśmiechu dawnego Mauriego. Figlarnego, bystrego, zarozumiałego. Urodzonego showmana, pewnego siebie i przebojowego na scenie, człowieka, który wie, że ma wspaniały głos i że bez względu na to, ilu ich jest w zespole, to właśnie on skupia na sobie wzrok widowni. Przy nogach łóżka siedziały dwie pielęgniarki i oglądały Coronation Street. – Idźcie, idźcie – zwrócił się do nich niecierpliwie. – Mamy tu do omówienia prywatne sprawy. Jack był poruszony tym, jak słabo brzmi ten niegdyś mocny głos. – Zamknij drzwi – nakazał mu Maurie, kiedy obie wyszły. – Płacę za tę cholerną telewizję, a one oglądają ją częściej ode mnie. Uwielbiał odgrywać żyda, ale nigdy nie traktował tego poważnie. Albo tak się Jackowi wydawało. „Mój naród”, o którym zawsze mówił z szelmowskim błyskiem w oku. Cztery tysiące lat historii robiło jednak swoje. Jack dorastał w konserwatywnej protestanckiej rodzinie, w południowej części Glasgow, więc kiedy zaczął bywać w domu Mauriego, wydał mu się on dziwny i egzotyczny. Karp na słodko i maca. Nauka wiary po lekcjach, synagoga w niedzielę i bar micwa, gdy żydowski chłopiec osiągał pełnoletniość. Świece płonące w menorze, dwie w oknie w wigilię szabatu i osiem podczas święta chanuki. Mezuza przytwierdzona do drzwi. Relacje Mauriego z rodzicami sprowadzały się do tego, że im głośniej, tym skuteczniej, co początkowo Jacka szokowało. Miał wrażenie, że bezustannie toczą ze sobą wojnę – zawsze krzyczeli – nim uświadomił sobie, że to u nich normalne. Maurie uśmiechnął się szeroko. – Nie zmieniłeś się ani trochę. – Kłamca! Przyjaciel Jacka przestał się uśmiechać i chwycił go za nadgarstek zadziwiająco mocnymi palcami. – Musimy wrócić – oznajmił przyciszonym głosem.
Jack zmarszczył czoło. – Wrócić… dokąd? – Do Londynu. – Do Londynu? – Nie miał pojęcia, o czym przyjaciel mówi. – Jak wtedy, kiedy byliśmy młodymi chłopakami. Upłynęła dłuższa chwila, nim do zaskoczonego Jacka dotarło, o co chodzi. – Maurie, od czasu naszej ucieczki do Londynu minęło cholernych pięćdziesiąt lat. Ale Maurie tylko mocniej zacisnął kościste palce na jego nadgarstku, sprawiając mu niemal ból. Oczy spoglądały pewnie, przykuwając wzrok przyjaciela, a w głosie pobrzmiewała władcza nuta. – Flet nie żyje. Jack znów poczuł się zdezorientowany. Czy słowa Mauriego były skutkiem leków? – Kto to jest? – Wiesz przecież! – oznajmił z uporem Maurie. – Oczywiście, że wiesz. Pomyśl, na litość boską! Pamiętasz. Simon Flet. Aktor. Jack nagle poczuł, jak wraca mu pamięć, zimna i przygnębiająca. Wspomnienia pogrzebane od tak dawna, że ta nagła ekshumacja wydała się niemal przerażająca. Potrzebował chwili, by się otrząsnąć. – Ale Flet nie żyje pewnie od lat. Maurie pokręcił głową. – Trzy tygodnie temu. – Wyciągnął z wysiłkiem rękę i wyjął z szafki przy łóżku złożony egzemplarz szkockiego „Heralda”, a potem przycisnął gazetę do piersi przyjaciela. – Zamordowany. Uduszono go w jakiejś obskurnej norze na londyńskim East Endzie. Przypominało to otwarcie grobu z dawno pochowanymi zwłokami; woń nagłego nieprzyjemnego wspomnienia sprawiła, że Jack zacisnął zęby, jakby bał się odetchnąć skażonym powietrzem. Maurie nachylił się ku niemu, zniżając głos niemal do szeptu. – To nie Flet zabił tego młodego zbira. Jack nie krył przerażenia. – Owszem, on – powiedział. – Nie! Tylko ja widziałem, co się stało. Więc tylko ja wiem. – Ale… Maurie, jeśli to prawda, dlaczego nigdy o tym nie mówiłeś? – Bo nie było potrzeby. Uważałem, że to sekret, który zabiorę ze sobą do grobu. – Maurie dźgnął palcem gazetę. – Ale to zmienia wszystko. Wiem, kto w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym popełnił
morderstwo. I jestem cholernie pewien, kto zabił biednego Simona Fleta. – Wziął głęboki oddech, który zdawał się drżeć w jego krtani, jakby tkwił w niej uwięziony motyl. – Co oznacza, że muszę tam wrócić, Jack. Nie mam wyboru. – Przez chwilę spoglądał gdzieś w dal, zagubiony w jakimś smutnym wspomnieniu. Potem znów skupił cały swój żal na Jacku. – Nie pozostało mi wiele czasu… a ty będziesz musiał mnie tam zabrać. II W kącie pokoju, oparta o ścianę, stała gitara akustyczna. Gibson. Po warstwie kurzu na pasku Jack mógł się jednak zorientować, że Dave już od dawna na niej nie grał. Była tam po prostu, jak przypomnienie straconej młodości i zawiedzionych ambicji zrodzonych w epoce marzeń. Dave stracił na wadze i Jack domyślił się, że dawny przyjaciel prawie nie jada. Choć się zarzekał, że nie pije, Jack czuł zapach alkoholu. Cały pokój śmierdział zastarzałym alkoholem. Dave zauważył, że Jack patrzy na gitarę. – Dojrzewa z upływem lat – powiedział, spoglądając na nią. – Starzeje się jak dobre wino. – Kiedy ostatni raz grałeś? – Och… Jack zorientował się, że Dave chce skłamać, ale po chwili jakby się rozmyślił. – Jakiś czas temu – odparł i przesunął smętnie kciukiem po niezrogowaciałych koniuszkach palców lewej dłoni. – Zdumiewające, jak szybko miękną. – Popatrzył na Jacka, nieogoloną twarz wykrzywił smętny uśmiech. – I jak szybko stają się wrażliwe na ból, gdy znów się zaczyna. Jack rozejrzał się po pokoju. Firanki za zaciągniętymi do połowy zasłonami. Pojedyncze łóżko przy ścianie. W rogu telewizor. Dwa wytarte fotele przy starym, wykładanym płytkami kominku. Kiedyś była to sypialnia rodziców Dave’a. Dom odziedziczony wraz ze śmiercią jego owdowiałej matki, wybrany jako miejsce, w którym doczekałby się własnej rodziny. Dom pełen mrocznych, brutalnych wspomnień, których nie wymazałoby nawet powołanie na świat nowego życia. Dom skazany na smutek. Żona, która odeszła w poszukiwaniu szczęścia, syn
podrzucony jak kukułcze jajo. Dave zmagający się z nałogiem w ścianach pokoju, z którego miał być niebawem usunięty na dobre, w co Jack nie wątpił. Do domu starców albo ośrodka z całodobową opieką, jak on. Dave nachylił się w fotelu i spojrzał na niego w zamyśleniu. – Więc Maurie nie pociągnie już długo? – Nie wydaje mi się. Wyglądał okropnie, Dave. Naprawdę koszmarnie. – Jak sobie wyobraża tę podróż do Londynu? – Chce, żebyśmy go zawieźli – wyjaśnił Jack. Dave parsknął ponurym śmiechem. – Tak, akurat się do tego nadajemy! – Przez chwilę wydawało się, że jego blade, suche wargi wykrzywią się w ironicznym grymasie. – Nie kapuję, dlaczego mówi nam dopiero teraz, że to nie Flet zabił tego faceta. Jack wyjął zwinięty egzemplarz „Heralda”. – To przez tę historię z morderstwem Fleta. Usłyszeli, jak ktoś otwiera, a potem zamyka drzwi wejściowe; po chwili w korytarzu załomotały ciężkie kroki. Drzwi pokoju Dave’a otworzyły się i na progu stanęła kobieta w średnim wieku. Dyszała ciężko, patrząc na obu wściekłym wzrokiem. Jack pomyślał, że kiedyś mogłaby być atrakcyjna, gdyby nie te usta ułożone w podkowę, wyraz jej osobowości. Z drugiej strony, kto inny wyszedłby za syna Dave’a? Była w starannie wyprasowanych czarnych spodniach i krótkiej szarej kurtce zarzuconej na białą bluzkę. Jej twarz przywodziła na myśl zsiadłe mleko. Skupiła spojrzenie na Davie. – Wróciłeś – zauważyła sucho. – Spostrzegawczość zawsze stanowiła twoją mocną stronę. Zacisnęła złośliwe usta. – Znalazłam twój zapas. Jack dostrzegł, jak bardzo ta wiadomość rozczarowała jego przyjaciela. Dave starał się jednak tego nie okazywać. – Skąd wiesz, że to nie było Donniego? – Nie obchodzi mnie, czyje to było. Wszystko wylądowało w zlewie. – Uniosła kąciki ust w nieznacznym uśmiechu i zerknęła na Jacka. – Byłabym zadowolona, gdybyś nie sprowadzał tu kumpli od kieliszka. Jack zjeżył się, wstał i wsunął gazetę do kieszeni. – Może powinniśmy kontynuować tę rozmowę gdzie indziej, Dave.
– Może powinniśmy kontynuować tę rozmowę gdzie indziej, Dave. Paskudnie tu cuchnie. Dave dźwignął się z fotela. – Tak, masz rację. Ktoś jej powinien powiedzieć, żeby nie nosiła nylonów. – Skrzywił się, patrząc na synową. – A następnym razem, jak zechcesz wejść do mojego pokoju, to, kurwa, pukaj, dobra? • • • Pojechali autobusem do Queen’s Park. Jack miał umówioną wizytę u stomatologa i nie chciał się spóźnić. – Cholernie daleko jeździsz do tego dentysty – zauważył Dave. – Rodzinna tradycja sięgająca całe pokolenie wstecz. Jego ojciec leczył zęby mojemu ojcu. No i nazwisko, które zawsze mnie śmieszy. Listerine. – Ha! – Dave się roześmiał. – To tak, jakby elektryk nazywał się Amper. Wysiedli przy Shawlands Cross i Dave zaproponował, żeby poszli do baru Corona. Jack jednak skierował go na drugą stronę ulicy, do parku, sugerując, by posiedzieli nad stawem, gdzie nikt nie będzie im przeszkadzał. Znaleźli wolną ławkę przy ścieżce prowadzącej do ołowianoszarego stawu, gdzie ojciec Jacka bawił się niegdyś jako chłopiec. Czasem pływały tam kaczki, ale tego dnia, o dziwo, widać było głównie mewy. Może zwiastowały nadciągającą burzę. Był wczesny kwiecień, ale wiatr wciąż przynosił chłód; obaj mężczyźni okrywali się starannie zimowymi płaszczami i szalikami. Dave nosił wełnianą czapkę z daszkiem. Naciągał ją głęboko na czoło, kryjąc wyraziste niegdyś rysy, które rozmyły się i nabrały żałobnego wyrazu. Luźna skóra na chudej twarzy. Włosy Jacka, choć całkowicie srebrzyste, wciąż były bujne i starannie ułożone, a próżność nie pozwalała mu nosić kapelusza psującego fryzurę. Dave był wysoki, o dobre siedem centymetrów wyższy od przyjaciela; siedząc obok siebie na ławce, stanowili osobliwą parę. Jak podpórki na książki, pomyślał Jack, w którego pamięci odezwał się na chwilę refren piosenki. – Pokaż – powiedział Dave, wkładając okulary w rogowych oprawach, po czym rozłożył gazetę. Jack stuknął palcem w artykuł u dołu pierwszej strony i Dave zaczął
Jack stuknął palcem w artykuł u dołu pierwszej strony i Dave zaczął głośno czytać. Tak jak kazano im robić w klasie, kiedy siedzieli rzędami, czytając po kolei fragmenty jakiegoś nudnego podręcznika do historii, jakby na tym miała polegać nauka. – Zamordowany po pięćdziesięciu latach spędzonych w ukryciu. – Dave podniósł wzrok znad nagłówka. – Pięćdziesiąt lat! Wystarczy szybko wymówić, a wydaje się, że minęło jak z bicza trzasł. – Znowu skupił uwagę na gazecie. – Gwiazdora filmowego z lat sześćdziesiątych, Simona Fleta, który zniknął w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym po tym, jak zatłukł na śmierć człowieka podczas narkotykowej imprezy w londyńskiej dzielnicy West End, znaleziono martwego w Stepney w wynajętym pokoju. Odkrycia dokonano dwa tygodnie temu, kiedy najemczyni była zmuszona włamać się do pokoju. Ciało siedemdziesięcioczteroletniego mężczyzny, zaginionego od pół wieku, leżało na łóżku. Został uduszony. Policja twierdzi, że nie żył już od tygodnia. Jego tożsamość potwierdziły jednak dopiero wczoraj badania DNA. Po zabójstwie w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym Flet uciekł z domu w Kensington, należącego wówczas jak i obecnie do doktora Cliffa Roberta, który w dowód uznania za zasługi na polu medycyny ma otrzymać w tym roku tytuł szlachecki. Choć przypuszczano, że Flet utonął podczas próby ucieczki do Francji na pokładzie małego jachtu cumującego na jednej z przystani w Portsmouth, nigdy nie znaleziono jego ciała ani łódki. Przez dziesiątki lat uporczywie pojawiały się pogłoski, że rzekomo żyje, wraz z doniesieniami z całego świata, że był „widziany”. Tajemnica zaginionego aktora wzbudzała jeszcze większą ciekawość niż zniknięcie prawie dziesięć lat później lorda Lucan i była wielokrotnie opisywana. Dave nachylił się w stronę Jacka; jego twarzy wyrażała głębokie powątpiewanie. – Jak to możliwe? – Co? – DNA. W tamtych czasach tego nie było. Skąd wzięliby próbkę DNA Fleta, nawet gdyby wiedzieli, kogo ma dotyczyć test? – Milczał przez chwilę. – I skąd, do cholery, mieliby o tym wiedzieć? Jack wziął gazetę do ręki. Grzebał przez moment w kieszeniach, potem cmoknął poirytowany. – Daj mi swoje okulary. Dave zsunął je z nosa, ale ich nie oddał.
– Zaraz. Masz większą głowę ode mnie. Wygniesz mi oprawkę. Jack wyrwał mu okulary i nasadził na nos. Powiódł wzrokiem po artykule i zaczął głośno czytać: – Początkowo policja nie mogła w żaden sposób ustalić tożsamości denata. Śledczych zaintrygował jednak niewielki płat skóry wycięty z lewego przedramienia. Doszli do wnios- ku, że zabójca próbował usunąć jakiś znak szczególny. Przesłuchania właścicielki domu i innych lokatorów ujawniły, że ofiara miała na tym przedramieniu mały tatuaż w kształcie drozda. To z kolei zaowocowało intensywnymi poszukiwaniami w kartotekach dotyczących spraw badanych obecnie, jak i niewyjaśnionych. Okazało się w końcu, że wystarczyło poszukać po prostu w internecie, by znaleźć wzmiankę o podobnym tatuażu w artykule napisanym dziesięć lat wcześniej, a dotyczącym tajemniczego zniknięcia aktora Simona Fleta. Spojrzał na Dave’a. – Przypominasz sobie, żebyś go kiedykolwiek widział? Chodzi mi o tatuaż. Posępność na twarzy Dave’a dowodziła, że sobie przypomniał; skinął głową. Jack czytał dalej: – To z kolei doprowadziło policję do domu młodszej siostry Fleta, Jean, nadal żyjącej. Wciąż miała kosmyk włosów brata, odcięty przez jego matkę, gdy był niemowlęciem, i zachowany dla potomności, co było w tamtych czasach modne. Badania porównawcze DNA potwierdziły tożsamość denata. Zdjął okulary, a Dave chwycił je czym prędzej, po czym włożył, by sprawdzić, czy ze szkłami jest wszystko w porządku. – No tak! Wykrzywiłeś mi oprawkę! Ale Jack nie słuchał. Spoglądał ponad wodą i ruchem ulicznym na Pollokshaws Road na szeregowe domy z piaskowca. – Wiesz, urodziłem się tam. Dave podążył za jego wzrokiem. – Hę? – Marywood Square. W prywatnej klinice położniczej. Tak to się wtedy załatwiało. Zaledwie kilkaset metrów od Springhill Gardens, gdzie dorastał mój tata. – Jack znów powiódł spojrzeniem wzdłuż ulicy, w stronę kwartału czerwonych kamienic czynszowych skupionych wokół zarośniętego ogrodu. – Zabawne. Kiedy poszedłem odwiedzić wczoraj Mauriego, przypomniałem sobie, jak wycinali mi migdałki
w szpitalu Wiktorii. – Popatrzył na Dave’a. – Ale pamiętam też, jak ojciec mi opowiadał, że jemu migdałki wyciął lekarz, który przyszedł do nich do domu i zrobił to na kuchennym stole. Wyobrażasz sobie? Teraz to pachnie średniowieczem. Dave sapnął zniecierpliwiony. – Co to ma wspólnego z tym? – Stuknął palcem w artykuł. Jack wzruszył ramionami. – Nic. Po prostu… gdzie one się podziały, Dave? – Co się podziało? – Lata. Marzenia. – Z bladym uśmiechem odwrócił się do przyjaciela. – Nigdy nie myślałem, że się zestarzeję, Dave. Nigdy nie czułem się stary. Tak naprawdę. Zawsze byłem w głębi serca chłopcem. Aż do teraz. – Po chwili w jego bladoniebieskich oczach pojawiło się skupienie. – Co zrobimy? – Chodzi ci o Mauriego? Jack skinął głową. – Może obaj powinniśmy się z nim spotkać. Nie może oczekiwać, że ruszymy w idiotyczny pościg za cieniem, bo na łożu śmierci coś sobie uroił. – Nie – przyznał Jack, uśmiechając się. – Nie byłoby to zbyt odpowiedzialne, prawda? Z pobliskiej podstawówki wylał się strumień dzieci wprost na zimne popołudnie; ich krzyki i śmiechy wznosiły się ponad hałasem ruchu ulicznego na Pollokshaws Road. Przy wodzie zebrała się grupka młodych ludzi, którzy próbowali złapać coś w sieć, nad ich głowami furkotały gołębie. Wokół placyku zabaw, w cieniu wciąż nagich drzew, stały matki z wózkami, a czerwień piaskowca kamienic czynszowych odcinała się ostro i wyraźnie od chłodnego błękitu nieba. Jack i Dave ruszyli ku bramie parku. Dwóch starszych mężczyzn, ludzkie cienie, które przeżyły już swoje życie i nie mają się czym pochwalić, niewidoczne dla dzieci i ich młodych matek. Na skrzyżowaniu Pollokshaws Road i Balvicar Street uścisnęli sobie ręce i Dave skierował się w stronę przystanku, żeby złapać autobus do domu. Jack miał już niewiele czasu przed wizytą u dentysty, ale stał jeszcze przez chwilę, przyglądając się, jak przyjaciel mija przystanek i przechodzi przez ulicę, zmierzając do New Regent Bar. Znużony, odwrócił się w końcu ku Victoria Road.
III Jack wysiadł z autobusu za Derby Café przy Netherlee. „Tallie”, jak się mówiło, kiedy byli dziećmi – jakaś zniekształcona forma słowa „Italian”, ponieważ wszystkie kafejki prowadzili wówczas Włosi. Derby, Boni’s przy Clarkston i jeszcze jedna przy Busby, nazwa wyleciała mu z głowy. Robili najlepsze lody. Pojedyncze orzechowe i podwójne, wafle i rożki. Zastanawiał się przez chwilę, czy określenie „Tallie” uznano by w dzisiejszych czasach za politycznie poprawne. Minął szereg sklepów i znalazł się niedaleko szkoły podstawowej. Parking był prawie pusty, ale na trawie dzieciaki grały w piłkę, ich podniesione głosy płynęły między gałęziami gołych drzew, które dopiero puszczały pączki. Jakby na zasadzie kontrastu, parking przy domu opieki całodobowej był zajęty niemal do ostatniego miejsca. Niewielu pensjonariuszy miało samochody, ale w budynku zawsze przebywał personel, a także odwiedzający. Jack poczuł, jak zamiera w nim serce, kiedy w drzwiach bloku z czerwonej cegły zobaczył córkę i zięcia. Nie wyglądali na szczególnie zadowolonych i byli już niemal przy swoim fordzie mondeo, kiedy go dostrzegli. Ich syn – wnuk Jacka, Ricky – opierał się plecami o bagażnik samochodu; bez reszty pochłonięty nintendo 3D – jak zwykle zresztą – stukał z furią w klawiaturę. Nawet z tej odległości Jack mógł dosłyszeć głupie dźwięki płynące po parkingu. Susan była kochaną dziewczyną, ale tak jak jej matka, niezbyt asertywną. W związku zdecydowanie dominował Malcolm. Nigdy się nie lubili, on i Jack. Jack nie miał pojęcia, po kim Ricky odziedziczył swoje cechy. Ktoś, z mroków historii genetycznej, przekazał mu skłonność do otyłości. Nie pochodził on od rodziców ani dziadków, ale chłopak walczył i bezustannie przegrywał z kilogramami. Miał znaczną nadwagę i nosił największe i najobszerniejsze spodnie od dresu i koszule, jakie tylko dało się znaleźć, ale nawet w nie ledwie się mieścił. Jakby tytułem rekompensaty był obdarzony ilorazem inteligencji równie przekraczającym skalę jak ta wagowa. Przemknął bez najmniejszego wysiłku przez szkołę, a potem uniwersytet, otrzymując dyplom z wyróżnieniem w dziedzinie matematyki i informatyki; studia ukończył rok przed wyznaczonym terminem, tylko po to, by stwierdzić, że jest bezrobotny i – ponieważ nadwaga pozbawiała go pewności siebie – że
nigdy nie znajdzie zatrudnienia. Wycofał się więc w nocny świat gier komputerowych, a większość dnia przesypiał. – Gdzie się podziewałeś, u diabła? – Malcolm nigdy nie przebierał w słowach. Jack się uśmiechnął. – Ciebie też miło widzieć. – Tato, wiesz przecież, że zawsze cię odwiedzamy w piątek po południu. – Susan była bardziej pojednawcza, ale w jej słowach wyczuwało się cień pretensji. – Miałem wizytę u dentysty. Zapomniałem. Przepraszam. – Cześć, dziadku. – Ricky nie uniósł nawet głowy. – No cóż, dobrze, że jesteś – powiedziała Susan i zerknęła nerwowo w stronę męża. – Mamy przynajmniej trochę czasu na filiżankę herbaty. – Będzie mi miło – odparł Jack, ale choć bardzo się starał, nie potrafił ukryć sarkazmu w głosie. Wjechał na pierwsze piętro windą, podczas gdy jego rodzina weszła schodami. Gdyby był sam, też by tak zrobił, ale chciał mieć chwilę dla siebie przed nadciągającą burzą, którą wyczuwał. Przyszło mu do głowy, że właśnie dlatego nad stawem w Queen’s Park zbierały się mewy. Tak czy inaczej, schody były powodem, dla którego się tu znalazł. W pierwszych miesiącach po zawale schody w domu stały się poważnym problemem. Malcolm i Susan wpisali go na listę oczekujących na dom opieki. Zainstalowanie krzesełka dźwigowego byłoby zbyt kosztowne, oznajmił Malcolm. I obniżyłoby cenę nieruchomości. Mieszkali u Jacka od chwili, gdy bank przejął ich dom; Malcolm, straciwszy zatrudnienie w dużej firmie ubezpieczeniowej, pozostawał jakiś czas na bezrobociu. Miał to być układ tymczasowy, ale dwa lata później wciąż u niego siedzieli, choć zięć znalazł sobie nową pracę. Tymczasem prędzej, niż ktokolwiek oczekiwał, zwolniło się mieszkanie w ośrodku opieki całodobowej w Netherlee i Jack przeprowadził się do niego z salonu na parterze, gdzie sypiał. Teraz był pewien, że jego bliscy liczą dni do momentu, aż będą mogli przejąć po nim spadek. Myśl, że czekają, aż umrze, nie była dla niego przyjemna, ale – do diabła! – nie zamierzał się dostosować do ich życzenia. W każdym razie nie w najbliższym czasie. Stali pod drzwiami jego mieszkania na końcu korytarza; Jack słyszał elektroniczne piski dobywające się z Nintendo Ricky’ego. – Może powinieneś to trochę ściszyć, synu – powiedział. – Mieszkają
– Może powinieneś to trochę ściszyć, synu – powiedział. – Mieszkają tu starsi ludzie, którzy nie lubią hałasu. Wnuk popatrzył na niego z irytacją i włożył do uszu słuchawki. Kiedy weszli do środka, Jack nastawił w kuchni czajnik, starając się jak najdłużej odwlec chwilę konfrontacji. Gdy wrócił do pokoju, Susan siedziała niepewnie na szezlongu, a Malcolm stał przy oknie, patrząc ponuro ponad trawnikiem na sąsiedni blok. Ricky rozwalał się na kanapie, wciąż pochłonięty tą swoją grą. Malcolm odwrócił się i popatrzył na Susan. Znak, by zabrała głos. – Tato, dzieci pani Rodgers znowu dzwoniły. Jack o tym wiedział, bo Fiona mu powiedziała. – Zamierzają nalegać, żebyś trzymał się z dala od ich matki. Jeśli tego nie zrobisz, złożą oficjalną skargę i poproszą, żeby cię usunięto z ośrodka. – To niezwykle chrześcijańskie z ich strony – powiedział Jack, wiedząc, że bliscy Fiony chodzą do kościoła, choć ona określała siebie jako „byłą katoliczkę”. – Fiona powiedziała im, że zamierzacie wymienić swoje mieszkania na jedno większe. – To odrażające, Jack. – Malcolm skrzywił twarz w stosownym grymasie, by dać do zrozumienia, o co mu chodzi. – Naprawdę? – Jack poczuł wściekłość. – W jakim to wieku dobrowolny seks między dwojgiem dorosłych ludzi przestaje być czymś naturalnym i staje się odrażający? – Tato… – Susan nie kryła zakłopotania. – Nie. Powiedz mi. W wieku czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu lat? A w jakim ty jesteś wieku, Malcolm? Wciąż pieprzysz moją córkę? – Tato! – Tym razem Susan była zszokowana i zerwała się na równe nogi. – Dosyć, Jack – rzucił ostrzegawczym tonem zięć. – Nie, nie dosyć! Jak śmiesz przychodzić tutaj i mówić mi, z kim mogę albo nie mogę sypiać? Fiona i ja nie jesteśmy parą nastolatków, a wy nie jesteście moimi pieprzonymi rodzicami. – Tato, na litość boską, nie mów tak w obecności chłopca! Jack omal nie wybuchł. – Chłopca?! Ten chłopiec nawet, kurwa, nie słucha! W tym momencie wszyscy spojrzeli na Ricky’ego. Upłynęła chwila, nim dotarło do niego, co się dzieje; przestał grać
Upłynęła chwila, nim dotarło do niego, co się dzieje; przestał grać i obrócił się w ich stronę zaskoczony. – O co chodzi? – spytał.
ROZDZIAŁ 2
I Po dwóch nocach spędzonych w szpitalu Jack zapragnął być pacjentem dochodzącym. Hospitalizacja po zawale, choć krótka, nie była niczym przyjemnym. Pomijając tych kilka pierwszych krytycznych godzin, wylądował na oddziale geriatrycznym, gdzie miał wracać do zdrowia. Wtedy to po raz pierwszy dotarło do niego, że jest „stary”. I po raz pierwszy zobaczył siebie takiego, jak widzieli go inni. Pan w słusznym wieku, o przyprószonych siwizną włosach, dość krzepki jeszcze, ale mający najlepsze lata już za sobą. Wszechobecna woń uryny i bezsenne noce wypełnione zawodzeniem i kocią muzyką pacjentów cierpiących na demencję sprawiły, że z samego rana się wypisał. Był zdecydowany kontynuować rekonwalescencję w domu. Kiedy spotkali się z Dave’em przy Battlefield Rest, wyczuł u niego alkohol – w oddechu, który kłębił się wokół głowy przyjaciela w zimnym nocnym powietrzu niczym dym. Trudno było uwierzyć, że to już kwiecień. – Wiesz, jadąc dziś wieczorem autobusem, uświadomiłem sobie, że w tym miesiącu mija dokładnie pięćdziesiąt lat – powiedział. Dave nie zrozumiał. – Od czego? – Od naszej ucieczki do Londynu. – Naprawdę? – Dave zdjął czapkę i podrapał się po głowie. – Jezu, gdybym wiedział wtedy to, co wiem teraz… – Uchwycił spojrzenie Jacka i na jego twarzy pojawił się na chwilę uśmiech, smutny i jednocześnie pełen rozbawienia. – Pewnie byłbym wciąż pijany. – Tak, to bardzo prawdopodobne. – Jack ujął go za ramię. – Chodź, zobaczymy, co Maurie ma do powiedzenia. • • •
Maurie wyglądał gorzej niż poprzedniego wieczoru. Leżał z na wpół zamkniętymi oczami, skóra przypominała barwą i fakturą kit, ręce spoczywały na pościeli, kłykcie uschniętych dłoni wydawały się wielkie. Przy nogach łóżka siedziały trzy pielęgniarki, które tego wieczoru oglądały The Street, bardziej zajęte pustą rozmową niż tym, co działo się na ekranie. – Jezu! – zawołał Jack. – Zbiera mu się piana na ustach! Wszystkie zerwały się na równe nogi i odwróciły przerażone; Maurie uniósł powieki, wyraźnie zmieszany. – Wcale nie! – Najstarsza pielęgniarka obrzuciła oskarżycielskim spojrzeniem Jacka, a ten wzruszył ramionami. – No cóż, mogło się tak stać, a wy nic byście nie zrobiły, prawda? – Otworzył drzwi. – Czy zechcą panie…? Musimy porozmawiać z obecnym tu panem Cohenem. Popatrzyły na niego gniewnie i wyszły niechętnie. Jack zamknął za nimi drzwi. Dave gapił się na Mauriego z pełnym szoku niedowierzaniem. – Jasna cholera, stary, coś ty pił? Wyglądasz gorzej ode mnie. Na wargach chorego pojawił się wymuszony uśmiech. – No cóż… – odparł. – Tylko wątroba mi jeszcze funkcjonuje. – Usiadł z trudem. – Dobrze cię widzieć, Dave. Wciąż grasz? Dave zerknął na Jacka. – Nie tak często, jak bym chciał, Maurie. A ty wciąż śpiewasz? – Jak skowronek. – Własne słowa wzbudziły w Mauriem śmiech, który przeszedł w kaszel. Usłyszeli, jak bulgocze mu w piersi flegma i nie wiadomo, co jeszcze. – Nie możesz jechać do Londynu. Nie dasz rady – zauważył Dave. – Dam radę. – Tak, jasne. – Dave przysunął sobie krzesło i nachylił się nad przyjacielem. – Odbiło ci, kurwa. Nie możemy jechać do Londynu. – W chwilach napięcia nerwowego twardniał mu akcent. – Nie mamy forsy ani transportu, a ty nie możesz chodzić. Nie zajedziemy daleko. – Mam pieniądze – odparł Maurie. – No to się ciesz, bo ja nie. – Dave popatrzył na Jacka, który obserwował ich, stojąc z drugiej strony łóżka, potem znów skierował smutne oczy na Mauriego. – To zwariowany pomysł, człowieku. Daj sobie spokój. Maurie pokręcił głową. – Nie. – Spoglądał to na jednego, to na drugiego. – Jeśli nie zgodzicie
– Nie. – Spoglądał to na jednego, to na drugiego. – Jeśli nie zgodzicie się ze mną jechać, zapłacę komuś, żeby mnie zawiózł. – Podaj powód, dla którego mielibyśmy to zrobić – poprosił Dave. – Bo to słuszne. Nawet jeśli potrzebowałem pięćdziesięciu lat, żeby to zrozumieć. – Jack mówi, że według ciebie to nie Flet zabił tamtego faceta. Maurie skinął głową. – Więc kto? Stary, chory człowiek odetchnął głęboko. – Musicie mi zaufać. – Dlaczego? – syknął Dave. Maurie wydawał się dotknięty tym powątpiewaniem. – Bo przyjaźnimy się od ponad pięćdziesięciu lat. – Złapał z trudem oddech. – Co macie w tej chwili do stracenia? Ile czasu upłynie, nim wylądujesz w domu opieki tak jak Jack? Albo na sali pooperacyjnej? Ile czasu upłynie, nim wszyscy będziemy martwi jak cholera? Wyrażenie głośno tego wszystkiego, o czym żaden z nich nie śmiał nawet pomyśleć, poskutkowało pełną refleksji ciszą. Maurie jeszcze jednak nie skończył. – A ja odejdę przed wami. Wszystkie smutki i żale mojego życia spiętrzone jak debety na koncie. Jedyna pociecha, że nie mam dzieci, które musiałyby się za mnie wstydzić. Zatuszować dziedzictwo okrytego hańbą ojca. Wyrzuconego z palestry za oszustwo i skazanego na półtora roku więzienia. Chryste, własna rodzina ledwie raczy ze mną rozmawiać. Na jego twarzy pojawiła się nagle jeszcze bardziej niezdrowa barwa. Zniszczone serce z trudem pompowało krew do głowy. – Spokojnie, Maurie – powiedział Jack. Maurie obrócił na niego błyszczące oczy. – A czym ty się możesz pochwalić, Jack? Że przez czterdzieści lat liczyłeś pieniądze innych ludzi? Miałeś kiedyś talent. Jack starał się odgrodzić od bólu, jaki sprawiały mu słowa Mauriego. Już dawno wzniósł mury obronne przed własną porażką. – Wielu ludzi ma jakiś talent, Maurie. Ale to nie wystarcza. Powinieneś wiedzieć o tym lepiej niż ktokolwiek. Maurie nie wytrzymał jego spojrzenia i powędrował wzrokiem ku jakiejś odległej przeszłości, istniejącej tylko w jego pamięci. – Anielski głos, jak mówiono. – Potem wrócił raptownie do teraźniejszości, patrząc wyzywająco na obu przyjaciół. – Ale nie ma
sensu żałować tego, czego nie da się już zmienić. I dopóki oddycham, mogę zrobić parę rzeczy. – Na przykład? – rzucił Dave. – Po pierwsze skończyć z tą cholerną chemioterapią. Jest gorsza niż pieprzona choroba i nie pomaga mi. Przeżyję więc resztę swoich dni na środkach przeciwbólowych i nie będę tęsknił za rzyganiem co pięć minut. – Urwał na chwilę. – I zrobię to, co należało zrobić pięćdziesiąt lat temu. Nawet jeśli nie mogę tego zmienić, spróbuję chociaż to naprawić. – Popatrzył na nich z gniewną zawziętością. – No i? Nie baliśmy się, uciekając z domu w wieku siedemnastu lat. A mieliśmy wtedy wszystko do stracenia. – Parsknął pozbawionym wesołości śmiechem. – I do spieprzenia. – Potem znów się skupił. – To może być nasza ostatnia szansa, żeby coś zrobić. Cokolwiek! – Podniósł wyczekująco wzrok, patrząc to na jednego, to na drugiego. • • • Zimne nocne powietrze na parkingu przyprawiało o szok po dusznej szpitalnej atmosferze. Jack odetchnął głęboko. – To szaleństwo, Dave. Ten pokręcił głową. – Nie. Szaleństwem była ucieczka do Londynu, kiedy mieliśmy siedemnaście lat. To coś znacznie gorszego. – Popatrzył z powagą na przyjaciela, a potem szeroki uśmiech zamazał lata widoczne na jego twarzy. – Będziemy potrzebować transportu – powiedział Jack. – I kogoś, kto poprowadzi samochód. Mnie wciąż nie wolno. – Zerknął na Dave’a. – Tak, wiem. A mnie nie wolno ufać. Niebo w górze migotało czarnym aksamitem, nad Langside College wznosił się pomiędzy pełnią i trzecią lub pierwszą kwadrą księżyc. W powietrzu rozbrzmiewały odgłosy ruchu ulicznego. – Dave… zrobię to tylko wtedy, kiedy obiecasz, że nie będziesz pił. Przynajmniej do czasu, aż sprawa się zakończy. Dave wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Żaden problem. Jestem człowiekiem ze stali. Żelazna wola. Jack popatrzył na niego sceptycznie i westchnął, potem spojrzał na brzydki budynek szpitala, który nad nimi majaczył.
– I musimy wykombinować, jak wyciągnąć stamtąd Mauriego. II Siedział długi czas w ciemności. Światło latarni na parkingu wpadało przez okno i malowało na podłodze długie poszatkowane smugi. Niewiele zabrał ze sobą z domu, który przez niemal trzydzieści siedem lat dzielił z Jenny. Skórzany fotel z podnóżkiem. Dwuosobową rozkładaną kanapę mogącą pełnić funkcję łóżka dla gości, którzy nigdy się nie zjawiali. Biblioteczkę pełną książek, które czytał za młodu, kiedy w głowie roiło się od idei, a całe pokolenie wierzyło, że potrafi zmienić świat. Ależ było naiwne! Na ścianie, naprzeciwko okna, wisiała oryginalna akwarela Russella Flinta. Dziewczyna na plaży z chustą na głowie i wielka sieć rybacka na drągu. Wspaniałe światło na piasku odsłoniętym niedawno przez odpływ. Obraz pochodził z domu jego rodziców – jeden z dwóch stanowiących dumę i radość matki. A przecież musiały stanowić bezustanne przypomnienie jej własnych zmarnowanych ambicji. W zacienionym kącie połyskiwał milcząco duży telewizor kupiony do tego mieszkania; tylko czerwone światełko zdradzało, że tu jest. Pod ścianą obok drzwi do kuchni niewiele większej od WC stał stół z opuszczanym blatem. To była jego przestrzeń. To były jego rzeczy. To było jego życie. Wszystko pomniejszone, by mogło się zmieścić w granicach tych czterech ścian. Nienawidził przyznawać tego sam przed sobą, ale czuł się samotny. Tęsknił za Jenny. Choć nigdy nie była miłością jego życia, przywykł do niej. Zawsze łączyła ich przyjaźń; wiedli wspólnie bardzo zwykłą egzystencję. Egzystencję jak wiele innych, polegającą na podążaniu przez morze przeciętności, by w końcu zniknąć bez śladu. I właśnie to Jenny zrobiła przed dziewięciu laty, pochłonięta przez nowotwór. Wstał z fotela i podszedł sztywno do biblioteczki pod oknem. Dlaczego wszystko ostatnio tak bolało? Jej zdjęcie stało w rzeźbionej ołowianej ramce, prezencie od Susan. Wziął je do ręki i obrócił do światła; uśmiech Jenny napełnił go smutkiem. Przesunął delikatnie opuszkami palców po szkle, jakby wciąż mógł jej dotknąć. Ale to, co wyczuł, było zimne i twarde. Na fotografii miała zapewne czterdzieści kilka lat. Już wtedy
Na fotografii miała zapewne czterdzieści kilka lat. Już wtedy farbowała pewnie włosy, ale iluzja młodości i tak była przemożna. Sam zrobił to zdjęcie i zawsze poruszała go miłość w jej oczach. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek sobie uświadomiła, że on jej nie odwzajemnia. Nie do końca. Ale czym jest miłość? Bo czy nie czuł się zdruzgotany, kiedy utracił Jenny? Odstawił ostrożnie zdjęcie na biblioteczkę i obrócił zegarek w stronę światła wpadającego przez okno. Nadszedł czas, by jej powiedzieć. Dwa raz się upewnił, że ma klucze w kieszeni, nim zamknął drzwi i ruszył jak najciszej w głąb korytarza. Jego kroki odbijały się nieznacznym echem od ścian i oszklonej klatki schodowej, kiedy wspinał się na drugie piętro. Drzwi jej mieszkania znajdowały się na samym końcu, a duże okna wychodziły na szkołę. Zapukał delikatnie i czekał w gęstej nocnej ciszy, oddychając głęboko dla złapania tchu. Nie słyszał jej, dopóki nie otworzyła i nie wyjrzała z niepokojem na zewnątrz. Kiedy go zobaczyła, jej uśmiech rozświetlił ciemność, po czym otworzyła drzwi szerzej, żeby go wpuścić. Od razu zauważył, że się uczesała. Prześwitująca koszula nocna pod rozchylonym szlafrokiem sięgała niemal podłogi. Gdy dotarła do niego woń jej perfum, poczuł znajome pożądanie. Coś, co nigdy nie przemija. Wraz z pragnieniem osoby, z którą można się dzielić zanikającym coraz bardziej życiem. Zamknęła drzwi i odwróciła się do niego wyczekująco. Wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie; poczuł jej ciepło i miękkość. Opierał przez chwilę głowę na jej ramieniu, potem pocałował ją w szyję i odsunął się, by na nią spojrzeć. Coś w jego oczach i zachowaniu było bardziej wymowne niż słowa, i uśmiech na jej twarzy przygasł. Kobiecy instynkt. – Co się stało? Wziął się w garść. – Słuchaj, Fiona, muszę na jakiś czas wyjechać. Uderzyła go myśl, że tak naprawdę to tylko historia, która się powtarza. Pół wieku później.
1965
ROZDZIAŁ 3
I Trudno teraz sobie przypomnieć wszystko to, co skłoniło mnie do ucieczki. Ale przeważył głównie fakt, że wylali mnie ze szkoły. No i, oczywiście, zawsze mi zarzucano, że sprowadzam innych na manowce. Ale tak naprawdę było inaczej. Urodziłem się tuż po wojnie – przedstawiciel pokolenia „wyżu demograficznego”, jak się zwykło to potem określać. I dorastałem w Glasgow w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, dwie dekady, które zmieniły swą barwę z sepii na psychodeliczną pstrokaciznę, gdy przeszedłem niepostrzeżenie z wieku dziecięcego w lata młodzieńcze. Mieszkaliśmy w południowej części przedmieść Clarkston, niegdysiejszej wiosce włączonej do dzielnicy Eastwood w East Renfrewshire, ale włączonej już w obręb rozrastającego się szkockiego centrum przemysłowego. Pamiętam tramwaje i dźwigi na rzece Clyde, kiedy jeszcze budowano tam statki. Pamiętam okopcone dymem kamienice czynszowe z piaskowca, które zmieciono z powierzchni ziemi w latach powojennych, jeszcze przed odkryciem techniki piaskowania, i wspaniały czerwony albo miodowy kamień kryjący się pod warstwą brudu. Mieszkania, które, poddane renowacji, wciąż są w użytku, podczas gdy te zbudowane na ich miejscu już dawno zburzono. Mam czasem ochotę dorwać tych planistów i architektów, żeby skręcić im kark. Mój ojciec uczył angielskiego i matematyki w szkole we wschodniej części dzielnicy. Dorastał w kamienicach czynszowych w części południowej, naprzeciwko Queen’s Park. Jego ojciec był przed pierwszą wojną artystą ulicznym, ale podczas tego światowego konfliktu wstąpił do Królewskich Sił Powietrznych i wyszkolił się na fotografa. Mam gdzieś wciąż album z jego zdjęciami, które robił, leżąc na kruchym kadłubie maszyny i kierując swój nieporęczny aparat ku okopom w dole. Wczesny wywiad lotniczy. Okopy wyglądały jak pęknięcia
w wyschniętym błocie. Trudno było uwierzyć, że siedzieli w nich jacyś ludzie. Po wojnie otworzył atelier fotograficzne przy Great Western Road. Przypuszczam, że tata przejął od niego poglądy religijne i polityczne. Mój ojciec był ateistą i socjalistą w okręgu wyborczym, który stanowił wówczas matecznik konserwatystów. Sądzę, że za sprawą osmozy przejąłem od niego jedno i drugie. Matka natomiast była żarliwą członkinią Kościoła Szkocji. I choć nigdy się do tego nie przyznała, zawsze podejrzewałem, że w duchu jest toryską. Nic dziwnego, skoro jej ulubionym szmatławcem był szkocki „Daily Express”. Współczułem jej jednak. Miała niezwykły talent do rysowania i malowania, lecz jej ojciec, mimo żarliwych błagań nauczyciela córki, nie chciał słyszeć o jakiejkolwiek szkole artystycznej. To, że kobieta poświęcała się karierze artystycznej, uchodziło w tamtych czasach za coś niestosownego. Zgłosiła się więc do pracy w administracji państwowej. Na egzaminie wstępnym osiągnęła najlepszy wynik w całym Glasgow. Ale oczywiście, ponieważ była kobietą, nagrodzono ją funkcją telefonistki. Jakby tego mało, gdy wyszła za mojego ojca, wręczono jej wymówienie. Zamężnym kobietom nie wolno było pracować w administracji państwowej. Rysowała jednak i malowała dalej – wspaniale cieniowane portrety i akwarelowe pejzaże – ale z upływem lat coraz mniej. Zawsze dostrzegałem w niej przekonanie, że prawdziwe życie w jakiś sposób ją ominęło. Choć wiele cech odziedziczyłem po ojcu, od matki być może przejąłem poczucie porażki. I jeśli miała nadzieję na sukces, niejako za pośrednictwem kogoś innego, czyli mnie, to musiałem stanowić dla niej źródło dalszego rozczarowania. W 1965 roku nic na to oczywiście nie wskazywało. Odkrywałem po prostu swój talent i, podobnie jak rówieśnicy, zostałem porwany przez falę zmian, która przetaczała się przez cały kraj. Jej siłą napędową była muzyka, jak księżyc rządzący pływami. Stonesi, Beatlesi, Who, Kinksi. Ekscytująca, gwałtowna, romantyczna, przełomowa muzyka, która rozpalała wyobraźnię i sprawiała, że wszystko wydawało się możliwe. Fala ta zmiotła też wszelkie pozostałości wojny. Kartki na żywność, służbę wojskową (choć po drugiej stronie Atlantyku wciąż obowiązywała), stary nudny BBC Light Programme, krótkie męskie fryzury, kołnierzyki i krawaty. Na Morzu Północnym piracka stacja
nadawała rock and rolla. Każdy osobnik obdarzony choć iskierką talentu muzycznego chciał łapać za gitarę i grać. Pragnąłem desperacko znaleźć się w jakimś zespole. Stać na scenie, grać na gitarze i śpiewać o miłości i stracie, o świecie, który przesuwał się pod moimi stopami. W mojej głowie cały czas rozbrzmiewała muzyka i upłynęło niewiele czasu, nim wśród rówieśników znalazłem ludzi podobnie myślących i podobnie utalentowanych. Nie zawsze jednak darzyłem muzykę miłością. Kiedy miałem sześć lat, rodzice posyłali mnie na lekcje fortepianu prowadzone przez niezamężną damę, pannę Hale, która mieszkała w bliźniaku niedaleko Tinker’s Field, pięć minut drogi od naszego domu. Nienawidziłem tego. Pamiętam, że siedziałem w mrocznym pokoju od frontu, wygrywając na pianinie nuty, podczas gdy z ulicy dobiegał gwar dzieci na huśtawkach. C, D, E, F. A teraz skala chromatyczna. I jeśli się pomyliłem, dostawałem po łapach trzydziestocentymetrową linijką, nawet kiedy stukałem w klawisze. Nie wytrwałem tam długo. Następnie posłano mnie do Szkoły Muzycznej Ommera przy Dixon Avenue, dokąd musiałem jechać dobre dwadzieścia pięć minut autobusem. Tak wielka była determinacja moich rodziców, żebym grał. Przez cztery lata jeździłem tam i z powrotem w każdy wtorek wieczorem. Po ciemku, w upa- le i deszczu, zupełnie sam. Dzieciakom nie pozwalano na to w tamtych czasach. Pamiętam bardzo wyraźnie, jak pewnego zimowego wieczoru siedziałem w kawiarni przy Victoria Road i czekając na autobus, popijałem czekoladowy napój gazowany z lodami i oglądałem Pana Magoo na czarno-białym telewizorze zawieszonym wysoko na ścianie. Obok mnie usiadł jakiś mężczyzna, a kiedy mu powiedziałem, że muszę zaczekać jeszcze chwilę na autobus, zaproponował, że odwiezie mnie do domu. Ale zostałem wcześniej sumiennie ostrzeżony. Powiedziałem więc o wszystkim właścicielowi kawiarni, włoskiemu dżentelmenowi, który poinformował tego mężczyznę bez ogródek, że ma się wynosić. Włoch stał potem w drzwiach swojego lokalu i patrzył, jak wsiadam do autobusu; robił tak od tej pory w każdy wtorek. Jednakże ciągnące się latami sobotnie poranki trawione na wkuwaniu teorii, na ćwiczeniach w lodowatych pokojach w porze zimowej albo też podczas ciepłych letnich wieczorów, kiedy inne dzieciaki bawiły się na ulicy, w końcu zrobiły swoje. Oświadczyłem
rodzicom, że nienawidzę muzyki. Przestałem chodzić na lekcje i nigdy więcej ich nie podjąłem. A potem pojawili się Beatlesi. Pamiętam pierwszy singiel, który stał się hitem. Love Me Do. W październiku 1962 roku dotarł do siedemnastego miejsca na liście przebojów i zmienił moje życie. Mogę sobie tylko wyobrazić konsternację rodziców, kiedy sześć miesięcy po tym, jak porzuciłem lekcje gry na fortepianie, sprzedałem swój kilt i kolejkę elektryczną, żeby kupić gitarę, a potem grałem na niej, aż krwawiły mi palce. I jest rzeczą zdumiewającą, jak bardzo podobne umysły się przyciągają. W połowie 1963 roku grałem już w zespole. Wszyscy chodziliśmy do tej samej szkoły średniej i mieliśmy zaledwie po piętnaście lat. Dwaj chłopcy, których znałem jeszcze z podstawówki, całkowicie nieświadomi swojego talentu muzycznego. Pozostali byli przyjaciółmi Mauriego. Maurie był jednym z tych dwóch przyjaciół z dzieciństwa. Drugim był Luke Sharp. Jeśli chodzi o pochodzenie, różnili się wręcz diametralnie. Ojciec Mauriego odniósł sukces jako biznesmen. Jego pradziadek przybył do Glasgow na przełomie wieków wraz z falą imigrantów żydowskich z kontynentu. Rodzina osiedliła się w nędznej dzielnicy Gorbals i rozwinęła lukratywny interes w handlu dywanami; wystarczyły dwa pokolenia, by jej przedstawiciele przestali chodzić boso po ulicach i kupili wolno stojący dom na zamożnych południowych przedmieściach Williamwood. Rodzice Luke’a byli z kolei świadkami Jehowy i kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się istnym cudem fakt, że mógł się do nas przyłączyć. Zaliczał się do tych rzadkich osobników, którzy są obdarzeni nadzwyczajnym słuchem muzycznym. Wystarczyło, by czegoś raz wysłuchał, a potem siadał do fortepianu i to grał. Posyłano go na lekcje gry na fortepianie, żeby mógł akompaniować do Pieśni Królestwa świadków Jehowy podczas ich zgromadzeń. Choć w gruncie rzeczy nie potrzebował żadnych lekcji. A kiedy akurat nie grał albo nie ćwiczył, większość wieczorów i weekendów spędzał z rodzicami, którzy wlekli go od drzwi do drzwi, głosząc słowo boże. Dowiedziałem się z czasem, że szczerze tego nienawidził. Tylko w szkole mógł uprawiać muzykę, jaką lubił. Bywał w sali muzycznej, gdzie grał jazz i bluesa, ale również wprawiał w zdumienie
kierownika tej sali, grając ze słuchu najbardziej skomplikowane fugi Bacha. Był niemal geniuszem. Przez trzy lata z rzędu osiągał w szkole najlepsze wyniki i gdyby dotrwał do końca, zasłużyłby na miano prymusa. Dzisiaj uchodziłby za człowieka cierpiącego na autyzm. Jego grę usłyszałem po raz pierwszy podczas przerwy na lunch. Jakiś ragtime’owy kawałek z repertuaru Scotta Joplina. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim. Zdumiewający leworęczny rytm, podkreślony złożoną, dźwięczną melodią wygrywaną prawą ręką. Przyciągany jej brzmieniem, dotarłem do sali muzycznej na końcu korytarza, gdzie ćwiczył. Patrzyłem na niego, zahipnotyzowany ruchem jego palców tańczących po klawiaturze. Kiedy skończył, odwrócił się zaskoczony i zobaczył mnie w drzwiach. – Nie wiedziałem, że grasz na fortepianie – powiedziałem. Uśmiechnął się. – Nigdy nie słuchałeś Pieśni Królestwa. Nie miałem wtedy pojęcia, o czym mówi, ale poczułem nagły impuls. – Chcesz grać w zespole? – spytałem. Słyszałem nieraz, że twarz może się rozjaśnić. Twarz Luke’a dosłownie zabłysła. – Tak. – Nie okazał najmniejszego wahania. – Na czym grasz? – Na gitarze. – Śpiewasz? – zapytał. Zrobiłem kwaśną minę. – Nie za dobrze. Roześmiał się. – Ja też nie. Może poprosimy Mauriego? – Mauriego? Mauriego Cohena? Nie mogłem uwierzyć, że chodzi mu o pulchnego żydowskiego chłopca, który uczęszczał z nami do jednej klasy w podstawówce. – Ma zdumiewający głos – zapewnił Luke. – Był na przesłuchaniach do Opery Szkockiej. Chcą go zaangażować. – Więc nie będzie chciał z nami śpiewać. – Może zechce. Rodzice nie zgadzają się na tę operę. Uważają, że odciągnie go od nauki. Wiążą z nim określone plany. Maurie, kiedy go poprosiliśmy, od razu się zgodził. Zresztą o wiele bardziej interesował go pop niż opera. Uważał, że rodzice prędzej ustąpią, jeśli potraktują to jako jego hobby, a nie drogę do kariery. Koniec końców, to jego ojciec kupił nam większość sprzętu.
Pierwszą próbę zaplanowaliśmy tydzień później po lekcjach, w jednej z sal muzycznych. Ja miałem grać na gitarze akustycznej, Luke na fortepianie, Maurie był odpowiedzialny za wokal. Opracowaliśmy listę piosenek, których zamierzaliśmy się uczyć. Maurie nabazgrał słowa w notatniku. Ale pojawił się z chłopcem, którego nie znałem, choć widywałem go na boisku szkolnym i korytarzach. Gość z biedniejszej części Thornliebank. Wysoki i przystojny, z czupryną kręconych kasztanowych włosów. – To jest Dave Jackson – przedstawił go Maurie. – Dobry gitarzysta, ale chce grać na basowej. – Zwrócił się do chłopaka, który trzymał nieśmiało swój instrument w futerale. – Powiedz im dlaczego, Dave. – Uśmiechnął się. – No dalej! Dave wyglądał na zażenowanego. – Czytałem gdzieś, że niska częstotliwość gitary basowej przyprawia dziewczyny o krzyk. Wszyscy parsknęliśmy śmiechem. Z wyjątkiem Luke’a. – Hm… To całkiem możliwe, że szybkość i ciśnienie niskiej częstotliwości może wywoływać taki efekt – powiedział. – Choć to nie dźwięk ma częstotliwość, tylko medium, dzięki któremu istnieje. Dźwięk to fala ciśnienia przepływająca przez powietrze… Zaczęliśmy w niego rzucać – ścierką do tablicy, kawałkami kredy, notatnikiem Mauriego. Nasz śmiech został przerwany przez przybycie przystojnego chłopaka o gęstych, ciemnych włosach, które opadały mu na czoło, jakby sam był jednym z Beatlesów. Nawet w mundurku szkolnym wyglądał na dobrze zbudowanego. Przydźwigał bęben basowy i postawił na środku sali. – Mam na końcu korytarza werbel, hi-hat, stojaki i pedały… jeśli zechcecie mi pomóc. W ogóle go nie znałem. – To jest Jeff – wyjaśnił Maurie. Jeff, jak się okazało, nigdy w życiu nie grał na perkusji, ale pożyczył podstawowy zestaw, żeby znaleźć się w zespole razem z Mauriem. Chodził do innej szkoły, ale żydowska społeczność mieszkająca w południowej części dzielnicy była stosunkowo niewielka; okazało się, że przyjaźnili się przez całe dzieciństwo, chodzili do tej samej synagogi i nawet mieli wspólną bar micwę. Jeff poskładał zestaw perkusyjny, a potem usiadł przy bębnach i dał
Jeff poskładał zestaw perkusyjny, a potem usiadł przy bębnach i dał im wycisk, podczas gdy my staliśmy i patrzyliśmy. Jak na pierwszy raz robiło to wrażenie. Skończył i spojrzał na nas błyszczącymi oczami. – Mój tata mówi, że jeśli się sprawdzę, to kupi mi zestaw. I tak mieliśmy tego dnia swoją pierwszą próbę. Big Girls Don’t Cry z repertuaru Four Seasons; Crying in the Rain Everly Brothers; Hey Little Girl Dela Shannona; Return to Sender Elvisa Presleya i piosenki z albumu Beatlesów Please Please Me, wydanego w marcu tego roku. Żałuję, że nie mam nagrania z tej pierwszej sesji, bo mógłbym sobie posłuchać, jak brzmieliśmy. Przypuszczam, że koszmarnie, ale wtedy wydawało się nam, że wspaniale. Ja byłem Johnem Lennonem, a Maurie zdecydowanie odgrywał Elvisa. Bardzo szybko odkryliśmy, że nie trzeba być wielkim wokalistą, by śpiewać na głosy, i od pierwszego dnia zaczęliśmy wyrabiać sobie pozycję jako grupa wokalna. Czysty traf, ale szło nam nieźle. Jeśli chodzi o Jeffa, musieliśmy mu bezustannie powtarzać, żeby grał spokojniej. Strata czasu, jak doszliśmy do wniosku w ciągu następnego półtora roku, kiedy to regularnie łamał pałeczki. Ale po tej pierwszej próbie stwierdził, że chce być perkusistą. Wkrótce dostał cały zestaw. II W ciągu osiemnastu miesięcy zelektryzowaliśmy się w pełni – wyposażeni we wzmacniacze i system nagłośnieniowy – i wykonywaliśmy piosenki wytwórni Tamla Motown, przy których można było tańczyć. Ja miałem fendera, a Dave grał na gitarze basowej Hofnera, takiej, jakiej używał McCartney. Szkoła wypożyczyła Luke’owi organy Farfisa. Obskakiwaliśmy potańcówki w całym mieście i wyrobiliśmy sobie markę najlepszej grupy w południowej części Glasgow. Nazywaliśmy się The Shuffle. Nazwę zaczerpnęliśmy z piosenki Harlem Shuffle Boba & Earla. Nie miałem wtedy pojęcia, że 1965 będzie dla nas najważniejszym rokiem, choć nie w sensie pozytywnym. Zaczął się od śmierci Winstona Churchilla w styczniu. Muszę wyznać, że jego odejście niewiele dla mnie znaczyło, ale kiedy pokazywano relację z pogrzebu, tata i mama, którzy przeżyli wojnę, dosłownie siedzieli przyklejeni do telewizora. Mama płakała.
– Nie wiesz nawet, czym były dla nas te przemówienia w tysiąc dziewięćset czterdziestym, kiedy spodziewaliśmy się w każdej chwili, że zobaczymy niemieckie czołgi na ulicach – powiedziała. I miała rację. Wtedy nie wiedziałem. Dopiero gdy słuchałem tego głosu w późniejszych latach, tej solennej determinacji, że będziemy walczyć na plażach, uświadomiłem sobie, jak podnoszące na duchu musiały być te przemówienia. Ale wówczas zajmowały mnie inne sprawy. Poprzedniego miesiąca wyszedł album Beatles for Sale. Wiedzieliśmy, że wiosną ma się ukazać nowy singiel, mówiło się też, że kręcą kolejny film. A w lutym poznałem dziewczynę, z którą po pięciu latach się ożeniłem. Było sobotnie popołudnie, ustawialiśmy sprzęt i ćwiczyliśmy przed wieczorkiem tanecznym w klubie tenisowym w Clarkston. Jeff zaliczył już wianuszek dziewczyn, zafascynowanych jego wyglądem i poczuciem humoru, z którego zupełnie nie zdawał sobie sprawy. Ale potem, kiedy już poznawały go bliżej, nigdy nie trwało to długo. Aż pojawiła się Veronica. Była wysoką dziewczyną o długich, prostych, ciemnych włosach; miała klasę, nosiła buty do kolan i minispódniczkę, która przyciągała wzrok, i to na dłużej. Nie ulegało wątpliwości, że dostrzega w Jeffie coś, czego nie widziały w nim inne dziewczyny, ale najbardziej zdumiewał nas fakt, jak bardzo go zdominowała. Jeff był beztroskim, prostym chłopakiem, ale miał w sobie upartość twardą jak gnejs. W obecności Veroniki jednak zamieniał się w bryłę gliny, a ona ugniatała go wedle własnego uznania; łaził za nią jak uległy piesek. No i była od niego mądrzejsza. Często nas rozśmieszał, ale rzadko wiedział dlaczego. Veronica nas rozśmieszała, ponieważ wiedziała, jak to robić, i odznaczała się bystrością. Tego popołudnia przyprowadziła na próbę przyjaciółkę, Jenny Macfarlane. Gdy tylko ją zobaczyłem, wiedziałem, czego chcę – żeby była moją dziewczyną. Spotykałem się w swoim czasie z kilkoma – nastoletnie macanki w mroku sali kinowej czy w tylnej części furgonetki po występie. Ale przy żadnej puls nie przyspieszał mi tak bardzo jak przy Jenny Macfarlane. Była ładna. Drobna. Miała krótko obcięte włosy i nosiła dżinsy, wysokie buty i kurtkę z demobilu. Strój niemal męski, tyle że nie było w niej ani odrobiny męskości. Pełne, rubinowe usta, które nie wymagały szminki, i jedynie odrobina brązowego cienia na powiekach nad uderzająco niebieskimi oczami.
Miałem ochotę posadzić ją, tu i teraz, wziąć gitarę i zagrać jej I’ve Just Seen a Face Beatlesów. Tyle że ta piosenka pojawiła się później. Ale sam mogłem ją napisać, tylko dla niej. Zamiast tego przez całe niemal popołudnie ją podrywałem. Ku irytacji pozostałych, którzy chcieli kontynuować próbę. Ale ja już byłem stracony, a ona nie mogła wyjść z podziwu, że gitarzysta z The Shuffle jest nią najwyraźniej zafascynowany. Tego wieczoru stała tuż przy scenie i patrzyła na mnie przez cały występ. Jeśli o mnie chodzi, nie potrafiłem oderwać od niej wzroku ani przestać się uśmiechać. Mógłbym napawać się takim podziwem bez końca. W trakcie przerwy wszyscy zwaliliśmy się do pokoju na zapleczu i nielegalnie piliśmy piwo; siedziałem na podłodze obok Jenny, nie zwracając uwagi na pretensje grupy, że nie jestem należycie skupiony, i rozkoszując się ciepłem jej ciała. Byliśmy w połowie drugiej części występu, kiedy przez okno wleciała pierwsza cegła. W dźwięk muzyki wdarły się krzyki, a fala ciał cofnęła się pospiesznie od sceny. Przestaliśmy grać i usłyszeliśmy, jak ktoś woła: „To Cumbie!”. Glasgow cieszyło się w latach sześćdziesiątych budzącą grozę reputacją miasta gangów i wojen ulicznych. Działały tam grupy takie jak Tongs i Bundy, Toon, Toi i CODY, skrót od Come on Die Young. Pamiętam graffiti na ścianie jakiegoś budynku: Nawet głusi słyszeli o Bundy. Bogatsze przedmieścia też miały swoje gangi. A u nas rządził Busby Cumbie. Rzuciliśmy się do okien, rozsunęliśmy zasłony i wyjrzeliśmy na zewnątrz. Byli tam, dwudziestu albo i więcej, biegali jak szaleni po nieskazitelnym trawniku do gry w kule, tnąc jego wypielęgnowaną powierzchnię siekierami i nożami, ciskając cegłami i kamieniami w budynek klubu. Powietrze wypełniały mrożące krew w żyłach wrzaski i śmiech. Organizatorzy potańcówki zgasili światła i zamknęli drzwi, co wydało mi się szaleństwem. Gdyby Cumbie podpalili klub, bylibyśmy uwięzieni w środku. Przepchnąłem się przez tłum, odnalazłem Jenny i objąłem ją opiekuńczymi ramionami. Czułem, jak drży. – Nie martw się – powiedziałem jej. – Lada chwila przyjadą gliny. – Spóźnię się do domu – odparła tylko. Na dobrą sprawę dopiero po piętnastu minutach usłyszeliśmy syreny, a chłopcy na trawniku zaczęli się rozbiegać – mroczne cienie
znikające w nocy. Nikt nie miał ochoty wyjść potem na zewnątrz, Jenny również. Przyznała mi się, że boi się wracać do domu sama. Bała się jeszcze bardziej tego, co powie jej ojciec. Zostawiłem więc chłopców przy pakowaniu sprzętu i zaproponowałem, że ją odprowadzę. Mieszkała w Stamperland, w odległości mniej więcej półtora kilometra. Wyruszyliśmy w ciemności i rozglądaliśmy się czujnie po pustych ulicach; na asfalcie, w przelotnych błyskach księżyca, migotał szron. Pokonaliśmy Clarkston Toll, a potem most nad torami kolejowymi; wtedy przypomniałem sobie, jak kiedyś furgonetka z lodami przebiła barierę i zjechał po nasypie na szyny. Potem całymi dniami znajdowaliśmy tam łakocie. Ulica była tu lepiej oświetlona, samochody jednak prawie nie jeździły, nie widzieliśmy też żadnych przechodniów. Otoczyłem Jenny ramieniem i gdy para naszych oddechów mieszała się w lodowatym nocnym powietrzu, spytałem ją, do jakiej szkoły chodzi. Dowiedziałem się ze zdziwieniem, że do tej samej co ja, Eastwood Secondary. – Nie mogę uwierzyć, że nigdy wcześniej cię nie widziałem – odparłem. – Inaczej bym cię zapamiętał. Uśmiechnęła się kokieteryjnie. – Hm… ja cię widywałam. Często. Mijaliśmy się na korytarzu, ale nigdy nie zwróciłeś na mnie uwagi. – Teraz już będę. – Oczywiście. Chodzę do klasy niżej. Co oznaczało, że ma szesnaście lat. Wyglądała na starszą. Ale myślę, że dziewczyny w tym wieku są mimo wszystko dojrzalsze od chłopców. Umysłowo. Więc może różnica wieku w naszym przypadku się równoważyła. Zbliżaliśmy się do zakrętu przy Stamperland Church, kiedy ich zobaczyliśmy. Pięciu albo sześciu chłopaków zmierzających w naszą stronę, oddech zbierał się złowieszczo wokół ich głów niczym ostrzeżenie przed burzą. Wciąż dzieliło nas ze dwieście metrów, wziąłem więc Jenny za rękę i niby od niechcenia przeprowadziłem na drugą stronę ulicy. Za ogrodzeniem majaczyło w ciemności pole golfowe Williamwood. Tamci też przeszli na naszą stronę, a odległość między nami zmniejszała się nieubłaganie. Słyszałem ich głosy. Klęli i śmiali się. Byli chyba pijani. Jenny mocniej ścisnęła mi dłoń. – Chodź – powiedziałem, znowu prowadząc ją na drugą stronę ulicy. Tamci zrobili to samo. Już zacząłem ulegać panice, kiedy odwróciłem
Tamci zrobili to samo. Już zacząłem ulegać panice, kiedy odwróciłem się i zobaczyłem po przeciwległej stronie ostatni czerwony autobus z Mearnskirk; nadjeżdżał od strony Clarkston i kierował się w stronę miasta. Słupki przy przejściu rzucały pomarańczowy blask na zebrę obok narożnych sklepów. Ciągnąc za sobą Jenny, wbiegłem na jezdnię przed maskę autobusu. Usłyszałem w nocnej ciszy pisk hamulców i krzyki chłopaków zaledwie dwadzieścia metrów dalej. Niewidoczni już dla tamtych, okrążyliśmy autobus i wskoczyliśmy na dolny podest w chwili, gdy pojazd znów zaczął nabierać szybkości. Usłyszałem, jak konduktor woła: „Hej, nie wolno wsiadać do autobusu podczas jazdy!”, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. Tamci pojawili się w polu widzenia, na środku ulicy, kiedy ich mijaliśmy. Zrezygnowali niemal natychmiast z pościgu, uświadamiając sobie, że nigdy nas nie dogonią. Pokazałem im palec z bezpiecznego schronienia, jakie zapewniał autobus. – Pierdolcie się! – wrzasnąłem. I wtedy autobus zaczął nagle zwalniać, za to moje serce szaleńczo przyspieszyło. Jenny wychyliła się, żeby zobaczyć, dlaczego się zatrzymujemy. – Roboty drogowe – powiedziała. – Zwężenie do jednego pasa. – Cholera! Ci z gangu w tym samym momencie co my uświadomili sobie, że autobus zaraz stanie, i rzucili się biegiem w naszą stronę. – Chodź! Chwyciłem Jenny za ramię i wyciągnąłem ją z autobusu; przebiegliśmy przez ulicę i skręciliśmy w Randolph Drive, a potem rzuciliśmy się na łeb na szyję w dół wzgórza, młócąc w powietrzu rękami, żeby zachować równowagę na oszronionym chodniku i jednocześnie utrzymać tempo. Wiedziałem, że są za nami, ale nie miałem odwagi się obejrzeć. Wystarczyła groźba, która pobrzmiewała w ich głosach i niosła się w nocnej ciszy. Nie mieliśmy jednak szans uciec przed nimi. Pokonaliśmy zakręt i Jenny sapnęła: „Tam!”, po czym pchnęła drewnianą furtkę w wysokim murze, który ciągnął się po tej stronie wzdłuż całej ulicy; skoczyliśmy w ciemne listowie ogrodu. Opadał niemal pod naszymi stopami ku domowi, przy ulicy biegnącej niżej. Zatrzasnąłem furtkę i ruszyliśmy przed siebie zachwaszczoną ścieżką, która prowadziła zygzakiem między zarośniętymi grządkami. Po chwili ukryliśmy się za oszronionym żywopłotem z wawrzynu.
Widziałem w przelotnych blaskach księżyca, że ogrody wszystkich domów poniżej miejsca, w którym się znajdowaliśmy, wznoszą się stromo ku murowi biegnącemu wzdłuż Randolph Driver i że przy każdym jest furtka prowadząca na ulicę. Bałem się, że nasi prześladowcy, kiedy już pokonają zakręt i zobaczą pustą ulicę, uświadomią sobie, że ukryliśmy się w jednym z ogrodów, ale nie będą wiedzieli w którym. Wstrzymaliśmy oddech i nasłuchiwaliśmy, podczas gdy pospieszny tupot nagle zamarł, rozbrzmiała natomiast dyskusja prowadzona zdyszanymi głosami. Gniewnymi i podniesionymi, jak przy kłótni. Kontynuować pościg czy zrezygnować? A jeśli ścigać dalej, to jak? Przeszukiwać po kolei każdy ogród? Gdy się odwróciłem, Jenny patrzyła na mnie; ku swemu zdumieniu zauważyłem, że z trudem powstrzymuje uśmiech. Więc i ja się uśmiechnąłem. Po chwili oboje z trudem panowaliśmy nad rozbawieniem. Nerwy, jak przypuszczam. Tak czy owak, chłopcy Cumbiego postanowili zrezygnować. Ale ich ostatnia złośliwa uwaga starła uśmiech z mojej twarzy. W ciemności rozległ się podniesiony głos, o paskudnym tembrze i wieszczący równie paskudny zamiar: – Wiemy, kim jesteś, cwany skurwielu. Już nie żyjesz, kurwa! Wystarczający powód, żeby zniknąć z miasta, jak sądzę, choć stało się to dopiero po sześciu tygodniach. Gdy głosy chłopaków z gangu cichły w nocnej dali, Jenny obróciła się do mnie i dotknęła mojej twarzy czułymi palcami, a ja, zaskoczony, pod wpływem pierwszego odruchu, pocałowałem ją. Było to krótkie, słodkie dotknięcie warg, ale coś między nami scementowało. Ruszyliśmy przez ogród pogrążony w ciemności, przemknęliśmy wzdłuż ściany parterowego domu na poziomie ulicy i wyszliśmy przez furtkę na Nethervale Avenue. Po dziesięciu minutach doprowadziłem Jenny do domu. Albo prawie doprowadziłem. Spotkaliśmy bowiem jej ojca, który przechadzał się po ulicy w płaszczu i kapeluszu i zamierzał w razie czego udać się do Clarkston, by znaleźć swoją małą dziewczynkę. – Mój tata – wyszeptała, kiedy zobaczyliśmy, jak się zbliża, a ja puściłem czym prędzej jej dłoń. Jego twarz przypominała oblicze wyrzeźbione z bryły lodu. Spojrzał na mnie wściekłym wzrokiem i wziął Jenny za rękę. – Jakiś gang rozbił potańcówkę, a Jack odprowadził mnie do domu –
– Jakiś gang rozbił potańcówkę, a Jack odprowadził mnie do domu – wyjaśniła. Nie sprawiał wrażenia wdzięcznego. – Koniec z potańcówkami – oznajmił. Znowu na mnie popatrzył. – I nie spotkasz się więcej z Jackiem. Moje imię wymówił tak, jakby spluwał, chcąc pozbyć się paskudnego smaku z ust. Odwrócił się i pociągnął córkę za sobą. Rzuciła mi przez ramię przepraszające spojrzenie, a ja odwróciłem się znużony i wyruszyłem bocznymi uliczkami w niebezpieczną wędrówkę do domu. Ilekroć kogoś zobaczyłem albo usłyszałem, kryłem się w ogrodach. Drugiego spotkania z Busby Cumbiem bym nie przeżył. III Nie ma nic bardziej pożądanego niż zakazany owoc. Zawsze smakuje równie słodko. Tak więc Jenny i ja staliśmy się sekretnie nierozłączni. Sekretnie to znaczy w tajemnicy przed jej rodzicami. Przychodziła na wszystkie nasze występy albo przynajmniej na te, z których mogła dotrzeć do domu w porze wyznaczonej przez ojca. Kiedy nasza grupa akurat nie grała, chodziliśmy do kina, zazwyczaj do Toledo w Muirend, pseudomauretańskiego pałacu w podmiejskim sercu przemysłowym Glasgow. Już go nie ma. Została tylko fasada, resztę wyburzono; teraz jest tam blok mieszkalny. Obejrzeliśmy Letnie wakacje z Cliffem Richardem i może to także podsunęło mi pomysł ucieczki. Potem Hatari z Johnem Wayne’em. Niemal się cieszyłem, że film jest taki kiepski, bo było to dobrą wymówką, by przesiedzieć cały seans w tylnym rzędzie i migdalić się do upadłego. Myślę, że Jenny była wtedy dziewicą, tak jak ja prawiczkiem, choć pragnąłem tę sytuację jak najszybciej zmienić. Nie byłem jednak mile widziany w domu Jenny, nie mogłem też na cokolwiek liczyć w swoim. Nie miałem samochodu, a tył furgonetki naszej kapeli też nie wyglądał zachęcająco, zwłaszcza w chłodną zimową noc. Nie wiedziałem poza tym, jak daleko Jenny by się posunęła, a nie byłem na tyle pewny siebie, by na nią naciskać. Aż do kolejnej szkolnej potańcówki. The Shuffle miał grać tego wieczoru i było to dla nas ekscytujące – po raz pierwszy występowaliśmy przed rówieśnikami. Sala była ogromna, przeznaczona na zebrania i rozgrywki halowe, a także przedstawienia teatralne wystawiane regularnie przez wyjątkowo aktywne kółko
dramatyczne. I oczywiście, szkolne potańcówki; były to zwykle klasyczne imprezy z tańcami w rodzaju Dashing White Sergeant i Drops of Brandy. Jeff odszedł już wtedy ze szkoły. Oblał wszystkie egzaminy z wyjątkiem jednego i pod koniec czwartej klasy przerwał naukę, po czym zatrudnił się jako młodszy sprzedawca w salonie samochodowym Anderson’s of Newton Mearns, szybko rozrastającej się sieci dilerskiej w południowo-zachodniej części Mearns Cross. To właśnie on był właścicielem naszej furgonetki, starego poobijanego commera, i woził nas na wszystkie występy. W zamian nie musiał dźwigać sprzętu i przed występami i potem siedział za kierownicą, popalając papierosa, podczas gdy my taszczyliśmy pudła. Odbębnialiśmy piąty rok w szkole, żeby zdać egzaminy, ale Jeff, jako człowiek pracujący, wydawał się od nas starszy, bardziej dojrzały, choć to wrażenie nie mogło być dalsze od prawdy. Lubił jednak odwiedzać szkołę. Rządzić nami. Byliśmy zaledwie uczniakami, a on przybierał pozę wyższości. Wszyscy wtedy paliliśmy, z wyjątkiem Luke’a. Nowe playersy nr 6, małe, kiepskie i tanie w paczkach w biało-niebieskie paski. Lecz tego wieczoru Jeff zjawił się z czymś nieco innym. Z ziołem. Mówiąc ściślej, marihuaną. Albo z towarem, jak to się w dzisiejszych czasach mówi. Jeff używał określenia trawka, bo tak to nazywała amerykańska młodzież. Ale to nie była trawka, lecz haszysz. Mała grudka owinięta w sreberko, ciemna i cuchnąca. Po raz pierwszy mieliśmy skosztować czegoś mocniejszego niż piwo. Przed potańcówką poszliśmy do szopy za szkołą, gdzie zbiliśmy się w grupkę, podczas gdy Jeff „gotował” hasz w srebrnym papierku, trzymanym nad płomieniem zapałki. Potem skruszył go, wymieszał na bibułce od papierosa z luźnym tytoniem i zrobił skręta. Słyszało się wtedy o tym, co marycha potrafi wyprawiać z mózgiem, więc byliśmy trochę podenerwowani. Jeff zapewniał, że palił to wielokrotnie, a ja pomyślałem, że nie jest to szczególna rekomendacja. Luke odmówił i patrzył skonsternowany, jak puszczamy skręta w obieg i zamieniamy się w ciągu kilku minut w rozchichotanych idiotów. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek czuł się tak beznadziejnie rozbawiony bez jakiegokolwiek powodu. Na szczęście najgorsze skutki minęły, nim wyszliśmy na scenę; czuliśmy się po prostu rozluźnieni i odprężeni. Mieliśmy czterdziestopięciominutową przerwę i wtedy wybłagałem
Mieliśmy czterdziestopięciominutową przerwę i wtedy wybłagałem u Jeffa odrobinkę haszu. Chciałem go wypalić z Jenny. Uważałem chyba w głębi duszy, że skłoni nas to do czegoś więcej niż tylko ostrych pieszczot, jakim do tej pory się oddawaliśmy. Na zewnątrz kręciło się mnóstwo młodzieży, poszliśmy więc do kotłowni; wiedziałem, że nikt tam nie będzie nam przeszkadzał. Nosiłem wówczas obszerny futrzany płaszcz, który matka kupiła mi w domu towarowym Copelanda przy Sauchiehall Street. Nie była to oczywiście prawdziwa skóra, tylko jakaś odmiana szorstkiego postrzępionego poliestru, który się topił, jeśli przypaliło się go papierosem. Ale sięgał mi do kolan, miał duży kołnierz i zapewniał w zimie ciepło. Rozłożyłem go na podłodze, przycupnęliśmy na nim i przystąpiłem do rytuału „gotowania”; większość skruszonego haszyszu i tytoniu rozsypałem na podszewkę. W tym momencie drzwi kotłowni otworzyły się gwałtownie i stanął w nich woźny w ciemnoniebieskim mundurze, patrząc na nas groźnie w blasku pojedynczej żarówki, która oświetlała pomieszczenie, i niwecząc moje plany utraty dziewictwa. – Co tu się dzieje, do cholery?! Oboje zerwaliśmy się na równe nogi. – Nic – odparłem. On jednak poniuchał w powietrzu i popatrzył znacząco. – Paliliście trawkę, co? – Nie, proszę pana – odparła zgodnie z prawdą Jenny. Wskazał głową mój płaszcz na podłodze i zawartość skręta wraz z bibułką i kawałkiem srebrnej folii na podszewce. – A to co? – Papieros – powiedziałem, schylając się po płaszcz. – Zostaw to! – Ostry ton jego głosu sprawił, że zastygłem. Kazał się nam cofnąć, a sam kucnął, żeby złożyć starannie moje okrycie wraz z niewypalonymi resztkami w środku. Wyprostował się, trzymając tobołek przy piersi. – Znam was oboje – oznajmił. – Pogadamy o tym rano. – Wskazał kciukiem drzwi. – Jazda stąd! – A co z moim płaszczem? Posłał mi groźne spojrzenie. – Odbierzesz go jutro, synu.
• • • Niewiele pamiętam z drugiej części naszego występu, ale pamiętam, że tej nocy nie zmrużyłem oka. Nazajutrz poszedłem do szkoły ze ściśniętym żołądkiem. Był posępny, zimny dzień, a niskie ołowiane niebo siąpiło deszczem na bezbarwny świat. Do gabinetu dyrektora wezwano mnie przed godziną dziesiątą. Szedłem korytarzem na parterze na nogach jak z waty i w sekretariacie zastałem już Jenny. Usiadłem obok niej bez słowa, ignorując częste i ciekawskie spojrzenia sekretarki; zdawało się nam, że czekamy całą wieczność, ale było to prawdopodobnie tylko kilka minut. Jenny poszukała mojej dłoni między naszymi krzesłami, z dala od świdrującego wzroku kobiety, i ścisnęła mi nieznacznie rękę. W odpowiedzi na ten gest wsparcia zalała mnie niemal obezwładniająca fala wdzięczności i czułości; dodał mi sił przed ponurą chwilą, która zbliżała się nieubłaganie. I w końcu nadeszła. Drzwi gabinetu otworzyły się, na progu stanął dyrektor i przez moment obrzucał nas gniewnym spojrzeniem. Był przysadzistym mężczyzną o rzednących włosach, które smarował brylantyną i zaczesywał do tyłu na szerokiej czaszce. Nosił szare, starannie przycięte wąsy, niemal w stylu Hitlera, i miał na sobie szary tweedowy garnitur. Na dobrą sprawę wszystko było w nim szare – nawet cera i pozbawione barwy, wodniste oczy. Jedyny kolorystyczny wyjątek stanowiła żółć nikotyny na palcach prawej ręki. Wszyscy w szkole, nauczyciele i uczniowie, mówili na niego Willie. Wskazał głową wnętrze swojego gabinetu. – Wchodźcie. Oboje. – Zamknął za nami drzwi, pozostawił stojących na środku, a sam podszedł do biurka. Potem się odwrócił, trzymając w ręce białą kopertę. – Przypuszczam, że gdybym przekazał ją policji, okazałoby się, że zawiera nielegalne środki odurzające zwane haszyszem. – Spojrzał na mnie. – Zebrane z podszewki twojego płaszcza, Mackay. To bardzo poważne przestępstwo… posiadanie czegoś takiego. – To wyłącznie moja wina, proszę pana. Jenny nie miała pojęcia, co znajduje się w papierosie. Zerknął na nią, potem znów na mnie. – To prawda, Mackay? – Tak, panie dyrektorze. To był mój pomysł.
– Nie wiem, czy ci wierzyć, synu. – Znów skierował wzrok na Jenny i westchnął głęboko. – Z drugiej strony panna Macfarlane osiąga znakomite wyniki w nauce. Na poziomie akademickim. Jej przeznaczeniem jest uniwersytet. Szkoda byłoby zaprzepaścić jej przyszłość z powodu chwili głupoty. – Jego oczy znów spoczęły na mnie. – I niewłaściwego osądu w doborze chłopaka. – Zwrócił się ponownie do Jenny: – Możesz iść, młoda damo. Ale chcę cię widzieć jutro rano z listem od ojca wyjaśniającym okoliczności, w jakich znalazłaś się w kotłowni z Jackiem Mackayem. Zerknąłem na Jenny i dostrzegłem, że jest trupio blada. – Wyjdź! Odwracając się, uchwyciła moje spojrzenie, a potem zniknęła, zostawiając mnie sam na sam z Williem. Jeśli zamierzał zerżnąć mnie pasem, byłem gotów się sprzeciwić. Przechylił głowę i na jego wargach pojawił się cień uśmiechu. – Jack Mackay. Jack. Mnóstwo nieusprawiedliwionych nieobecności i kiepskie wyniki w nauce. Wielki płaszcz i długie włosy, gitarzysta w jakimś szmatławym zespole. Zły przykład dla całej szkoły. Myślisz, że nie widywałem cię na korytarzu, synu? Przechadzałeś się jak nadęty pyszałek. No, teraz nadąłeś się na całego, chłopcze. – Umilkł na chwilę, żeby jego słowa do mnie dotarły, a potem pomachał kopertą. – Gdybym zgłosił to na policję, nosiłbyś skazę do końca życia. – Rzucił kopertę na biurko. – Dziękuj więc Bogu, że nie jestem aż tak mściwy. – Zrobił teatralną pauzę. – Masz coś do powiedzenia na swoją obronę? Wzruszyłem ramionami. – Nie sądziłem, że mam aż tak długie włosy, panie dyrektorze. Dostrzegłem, że rysy twarzy stężały mu niczym beton. Zbliżył się do wieszaka, był tam mój płaszcz, który zauważyłem dopiero teraz. Chwycił go i rzucił w moją stronę. – Weź to swoje futro i zabieraj się do domu z tymi swoimi długimi włosami, Mackay. I nie wracaj. Nigdy. • • • Znalazłem Luke’a w sali zajęć plastycznych. Siedział na taborecie przy jednym z wysokich drewnianych warsztatów garncarskich i czytał najnowszy egzemplarz magazynu „Mad”. Byliśmy sami. Podniósł wzrok i na widok mojego futrzanego płaszcza uniósł brwi.
– Willie się wścieknie, kiedy cię w tym zobaczy – zauważył. Ale chyba dostrzegł w mojej twarzy coś niepokojącego i zrozumiał, że nie jest dobrze. Zmarszczył czoło. – Co się stało? – Właśnie wyleciałem ze szkoły. Dopiero po chwali zorientował się, że nie żartuję, i otworzył szeroko oczy. – Dlaczego? – To długa historia. – Jasna cholera, Jack… Co powiesz rodzicom? – Nie powiem. – Przez ten czas, jaki mi zajęło dotarcie z gabinetu Williego do pracowni garncarskiej, zdecydowałem już, co mam zrobić. Spotkanie z rodzicami i poinformowanie ich, że wywalili mnie ze szkoły, nie wchodziło w rachubę. – Jadę do Londynu. – Co? – Nie mam tu czego szukać, Luke. Równie dobrze mogę pojechać do stolicy i sprawdzić, czy uda mi się coś tam zdziałać. Zsunął się z taboretu i stanął przede mną, kładąc mi ręce na ramionach. – Nie myślisz jasno, człowieku. – Patrzył na mnie tymi swoimi dużymi, bladozielonymi oczami, włosy opadały mu niesfornymi lokami na czoło. – Nigdy nie myślałem równie jasno – odparłem. – Wyjeżdżam. Dziś wieczorem. Przyglądał mi się jeszcze chwilę, a ja zorientowałem się po jego oczach, że intensywnie się nad czymś zastanawia. – Ale nie beze mnie – powiedział. Byłem całkowicie zaskoczony. – Dlaczego? Po co ci to? Jesteś najmądrzejszy z nas. Gdy się odwrócił, zobaczyłem, że zaciska pięści przy bokach. – Mam dość kłótni z rodzicami. Nie masz pojęcia, jakie to trudne, Jack. Ciągłe zmagania z ich dezaprobatą. Każda próba, każdy występ to walka. Wychodzę z domu wściekły, a kiedy wracam, nie wiem, czy mnie wpuszczą. Spojrzałem na niego zdumiony. – Dlaczego nic nie mówiłeś? Dlaczego nam nie powiedziałeś? Odwrócił się do mnie twarzą, w oczach miał gniew. – Z tego samego powodu, z jakiego nie powiedziałem nikomu o tych wszystkich latach, kiedy stałem na progach domów obcych ludzi, żeby
nie zamknęli moim rodzicom drzwi przed nosem. Wieczory i weekendy, łażenie po ulicach przy każdej pogodzie, kiedy byłem wyśmiewany, obrzucany wyzwiskami, czasem czynnie atakowany. Wszystko w imię Jehowy. Ściskałem swoją małą Biblię i uśmiechałem się do tych biednych ludzi, którzy nie ujrzeli jeszcze światła. Nie było sensu mówić komukolwiek, Jack. Bo nic, co bym zrobił albo powiedział, niczego by nie zmieniło. Zdawało się, że ten niespodziewany wybuch pozbawił go siły; zobaczyłem, jak opadają mu ramiona, dojrzałem ból w jego oczach. Po chwili zapanował nad sobą i wyprostował się. – Wiec jeśli wyjeżdżasz… jeśli naprawdę wyjeżdżasz, to zabieram się z tobą. IV To, co zakiełkowało w mojej głowie, kiedy odbywałem tę długą i przygnębiającą wędrówkę korytarzem i potem na górę, do sali zajęć plastycznych, nabrało nagle rozpędu. A kiedy spotkałem się podczas przerwy na lunch z Mauriem i Dave’em, zaczęło narastać lawinowo. Słuchali w osłupiałym milczeniu mnie i Luke’a, kiedy im mówiliśmy o tym, co zamierzamy zrobić i dlaczego. – A co z naszą grupą? – spytał w końcu Maurie. Wzruszyłem ramionami. – A co ma być? – No, będziecie potrzebować wokalisty. – Rodzice cię zabiją – rzucił Luke. – I tak mnie zabiją – odparł Maurie. – Zaplanowali już całe moje życie. Studia prawnicze, praktyka radcy. Nie ma dla nich znaczenia, czego chcę. Jadę z wami. Spojrzeliśmy odruchowo na Dave’a. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Jak chcecie, żeby dziewczyny wrzeszczały, to musicie mnie zabrać. Jego nikt nie pytał, dlaczego chce zwiać z domu. Widzieliśmy jego siniaki gołym okiem. Oznaczało to czterech spośród pięciu. – A Jeff? – odezwał się Luke. Maurie spoważniał. – Nie jadę bez niego – oświadczył.
• • • Nowe samochody u Andersona były trzymane pod dachem, w dużym przeszklonym salonie. Wozy używane stały na parkingu. Dwa rzędy, z dużymi wywieszkami z ceną na szybach. Jeff powiedział nam kiedyś, że zimą każdego ranka zaczyna robotę od ich uruchamiania. – Człowiek się uczy, jak zapalić samochód – wyjaśnił. – Każdy samochód, w każdej temperaturze. Był wyraźnie dumny ze swoich dokonań, i niewątpliwie cenił to wyżej niż zdanie egzaminu szkolnego. Znaleźliśmy go na podwórzu wysypanym żużlem, za warsztatami, gdzie zajmował się inwentaryzacją. Był zaskoczony naszym widokiem, a potem słuchał zdumiony bez słowa, kiedy mówiłem mu o tym, co planujemy. – No i co myślisz? – spytałem go. – O czym? – O tym, żebyś jechał z nami. Zastanawiał się przez długą chwilę. – A co z Veronicą? Wyrwało mi się pełne irytacji westchnienie. – Jak to, co z Veronicą? – rzuciłem. – Nie pojedzie z nami. – Nikt się nie spodziewa, że będą z nami dziewczyny – powiedział Dave. Tylko on i Luke nie chodzili z żadną. – Ja zostawiam Jenny – powiedziałem i po raz pierwszy zacząłem sobie wyobrażać, jak to będzie. – Nie rozumiesz – odparł poważnie Jeff. – Ze mną i Veronicą to inna sprawa. – Słuchaj – zwróciłem się do niego, tracąc cierpliwość. – Nie musisz z nami jechać. To twój wybór. Ale jeśli nie pojedziesz, to Maurie też zostanie w Glasgow. Jeff spojrzał na Mauriego. – Naprawdę? Ten wzruszył ramionami, wyraźnie zakłopotany. Jeff wydawał się szczerze wzruszony. Nagle pojawił się wybór między Veronicą a Mauriem. Wynik mógł być tylko jeden. – Commer nie dojedzie do Londynu – zawyrokował Jeff i nagle nasze
– Commer nie dojedzie do Londynu – zawyrokował Jeff i nagle nasze plany zaczęły się sypać jak zamki z piasku. Ale on się tylko uśmiechnął. – Po to mnie potrzebowaliście, co? Chodziło o moją furgonetkę? Przestąpiłem z nogi na nogę. Było w tym trochę prawdy, on jednak chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. – Żaden problem. Wykombinuję dla nas coś lepszego. V List do rodziców zostawiłem na poduszce. Nie pamiętam już dokładnie, co napisałem. Coś głupiego o poszukiwaniu sławy i bogactwa. I że nie powinni się martwić. Wszyscy wyjeżdżamy, więc nic nam się nie stanie. W grupie bezpieczniej. Człowiek w tym wieku nie zdaje sobie sprawy, jak druzgocąca dla rodziców może być taka wiadomość. Nie ma doświadczenia, które pozwala postawić się na ich miejscu i wyobrazić sobie, jak się czują. Dociera to do niego dopiero z czasem, wraz z pojawieniem się własnych dzieci. Jak bardzo byłem bezmyślny. Jak beznadziejnie skupiony wyłącznie na sobie. Jeff i Maurie czekali na mnie na końcu ulicy w zielonej furgonetce Forda Thames. Wydawała się mniejsza od commera, ale pomijając kilka zadrapań i wgnieceń, była w dobrym stanie. – Gdzie to wykombinowałeś? – spytałem, gramoląc się między chłopaków na osłonę silnika. Jeff siedzący za kierownicą wyszczerzył zęby. – Pożyczyłem. Mruczy jak dziewczyna, co? – Wskazał głową tył wozu. – Razem z Mauriem załadowaliśmy cały sprzęt. I wcisnęliśmy starą kanapę. Wszelkie domowe wygody. – Co powiedziała Veronica? Przez twarz przemknął mu cień, jak chmura zakrywająca słońce. – Nawet nie pytaj. – Dojdzie do siebie – rzucił Maurie. – Tak jak ty. Jeff obrócił gwałtownym ruchem głowę i po raz pierwszy usłyszałem, jak podnosi głos na przyjaciela. – Mówiłem ci! Ze mną i Veronicą to inna sprawa. Wrzucił bieg i ruszyliśmy w dół ulicy. Ledwie miałem czas zerknąć na kryty kamyczkowym tynkiem bliźniak, w którym spędziłem do tej
chwili całe życie. Ścisnęło mnie w żołądku, kiedy sobie wyobraziłem, jak rodzice znajdują list. Luke czekał na nas przy Clarkston Toll, wysoki, ospały, przystojny chłopak w dżinsach i watowanej kurtce, z torbą podróżną u stóp. Wrzucił ją na tył furgonetki i wgramolił się w ślad za nią. – Gdzie organy?! – zawołał do niego Jeff z kabiny. – Są własnością szkoły. – Tylko byś je pożyczył. – Myślę, że uznaliby to za kradzież – odparł Luke, zatrzaskując tylne drzwi. Jeff zerknął na mnie i Mauriego. – Cholercia! – rzucił bezgłośnie. Słowo rodem ze szkolnego podwórka; zawsze go używał, kiedy chciał powiedzieć „kurwa!”. Eufemizm. Nigdy z niego nie wyrósł. Kiedy podjechaliśmy pod dom Dave’a przy Crosslees Drive, pojawił się pierwszy problem. Szybko zapadał zmrok, a my chcieliśmy jak najprędzej się oddalić, na wypadek gdyby nasze pożegnalne listy zostały znalezione przed czasem. Staliś- my przez kilka minut przed furtką; silnik pomrukiwał niecierpliwie, Jeff stukał nerwowo w kierownicę. – Cholercia! – mruczał co chwila. – Gdzie on się podziewa, u diabła? Dom, po latach zaniedbywania, prezentował się wtedy marnie, jak zepsuty ząb w skądinąd ładnym uśmiechu. Ogród od frontu był zarośnięty, przy ścieżce próchniała stara łódka. Trąbienie nie wchodziło w rachubę, a nikt nie miał ochoty podchodzić do drzwi. Luke spojrzał na zegarek. – Nie panikujcie, spóźnia się tylko o pięć minut – dotarł do nas jego głos z tylnej części furgonetki. – To na pewno minuty ziemskie? – spytał sucho Maurie. Nagle drzwi wejściowe otworzyły się na oścież i pojawił się Dave w dżinsach, butach turystycznych i zielonej wodoszczelnej kurtce wojskowej. Dźwigał na barkach plecak pełen nie wiadomo czego; do jego pasków przywiązał cynowe kubki. Zatrzasnął za sobą drzwi i pokonał biegiem frontowy trawnik, po czym przeskoczył przez ogrodzenie, ale zahaczył o nie stopą i rozłożył się jak długi na chodniku. – Jezu! – zaklął pod nosem Maurie i wyskoczył wraz z Lukiem z wozu, żeby podnieść Dave’a z ziemi i wepchnąć do tylnej części furgonetki. Jeff spojrzał przez ramię.
– To się nazywa wyjść po cichu. – Ruszaj! Po prostu ruszaj! – wrzasnął na niego Dave. Jeff dodał gazu i odjechaliśmy stamtąd na złamanie karku. • • • Był jeszcze jeden postój, nim wyjechaliśmy na trasę. Chłopcy chcieli się zmywać, ale ja się uparłem. – Jeśli tego nie zrobicie, to możecie równie dobrze zatrzymać furgonetkę i od razu mnie wysadzić – oświadczyłem zdecydowanie. Nadrobiliśmy więc drogi. Przez Stamperland. Było ciemno, kiedy zaparkowaliśmy pod domem Jenny i Jeff zgasił silnik. Zadzwoniłem do niej przed wyjściem z domu; wyczułem jej ból, kiedy powiedziałem, co planujemy. Obiecałem, że się z nią pożegnam. Z duszą na ramieniu kroczyłem pospiesznie ścieżką. Musiała mnie wypatrywać, bo nim zdążyłem pokonać schody, wyszła na ciemny ganek i zamknęła za sobą drzwi. – Jack, to szaleństwo! – wyszeptała. Po prostu ją objąłem i przytuliłem mocno; czułem bicie jej serca, ciepło ciała i całą wzbierającą we mnie niepewność własnego życia. Było jednak za późno na rozważania po fakcie. – Przyjedziesz do mnie. Dam ci znać kiedy – powiedziałem, wiedząc, że tego nie zrobię. – Jak tylko się odpowiednio ustawimy. Wyswobodziła się z moich ramion, odsunęła i popatrzyła na mnie. – Myślisz, że jestem głupia, Jack? Jeśli wyjedziesz, to cię nie będzie. Nigdy więcej cię nie zobaczę. – Nie mów tak. – Dlaczego? Bo nie chcesz usłyszeć prawdy? Bo żyjesz jakąś fantazją i nie zamierzasz przyjąć do wiadomości, że poniesiesz konsekwencje? Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nigdy wcześniej nie była ze mną taka szczera. – Poradzimy sobie – odparłem bez przekonania. – Nie, nie poradzicie. To będzie cholerna klęska. Jesteście tylko dzieciakami. Nie przemyśleliście tego. – Czasem trzeba po prostu coś zrobić. Nie myśląc o tym za dużo. – Odezwał się głos rozsądku i doświadczenia! Dosłyszałem u niej sarkazm. – Kto to?! – zawołał z głębi domu jej ojciec.
– Znajomy! – odkrzyknęła, a potem obróciła się do mnie i poprosiła szeptem w ciemności: – Zadzwoń do mnie, Jack, proszę. Przy pierwszym postoju na waszej trasie. Daj mi znać, że wszystko w porządku. Znów wziąłem ją w ramiona i pocałowałem z pełną namiętności determinacją. Wszystko to było o wiele trudniejsze, niż sobie kiedykolwiek wyobrażałem. – Zadzwonię – odparłem. – Obiecaj! – Obiecuję. I odszedłem.
2015
ROZDZIAŁ 4
I Żołnierz wodził lufą automatu tam i z powrotem, stąpając po gruzach zbombardowanego budynku. Po zniszczonym krajobrazie pełzły smugi dymu, a Jack słyszał grzechot odległego ognia broni palnej i krzyki mężczyzn. Nagle zza resztek muru wyłonił się wrogi bojownik. Żołnierz zareagował, nim przeciwnik zdążył oddać strzał w jego stronę. Dźwięk serii był niemal ogłuszający, gdy pociski z broni żołnierza rozwaliły wroga. Fragmenty ciała i krew – wszędzie. Pojawił się kolejny osobnik, który zeskoczył z podziurawionego dachu. Jack zaczął rozpoznawać nieprzyjaciela po barwie munduru i kształcie hełmu. Żołnierz, z którym dzielił punkt widzenia, strzelił dwa razy, trzy, cztery, a ten drugi runął do tyłu, zakrwawiony i martwy, i osunął się po ścianie poznaczonej pociskami. – Jezu, Rick! To jest koszmarne. – Cicho. – Chłopak wykazywał maksymalną koncentrację. Siedział boso w piżamie, przycupnąwszy na brzegu kanapy w zaciemnionym pokoju, i garbił się nad konsolą. Pole widzenia Jacka i Ricky’ego wypełniał pięćdziesięciocalowy telewizor, który stał się ich wspólnym światem. Jack niemal wyczuwał zapach prochu i dymu, a także paskudny odór śmierci. Na ekranie widać też było jakiś licznik. Rosnąca liczba punktów. Jack nie był jednak w stanie dłużej tego znosić. Podszedł do odbiornika i wyłączył go. – Jezu Chryste, dziadku! Co robisz? Rozsunął zasłony w oknie, a słoneczny blask, który wdarł się do pokoju, niemal oślepił jego wnuka. – Dziwi mnie, że światło cię nie spala, Rick – powiedział Jack. – Powinieneś o tej porze leżeć w trumnie. Ricky rzucił konsolę na kanapę. – Bardzo zabawne! – Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że zastanę cię tutaj zamiast
– Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że zastanę cię tutaj zamiast w łóżku. Było prawie południe. – Nie kładłem się. – Siedziałeś przy tej cholernej grze całą noc? Chłopak wzruszył ramionami. – Więc? – I przez cały ten czas zabijałeś ludzi? – Nie, zrobiłem sobie przerwę, żeby zjeść z tatą i mamą śniadanie, zanim wyszli. – Na litość boską, synu, nie widzisz tego, co robisz? – A co robię, dziadku? – Zabijasz dla zabawy. – To tylko gra. – Gra, w której zabijasz ludzi i podliczasz punkty. To ma być zabawa? – Wymaga sprawności! Osiągnąłem jeden z najwyższych wyników w internecie. Poza tym to nie dzieje się naprawdę. – Ale mogłoby dziać się naprawdę. Znieczula na przemoc. Skłania do myślenia, że zabijanie to nic złego. Więc jak zamierzasz dostrzec różnicę, jeśli kiedykolwiek zetkniesz się z tym w rzeczywistości? – Nie jestem głupi, dziadku. Dostrzegam różnicę między grą a rzeczywistością. Co ty zresztą wiesz o zabijaniu? – Głos chłopaka zdradzał głęboką pogardę. – Nic, na szczęście. – Jack westchnął i usiadł w fotelu. – Poważnie, Rick. Nie możesz tak funkcjonować. Siedzieć po ciemku i grać na konsoli. Sam powiedziałeś, że nie jesteś głu- pi. Masz dyplom z wyróżnieniem z matematyki i informatyki, na litość boską! Musisz się ruszyć i znaleźć pracę. Ricky parsknął pogardliwie i Jack poczuł, jak ogarnia go złość. – Chcesz więc do śmierci żyć na koszt społeczeństwa? Zobaczył, że wnuk się zjeżył. – Nie jestem na garnuszku opieki społecznej. Nigdy nie wziąłem od nikogo nawet pensa. – Tak, tylko dlatego, że utrzymują cię rodzice. Większość ludzi korzystających z opieki społecznej nie ma takiego wyboru. Nie mogą się pochwalić dyplomami z wyróżnieniem. W jakiejkolwiek dziedzinie. – Nie, to tylko pasożyty unikające pracy i obiboki. Biorą zasiłki od państwa i jedzą za darmo. Jack pokręcił głową, nie kryjąc odrazy.
– Gdzie to słyszałeś? Od ojca? Chłopak zacisnął usta i nie odezwał się, co samo w sobie stanowiło odpowiedź na pytanie dziadka. – Nic nie wiesz, synu. Siedząc w moim domu, z tym swoim wielkim telewizorem i grami komputerowymi, zepsuty do cna przez rozpieszczających rodziców, którzy wbijają ci do głowy nonsensy. Wstydzę się za własną córkę. Mój ojciec i jego ojciec przewracają się teraz w grobie. Twarz Ricky’ego pod czarnymi lokami zrobiła się czerwona jak burak. – A co ty w ogóle wiesz? Tata mówi, że nie udało ci się nic, co robiłeś. Nie powiodło ci się jako studentowi, nie powiodło ci się jako muzykowi i przesiedziałeś czterdzieści lat w okienku bankowym. Podejrzewam, że dowiedziałeś się tam mnóstwo o świecie. Czasem słowa wypowiedziane w gniewie sprawiają większy ból, niż było to zamierzone, i Jack wiedział, że Ricky po prostu się broni. Lecz takie słowa bolą właśnie dlatego, że przekazują prawdę, której unika się w grzecznej rozmowie. Jack przez całe życie unikał tego, o czym doskonale wiedział. Mimo wszystko niełatwo było znieść fakt, że rzucił mu to w twarz jego własny wnuk. Jeśli Ricky odczuwał jakiekolwiek wyrzuty sumienia, to tego nie okazywał. Uciekł się do opryskliwości. Może po to, by ukryć własny żal. – I dlaczego mówisz mi Rick? Jestem Ricky! – Jack zawsze tak zwracał się do wnuka. Wydawało się to w jakiś sposób bardziej czułe. – Co ty w ogóle tu robisz? Wiesz, że rodziców nie będzie cały dzień. Potrzebował chwili, żeby się uspokoić. – Nie przyszedłem do twoich rodziców. Na czole Ricky’ego pojawiła się nieznaczna zmarszczka. Zerknął na dziadka, ale z trudem patrzył mu w oczy. – Może słyszałeś o tym, jak to uciekłem z domu, kiedy byłem jeszcze bardzo młody – powiedział Jack. – Ja i inni chłopcy z naszego zespołu muzycznego. Chłopak westchnął. – Coś tam słyszałem. – Wziął do ręki kontroler i zaczął udawać, że się nim bawi. – To pewnie jedyna ciekawa rzecz, jaką w życiu zrobiłeś. – Byłem wtedy o pięć lat młodszy od ciebie. A ty wciąż nie zrobiłeś nic ciekawego. Czas na rewanż. Złośliwa uwaga była celna. Jack zauważył, jak wnukowi pobladły wargi. Chłopak nie odezwał się jednak. Przez chwilę
trwało między nimi milczenie jak drobinki kurzu zawieszone w blasku słońca wpadającym przez okno. – Tak czy owak, znów chcemy to zrobić – odezwał się w końcu Jack. Ricky obrócił na niego pełen urazy wzrok. – Co zrobić? – Uciec do Londynu. To znaczy ci z nas, którzy jeszcze pozostali. Chłopak zapomniał o urazie i otworzył oczy szerzej. – Uciec? W twoim wieku? Po co? Jack wzruszył ramionami. – Niedokończona sprawa, synu. – Zawahał się. – Problem w tym, że… nie mamy transportu. Nagle Ricky zrozumiał, dlaczego jego dziadek się tu zjawił. Westchnął, dając upust irytacji. – Nie! – oznajmił zdecydowanie. – Nie pożyczysz ode mnie samochodu. Jego zaborczość dotycząca wozu sprawiła, że Jack zaczął się zastanawiać, czy wnuk uświadamia sobie, jakim jest szczęściarzem, mając rodziców, którzy nie tylko tolerują jego ospałość, ale na dodatek go psują, kupując mu samochód. Nie nowy oczywiście. Używanego nissana micrę. Ale jednak samochód. – Nie chcę go pożyczyć. Chłopak od razu stracił rezon. – Chcę pożyczyć ciebie – wyjaśnił Jack. – Żebyś nas zawiózł. Ricky otworzył oczy jeszcze szerzej. – Robisz sobie jaja, prawda? – Nie, mówię poważnie. To tylko kilka dni. Najwyżej tydzień. Zapłacimy ci za benzynę. – Nie ma mowy. – Długa chwila milczenia. – Zresztą rodzice nigdy mnie nie puszczą. – Masz dwadzieścia dwa lata, Ricky. – Nie znasz mojego ojca. – Wręcz przeciwnie, znam. – Nigdy w życiu mnie nie puści. Zwłaszcza gdy chodzi o zrobienie przysługi tobie. Jack zacisnął usta, próbując opanować gniew. – Nie ma nawet sensu prosić. Nie będzie chciał o tym słyszeć – dodał Ricky, w typowy dla siebie sposób unikając wszelkiej odpowiedzialności. Jego dziadek westchnął. Musiał zrobić coś, czego nie chciał robić. – Myślę, że byłby jeszcze mniej zadowolony, gdyby się dowiedział,
– Myślę, że byłby jeszcze mniej zadowolony, gdyby się dowiedział, jakie strony odwiedzasz, kiedy oboje śpią. Ricky zaczerwienił się po cebulki włosów. – Nie wiem, o czym mówisz. Jack pokręcił głową. – Posłuchaj, synu, może i jestem stary, ale nie głupi. Pracowałem przy komputerach, zanim się urodziłeś. Kiedy mieszka się z kimś pod jednym dachem dwa lata, można się zorientować, jakie strony ten ktoś odwiedza. Pilnowałeś się, żeby rodzice niczego nie zauważyli. Ale ja byłem starym głupim człowiekiem. Niewidocznym. Co mógłbym wiedzieć? – Jack czekał, aż do chłopaka dotrze sens jego słów. – Te wszystkie filmy z nagimi kobietami wyposażonymi… no cóż… jak to powiedzieć delikatnie? W drobne gadżety? Ricky zaczerwienił się jeszcze bardziej, o ile było to w ogóle możliwe. – Tylko surfowałem, to wszystko! – zapewnił, ale jego głos drżał od zażenowania i niepewności. – Byłem ciekaw – dodał bez przekonania. Jack rozłożył szeroko ręce i skrzywił się z rezygnacją. – Wiem o tym, Rick. Młodzi mężczyźni… hm… muszą trochę poeksperymentować, zanim się zorientują, co im odpowiada. I wcale nie twierdzę, że właśnie to ci odpowiada. W końcu nie jestem tu po to, by cię osądzać. Ale nie wiem, czy twój tata wykaże się takim zrozumieniem. – Odczekał chwilę przed zadaniem ostatecznego ciosu. – Albo twoja matka. Ricky zamknął oczy. – Nie! To znaczy… nie jestem taki. – Oczywiście, że nie jesteś. Jack prawie mu współczuł. Chłopak był chorobliwie otyły. Pomijając wizyty u dziadka w piątek po południu, nigdy nie wychodził z domu. Kiedy miał znaleźć sobie dziewczynę – z gadżetami czy bez – która nie była stworzona z pikseli. Zauważył przygarbione ramiona wnuka. – Kiedy? – spytał Ricky. – Dziś wieczorem. Chłopak westchnął głęboko. – Nie powiemy tacie. Ani mamie. W porządku? Nie pozwoliliby mi. Po prostu pojedziemy. Jack skinął głową. – Możemy zostawić im wiadomość na twojej poduszce, synu. I nie martw się, całą winę zwalą na mnie. Jak zawsze.
II Po powrocie ze sklepu ze sprzętem medycznym w Shawlands Jack położył torbę podróżną na łóżku i zaczął wkładać do niej zapas skarpetek i bielizny na tydzień. Zakładał, że podróż w jedną stronę potrwa dwa dni, podróż z powrotem też dwa, plus trzy w Londynie, by załatwić wszystko, co zamierzał zrobić Maurie. Nie mógł uwolnić się od wrażenia, że pakuje się po raz ostatni i że bez względu na to, co włoży do torby, i tak nie będzie tego potrzebował. Uderzył go dojmujący kontrast z bezmyślnym optymizmem, z jakim pakował się pięćdziesiąt lat wcześniej, równo niemal co do dnia. Wtedy przyszłość sięgała niewidocznej dali; radośnie oczekiwana, wydawała się pełna możliwości. Myśl, że może mu zabraknąć skarpetek, nawet nie postała w jego głowie. Kiedy skończył, postawił torbę przy drzwiach i wrócił do salonu. Szkoła naprzeciwko była zamknięta, uczniowie już dawno poszli do domu. Gdy się tu wprowadził, wrzawa dzieciaków bawiących się na przerwie wydawała mu się muzyką. Lecz koniec końców ten syreni śpiew młodości uświadamiał mu coraz mocniej, jak daleko pozostało jego własne dzieciństwo i jak bardzo zbliżył się do skał starości, na których prędzej czy później wyląduje i umrze. Wziął do ręki zdjęcie Jenny i przypomniał sobie, jak pożegnali się tamtego wieczoru. I był teraz tutaj, tyle lat później, wyruszając w taką samą bezowocną podróż. Która, jak podejrzewał, mogła zakończyć się tylko źle. Przywołał z pamięci słowa swojego dawnego nauczyciela historii. „Historia uczy nas tylko tego, że nigdy niczego się z niej nie uczymy”. Odstawił oprawioną fotografię na biblioteczkę i spojrzał między drzewami na ciągnące się za oknem trawniki. Pamiętał, że w dniu, kiedy się tu wprowadził, pomyślał: Oto widok, który zabiorę ze sobą do grobu. Że to jest wszystko, co pozostało. Cztery ściany i fragment krajobrazu. I poczuł wtedy, jak go przepełnia, tak jak teraz, niemal przytłaczające poczucie żalu – z powodu wielu rzeczy, jakie zrobił, ale głównie tych, których nie zrobił. Jego rozważania przerwało pojawienie się micry na parkingu. Ricky zawrócił na trzy i siedząc za kierownicą, spojrzał w okno Jacka. Ten pomachał mu nieznacznie, zastanawiając się, w co, na Boga, pakuje własnego wnuka. Gdy jednak wyjął laskę ze stojaka w przedpokoju
i podniósł torbę, przyszło mu do głowy, że dla chłopaka wszystko będzie lepsze niż siedzenie przy komputerze w zaciemnionym pokoju. A on? Do diabła tam! Po sześćdziesięciu siedmiu latach nadszedł czas, by zacząć żyć. Zbiegł po schodach i wyszedł na parking. Za szybą po stronie kierowcy widać było bladą twarz Ricky’ego; wyglądał na zdenerwowanego. Jack spojrzał w stronę najwyższego piętra i zobaczył Fionę, która obserwowała go z okna. Gdy jednak schował torbę do bagażnika i odwrócił się, żeby jej pomachać, już zniknęła. Miał wrażenie, że puste miejsce, które po sobie zostawiła, mogłoby go wchłonąć. • • • Tak jak przed pięćdziesięciu laty, stali pod domem Dave’a z pracującym silnikiem, a Ricky bębnił nerwowo palcami w kierownicę, dokładnie tak jak Jeff. Po pięciu minutach, które upłynęły od umówionej pory, Dave wciąż się jednak nie pojawił. – Zgaś silnik, synu – powiedział w końcu Jack. – Będzie chyba lepiej, jak go poszukamy. Dom przeszedł w ciągu minionego półwiecza kilka przeróbek. Ogród od frontu może i nie zachwycał, ale trawa była starannie przycięta i na grządkach rosły krzewy różane. Stara gnijąca łódź zniknęła, a na jej miejscu stał vauxhall corsa. Nad nowym garażem przy bocznej ścianie domu znajdowała się sypialnia. Kiedy podeszli do drzwi wejściowych, usłyszeli podniesione gniewnie głosy docierające z mieszkania. Drzwi były wyszukaną konstrukcją z kutego żelaza i szkła – pretensjonalna ozdoba nędznego małego wnętrza, do którego prowadziły. – Może lepiej poczekamy w samochodzie – wyszeptał nerwowo Ricky. Jack rzucił mu karcące spojrzenie. – Nie jesteś taki odważny bez broni półautomatycznej w ręce, co? Zapukał, ale stukot kłykci o szkło został zagłuszony przez krzyk po drugiej stronie. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi do holu wejściowego, przerywając paskudną scenę domowego konfliktu, który się tu rozgrywał. Synowa Dave’a stała u podnóża schodów, krzycząc na dwóch
Synowa Dave’a stała u podnóża schodów, krzycząc na dwóch mężczyzn obecnych w jej życiu: – Przestańcie! Dave był swojego czasu potężnym mężczyzną, ale Donnie był większy. Zaciskał wielkie łapska na klapach ojcowskiego płaszcza. Dave wisiał niemal w powietrzu, brutalnie przyciśnięty do ściany. Donnie przysuwał do niego twarz i wrzeszczał; na mokrych wargach zbierała mu się ślina. Jack widział duży siniak na policzku przyjaciela, tuż pod okiem. Obok drzwi leżał mały płócienny plecak. Wydawało się, że ktoś nacisnął guzik i na chwilę zatrzymał scenę. Potem wszystkie głowy obróciły się w stronę wejścia. Zapadła cisza, która ciągnęła się w nieskończoność. Dopóki nie przerwał jej Donnie. – Czego, kurwa, chcecie? – Chcę, żebyś puścił ojca i traktował go z odrobiną szacunku. – Głos Jacka brzmiał zaskakująco spokojnie, a jednocześnie wyczuwało się w nim dziwnie groźną nutę. Niemal wbrew sobie Donnie puścił klapy ojcowskiego płaszcza i skierował gniew na Jacka. – Z szacunkiem? To pijak i złodziej. Na żaden szacunek nie zasługuje. Zresztą to nie twój interes. – Owszem, mój. Głos Jacka miał teraz twardość stali. Ricky prawie niezauważenie przesunął się za dziadka, by obserwować rozwój wypadków ponad jego ramieniem. – Co się z wami dzieje, ludzie? Stałem w tym samym domu ponad pięćdziesiąt lat temu i patrzyłem, jak twój dziadek tłucze pięściami i kopie własnego syna. A ja nie kiwnąłem palcem, bo byłem za młody i zbyt przerażony. Minęło tyle czasu i nic się nie zmieniło. Tylko że teraz to syn bije ojca. Ten gen przemocy musiał jakoś przeskoczyć jedno pokolenie, bo Dave to najłagodniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znałem. I nie zasługuje na takie traktowanie. Donnie skrzywił się paskudnie, wyjął z kieszeni zwitek banknotów, ścisnął je w wielkiej pięści i pomachał nią. – Tak, twój łagodny pieprzony przyjaciel okradł własną rodzinę. – Tylko po to, żebym się od ciebie raz na zawsze uwolnił! Donnie znów obrócił się do ojca, bryzgając śliną. – To moje pieniądze! – zawołał. – Ale to jego dom – wtrącił Jack. – Jestem pewien, że nie płacisz mu
– Ale to jego dom – wtrącił Jack. – Jestem pewien, że nie płacisz mu nawet pensa. Więc może te pieniądze mu się należą. – Chodźmy – powiedział Dave. – Zabierajmy się stąd. Próbował przecisnąć się obok Donniego, żeby wziąć plecak, ale syn złapał go za płaszcz i znów przycisnął do ściany. – Nigdzie nie pójdziesz, stary pijaku! Dźwięk tłuczonego szkła wprawił wszystkich w osłupienie i milczenie, przerwane jedynie przez pełen strachu pisk żony Donniego. Na dywanie w holu rozsypały się ostre odłamki. Jack stał z podniesioną laską. Jej mosiężna gałka w kształcie sowy zbiła szybę w drzwiach; wystarczyło jedno gwałtowne pchnięcie. – Puść go! – rozbrzmiał w ciszy ostry głos Jacka. Rozkazujący i władczy. I Donnie puścił ojca, jakby stary człowiek zaczął go nagle parzyć w ręce. – Nic nie zrobiłem, żeby powstrzymać jego ojca – powiedział Jack. – I może ci się wydaje, że jestem za stary, żeby powstrzymać ciebie. Ale popełniłbyś błąd, gdybyś tak sądził. – Wziął zamach laską i rąbnął mosiężną gałką w ścianę, robiąc głęboką dziurę w tynku i wzbijając tuman białego pyłu w nieruchomym powietrzu. – Mógłbym ci rozwalić czaszkę. – Chłopcy, dajcie spokój, nie trzeba – odezwała się drżącym głosem żona Donniego, unosząc ręce, jakby chciała ich powstrzymać. Jack zignorował jej słowa. – Oddaj mu pieniądze. Przez dłuższą chwilę Donnie rozważał różne możliwości. W końcu rzucił ojcu zwitek banknotów. Jack zwrócił się do Ricky’ego: – Weź plecak. Chłopak wyglądał jak królik w świetle reflektorów, oczy miał szeroko otwarte i nie krył przerażenia. Nachylił się jednak szybko i podniósł z podłogi plecak. Dave przyłączył się do nich i wszyscy trzej ruszyli ścieżką w stronę samochodu. – Nawet nie myśl o powrocie, ty stary draniu! – zagrzmiał za ich plecami głos Donniego. – Nie przekroczysz tego progu. Jack obrócił się na pięcie i zobaczył, że Donnie niemal się skulił, jak pod wpływem ciosu. – Progu Dave’a – sprostował. – Może pomyślisz o tym, żeby poszukać sobie własnego domu. Bo jestem pewien, że ojciec nie będzie chciał cię
widzieć, kiedy tu wróci. – Tak, święte słowa! – zawołał Dave z bezpiecznego miejsca przy furtce. Kiedy wsiedli do samochodu, Ricky zerknął na dziadka. – Wydawało mi się, że nie pochwalasz przemocy. Jack się nie odezwał, siedział w milczeniu na fotelu pasażera i drżał. I po raz pierwszy od bardzo dawna czuł się żywy. III Zaparkowali przy Battlefield Road, naprzeciwko szpitala, na wzniesieniu biegnącym od Rest aż do ronda Langside. Za rondem wznosił się kościół zaprojektowany przez Alexandra Thomsona, zamieniony na restaurację; jego eleganckie kolumny były skąpane w ostatnim blasku padającym z zachmurzonego wieczornego nieba. W oknach starego szpitala paliły się żółte światła; z głównego budynku, niczym odnóża, wysuwały się dwa skrzydła z oszklonymi wykuszami wychodzącymi na południe. – Z kim mamy się tu spotkać? – spytał Ricky. – Z nikim się nie spotykamy – odparł Dave. – Przyjechaliśmy po niego. Nie czuje się za dobrze, więc będziemy musieli mu pomóc. Chłopak był wyraźnie zaniepokojony. – Co znaczy „nie za dobrze”? – Jest nieuleczalnie chory. Ma nowotwór, Ricky – wyjaśnił Jack. – A po ataku serca podłączyli go do wszelkiego rodzaju monitorów. Niepokój Ricky’ego zamienił się w przerażenie. – I pozwolą mu wyjść? Jack i Dave wymienili spojrzenia. – Niezupełnie – odparł Jack. – Co nie znaczy, że mają prawo go zatrzymywać, rozumiesz. Ale będziemy musieli… – szukał właściwego słowa – …pomóc mu wyjść. – Milczał przez chwilę. – Niezupełnie „my”. – Znowu milczenie. – Ty. – Co? – Przerażenie Ricky’ego przemieniło się w panikę. Jack wysiadł z samochodu, nie zwracając uwagi na protesty wnuka, i wyjął z bagażnika swoją torbę. Położył ją na siedzeniu pasażera i wyciągnął z niej obszerny biały kitel lekarski. – Największy, jaki udało mi się zdobyć – powiedział. – Potrójny iks. Chyba dasz radę go zapiąć.
– Ja? Siedzący na tylnym siedzeniu Dave się roześmiał. – Doktor Mullins. Brzmi poważnie. Jack wyjął z torby stetoskop. – Wiem, trochę banalne, ale to odpowiedni rekwizyt. – Nie zrobię tego. Mowy nie ma – oświadczył Ricky. Jack popatrzył na niego. – Ależ zrobisz. – Uśmiechnął się. – Nie martw się, ja i Dave zajmiemy czymś pielęgniarki. Będziesz jednak potrzebował wózka inwalidzkiego. Ricky zrobił wielkie oczy. – Skąd chcesz go wziąć? – Ze szpitala, oczywiście. – To znaczy… zamierzasz go ukraść? Jack wybuchnął śmiechem. – Jasne, że nie. Chcemy go tylko pożyczyć. Szpitale wypożyczają pacjentom sprzęt ortopedyczny. Pod oddziałem stoi mnóstwo foteli. Takich składanych. – Podał wnukowi kitel i stetoskop. – A teraz włóż to. – Jestem za młody na lekarza. – Wyglądasz dostatecznie dojrzale jak na stażystę. Zresztą kto zwróci na to uwagę? – A jak nas przyłapią? Jack pokręcił tylko głową; przepełniała go zuchwałość. – No, ściśle rzecz biorąc, nie jesteśmy krewnymi, więc nie mamy prawa tu przebywać. Ale co nam mogą zrobić, synu? Rozstrzelają nas? Nie sądzę. • • • Na oddziale kardiologicznym panowało większe zamieszanie niż podczas ich wcześniejszych wizyt. Było więcej odwiedzających. Jack zauważył z zadowoleniem, że pielęgniarka dyżurna nie jest jedną z tych, które obraził poprzedniego wieczoru. Miał nadzieję, że okaże się podatna na jego urok osobisty. Zawahali się przy podwójnych drzwiach prowadzących na oddział Mauriego, gdzie pod ścianą stało sześć złożonych wózków. Ricky był różowy na twarzy od wysiłku i zdenerwowania, nikt się jednak za nim nie obejrzał, kiedy przemierzali szpitalne korytarze. Jack pomyślał, że chłopak gra swoją rolę bardzo przekonująco.
– Zaczekaj tutaj – zwrócił się do niego. – Aż zobaczysz, że odwróciliśmy uwagę pielęgniarki. Potem ruszaj, jakbyś był u siebie. Nikt cię nie zaczepi. Maurie leży w ostatnim pokoju po lewej stronie. Będzie odłączony od przewodów i rurek. Dogonimy was, jak tylko go stamtąd wyciągniesz. Ricky wyglądał tak, jakby zaraz miał zwymiotować. Jack i Dave ruszyli swobodnym krokiem przez oddział, ale nim dotarli do pokoju Mauriego, ten drugi chwycił przyjaciela za ramię i przystanęli. – Chciałem tylko powiedzieć… jeśli chodzi o Donniego i wszystko… – zaczął Dave zniżonym głosem. Jack dostrzegł w jego oczach coś, co podejrzanie przypominało łzy. Dorośli Szkoci nie okazują jednak zbyt wiele emocji, więc Dave tylko wzruszył ramionami i przełknął ślinę. – Wiesz… dzięki. Jack skinął głową; nie trzeba było nic mówić. Ruszyli dalej w stronę pokoju Mauriego i wchodząc do niego, omal się nie zderzyli z jakimś podejrzanie wyglądającym przysadzistym mężczyzną o krótko przyciętych czarnych włosach, który pospiesznie opuścił salę. Nie zwrócił na nich uwagi, tylko włożył ręce głęboko do kieszeni, wsunął głowę między ramiona i ruszył w stronę wyjścia ze szpitala. Ciągnęła się za nim woń taniej wody toaletowej. Maurie siedział na łóżku, obok leżała jego torba. Miał na sobie płaszcz i kapelusz, które wydawały się na niego o kilka numerów za duże. Widząc go w tej pozycji, nie leżącego, Jack uświadomił sobie, jak skurczył się jego przyjaciel. Przez chwilę docierało do niego, że to, co zamierzają, jest po prostu szaleństwem. – Kto to był? – spytał Dave, wskazując głową drzwi. Maurie jednak tylko pokręcił swoją. – Nikt. Jesteśmy gotowi? Jack spojrzał na rząd monitorów za łóżkiem. Tam gdzie jeszcze poprzedniego wieczoru mrugały zielone i czerwone światełka, a kardiomonitor rejestrował pracę serca na zielonym fosforyzującym ekranie, nic się nie paliło. Sprzęt był wyłączony. Przewody i czujniki walały się po podłodze. – Nie uruchomi się jakiś alarm? – Wszystko jest odłączone od głównej sieci. – Maurie sprawiał wrażenie pobudzonego. – Zabierzcie mnie stąd. – Za minutę pojawi się tu mój wnuk – powiedział Jack. – Zagadamy
– Za minutę pojawi się tu mój wnuk – powiedział Jack. – Zagadamy pielęgniarkę. – Zawahał się, dostrzegając kredowobiałą twarz przyjaciela i głębokie ciemne smugi pod oczami. – Dobrze się czujesz? – Tak dobrze jak każdy umierający człowiek. Idźcie! Dyżurna pielęgniarka rozmawiała właśnie z parą w średnim wieku o stanie ich matki, co bardzo odpowiadało Jacko- wi i Dave’owi. Stali, czekając, aż będą mogli z nią pogadać, zasłaniając widok na drzwi pokoju Mauriego. Jack tymczasem dał sygnał tkwiącemu na swoim posterunku Ricky’emu, że powinien przystąpić teraz do działania. Gdy chłopak zaczął pchać przed sobą wózek, pielęgniarka zwróciła się do Jacka: – W czym mogę pomóc? Wyjął z kieszeni płaszcza pudełko z plastikowym przezroczystym wieczkiem. Miało sześć przegródek, w każdym znajdowały się pastylki w innym kolorze. – Wiem, że nie jest pani lekarką – powiedział. – Ale ponieważ to oddział kardiologiczny, pomyślałem, że mógłbym panią o coś spytać. – Obdarzył ją promiennym uśmiechem. – To tabletki, które zażywam po niegroźnym zawale, a jutro wybieram się w niezbyt daleką podróż. Tyle że zgubiłem kartkę, na której było napisane, kiedy mam brać te tabletki, a przed wyjazdem nie zdążę pójść do swojego lekarza. – Ładne kolory, prawda? – odezwał się Dave. Pielęgniarka spojrzała na niego dziwnie. – Nikt by się nie domyślił, że mogą być niebezpieczne – dorzucił. Zmarszczyła czoło. – Niebezpieczne? – No tak, mój ojciec zażywał to po zawale, trzymały go na chodzie, ale zniszczyły mu nerki. – Polipragmazja – oznajmił Jack. – Trzeba na to uważać, prawda? – Obawiam się, że będzie pan musiał porozmawiać ze swoim lekarzem, panie… – Tak właśnie myślałem, że pani to powie. – Przywołał na twarz wyraz najgłębszej troski. – To znaczy… chyba pamiętam, jak mam je zażywać, kiedy i ile. Ale nie dałbym sobie ręki uciąć. Miałem nadzieję, że pani wie. Nie zdążę się skontaktować z lekarzem, rozumie pani. Poczuł, jak Dave go trąca, zerknął więc przez ramię i zobaczył, że Ricky wyjeżdża już z Mauriem z oddziału. – W każdym razie dziękuję za pomoc, siostro. Może pani przyjść na mój pogrzeb.
Otworzyła szeroko oczy, a on się uśmiechnął. – Tylko żartowałem. Odwrócił się i ruszył za Dave’em w głąb korytarza. Ricky wyprzedzał ich o dobre dwadzieścia metrów i nie zamierzał zwalniać. Musieli niemal biec, żeby go dogonić. W tym momencie jednak Maurie zaczął krzyczeć: „Zatrzymaj się, zatrzymaj się!” i spanikowany chłopak gwałtownie zahamował. Dave dopadł ich pierwszy, potem Jack, obaj zadyszani. – O co chodzi, do diabła? – wysapał Jack. – Muszę tam iść – odparł Maurie. Jack podniósł wzrok i zobaczył na drzwiach po prawej stronie napis: Toaleta dla mężczyzn. Zaklął pod nosem. – Nie można z tym zaczekać? – Nie, nie można. Pomóż mi tylko wstać z fotela. Z resztą sobie poradzę. We trójkę pomogli Mauriemu dźwignąć się na nogi, a potem, gdy drzwi toalety się za nim zatrzasnęły, stali strapieni na korytarzu przy wózku. Obok przechodzili krewni chorych i pielęgniarki, czasem jakiś lekarz, a oni czekali. Bez końca. – Jezu Chryste! – wyszeptał w końcu Dave przez zaciśnięte zęby. – Co on tam robi? Jack westchnął. – Pójdę i się dowiem. Zastał Mauriego na kolanach w kabinie, otaczającego ramionami muszlę, jakby ją obejmował; krztusił się i wymiotował, łapiąc spazmatycznie powietrze. – Na litość boską, człowieku, co się z tobą dzieje? – Za minutę mi przejdzie – wysapał Maurie i znów zwymiotował. Po chwili odzyskał oddech. – To chemioterapia. – Myślałem, że ją przerwałeś. – Dopiero co. – Tym razem tylko się zakrztusił. – To chyba wszystko… na razie. Pomóż mi wstać. Jack dźwignął go na nogi i pogrzebał w kieszeni, żeby wyciągnąć chusteczkę i otrzeć usta i brodę starego przyjaciela ze śliny i wymiocin. – Nie jest jeszcze za późno, żeby się wycofać, Maurie. Możemy odtransportować cię do pokoju. Maurie spojrzał na niego brązowymi oczami, tak wielkimi w skurczonej twarzy, i Jack zobaczył w nich determinację. – Nie ma mowy!
Wyszli na korytarz i Maurie, półprzytomny, osunął się na fotel. Ruszyli w stronę wind, chcąc jak najszybciej wydostać się ze szpitala. Kiedy jednak drzwi windy zamknęły się za nimi, usłyszeli przeraźliwy krzyk pielęgniarki z głębi korytarza. – Pan Cohen! Na litość boską, gdzie jest pan Cohen? Wydawało się, że winda zjeżdża na parter całą wieczność; panujące w niej milczenie można było niemal kroić nożem. Żaden nie chciał patrzeć w oczy drugiemu. Gdy w końcu drzwi się rozsunęły, ich oczom ukazały się kilometry korytarza, który należało pokonać przed ucieczką w noc, a także umundurowany pracownik ochrony przy drzwiach. Jack, któremu język przywarł do podniebienia, próbował przełknąć ślinę. – Bez pośpiechu – powiedział cicho. – Powoli. Ricky ruszył jednak jak kierowca Formuły I startujący z pole position. Jack i Dave z trudem dotrzymywali mu kroku. Byli w połowie korytarza, kiedy zadzwonił telefon na ścianie, tuż obok ochroniarza, który bezzwłocznie odebrał. Słuchał przez chwilę, potem przesunął spojrzeniem po holu i zatrzymał wzrok na Rickym i wózku inwalidzkim. Jack zauważył, że po karku wnuka spływają kropelki potu. Strażnik zerknął na zegarek i zatrzymał ich gestem uniesionej ręki. – Przepraszam, doktorze – powiedział. Jack sądził przez chwilę, że wnuk zemdleje, ale chłopak zdołał jakoś wymamrotać: – Tak? – Ma pan zegarek? Mój chyba nawalił. Ulga, jaka ogarnęła chłopaka, niemal zwaliła go z nóg; prawie się zatoczył, kiedy puścił uchwyty wózka, żeby sprawdzić godzinę. – Za piętnaście ósma – poinformował mężczyznę. – Dzięki, doktorze. – Ochroniarz otworzył im drzwi. – Lepiej włóżcie coś na siebie, na dworze jest cholernie zimno. Nim zdołali dotrzeć na szczyt wzniesienia, żałowali, że nie udało im się zaparkować u jego podnóża. Musieli pchać Mauriego wspólnymi siłami po stromym nachyleniu, obok biblioteki Langsdale i sklepów mieszczących się na parterach domów komunalnych ciągnących się aż do ronda. – Nie mogę tego puścić – rzucił Ricky, gdy dotarli do samochodu. – Ten fotel nie ma hamulców. Jack cmoknął.
– Myślałem, że jesteś geniuszem, synu. Obróć go bokiem. – Aha, no tak. – Chłopak wyglądał na skruszonego. Otworzył samochód i we trójkę posadzili Mauriego na tylnym siedzeniu. – Co zrobimy z wózkiem? – spytał Maurie. – Nawet złożony nie zmieści się do bagażnika. Odwrócili się i zdążyli jeszcze zobaczyć, jak przednie kółka się obracają i fotel zaczyna zjeżdżać w dół zbocza. Dave parsknął śmiechem. – Problem sam się rozwiązał. – Jezu! – Ricky rzucił się w pogoń, fotel jednak nabrał w okamgnieniu rozpędu i chłopak uświadomił sobie niemal od razu, że nie jest na tyle sprawny ani szybki, by go dogonić. Stali obok samochodu i patrzyli, jak pusty fotel pędzi zygzakiem w dół wzgórza, odbijając się beztrosko od zaparkowanych samochodów i ścian, jakby rozkoszował się prędkością i wolnością, o jakich mógł tylko pomarzyć. Do chwili gdy walnął o budkę pocztową na rogu Sinclair Drive i zatrzymał się, owinięty wokół słupka ze znakiem „Ustąp pierwszeństwa”. Zza rogu wyłoniło się dwóch umundurowanych policjantów na patrolu. – Jasna cholera! – zaklął Dave, co pozostali potraktowali jako sygnał, by jak najszybciej wsiąść do micry. Niczym chłopcy w wieku szkolnym uciekający z miejsca przestępstwa. Spanikowany Ricky przez chwilę szukał kluczyków, w końcu je znalazł, uruchomił silnik i włączył się do ruchu, nie wrzuciwszy kierunkowskazu ani nie spojrzawszy za siebie. Zatrąbiła na nich wielka furgonetka. – Nie ma to jak niepostrzeżenie uciec – mruknął Jack, obrzucając wnuka ponurym spojrzeniem. Ale Ricky był tego nieświadomy. Objechał szybko rondo i ruszył w dół Langside Avenue, kierując się ku Shawlands Cross; czoło miał zroszone potem. – Nigdy ci tego nie wybaczę, dziadku. Nigdy! – wyznał, nie odrywając wzroku od drogi. IV
Ricky
przejechał
przez
East
Kilbride,
a
potem
skręcił
Ricky przejechał przez East Kilbride, a potem skręcił w dwupasmówkę, która dochodziła do M74. W kierunku południowym autostrada nie była zatłoczona i przed dziesiątą oddalili się znacznie od Crawford, zagłębiając się w posępne, pofałdowane nieużytki South Lanarkshire. Niczym mgła opadła na nich ciemność, ponura i cicha jak nastrój w samochodzie. Mieli już za sobą podnoszące poziom adrenaliny chwile w szpitalu i teraz, gdy byli w drodze, zaczęli sobie z całą mocą uświadamiać czyste szaleństwo, na które się zdecydowali i które stało się ich piątym towarzyszem podróży. Białe linie, widoczne w świetle reflektorów, przemykały pod nimi z hipnotyczną regularnością, a bezustannie zawodzący dźwięk silnika wnikał uparcie w ich świadomość. Maurie spał z tyłu z głową wspartą na ramieniu Dave’a, który siedział wyprostowany ze szklistym wzrokiem i plecakiem na kolanach. Jack spojrzał na niego przez ramię, jakby uderzony jakąś nagłą myślą. – Co masz w tym plecaku, Dave? Jego przyjaciel objął swój bagaż. – Nic. – Musi tam coś być. – Tylko kosmetyczka i trochę bielizny. – Wydaje się trochę za ciężki jak na kosmetyczkę i trochę bielizny. – Kiedy wsadzali Mauriego do samochodu, Jack podniósł plecak z tylnego siedzenia i zauważył jego ciężar, ale dopiero teraz sobie o tym przypomniał. Dave wzruszył ramionami, okazując milczącą dezaprobatę. – Chowasz tam alkohol? – Nie – zaprzeczył zbyt szybko. Ricky zerknął na dziadka. – A jeśli tak, to co? – Dave ma mały problem – odparł posępnie Jack i usłyszał, jak wnuk gwałtownie wzdycha. – Tego nam jeszcze brakowało. Jack odwrócił się i przykuł przyjaciela groźnym spojrzeniem. – Obiecałeś. Dave czuł się wyraźnie nieswojo, ale nie okazywał skruchy. – To tylko kilka piw. Jack wyciągnął rękę po plecak. – Dawaj.
Dave odsunął swój bagaż na bok. – Nie. – Na litość boską! – zawołał Ricky, starając się skupić na drodze. Jego dziadek wychylił się ze swojego fotela i udało mu się chwycić plecak; wyrwał go z rąk Dave’a i położył sobie na kolanach. – Och, Jack, daj spokój. To nie fair – poskarżył się jego przyjaciel. Jack otworzył plecak i znalazł w nim sześciopak owinięty w górę od piżamy. Opuścił szybę i spojrzał w lusterko wsteczne, a potem zaczął wyrzucać puszki w ciemność, jedna za drugą. Widział, jak eksplodują na asfalcie; bryzgi fosforyzującej piany świeciły przez krótką chwilę różem w blasku tylnych świateł wozu. Usłyszał, jak Dave wydaje z siebie głośny jęk. Kiedy już wszystkie puszki wylądowały na drodze i Jack podniósł szybę, zza jego pleców dobiegł pełen goryczy głos: – Pamiętasz, co ci powiedziałem w szpitalu? O Donniem i reszcie? Cofam to. Martwą ciszę, jaka potem zapadła, nagle przerwało brzęczenie muzyki elektronicznej z powtarzającym się refrenem: Turn down for what. – Co to takiego, u diabła? – spytał Jack. – Moja komórka – dobiegł z ciemności głos Ricka. – Niesamowity dzwonek. Z singla DJ Snake’a i Lil Jon. Jest w mojej kieszeni. Wyjmij ją. Jack wsunął rękę do kieszeni wnuka i poczuł w dłoni wibrację telefonu. – Powinno się pokazać, kto dzwoni. Spojrzał na ekran i poczuł, jak przewraca mu się w żołądku. – To twój tata. – O cholera! Która godzina? – Po dziesiątej. Co mu powiedziałeś? Że dokąd się wieczorem wybierasz? – Do kina. – Wciąż byś tam siedział. Dlaczego miałby do ciebie dzwonić? – Pewnie znalazł list. Nie odbieraj. – Nie martw się, nawet nie zamierzałem. Siedzieli w pełnym napięcia milczeniu, aż telefon przestał się na nich wydzierać słowami Turn down for what. Potem, gdy czekali niespokojnie na sygnał, który oznaczał, że ojciec Ricky’ego zostawił wiadomość, milczenie pogłębiło się jeszcze bardziej. Wiadomość nadeszła po niemal trzydziestu wlokących się w nieskończoność sekundach. Ricky wyrwał
dziadkowi telefon i patrząc to na drogę, to na ekran, przeszedł na tryb głośnomówiący. Głos Malcolma był stłumiony od napięcia. „Ricky, ty cholerny idioto! Jak mogłeś pozwolić, żeby ten stary pierdziel namówił cię na coś tak głupiego?” Jack się zjeżył. Słyszeli niemal, jak ojciec Ricky’ego stara się zapanować nad oddechem. „Ale w porządku, synu. Nie winię cię. Ktoś za to słono zapłaci, ale zrobi to twój dziadek”. – Widzisz? – Jack spojrzał na wnuka. – Mówiłem ci, że to ja oberwę. Twarz chłopaka była kredowobiała, ale wzrok miał skupiony na drodze. – I słusznie. Bo to wszystko przez ciebie. W głośniku znowu zaskrzeczał głos jego ojca: „Jestem teraz w drodze. I wiesz, że w końcu cię dogonię. Więc zatrzymaj się na pierwszej stacji benzynowej i oddzwoń”. – Nawet się nie waż! – rzucił ostrzegawczo Jack. Ricky przełknął z wysiłkiem ślinę. – Co zrobimy? – spytał. Jego dziadek zastanawiał się przez chwilę. – Ma rację. Mondeo prześcignie micrę. Ale mamy godzinę przewagi. Kawałek dalej zjedziemy z autostrady i dotrzemy bocznymi drogami do Leeds. Tam skręcimy na M1 i ruszymy na południe. Z tyłu dobiegł chrapliwy śmiech. Dave zapomniał na chwilę o swoim piwie. – Tak jak zrobiliśmy wtedy, co? Jack spojrzał na Ricky’ego i dostrzegł napięcie w jego dłoniach, których kostki niemal świeciły bielą w mroku. Po chwili doznał przyprawiającego o mdłości uczucia déjà vu.
1965
ROZDZIAŁ 5
I – Cholercia! Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na Jeffa ani na drogę. Wszyscy byliśmy zatopieni we własnych myślach; próbowaliśmy dojść do ładu z tym, co zrobiliśmy i co robiliśmy, i ze świadomością, że nie ma powrotu. Były to mroczne chwile zwątpienia i żalu, ale jednocześnie uwodzicielskie i ekscytujące. Niczym pionierzy, którzy przemierzali kontynent Ameryki Północnej, wyruszaliśmy w podróż, nie mając najmniejszego pojęcia, dokąd nas zaprowadzi i kiedy. I czy w ogóle wrócimy. Była to wyprawa w naszą zbiorową przyszłość. Rejs w nieznane. – Co się stało? – spytałem. Wciąż byłem niewygodnie usadowiony na osłonie silnika, Maurie zajmował fotel pasażera, a Luke i Dave rozpierali się na tylnej kanapie. Miałem nadzieję, że nie będę podczas całej tej wyprawy czuł pod tyłkiem wibracji i szumu silnika o pojemności 1703 centymetrów sześciennych. Drżę teraz na myśl, że żaden z nas nie miał zapiętych pasów. Zresztą nie było ich w furgonetce i w roku 1965 nawet się nad tym nie zastanawialiśmy. Gdyby jednak przydarzyła się nam kolizja albo trzeba było ostro hamować, wyleciałbym głową do przodu przez szybę. – Przegapiłem skręt – odparł Jeff. Minęliśmy właśnie Busby i East Kilbride New Town. Jako dziecko uważałem, że East Kilbride ma w sobie coś futurystycznego. Skupiska wieżowców, które widziałem na tle nieba za polami. Tam gdzie mieszkaliśmy, nie było czegoś takiego, i uważałem, że wygląda to egzotycznie, niczym strona wyrwana z komiksu SF i wklejona w linię horyzontu. Oczywiście, nie miałem wtedy pojęcia, jak bezduszne są nowe miasta. – Na jakiej powinniśmy być trasie? – A siedemset siedemdziesiąt sześć do Hamilton, a potem na
– A siedemset siedemdziesiąt sześć do Hamilton, a potem na A siedemdziesiąt cztery. – No, dobra, a na jakiej jesteśmy teraz? – A siedemset dwadzieścia sześć do Strathaven – wyjaśnił Jeff. (Wymawia się to „Straven”, choć w środku nazwy jest „ath”. Nigdy nie wiedziałem dlaczego). – W schowku jest atlas drogowy. Wyjmij go i powiedz mi, jak się dostać na A siedemdziesiąt cztery. Wyjąłem duży atlas wydany przez Reader’s Digest i przy świetle lampki sufitowej zacząłem wertować strony, aż doszedłem do miejsca, w którym się znajdowaliśmy. – Okay – powiedziałem. – Jedziemy przez Strathaven i trzy- mamy się A siedemset dwadzieścia sześć, dopóki nie zobaczy- my skrętu na Lesmahagow. To w tej chwili najprostsza droga do A siedemdziesiąt cztery. W ten sposób zostałem naszym nawigatorem. Przez przypadek i z braku kogoś lepszego. Dotarliśmy w końcu bez przeszkód do trasy wiodącej na południe i zagłębiliśmy się w nocny mrok. Nagie wzgórza, które się wokół nas wznosiły, rzucały cienie, stary van pokonywał z wysiłkiem wzniesienia, a potem nabierał szybkości, pędząc w dół zbocza. Jeff starał się za wszelką cenę rozjeżdżać króliki, które bezustannie przebiegały nam drogę, jakby chodziło o jakąś grę. Potem zaczęliśmy wspinać się z mozołem na Beattock Summit. Czułem powiewy wiatru uderzające w boki furgonetki i widziałem, jak Jeff zmaga się z kierownicą, żeby utrzymać wóz na naszym pasie ruchu. Nikt nie odzywał się przez te pierwsze dwie godziny. Był to czas refleksji, godzenia się z niezbyt przyjemną rzeczywistością. – Niedługo trzeba się będzie zatrzymać na sikanie – dobiegł z tyłu głos Dave’a. Upłynęło kolejne piętnaście minut, nim zobaczyliśmy w ciemności światła przydrożnego baru, niczym wyspę iluminacji unoszącą się w nocnej czerni. Kiedy myślę o tamtym wieczorze, zastanawiam się, jakie było prawdopodobieństwo, że zatrzymaliśmy się akurat przy tej knajpie, w tym właśnie momencie. Ale nauczyłem się od tamtej pory, że los, tak jak pęcherz Dave’a, działa w najdziwniejszy i najbardziej niezrozumiały sposób. Kiedy zjechaliśmy z głównej drogi, wysokie poczwórne lampy rzucały żółte światło na szeroki, wysypany żwirem parking. Stało tam kilka ciężarówek, jedna obok drugiej, furgonetka i dwa wozy osobowe.
Wygramoliliśmy się zesztywniali na zimny wiatr, który napływał od strony pobliskich wzgórz, ożywiając krew w naszych ospałych kończynach, i wkroczyliśmy w zadymione ciepło baru. Przy dwóch laminowanych stołach, lepiących się od rozsypanego cukru, z krążkami po kawie i śladami po papierosach, siedziało kilku kierowców ciężarówek, którzy się najwidoczniej znali. Dwa pozostałe zajęte były przez samotnych podróżników; starsza kobieta za kontuarem spytała nas chrapliwym głosem nałogowej palaczki, czego sobie życzymy. Zamówiliśmy kawę i herbatniki, a potem każdy skorzystał z toalety. Gdy czekałem na swoją kolej, dostrzegłem młodego człowieka, który opierał się o kontuar na jego końcu, zaciągając się papierosem i obrzucając nas ciekawskim spojrzeniem. Nosił dżinsy, buty na wysokich obcasach i koszulę w kratę z rękawami starannie podwiniętymi do łokci, tak że odsłaniały tatuaże na obu przedramionach. Miał klasyczną fryzurę w stylu Elvisa albo teddy boya, z grubą warstwą brylantyny – włosy zaczesane do tyłu, w kaczy kuper, wysoki i chwiejący się niepewnie nad wydatnym czołem. Krótką kurtkę z czarnej skóry przewiesił przez oparcie krzesła i emanował taką pewnością siebie, że wzbudzał tym jedynie podziw. Był chudy i sprawiał wrażenie na wpół wygłodzonego, ale pomyślałem, że jest super. Zwłaszcza gdy wciągał policzki, niemal pożerając papierosa. Wypuszczał w nieruchome powietrze niebieskie kółka dymu; żałuję teraz, że w ogóle na niego spojrzałem. Zauważyłem telefon na ścianie i poprosiłem kobietę o chrapliwym głosie o drobne, żebym mógł zadzwonić. Zostawiłem pozostałych, którzy skupili się wokół kontuaru, i stanąłem przy aparacie. Wkładałem do niego monety z coraz szybszym biciem serca, a potem wykręciłem numer. Byłem gotów natychmiast się rozłączyć, gdyby odebrał jej ojciec. – Cześć, to ja. – Nie wiem, jakiej odpowiedzi się spodziewałem. Jenny od razu zniżyła konspiracyjnie głos. – Jack, gdzie jesteś? – Nie bardzo wiem. Gdzieś na południe od Beattock Summit. – Twój tata za wami jedzie. – Co!? – Jej słowa wywołały taki szok, że zapłonęły mi policzki. – Jest z tatą Mauriego, w jego samochodzie. Wyruszyli jakieś pół godziny temu, żeby was dogonić. Nagle doznałem przelotnej i absurdalnej wizji naszych ojców siedzących po ciemku w wozie taty Mauriego, niemających sobie nic do powiedzenia. Trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej różniących się
ludzi. Żyd i ateista. O ile mogłem się zorientować, nigdy się nie spotkali. Z miejsca jednak otrzeźwiałem. – Jak się dowiedzieli? Nie jest tak późno. Nie mogli jeszcze znaleźć listów. Po drugiej stronie zapadła złowieszcza cisza. – Jenny? – To ja, Jack – wypaliła. – Ja im powiedziałam. Krótko po waszym odjeździe. – Dlaczego, na litość boską? – Bo to szaleństwo. Nie macie pojęcia, w co się pakujecie. Pomyślałam, że to was powstrzyma. Stłumiłem głębokie westchnienie i wzniosłem oczy ku brudnemu od nikotyny sufitowi. – Jezu, Jenny! Nie powinnaś tego robić. Jezu! Przez moją głowę przelatywały myśli niczym jaskółki po niebie w letni wieczór, a ja nie potrafiłem uchwycić żadnej z nich. – Daj spokój, Jack. Wróć do domu. – Nie! – krzyknąłem niemal do słuchawki. Potem dodałem już spokojniejszym głosem: – Nie wiem, czy kiedykolwiek się jeszcze do ciebie odezwę, Jenny. I odłożyłem słuchawkę, dysząc ciężko; czułem, jak wali mi serce. Jeśli nasi ojcowie wyruszyli pół godziny temu, to wyprzedzaliśmy ich tylko o godzinę. Biorąc pod uwagę maksymalną szybkość furgonetki, nie upłynęłoby dużo czasu, nim by nas dogonili. A wtedy co? Przywołałem koszmarny obraz kłótni na poboczu drogi i poniżenie, jakiego doznajemy, ja i Maurie, gdy wyciągają nas za uszy z samochodu i wpychają na tylne siedzenie wozu jego ojca. Powrót w niesławie do domu. Luke, Dave i Maurie zanieśli już swoje kawy do stolika i teraz siedzieli, popijając gorący napój z mlekiem i rozmawiając niskimi głosami. Przysunąłem sobie krzesło i nachyliłem się nad blatem. Od razu się zorientowali po moim zachowaniu, że coś jest nie tak. – Ścigają nas dwaj ojcowie. – Chryste! Którzy? – spytał Dave. – Mój i Mauriego. – Odwróciłem się do Mauriego. – Samochodem twojego taty. Nie widziałem jeszcze, by ktoś tak szybko zmienił się na twarzy. Rumiany zwykle chłopak zrobił się szary, a po chwili blady jak ściana. – W jaki sposób dowiedzieli się tak szybko, że zwialiśmy?
Podejrzewam, że zaczerwieniłem się ze wstydu i winy. – Jenny im powiedziała. Dave wyprostował się na krześle, złorzecząc pod nosem. – A co z moim ojcem? – spytał nagle Luke, który słuchał dotąd w milczeniu. Wzruszyłem ramionami. – Nie wspomniała o nim. Dostrzegłem w jego twarzy przelotnie coś, co zawsze potem uważałem za rozczarowanie. – Są o godzinę drogi stąd – poinformowałem ich. W oczach Mauriego widać było niekłamaną panikę. – Co zrobimy? – Musimy zjechać z A siedemdziesiąt cztery – odparłem. – I trzymać się od niej z daleka. Przynajmniej dziś wieczór. – Rozejrzałem się, uświadamiając sobie nagle, że brakuje jednego z nas. – Gdzie Jeff? Maurie wskazał głową w stronę kontuaru za moimi plecami. – Rozmawia z jednym facetem – wyjaśnił, a ja dosłyszałem nutę zazdrości w jego głosie. Obróciłem się na krześle i zobaczyłem Jeffa i naśladowcę Elvisa zajętych ożywioną rozmową. Któryś powiedział coś zabawnego, bo obaj wybuchnęli śmiechem. – Musimy się stąd zabrać – rzuciłem. Wstałem, zbliżyłem się szybko do kontuaru i chwyciłem Jeffa za ramię. – Przepraszam. Skinąłem głową Elvisowi i odciągnąłem przyjaciela na bok. Wyjaśniłem mu przyciszonym głosem, dlaczego musimy odjechać. Jeff otworzył szeroko oczy. – Cholercia! I już są w drodze? – Tak. Spojrzał na zegarek. – Jak się dowiedzieli? Wiedziałem, że przez kilka następnych godzin będą mi o to suszyć głowę. – To długa historia. Ale nie mamy czasu. Musimy prysnąć z głównej drogi. – Przepraszam. – Elvis nachylił się w naszą stronę i nagle spomiędzy jego uśmiechniętych warg dobył się niespodziewanie miękki irlandzki akcent. – Usłyszałem niechcący, o czym mówicie. Jeff powiedział mi, co kombinujecie. Popatrzyłem gniewnie na przyjaciela, ale ten tego nie zauważył, Elvis
Popatrzyłem gniewnie na przyjaciela, ale ten tego nie zauważył, Elvis zaś wyciągnął do mnie rękę. – Jestem Dennis, tak przy okazji. Miał ciepłą suchą dłoń, która mocno uścisnęła moją. Jednak w tym jego uśmiechu było coś nieszczerego; od razu ogarnęła mnie nieufność. – Wygląda na to, że jeśli starzy was dorwą, to będziecie się mieli z czego tłumaczyć. Pozostali stali już za mną i Dennis wodził pogodnym wzrokiem po zaniepokojonych twarzach. – Jak daleko stąd są w tej chwili? – spytał. – O godzinę drogi – odparłem niechętnie. – Hm… jeśli zamierzacie zjechać z autostrady, to potrzebujecie planu. Nie miałem pojęcia, o czym mówi, ale zapewniłem: – Mamy dobre mapy. – Świetnie. – Dennis skinął głową, wciąż się uśmiechając. – Mapa to jednak nie plan. Coś wam powiem. Siedzę tu od jakiegoś czasu, licząc na okazję. Już się bałem, że nie dojadę dziś do domu. Ale jeśli mnie podwieziecie, będę mógł zaoferować wam nocleg. Przynajmniej miejsce na podłodze. – Uśmiechnął się szerzej. – A starzy was nie znajdą. – Gdzie? – spytał Luke. Zorientowałem się po jego głosie, że jest równie nieufny jak ja. – Wynajmuję małą chatę dla pracowników farmy, w Lake District. Razem ze swoją dziewczyną. Pracuje w miejscowej mleczarni, a ja właśnie wracam z Glasgow, gdzie szukałem roboty. Gdy spojrzał na zegarek, zobaczyłem, że tatuaż na jego lewym przedramieniu to wąż owinięty wokół sztyletu. – Jeśli wyruszymy od razu, powinniśmy dojechać do Penrith, zanim starzy was złapią, a potem zjedziemy z głównej trasy. Nie znajdą was nawet za sto lat. Jeff nie okazywał najmniejszego wahania. – Świetnie, tak właśnie zrobimy. Zerknąłem na Luke’a, a on wzruszył nieznacznie ramionami. Dave i Maurie patrzyli niepewnie. – Może powinniśmy o tym pogadać? – zaproponowałem. Dennis zapalił następnego papierosa. – Nie krępujcie się. – Między sobą – wyjaśniłem i ruszyłem w stronę naszego stolika. Pozostali poszli w moje ślady. – W czym problem? – Jeff wskazał kciukiem Dennisa. – To naprawdę
– W czym problem? – Jeff wskazał kciukiem Dennisa. – To naprawdę uczynny facet. I nikt nam już nie złoży dziś wieczorem takiej oferty. – On mi się nie podoba – odparłem. – Sami damy radę zjechać z trasy. – Popieram Jacka – rzucił Luke i obaj spojrzeliśmy na Dave’a i Mauriego. Ich solidarne niezdecydowanie wydawało się wręcz paraliżujące. – To niegrzeczne – powiedział Jeff. – Obrażamy teraz tego faceta. I nie mamy czasu się o to spierać. Furgonetka jest moja. Mówię, że go zabieramy. – Spojrzał na każdego z nas po kolei, jakby chciał, żebyśmy się sprzeciwili. Ale nikt nie wysunął lepszej propozycji, więc odwrócił się i pomachał do Dennisa. – Wchodzimy w to. Nowo poznany chłopak uśmiechnął się i wziął z krzesła swoją kurtkę. – Słuszna decyzja, chłopaki. Nie pożałujecie. Odnosiłem jednak nieprzyjemne wrażenie, że będzie inaczej. II Ku swemu niezadowoleniu przekonałem się, że wciąż będę siedział na osłonie silnika. Maurie przeniósł się do tyłu i dzielił kanapę z Lukiem i Dave’em, żeby ustąpić miejsca niesamowitemu Dennisowi, który jakby dla podkreślenia swego wizerunku palił bez przerwy amerykańskie papierosy mentolowe Kool. W naszej małej grupie doszło do dziwnej niewypowiedzianej zmiany w hierarchii. To ja, wraz z Lukiem, byłem inicjatorem ucieczki i do tej pory cieszyłem się rolą lidera, na którą pozostali godzili się milcząco albo wręcz ją akceptowali. Teraz jednak zastąpił mnie Dennis, starszy od nas o trzy, cztery lata; wyglądaliśmy przy nim jak uczniacy, którymi w gruncie rzeczy byliśmy. A Jeff, który jako jedyny z nas nie chodził już do szkoły, został jego zastępcą. Czułem, jak wymyka się nam kontrola nad sytuacją, ale nic nie mogłem na to poradzić. A74 biegła zakolami przez południowe wyżyny Szkocji, dopiero na terenach zalewowych Solway Firth i rzeki Esk teren nieco się wyrównał. W świetle reflektorów dostrzegłem nazwę miejscowości – Metal Bridge – a kawałek dalej tablicę na poboczu drogi: ANGLIA; po raz pierwszy w życiu przekraczałem granice Szkocji. Wszystko wydało mi się tu inne, jakbym znalazł się na obcej ziemi. Przede wszystkim zniknęły kamienne domy, a w ich miejsce pojawiły się wzniesione z cegły budynki
i zabudowania gospodarcze. Ogarnął mnie dreszcz wywołany niepewnością. Porzucałem swoją bezpieczną strefę. Carlisle przypominało wymarłe miasto, obce i dziwne. Puste ulice połyskujące w ciemności pod słabymi latarniami. Zatrzymaliśmy się przy całodobowej stacji benzynowej, żeby zatankować, a potem wjechaliśmy na A6. Napięcie w furgonetce było niemal wyczuwalne. Nikt nie powiedział tego głośno, ale wydawało się bardzo prawdopodobne, że tata Mauriego i mój mogą być tuż za nami. Widziałem, jak Jeff patrzy bezustannie w lusterka boczne i jak się spina za każdym razem, kiedy ktoś nas wyprzedzał. Jedynym, który nie przejmował się w ogóle sytuacją, był Dennis. Zapalił następnego koola, gdy minęliśmy drogowskaz na Penrith, które znajdowało się w odległości szesnastu kilometrów. – Niedługo dojedziemy – powiedział. Wyczuwałem, że uśmiecha się w ciemności, i w świetle wozu nadjeżdżającego z naprzeciwka zobaczyłem kółka dymu lądujące na naszej przedniej szybie. Kiedy zjechaliśmy z A6 w A594 i skierowaliśmy się na zachód w stronę Keswick, mieliśmy wrażenie, że spadł nam wielki ciężar z ramion. Skręciliśmy, zanim dogonili nas ojcowie, i teraz byliśmy wolni, jakby niewidzialna pępowina wiążąca nas ze wszystkim, co znaliśmy od urodzenia, została ostatecznie i nieodwracalnie przerwana. Wkraczaliśmy na niezbadany teren naszego nowego życia. Dave, jak się okazało, miał w plecaku puszki piwa. Rozdał je nam, zapaliliśmy playersy nr 6 i zaczęliśmy się zastanawiać, kiedy w końcu dotrzemy do Londynu i co będziemy tam robić. Droga biegła przez pofałdowaną, nieosłoniętą niczym okolicę, upstrzoną ciemniejszymi połaciami lasu w bezbarwnym blasku zbliżającego się do pełni księżyca. Przejeżdżaliśmy przez maleńkie wioski i mijaliśmy domy kulące się w mroku, a teren wokół nas znów zaczynał się wznosić – zagłębialiśmy się w Góry Kumbryjskie. Kiedy wjechaliśmy do większego miasta za wioską Threlkeld, światło księżyca dobyło z mroku czarną wodę w dole. Latarnie migotały, a zanieczyszczone powietrze przesłaniało rozgwieżdżone dotąd niebo. – To Keswick – oznajmił Dennis. – I Derwent Water. Jeff zredukował bieg, gdy zaczęliśmy zjeżdżać w dół do miasta; minęliśmy kamienne wille usadowione dumnie nad stromymi ogrodami
i posterunek policji z czerwonego piaskowca, przy skręcie u dołu wzgórza. – Zatrzymaj się – powiedział Dennis, gdy znaleźliśmy się na głównej ulicy. Jeff zahamował ostro. Nasz nowy znajomy otworzył drzwi i wyskoczył na chodnik. Z wnętrza wozu umknął dym papierosowy, a do środka wdarło się chłodne powietrze. – Muszę zadzwonić do dziewczyny, powiedzieć jej, że przyjadę z kilkoma kumplami. Jeśli będziecie mieć szczęście, coś wam upichci. – Uśmiechnął się szeroko i wszedł do budki telefonicznej na rogu; w blasku światła wewnątrz szukał w kieszeni monet. Zamknąłem drzwi po stronie pasażera. – Już go nie potrzebujemy i prawie odwieźliśmy go do domu. Możemy się stąd zabierać. Jeff obrócił się i spojrzał na mnie z gniewem. – Oszalałeś? Facet ocalił nam właśnie skórę. Naprawdę chcesz spędzić noc w furgonetce? – On mi się nie podoba – odparłem. – Mnie też – dobiegł z tyłu głos Luke’a, a ja poczułem się podniesiony na duchu tym poparciem. – Ja uważam, że jest w porządku – powiedział Dave. Jeff zacisnął dłonie na kierownicy. – To ja prowadzę i nie zostawię go tutaj. Koniec dyskusji. I na tym się skończyło. Dennis wgramolił się z powrotem do wozu, przynosząc ze sobą chłód zimnej nocy. – Załatwione – rzucił. – Moja wbijała właśnie jajka na patelnię. Założę się, że jesteście głodni. – Jasne – zapewnił piskliwym głosem Dave. Luke się nie odezwał, a Maurie, który przez cały czas okazywał złowieszczą obojętność, uparcie milczał. Jeff spojrzał na mnie ze złością. – Mógłbym zjeść konia z kopytami – powiedział i wrzucił bieg. Furgonetka toczyła się przez Keswick, nabierając szybkości, aż zostawiliśmy za sobą zielone przedmieścia i wyjechaliśmy na drogę prowadzącą do Braithwaite. Dotarliśmy tam w ciągu kilku minut i zwolniliśmy na wąskich uliczkach ze skupiskami kamiennych domów, a potem znów zagłębiliśmy się w blask księżyca, który zalewał dolinę pełną ugorów i fosforyzujących strumieni.
Zewsząd otaczały nas pokryte drzewami wzgórza. Minęliśmy chatę o nazwie Sour Riggs, przycupniętą za wysokim żywopłotem, i drogę wiodącą do jakiejś siedziby, Ladstock Hall. Samego domu jednak nie byliśmy w stanie dostrzec. – Skręć w prawo – nakazał Dennis Jeffowi. Jego wcześniejsze swobodne zachowanie ulotniło się bez śladu, teraz wydawał się spięty, trochę zdenerwowany; siedział pochylony i wpatrywał się w przednią szybę. Jeff prawie się zatrzymał, żeby skręcić w wąską drogę, na której z trudem mogłyby się wyminąć dwa samochody. Zobaczyłem drewniany drogowskaz: Kościół w Thornthwaite. – Mieszkasz w kościele? – spytałem sceptycznie. Dennis spojrzał na mnie. Z pewnością wiedział, że go nie lubię. Mimo to się uśmiechnął. – Ha, ha, skąd! Nie jestem religijny. Tak jak moja dziewczyna. Nie byłem w kościele od lat. – Milczał przez chwilę. – Chata jest nieco dalej. Jeff zwolnił i teraz posuwaliśmy się między żywopłotami niemal z prędkością kroku. Pobocza gęsto porastały pochylone żonkile, które jarzyły się w blasku reflektorów jadowitą żółcią. Pokonaliśmy zakręt u podnóża wzniesienia i zobaczyliśmy kościół majaczący posępnie za wysokim kamiennym murem, otoczony przez nagrobki, duże i małe, przekrzywione pod dziwacznymi kątami. Dostępu do błotnistego traktu biegnącego od niewielkiego parkingu broniła wiejska brama, a na ścieżce, która niknęła w głębi ciemnego pastwiska za małym bystrym strumieniem, stał jakiś samochód. Jeff, zaskoczony widokiem wozu, nacisnął hamulec, a potem został oślepiony, gdy tamten włączył światła. Dennis wyskoczył z furgonetki, nim którykolwiek z nas zdążył się odezwać, w blasku zaś pojawiły się, niczym duchy, ruchliwe cienie. Mężczyźni, którzy zaczęli walić w boki naszej furgonetki solidnymi kijami. W tylne drzwi załomotały pięści. – Otwierać! – wrzasnął ktoś. Znaleźliśmy się w pułapce. Nie mogliśmy ruszyć do przodu, jazda do tyłu też była wykluczona. Drzwi po stronie kierowcy otworzyły się i do środka nachylił się uśmiechnięty Dennis, żeby przekręcić kluczyk w stacyjce i wyciągnąć go. Silnik zakrztusił się i zgasł, reflektory przyciemniały. – Jezu – powiedział. – Ale z was frajerzy. Wszyscy wysiadać. Wiedzieliśmy, że nie ma sensu się sprzeciwiać.
Jeff i ja wyskoczyliśmy z kabiny, pozostali otworzyli drzwi z tyłu. Kazano nam stanąć w piątkę w świetle reflektorów obu wozów; zauważyłem, że napastników jest tylko czterech. Byli jednak od nas starsi, więksi i uzbrojeni. Opór nie wchodził w rachubę. Nagle Maurie wyskoczył z kręgu światła i zaczął biec w stronę, z której przyjechaliśmy. Wyjrzałem za furgonetkę i zobaczyłem, jak jeden z naszych prześladowców rusza za nim i szybko go dogania, po czym zwala na ziemię uderzeniem w uda. Usłyszałem, jak Maurie krzyczy z bólu, a potem, kiedy został przywleczony z powrotem w obręb światła, dostrzegłem łzy strachu i poniżenia rozmazujące brud na jego twarzy. Jeff nie panował nad wściekłością. – Ty draniu! – wrzasnął, rzucając się na Dennisa. Nie zdążył się jednak nawet do niego zbliżyć. Smugę światła przecięła pałka i po chwili rozległ się trzask, gdy solidny kij uderzył Jeffa w czaszkę i zwaliła go na kolana. – Durne dzieciaki na gigancie – powiedział Dennis, którego uśmiechy i pozory przyjacielskości zniknęły pod jego prawdziwym obliczem. – Założę się, że macie przy sobie całą swoją forsę. I wszystko, co jest w ogóle coś warte. – Zaczął się przechadzać przed nami. – Możecie więc opróżnić kieszenie i cofnąć się. Wszystko, pamiętajcie! Obszukamy was. – Skinął głową jednemu ze wspólników. – Sprawdź ich torby. Maurie pomógł Jeffowi podnieść się z ziemi, a Dennis przybliżył twarz do naszego perkusisty. – Trzeba było posłuchać swojego kumpla, synku – powiedział i rzucił mi nieprzyjemne spojrzenie. Nie czułem szczególnej satysfakcji. Widziałem na szyi Jeffa krew ściekającą z rany na głowie i byłem zbyt wściekły i przerażony. Po kolei położyliśmy na asfalcie zawartość naszych kieszeni. Portfele i klucze, papierosy, zapalniczki, drobne. Jeden z towarzyszy Dennisa zebrał to wszystko i zaczął oceniać wartość łupu. Mieliśmy chyba razem ze sto funtów, mnóstwo pieniędzy dla paru chłopaków w wieku szkolnym. Dennis jednak nie wydawał się zadowolony z tej zdobyczy. Popatrzył na nas groźnie w blasku reflektorów. – Chowacie coś? – Co mielibyśmy chować? – odezwałem się. – Tylko jeden z nas nie chodzi już do szkoły. To całe nasze oszczędności. Ten, który przetrząsał nam torby, wyszedł z furgonetki z pustymi rękami.
– Tylko ubrania, kosmetyki i kilka puszek piwa zawiniętych w „Playboya” – poinformował. Mówił z silnym północnym akcentem. Na wzmiankę o „Playboyu” wszyscy spojrzeliśmy na Dave’a, a ja mógłbym przysiąc, że się zaczerwienił, choć przy tym świetle trudno było się zorientować. Dennis uśmiechnął się ironicznie. – Nie warte było cholernego kłopotu. – A co z tym majdanem z tyłu furgonetki? – spytał ten z akcentem. – Bębny, gitary i reszta tego gówna? Dennis jednak, ku mojej uldze, pokręcił głową. – Za duże. Musielibyśmy wziąć też furgonetkę. A i tak za sprzęt dostalibyśmy grosze. – Nachylił się do nas, szczerząc złośliwie zęby. – Jeśli macie choć trochę rozumu, to wsiądziecie do swojego wozu i ruszycie przed siebie. Już dawno powinniście leżeć w łóżkach. Mamusie będą się zamartwiać. – Uśmiechnął się. – Jeśli znajdziecie kluczyki, oczywiście. – Odwrócił się i cisnął je w ciemność za mur cmentarza. – Szczęśliwych poszukiwań. Albo strachów. – Wywołało to salwę śmiechu u jego towarzyszy. – A to wam nie będzie potrzebne. Wziął prawo jazdy Jeffa i podarł na strzępy, po czym rzucił w mrok nocy. Wskoczyli do swojego samochodu, silnik zaskoczył i zwiększył obroty. Wóz ruszył z piskiem opon, przemknął obok nas i furgonetki, zostawiając głębokie koleiny w poboczu, a potem popędził w ciemność. Staliśmy bez ruchu i słowa; słyszeliśmy warkot samochodu znikającego w nocy i widzieliśmy oddalające się światła na drodze, którą sami jechaliśmy dziesięć minut wcześniej, aż w końcu niczego już nie słyszeliśmy ani nie widzieliśmy. Jeff usiadł nagle na asfalcie, dotknął palcami szyi i po chwili popatrzył na dłoń umazaną krwią, czerwoną i budzącą grozę. – Cholercia. – Mam w torbie apteczkę – oznajmił Maurie i obiegł furgonetkę, żeby dostać się do tylnych drzwi. W ciszy, która zapadła, rozległ się pełen sarkazmu głos Dave’a: – Dzięki, cholerciowaty Jeffie! „To naprawdę uczynny facet. Nie zostawię go tutaj”. Jeff odwrócił powoli głowę i obrzucił go groźnym spojrzeniem. – Odpieprz się! – warknął tylko. Potem jednak dodał: – I nie nazywaj mnie cholerciowatym Jeffem! – Nie ma sensu się kłócić. Niewiele nam to pomoże – odezwał się
– Nie ma sensu się kłócić. Niewiele nam to pomoże – odezwał się Luke. – Musimy się zastanowić, co robić. Bez forsy daleko nie zajedziemy. Maurie wrócił, gdy znów zapadło milczenie, i przyklęknął obok Jeffa, żeby zetrzeć mu krew z rany i posmarować ją maścią dezynfekującą. Na koniec przykleił na nią plaster z opatrunkiem. Patrzyliśmy przygnębieni, każdy pogrążony we własnej rozpaczy. Dopóki Dave nie oznajmił cicho: – Nie wzięli całej forsy. Wszyscy obróciliśmy głowy w jego stronę, a on rozpiął kurtkę i wyciągnął koszulę ze spodni, odsłaniając parciany pas na pieniądze, którym był owinięty. – Dostałem go kilka lat temu na Gwiazdkę i nigdy nie użyłem. Aż do teraz. Pomyślałem, że to dobry sposób na przewożenie gotówki. – Rozpiął jeden ze schowków i wyciągnął zwitek banknotów. – Dwadzieścia funciaków. Na początek starczy. Nagle nasza sytuacja przestała się wydawać taka beznadziejna. – Damy radę dojechać do domu – zauważył Maurie, prowokując chór jednomyślnego sprzeciwu. – Nie ma mowy, kurwa, żebym wracał – oznajmił Luke. Był zdecydowany doprowadzić nasz zamysł do końca. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, dlaczego jestem zszokowany. Po raz pierwszy usłyszałem, jak Luke klnie. – Więc co zrobimy? – spytał niemal żałośnie Maurie. – Przede wszystkim musimy znaleźć kluczyki – odparłem. – Jak? Po ciemku? – Jeff skrzywił się, dotykając rany na głowie. – Nie mam bladego pojęcia – przyznałem. – Ale jestem pewien, że coś wykombinujesz. – Ja? – Tak – potwierdził Dave. – Nie wylądowalibyśmy tutaj, gdybyś nas nie zmusił do podwiezienia tego faceta. Schyliłem się, żeby pozbierać zapalniczki, które złodzieje zostawili na drodze, i rzuciłem je Jeffowi. Zabrano nam papierosy, więc nie potrzebowaliśmy ognia. – Dadzą trochę światła, zanim się wypalą. Jeff dźwignął się z ziemi. – A co wy będziecie robić? – Prześpimy się – odparł Luke i ruszył w stronę furgonetki. Jeff spojrzał nerwowo ku majaczącemu w ciemności kościołowi
Jeff spojrzał nerwowo ku majaczącemu w ciemności kościołowi i cmentarzowi za murem. – To chrześcijański cmentarz? Spojrzałem na drogowskaz: Kościół św. Maryi Panny. – Więc? – Jestem żydem. – A co to ma do rzeczy? – Duchom może się nie podobać, że żyd szuka czegoś na miejscu chrześcijańskiego pochówku. – Na litość boską! – Właśnie chodzi o litość boską. – Jeff zerknął na Mauriego. – Pomożesz mi? Ale Maurie uniósł tylko dłonie. – Tym razem sam musisz sobie radzić. Trzeba przyznać, że Jeff zaakceptował z godnością swój los – karę za to, że nas namówił, byśmy wzięli do samochodu Dennisa. Było mi go prawie żal, kiedy pchnął ostrożnie furtkę cmentarza. Do kościoła prowadził pielęgnowany od dziesiątków lat łuk ze splątanych gałęzi, a za świątynią i wokół niej rozciągał się cmentarz pogrążony w głębokich rozlewiskach cieni rzucanych przez drzewa w przelotnych blaskach księżyca. Byłem zadowolony, że to Jeff idzie tam po ciemku, nie ja. Wróciłem do furgonetki i okryłem się swoim obszernym futrzanym płaszczem na fotelu pasażera. Pozostali rozłożyli się wygodnie w tylnej części wozu. Ale sen jakoś nie nadchodził. Mieliśmy za sobą długi dzień i choć wszyscy byliśmy zmęczeni, wciąż czuliśmy przypływ adrenaliny. Wydawało się niewiarygodne, że tego samego ranka ja i Jenny zostaliśmy wezwani do gabinetu Williego. Miałem wrażenie, że od tamtej chwili upłynęło całe życie. Z ciemności dobiegł przyciszony głos Dave’a: – Dlaczego Jeff musi bezustannie posługiwać się tym pieprzonym słowem? – Jakim słowem? – spytał Luke. – Cholercia. Nienawidzę go. Odpowiedzią było milczenie. – Mnie pytasz? – dobiegł po chwili z mroku głos Mauriego. – Jesteś jego przyjacielem – prychnął Dave z pewną odrazą. – Za każdym razem, kiedy je wymawia, mam ochotę rzygać. – Używa tego słowa, bo nie chce kląć.
– Dlaczego nie chce kląć? – Powiedział mi, że był zszokowany, jak zaczął pracować u Andersona. Zawsze myślał, że tylko my klniemy, to znaczy ludzie w naszym wieku. Nie słyszy się klnących rodziców, prawda? Potem znalazł się wśród dorosłych mężczyzn, którzy klną jak szewcy. Więc on postanowił przestać. Uniosłem głową. – A ty, Luke? Nie słyszałem wcześniej, żebyś klął. – Och, zdecydowałem lata temu, że nie będę tego robił. – Luke uosabiał cudowny głos rozsądku rozjaśniającego mroki nocy. – Wydawało mi się, że jeśli ktoś klnie, to świadczy to o jego ubogim słownictwie. Zapadła cisza, bo rozważaliśmy w milczeniu to, co powiedział. Dopóki nie dodał: – Tyle że czasem nic innego się nie sprawdza, kurwa. Ryknęliśmy śmiechem, a po chwili usłyszeliśmy dobiegający gdzieś zza muru cmentarza żałosny głos Jeffa: – Co was tak bawi? III Obudziłem się zmarznięty na kość, kiedy pierwsze promienie wczesnowiosennego poranka przeniknęły przez konary drzew i podpełzły wolno do furgonetki. Byłem zesztywniały i obolały od snu w dziwacznie wykrzywionej pozycji na fotelu pasażera. Ale spałem jak kamień przez całą noc. Przeciągnąłem się, spojrzałem za siebie i zobaczyłem Dave’a i Mauriego na tylnej kanapie, niemal czule objętych; i żałowałem, że nie mam aparatu, by uwiecznić ten moment. Luke gdzieś zniknął. Zerknąłem na miejsce kierowcy i zobaczyłem skulonego Jeffa owiniętego własną kurtką; nawet głowę miał zakrytą. Nie słyszałem, jak wsiadał do furgonetki. Wewnętrzne ściany wozu pokrywały kropelki wilgoci. Nie miałem serca budzić kogokolwiek, więc wygramoliłem się sztywno na asfalt. Potem, stojąc na poboczu drogi, uwolniłem strumień gorącego moczu na żonkile i patrzyłem, jak kłęby pary unoszą się ku słonecznemu blaskowi. Na dźwięk kroków odwróciłem głowę i zobaczyłem nadchodzącego Luke’a z rękami głęboko w kieszeniach.
Skinął głową i stanął obok, żeby rozpiąć spodnie i też opróżnić pęcherz. W bliźniaczych strugach zamigotało światło. – Z dwudziestoma funtami nie zajedziemy daleko – powiedział. – Pięć gęb do wykarmienia. A furgonetka to paliwożerna bestia. Zapiąłem rozporek. – Co według ciebie powinniśmy zrobić? – spytałem. – Nie mam pojęcia – odparł, kręcąc głową. Pchnąłem furtkę i zsunąłem się na brzeg strumienia, który płynął obok kościoła; najpierw zanurzyłem w lodowatej wodzie dłonie, a potem spryskałem sobie twarz. Poczułem szczypanie policzków, do których napłynęła krew. Popatrzyłem na Luke’a, który stał obok i obserwował mnie. – Ciekawe, czy Jeff znalazł kluczyki – odezwałem się. Luke wydął wargi. – Nie znalazł. – Skąd wiesz? – Nie spałem jeszcze, jak wrócił do furgonetki. Nie szukał długo. Zresztą i tak by ich po ciemku nie znalazł. Pokręciłem głową. – Może trzeba będzie mimo wszystko wrócić do domu? Luke nie tracił pewności siebie. – Wracaj, jak chcesz, ale ja tego nie zrobię. Wiedziałem, że jeśli on tego nie zrobi, to ja też nie. Wdrapałem się z powrotem po zboczu w chwili, gdy Dave i Maurie wyskoczyli przez tylne drzwi furgonetki. Obaj też opróżnili pęcherze i przyłączyli się do nas. Dave popatrzył ze złością na Mauriego. – Stał mu przez całą noc jak cholera. Ja i Luke parsknęliśmy śmiechem. – Skąd wiesz? – spytałem. Dave nie krył oburzenia. – A stąd, że wbijał mi go w plecy. – To nie moja wina – tłumaczył się Maurie, oblewając się rumieńcem. – Moja też nie. – Dave nie okazywał rozbawienia. Luke przestał się śmiać. – Nocna erekcja, zwana inaczej nocnym obrzmieniem prącia – wyjaśnił. – Dave. Wszystkim nam się zdarza. Od trzech do pięciu razy w nocy, zazwyczaj podczas fazy REM. Nie oznacza, że Maurie się w tobie kocha. Sam się pewnie parę razy z tego powodu obudziłeś.
– Albo jak wsadzał głowę w tego „Playboya” – dodał Maurice. Dave rąbnął go w ramię. – Zamknij się! Maurie chwycił się za rękę. – Hej! To bolało! Postanowiłem zmienić temat. – Czy któryś z was, geniuszy, wykombinował w nocy, co mamy robić? Położyło to kres żartobliwej rozmowie. Brak jakiejkolwiek poważnej sugestii był złowróżbny; staliśmy z rękami w kieszeniach, podczas gdy poranne promienie słońca rozpraszały resztki nocnego chłodu. – Myślicie, że dalibyśmy radę dotrzeć do Leeds? – odezwał się w końcu Maurie. Miał dziwny wyraz oczu, co przypomniałem sobie dopiero po wielu latach, ale wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Gapiliśmy się na niego z niedowierzaniem. – Do Leeds? – spytał Dave. – Po co mielibyśmy tam jechać? Z początku Maurie nie chciał nam powiedzieć. – Moja kuzynka tam mieszka – wyznał w końcu. Zmarszczyłem czoło. – To ta dziewczyna, która uciekła ze swoim chłopakiem? – spytałem. Skinął głową. – Myślałem, że nikt nie wiedział, dokąd pojechali. – Do Leeds – rzucił Maurie. – Ten facet stamtąd pochodzi. Andy McNeil. Tylko ja wiem. Zadzwoniła do mnie i kazała przysiąc, że nikomu nie powiem. Byliśmy ze sobą blisko jako dzieci, więc mi zaufała. Potem napisała do mnie. Przesłała adres i numer telefonu. Spakowałem jej list, zanim wyjechaliśmy, nie chciałem, żeby starzy go znaleźli. – Nagle uderzyła go jakaś myśl. – Cholera, mam nadzieję, że te sukinsyny go nie zabrały. Pospieszył do furgonetki i zniknął w środku. Po chwili wyszedł z niebieską kopertą o pozaginanych rogach. – Mam. – Podchodząc do nas, wyciągnął list i spojrzał na tekst skreślony koślawo ołówkiem na kartce. – Zawsze miałem wrażenie, że nic jej się nie układa. Podniósł wzrok. I znów dostrzegłem ten wyraz jego twarzy, jak przelotny cień. – Jaki w tym sens? – spytał Dave. – W czym? – W tym, żeby spotkać się z twoją kuzynką.
– Dach nad głową, pełen brzuch – odparł Maurie. – Może pożyczą nam pieniądze i będziemy mogli ruszyć w trasę. Wyczuwałem jego gniew. Właśnie, w imię wspólnego dobra, złamał obietnicę daną kuzynce i pewnie uważał, że jego koncepcja zasługuje na lepsze przyjęcie. Ja też tak uważałem. – Myślę, że to doskonały pomysł. A z braku innego mówię, że jedziemy do Leeds. – Zgadzam się. – Luke kiwnął głową. Dave wzruszył ramionami. – Ja chyba też – rzucił i po krótkim namyśle spytał: – Co z Jeffem? – Nie ma nic do gadania. – Byłem stanowczy. – Nie wpakowalibyśmy się w to gówno, gdyby się nie upierał, żeby podwieźć Dennisa. – Dobra. – Luke zatarł ręce, znów okazując entuzjazm. – Musimy tylko znaleźć kluczyki i wyruszymy w drogę. Niech ktoś zbudzi Jeffa. IV Szukaliśmy przez ponad pół godziny między nagrobkami, ale bez powodzenia. Wielkie powykrzywiane sosny rzucały długie cienie na trawę, której nie ścięto po zimie. Miałem dziwne wrażenie, że szukamy pośród martwych, w miejscu, gdzie złożono ludzi na wieczność. Że naruszamy ich spokój. Thomasa Bowe’a z farmy Swinside. Henry’ego Herberta Jaya i jego żony Jessie. Josepha Tickella z Thornthwaite, który zmarł siódmego marca 1901 roku w wieku siedemdziesięciu lat. Wydawało się czymś niewłaściwym, że chodzimy po ich grobach, głupi chłopcy skupieni na idiotycznej sprawie, naiwni i oderwani od rzeczywistości, załatwieni jak frajerzy pierwszej nocy poza domem. Ostatecznie to Luke rozwiązał nasz problem. Szukaliśmy na chybił trafił, dopóki nie kazał nam przestać. Wszyscy unieśliśmy wyczekująco głowy, kiedy schylił się i podniósł ze ścieżki kamień, i zważył go w dłoni. – Ma prawdopodobnie taki sam ciężar jak kluczyki – powiedział. – Stanę tam, gdzie stał Dennis, i rzucę go z tamtego miejsca. Pamiętam chyba, w jakim kierunku cisnął kluczyki. Wy będziecie obserwować, gdzie ten kamień wyląduje, i skoncentrujemy poszukiwania w tamtym miejscu. Patrzyliśmy, jak idzie na parking i staje tam, gdzie według niego stał Dennis, a potem rzuca kamień z taką siłą, z jaką tamten rzucił kluczyki.
Zobaczyliśmy miejsce, w którym kamień upadł – dość daleko od obszaru naszych dotychczasowych poszukiwań – i znaleźliśmy kluczyki w niecałe dwie minuty; leżały w trawie, w odległości około metra od kamienia. Po upływie kolejnych dziesięciu minut byliśmy już w drodze; podążaliśmy za drogowskazem na Keswick. Tam zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji i kupiliśmy herbatę i kanapki z bekonem. Zajrzałem do atlasu i opracowałem trasę. Skierowaliśmy się na południe od Keswick i pojechaliśmy A591 do Windermere i Kendal. Przez kilka pierwszych kilometrów panowało posępne milczenie, aż ktoś z tyłu się odezwał: – Ze mną i Veronicą to inna sprawa. I wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Oprócz Jeffa, który sprawiał wrażenie zaskoczonego i urażonego. – Co? – spytał. – No, co! Czym pobudził nas do jeszcze większego śmiechu. Poprawiły się nam humory i zaczęliśmy śpiewać głupie i wulgarne piosenki rugbistów. Zdumiewające, jak szybko za sprawą młodzieńczej ignorancji można zapomnieć o przeciwnościach losu i pogrążyć się w bezpodstawnym optymizmie. Starsi, mądrzejsi ludzie rozpoczęliby ten etap podróży z większą ostrożnością, ale gdy ma się siedemnaście lat, droga przemyka pod kołami, a słońce świeci w oczy, człowiek nie wyobraża sobie nawet przez jedną chwilę, by cokolwiek mogło przebiegać inaczej niż zgodnie z jego oczekiwaniami. Droga wiła się przez górskie przełęcze, porośnięte drzewami skarpy wznoszące się stromo znad głębokich, ciemnych jezior, w których, niczym w zwierciadłach, odbijały się góry. Thirlmere, Windermere. Mógłbym przysiąc, że tu, do północno-zachodniej Anglii, przeniesiono zachodnie pogórze Szkocji. Był piękny dzień. Chłodny, ale bez jednej chmurki na czystym niebie. Niebawem dotarliśmy do miasta Kendal, a potem wyjechaliśmy na A65 prowadzącą prosto do Leeds.
ROZDZIAŁ 6
I W trakcie jazdy zdarzyły się dwie rzeczy, które zmieniły nasz nastrój. Pierwszą było załamanie pogody. Po czystym, chłodnym, słonecznym początku dzień zaczął się z wolna zasnuwać szarością. Od zachodu napływały mroczne chmury, niskie i brzemienne deszczem; zaczęło padać mniej więcej w porze lunchu. Drugą rzeczą była zmiana krajobrazu. Wcześniej, zostawiając w tyle jeziora i góry północnego zachodu, dotarliśmy do pofałdowanych pól uprawnych i malowniczych kamiennych wiosek Yorkshire Dales. Teraz jednak, gdy zbliżaliśmy się do Leeds, ciemniejące niebo przybrało siarkowożółtą barwę, fabryki otaczające miasto pompowały dym węglowy w powietrze i tak już od niego gęste. Kamienne wioski i zamożne przedmieścia ustąpiły miejsca podniszczonym ceglanym szeregowcom. Miasto, kiedy już do niego wjechaliśmy, zdawało się zamykać wokół nas, wciągając w podupadające przemysłowe serce kraju. Było to miasto w stadium przejściowym; rugowano slumsy, dając miejsce nowej zabudowie. Miasto z kominami zakładów przemysłowych przebijających poczerniałe niebo, dziedzictwo dziewiętnastowiecznej industrializacji, które ćwierć wieku później miało być zdziesiątkowane przez jedenaście lat rządów Thatcher. Lat, które zniszczyły przemysłową bazę narodu i zasiały ziarno przyszłego kryzysu gospodarczego. Dorastałem w innym przemysłowym mieście, ale Leeds niewiele miało w sobie typowej dla Glasgow wiktoriańskiej okazałości czy wspaniałej architektonicznej spuścizny magnatów tytoniowych. Może to z powodu deszczu i zatrutego nieba, lecz wydało nam się podłe, gdy zbliżaliśmy się do niego w tamto popołudnie – miasto w stanie upadku. Innego dnia, w jasnym blasku słońca, Leeds mogłoby sprawiać zupełnie inne wrażenie – do tego stopnia promienie słoneczne zabarwiają nasz
obraz świata. Ale my dostrzegaliśmy tylko posępny urbanistyczny upadek Leeds. Nasz wcześniejszy optymizm został zmiażdżony przez groźne niebo i podstępny powrót brutalnego poczucia rzeczywistości. Zaparkowaliśmy furgonetkę w bocznej uliczce na południowozachodnich obrzeżach miasta, kupiliśmy papierosy i udaliśmy się do pubu zatłoczonego przez robotników, którzy skończyli właśnie swoją zmianę. Znaleźliśmy wolny stolik w niszy na tyłach i wysłaliśmy Jeffa po piwo, ponieważ wydawał się starszy od nas. Siedzieliśmy i paliliśmy, wnosząc swój wkład w chmurę zanieczyszczenia, która wisiała w lokalu, wędziła nam ubrania i piekła w oczy. Maurie skorzystał z telefonu przy barze, żeby zadzwonić do kuzynki. Kiedy się oddalił, Luke wziął list ze stolika i przeczytał go głośno. Drogi Mo, chciałam, żebyś miał mój adres i numer telefonu. Tak na wszelki wypadek. Andy nie okazał się do końca taki, jaki mi się wydawał w Glasgow. Zabawne, że ludzie sądzą, że kogoś dobrze znają, podczas gdy jest zupełnie inaczej. Ale nie narzekam. Próbuję znaleźć pracę. Przyda się. Chciałabym mieć większe poczucie niezależności. Tak czy inaczej, uważaj na siebie. Jeśli cokolwiek się wydarzy, powiedz mojej mamie i tacie, że ich kocham. Mimo wszystko. Pozdrowienia Raitch – Raitch? – zdziwił się Dave. – Rachel. – Jeff potarł się w zamyśleniu po brodzie. – Śliczna dziewczyna. Kiedyś mi się podobała. – Nim Veronica skradła ci serce. – Spojrzałem na niego, unosząc brwi. Spiorunował mnie wzrokiem i wskazał głową list. – Nie sprawia wrażenia szczęśliwej. Luke zagwizdał, a my spojrzeliśmy na niego jak na zawołanie. Wciąż patrzył na trzymaną w dłoni zmiętą niebieską kartkę wyrwaną z notatnika. – Właśnie zauważyłem adres. – Podniósł wzrok. – Osiedle Quarry Hill. Zmarszczyłem czoło.
– Co? Chcesz powiedzieć, że je znasz? – Jest sławne. Czy może raczej niesławne. – Skąd wiesz? – spytał Dave i łyknął piwa. – Mieliśmy kilka lekcji z panem Ecclestonem na temat budownictwa komunalnego w dwudziestym wieku. Część kursu historii architektury. Skrzywiłem się. – Nie przespałeś tych zajęć? Luke uśmiechnął się. – Były ciekawe. Najwięcej mówiliśmy o Quarry Hill. – Dlaczego? – Bo to największe tego typu osiedle na świecie. Nie pamiętam już szczegółów, ale wydaje mi się, że inspiracją był jakiś kompleks mieszkalny w Wiedniu. Nowe podejście do budownictwa komunalnego, jak powiedział stary Eccleston. W latach trzydziestych wyburzono slumsy na terenie Quarry Hill, w samym centrum Leeds, i zbudowano właśnie to… – szukał chyba w myślach określenia, jakim się posłużył nauczyciel… – stalinowskie monstrum. Niemal całkowicie zamknięte, z wielkimi łukowatymi bramami, które do niego prowadzą. Pokazywał nam plany i zdjęcia. Wielkie siedmio- czy ośmiopiętrowe bloki, tysiąc mieszkań dla trzech tysięcy ludzi. Cały ten kompleks ma kształt łzy, co zakrawa na ironię, biorąc pod uwagę, jak wygląda teraz. – To znaczy? – Byłem ciekaw tego mieszkalnego eksperymentu, w którym wylądowała kuzynka Mauriego. – Zamienił się w istny koszmar, Jack. Rozpada się na dobrą sprawę. Fizycznie i społecznie. Rodziny z problemami, wandalizm, gangi. – Jezu – mruknął Dave. – I tam właśnie mieszka kuzynka Mauriego? Luke skinął głową. – Na to wychodzi. W tym momencie wrócił Maurie, wyraźnie zatroskany, i osunął się ciężko na krzesło. Wszyscy popatrzyliśmy na niego wyczekująco, ale on spoglądał szklistym wzrokiem gdzieś w dal. Jeff nie wytrzymał pierwszy. – I co powiedziała? Maurie otrząsnął się z zamyślenia, jakby dopiero teraz uświadomił sobie naszą obecność. – Żebyśmy nie przyjeżdżali przed wpół do jedenastej. Nachyliłem się nad stolikiem. – I? – I nic. To wszystko. Ale dodała, żeby nie przyjeżdżać na osiedle
– I nic. To wszystko. Ale dodała, żeby nie przyjeżdżać na osiedle furgonetką. – Zawahał się. – Uważa, że wóz nie będzie tam bezpieczny. Dave położył dłonie na blacie i rozsunął palce. – Wspaniale! – Dlaczego mamy czekać do wpół do jedenastej? – Wolałaby, żeby Andy’ego nie było, jak już tam przyjedziemy. Ma wrócić około północy. – Cholercia – rzucił Jeff. – To znaczy, że będzie chciała się nas wcześniej pozbyć. Koniec nadziei na nocleg. Kolejna noc w samochodzie. Ja jednak nie odrywałem wzroku od Mauriego. Nie opuszczało mnie poczucie niepokoju. – O co chodzi? Spojrzał na mnie, a potem odwrócił szybko wzrok, nie chcąc mi patrzeć w oczy. – Mówi, że może zdobyć trochę pieniędzy. Ale chce z nami jechać. Cisza, która zapadła, była niemal dotykalna, jakby przybrała fizyczną postać. Jeff pierwszy wyraził nurtujące nas wątpliwości: – Nie możemy zabrać ze sobą dziewczyny. – Dlaczego? – Maurie spojrzał gniewnie na przyjaciela. – Bo jest nas pięciu facetów i… nic z tego nie wyjdzie, dlatego. Jeff powiódł po nas wzrokiem, szukając wsparcia, które malowało się na naszych twarzach, ale nikt nie odezwał się nawet słowem. – Dlaczego ona chce z nami jechać? – spytałem. – Bo ma kłopoty. – Maurie zawahał się i westchnął. – Chodzi o narkotyki. I Andy’ego. Nie wdawała się w szczegóły. – Przesunął spojrzeniem po naszych twarzach, po czym oznajmił zdecydowanie: – Nie jadę bez niej. – A jeśli nie zechcemy wziąć jej ze sobą? – odezwał się Luke. – Pójdziecie w swoją stronę, a ja w swoją. Co tak naprawdę nie wchodziło w rachubę, bo Maurie był naszym wokalistą i frontmanem; nie było mowy, żebyśmy bez niego mogli się zaczepić gdzieś w Londynie. – Ile pieniędzy? – spytał Jeff. Maurie zmarszczył czoło. – Co? – Ile pieniędzy może zdobyć? Maurie wzruszył ramionami. – Nie wiem. Wystarczy, żebyśmy dojechali do Londynu. Tylko tyle
– Nie wiem. Wystarczy, żebyśmy dojechali do Londynu. Tylko tyle powiedziała. Nie zdołałem namówić jej do powrotu do Glasgow. – Okay – rzuciłem. – Czemu nie mielibyśmy zachować się demokratycznie i poddać to pod głosowanie? – Podniosłem prawą rękę. – Jestem za tym, żeby ją zabrać. Popatrzyłem na pozostałych, a oni jeden za drugim podnosili niechętnie dłonie, wszyscy z wyjątkiem Jeffa. Maurie spojrzał na niego, ale jego oczy zdradzały bardziej urazę niż złość. – No dobra – zgodził się w końcu Jeff. Sprawa była załatwiona, ale żaden z nas nie wydawał się zachwycony tym niespodziewanym zwrotem akcji. II Było ciemno i mocno padało, kiedy krótko po dziesiątej jechaliśmy w dół Eastgate, w stronę ronda u stóp wzgórza. – Jezu – mruknął Jeff przyciszonym głosem, spoglądając przez poruszające się szybko wycieraczki i ulewę w stronę masywnego siedmiopiętrowego blokowiska z betonu, które górowało nad Quarry Hill. Biegło łukiem wokół St Peter’s Street, za rondem, i całkowicie wypełniało sobą widok przy końcu drogi. Stłoczyliśmy się wszyscy z przodu furgonetki, żeby popatrzeć. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś o takiej skali. Nie przypominało architektonicznie niczego w swym otoczeniu. Jakby na wzgórzu wylądował jakiś gigantyczny statek kosmiczny, niezmierzony i osobliwy, i nie mógł ponownie wystartować. – Wygląda jak więzienie – zauważył Dave. A mnie przyszło do głowy, że to jest więzienie. Tak właś- nie można było sobie wyobrazić jakiś ponury sowiecki zakład penitencjarny, dokąd zsyłano tysiącami skazanych za to, że odważyli się myśleć. Brakowało tylko drutu kolczastego i myszkujących strumieni światła z reflektorów. – To musi być Oastler House – powiedział Maurie. – Rachel mówiła, że cały kompleks składa się z dwunastu bloków albo „domów”, jak je nazywają. I że trzeba przejechać pod łukiem właśnie przy Oastler, a oni mieszkają w Moynihan. To duży blok, który zajmuje całą północną stronę. Jeff skręcił w Vicar Lane i zagłębiliśmy się w labirynt bocznych ulic, wzdłuż których stały trzy- i czteropiętrowe fabryki i magazyny
z czerwonej cegły. Zaparkowaliśmy przy Edward Street, zgasiliśmy silnik i światła i siedzieliśmy zasłuchani w cykanie stygnącego silnika, myśląc z niechęcią o wyjściu na deszcz, który łomotał w dach wozu. W końcu, krótko przed wpół do jedenastej, deszcz trochę zelżał i wysiedliśmy z samochodu w mrok nocy. Miasto wyglądało na niemal wyludnione. Docierały do nas odgłosy ruchu ulicznego na głównych arteriach Eastgate i St Peter’s Street, i dalej, na New York Road, ale kiedy skręciliśmy w Lady Lane i pospieszyliśmy w ciemności w dół wzgórza, w stronę Oastler, nie widzieliśmy żywej duszy. Z prawej strony majaczyła siedziba The Kingston Unity Friendly Society, z lewej stał Circle House i salon fryzjerski z zaciemnionymi oknami. Przebiegliśmy skuleni przez rondo i znaleźliśmy się na placu, który prowadził do ogromnego sklepionego przejścia pośrodku wysokiej budowli, jaką był Oastler House. W głębi balkonów, na wszystkich siedmiu piętrach, tu i ówdzie paliły się światła; dźwięk naszych kroków powracał do nas z mroku, odbijając się echem od kolistych ścian łuku, kiedy pod nim przechodziliśmy. Wyłoniliśmy się po drugiej stronie, w innym świecie. W świecie odgrodzonym; miasto za naszymi plecami zamknęło się i zaginęło za wielkim kręgiem blokowiska. Nawet po ciemku widać było ślady zaniedbania i rozpadu. Splamiony beton, popękany i obtłuczony. Kałuże czerni wokół latarni, których żarówki dawno zgasły. Chwasty sterczące z dziur w asfalcie. Boiska piłkarskie i place zabaw smutne w swej tandetnej, zacienionej pustce. Dalej, z prawej, zobaczyłem stary budynek z cegły, jakby siłą przyłączony do osiedla, i wysoki krąg potężnego zbiornika gazowego. – Tędy. – Maurie poprowadził nas w lewo; wokół wznosiły się bloki. Podążyliśmy wzdłuż zakrzywionej linii Oastlera do Neilsona i następnego łukowatego przejścia, które stanowiło kuszącą możliwość ucieczki do zewnętrznego świata. Ale wciąż mieliśmy tu sprawę do załatwienia. Przed frontonami budynków stały zaparkowane samochody, a między pozostałymi blokami rozciągały się otwarte przestrzenie, zaśmiecone i rzucone na pastwę natury, która przejmowała je nieubłaganie. W pobliżu nie było nikogo. Żadnego ruchu, żadnego śladu życia, z wyjątkiem rozświetlonych okien, które pstrzyły swym blaskiem czarne powierzchnie. Oczywiście teraz wiem, że w tych blokach wiedli życie dobrzy, ciężko pracujący ludzie. Rodzili się tutaj, mieszkali i umierali. Bawili się, kłócili, śmiali, kochali, jak i całe to podupadające środowisko.
Ale nam, pogrążonym w mroku i deszczu tamtej nocy 1965 roku, wydawało się obce i wrogie. Maurie odnalazł wejście do klatki schodowej Rachel na końcu Moynihan i wszyscy schroniliśmy się przed ulewą w zniszczonym i ciemnym pomieszczeniu, które cuchnęło moczem. W windzie mogły się zmieścić tylko dwie osoby, postanowiliśmy więc dotrzeć na trzecie piętro schodami. Woń moczu ustąpiła przed smrodem nieświeżego jedzenia, gotowanej kapusty, cebuli i ścieków – nieprzyjemny zapach, który przenikał cały budynek. Przemierzyliśmy tonący w przyćmionym świetle korytarz i stanęliśmy pod drzwiami Rachel, niemal na samym końcu. Jej mieszkanie było usytuowane po wewnętrznej stronie osiedla. Jakiś idiota, posługując się sprayem, nabazgrał na prawie całej ścianie swój podpis. Maurie zapukał i po krótkiej chwili wyczekiwania ze środka dobiegł dziewczęcy głos: – Kto tam? – Maurie. Drzwi otworzyły się, a ona rzuciła mu się w ramiona. Był tak samo zaskoczony jak my. Ukryła twarz na jego piersi i objęła go w pasie – niewąskim – pozbawiając prawie tchu. – Och, Mo! Tak się cieszę, że jesteś! Głos miała przytłumiony, niemal ginął w wilgotnym materiale jego kurtki i dopiero gdy się odsunęła, dokładniej przyjrzałem się jej twarzy. Takie chwile można opisać na różne sposoby. Najczęściej grzęźnie się przy tym w komunałach. Mógłbym powiedzieć, że czas stanął w miejscu. Albo że serce podeszło mi do gard- ła i prawie mnie udławiło. I poniekąd byłoby to wszystko prawdą. Miałem tremę, w ustach tak mi zaschło, że z trudem oderwałem język od podniebienia. Więc należy mi wybaczyć drobną przesadę. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Jenny Macfarlane, byłem nią zafascynowany. Chciałem, żeby była moją dziewczyną. Lecz, nawet narażając się na zarzut, że przypomni to Jeffa i Veronicę, w tym przypadku było inaczej. Wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że ta właśnie dziewczyna znaczyłaby dla mnie więcej niż jakakolwiek inna w życiu. Wiedziałem to wtedy i wiem to dzisiaj, po pięćdziesięciu latach. Ale jak mówią piosenki z albumu Rolling Stonesów z 1969, Let it Bleed, nie zawsze dostaje się to, czego się pragnie. Wtedy o tym nie wiedziałem.
Twarz miała szczupłą i bardzo bladą, jakby niewiele jadała albo przeszła niedawno jakąś chorobę. Jej oczy wydawały się ogromne. W najgłębszym, najcieplejszym odcieniu brązu, jak kasztanowe włosy, które opadały niesfornymi kosmykami na ramiona. Prosiła się wręcz o to, by ją chronić. Przed wszelkim mrokiem świata. Miała na sobie białą dopasowaną koszulę z długimi rękawami, dżinsy biodrówki i brązowe kozaki. Była chudą dziewczyną, ale nie kościstą. Miała ciało tam, gdzie trzeba, i emanowała pewną klasą. Elegancją. Nie malowała się w ogóle, zresztą nie musiała. Jej wargi były ciemne i pełne, nos dość długi i cienki, a wyraźnie zaznaczona linia brody przywodziła na myśl elfa. Jej ulga na widok Mauriego była wręcz namacalna, a wzruszenie przyprawiło te duże brązowe oczy o wilgoć; wchłaniały i odbijały niemal każdą cząstkę światła w tym ponurym miejscu. Staliśmy nieco z tyłu, czując się jak intruzi, zakłopotani i niechętni świadkowie tej bardzo osobistej chwili. Dziewczyna ledwie nas zauważała. W końcu spojrzała nerwowo w głąb korytarza i skinęła na nas. – Wejdźcie. Szybko. Lepiej, żeby nikt was tu nie widział. Wcisnęliśmy się do mieszkania za Rachel i Mauriem niczym stado owiec, a ona zamknęła cicho drzwi. W otwartej sypialni po lewej stronie dostrzegłem rozbebeszone łóżko, światło ulicznych latarni padało przez okno na skłębioną pościel noszącą ślady potu. Zaprowadziła nas do salonu, w którym oszklone drzwi otwierały się na zagracony balkon, który wychodził na samo serce osiedla Quarry Hill. Wydawało się, że wylewa się tam niemal połowa mieszkania – torby na śmieci, połamane fragmenty mebli, pozostałości życia w nieładzie. Niczym szczątki wyrzucone po sztormie na brzeg. Z balkonu rozciągał się smutny widok na inne mieszkania, na światła palące się w niezliczonych oknach, na życie ludzi toczące się za szybą, jak prywatne filmy. Krótkie, długie, smutne, szczęśliwe. Ale to mieszkanie nie miało w sobie nic szczęśliwego. Było to miejsce przypominające scenę kraksy samochodowej. Żeby wydostać się z korytarza, musieliśmy brnąć przez zbiorowisko starych ubrań, rupieci dwóch istnień w stanie chaosu. Wszędzie unosił się paskudny zapach, w którym dominowała nieprzyjemna woń parafiny. Zobaczyłem stary piecyk w kącie pokoju i przyszło mi do głowy, że wyjaśnia to obecność czarnych smug, które plamiły ściany i okna. Laminowany blat stołu pokrywały spleśniałe resztki na wpół zjedzonych potraw.
– Jezu! – Maurie wyraził tym jednym słowem wszystko, o czym myśleliśmy. – Jak możesz tak żyć, Raitch? Zobaczyłem, że jej oczy znowu wzbierają łzami. – To nie mój wybór, Mo. Naprawdę. To nie mój dom, tylko Andy’ego. I jego przyjaciół, każdego, który postanowi wpaść tu na noc. Niekiedy sypia tu ośmiu, dziesięciu ludzi. Trzeba przestępować nad ciałami, żeby się dostać do ubikacji. Maurie pokręcił głową. – Po co tu siedzisz? – Bo nie mam wyjścia, mówiłam. Gdybym próbowała odejść, Andy ruszyłby za mną. Nie jestem jego dziewczyną. Jestem jego własnością. Zresztą dokąd miałabym pójść? Co miałabym robić? Nie mam grosza. – Powiedziałaś Mauriemu, że możesz zdobyć trochę gotówki, Raitch – przypomniał jej Jeff. Popatrzyła na niego, a ja od razu się zorientowałem, że go nie lubi. Wystarczyło jedno jej spojrzenie, by przekazać całą historię, o której pozostali z nas nic nie wiedzieli. – Wiem, gdzie jest. Tyle że nie mogę się do niej dostać. – Co masz na myśli? – spytał Maurie. Poprowadziła nas bez słowa przez przedpokój do sypialni, do której wcześniej zajrzałem. Unosił się tu kwaśny zapach potu i niemytych stóp. Na stoliku nocnym stała świeczka, a na rozłożonej brudnej chusteczce leżała strzykawka, mały okrąg- ły pojemniczek z metalu, kawałek brudnej niebieskiej gumy długości około czterdziestu centymetrów i inne bliżej niezidentyfikowane przedmioty. Choć nigdy czegoś takiego nie widziałem, od razu się zorientowałem, że to ekwipunek narkomana uzależnionego od heroiny. Najbardziej niepokojące było to, że patrzyłem na to jak na zwykłe rzeczy codziennego użytku. I na dobrą sprawę takie właśnie były. Moją uwagę przyciągnęła jednak Rachel, która przyklękła obok łóżka i wysunęła spod niego mały kufer zamknięty na dużą kłódkę. – Tu trzyma towar. I gotówkę. – Towar? – spytałem. Spojrzała na mnie, wtedy chyba po raz pierwszy. I ta chwila była dla niej taka, jak dla mnie ta, gdy zobaczyłem Rachel. Wciąż widzę to i czuję wyraźnie w swoim umyśle, choć teraz zastanawiam się, czy z latami nie wyolbrzymiłem tego w swojej wyobraźni. – Towar, który sprzedaje – wyjaśniła. – Narkotyki? – Maurie wydawał się zszokowany.
Skinęła głową. – Heroina. – Jest dilerem? – I bierze. – Jej twarz jakby się skurczyła. Po chwili zapanowała nad sobą. – Zaczął mnie zmuszać, żebym też brała. Podciągnęła rękaw, żeby pokazać sińce i strupy wokół nakłuć w zgięciu łokcia. Zdawało się, że pełna osłupienia cisza, która zapadła w pokoju, zrobiła na niej większe wrażenie niż cokolwiek innego. Jakby uświadomiła jej z całą mocą, jak nisko upadła. Byliśmy jej rówieśnikami. Chłopakami z klasy średniej, z południowo-wschodnich przedmieść Glasgow, spoglądającymi na nią z takim samym przerażeniem, jakie ona by odczuwała, gdyby nie znalazła się w takiej sytuacji, w jakiej była. Na jej powiekach pojawiły się łzy, które wezbrały i spłynęły po policzkach. – Proszę, Mo. Zabierz mnie stąd – powiedziała, choć z jakiegoś powodu spojrzała na mnie. Lecz to Jeff przejął inicjatywę. Niezbyt mądrze, ale zawsze praktycznie. – Są w tym mieszkaniu jakieś narzędzia? Otarła dłońmi policzki i wstała. – Andy trzyma je pod zlewem. Poszliśmy za nią do kuchni. W kartonowym pudle znaleźliśmy śrubokręt, zestaw kluczy francuskich zawiniętych w szmatę, młotek z pazurem, zardzewiały pilnik o ostrym czubku, pompkę rowerową i kilka skorodowanych puszek z pastą do polerowania chromu. Jeff chwycił karton i zaniósł do sypialni. – Spakuj się, Raitch – zwrócił się do dziewczyny Maurie. – Weź tylko to, co niezbędne. Masz jakąś walizkę? Skinęła głową. – Andy ma starą torbę sportową. W pokoju na zapleczu. – Więc się spakuj. Rozkazujący ton jego głosu uświadomił nam konieczność pośpiechu. Żaden z nas nie chciał tu być, gdy wróci Andy. Ruszyłem, by pomóc Jeffowi przy otwieraniu kufra. – Nie poradzimy sobie z kłódką – zawyrokował. – Najlepiej będzie rozwalić skobel. Wybrał do tego pilnik, który miał długość około trzydziestu centymetrów i był z solidnej stali. Wsunął go między skobel a ściankę
kufra i zaparł się o niego nogami, żeby ją podważyć. Bok kufra wygiął się, ale skobel trzymał mocno. Usiadłem na kufrze, wykorzystując obcas i siłę nogi, żeby uzyskać lepsze oparcie. W pokoju rozległ się zgrzyt metalu, nity mocujące skobel poruszyły się widocznie, na tyle, bym zdołał wepchnąć ostrze śrubokręta w powstałą szczelinę. Płytka, do której przyspawany był skobel, wykrzywiła się i teraz, kiedy obaj naciskaliśmy ją w dwóch różnych punktach, wybrzuszyła się, przez cały czas głośno protestując, aż w końcu ustąpiła. Jeff poleciał do tyłu, a kłódka spadła na podłogę. Podniosłem wieko kufra. Ja, Jeff, Luke i Dave skupiliśmy się wokół, żeby zajrzeć do środka. Jeśli spodziewaliśmy się, że znajdziemy mnóstwo heroiny, byliśmy rozczarowani. Kufer był prawie pusty z wyjątkiem pojedynczej torebki z przezroczystego plastiku, zabezpieczonej taśmą klejącą i wypełnionej białą sproszkowaną substancją. Miała wielkość kilogramowej torebki cukru. Na dnie walały się też małe foliowe saszetki, wszystkie puste. Była tam także waga aptekarska, etui na okulary z kilkoma nieużywanymi strzykawkami i woreczek z czarnego sukna, zawiązany u góry na kokardkę. Rozsupłałem go i znalazłem w środku dwa zwitki banknotów. Piątki, dziesiątki i dwudziestki. – Jezu! – Głos Dave’a przypominał sapnięcie, które zdawało się wypełniać przestrzeń pokoju. – Tu jest chyba ze dwieście funciaków. Zważyłem zwitki w dłoni. Z pewnością było to dużo pieniędzy. – Nie możemy tego wziąć – oznajmił niespodziewanie Luke, a my spojrzeliśmy na niego jednocześnie. – Dlaczego? – spytał Jeff. – Bo to kradzież. Wyprostowałem się. – Luke, to nie są uczciwie zarobione pieniądze. Facet handluje narkotykami. Robi interesy na ludzkim nieszczęściu. To nie kradzież, to uwolnienie go od trefnej kasy. Luke jednak pokręcił głową. – To mimo wszystko kradzież. Czułem narastającą we mnie frustrację. Musiałem przedstawić mu jakiś logiczny powód, dla którego powinniśmy zabrać te pieniądze. – Okay – powiedziałem. – Andy i Rachel są razem, tak? Prowadzą wspólne życie. Więc prawnie połowa należy do niej. – Wrzuciłem jeden zwitek z powrotem do kufra. – Weźmiemy tylko jej połowę. – Hej! – zaprotestował Jeff.
Ja jednak patrzyłem uparcie na Luke’a. – Wystarczy z nawiązką, żeby dojechać do Londynu. Co ty na to, Luke? Widziałem po jego oczach, że toczy ze sobą wewnętrzną walkę. Bez względu na to, co dały mu te lata chodzenia od drzwi do drzwi, wpoiły mu także niezachwiane poczucie moralności, przekonanie, co jest słuszne, a co nie. Skinął w końcu głową. – Okay – rzucił cicho. W drzwiach stanęli Maurie i Rachel. Miała teraz na sobie czarną skórzaną kurtkę i trzymała torbę podróżną. – Gotowi? – Owszem. – Rzuciłem zwitek banknotów Dave’owi. – Lepiej schowaj to w swoim pasku. Luke nachylił się do kufra i podniósł torebkę z białym proszkiem. – Ale tego mu nie zostawię. Przepchnął się obok nas, żeby dostać się do łazienki, gdzie otworzył plastikową torebkę i opróżnił jej zawartość do muszli. – O mój Boże, zabije nas. Naprawdę. Zabije nas. – Stłumiony głos Rachel był przepełniony strachem. Luke spuścił wodę. Wszyscy staliśmy w przedpokoju, kiedy otworzyły się drzwi wejściowe i ukazał się w nich przysadzisty młodzieniec w brunatnoczerwonych martensach i czarnych obcisłych dżinsach. Podniósł wzrok i spojrzał na nas w zdumieniu. Był w kraciastej koszuli pod granatową grubą kurtką roboczą – taką, jaką noszą górnicy – ze skórzanymi łatami na ramionach i łokciach. Włosy miał przystrzyżone na wojskowego jeżyka; od kącika jego oka przez górną i dolną wargę biegła blizna aż do brody. Oczy odznaczały się groźnym błękitem, jedno wydawało się znacznie bledsze od drugiego; był równie zdziwiony jak my. Nastąpiła pełna napięcia chwila impasu, gdy wszyscy ocenialiśmy sytuację. Jego wzrok zatrzymał się na Rachel. – Co się, kurwa, dzieje? Uświadomiłem sobie, że nie mówi z północnym akcentem, tylko londyńskim, nosowym, jak w serialu Steptoe and Son. Nie czekał jednak na odpowiedź. Sięgnął prawą ręką za siebie i wyciągnął spod kurtki nóż o długim ostrzu. Spięty i gotów do walki, trzymał go z dala od boku.
Zastygliśmy ze strachu. Było nas pięciu, ale to on miał nóż. I ten, który rzuciłby się na niego pierwszy, mógłby poczuć zimny, śmiertelny dotyk jego ostrza. – Odłóż tę pieprzoną kosę, koleś – odezwał się Dave swoim przeciągłym akcentem z Glasgow. – A wtedy może wyjdziesz z tego żywy. Zerknąłem na niego. Wiedziałem, że Dave to łagodny olbrzym i nigdy wcześniej nie słyszałem, by tak mówił. Teraz wykorzystywał niegodną pozazdroszczenia reputację bandziora, jaką cieszył się w rodzinnym mieście, i groźną nutę obecną w akcencie. Podziałało. Martens odprężył się trochę i cofnął o pół kroku. – Więc co się dzieje? – Przyjechało kilku przyjaciół Andy’ego z Glasgow, Johnno – odparła drżącym głosem Rachel. – Nie trzeba się wkurzać. Przyjrzał się po kolei każdemu z nas, potem skierował wzrok w stronę drzwi sypialni; musiał dostrzec otwarty kufer. Czysty, nieskażony instynkt kazał mi sięgnąć po torbę Rachel i zabrać ją Mauriemu. Gdyby jeden z nas nie przejął inicjatywy, zrobiłby to Johnno, który wciąż miał w dłoni nóż. – Przywieźliśmy mu trochę dobrego towaru – powiedziałem, a Johnno przez chwilę wpatrywał się w torbę. Zaskoczony jej wagą, rzuciłem nią w jego głowę, najmocniej, jak umiałem, obracając się bokiem na pięcie i omal nie tracąc równowagi. Torba walnęła faceta w skroń, tak że rąbnął głową o ścianę. Zobaczyłem, jak z ust tryska mu krew, a oczy uciekają w głąb czaszki. Wypuścił nóż z dłoni, osuwając się na kolana, i padł na twarz. – Cholera! – Popatrzyłem na Rachel. – Co ty masz w tej torbie? Oderwała przerażone spojrzenie od torby i skupiła się na mnie. Wzruszyła ramionami. – Nic szczególnego. Głównie buty. – Buty? – Maurie popatrzył na nią ze złością. – To jest to, co niezbędne? – Wynośmy się z tego cholernego miejsca! – Dave przestąpił nad jęczącym i półprzytomnym Johnno, który leżał zwinięty na podłodze. Ruszyliśmy korytarzem w stronę schodów, starając się iść jak najszybciej i jak najciszej. Przy akompaniamencie echa naszych kroków dotarliśmy na półpiętro, gdy usłyszeliśmy głosy i stanęliśmy; zza pokrytego graffiti zakrętu schodów piętro niżej wyłoniło się trzech młodych ludzi. Oni też
się zatrzymali, spoglądając w górę przez mrok; czas na mgnienie oka stanął w miejscu. Po chwili najwyższy z nich, blady i przystojny chłopak o blond włosach wysmarowanych brylantyną i zebranych w kaczy kuper, wyryczał imię Rachel. Siła tego głosu w ciasnej przestrzeni była szokująca. – To nie tak, jak myślisz, Andy. – Głos Rachel wydawał się w porównaniu z tamtym słabiutki, niczym żałosne wołanie mewy na tle szalejącego sztormu. Spojrzenie Andy’ego skupiło się na Mauriem. – Ty? I wtedy zobaczyłem w świetle docierającym z niższych pięter błysk noży. Odwróciliśmy się, by pognać tam, skąd przyszliśmy. – Biegnijcie! – rzuciła Rachel bez tchu. – Na samą górę. Wydostaniemy się na dach. I co dalej? – zadałem sobie w duchu pytanie. Jakby czytając w moich myślach, wyszeptała w ciemności: – Będziemy mogli zejść na dół innymi schodami. Kiedy dotarliśmy na wyższe piętro, usłyszałem w dole podniesione głosy; ten Andy’ego wznosił się ponad inne. – Spokojnie. Nigdzie nie zwieją. Chcę najpierw sprawdzić mieszkanie. Pilnujcie schodów. Potem rozległo się echo kroków na korytarzu. Przypomniałem sobie, jak Luke wsypał zawartość torby z heroiną do muszli, i zrozumiałem, że najgorsze obawy Rachel niemal na pewno się ziszczą. Andy zabiłby nas, gdybyśmy wpadli w jego ręce. Cztery piętra wyżej, kiedy już rozrywało nam płuca, wgramoliliśmy się na ostatnią kondygnację schodów i stanęliśmy pod drzwiami prowadzącymi na dach. Nie drgnęły nawet. – Jezu, są zamknięte – eksplodował w ciemności głos Dave’a. Nie było tu światła, nic prawie nie widzieliśmy. Jeff i ja naparliśmy barkami na drzwi. Przy trzeciej próbie dosłyszeliśmy trzask rozłupującego się drewna i po chwili wypadliśmy na rozległy płaski, kolisty dach. Strach i brak tlenu w mięśniach niemal pozbawiły mnie sił w nogach; z trudem utrzymywały mój ciężar. Zatoczyłem się, łapiąc oddech, i poczułem na twarzy zimny deszcz mieszający się z potem. Dostrzegłem prawie nieziemską, skąpaną w żółtej mgle panoramę miasta, która ciągnęła się ku północy, i od czasu do czasu jakiś samochód czy ciężarówkę przejeżdżające po New York Road siedem pięter niżej. Po drugiej stronie, w duszącej ciszy, migotały światła
Quarry Hill. Przez dłuższą chwilę jedynie łapaliśmy oddech i dopiero mrożący krew w żyłach wrzask dobiegający z mroku klatki schodowej zmusił nas do ruchu. Dach był pełen przeszkód. Osłony kominów, wyjścia na klatki schodowe, kwadratowe pomieszczenia skrywające mechanizmy wind. Rachel prowadziła nas między nimi biegiem, jej ramiona pracowały, głowa była odchylona do tyłu; uświadomiłem sobie, że wciąż trzymam jej torbę. Kierowaliśmy się na zachód, w stronę Eastgate, choć nazwa temu przeczyła. Kiedy dotarliśmy do krawędzi dachu, okazało się, że następny jest piętro niżej, zawróciliśmy więc i ruszyliśmy do ostatniej klatki schodowej. Ku naszej wielkiej, zbiorowej uldze okazało się, że drzwi są otwarte. Rzuciliśmy się hałaśliwie w dół. Z jakiegoś powodu nie było tu światła; raczej wyczuwaliśmy i słyszeliśmy siebie nawzajem, niż się widzieliśmy. Przez cały czas towarzyszył nam dźwięk oddechu dobywającego się ze zmordowanych płuc i utykającego w gardle. Nim dotarliśmy na drugie piętro, znów pojawiło się światło. Przystanęliśmy na pierwszym piętrze, starając się nie oddychać, i nasłuchiwaliśmy odgłosów docierających z dołu. Przy odrobinie szczęścia Andy i jego kumple mogli się nie zorientować, którą z siedmiu czy ośmiu klatek zbiegliśmy na dół. Nie chcieliśmy się jednak narażać na niebezpieczeństwo, na wypadek gdyby czekali na nas na dole. Luke zgłosił się na ochotnika, by zbadać sytuację. Obserwowaliśmy go z górnego stopnia, jak schodzi ostrożnie i cicho na półpiętro, a potem znika. Nie słyszeliśmy niczego tak długo, że zacząłem się obawiać najgorszego. Dave wyraził to słowami: – Coś się z nim stało. Ale niemal w tym samym momencie usłyszeliśmy krótki, ostry gwizd – ustalony sygnał, że wszystko jest w porządku. Ruszyliśmy pospiesznie na dół. Dopiero gdy pokonaliśmy ostatnie stopnie, uświadomiłem sobie, że Rachel przywiera do mojego ramienia. Kiedy znaleźliśmy się w holu wejściowym, spojrzałem na nią, a ona nagle okazała zakłopotanie i puściła mnie, jakby mój rękaw parzył ją w palce. Miałem wrażenie, że szuka słów, by pokryć zmieszanie. – Dzięki, że niosłeś moją torbę. Wezmę ją, jeśli chcesz. Trzymałem ją jednak z dala od jej rąk. – W porządku. Musisz nam pokazać, jak się stąd wydostać. Maurie, który był już przy drzwiach wyjściowych, wrócił do nas.
– Którędy, Raitch? Nikogo na dworze nie widzę. Uśmiechnęła się do mnie niepewnie i pospieszyła wraz z kuzynem do wyjścia. Wyjrzała na zewnątrz, popatrzyła w lewo i prawo, potem odwróciła się i spojrzała na nasze niespokojne twarze. Od tej pokiereszowanej, niegodnej zaufania nastoletniej dziewczyny, która wstrzykiwała sobie heroinę, zależało nasze życie. – Na prawo – powiedziała. – A potem na zewnątrz, przez przyjście w Neilsonie. Wciąż padało, wokół nas z ziemi podnosiła się zimna i wilgotna mgła, która tworzyła wokół latarni aureole. Ale w chwili, gdy skoczyliśmy pod łukowate sklepienie przejścia, za którym był świat zewnętrzny, rozbrzmiały za nami gniewne głosy i na drodze biegnącej wzdłuż Moynihan usłyszeliśmy tupot. Znajdowali się w odległości zaledwie dwustu, trzystu metrów. Wyczuwałem gniew w głosach i zdecydowanie w ich pospiesznych krokach i niemal sparaliżowała mnie panika. Rachel rzuciła się przez opustoszałą New York Road, a my podążyliśmy za nią na ślepo alejką, która biegła obok wykładanej zielonymi kafelkami ściany hotelu City of Mabgate, gdzie pochłonęła nas ciemność. Docierał do mnie szum wody; otarłem sobie dłonie, kiedy zsunęliśmy się po omszałej ścianie niemal wprost do rzeki. Choć wylądowaliśmy na twardym gruncie, grzmot wody był teraz ogłuszający; powierzchnia wartkiego nurtu obok naszych stóp chwytała resztki światła. Kiedy oczy przyzwyczaiły mi się do ciemności, zobaczyłem wznoszące się wokół nas ceglane magazyny o ciemnych łukowatych oknach i kruszejące wiktoriańskie kamienne mury, które prowadziły w ciemność majaczącego przed nami tunelu. – Co to za miejsce?! – usłyszałem Mauriego próbującego przekrzyczeć szum wody. – To strumień, który wpływa do kanału – dobiegł z ciemności głos Rachel. – The Meanwood Beck. Są na nim kładki. Dotrzemy jedną z nich do tunelu Mabgate. – I co dalej? Wyczułem u Dave’a panikę. Nie lubił ciemności. – Pójdziemy pod miastem, mniej więcej osiemset metrów. Do samej rzeki. Ale nie musimy iść tak daleko. Jest tam kilka przepustów, którymi możemy dotrzeć na drugą stronę Eastgate. – Byłaś tam kiedyś? – W głosie Jeffa wyczuwało się niedowierzanie. – Nie. Ale to była planowana trasa ucieczki Andy’ego, na wypadek
– Nie. Ale to była planowana trasa ucieczki Andy’ego, na wypadek nalotu policji. – Wzięła ode mnie torbę i przykucnęła, żeby ją rozpiąć. – Trzymał tu niezbędne rzeczy, gdyby trzeba było wiać. Zostawiłam tylko to. Wyjęła metalową latarkę o długiej rączce, a ja uświadomiłem sobie w tym momencie, co takiego spowodowało największe obrażenia głowy Johnno. Usłyszeliśmy głosy, wibrujące w ciemności rzucane szeptem nawoływania, gdzieś niedaleko; wiedzieliśmy, że Andy i jego przyjaciele są blisko. Rachel podniosła się szybko. – Tędy. Weszliśmy za nią do tunelu. Dopiero gdy otoczyła nas zewsząd gęsta, nieprzenikniona, aksamitna czerń, Rachel zapaliła latarkę; światło zamigotało przed nami w zamglonej podziemnej dali. Zobaczyliśmy czmychające niewyraźne kształty, bez wątpienia szczury, które zatrzymywały się i patrzyły na nas, ich maleńkie ślepia jarzyły się w mroku jak kropeczki blasku. Po obu stronach czarnej wzbierającej rzeki ciągnęły się szerokie chodniki pod niskim ceglanym sklepieniem; biegnąc, musieliśmy się schylać. Gdy tunel zaczął skręcać łagodnym łukiem w prawo, a światła miasta za naszymi plecami zniknęły na dobre, obejrzałem się. Wydawało się nieprawdopodobne, by Andy i jego kumple zechcieli ścigać nas bez latarek. – Ty pieprzona suko! Już nie żyjesz! Dopadnę cię, kurwa! Dostrzegłem przelotnie jej oczy, jak u wystraszonego królika, kiedy spojrzała przez ramię, i znów poczułem tę niepowstrzymaną chęć, by ją ochraniać bez względu na cenę. Parliśmy przed siebie w głąb ciemności przez jakieś osiem, może dziesięć minut, po czym Rachel przystanęła gwałtownie i skierowała snop światła latarki w stronę prymitywnie wykonanego bocznego tunelu, który zwężał się, biegnąc pod górę. – To chyba jeden z odpływów. – Nie jesteś pewna? – Jeff najwyraźniej był gotów winić ją za nasze położenie. Przypuszczam, że nie bez racji. Czym prędzej jednak stanąłem w jej obronie. – Nigdy wcześniej tu nie była. Jak może mieć pewność? Luke zabrał jej latarkę.
– Jestem wyższy od was, będę szedł przodem. Jeśli ja się przedostanę, to i wy także. – A co z grubym Mo? – spytał Dave. Zobaczyłem w bocznym blasku latarki, jak się uśmiecha. – Nie jest tak wysoki jak ty, ale dwa razy szerszy. – Odpieprz się. – Maurie spojrzał na niego ze złością. Ruszyliśmy w głąb odnogi gęsiego; prowadził Luke, oświetlając drogę latarką. Każdy z nas starał się utrzymać kontakt z tym, który szedł przed nim. Poczułem, jak Rachel szuka mojej dłoni, jak znajduje ją w ciemności, i pozwoliłem jej wziąć mnie za rękę i trzymać się jej, kiedy wspinaliśmy się po coraz bardziej stromym podłożu coraz węższego tunelu. Brnęliśmy przez wodę spływającą z poziomu ulicy, moczyła nam buty i skarpetki; sklepienie obniżyło się tak bardzo, że szliśmy zgięci niemal wpół. Nagle wkroczyliśmy w rozlewisko żółtego światła latarni ulicznej, rozprostowaliśmy zesztywniałe plecy i z ulgą odetchnęliśmy świeżym powietrzem. Znajdowaliśmy się w wąskim i zarośniętym odpływie; po jednej stronie wznosił się wysoki ceglany budynek, z drugiej kamienny mur zwieńczony żelazną poręczą. Wdrapaliśmy się na niego bez trudu, przeleźliśmy przez balustradę i zeskoczyliśmy na brukowaną ulicę. Rachel dyszała, rozglądając się niespokojnie. – Okay, wiem, gdzie jesteśmy. I wyprzedzamy Andy’ego – oznajmiła. – Ale dotrze tutaj. Gdzie zaparkowaliście furgonetkę? – Przy Edward Street – odparł Jeff. Dziewczyna skinęła głową. – To tylko dwie ulice stąd. Ruszyła bez słowa, sadząc wielkie susy. Wymieniliśmy spojrzenia i pognaliśmy za nią. Poprowadziła nas najpierw na Bridge Street, potem przez Templar Place, aż w końcu znaleźliśmy się z powrotem przy Lady Lane i natychmiast odzyskaliśmy orientację. Od Edward Street dzieliło nas zaledwie pięćdziesiąt metrów. Furgonetka wydała się nam bezpieczną przystanią; dotarliśmy do niej z niewysłowioną ulgą. Tym razem zająłem miejsce pasażera, a Rachel usadowiła się na osłonie silnika. Pozostali wcisnęli się na tylną kanapę, Jeff przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszyliśmy. Światła reflektorów odbijały się od mokrego bruku, kiedy skręcaliśmy w Lady Lane i jechaliśmy w stronę ronda przy Eastgate. Posuwając się uważnie i obserwując okoliczne ulice, dotarliśmy już
Posuwając się uważnie i obserwując okoliczne ulice, dotarliśmy już prawie do ronda, kiedy z Bridge Street wybiegł Andy z trzema kumplami na sam środek Lady Lane. Blask reflektorów uchwycił ich blade twarze. – Cholera – mruknął Jeff. Zredukował bieg i ruszył wprost na nich. Rachel krzyknęła i zaparła się stopami o metalową osłonę silnika, ale handlarz narkotyków i jego przyjaciele usunęli się z drogi. Usłyszałem podniesione głosy, które przeklinały nas w ciemności; któryś rąbnął w bok furgonetki, kiedy ich mijaliśmy. Jeff skręcił na rondzie w lewo, ruszyliśmy wzdłuż łuku Oastler House na północ, a potem skręcił w prawo w New York Road i popędził wzdłuż bloku Moynihan, z którego uciekliśmy. Nikt się nie odzywał, gdy patrzyliśmy, jak po prawej przemykają w zwartym szeregu balkony, a niewyraźne okna na ośmiu kondygnacjach rozpraszają gęstniejącą mgłę swym żółtawym światłem. Biegnąca stamtąd na wschód York Road prowadziła niemal w prostej linii przez całe miasto. Deszcz się nasilił i Jeff nieco zwolnił; blask reflektorów przecinał mglistą noc, a nam się zdawało, że krążymy po wymarłym mieście. Rzadko mijaliśmy jakiś pojazd, nie widzieliśmy też nigdzie pieszych. Spojrzałem na zegarek. To, co wydawało się wiecznością, trwało w rzeczywistości trochę ponad godzinę. Do północy pozostało dwadzieścia minut. III Rozłożyłem na kolanach atlas samochodowy i przy przerywanym świetle mijanych latarni próbowałem ustalić nasze położenie. – Jesteśmy na A sześćdziesiąt cztery – powiedziałem. – Zmierzamy chyba na północny wschód. – Spojrzałam na Rachel. – Wiesz, dokąd możemy dojechać? Wzruszyła ramionami. – Nie mam pojęcia. Rzadko wychodziłam z domu, odkąd tu zamieszkałam. – Mamy chyba ogon – oznajmił niespodziewanie Jeff. Wykręciłem szyję, próbując dojrzeć w bocznym lusterku samochód, który nas śledził. Ale dostrzegłem tylko przednie światła. Luke przelazł
przez oparcie kanapy i stos naszych klamotów, żeby spojrzeć przez tylną szybę. – To cortina – powiedział. – Biała. Wygląda na porządnie poobijaną. – O cholera! – Rachel była jeszcze bledsza niż wtedy, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy. – To wóz Andy’ego. – Jak, na Boga, udało mu się nas znaleźć? – spytał Dave. – Musiał parkować niedaleko – odparła dziewczyna. – Pewnie wybrał trasę na chybił trafił. – I miał cholerne szczęście – wymamrotał pod nosem Maurie. Ledwie go było słychać, ale jego słowa zrodziły w nas nieodparte przekonanie, że my od wyjazdu z Glasgow mamy pieskie szczęście. – Nie wydaje mi się, by próbowali zrobić coś na środku głównej drogi – powiedziałem, siląc się na pewność siebie, której nie odczuwałem. W końcu nikt prócz nas po tej trasie nigdy nie jechał. – Nie uda nam się uciec, to jasne, ale przynajmniej nie daj mu się wyprzedzić. – Jak mam to zrobić? – Dosłyszałem w głosie Jeffa panikę. – Chyba nie próbuje nas dognić ani wyprzedzić! – zawołał z tyłu Luke. – Tak jakby zwlekał. – Zwlekał? Po co? – Jeff ledwie obserwował szosę, spoglądając bezustannie w lusterko. – Czeka na coś. Nie wiem. Może na odpowiedni moment, żeby nas wyprzedzić. Znowu spojrzałem na mapę. – Jedź według drogowskazów na Tadcaster. Dzięki temu będziemy się trzymać głównej drogi. Jeff zaczął stukać dłońmi w kierownicę. – Cholercia, cholercia, cholercia! Nie trzeba było wyrzucać tego towaru do kibla, Luke. – Nie chodzi o heroinę ani o pieniądze – powiedziała cicho Rachel. – Chodzi o mnie. Mówiłam wam. Uważa mnie za swoją własność. Jeśli nie będzie mógł mnie odzyskać, to mnie zabije. – Nie pozwolimy mu na to – oznajmił Maurie. – Ach tak? – Głos Dave’a zdradzał głęboki sceptycyzm. – Nie pozwolimy? Kogo masz na myśli, bohaterze? Przez dziesięć, może piętnaście minut cortina trzymała się za nami w dyskretnej odległości. Jechaliśmy teraz przez przedmieścia, z obu stron rozchodziły się uliczki osiedlowe. Skręciliśmy na rondzie w lewo i na dystansie około ośmiuset metrów posuwaliśmy się obwodnicą,
potem, na następnym rondzie, skręciliśmy w prawo, trzymając się A64 i drogowskazów na Tadcaster. Zabudowa nie była tu już taka gęsta i zobaczyłem, że nieco dalej latarnie nagle się kończą i zaczyna ciemność. Strach rozsiadł się między nami jak jeszcze jeden pasażer. Wiedzieliśmy, że jest tylko kwestią czasu, kiedy Andy wykona swój ruch. Co gorsza, rozpadało się jeszcze bardziej. Jeff garbił się nad kierownicą, patrząc przez szybę omiataną wycieraczkami i starając się skupić na drodze. – Jedzie! – krzyknął z tylnej części Luke. Widziałem w lusterku bocznym zbliżające się światła. Zobaczyłem, jak Jeff się spina; w ostatniej chwili odbił kierownicą w prawo i przejechał przez środkową linię na przeciwległy pas ruchu. Cortina wykonała gwałtowny manewr, żeby uniknąć zderzenia, i zauważyłem, że jej światła kierują się w lewo i przecinają puste wiosenne pola, kiedy kierowca próbował utrzymać samochód na drodze. Jechaliśmy teraz po niewłaściwej stronie i cortina starała się wyprzedzić nas z lewej. Jeff skręcił raptownie w tę stronę i rozległ się ogłuszający stukot, kiedy furgonetka zetknęła się z przednim błotnikiem cortiny. Samochód Andy’ego zahamował i został w tyle, kołysząc się gwałtownie. Jeff dzierżył mocno kierownicę, starając się zawzięcie utrzymać kontrolę nad furgonetką bez hamowania. Wiedzieliśmy jednak wszyscy, że nie da rady. Cortina znów pojawiła się z piskiem opon u naszego boku. – W lewo, Jeff. Skręć w lewo! – zawołałem. Tuż przed nami od szosy odbijała pod kątem wąska wiejska droga. Drogowskaz z nazwą jakiejś miejscowości, Thorner. Jeff zahamował ostro, skręcił gwałtownie w lewo i zaczęliśmy się bardziej ślizgać, niż skręcać; tyłem wozu zarzucało, dopóki Jeffowi nie udało się opanować wozu. Cortina przemknęła dalej, zobaczyłem tylne światła. Jej koła straciły przyczepność na mokrej nawierzchni i sunęła bokiem środkiem drogi. Potem wszystko przesłonił mi żywopłot. Byliśmy teraz na Thorner Lane, choć nie widzieliśmy nawet śladu samego Thorner. Tylko długa, prosta droga, która znikała poza zasięgiem naszych świateł. Jeff przyspieszył, osiągając niebezpieczną prędkość. – Wrócili – dobiegł z tyłu głos Luke’a.
Widziałem w lusterku światła cortiny. Wciąż znajdowała się daleko za nami, ale nie było najmniejszych wątpliwości, że nas dogoni. To była jednak znacznie węższa droga i gdyby Jeff trzymał się jej środka, drugi wóz nie zdołałby w żaden sposób nas wyprzedzić. Wtedy dostrzegłem światła samochodu nadjeżdżającego z naprzeciwka. Zerknąłem na Jeffa. Zaciskał szczękę, całą uwagę skupiając na drodze. Nie próbował ani przez chwilę zwolnić. – Jeff! – krzyknąłem. – Nie wyminiesz się z nim przy tej szybkości. Jego twarz oświetlał blask reflektorów nadjeżdżającego samochodu. Rachel zaparła się stopami o deskę rozdzielczą, a kierowca drugiego wozu błysnął kilkakrotnie reflektorami. – Jeff! – wrzasnąłem, ale i tym razem nie zareagował. Teraz widziałem już twarze kierowcy i pasażera w tamtym samochodzie. – Jezu! To gliny! Jeff skręcił w ostatniej chwili w lewo, a nadjeżdżający radiowóz zjechał gwałtownie w prawo, zahaczając o pobocze, i wpadł w poślizg. Obróciliśmy się wszyscy, żeby zobaczyć, co się stało. Wóz policyjny zatrzymał się, stając w poprzek drogi, a hamująca cortina uderzyła w niego bokiem. Wszystko to rozgrywało się jakby w zwolnionym tempie. Tuż przed kolizją samochód Andy’ego nie mógł jechać szybciej niż piętnaście kilometrów na godzinę – zbyt wolno, by ktokolwiek został ranny – ale potrafiłem sobie wyobrazić panikę w jednym wozie i wściekłość w drugim. Znów spojrzałem na Jeffa i mógłbym przysiąc, że się uśmiecha. Dostrzegłem w jego oczach szaleństwo. – Jesteś stuknięty! – wrzasnąłem na niego. – Masz narąbane w pieprzonej głowie! Nie zwolnił ani na chwilę i między czarnymi drzewami zagajnika pojawiły się migające w ciemności światła Thorner. – Musimy zjechać z drogi – usłyszałem głos Luke’a. Odwróciłem się i zobaczyłem strach na jego bladej twarzy. – Teraz gliny ruszą za nami. Kiedy wjechaliśmy do wioski, Jeff zdjął nogę z gazu. Długa ulica ze starymi kamiennymi domami żółtego koloru i nowszymi, z cegły, zagubiona pośród pofałdowanej zalesionej okolicy. Niektóre drzewa obsypane były kwieciem, różowym i białym w blasku naszych reflektorów, które dobyły też z mroku wiosenną zieleń ogromnej wierzby płaczącej. Większość drzew jednak odznaczała się zimową nagością, która połyskiwała na tle rozciągającej się za nimi czerni.
Minęliśmy kamienne wimpergi i wykuszowe okna pubu Mexborough Arms, widocznego w głębi za pustym parkingiem, a u stóp wzgórza zobaczyłem dzwonnicę wiejskiego kościoła stojącego dokładnie przy ostrym zakręcie. Wciąż jechaliśmy za szybko, żeby go bezpiecznie wyminąć. – Zwolnij, Jeff. Zignorował rozkazujący ton mojego głosu. – Na litość boską, zwolnij! – wrzasnąłem. Nie wiem, o czym myślał, ale dopiero w ostatniej chwili uświadomił sobie, że się nie wyrobi, i wcisnął hamulec. Koła się zablokowały i po prostu zaczęły się ślizgać na mokrym asfalcie jak na lodzie. Sunęliśmy niemal z wdziękiem, obracając się jednocześnie, i w końcu walnęliśmy w bramę kościoła. Dźwięk był rozdzierający. Ogłuszający huk, potem zgrzyt rozrywanego metalu. A później dziwna, prawie nieziemska cisza. Silnik zgasł, słychać było tylko syk pary dobywającej się z uszkodzonej chłodnicy. Nikt się nie odzywał. Popatrzyłem na Jeffa i zobaczyłem, że rozbił sobie głowę o boczny słupek furgonetki. Z czoła ściekała mu krew. Rachel prawie leżała na mnie, ale jakimś cudem żadne z nas nie było ranne. Tylna część wozu zamieniła się w istny chaos ciał i sprzętu muzycznego. – Nic wam się nie stało? Wszystko w porządku? – Nie wiem, dlaczego mówiłem szeptem. – Nie, nic nie jest w porządku – odparł Dave, też szeptem. – Zamorduję tego idiotę! – Musimy wysiąść! – Przynaglający ton w głosie Luke’a pozwolił nam otrząsnąć się z szoku. – Weźcie tylko to, co zdołacie udźwignąć. Otworzył tylne drzwi, a ja poczułem, jak do wnętrza wozu napływa zimne, wilgotne powietrze. Trójka, która siedziała z tyłu, zeskoczyła na drogę. Zobaczyłem, że w okolicznych domach zapalają się światła. Jeff wciąż wydawał się otumaniony. – Co z moimi bębnami? Tata mnie zabije. – I tak już nie żyjesz, Jeff. Wygramoliłem się z furgonetki i pobiegłem na tył, żeby wziąć swoją torbę i gitarę w czarnym futerale. Była ciężka, ale nie zamierzałem jej zostawiać. Dave też chwycił swoją. Luke wyciągnął Jeffa zza kierownicy. – Chodź, człowieku, trzeba się stąd zabierać. I gdy wystraszeni mieszkańcy, tak brutalnie wyrwani ze snu, zaczęli
I gdy wystraszeni mieszkańcy, tak brutalnie wyrwani ze snu, zaczęli ukazywać się w drzwiach i przy furtkach swych domów, nasza szóstka ruszyła biegiem w stronę pubu. Niektórzy wołali coś za nami, ale ani razu się nie odwróciliśmy. Przy Mexborough Arms droga skręcała w prawo i pojawił się drogowskaz na stację kolejową w Thorner. – Jeśli możemy dojść do stacji, to możemy też posuwać się wzdłuż torów, nie zahaczając nawet o drogę. W wilgotnej nocnej ciszy rozległ się daleki dźwięk sygnałów policyjnych, przyspieszając naszą ucieczkę z głównej ulicy. Droga za pubem biegła w prawo, obok boiska do bowlingu, które kryło się w mroku. Po drugiej stronie ulicy przycupnęły w cieniu kamienne zabudowania gospodarcze. Za nimi, na wzgórzu, majaczyła niska sylwetka Thorner Victory Hall, po prawej zaś znajdowała się stacja. Powietrze wypełniała słodka woń nawozu, kiedy biegliśmy w milczeniu obok farmy Manor w stronę łukowatego kamiennego mostka i wykopu kolejowego w dole. Potem droga wzniosła się stromo, zmierzając ku stacji, która stała w ciemności na nasypie. Brama prowadząca na peron była zamknięta na kłódkę, a wszystkie okna budynku dworcowego zabite deskami. Na ścianie wisiał podniszczony i spłowiały plakat. Stacja zamknięta z powodu siekiery Beechinga. – Może schronimy się tu na kilka godzin przed deszczem, a potem, zanim się rozjaśni, wyruszymy dalej – zaproponowałem. – Nie doczekamy się żadnego pociągu, to jasne – zauważył Dave. Przelazłem przez furtkę i wziąłem od pozostałych torby i gitary, zanim sami przeszli na moją stronę. W skąpym świetle wioski przenikającym między drzewami dostrzegliśmy, że peron zasłany jest gruzem. Tory zostały już rozmontowane i ułożone wzdłuż linii kolejowej czekały na wywózkę. Miejsce to emanowało smutną atmosferą porzucenia i wydawało się nawiedzane przez duchy podróżnych, którzy kiedyś tędy przejeżdżali, i dalekie echo zapomnianych lokomotyw parowych zagubionych w mgłach kolejowej historii. Na starym rozkładzie przyklejonym do ściany widniały nazwy wszystkich stacji od Leeds do Wetherby. Scholes, Thorner, Bardsey, Collingham Bridge… Dave i Maurie wyważyli kopniakami drzwi poczekalni i po chwili wszyscy schroniliśmy się przed deszczem. Wyczuwało się tam wilgoć i stęchliznę, odór zaniedbania. Całe wyposażenie zostało usunięte,
okienko kasy było zabite deskami od wewnątrz, podłoga zasłana gruzem i pokryta warstwą kurzu. Postawiłem torbę, gitarę oparłem o ścianę i usiadłem obok niej na podłodze. Westchnąłem ciężko i poczułem, jak ogarnia mnie przygnębienie; adrenalina, która dodawała nam sił przez kilka ostatnich godzin, przestała działać. Na dworze było niemal czarno, kiedy się tu zjawiliśmy, ale teraz chmury trochę się rozproszyły i po ziemi przesuwała się odrobina księżycowego światła; przez otwarte drzwi wpadał blask i na zakurzonej podłodze pojawiły się nasze cienie. Rachel stała pośrodku sali; sprawiała wrażenie niepewnej i bardzo samotnej, podczas gdy pozostali znaleźli sobie miejsca i przycupnęli, by przeczekać kilka następnych godzin. Wysunąłem ręce ze swojego obszernego futrzanego płaszcza i rozpostarłem jego poły. – Jest wystarczająco duży – powiedziałem. Nie musiałem jej dwa razy prosić i bardziej wyczułem, niż zobaczyłem, że Maurie patrzy na mnie ze złością z drugiego końca pomieszczenia. Usiadła przy mnie, a ja okryłem płaszczem nasze ramiona. Podobało mi się, że tak do mnie przywiera, opierając mi głowę o bark. Objąłem ją wpół i jeszcze bardziej przyciągnąłem do siebie. Byłem niemal oszołomiony miękkością i ciepłem jej ciała. Pachniała ziemią i piżmem, a ja poczułem pierwsze drgnienia pożądania. Oparłem policzek o jej głowę i zamknąłem oczy; przepływały przeze mnie fale zmęczenia. Nagle z ciszy dobiegł głos Jeffa: – Co to takiego „siekiera Beechinga”? Nikt się przez chwilę nie odzywał. Luke zapalił wtedy papierosa i płomień zapalniczki rozświetlił na moment jego twarz. – Beeching to facet, który pilnuje z ramienia rządu, żeby koleje były opłacalne. – Co, chcesz powiedzieć, że przynoszą straty? W każdym pociągu, jakim jechałem, nie było nawet miejsc stojących. – Twarz Dave’a też jaśniała przez chwilę w mroku, gdy zapalał papierosa. – Tracą miliony – odparł Luke. – Więc doktor Beeching wpadł na pomysł, żeby zlikwidować wszystkie linie, które przynoszą straty. Pewnie takie jak ta. – Skąd to wiesz? – spytał Jeff.
– Nauka o społeczeństwie, Jeff. Zajęcia prowadzi nasz nauczyciel historii. Też z nim miałeś lekcje, Jack. – Co? Pan Shed? – Tak. Szkoda, że nie słyszałeś, jak mówił o Beechingu. Uważa, że ten facet to idiota. – Dlaczego? – włączył się Maurie. Zobaczyłem, jak przypala od Jeffa; zapach dymu był w tym zimnym, pustym miejscu dziwnie kojący. Podobnie jak nasza rozmowa, która nie dotyczyła żadnego z rzeczywistych problemów, z którymi musieliśmy się zmierzyć. – Bo mówi, że Beeching rujnuje najlepszą sieć kolejową na świecie. Sądzi, że zanim facet zrobi swoje i zlikwiduje połowę połączeń, będziemy mogli prawdopodobnie powiedzieć, że jest najgorsza. – No, tu zrobił swoje – zauważyłem. Przez chwilę miałem dziwne wrażenie, że jestem świadkiem końca czegoś, może epoki. Punktu zwrotnego w historii naszego kraju. Że ta opuszczona stacja i wyrwane szyny to symbol końca marzeń narodu. Tor z przeszłości wiodący donikąd w niepewnej przyszłości. Tor, którym mieliśmy podążyć za kilka godzin, nie mając pojęcia, dokąd nas zaprowadzi. – Podejrzewam, że będziemy mieli cholerne kłopoty – odezwał się Jeff. Powrót do rzeczywistości. Podniosłem głowę znad czoła Rachel. – Bo omal nie zepchnęliśmy z drogi gliniarzy? – No… to też. – Co jeszcze? Milczenie. – Co jeszcze, Jeff? – spytał nieustępliwie Luke. – No, zawsze mi się wydawało, że zwrócimy furgonetkę, zanim ktokolwiek się zorientuje, że jej nie ma. Wiecie, urządzilibyśmy się w Londynie, a potem odprowadziłbym ją do Glasgow. Napięcie w poczekalni groziło niemal wybuchem. – Ukradłeś ten samochód? – Nie wierzyłem własnym uszom. – Pożyczyłem. Zostawiono go w rozliczeniu za inny wóz. Ja jestem odpowiedzialny za inwentaryzację, więc nikt by się przez kilka tygodni nie zorientował, że furgonetki nie ma. – Jezu! I znów pierwszy raz. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by Luke używał
I znów pierwszy raz. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by Luke używał imienia Pana nadaremnie. – Więc teraz jesteśmy też złodziejami samochodów. Zamknąłem oczy i spróbowałem wyobrazić sobie scenę pod bramą kościoła. Mieszkańcy zgromadzeni wokół wraku naszego wozu. Migające niebieskie światła jednego czy nawet kilku radiowozów. Cały nasz sprzęt w części bagażowej. Trzaski w policyjnym radiu. Być może numer rejestracyjny forda przesyłany do komendy. Ile czasu upłynie, nim odkryją, że wóz jest kradziony? Godziny? Dni? Tygodnie? Byliśmy w większych tarapatach, niż potrafiłem to sobie wyobrazić. Znowu oparłem policzek o głowę Rachel i odetchnąłem jej zapachem. Z jakiegoś powodu stłumiło to moje przygnębienie.
ROZDZIAŁ 7
I Musiałem się zdrzemnąć, bo kiedy się ocknąłem, okazało się, że wszyscy śpią. Poczekalnia, przepełniona cichymi odgłosami snu, zdawała się oddychać. Ktoś pochrapywał, ale nie potrafiłem się zorientować kto. Moja lewa ręka, obejmująca Rachel wpół, zdrętwiała. Czułem ukłucia i szpilki w dłoni, ale nie chciałem nią poruszyć, by nie zbudzić dziewczyny. Łagodny pomruk jej oddechu tłumiła moja pierś, o którą Rachel opierała głowę. Sięgnąłem drugą ręką, by wyczuć jej kształt pod miękkimi włosami, i głaskałem ją przepełniony dziwną czułością. Zastanawiałem się, dlaczego tak na mnie działa, ale myślę, że czegoś takiego nie sposób zrozumieć. Poruszyła się, a ja poczułem, jak obraca głowę i patrzy na mnie. Ledwie ją widziałem. Mój głos był słabiutkim szeptem w nocnej ciemności. – Dlaczego pojechałaś z nim do Leeds? Wyczułem jej napięcie. – Popełniłam błąd. – Spory błąd. Skinęła głową. – Czasem trudno się zorientować, jaki ktoś jest naprawdę, jeśli ten ktoś chce, by widziano go inaczej. Andy był… hm… potrafił mnie rozśmieszyć. Był zabawny i na swój sposób czarujący. Traktował mnie z szacunkiem. Czułam się potrzebna. Znowu uniosła głowę, jakby rozpaczliwie pragnęła spojrzeć mi w oczy, ale ja jej oczu nie potrafiłem dojrzeć. – Nikt nie wie, jak dobrze jest czuć się potrzebnym, kiedy się nigdy tego nie zaznało. Wysunąłem w końcu rękę zza jej pleców i rozprostowałem ją, by przywrócić krążenie krwi.
– Kto cię nie potrzebował? – Przede wszystkim rodzice. – Jestem pewien, że to nieprawda. – Ależ tak. Spytaj Mo. Chcieli mieć chłopca. Kogoś, kto przejąłby rodzinny interes. Ale podczas porodu doszło do komplikacji i potem nie mogli mieć już więcej dzieci. Zawsze czułam się jakby odrzucona. Nadawałam się tylko do małżeństwa i rodzenia dzieci podtrzymujących żydowski ród. – Wyprostowała się. – Masz fajkę? Zapaliłem papierosa i podałem jej, potem zapaliłem drugiego dla siebie. – Co nie znaczy, że traktowali mnie źle – ciągnęła. – Dawali mi wszystko, czego kiedykolwiek zapragnęłam. Żeby mnie uciszyć i żeby mogli zajmować się spokojnie swoim życiem. – Usłyszałem cichy ironiczny śmiech. – Biedne małe bogate dziecko. – Milczała przez chwilę. – Byłam taka nieszczęśliwa, Jack. Andy zjawił się nagle w moim życiu jak rycerz w lśniącej zbroi. Był ode mnie starszy. Miał pieniądze, samochód. Wiem, to banał, ale zawrócił mi bez reszty w głowie. – Maurie nam opowiadał, jak z nim uciekłaś. Pamiętam to. Wstrząsnął nią śmiech. – Pewnie plotkowano o tym jak w maglu. – Więc kiedy zrozumiałaś, że popełniłaś błąd? – Prawie natychmiast. Widziałeś, jakie jest Quarry Hill. I mieszkanie. Tak wyglądało, kiedy tam dojechaliśmy. Z eleganckiej willi w Whitecraigs do komunalnej nory w Leeds. Trudno sobie wyobrazić większy upadek. I Andy… jakby nagle stał się kimś innym. Prawdziwym Andym. Tym, który cały czas krył się za fasadą. – Ale wciąż cię chciał. – O tak, ale nie chodziło mu o mnie. Chciał mnie posiadać. Byłam jego trofeum. Miał napady wściekłej zazdrości, jeśli ktoś chociaż na mnie spojrzał. Nie pozwalał mi samej wychodzić z domu. Zawsze musiałam być z nim albo zostawałam w mieszkaniu. To był koszmar. I nie miało żadnego sensu zmieniać czegokolwiek, sprzątać, budować gniazdo. Przychodził tylko i znów w nim paskudził. Jej napięcie powróciło, czułem, jak drży, jakby miała dreszcze z zimna. Próbowałem przyciągnąć ją do siebie pod płaszczem, ale odsunęła się i wstała, zaciągając się papierosem; jej twarz zaczerwieniła się. – Musi gdzieś tu być toaleta. – Wątpię, czy jest bieżąca woda – powiedziałem.
– Pójdę i sprawdzę. Patrzyłem, jak jej cień jest pochłaniany przez mrok, i usłyszałem szurające kroki, gdy przemierzała poczekalnię. Zazgrzytały otwierane drzwi; zniknęła w budynku stacji. Powrócił spokój, zakłócany tylko zbiorowym oddechem śpiących uciekinierów. Wydawało mi się przez chwilę, że słyszę w dali jakieś głosy i warkot silnika na wysokich obrotach. Nadstawiałem uszu. Zawsze budziło moje zdumienie, jak natarczywa i ogłuszająca może być cisza. Cokolwiek słyszałem – jeśli w ogóle coś słyszałem – już po chwili umilkło. Nie wiem, jak długo czekałem, aż Rachel wróci. Może nawet znów się na chwilę zdrzemnąłem. W końcu jednak zacząłem się niepokoić. Zesztywniały podniosłem się na nogi i rozprostowałem kości, nasłuchując w ciemności, czy nie zbudziłem pozostałych, a potem ruszyłem na palcach przez poczekalnię, żeby znaleźć drzwi, które wcześniej otworzyła. Niemal na nie wpadłem i ruszyłem po omacku w głąb pomieszczenia zawiadowcy stacji, jak się domyślałem. Panowały tu nieprzeniknione ciemności; miałem wrażenie, że ktoś przewiązał mi oczy miękką, czarną opaską. Posuwałem się wzdłuż ścian, aż namacałem kolejne drzwi i gdy znalazłem się w wąskim korytarzu, moje oczy od razu dostrzegły światło. Niewyraźną migotliwą smugę na drugim końcu. Wydawało się, że powietrze przesiąknięte jest dziwnym, słodkim i jednocześnie kwaskowatym zapachem, który utkwił mi w gardle. Przez chwilę byłem zdezorientowany, nie wiedząc, o co chodzi, a potem nagle dotarło do mnie. Ruszyłem przed siebie zdecydowanym krokiem i otworzyłem drzwi. Niewielka toaleta wypełniona była żółtym światłem świeczki, której płomień przygasł i zachwiał się w nagłym podmuchu powietrza. Rachel zdążyła już podgrzać heroinę w niewielkim metalowym pojemniku i wciągała ją do strzykawki przez bawełniany sączek. Na klapie sedesu, obok przypalonej folii i wacika, leżała opróżniona do połowy saszetka z białym proszkiem. Zauważyłem też otwarty pojemnik, w którym musiała przechowywać sprzęt. Zdążyła już zdjąć kurtkę i podwinąć rękaw; ramię nad łokciem było owinięte gumową opaską. Obróciła głowę zaskoczona; w ciemnych oczach malowały się strach, głód i kłamstwo. – Ty idiotko! – Mój głos dosłownie zagrzmiał w ciasnej przestrzeni. Strąciłem z klapy sedesu jej akcesoria. Chwyciłem strzykawkę
Strąciłem z klapy sedesu jej akcesoria. Chwyciłem strzykawkę i rzuciłem na podłogę, a potem zacząłem ją deptać, aż zamieniła się w drobne i bezużyteczne kawałki. Przygotowaną heroinę wywaliłem na pastwę kurzu i brudu. Wrzask Rachel eksplodował, nim przebrzmiało echo mojego głosu. Rzuciła się na mnie z wściekłością. Poczułem siłę pięści tłukących moją w twarz i piersi. Próbowałem bez powodzenia chwycić ją za nadgarstki i w końcu objąłem ją po prostu i przyciągnąłem mocno do siebie, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch. Walczyła, kopała i wrzeszczała; usłyszałem tupot przyjaciół biegnących przez poczekalnię, ich podniesione głosy, nasze imiona. Zanim do nas dotarli, Rachel zamieniła się w szlochający wrak człowieka; wciąż przywierała do mnie mocno, ale już nie walczyła. Twarz Mauriego była blada w blasku świeczki, oczy miał szeroko otwarte. Pozostali skupili się wokół niego. Wskazałem głową podłogę, roztrzaskaną strzykawkę, porozrzucane akcesoria narkomana; zauważyłem, że zrozpaczony Maurie zamknął oczy. Kiedy znów na mnie spojrzał, dojrzałem w nich nieme pytanie. Co mógł na to poradzić? Odparłem prawie niedostrzegalnym ruchem głowy, że nic. Zobaczyłem na jego ramieniu dłoń Luke’a, który go odciągał i po chwili cała czwórka zniknęła w ciemności. Obejmowałem Rachel długą chwilę i czułem, że drży niepowstrzymanie. Potem dotarł do mnie jej głos, przytłumiony przez łkanie. – Nie chcę tego brać. Naprawdę. Ale nie masz pojęcia, jakie to okropne, kiedy nie mogę. – To minie – powiedziałem, a ona od razu mnie odepchnęła, unosząc głowę. Jej oczy płonęły gniewem. – Skąd wiesz? Co ty w ogóle o tym wiesz? Nienawidzę cię! A ja wciąż ją trzymałem. – Pomogę ci. – Jak? – Pomogę ci z tego wyjść. – Nie ma wyjścia, jest tylko piekło. – Więc pójdę tam z tobą! – wrzasnąłem na nią. – Ale przyprowadzę cię z powrotem. Przełknęła z trudem ślinę i wlepiła we mnie wzrok. W jej oczach dostrzegłem emocje – zagubienie, ból, nieufność. I coś jeszcze. Coś niemal zwierzęcego. I nagle jej twarz znalazła się tuż przy mojej. Usta
napotkały usta. Był to pocałunek tak pełen pierwotnej namiętności, że prawie straciłem przytomność. Przysięgam. Jej język sięgnął gwałtownym ruchem poza moje zęby, zagryzła moją wargę i wessała ją. I nagle się ode mnie odsunęła. Oboje staliśmy bez tchu, patrząc tylko na siebie. Wciąż nie byłem pewien, czy czuje do mnie nienawiść, czy pożądanie. Ale wtedy po raz pierwszy się całowaliśmy, ja i Rachel. I tę chwilę zabiorę ze sobą do grobu. II Przez większość godzin, które spędziliśmy w tym miejscu, przywierała do mnie pod moim płaszczem; czasem trzęsła się gwałtownie, czasem po prostu drżała. Często z jej oczu płynęły łzy, a ja nie miałem pojęcia, jak cierpi. Raz uwolniła się z moich objęć, żeby wyjść na peron; usłyszałem, że wymiotuje. Ruszyłem za nią; stała przy betonowej krawędzi, obejmując się, bo wstrząsały nią koszmarne dreszcze. Przestało padać, niebo nie było już tak zasnute, przez chmury o srebrzystych brzegach przebijał sporadycznie blask księżyca. Panował jednak ziąb i w tym bezbarwnym świetle Rachel miała bezkrwistą twarz ducha. Otoczyłem ją ramieniem i okryłem płaszczem, użyczając jej własnego ciepła w nadziei, że przestanie się trząść. – Jak to jest? – wyszeptałem. – Co takiego ci to daje, że do tego wracasz? Milczała długą chwilę, a ja nie wiedziałem, czy o tym myśli, czy po prostu mnie ignoruje. – Zapomnienie – odparła w końcu. – Zabiera cię tam, gdzie nic innego nie ma znaczenia, Jack. I odczuwa się to wspaniale, jak kres bólu. – Urwała. – Ale gdy wracasz, ból wciąż jest, czeka na ciebie. Świat wydaje się jeszcze bardziej gównianym miejscem, a ty nie możesz się doczekać, kiedy znów z niego uciekniesz. Próbowałem to sobie wyobrazić. – Myślę, że całe życie jest bólem, prawda? Tym właśnie jest uczucie. Każde uczucie. Nawet dobre może być na swój sposób bolesne. A ból, czysty ból, jest najwyższym uczuciem ze wszystkich. Podniosła głowę i zobaczyłem, że jej duże brązowe oczy wpatrują się we mnie. Parsknąłem śmiechem.
– Nie sądziłaś, że jestem filozofem, co? Ja też nie. Nieznaczny uśmiech ożywił na chwilę jej twarz. – Gdybyś niczego nie odczuwała, Raitch, to równie dobrze mogłabyś być martwa. Nie udaję, że wiem, jak to jest odpłynąć dzięki heroinie, i nie chcę wiedzieć. Ale to, co opisałaś, wydaje mi się powolnym umieraniem. Wolę być żywy i zmagać się z bólem. Skinęła głową, a potem wsparła ją o moją pierś. – Ja też, ale jak już podążysz tą drogą, Jack… To łagodny stok przy schodzeniu w dół, ale Everest, kiedy wchodzi się na górę. – Więc pozwól, żebym był twoim szerpą. Rozbawiło ją to i chyba po raz pierwszy usłyszałem, jak się śmieje. Chwilę zakłócił dźwięk silnika samochodowego pracującego na niskich obrotach i zbliżającego się powoli w nocnej ciemności. Potem wóz jakby przyspieszył, blask reflektorów celował w niebo, nim wrócił do poziomu i zajaśniał między mokrymi konarami drzew rosnących wzdłuż nasypu. Samochód zatrzymał się pod budynkiem stacji. Pobiegliśmy szybko do poczekalni obudzić pozostałych, ale oni byli już na nogach. Odgłos otwieranych drzwi wydawał się w nocnej ciszy niezwykle głośny. Jeff wyjrzał na zewnątrz przez szparę w deskach zakrywających jedno z okien. – Cholera, to gliny! W jego szepcie pobrzmiewała nieskrywana panika i nie potrzebowaliśmy żadnych już słów, by wziąć nogi za pas. Przez wszystkie szczeliny w deskach, jak przez pęknięcia w zasłonie ciemności, zaczęły wpadać do środka cienkie ostrza blasku, gdy ktoś na zewnątrz oświetlił budynek latarką. Pozbieraliśmy w pospiesznym milczeniu swoje rzeczy i wydostaliśmy się szybko na peron. Odgłos kroków na żwirze towarzyszył strumieniowi światła omiatającemu bramę po naszej prawej stronie. Zeskoczyliśmy na tor i ruszyliśmy biegiem na północ, przez most, który widzieliśmy wcześniej ze Station Lane. Niżej, po obu stronach nasypu, majaczyły domy i pastwiska, światło księżyca odbijało się od szemrzącego strumienia, a ja czułem, jak bardzo jesteśmy widoczni, nim dotarliśmy do zacienionego schronienia, które dawały drzewa. Nie obejrzałem się, dopóki tor nie zaczął skręcać w lewo i nie zobaczyłem dwóch snopów światła przeszukujących peron. Po chwili zniknęły w budynku stacji. Zostawiliśmy oczywiście ślady. Niedopałki. Porozrzucane resztki podjętej przez Rachel i poronionej próby
pogrążenia się w zapomnieniu. Zorientują się, że tam byliśmy, ale nie będą wiedzieć, kiedy odeszliśmy ani w jakim kierunku. Pozostało nam tylko pokonać przed świtem jak największy dystans między nimi a nami. Tak więc posuwaliśmy się uparcie do przodu. Nie było łatwo zachować odpowiednie tempo na nierównym kruszywie, jedynej pozostałości po usuniętych szynach i podkładach. Natura już przejmowała ten teren we władanie, spomiędzy kamyków sterczały chwasty i trawa, zarośla na nasypie z obu stron obejmowały już to, co było niegdyś dobrze utrzymanym traktem kolejowym. Czasem posuwaliśmy się górą, a czasem zagłębialiśmy w mrok stromych nasypów, które wznosiły się ku nocy. Chwilami odsłanialiśmy się przed światem, a potem ginęliśmy pod rozpostartymi konarami, brnąc przez wysoką trawę i głóg. Nie było o czym rozmawiać, kiedy wędrowaliśmy przez ciemność, zmęczeni i przygnębieni, i zapewne każdy z nas się zastanawiał, jak mogło do tego wszystkiego dojść. Jak szybko dokonało się przejście od przewidywalnej podmiejskiej egzystencji, szkoły i zespołu muzycznego, egzaminów i potańcówek do chaosu ostatnich trzydziestu kilku godzin! Jak łatwo utraciliśmy całkowicie kontrolę nad własnym życiem. Podejrzewam, że dopiero w tym momencie zaczęliśmy sobie uświadamiać, jacy byliśmy zagubieni, głupi i naiwni. Świt nastał prawie niedostrzegalnie. Szare światło, które stopniowo przywracało kontury otaczającemu nas światu, nim pierwsze promienie słońca zaigrały w gałęziach drzew. Śpiew ptaków wydawał się prawie ogłuszający. Po obu stronach torów wznosiły się zarośnięte strome nasypy, a nieco dalej widzieliśmy łukowate przęsła mostu, którym biegła droga nad dawną linią kolejową, na wysokości mniej więcej dziewięciu metrów. Przejechał tam jakiś samochód, niewidoczny za ceglanym murkiem. Wokół padał poszarpanymi łatami blask słońca; czułem, że chłód nocy zaczyna się z wolna rozpraszać. Nie miałem pojęcia, jak daleko zaszliśmy, ale Luke zasugerował, że być może już najwyższy czas zejść z torów i wrócić na drogę; żaden z nas nie zamierzał z nim dyskutować. Trudno było się wspinać z torbami i gitarami po grząskim, zarośniętym nasypie, gdzie cierniste krzaki i gałęzie chwytały nas za ubrania, ale nagrodą było światło słoneczne i gładki asfalt pod stopami.
Spojrzałem na Rachel. Była blada jak trup; zdawało się, że jej ciało skurczyło się w ciągu nocy, oczy sprawiały wrażenie jeszcze większych. – Dobrze się czujesz? – spytałem cicho. Skinęła głową, ale nie wyglądała na zdrową. Szliśmy przez piętnaście czy dwadzieścia minut wąską drogą, tą samą, która biegła mostem nad linią kolejową, aż dotarliśmy do głównej szosy A58 prowadzącej w stronę Wetherby. Minęło kolejne dziesięć minut, nim udało nam się złapać okazję; był to farmer jadący traktorem z przyczepą do przewozu żywego inwentarza. Luke spisał się doskonale, przekonując go, że popsuł się nam samochód i że musimy dotrzeć do najbliższego miasta i zadzwonić po pomoc. Pomyślałem, że to dzięki tym wszystkim latom, które spędził z rodzicami na progach domów, kiedy to uśmiechał się, udając wrażliwość i budząc litość albo współczucie wrogo nastawionych ludzi. Farmer parsknął śmiechem. – Dobra, jeśli nie macie nic przeciwko temu, żeby przycupnąć na sianie i w gównie… Jadę na targ w Wetherby, mogę was tam podwieźć. I tak też zrobiliśmy. Coś w rodzaju ostatecznego poniżenia. Ale nikt się już tym w gruncie rzeczy nie przejmował. III Po dotarciu na miejsce zamówiliśmy w restauracyjce sajgonki i kubki parującej herbaty i znów poczuliśmy się niemal jak ludzie. Rachel jadła łapczywie, jakby od tygodni nie miała nic w ustach. Zauważyła, że się jej przyglądam, i szybko odwróciła wzrok, wyraźnie zawstydzona. Zapaliliśmy, a potem w zaduchu papierosowego dymu zaczęliśmy kreślić nasz plan bitewny. Maurie poszedł na drugą stronę ulicy i kupił w kiosku z gazetami mapę, żebyśmy mogli się zorientować, gdzie jesteśmy. Stuknął palcem w Wetherby, po czym przesunął nim wzdłuż drogi B1224 do Yorku. – Tam będziemy mogli złapać pociąg do Londynu – powiedział. Luke skinął głową. – Biegnie tamtędy główna linia kolejowa z Edynburga, wzdłuż wschodniego wybrzeża. – Spojrzał na Dave’a. – Mamy dość pieniędzy? Dave poklepał się po brzuchu. – Wystarczy. – Zerknął na Jeffa. – Może powinniśmy rozejrzeć się za nowym perkusistą. Zaoszczędzilibyśmy na tym.
– Hej! – zaprotestował Jeff. Ale Maurie go uciszył. – Nie masz nawet prawa głosu. Uciekaliśmy z domu, to wszystko. Nie pisaliśmy się na to, żeby brać udział w kradzieży. Mogłeś nam przynajmniej powiedzieć. Jeff sprawiał wrażenie głęboko dotkniętego. – Nigdy byśmy nie wyruszyli w drogę, gdybym nie załatwił wozu. Przyszło mi do głowy, że tak byłoby dla nas najlepiej. Przez chwilę trwał milczący impas. – Och, dajcie spokój, nie mówicie poważnie – odezwał się w końcu Jeff. – Pozbędę się ciebie w mgnieniu oka, koleś – rzucił niskim, groźnym głosem Dave, nachylając się nad stołem. W tym momencie Rachel zaskoczyła nas. – Może powinniście po prostu wrócić do domu. Wszyscy. Dwadzieścia cztery godziny wcześniej od razu rozległby się zbiorowy protest: NIE! Fakt, że nikt się nie odezwał słowem, był aż nadto wymowny. Spojrzałem na nią. – A ty? – Jadę do Londynu. Spokój i pewność w jej głosie nie pozostawiały wątpliwości, że mówi poważnie. – Jadę z Rachel – oznajmiłem. – Ja nigdy nie miałem wątpliwości – wyznał Luke. – Dzień, w którym opuściłem dom, był pierwszym dniem reszty mojego życia. Powrót nie wchodzi w rachubę. Nigdy. – Jadę z wami. – Maurie popatrzył na kuzynkę. – Ktoś musi opiekować się Rachel. Spojrzała na niego ze złością. – Potrafię o siebie zadbać. – Czyżby? Jak dotąd nie szło ci z tym najlepiej. Poczułem ukłucie gniewu i walnąłem Mauriego w pierś, aż się wyprostował. – Daj jej spokój. – Okay, dosyć! – wtrącił się Luke. – Dosyć! Jedziemy do Londynu, tak? Przy stole, mimo zagonionej atmosfery, wyczuwało się milczącą zgodę. – Ale nie beze mnie – odezwał się Jeff. Zabrzmiało to bardziej jak
– Ale nie beze mnie – odezwał się Jeff. Zabrzmiało to bardziej jak pytanie niż stwierdzenie, choć nikt nie miał ochoty mu odpowiadać. – Musimy oszczędzać – powiedział Luke. – Więc trzeba łapać okazje. Ale nie wszyscy naraz. Pojedynczo i parami. To nie tak daleko. Jakieś dwadzieścia pięć kilometrów. Powinniśmy dotrzeć na miejsce w porze lunchu. Spotkamy się na stacji. – Jadę z Rachel – oświadczył Maurie i spojrzał na mnie wyzywająco, jakby oczekiwał, że się sprzeciwię. Co też zrobiłem, oczywiście. – Nie, ja z nią pojadę. Spiorunował mnie wzrokiem. – Może powinniśmy spytać o to Rachel. Wszyscy na nią popatrzyli. Zerknęła na nas obu, a ja poprosiłem milcząco, żeby wybrała mnie. W końcu nasze oczy się spotkały i dojrzałem w jej spojrzeniu niewypowiedziane przesłanie, i to niejedno. – Pojadę z Jackiem. – Dobra, a jeśli Jeff zjawi się jako ostatni, wsiądziemy do pociągu bez niego – orzekł Dave. • • • Nie było więc zaskakujące, że Jeff zdołał jakoś dotrzeć na miejsce pierwszy. Ja i Rachel złapaliśmy okazję niemal natychmiast. Ukryłem się, kiedy stanęła na poboczu drogi. Po kilku minutach zatrzymała się biała furgonetka dostawcza prowadzona przez młodego człowieka po dwudziestce. Facet wyglądał na szczerze rozczarowanego, kiedy pojawiłem się tuż za Rachel i usadowiłem obok niej na przednim siedzeniu. Ale wtedy było już za późno. Położył niechętnie moją gitarę w tylnej części wozu i zawiózł nas aż na Station Road w Yorku, i wysadził pod samym zabytkowym budynkiem dworca z żółtej cegły. Wcześniej jednak musiał zatrzymać się parę razy, żeby dostarczyć towar, i gdy dotarliśmy na miejsce, Jeff czekał już na nas pod zegarem w holu. Wyżebrał podwózkę u jakiegoś motocyklisty i odbył drogę na tylnym siodełku, bez kasku; włosy miał koszmarnie nastroszone. Był niezwykle zadowolony, że zdążył przed nami. Około wpół do jedenastej zebraliśmy się wszyscy na stacji. Przed
Około wpół do jedenastej zebraliśmy się wszyscy na stacji. Przed jedenastą, zaopatrzeni w sześć zniżkowych biletów w jedną stronę do Londynu, staliśmy na peronie, czekając na pociąg. Po półgodzinie mieliśmy dla siebie cały przedział drugiej klasy. Byliśmy dziwnie przygaszeni, gdy w końcu wyruszyliśmy w dwuipółgodzinną podróż do Londynu. Wreszcie, po licznych perturbacjach, zmierzaliśmy do stolicy i nikt nie miał na ten temat nic do powiedzenia.
2015
ROZDZIAŁ 8
I To był pomysł Jacka, żeby wracać po śladach sprzed tak wielu lat, jakby mogli w ten sposób odszukać coś, co kiedyś stracili. Poprzedniej nocy Ricky zjechał z M6 tuż za Carlisle, a potem ruszył bocznymi drogami, korzystając z GPS-u w swoim iPhonie. Znaleźli niewielki parking z toaletami gdzieś w Narodowym Parku Northumberland i zatrzymali się tam na noc. Maurie przespał niemal całą drogę i wysiadł dopiero wtedy, gdy się zatrzymali, żeby przenocować. Zwymiotował i opróżnił pęcherz, zażył środki przeciwbólowe i po paru minutach znowu zasnął. Dave wciąż boczył się na Jacka za to, że ten wyrzucił na szosę jego puszki z piwem. Okrył się szczelnie płaszczem i odwrócił twarzą w stronę okna; na szybie pod wpływem jego niespiesznego oddechu pojawił się krążek pary. Ricky też był obrażony na dziadka; rozłożył maksymalnie oparcie fotela, a potem zamknął oczy. Jack stał się tym samym jedynym pasażerem samochodu, którego nie imał się sen. Słuchał westchnień i pomrukiwań swoich towarzyszy z tyłu i cichego pochrapywania wnuka na siedzeniu obok. Noc powoli ich otulała; ponad wierzchołkami drzew widział mglistą Drogę Mleczną. Świadomość ogromu wszechświata sprawiała nieodmiennie, że czuł się nieskończenie mały. I tak jak przed pięćdziesięciu laty, tak teraz targało nim mnóstwo wątpliwości co do sensu działania, jakie podjęli. I mnóstwo obaw co do przyszłości. Wszystko to wydawało się jednak w ostatecznym rozrachunku nic nieznaczącą drobinką, która wraz z nadejściem dnia wypalała się w promieniach wschodzącego słońca niczym poranna mgiełka. Przy pierwszym brzasku obudził swoich towarzyszy, żeby spryskali sobie twarze lodowatą wodą. Potem, kierując się wskazaniami GPS-u,
wyjechali na A66, a następnie na A1, wreszcie skręcili w A64, w stronę Leeds. Dopiero gdy mijali drogowskaz na Thorner, Jack wyprostował się gwałtownie. – Hej, przypomnij sobie to miejsce! – Co? – Dave otrząsnął się z zamyślenia. Jack obrócił się na siedzeniu. – Thorner Lane. To tutaj jechaliśmy na czołówkę z radiowozem. Wydawało się, że Maurie po raz pierwszy oprzytomniał na dobre. – Tam gdzie rozbiliśmy furgonetkę? – Gdzie Jeff rozbił furgonetkę – sprostował Dave. – Tak, w samym Thorner – potwierdził Jack. – Zatrzymaj się, Ricky. Zawrócimy. Chłopak zwolnił, a kiedy samochód jadący za nimi zatrąbił, spojrzał w lusterko wsteczne. – Po co? – Zawróć. Powiem ci. Ricky westchnął i zjechał na mały parking przy polu. Zaczekał, aż na drodze nie będzie żadnego wozu, wykonał nawrót i ruszył w stronę zjazdu na Thorner. Jack przedstawiał mu w tym czasie skróconą wersję tego, co wydarzyło się tamtej nocy. Wnuk słuchał z narastającym zdumieniem; rozdziawiał usta, wlepiając szeroko otwarte oczy w drogę. Thorner Lane biegła długą i prostą linią przez leżące odłogiem pola, które ciągnęły się po obu stronach drogi aż po zamglony horyzont. Jack niewiele mógł sobie przypomnieć. Wtedy droga była tak ciemna i mokra, że w jego pamięci zachowało się jedynie wspomnienie czarnej, lśniącej wstęgi asfaltu, która sięgała nieskończoności, i Rachel siedzącej obok niego na osłonie silnika, wspartej stopami o deskę rozdzielczą furgonetki. Thorner budziło się właśnie do życia, ludzie wyruszali w drogę do Leeds. Naprzeciwko pubu Mexborough Arms stał autokar, na chodniku stłoczyła się grupka starszych ludzi przytupujących w porannym chłodzie. Słońce oświetlało żółty kamień wieży kościelnej u stóp wzgórza i Jack spodziewał się niemal, że zobaczy ich starą furgonetkę, powyginaną i rozbitą, tam gdzie wbiła się w bramę. – W lewo, Rick – powiedział. Skręcili za pubem, obok trawiastego boiska i zabudowań gospodarczych, w stronę Station Lane po prawej i Thorner Victory Hall po lewej. Kiedy byli tu za pierwszym razem, panowała ciemność,
a jednak teraz mieli wrażenie, że nic się nie zmieniło. Most nad torami i linia kolejowa wciąż znajdowały się na swoim miejscu. Farma Manor. Woń obornika. Ricky zatrzymał się na poboczu drogi, a Jack i Dave wysiedli zesztywniali z samochodu, żeby pomóc Mauriemu wygramolić się z tyłu i stanąć na własnych nogach; podtrzymywali go z obu stron, kierując wzrok ku nasypowi, gdzie niegdyś znajdowała się stacja kolejowa. Nie było jej już od dawna. Na jej miejscu wzniesiono nowoczesny budynek. Choć sam most wciąż istniał, biegnąca pod nim linia kolejowa zamieniła się w mały placyk otoczony domami jednorodzinnymi. Jack zerknął na Mauriego i dostrzegł wywołany wspomnieniami smutek na jego twarzy, tak poszarzałej i bladej, jakby już nie żył. Jackowi przyszło wtedy do głowy, że właściwie nie żyje już żaden z nich. Nie w tym miejscu przynajmniej. Tutaj byli tylko duchami nawiedzającymi przeszłość, dawno minioną i równie nieistotną jak oni sami. Ale tam, w górze, gdzie ktoś stworzył sobie dom – żył w nim, miał rodzinę, może umarł – Rachel pocałowała go po raz pierwszy. Bez względu na to, jak głęboko zagubiło się to w czasie i przestrzeni, nic nie mogło wymazać wspomnienia tamtej chwili. I Jack uświadomił sobie nagle, dlaczego tu jest. Dlaczego w ogóle zgodził się jechać z Mauriem i Dave’em do Londynu. Gdzieś głęboko, w podświadomości, tam gdzie wszelka myśl nie chce przybrać określonego kształtu, żywił pozbawioną nadziei fantazję, że zdoła w jakiś sposób odszukać tę dziewczynę. Ścisnął mocniej rękę Mauriego i dwaj starzy ludzie spojrzeli sobie w oczy. Maurie wpatrywał się badawczo w twarz Jacka, jakby odgadywał myśli przyjaciela. – Chcę wiedzieć, co się z nią stało – powiedział Jack. – Zanim umrzesz. Jesteś mi to winien. Ale Maurie skierował spojrzenie na nasyp, gdzie kiedyś, przed tak wielu laty, siedzieli w ciemności skuleni, przemarznięci i przerażeni. – Nic ci nie jestem winien, Jack – odparł. II Kierując się wskazaniami GPS-u, podążyli okrężnymi drogami przedmieść Leeds, obok parków i ogrodów pełnych kwitnących czereśni
i jabłoni. Dotarli do centrum krótko po dziewiątej, w olśniewająco słoneczny wiosenny poranek. Przed pięćdziesięciu laty fabryki wylewały żółć do rzek i bekały brudem w niebo. Ludzie żyli, pracowali i umierali w zwartych i podniszczonych szeregowcach z cegły albo na nowych osiedlach komunalnych, które obiecywały tak dużo, a dawały tak niewiele. Albo w poronionych eksperymentach mieszkalnych pokroju Quarry Hill. Było to wówczas miasto na kolanach, kulące się pod ołowianym niebem i wylewające kwaśne łzy. Niczym koszmar senny, tamto Leeds sprzed pięćdziesięciu lat zniknęło w porannym świetle wiosennego dnia roku 2015. Przez jego serce przebiegały nowe drogi. Ku niebieskiemu niebu wznosiły się pogodnie błyszczące, stalowo-szklane konstrukcje rodem z dwudziestego pierwszego wieku. Ponure kanały przemysłowe, gdzie niegdyś kursowały barki z węglem i bawełną, przekształcono z myślą o rekreacji w wodne arterie. Obok winiarni i restauracji urządzonych w dawnych magazynach przepływały luksusowe łodzie. Transformacja. Fasada bogactwa i sukcesu, skażona tylko gdzieniegdzie sporadycznym widokiem niszczejącej ceglanej fabryki w jakiejś nieuczęszczanej bocznej uliczce – szczeliny otwierające się na ukrytą przeszłość, która – mimo zewnętrznych pozorów – wciąż kryła się niezbyt głęboko pod powierzchnią. Przelotne wspomnienia koszmaru sennego. – Edward Street – zwrócił się Jack do wnuka. – Tam wtedy zaparkowaliśmy. Ricky wprowadził nazwę do GPS-u. Jack miał wrażenie, że zrównano z ziemią budynki, by zrobić miejsce dla parkingu wzdłuż północnej strony Edward Street. Ale wówczas, w 1965 roku, ta pusta przestrzeń też istniała – może lej po bombie, zniszczenie będące efektem nalotu podczas wojny – tylko było tak ciemno, że jej nie zauważyli. Teraz parking był zapełniony, ale znaleźli wolne miejsce na ulicy i Ricky pomógł im wyciągnąć Mauriego na chodnik. Jack wsparł się ciężko na lasce, podtrzymując przyjaciela z prawego boku, po czym ruszyli powoli wzdłuż Lady Lane w stronę ronda, które teraz nazywało się City Centre Loop. Pokonali ledwie dziesięć metrów, kiedy Maurie się zatrzymał. – Gdzie to jest? Spojrzeli wszyscy w głąb ulicy, w stronę ronda. Pięćdziesiąt lat wcześniej nad linią miejskiego horyzontu dominował wielki łuk Oastler House. Nie było go już. – Co gdzie jest? – spytał Ricky.
Gdy zmierzali niespiesznie ulicą, Jack opowiedział mu o osiedlu Quarry Hill. Ale kiedy już dotarli do ronda, było jas- ne, że cały kompleks już dawno zniknął. Po prawej stał blok mieszkalny i zbudowany na planie kwadratu brązowy budynek – West Yorkshire Playhouse. Gdzieś dalej znajdowała się siedziba BBC i Leeds College of Music. Po drugiej stronie ronda, tam gdzie kiedyś wznosił się Oastler, teraz wyrastała hala ze szkła i betonu, a szerokie schody prowadziły w stronę deptaka biegnącego na wschód za linią wysokich, wiosennie zielonych drzew, ku rozległej budowli, która jeszcze wyraźniej dominowała nad linią horyzontu niż dawne osiedle komunalne. Na jej dachu widać było dziwną strukturę składającą się ze srebrnych kolumn i kul, zwieńczonych iglicą przebijającą błękit porannego nieba. Jack był zdezorientowany, jak człowiek, który wylądował właśnie na innej planecie. Gdy stanęli pod araukariami u stóp wzgórza, Ricky stuknął w ekran iPhone’a. – Jesteśmy na miejscu – oświadczył. – Quarry Hill. Zburzone w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym z powodu problemów natury społecznej i niewłaściwej konserwacji. – Podniósł wzrok. – Ten duży budynek to Quarry House. Siedziba dyrekcji państwowej służby zdrowia i wydziału zatrudnienia i zasiłków. – Parsknął śmiechem. – Nazywają go Kremlem. – Tak – powiedział Dave. – Więc zamienili jedno stalinowskie monstrum na drugie. – Chodźmy na śniadanie – zaproponował Jack. • • • Znaleźli francuską restauracyjkę przy Eastgate, usiedli przy stalowoszklanym stoliku obok okna i zamówili kawę i croissanty. Maurie nie chciał niczego jeść. – Zwymiotuję – uprzedził. Po drugiej stronie szyby przesuwały się twarze w blasku słońca, a Jack miał nieodparte wrażenie, że pozostaje wraz z towarzyszami niewidoczny, jak zjawy z innego wieku nawiedzające przyszły świat. Maurie wyglądał tak kiepsko, że Jack zaczął się zastanawiać, czy przyjaciel, który zamówił tylko szklankę wody, żeby popić leki nasercowe i środki przeciwbólowe, zdoła dotrzeć do Londynu.
Odezwała się komórka Ricky’ego, tak jak już kilkakrotnie tego ranka. Jack obserwował twarz wnuka, gdy ten spojrzał na ekran. – To znowu tata. Jack odebrał mu telefon. – Daj, ja z nim pogadam. Dotknął ikonki z zieloną słuchawką i przyłożył komórkę do ucha, zanim wnuk zdołał go powstrzymać. – Słuchaj, Malcolm – odezwał się, nie dopuszczając zięcia do głosu. – Przestań, do cholery, zawracać nam głowę, dobra? Wrócimy za kilka dni. Rick nie ponosi za nic winy. Możesz wszystko zwalić na mnie. Zmusiłem go, żeby zawiózł nas do Londynu. Wypożyczyłem twojego syna tylko na parę dni, dostarczę go z powrotem całego i zdrowego. A tymczasem się odpierdol! – Rozłączył się i podsunął telefon Ricky’emu. – Przepraszam za swój język. Kilkoro ludzi obróciło głowy w ich stronę; chłopak zaczerwienił się z zażenowania. – Muszę iść do ubikacji – oznajmił nagle Maurie. Jack spojrzał na niego i zauważył, że jego twarz ma barwę popiołu. – Ty go zaprowadzisz, Rick. – Ja? – Tak, ty. Dzielimy się obowiązkami. – Muszę iść! – W głosie Mauriego pobrzmiewało zniecierpliwienie. Ricky westchnął ciężko, wstał i pomógł Mauriemu dojść do drzwi toalety w głębi restauracji. Jack odwrócił się i patrzył, jak wnuk wciska się do niewielkiego pomieszczenia za starym człowiekiem. Choć zamknął drzwi, nie było w lokalu nikogo, kto by nie słyszał, jak Maurie się krztusi. A gdy wyszli z toalety, Ricky był bardziej szary na twarzy niż jego podopieczny. Spojrzał wściekłym wzrokiem na dziadka. Po wyjściu z restauracji ruszyli z powrotem przez Eastgate, obok Red Sea Restaurant i kantoru wymiany walut, w stronę bocznej alejki, która dochodziła do Edward Street. Byli już w połowie ulicy, kiedy sobie uświadomili, że micra zniknęła. Przeżyli chwilę dezorientacji, gdy Ricky oznajmił z paniką w głosie: – Nie ma samochodu! – Nie, musieliśmy zaparkować dalej – powiedział Jack, choć wcale mu się tak nie wydawało. – Nie, wóz stał tutaj – upierał się Ricky. Przestrzeń między białymi liniami wydawała się boleśnie pusta; żaden z nich nie chciał uwierzyć własnym oczom.
– Pomyliliśmy się. Na pewno – rzucił Dave. – To nie ta ulica. Ale Maurie pokręcił głową. – Ta. – Wyglądał ponuro, jego twarz zdradzała bezbrzeżne znużenie. – W samochodzie były moje rzeczy. Portfel i w ogóle wszystko. – Moje też. – Dave uświadomił sobie nagle, że jeśli wozu nie ma, to ktoś go po prostu ukradł, i to z całym ich dobytkiem. Jack wyjął z tylnej kieszeni portfel. – Mam tylko dziesięć funtów i trochę drobnych. – Ale masz przynajmniej kartę kredytową. – Dave postukał w nią palcem. Jack skrzywił się. – Z przekroczonym limitem. Tę wymianę zdań zakłócił przeciągły i ponury jęk. Popatrzyli na Ricky’ego, który był bliski płaczu. – Ukradziono mi samochód! – wrzasnął. – A wy gadacie o dziesięciu funtach i głupiej karcie kredytowej, na której nic nie ma. A mój samochód zniknął! Zniknął! Mój wóz, moja torba, moje nintendo, wszystko! Tata mnie zabije. – No i co robimy? – spytał Dave. Jack zobaczył, że przyjaciel po raz pierwszy sprawia wrażenie zagubionego i starego. Wzruszył ramionami. – Zgłosimy to na policję. – Zwrócił się do Ricky’ego: – Masz przy sobie dowód rejestracyjny, synu? Ricky zagryzł wargę i pokręcił głową. – Nie. – Ale znasz numer rejestracyjny wozu, tak? – E… – Zamrugał, próbując sobie przypomnieć. Potem się skrzywił i znów pokręcił głową. – Nie, dziadku. Nigdy nie widziałem powodu, żeby go zapamiętać. Jack przysiadł ciężko na jednym z żółtych słupków oddzielających ulicę od parkingu. Rozmyślał przez chwilę. – Dobra – rzucił w końcu. – Twój tata powinien mieć dokumentację z salonu samochodowego. Poda nam numer rejestracyjny. – Nie zadzwonię do niego! – oświadczył stanowczo Ricky. – Nie musisz do niego dzwonić, synu. Prześlij mu maila. Zrób telefonem zdjęcie miejsca, w którym parkował samochód, i przekaż tacie szczegóły. Skontaktuje się z policją. Ricky niemal przebierał nogami ze zdenerwowania. – Nie mogę.
– Dziadek ma rację, synu – wtrącił się Dave. – Tylko twój stary może nam pomóc. – Jeśli zgłosi się kradzież, odszkodowanie pokryje straty – zauważył nagle Maurie. – Tata może to dla ciebie zrobić? Nie ma sensu, żebyśmy tkwili tu dłużej niż konieczne. Zdumiony Dave uniósł brwi. – A dokąd się wybieramy? – Do Londynu, oczywiście. – Jak? – Jack pokręcił głową. – Nie mamy samochodu, Maurie. Ani pieniędzy. – Zadzwonię gdzie trzeba – odparł Maurie. – Powiem, żeby przesłali nam telegraficznie trochę forsy. – Telegraficznie? – spytał zdumiony Jack. – Jeszcze tak robią? Maurie machnął lekceważąco ręką. – Nie wiem. W każdym razie nie powinno być to trudne. Wystraszył ich dźwięk klaksonu; odwrócili się i zobaczyli, jak pod chiński supermarket naprzeciwko zajeżdża minibus. Z kabiny wyskoczył kierowca i odsunął boczne drzwi. Był mężczyzną w średnim wieku i nosił podwinięte dżinsy i robiony na drutach sweter. Miał zarumienioną twarz, która dowodziła nadciśnienia, i niesforne sztywne włosy wokół placka łysiny. – Przepraszam za spóźnienie, panowie – powiedział. – Rano są korki, mam jeszcze kilka kursów do zrobienia, ale chyba dowiozę was na czas. Przez chwilę żaden z nich nie wiedział, co powiedzieć. Jack postanowił improwizować. – Dokąd jedziemy? – Autokar będzie czekał w Bramley. Ale najpierw przekąsicie coś ze starszymi ludźmi w klubie w ośrodku kultury. Stamtąd was zabiorą. – Kierowca busu spojrzał na Ricky’ego. – Opiekujesz się nimi, młodzieńcze? – Tak, opiekuje się nami – odparł Jack i skinął głową w stronę minibusu. Ricky spojrzał na niego ze złością. – Co teraz? – syknął pod nosem. – Słyszałeś. Zjemy coś, synu. – Dziadek uśmiechnął się do niego szeroko. – Lepiej zrób przed odjazdem zdjęcie. Razem z Dave’em pomógł przejść Mauriemu na drugą stronę ulicy i wsiąść do busu, podczas gdy Ricky zrobił kilka szybkich zdjęć pustego miejsca, gdzie wcześniej stała micra, a potem szybko do nich dołączył.
Kierowca się uśmiechnął. – Co, zwiedzanie, synu? Ricky nie ufał swojemu głosowi, więc tylko skinął głową. – Dziwne pokazywać coś takiego rodzince. Miejsce parkingowe w Leeds. – Kierowca zachichotał. – W porządku, panowie. Wszyscy na pokładzie? – Zasunął drzwi, obszedł wóz i usiadł za kierownicą. – Mam nadzieję, że się nie pogniewacie, ale wiozę z tyłu mnóstwo towaru, który muszę podrzucić do banku żywności w Farsley. Nie potrwa długo. III Farsley było starym miastem przemysłowym w połowie drogi między Leeds i Bradford, włączonym teraz w obszar metropolitalny Leeds. Na pierwszy rzut oka ograniczało się do jednej głównej ulicy, która biegła stromo na wzgórze z kościołem na szczycie, i kilku innych, rozchodzących się promieniście w stronę fabryk, dawnych zakładów i małych osiedli mieszkaniowych. – Cholerne draństwo – powiedział kierowca, kiedy wjeżdżali na wzniesienie. – Ludzie w Farsley harowali całe życie, zanim zjawili się bankierzy i zrujnowali gospodarkę. Cholerni hazardziści, ot co! A cenę ponoszą uczciwi ludzie, którzy tu żyją. Bezrobocie blisko dziesięć procent, jeśli wierzyć liczbom. – Prychnął z odrazą. – Ci, co mają pracę, nie mogą zarobić nawet na zapłacenie rachunków. A ci dranie w zarządach wciąż pobierają swoje premie! – Kto pana zatrudnia? – spytał Jack. – Och, pracuję na nocnej zmianie w fabryce w Bradford. A to tutaj to wolontariat. – Kierowca obrócił się do nich. – Trzeba robić swoje, no nie? Bo cholerny rząd tego nie robi. Jedno z najbogatszych cholernych państw świata, tym właśnie jesteśmy, a mamy trzy i pół miliona dzieci, które żyją w ubóstwie. Jedno na cztery! Połowa z nich w skrajnym ubóstwie. Nigdy, i to od czasu pierwszej wojny światowej, nie było takiej przepaści między bogatymi a biednymi. Wstyd jak cholera! – Kiedy kończyłem szkołę w latach sześćdziesiątych, bezrobocie było na poziomie jednego procenta – powiedział Jack i pokręcił głową. – Trudno w to teraz uwierzyć. Pracy było tyle, że jak ktoś swojej nie lubił, szedł za róg ulicy i dostawał inną. Dave zachichotał. – Pamiętam, jak ten stary… jak on się nazywał… Harold Macmillan…
– Pamiętam, jak ten stary… jak on się nazywał… Harold Macmillan… jak powiedział, że jeszcze nigdy nie było tak dobrze. A my myśleliśmy sobie: cholerny torys! – parsknął pogardliwie i roześmiał się. – Gdybyśmy wtedy wiedzieli… Ale ten stary sukinsyn miał rację. Skręcili w lewo z głównej ulicy w Old Road, ruszyli pod górę do skrzyżowania przed starymi szeregowcami, a potem skierowali się na parking pod kościołem parafii Farsley. – Kiedyś to była świątynia metodystów – wyjaśnił kierowca. – W środku wciąż działa kaplica. Ale hol jest teraz przeznaczony na bank żywności. – Zatrzymał się przy wysokim drewnianym ganku prowadzącym do poczerniałego kamiennego budynku i odwrócił do Ricky’ego. – Możesz mi pomóc z tymi pudłami, młodzieńcze, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Ricky wyglądał, jakby, owszem, miał coś przeciwko temu. – Chętnie pomoże. Prawda, Rick? – odezwał się Jack. Chłopak zacisnął tylko szczęki, ale nie odezwał się słowem. Wysiadł z wozu, żeby pomóc kierowcy w rozładunku. Jack odwrócił się do przyjaciół. – Zastanawiam się, za kogo uchodzimy. – A czy to ważne? – rzucił Dave, uśmiechając się. – Dopóki się nie przyznamy, że nie jesteśmy tymi, za których nas bierze, będziemy mogli dostać darmowy lunch. – Chyba tak. – Jack spojrzał na wielką bryłę starego kościoła. – Nigdy nie widziałem banku żywności. Może rzucimy okiem? – Idźcie – powiedział Maurie. – Życie i bez tego jest dość przygnębiające. Jack i Dave ruszyli za Rickym i kierowcą po schodach do głównego holu. Przez wysokie łukowate okna pod błyszczącym drewnianym sklepieniem sączyły się promienie słońca i padały na stoły rozstawione wokół pomieszczenia. W niebieskich plastikowych kontenerach zgromadzono paczkowaną żywność, a od stołu do stołu przesuwali się ludzie w małych grupkach, niektórzy z dziećmi, i napełniali swoje torby niezbędnymi artykułami. Jack stał z Dave’em w drzwiach, przyglądając się tej scenie. Wolontariusze rozmawiali między sobą przyciszonymi głosami, ale wśród beneficjentów panowało posępne milczenie, czasem tylko wymieniali szeptem jakieś uwagi nad paczką ryżu czy cukru. Nagle Jackowi przyszło do głowy, że jest świadkiem poniżenia. Ludzie odarci
z wszelkiej godności i zmuszeni przyjść tutaj, żeby nakarmić siebie i swoje dzieci. Poczuł, że jest w tym coś nieprzyzwoitego. Odwrócił się na dźwięk głosu kierowcy, zniżonego, jakby chodziło o sekret. – Skandal, co? Wiecie, że w zeszłym roku z banku żywności musiało w tym kraju skorzystać ponad milion ludzi? A wielu z nich ma pracę. Zarabiają za mało, żeby nakarmić rodziny. Jack spojrzał na wnuka i dostrzegł u niego zażenowanie. – Większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy, ale główną przyczyną, dla której ktoś tu przychodzi, są opóźnienia w wypłatach zasiłków – ciągnął kierowca. – Niektórzy nie mają w ogóle cholernych pieniędzy. Drugą przyczyną są niskie dochody. – Pokręcił głową. – Niskie dochody! Wyobrażacie sobie? Jakim cudem płacenie ludziom mniej niż potrzeba do przeżycia jest zgodne z prawem? – Zniżył głos jeszcze bardziej. – A to? – Wskazał szereg stołów. – To ostatni krok w rytualnym poniżeniu, że się tak wyrażę. Jack zauważył, że kierowca użył tego samego słowa, które i jemu przyszło na myśl. – Gdyby wierzyć gazetom, to każdy może tu przyjść i skorzystać z pomocy. Nieprawda. Najpierw sprawę weryfikują specjaliści. Pracownicy opieki społecznej, lekarze, funkcjonariusze policji. Jeśli dochodzą do wniosku, że ktoś ma trudną sytuację, dopiero wtedy dostaje kupony na żywność. – Spojrzał na Jacka i Dave’a, marszcząc z niesmakiem czoło. – Trudno uwierzyć, że mamy rok dwa tysiące piętnasty. Kiedy wychodzili, Jack na schodach chwycił wnuka za ramię i nachylił się do niego. – Cholerni naciągacze, co? Robią zakupy naszym kosztem. IV Ricky siedział z tyłu minibusu i manewrował kciukami na swoim iPhonie, kontaktując się z ojcem i przesyłając mu zdjęcie pustego miejsca parkingowego. Jechali z Farsley obwodnicami i objazdami przez podmiejskie enklawy budownictwa komunalnego i nowe osiedla przemysłowe. Już w Bramley mijali niezliczone ogłoszenia – „Na sprzedaż” i „Do wynajęcia” – wiszące na domach i sklepach. Ulice były
pełne łat i dziur; bus podskakiwał i kołysał się tak, że Ricky miał problemy z obsługiwaniem iPhone’a. Obok siedziby Halifax Building Society, przy szeregu brzydkich, pudełkowatych sklepów przemienionych w tanie centrum handlowe, skręcili w prawo. Długa ulica z bliźniakami po obu stronach opadała stromo ku linii horyzontu, gdzie na tle niebieskiego nieba, w zamglonej dali wiosennego ciepła i zanieczyszczeń, połyskiwały zabudowania Leeds. Tuż obok leżała odłogiem ziemia upstrzona na żółto mniszkiem lekarskim. Po drugiej stronie drogi stał miejski ośrodek kultury, ze świeżo pomalowanym na niebiesko frontonem i wąskim parkingiem za podniszczonym kamiennym murem. Kierowca zatrzymał się tam i z zadowoleniem uderzył w kierownicę. – No, jesteśmy na miejscu. W samą porę, panowie. Lada chwila powinien przyjechać autokar. Po lunchu wyruszycie z pozostałymi w dalszą drogę. – A skąd jest ten autokar? – spytał niewinnie Jack, choć chciał się przede wszystkim dowiedzieć, dokąd jedzie. Kierowca zaspokoił jego ciekawość. – Nie powiedzieli wam? Z północnego zachodu, z Newcastle. Jesteście ostatnią grupą, którą ma zabrać, zanim skręci na M jeden do Londynu. Jack i Dave wymienili spojrzenia, Maurie skinął poważnie głową. Ricky zamknął oczy i cicho westchnął, pewnie z ulgą. Kierowca pomógł im wysiąść z minibusu. – Nie macie zbyt dużo bagażu jak na trzydniową podróż. – Zmarszczył czoło. – Właściwie to nie macie go w ogóle. – Mój syn wybrał się w tym tygodniu do Londynu – wyjaśnił Jack. – Zabrał przy okazji nasze rzeczy. Oszczędził nam kłopotu z dźwiganiem. – Bardzo mądrze. Tędy, panowie – powiedział kierowca i zaprowadził ich do holu ośrodka kultury. Stały w nim rzędy stołów przykryte papierowymi obrusami i zastawione talerzami, sztućcami i porcelanowymi filiżankami. Przez okna we frontowej części pomieszczenia wpadało światło, rzucając zygzakowate łaty. Ricky nachylił się do dziadka i szepnął mu w ucho: – Nigdy nie słyszałem, by ktoś kłamał z taką łatwością. Jack spojrzał na chłopaka, szukając w jego twarzy oznak, które by dowodziły, że wyciągnął jakąś lekcję z dzisiejszych doświadczeń. – To się nazywa przetrwanie, synu – odparł. – Dowiesz się na ten temat więcej, jeśli postanowisz przyłączyć się do nas w świecie
rzeczywistym. – To klub emeryta – wyjaśnił kierowca. – Zarządzany przez Bramley Elderly Action. Niektórzy dostają tu jedyny w tygodniu porządny posiłek, no i mają towarzystwo. Jest tu dziś paru stałych bywalców, ale większość to będą ludzie z waszej wycieczki. Może usiądziecie obok pana Maltby’ego? Ciekawy gość. Ma chyba dziewięćdziesiąt parę lat. Pan Maltby siedział przy stole w głębi sali. Byli też inni, skupieni w niewielkich grupkach, po dwie, trzy osoby, ale on zadowalał się własnym towarzystwem i wybrał sobie miejsce w pełnym blasku słońca wpadającego przez okno. Wydawał się nim wypalony, jak prześwietlona fotografia; sprawiał wrażenie niemal widmowego. Jego ciemny garnitur był wytarty i błyszczący. Niegdyś musiał dobrze leżeć, ale staruszek najwyraźniej schudł i teraz marynarka wisiała na nim, o kilka rozmiarów za duża. Koszulę miał zapiętą pod szyją, ale kołnierzyk był luźny; nie nosił krawata. Dłonie trzymał przed sobą na stole; poskręcane, artretyczne, o wielkich kłykciach i zdeformowanych palcach. Paznokcie były zbyt długie, skóra na rękach posiniaczona i pokryta brunatnymi plamkami starości. Miał wyrazistą twarz, a jej skóra, skąpana w promieniach słońca, wydawała się gładka i niemal lśniąca. Uszy i nos były ogromne, jakby pozostała część twarzy po prostu się skurczyła; do czaszki przywierało uparcie zaledwie kilka srebrzystych włosów. Z końca nosa zwisała mu połyskująca kropelka przezroczystego śluzu. – Proszę, młody człowieku. – Kierowca odsunął krzesło obok pana Maltby’ego. – Spotkał cię prawdziwy zaszczyt. Można było odnieść wrażenie, że jest to ostatnia rzecz, jakiej Ricky pragnie; z wyraźną niechęcią zajął miejsce przy stole, od razu się krzywiąc i zatykając sobie nos. Pan Maltby rozsiewał wokół siebie woń starości. Jack spiorunował wnuka wzrokiem i z rozmysłem usiadł po drugiej stronie wiekowego człowieka. Dave i Maurie zajęli miejsca naprzeciwko. Jack uścisnął starcowi dłoń. – Miło pana poznać, panie Maltby. Jestem Jack, a to moi przyjaciele, Dave i Maurie. – Wskazał głową Ricky’ego. – Mój wnuk, Rick. – Ricky – sprostował chłopak. Jack był zaskoczony siłą dłoni pana Maltby’ego. – Znałem kiedyś jednego Ricky’ego – powiedział stary człowiek. – Szeregowy Richard Tyson, ale wszyscy znali go jako Ricky’ego. Pracował przed wojną w dziale kapeluszy w Harrodsie w Londynie. Był absolutnie
i cholernie bezużyteczny, ot co. – W jego zielonych oczach migotały figlarne ogniki, głos mimo przeżytych lat miał mocny i wyraźny. – Więc był pan na wojnie? – spytał Jack. – Owszem. Przez ostatnie dwa lata, w każdym razie. Nie pozwalali mi walczyć z cholernymi Hunami, dopóki nie skończyłem osiemnastu lat. – Co pan robił? Był pan na froncie? – Dave przyglądał mu się z ciekawością. Nikt z jego pokolenia nie walczył z Niemcami. Stary człowiek parsknął śmiechem. – Nie, byliśmy za linią frontu. Na ziemi niczyjej, między nimi a nami. Z radiem i cholerną lornetką. Mieliśmy za zadanie przekazywać informacje o położeniu wroga, żeby nasi chłopcy mogli zrzucać pociski tam, gdzie trzeba. Tak po prawdzie to było najbezpieczniejsze miejsce. Pośrodku. Nikt tam nie zrzucał bomb. Ale było cholernie głośno, to mogę wam powiedzieć. – W jego przelotnym uśmiechu kryło się jakieś odległe wspomnienie. – Ricky, ten chłopak od kapeluszy, nie dawał sobie rady. Zesrał się za pierwszym razem, jak go tam zabraliśmy, a potem zaczął wrzeszczeć, kiedy pociski latały nad naszymi głowami. Ja i Tommy musieliśmy na nim siedzieć, żeby się nie darł. Śmiech przyprawił jego oczy o zmarszczki, a potem przygasł, pewnie pod wpływem jakiegoś smutnego wspomnienia, które nigdy nie znalazło swego głosu. Domyślili się, że nadjechał autokar, kiedy grupa emerytów z Newcastle wkroczyła hałaśliwie do holu przy akompaniamencie kobiecego chichotu; mężczyźni szukali w niewielkich grupkach miejsc przy osobnych stołach, jakby obowiązywał niepisany zakaz integracji płci. Niemal natychmiast wolontariusze zaczęli podawać zupę, gęstą mieszaninę warzyw, soczewicy i kaszy jęczmiennej. Jack wrzucił do swojej porcji trochę chleba. – Nasz Ricky też jest czymś w rodzaju żołnierza, panie Maltby – oznajmił żartobliwie. Stary człowiek spojrzał zdziwiony na młodzieńca, oceniając go krytycznie. – Naprawdę? Nie wyglądasz na szczególnie sprawnego, synu. Ricky oblał się rumieńcem. – Dlatego że to kanapowy żołnierz, panie Maltby. Telewizor i pilot. To dla niego tylko zabawa. Pan Maltby pokręcił poważnie głową. – Wojna to nie zabawa, synu. To cholerna tragedia. Ciesz się, że nigdy nie musiałeś robić tego naprawdę, a ja się modlę, żebyś nie musiał.
Ricky spojrzał na dziadka z wściekłością; dokończyli zupę w milczeniu. Głównym daniem był rostbef w sosie z puddingiem z Yorkshire i tłuczonymi ziemniakami. Pan Maltby otarł wierzchem dłoni brodę z tłuszczu. Jakimś cudem kropla śluzu wciąż przywierała do czubka jego nosa. – Biedny drań – powiedział niespodziewanie. – Kto? – spytał Maurie. – Ricky. Jack zmarszczył czoło. – Mój Ricky? – Nie, ten z Harrodsa. – Wydawało się, że nie ma zamiaru niczego wyjaśniać. – Co się z nim stało? – spytał Jack. Pan Maltby siedział z uniesionym widelcem, sos ściekał z kawałka mięsa na talerz; odnosiło się wrażenie, że przenosi się w czasie i przestrzeni do jakiegoś miejsca, które tylko on mógł widzieć i słyszeć. – Zabiłem go – powiedział, opuściwszy widelec. Choć otaczał ich gwar podniesionych głosów, a wokół, niby mgła, unosił się śmiech, na końcu ich stołu zapanowała dziwna cisza, której nic nie mogło zakłócić. – Co pan ma na myśli? – spytał w końcu Dave. Jack widział, jak w starym człowieku wzbierają emocje. Drżała mu warga, drżały dłonie zaciśnięte na krawędzi blatu. – Nie musi nam pan mówić, jeśli pan nie chce, panie Maltby. Nawet jeśli starzec usłyszał te słowa, to nie dał po sobie poznać. – Nie spaliśmy od dwóch dni – powiedział. – Ricky już się nauczył, żeby nie wrzeszczeć, bo inaczej siadaliśmy na nim, ale i tak był cholernie bezużyteczny. Wreszcie ostrzał się skończył, wokół zapadła nienaturalna cisza. Skorzystaliśmy więc z okazji, żeby się trochę przespać. – Pokręcił głową. – Padało, wszędzie leżał złom… porzucone jeepy i uszkodzone działa, mnóstwo zwłok. I Ricky, ten cholernie głupi drań, wpełza pod wypalony czołg, nie mówiąc nic nikomu. No i obudził nas jego wrzask. Trwało minutę, zanim go znaleźliśmy po ciemku. Jest przygnieciony przez czołg. A to przeklęte cholerstwo zapada się w błocie. – Jezu! – Głos Mauriego, niczym dramatyczna pauza, przerwał opowieść. Stary Maltby siedział zagłębiony we wspomnieniach, jego ból
Stary Maltby siedział zagłębiony we wspomnieniach, jego ból zdradzały tylko oczy. – Oczywiście, próbowaliśmy go wyciągnąć – odezwał się w końcu. – Bez powodzenia. Kopaliśmy pod nim, ale brakowało miejsca. To było po prostu niemożliwe. A to draństwo cały czas się zapada. Powoli, ale nieubłaganie. Miażdży go na śmierć, po kawałeczku. – Uniósł głowę i powiódł spojrzeniem po twarzach Jacka, Dave’a, Mauriego i Ricky’ego. Jakby powrócił nagle do teraźniejszości. – Co byście zrobili? On krzyczał. Tym razem nie ze strachu, tylko z bólu. A żaden z nas nie mógł mu pomóc. – I co zrobiliście? – Ricky, patrząc na starego człowieka, miał trupio bladą twarz, oczy wielkie jak spodki. – Wyjąłem pistolet, chłopcze, przystawiłem mu do głowy i zastrzeliłem go. Groza tej chwili rozsiadła się między nimi jak duch sprzedawcy kapeluszy z Harrodsa. – Jego spojrzenie w tym momencie, zanim pociągnąłem za spust… – Głos utknął panu Maltby’emu w krtani. W końcu znów zaczął mówić: – Od tamtej pory towarzyszyło mi w każdej minucie każdego dnia. – Przełknął śliną, a Jack dostrzegł łzy, które spłynęły z przekrwionych źrenic. – Przetrwałem całą wojnę, nie zabijając nikogo z wyjątkiem Ricky’ego Tysona. A był po naszej stronie. Na deser podano jakieś ciasto z różowym kremem budyniowym; Jack pomyślał o obiadach szkolnych w latach sześćdziesiątych. Łzy na twarzy pana Maltby’ego już obeschły, choć ta kropla śluzu uparcie przywierała do jego nosa. Ricky, jakby nie mogąc znieść tego dłużej, wyjął czystą chusteczkę, położył dłoń na plecach starego człowieka i wytarł mu nos. – No – powiedział. – Teraz lepiej. Pan Maltby odwrócił się i spojrzał na niego, oczy starca miały zagadkowy wyraz. – Przepraszam, Ricky – powiedział. – Zrobiłbym wszystko, żeby wyciągnąć cię spod tego cholernego żelastwa. Próbowaliśmy. Naprawdę. – Znów pojawiły się łzy. – Mam nadzieję… mam nadzieję, synu, że pewnego dnia będziesz mógł mi wybaczyć. Ricky wyglądał jak rażony gromem; przez dłuższą chwilę nie wiedział, co powiedzieć. – Nie ma czego wybaczać, panie Maltby – odezwał się w końcu cichym głosem.
Stary człowiek ujął obiema dłońmi jego rękę. – Dziękuje ci, synu. Nie wiesz, jak bardzo to doceniam. – Milczał przez moment. – Może i byłeś wspaniałym sprzedawcą kapeluszy, ale jako żołnierz nie nadawałeś się do niczego. • • • Kiedy wsiadali do autokaru, kierowca policzył wszystkich. – Wy jesteście pewnie tą grupą z Leeds – powiedział do Jacka i przyjrzał się pozostałym. – Dwoje brakuje. – Zrezygnowali w ostatniej chwili – wyjaśnił Dave, spoglądając ukradkiem na Jacka. Kierowca popatrzył na Ricky’ego. – A ty to kto, synu? Ricky ujął Mauriego za ramię. – Pielęgniarz pana Cohena – oznajmił śmiało. – Nie dałby rady odbyć tej podróży beze mnie. – Jasne. – Kierowca wskazał głową schodki. – Z tyłu jest mnóstwo miejsca. Ricky wprowadził Mauriego do autokaru i po chwili wszyscy usadowili się w dwóch ostatnich rzędach. – Niezły refleks, Ricky. – Dave położył dłoń na ramieniu chłopaka. – Zagrałeś przekonująco. Zwłaszcza że byłeś wczoraj lekarzem – dodał ze śmiechem. Ricky westchnął teatralnie i przewrócił oczami. – Tak, chłopak się szybko uczy – przyznał Jack. Pięć minut później autokar ruszył i zaczął zjeżdżać ze wzgórza w stronę Leeds. Z obwodnicy wjechał na M621, a potem na M1. Jack siedział przy oknie i patrzył w popołudniowe słońce; krajobraz przechodził z wolna w podmiejski, potem w wiejski. Myślał o ludziach, których miejsce zajęli w autokarze, i o tym, co się z nimi stało, u licha. Musieli się już dawno zorientować, że nie zdążyli na podwózkę i że ominie ich trzydniowe zwiedzanie Londynu. Przez chwilę miał wyrzuty sumienia, ale szybko je uciszył. Ani on, ani jego towarzysze nie zamierzali nikogo oszukiwać. Doszło po prostu do zwykłej pomyłki, co obróciło się na ich korzyść. Zostali wzięci za kogoś innego. Należała im się ta odrobina szczęścia. Spojrzał na zegarek. Obliczył, że czeka ich trzyipółgodzinna podróż.
Spojrzał na zegarek. Obliczył, że czeka ich trzyipółgodzinna podróż. Może czterogodzinna, wliczając postoje. Przed wieczorem mieli dotrzeć do Londynu.
1965
ROZDZIAŁ 9
I Patrzyliśmy w zdumieniu i z odrobiną rozczarowania, jak pociąg podjeżdża na stację King’s Cross w Londynie. Przez kilka ostatnich kilometrów za oknami wagonów przesuwały się tyły podniszczonych szeregowców, nędznych i przyczernionych przez wyziewy z kominów, brzydkie blokowiska i fabryki pompujące truciznę w zimne szare niebo. Nie bez powodu nazywano Londyn „wielkim dymem”. Koniec peronu ginął w oparach i świetle. Na całej swej długości pokryty był rozmazanymi plamami bezbarwnego blasku, który przenikał przez sufit z wielkich metalowych łuków ze szklanymi panelami; posuwaliśmy się wraz z innymi pasażerami obok drewnianych wózków na bagaże i w końcu weszliśmy do zatłoczonej hali. Londyn! Dotarliśmy tu wreszcie. Dominujący nad King’s Cross zegar umieszczony między dwoma łukami wielkiej fasady dworca pokazywał piątą dwadzieścia. Huston Road zatykał sznur samochodów bekających spalinami w światło późnego popołudnia. Obok przeszła dziewczyna w minispódniczce, białych kozakach i bluzce w biało-czarne paski; jej pewność siebie dowodziła, że jest świadoma spojrzeń, jakie przyciąga. Moje z pewnością przyciągała! Tamtego roku chyba wszystko było „mini”. Nawet samochody. Jeff nie krył ekscytacji, kiedy zauważył gdzieś mini coopera S. Ludzie ubierali się tu inaczej, zwłaszcza młodzi. Nastolatki uczulone na strój i paradujące w najnowszych ciuchach z Carnaby Street, fryzury à la Mary Quant i Beatlesi, cała ta moda swingujących lat sześćdziesiątych, która miała dotrzeć na prowincję dopiero za rok czy nawet później. Czułem się jak biedny chłopak ze wsi przybywający na jeden dzień do wielkiego miasta, szary i niedzisiejszy, uchodźca z sepiowego świata lat pięćdziesiątych. Przeraźliwie staromodny. Tym, co uderzało mnie najbardziej tamtego dnia, a co przerodziło się
Tym, co uderzało mnie najbardziej tamtego dnia, a co przerodziło się we wrażenie, które z czasem tylko się nasiliło, było poczucie, że oto przybyłem do jakiegoś obcego państwa, do krainy bogactwa i przywilejów. Miałem się oczywiście przekonać, że na niektórych podlondyńskich osiedlach panuje koszmarna bieda i ubóstwo, ale tu zamożność widziało się na każdym kroku. Widomy kontrast z przemysłową nędzą tych miejsc, które niedawno opuściliśmy. Glasgow, Leeds. Ulice Londynu nie były, jak głosiła legenda, wybrukowane złotem, lecz pieniądze przechadzały się po chodnikach i jeździły po drogach. – Chodź, obejrzyjmy miasto – powiedziała Rachel, chwytając mnie za rękę. – Czekaj! – Powstrzymałem ją. – Trzeba wsiąść do metra. Nigdy nie jechałem metrem w Glasgow. – A po co miałbyś to robić? – spytał Dave. – Jeździ w idiotyczne kółko, i to małe. Poszliśmy więc na stację metra King’s Cross i spędziliśmy kilka minut pod wielką mapą, nim zdecydowaliśmy się skorzystać z niebieskiej linii na Piccadilly Circus. Jedynym powodem było to, że wszyscy znaliśmy tę nazwę. Zeszliśmy w trzewia miasta, gdzie nadjeżdżające pociągi owiewały gorącym powietrzem schody i korytarze. Stali tam dwaj chłopcy i grali; muzyka odbijała się echem w wykładanych kafelkami pasażach. Brzdąkali na gitarach akustycznych, ich głosy naśladowały nieporadnie Everly Brothers. Przeliczyłem pospiesznie monety, które przechodnie wrzucali do otwartego futerału u ich stóp. Nie wiem, czy naprawdę spodziewałem się zobaczyć cyrk przy Piccadilly, ale byłem szczerze rozczarowany, kiedy się okazało, że go nie ma. Po prostu osławione rondo ze skrzydlatym posągiem Erosa pośrodku, czerwone londyńskie autobusy i tradycyjne czarne taksówki jeżdżące w kółko, przed hałaśliwym wyruszeniem w inne części miasta. Jazgot ruchu ulicznego był męczący i bezlitosny, musieliśmy krzyczeć, żeby się nawzajem usłyszeć. Nie mieliśmy tu nic do roboty, ruszyliśmy więc wzdłuż Shaftesbury Avenue. W Lyric Theatre grali właśnie musical Robert and Elizabeth z June Bronhill i Keithem Michellem. W Apollo leciała farsa BoeingBoeing. Rozpoznałem nazwisko Davida Tomlinsona jako aktora, którego widziałem w Mary Poppins poprzedniego roku, i nagle poczułem
bliskość sławy i serca wszechrzeczy. To był w końcu Londyn. Samo centrum wszechświata. Na końcu ulicy skręciliśmy w Charing Cross Road i ruszyliśmy pod górę, obok Foyles. Zatrzymaliśmy się pod trzema pomalowanymi na złoto kulami wiszącymi nad wejściem do lombardu. Zobaczyłem nasze odbicie w oknie. Pstrokata grupa rozczochranych nastolatków, którzy przez dwie ostatnie noce kiepsko spali, nie zmieniali ubrań ani się nie umyli porządnie od czterdziestu ośmiu godzin. – To sklep ze sprzętem muzycznym? – spytał Jeff. Wyrwany z zamyślenia, zobaczyłem, że wystawa jest pełna sprzętu muzycznego. – Lombard – sprostował Luke. – Pożycza ludziom pieniądze pod zastaw różnych rzeczy. Jeśli się po nie zgłoszą, sklep je sprzeda. – Popatrzył w zamyśleniu na wystawę. – Coś mi się zdaje, że muzycy są porządnie spłukani. – To zachęcające – zauważył sucho Maurie. Ja jednak wpadłem na świetny pomysł. – Może wymienimy nasze gitary elektryczne na dwie akustyczne. Będziemy mogli grać w metrze i zarobić trochę forsy. Spotkało się to z milczeniem. – A co ja miałbym robić? – spytał w końcu Jeff. – Trzymać kapelusz – odparła Rachel i wszyscy wybuchnęli śmiechem. – Ja też nie miałbym na czym grać – odezwał się Luke. Wskazałem na małą dwuoktawową klawiaturę na wystawie, o długości mniej więcej czterdziestu pięciu centymetrów, z ustnikiem na końcu. – A to? – Melodyka – powiedział Luke. – Czytałem o tym. Dmucha się w to, a kiedy naciska się klawisz, przez stroik przepływa powietrze. I jest polifoniczne. – Sprawdźmy, co uda się nam załatwić – zaproponowałem i wszyscy weszliśmy do środka, Jeff na końcu. – Cholercia! – mruknął. W każdym razie, dokładając dziesięć z naszych cennych funtów, wymieniliśmy moją gitarę elektryczną i basową Dave’a na dwie akustyczne, melodykę i dwa bandżo, żeby usatysfakcjonować Jeffa. Naszą uwagę zwrócił tłum zebrany wokół wejścia do niewielkiego
Naszą uwagę zwrócił tłum zebrany wokół wejścia do niewielkiego sklepu z płytami jakieś dwadzieścia metrów dalej. Wystawa była pełna okładek albumów. Beatlesi, Stonesi, Beach Boysi, Kinksi, Everly Brothers, Buddy Holly, Elvis. – Co się dzieje? – spytał ktoś. – Grają nowy singiel Beatlesów. Wychodzi dzisiaj – odparł ktoś inny. Przyłączyliśmy się do tłumu i zaczęliśmy się przepychać w stronę wejścia, słuchając po raz pierwszy Ticket to Ride. Było to jak uczestnictwo w historii. Naszej historii. Sejsmiczne przejście od przeszłości i pokolenia naszych rodziców. – Posłuchajcie tej perkusji! – Jeff nie krył nabożnego podziwu. Niespokojny rwany rytm staccato, wybijany przez Ringo, prowadził piosenkę, towarzysząc gitarowemu riffowi i wiodąc do harmonii na końcu. Byłem podekscytowany i od razu to pokochałem. Rachel jednak wsłuchiwała się w słowa. – Boże, Lennon gada zupełnie jak Andy – powiedziała. – Jakby to wszystko była moja wina… to znaczy jej, w tej piosence. Bo oczywiście życie z nim ją dołowało i dlatego musiała odejść. Trudno w to uwierzyć, ponieważ to on był cholernym draniem. Spojrzałem na nią zdumiony i po raz pierwszy sobie uświadomiłem, że być może interpretacja tekstu zależy od płci. Ja utożsamiałem się ze smutkiem bohatera. Dziewczyna go rzuciła i wymyśliła sobie wymówkę, zwalając winę na niego. – Tak czy owak, to wspaniała piosenka – rzuciłem. Wzruszyła obojętnie ramionami. – Jestem głodna. Na Wardour Street natknęliśmy się na wejście do klubu Marquee; wiedzieliśmy, że jest to najważniejsze dla naszego pokolenia miejsce, jeśli chodzi o muzykę pop. Grali tu Stonesi, The Who, Yardbirdsi z Erickiem Claptonem i Animalsi, a my tylko mogliśmy marzyć o tym, że któregoś dnia uda się nam to samo. To Rachel zauważyła po drodze nowo otwarty lokal Pizza Express, gdzie po raz pierwszy zetknęliśmy się z brytyjskim fast foodem, co zakrawało na ironię, bo jedzenie było włoskie. I nieszczególnie tanie, ale postanowiliśmy świętować. Dotarliśmy do Londynu, mieliśmy instrumenty, trochę pieniędzy w kieszeni i mnóstwo wiary w siebie. Podzieliliśmy się trzema pizzami. Gorącymi, wspaniałymi pizzami ze smakowitymi pomidorami i serem, popijanymi lodowato zimną colą, a pod koniec posiłku w popielniczce znajdowało się ze dwanaście petów.
Potem ruszyliśmy niespiesznie, a ja dopiero wtedy, choć zapadał już wieczór, uświadomiłem sobie, że w Londynie jest cieplej. W powietrzu, pomimo gęstniejącego mroku, wyczuwało się jakąś miękkość. Miasto tętniło życiem. Ludzie i świat- ła. Goście obsiadający tłumnie stoliki za witrynami drogich restauracji, bywalcy pubów zmierzający w stronę West Endu na przedstawienia. Przy końcu Park Lane dotarliśmy bez przeszkód do Marble Arch i wkroczyliśmy do Hyde Parku, gdzie rozłożyliśmy się ze sprzętem, żeby grać dla tłumów przy Speakers’ Corner. Jeff przycupnął na trawie obok otwartego futerału, a my zaczęliśmy wykonywać swój repertuar. Trudno mi to oceniać, ale sądzę, że pomimo akustycznych ograniczeń szło nam całkiem nieźle. Tak przynajmniej sądziła Rachel, co wyczytałem z jej twarzy. Nie ulegało wątpliwości, że przeszliśmy jej najśmielsze oczekiwania; stała i obserwowała nas ze zdumieniem. Zauważyła, że na nią patrzę, i na chwilę nasze spojrzenia się spotkały. Czułem się tak, jakby coś wierzgało mi w brzuchu, próbując się wydostać. Trema nie do opisania. Do futerału wpadały pensówki, monety trzypensowe, sześciopensowe, a nawet sporadycznie szyling, i zacząłem wierzyć, że damy radę się z tego utrzymać. Graliśmy przez pół godziny i zarobiliśmy prawie trzy funty, dopóki nie przegonili nas dwaj londyńscy policjanci w wysokich hełmach ze srebrnymi gwiazdami. Jeff im odpyskował, a oni kazali nam spadać; pobiegliśmy przez trawnik, podskakując, pohukując i wykrzykując sprośności w zapadającą noc. Zatrzymaliśmy się nad brzegiem stawu Serpentine; leżeliśmy na plecach i patrzyliśmy w niebo, które rozpogadzało się, podczas gdy ciemność zakrywała park swą zasłoną. Wraz z nadejściem nocy i pierwszym chłodnym tchnieniem wilgotnego powietrza od wody nasza euforia zaczęła przygasać; pojawiło się poczucie ponurej rzeczywistości, która przypominała opadające wolno pierze po radosnej walce na poduszki. – Gdzie będziemy dziś spać? – spytał Luke. Nikt nie wiedział. – Muszą tu gdzieś być tanie hotele albo schroniska młodzieżowe czy coś w tym rodzaju – podsunął Jeff. To ja rozwiałem szybko marzenia o miękkim łożu. – Nie stać nas – rzuciłem. – Nawet jak znajdziemy coś taniego, wydamy całą forsę. – Więc co proponujesz, mądralo? – Maurie uniósł pytająco brwi.
– Minęliśmy wcześniej knajpę. Restaurację Serpentine, zdaje się. Z widokiem na staw. Takie dziwadło ze szklanymi piramidami na dachu. O tej porze będzie już zamknięta. – No dobra, ale jeśli jest zamknięta, to co nam to daje? – rozległ się w ciemności szyderczy głos Jeffa. – Jest tam taki otwarty taras pod betonowym okapem. Możemy się tam schronić. – Hm, betonowe łoże – powiedziała Rachel. – Coś, o czym zawsze marzyłam. Naprawdę wiecie, jak sprawić dziewczynie frajdę, chłopaki. – Tylko na jedną noc – zapewniłem. – Może jutro uda się nam znaleźć coś lepszego. II Musiało być już po północy, kiedy usadowiliśmy się pośród cieni na tarasie restauracji. Płaszcze rozłożone na betonie, bielizna zawinięta w koszule jako poduszki. Dzieliliśmy, ja i Rachel, mój płaszcz, ale siedzieliśmy jeszcze długo; paliliśmy w mroku i słuchaliśmy, jak pozostali oddychają głęboko, zapadając po kolei w sen. Mieliśmy za sobą niezwykłą podróż, a ja nie spodziewałem się ani przez minutę, że spotkam na swej drodze kogoś takiego jak Rachel. Woda była upstrzona blaskiem księżyca, jego srebrzyste odbicie połyskiwało pod okapem dachu. Zerknąłem na Rachel, kiedy patrzyła na staw. – Jak się czujesz? – spytałem. Wzruszyła ramionami. – Okay. Nie sprawiała jednak takiego wrażenia. Wziąłem ją za rękę; była lodowato zimna, a ciałem Rachel wstrząsał dreszcz. – Wciąż tak kiepsko? Zacisnęła usta, jakby chciała się zmusić do milczenia. – Nic mi nie jest. Wczoraj w nocy było gorzej. Daj mi jeszcze fajkę. Zapaliłem papierosa i podałem jej. Zaciągnęła się łapczywie i wciągnęła dym głęboko w płuca. – O czym marzyłaś? – spytałem. Popatrzyła na mnie dziwnie. – Co? Zeszłej nocy? Uśmiechnąłem się.
– Kiedy byłaś mała. Jakie było twoje marzenie? Co chciałaś zrobić ze swoim życiem? Kim chciałaś być? Uśmiechnęła się kwaśno, spoglądając w niebo. – Chciałam być sławna. Gwiazda srebrnego ekranu. Być kimś, na kogo ludzie patrzą i komu zazdroszczą. Być bogatą. Kochać się w pięknym mężczyźnie, który kochałby mnie tak samo. – Niewiele więc pragnęłaś. Roześmiała się. – Byłam tylko dzieciakiem. Wiesz, jak to jest z małymi dziewczynkami. – Nie! – Teraz to ja się roześmiałem. – Zawsze byłem małym chłopcem. Bez względu na to, jak bardzo moja matka chciała ubierać mnie w sukienki i wiązać włosy w kucyki. – Więc nie masz braci ani sióstr? – Nie. Jak tylko się urodziłem, ojciec zachorował na gruźlicę i spędził dwa lata w sanatorium w Peesweep. Miał chyba szczęście, że przeżył w tamtych czasach, ale sądzę, że potem nie mógł już mieć dzieci. Jestem pewien, że mama pragnęła małej dziewczynki. – Szkoda, że nie wymieniliśmy się rodzicami. – Hm – mruknąłem z powątpiewaniem. – Nie wiem, czy byłbym szczęśliwy z powodu obrzezania. Roześmiała się. – Nie bądź niemądry. Na dobrą sprawę nie widziałam żadnego chłopaka bez napletka. – A jesteś oczywiście ekspertem. Uśmiechnęła się. – Więc Andy nie był żydem? – powiedziałem. – Nie. – A ty i on… Odwróciła się i popatrzyła na mnie; w dużych ciemnych oczach migotało rozbawienie. – On i ja… co? – No wiesz… Znowu się roześmiała. – Oczywiście, że to robiliśmy. Skinąłem głową; nie chciałem o tym myśleć ani też o irracjonalnej zazdrości, która we mnie wezbrała. – A ty? Spojrzałem na nią.
– Co ja? – Masz dziewczynę? – Tak jakby. – No, albo masz, albo nie. Wzruszyłem w ciemności ramionami. – Miałem, zanim uciekliśmy. – I ty i ona… – Ona i ja… co? – No, wiesz. Uśmiechnąłem się pomimo zażenowania. – Nie, nie robiliśmy tego. Poczułem nagle, jak obraca się do mnie całym ciałem. – Jesteś prawiczkiem! – Nie jestem! – zaprzeczyłem zbyt żarliwie i zbyt pospiesznie. – Och, Jack. – Pogładziła mnie po policzku wierzchem dłoni, zimnej na mojej rozpalonej twarzy. – Mój ty prawiczku. – Nie jestem – powtórzyłem, już nie tak stanowczo. – Wobec tego sprawdźmy. Odwróciłem się i spojrzałem w jej oczy. Jarzyły się niemal w mroku. Były ciemniejsze niż noc. Pochłaniały, jak zawsze się zdawało, każdą cząstkę światła, które tonęło gdzieś w ich ukrytych głębiach. Zastanawiałem się, co miała na myśli. Choć jestem pewien, że właściwie wiedziałem, to mój brak pewności siebie wobec dziewcząt był tak wielki, że zawsze ogarniał mnie niepokój. W tamtym momencie jednak byłem ośmielony przez jej słowa i pocałowałem ją po raz drugi w życiu. Ten pocałunek różnił się od tego z poprzedniej nocy. Był miękki, pełen czułości. Poczułem jej język w ustach i coś poruszyło się w moich lędźwiach, a po chwili miałem taką erekcję, że spodnie groziły pęknięciem. Nagle – co za głupota! – do głowy przyszły mi słowa Luke’a sprzed dwóch dni: obrzmienie prącia. Niemal się roześmiałem. Cofnęła się i spojrzała na mnie zdziwiona. – Co? Uśmiechnąłem się trochę zakłopotany i powiedziałem jej. O Mauriem i Davie i nocnej erekcji, i określeniu, jakiego użył Luke: obrzmienie prącia. Stłumiliśmy w ciemności chichot jak dzieci. Nagle wsunęła mi dłoń między nogi, zaskakując mnie tym kompletnie. – Myślę, że w twoim przypadku bardziej pasuje kolokwialne wyrażenie „stoi”.
Patrzyłem na nią, czując, jak mój żołądek fika koziołki, i czerpiąc przyjemność z dotyku jej dłoni. – Tyle że w moim przypadku to efekt Rachel, nie fazy REM. Roześmiała się. – Lepiej, żebyś na mnie nie zasnął. Pocałowałem ją znowu i oboje zatracaliśmy się w tym przez bardzo długi czas. Kiedy w końcu oderwaliśmy się od siebie, złaknieni powietrza, Rachel przyglądała mi się jeszcze przez dłuższą chwilę. – Podobasz mi się, Jacku Mackay. Nie wiedziałem, co powiedzieć. „Ty też mi się podobasz” wydawało się tak kulawe, że się nie odezwałem. – A twoje marzenie? – spytała. Zastanawiałem się przez chwilę. – Myślę, że właśnie je spełniam – odparłem w końcu. – W każdym razie jego fantazyjną wersję. Grać w grupie. Tworzyć muzykę. To tak naprawdę wszystko, co chcę teraz zrobić ze swoim życiem. Skąd mogłem wiedzieć, że klęska ambicji jest jak długie umieranie i że rozczarowanie własnym życiem nigdy nie przemija? Narasta tylko wraz z upływem czasu, podczas gdy zegar odmierza dni, które jeszcze człowiekowi pozostały, a wszelkie resztki nadziei umykają niczym piasek przesypujący się przez artretyczne palce. Dotknęła moich ust. – Jesteś utalentowany – powiedziała cicho. – Zorientowałam się dziś wieczorem… od razu. – Pocałowała mnie. – To podniecające. Talent. Wiesz o tym? – Potem znów się uśmiechnęła. – Powinniśmy się przespać. Położyliśmy się więc razem, okrywając w miarę możności moim płaszczem. Beton pod nami był nieustępliwie twardy, a ja wtuliłem się w nią od tyłu, przywierając do miękkości jej pośladków, i ująłem jej pierś. Spodziewałem się, że odsunie moją rękę, nie zrobiła tego jednak. I byłem jednocześnie pobudzony i ukojony; zasnąłem po kilku minutach.
ROZDZIAŁ 10
I Obudziliśmy się wcześnie, wraz z pierwszym światłem i chórem brzasku. Wszyscy zesztywniali, przemarznięci i posiniaczeni przez beton, śmiertelnie bladzi, z podkrążonymi oczami. Nasz trzeci dzień bez jakichkolwiek wygód; pomyślałem, że zaczynamy przypominać kloszardów. Znaleźliśmy podziemną toaletę w Knightsbridge, na stacji metra Hyde Park Corner, i mogliśmy przynajmniej umyć się z grubsza i wyczyścić zęby. Włożyłem cenną parę czystych skarpetek i majtek, zastanawiając się, gdzie wypierzemy rzeczy, kiedy przyjdzie na to pora. Z Hyde Park Corner pojechaliśmy na Leicester Square. Rachel i ja zostaliśmy rozdzieleni w wagonie przez tłum spieszący o tej godzinie do pracy; poczułem, jak od tyłu napiera na mnie Maurie. Jego usta znajdowały się tuż przy moim uchu, czułem na szyi jego oddech. – Obserwuję cię, Jack. W jego głosie było coś groźnego. Ostrzegawczego. Obróciłem głowę, żeby na niego spojrzeć; jego twarz znajdowała się tuż przy mojej. – O czym ty mówisz? – To moja kuzynka. Nie jest dla ciebie. Poczułem na plecach dreszcz gniewu i przysunąłem się do Mauriego tak bardzo, że stykaliśmy się niemal czołami, jak młode jelenie zwierające się porożem. – Nie twój pieprzony interes, Maurie! – odparłem głosem równie przyciszonym i groźnym. Patrzyliśmy na siebie wilkiem, dopóki drzwi w wagonie nie rozsunęły się na stacji Green Park. Ludzie wysiedli, wsiadło ich jeszcze więcej, a Rachel znowu mnie znalazła i wzięła za rękę. Jej wielkie oczy dostrzegały wszystko. Popatrzyła na mnie. – Co się stało? – Nic – odparłem, kręcąc głową. Był szary, zachmurzony poranek, zimniejszy niż poprzedniego dnia,
Był szary, zachmurzony poranek, zimniejszy niż poprzedniego dnia, a nasz nastrój pogarszał się wraz z pogodą, w miarę jak coraz dotkliwiej dawała o sobie znać szara rzeczywistość. Tuż za Leicester Square, przy Bear Street, znaleźliśmy tanią knajpę i wzmocniliśmy się jajkami na bekonie i kiełbaskami, popitymi gorącą kawą z mlekiem. Niemal natychmiast świat nabrał jaśniejszych barw. Kobieta za barem pożyczyła nam niechętnie książkę telefoniczną, a my zaczęliśmy wertować ją w poszukiwaniu agencji muzycznych i studiów nagrań. Luke skrupulatnie sporządził listę, po czym ruszyliśmy z powrotem do metra, żeby rzucić okiem na jego mapę i opracować plan trasy. Doszło do krótkiej debaty o tym, czy powinniśmy się rozdzielić, żeby oszczędzić czas i pieniądze, ale postanowiliśmy trzymać się razem, na wypadek gdyby ktoś chciał, żebyśmy dla niego zagrali. Jakże byliśmy naiwni! Odbyliśmy długą wędrówkę na Fulham Broadway, do maleńkiego studia nagrań wciśniętego między sklep ajencyjny Harleya-Davidsona i starą odlewnię dzieł sztuki z brązu. Wzdłuż całej ulicy stały motocykle, jeden obok drugiego. Chudy, niesympatyczny młodzieniec z długimi, tłustymi włosami i zaczątkami łysiny na czubku głowy podał nam stawkę godzinową za nagranie taśmy demo z dwoma utworami. Przyglądał się nam sceptycznie zza chmury dymu, który unosił się z papierosa trzymanego bezustannie między wargami, i powiedział, że musimy przynieść własny sprzęt i że przygotowanie do nagrania jest już wliczone w opłatę. Ale i tak nie byliśmy zainteresowani. Nie mieliśmy sprzętu, a nie stać nas było na jego wypożyczenie. Zresztą stawka przekraczała nasze możliwości. Kiedy staliśmy na King’s Road, Luke stuknął poplamionym od nikotyny palcem w swoje notatki i zasugerował, byśmy poszukali agencji bliżej centrum. Wybraliśmy się więc na bezowocne poszukiwania agencji, która zechciałaby podpisać z nami kontrakt. Zawędrowaliśmy do Belsize Park na północy, Shoreditcha na wschodzie i Rogera Morrisa na Oxford Street. Wszędzie powtarzała się ta sama historia. Żądano taśmy demo. Nikt nie chciał posłuchać, jak gramy. Mówiliśmy, że możemy występować wszędzie. W pubach, hotelach, na potańcówkach… na pogrzebach, co nie wywoływało nawet uśmiechu. Kiedy proszono nas o adres kontaktowy i numer telefonu, nie mieliśmy oczywiście niczego takiego.
Już przed południem byliśmy zmęczeni i zniechęceni i siedzieliśmy w poczekalni jakiejś agencji na Strandzie. Sekretarka wyjrzała ze swojego gabinetu i oznajmiła: – Przykro mi, chłopcy. Szef nie przyjmie was bez taśmy demo. – Obdarzyła nas swoim najsłodszym uśmiechem i niemal zamknęła drzwi przed nosem jakiegoś młodego człowieka, który właśnie wychodził. – Och, przepraszam, John. Miał ciemne włosy do kołnierzyka i nosił dżinsy i skórzaną kurtkę. Mijając nas, uśmiechnął się i mrugnął. – Ciężko, chłopaki, co? Piszecie własną muzykę? Pokręciłem głową. – Nie, wykonujemy tylko covery. – No to tracicie czas. Nikt się tym nie interesuje. Moja rada to wziąć się do pisania. A jeśli nie umiecie, dajcie sobie spokój. – Uniósł brew i zrobił znaczącą minę. – Do zobaczenia. Pchnął drzwi wahadłowe i zbiegł po schodach. – Wiecie, kto to był? – W głosie Rachel pobrzmiewało niedowierzanie. – Wyglądał znajomo – przyznał Jeff. – To był John Lennon. – Akurat! Wydawało się niemożliwe, bym przed chwilą rozmawiał z Johnem Lennonem i nie zdawał sobie z tego sprawy. Ale Luke kiwał powoli głową. – Myślę, że to był on. Ludzie na żywo zawsze wyglądają trochę inaczej. I miał zdecydowanie akcent z Liverpoolu. – To był John Lennon, mówię wam – upierała się Rachel. Wiele lat później próbowałem się dowiedzieć w internecie, gdzie Lennon mógł przebywać tamtego dnia. Okazało się, że wiosną 1965, w londyńskim studio Twickenham, Beatlesi kręcili swój film Na pomoc! Niewykluczone więc, że rzeczywiście był to on; lubię tak myśleć. I wyobrażać sobie, że otarłem się o wielką historię. Niestety, niewiele dla mnie z tego spotkania wyniknęło, ale przeżyłem faceta o kilkadziesiąt lat. II
Hotel Savoy był kawałek dalej, po południowej stronie ulicy,
Hotel Savoy był kawałek dalej, po południowej stronie ulicy, naprzeciwko hotelu Strand Palace i Manfield House. Musiałem gdzieś słyszeć tę nazwę, Savoy, bo kojarzyła mi się z klasą wyższą i pieniędzmi, i gdy staliśmy na rogu obok ozdobnych okien witrażowych Savoy Taylors Guild, zobaczyłem na własne oczy dlaczego. Wejście do hotelu znajdowało się w pewnej odległości od ulicy, pod lśniącym trójkątnym frontonem przypominającym przód gigantycznego rolls-royce’a, ale z wygrawerowaną nazwą SAVOY i zwieńczeniem pod postacią złotej figury dzierżącej tarczę i włócznię. Portierzy w cylindrach i frakach wprowadzali i wyprowadzali gości, na podjeździe wokół fontanny krążył bezustannie strumień taksówek i prywatnych samochodów, które zatrzymywały się tylko na chwilę, by wysadzić pasażerów albo ich zabrać. Wzdłuż portali o marmurowych kolumnach stały duże palmy; przechadzali się tam goście – eleganckie damy i wytworni wyperfumowani dżentelmeni w garniturach z pracowni krawieckich przy Savile Row. Zważywszy na swobodę, z jaką to robili, można by pomyśleć, że są właścicielami tego przybytku. Było to bogactwo w nieznanej nam skali i natychmiast ustawiliśmy się na rogu, żeby grać, w nadziei na lukratywne datki. Oczywiście, człowiek uczy się na błędach. Od razu czegoś się nauczyliśmy: bogacze traktują cię tak, jakbyś był niewidzialny. Po prostu nie istniejesz, budzisz co najwyżej lekką irytację. Gdybyśmy tworzyli kwartet smyczkowy grający jakieś preludium Bacha, może traktowano by nas inaczej. Lecz jeśli sądzić po skrzywionych twarzach i nosach obracających się w naszą stronę, Elvis i Beatlesi musieli być dla nich jak wiadro zimnych rzygowin. Druga rzecz, jakiej się nauczyliśmy, sprowadzała się do tego, że portierzy – ludzie z klasy pracującej – pragną sumiennie oszczędzić swym zamożnym klientom widoku takiej hołoty jak my. Znali swoje miejsce i bezzwłocznie nas poinformowali, że powinniśmy znać swoje. Dwaj osobnicy w cylindrach porzucili po zaledwie kilku minutach posterunki przy wejściu do hotelu i bez ogródek kazali nam się stamtąd zabierać. Rachel powiedziała im, żeby się walili. Starszy z nich zniżył groźnie głos: – Jeśli nie znikniecie stąd w ciągu dwóch cholernych minut, wezwę gliny. Zauważyłem, że Luke już zamierza rozpocząć swoją tyradę na temat wolności jednostki, gdy do naszej krnąbrnej grupki zbliżył się jakiś
młody człowiek w szytym na miarę garniturze, który leżał na jego szczupłej sylwetce jak na męskim modelu. Włosy, nieco dłuższe, niż nakazywały wymogi konserwatyzmu, były jednak pięknie przycięte. Skóra odznaczała się delikatną opalenizną, jakby spędził jakiś czas za granicą, dostrzegłem też od razu długie palce o starannie wypielęgnowanych paznokciach. Nosił rozpiętą pod szyją jasnoniebieską koszulę bez krawata. Pachniał drogą wodą po goleniu i uśmiechał się jak zamożny człowiek. Po raz pierwszy zobaczyliśmy doktora Cliffa Roberta i była to chwila, której nigdy nie zapomnę. – Załatwię to – zwrócił się konfidencjonalnie do jednego z portierów. – Nie ma potrzeby robić zamieszania. – Skoro pan tak twierdzi… Obaj portierzy powrócili niechętnie na swoje miejsca przy drzwiach hotelu, a młody człowiek zwrócił się do nas: – Kto tu jest szefem? Nastąpiła chwila konfuzji. Nigdy nie ustalaliśmy, kto powinien mówić w imieniu grupy, nawet tego nie przedyskutowaliśmy, ale wszyscy popatrzyli na mnie, a nieznajomy wysnuł z tego wniosek. Wyciągnął rękę, a ja uścisnąłem ją niepewnie. – Cliff Robert – przedstawił się. – A ty jesteś…? – Jack Mackay. – Ach, Szkot, sądząc po akcencie. Był to akcent prostacki w porównaniu z jego czystą wymową rodem z prywatnej szkoły. – Wasza grupa ma jakąś nazwę? – The Shuffle – odparłem. Nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia. – Interesujące brzmienie. Podoba mi się wasz wokal. Ale o tym może przy innej okazji. Tymczasem… Nie chcielibyście, chłopcy – tu nachylił się ku Rachel – i ty, dziewczyno, zarobić paru funtów? Popatrzyłem po swoich przyjaciołach i dostrzegłem w ich twarzach obawę, którą i ja żywiłem. – O co chodzi? – Och, to nic specjalnego, potrwa nie dłużej niż pół godziny. Na tyłach hotelu przebywa ekipa filmowa, przygotowuje się właśnie do zdjęć. Potrzebujemy kilku osób, staną w odpowiednich miejscach i popilnują, żeby w kadrze nie było przechodniów ani samochodów, kiedy zaczniemy kręcić. – Popatrzył na nas wyczekująco, ukazując piękne
białe zęby za bladymi wargami i ujmujący uśmiech, przy którym wokół niebieskich oczu powstały nieznaczne zmarszczki. – Co wy na to? III Na wysokości Savoy Hill biegła pod górę wąska brukowana uliczka wciśnięta między małą kaplicę z białego kamienia a ceglaną ścianę na tyłach hotelu zakrytą rusztowaniem. Wokół przysadzistego mężczyzny z nieporęczną na pierwszy rzut oka kamerą przytwierdzoną do piersi skupiła się grupa młodych ludzi. On też był młody i miał pofalowane kasztanowe włosy. Wokół rozstawiono przeróżny sprzęt i wszyscy dyskutowali chyba o słowach wypisanych na dużych białych kartonach czterdzieści pięć na trzydzieści centymetrów, które stały oparte o ścianę. Słowa te wydawały się całkowicie przypadkowe, pozbawione jakiegokolwiek sensu. Na wierzchnim kartonie widniało PIWNICA. Kamerzysta rozmawiał z niewysokim chudym facetem, wyglądającym na mniej więcej szesnaście lat. Miał długie, kręcone włosy, niewykluczone, że po trwałej, i nosił ciemną rozpiętą kamizelkę na koszuli z długimi rękawami. Wydawało się, że przydałby mu się porządny posiłek. – Jezu, Bob, wiem, że są ciężkie, ale jak zaczniesz je upuszczać, będzie ci lżej. Można się było zorientować po akcencie, że kamerzysta jest Amerykaninem; poczułem dreszcz podniecenia. Nigdy wcześniej nie spotkałem Amerykanina. – Łatwo ci mówić, Donn – odparł chłopak. – Nie ty będziesz je trzymał. – Więc może spróbujesz potrzymać kamerę, co? Uwierz mi na słowo, że jest cholernie ciężka. Chłopak z trwałą zaciągnął się papierosem i odrzucił niedopałek. – Tylko żartowałem, człowieku. Odwalmy to. – Okay – powiedział Donn i zwrócił się do pozostałych: – Hej, Allen, ty i Neuwirth stańcie przy tych workach i spróbujcie udawać robotników, dobra? Od grupy odłączył się wielki łysy facet z brodą i w okularach, ubrany jak robol, a także chudy gość z laską i w czapce z daszkiem; obaj, paląc papierosy, stanęli obok drewnianej skrzyni po drugiej stronie alejki. – Co się tu właściwie dzieje? – spytałem Cliffa Roberta.
– Kręcą dokument o trasie koncertowej po Wielkiej Brytanii – wyjaśnił. – To początkowa sekwencja. Na wszystkich tych kartach wypisane są fragmenty tekstu nowego singla. Bob będzie je trzymał i upuszczał jedna po drugiej w miarę pojawiania się słów w piosence. – Czyjego singla? – spytał Jeff. – Boba, oczywiście. Nosi tytuł Subterranean Homesick Blues. – Głupia nazwa dla piosenki – oceniła Rachel. – Jakiego Boba? – spytał Maurie. Cliff Robert popatrzył na nas jak na dziwolągów. – Dylana. Właśnie przyjechał na swoją pierwszą trasę po Brytanii. Znów popatrzyłem na chudego faceta o kręconych włosach i znękanej twarzy, układającego kartony w zagięciu prawej ręki. Byłem zdumiony i jednocześnie podekscytowany. Bob Dylan! Znaleźliśmy się w obecności jednego z królów muzyki pop. Opadła mi szczęka ze zdumienia. – Dylan i Lennon jednego dnia! Cliff Robert zmarszczył czoło. – Lennon? Opowiedziałem mu o spotkaniu w agencji muzycznej. Uśmiechnął się. – Wątpię, czy był to John Lennon. Nie miałem jednak czasu na rozczarowanie. Bo ten tutaj to był naprawdę Bob Dylan. Do rogu Savoy Steps można było dotrzeć z czterech różnych punktów, a nam polecono pilnować każdego z nich i grzecznie zatrzymywać ludzi oraz pojazdy, żeby nikt nie przeszkadzał w trakcie kręcenia. Przez te lata, jakie upłynęły od tamtej pory, widziałem to nagranie wielokrotnie. Allen Ginsberg i Bob Neuwirth gdzieś w tle, udający robotników, znudzony Dylan na pierwszym planie, po prawej stronie kadru, upuszczający wielkie kartony zgodnie z kolejnymi fragmentami tekstu. No, prawie. Od czasu do czasu wypadał z rytmu. Był chłodny, szary londyński poranek. Wideo uchwyciło to perfekcyjnie, także posępny nastrój Dylana. I tyle lat później jestem w stanie niemal uwierzyć, że tamtego dnia świat był czarno-biały i że nie sprawiła tego jedynie taśma filmowa w kamerze. Mówi się, że jest to pierwszy nowoczesny teledysk. A ja i Rachel staliśmy razem przy wejściu do tunelu pod hotelem Savoy i patrzyliśmy, jak go kręcą. Potem Dylan udał się ze swoją świtą z powrotem do hotelu, a jeden
Potem Dylan udał się ze swoją świtą z powrotem do hotelu, a jeden z ludzi z ekipy dał nam dziesiątaka za nasze wysiłki. – Jezu, cholera – powiedział Jeff. – To więcej, niż zarabiałem przez tydzień u Andersona. Ruszyliśmy pod górę, w stronę Strandu, a potem stanęliśmy, zastanawiając się, co robić dalej. Niezbyt obiecujący poranek zakończył się nieźle, ale przyszłość nie malowała się w jasnych barwach. – Co więc sprowadza was do Londynu, chłopcy? Odwróciliśmy się zgodnie na dźwięk głosu Cliffa Roberta. Okazało się, że szedł za nami aż na górę. Wstydziłem się mu powiedzieć i wzruszyłem niepewnie ramionami. – Zwialiśmy z domu… tak jakby. – Cała grupa – dodał pospiesznie Jeff. – Chcemy załapać się do jakiejś agencji i podpisać kontrakt na nagrywanie. Cliff Robert się uśmiechnął. – Ot tak sobie. – Jesteśmy dobrzy – zapewnił Luke tonem usprawiedliwienia. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Nie wątpię. Ale na świecie roi się od wielkich zespołów muzycznych, o których nikt nigdy nie słyszał. Jesteście kolejni na tej długiej liście. Przeszedł obok nas jeden z kliki hotelowych gości i klepnął Cliffa Roberta w ramię. – Dzięki, doktorze. – Cała przyjemność po mojej stronie. – Doktorze? – zdziwił się Maurie. Robert się uśmiechnął. – Jestem dyplomowanym lekarzem, ale moją pasją nie jest medycyna, tylko muzyka. – Prowadzi pan praktykę? – spytała Rachel. Znów się uśmiechnął. – Powiedzmy, że jestem wolnym strzelcem. – Spoważniał. – Słuchajcie, jeśli naprawdę coś potraficie i myślicie poważnie, żeby się gdzieś załapać, to niewykluczone, że mógłbym wam pomóc. – Popatrzył na nasze gitary akustyczne. – To cały wasz sprzęt? – Ukradli nam furgonetkę – wyjaśnił pospiesznie Jeff. – Ze wszystkimi instrumentami. Spojrzeliśmy na niego, a on przestąpił niespokojnie z nogi na nogę. Doktor Robert skinął głową.
– Wiem, gdzie możecie wypożyczyć sprzęt i znaleźć miejsce na próby. Ale zanim cokolwiek obiecam, chciałbym was posłuchać. I jeśli zamierzacie tymczasem zarobić trochę gotówki, znam kogoś, kto szuka wykonawców. – Może nam pan załatwić występ? – spytał Jeff. Uczynny doktor wydawał się wstrzemięźliwy. – No, niezupełnie występ. I nie taki, do jakiego jesteście pewnie przyzwyczajeni. Ale to są pieniądze, mogę też zaoferować wam dach nad głową. Przynajmniej na razie. Jeśli zechcecie pojechać ze mną do domu, wszystko wam wyjaś- nię. – Spojrzał na zegarek. – Mam jeszcze małą sprawę do załatwienia z Donem Pennebakerem. Zaraz wracam. Przemyślcie to sobie. Ruszył w stronę wejścia do hotelu. Staliśmy na rogu, obok przejeżdżały samochody, a z gniewnie zmarszczonego nieba spadły pierwsze krople deszczu. Przez chwilę nikt nie wiedział, co powiedzieć. To Jeff zaczął rozwiewać nasze wątpliwości. – Myślę, że powinniśmy na to pójść. – Naprawdę ufasz temu facetowi? – W głosie Rachel słychać było sceptycyzm. – Ja ani trochę – oznajmił Luke. – Mówi, że jest lekarzem, więc jaki może mieć związek z biznesem muzycznym? – Był w ekipie Dylana, prawda? – przypomniałem. – To całkiem niezły związek, jeśli mnie pytasz. W tym momencie wtrącił się Maurie: – Nie wiem jak wy, ale ja nie miałbym nic przeciwko temu, żeby przespać się dziś w jakimś przyzwoitym miejscu. I o ile się nie mylę, jest to w ofercie. – Tak, ale co jeszcze? – Rachel spojrzała na mnie. – Daj spokój, Jack. Ten facet to menda. – Ale menda ze znajomościami – powiedziałem. – To jedyna propozycja, jaka się nam trafiła przez cały dzień, i prawdopodobnie jedyna, jaka się nam kiedykolwiek trafi. Jest nas sześcioro. Jeśli będziemy trzymać się razem, to co nam grozi? Powinniśmy się przynajmniej zorientować, na czym ta oferta polega. – Zgadzam się – poparł mnie Maurie. – Ja też. – Jeff powiódł wzrokiem po naszych twarzach jak pies, który ma nadzieję, że ktoś mu rzuci piłkę. Luke westchnął. – Tak mi się wydaje – przyznał.
– No cóż, to jest nas pięciu – powiedział Dave. Był to pierwszy raz tego ranka, kiedy w ogóle się odezwał. Rachel pokręciła głową. – Wiecie co, chłopaki? Powinniście zbadać sobie mózgi. Zastanawiałem się potem często, jak mogłoby potoczyć się nasze życie, gdybyśmy poszli za głosem jej instynktu i postanowili nie iść tamtego popołudnia z doktorem Robertem.
ROZDZIAŁ 11
I Doktor Robert mieszkał przy Onslow Gardens, w gminie Kensington i Chelsea, w bajecznej czterokondygnacyjnej kamienicy z sutereną, pokojami na poddaszu i wielkim tarasem dachowym. Okna wychodziły na skąpane w cieniu drzew ogrody za żelaznymi ogrodzeniami, o rzut kamieniem od Old Brompton Road i jej szumu ruchu ulicznego. Była to wielka posiadłość z żółtej cegły i pomalowanego na biało kamienia, z portykami i balustradami. Okoliczne ulice tchnęły bogactwem; parkowały na nich drogie samochody, a z obu ich stron ciągnęły się pięknie zadbane ogrody. Panowało tu coś w rodzaju nabożnej ciszy, jakby mówienie podniesionym głosem mogło być uznane za coś wulgarnego. Nasze milczenie jednak wynikało z bezbrzeżnego podziwu. Przyjechaliśmy, w siedmioro, dwoma taksówkami, za które zapłacił doktor Robert, a potem poprowadził nas po schodach i przez oszklone drzwi do szerokiego holu. Wszystko wyglądało na świeżo pomalowane. Biała, błyszcząca stolarka, blade pastelowe ściany – niebieskie, żółte i kremowe. Hol i stopnie schodów prowadzących na pierwsze piętro kryła gruba szara wykładzina o subtelnym wzorze. Przez otwarte drzwi mogłem zajrzeć do dużej kuchni na tyłach domu i jadalni z widokiem na ogród, gdzie rosły kwitnące właśnie drzewa. Doktor Robert zaprowadził nas na piętro. – Mieszkam głównie na tej kondygnacji – powiedział i wskazał korytarz z drzwiami po obu stronach. – Mój gabinet jest na końcu, ale większość wolnego czasu spędzam tutaj. Weszliśmy do wysokiego pokoju, który ciągnął się od frontu domu aż na jego tyły. Być może były to kiedyś dwa pokoje, ale teraz jedna część pomieszczenia otwierała się na drugą przez łukowate sklepienie. W części frontowej dominowało rzeźbione drewno i marmurowy kominek, przy którym ustawiono na błyszczących deskach podłogi
kanapy i miękkie fotele, jakby meble skupiły się w tym miejscu z powodu bliskości źródła ciepła. Wykuszowe okna wychodziły na park. Półki naprzeciwko kominka uginały się od podłogi do sufitu pod ciężarem książek. Tylna część służyła jako jadalnia. Długi wypolerowany stół odbijał światło z okien, a na eleganckim niskim kredensie z mahoniu stał błyszczący srebrny serwis do herbaty. Ze staroświecką dystynkcją tego pokoju kontrastowały niezwykłe dzieła sztuki wiszące na ścianach. Duże i małe płótna, w większości czarno-białe. Kwadraty i koła, sześciany i spirale, namalowane w taki sposób, by stworzyć iluzję głębi, niemal trójwymiarowej. Obraz znikający w sobie. Inny odkształcający się w swych ramach. Wypaczona geometria. Trompe l’æil, wyrażenie, które poznałem w szkole na zajęciach z historii sztuki. Wizualna zwodniczość. Były to doprawdy dzieła budzące niepokój; nie pasowały do charakteru tego domostwa. – Podobają się wam? – Doktor Robert był najwyraźniej dumny ze swojej kolekcji. Nikt z nas nie wiedział, co powiedzieć. – Wszystko to wyszło spod ręki mojej przyjaciółki, Bridget Riley. Niedługo będzie miała wystawę w Nowym Jorku. Nieźle się zapowiada. – Uśmiechnął się z samozadowoleniem. – A te obrazy, które są tutaj, moi przyjaciele, będą któregoś dnia warte małą fortunę – oznajmił i po namyśle dodał: – Choć nie mam zamiaru ich sprzedać. Poprowadził nas przez pozostałą część domu, który biegł rozległymi korytarzami po jego lewej i prawej ręce; szliśmy między wypolerowanymi drewnianymi poręczami, z piętra na piętro. Wydawało się, że większość pokoi to sypialnie, łącznie z kilkoma na poddaszu, w których, jak nas poinformował, kiedyś zamieszkiwała służba. – Oczywiście, ja nie mam żadnej – powiedział. – Nie mógłbym sobie na to pozwolić, nawet gdybym chciał. Miałem szczęście, że odziedziczyłem ten dom po rodzicach, ale stać mnie tylko na jego utrzymanie. Na najwyższym piętrze wyszliśmy przez rozsuwane oszklone drzwi na szeroki kwadratowy taras otoczony z trzech stron niskim murkiem z pomalowanego na biało kamienia. Mieliśmy stąd widok na dachy Kensington. Zobaczyliśmy las kominów wyrastających ze stromych i pokrytych gontem dachów, przełamywany gdzieniegdzie przez okna mansardowe. – W letnie wieczory jest tu cudownie – oznajmił doktor. – Łagodne
– W letnie wieczory jest tu cudownie – oznajmił doktor. – Łagodne powiewy na twarzy, woń tysięcy kwiatów w nozdrzach i szklaneczka wybornej whisky w dłoni. – Odwrócił się do nas z uśmiechem. – Suterena natomiast pachnie trochę wilgocią, ale jestem pewien, że nie będzie wam to przeszkadzać. Suterena była znacznie ciemniejsza niż pozostała część do- mu, przez wysoko umieszczone okna, wychodzące na alejkę biegnącą poniżej chodnika, wpadało tu pod ostrym kątem niewiele światła. Znajdujące się na zewnątrz schodki prowadziły do zamykanej na kłódkę furtki z kutego żelaza. W suterenie były trzy małe sypialnie, toaleta i salon; w pomieszczeniu wyczuwało się wszechobecną wilgoć przenikającą zasłony, dywan i meble. Doktor miał jednak rację. W ogóle nam to nie przeszkadzało. Był to znaczny postęp w porównaniu z betonowym tarasem parkowej restauracji czy bagażową częścią furgonetki. – Rozgośćcie się – zaproponował. – Raz na tydzień przychodzi dziewczyna zmienić pościel i posprzątać. – Skrzywił się. – Skoro o tym mowa, to czy mogę zasugerować, żebyście załatwili sobie ubrania na zmianę? Albo przynajmniej bieliz- nę. Kąpiel też by się przydała. Gorącej wody nie brakuje. Wyjął portfel i ku naszemu zdumieniu odliczył plik banknotów i rzucił na stolik w salonie. – Potraktujcie to jako zaliczkę za ten niewielki występ, o którym wam mówiłem. Przy Old Brompton Road jest sporo sklepów. Kiedy już się odświeżycie, zamówię jedzenie na wynos i powiem wam o wszystkim. II Byliśmy w holu, w drodze na zakupy, kiedy usłyszeliśmy chrobot klucza w zamku; drzwi wejściowe otworzyły się, nim zdążyliśmy się do nich zbliżyć. Patrzył na nas z wyraźnym niepokojem jakiś niesamowicie przystojny młody człowiek o bujnych skandynawskich blond włosach, które opadały mu na czoło jak słoma. Był bardzo wysoki, ale niezwykle proporcjonalnie zbudowany. Nosił rozpiętą pod szyją koszulę ze starannie podwiniętymi rękawami, odsłaniającymi tatuaż w kształcie drozda na lewym przedramieniu. Nogawki dobrze wyprasowanych spodni marszczyły się na nieskazitelnych tenisówkach. Wyglądał tak, jakby opalał się w tym samym czasie i miejscu co doktor Robert, ale jego
bladozielonym oczom brakowało ciepła; patrzył na nas spode łba jak na przybyszy z obcej planety. – Kto to jest? – Jego głos przerwał ostro naszą pogawędkę, a w pytaniu skierowanym do naszego dobroczyńcy stojącego u podnóża schodów wyczuwało się niekłamaną wrogość. – To grupa młodych ludzi z Glasgow, Sy – odparł doktor. – Pomogą w Victoria Hall. Mieszkają chwilowo w suterenie. Sy nie sprawiał wrażenia zadowolonego. – Potrzebuję spokoju, Cliff, wiesz o tym. – W jego głosie pojawiła się nuta kapryśności. – Mam być jutro o szóstej na planie i muszę się nauczyć pięciu stron dialogu. – Nikt ci nie będzie przeszkadzał, Sy – zwrócił się do niego doktor Robert uspokajającym tonem, jak psycholog do zdenerwowanego pacjenta. – Chłopcy wychodzą na całe popołudnie, prawda, chłopaki? – Ledwie na nas spojrzał, nie czekając nawet na odpowiedź. – Będziesz miał dom dla siebie. Potem możemy przećwiczyć kwestie, jeśli chcesz. Sy nie wydawał się jednak udobruchany obietnicą spokoju i ofertą pomocy. Machnął teatralnie dłonią i wyminął nas, unikając starannie wszelkiego kontaktu fizycznego, jakbyśmy byli zadżumieni. – Nie jest mi to teraz na rękę, Cliff. Absolutnie. – Wbiegł po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz, i zniknął na półpiętrze. – No to do zobaczenia później – zwrócił się do nas doktor Robert, najwyraźniej niespeszony. Wszyscy wyszliśmy na ulicę. Gdy drzwi się za nami zamknęły, Rachel obróciła się podekscytowana na chodniku. – Wiecie, kto to był? – No, na pewno nie John Lennon – odparłem. Skrzywiła się. – To był Simon Flet. Popatrzyliśmy na nią tępym wzrokiem, a ona wzniosła oczy ku niebu. – Aktor. Grał w tym filmie z zeszłego roku. Tym, który kandyduje do Oscara. Cholera, jaki to tytuł? Żaden z nas nie potrafił jej pomóc. Byłem z Jenny kilka razy w kinie, ale nie zwracaliśmy większej uwagi na filmy. Bądź co bądź, interesowała mnie muzyka, nie kinematografia. – Zabójczy oddech – przypomniała sobie nagle. – Thriller psychologiczny. Simon Flet dostał świetne recenzje i wszystkie dziewczyny w kraju się w nim zakochały. Jest absolutnie boski.
– No to będą rozczarowane, co? – skomentował Dave. Rachel spojrzała na niego zdziwiona. – Dlaczego? Dave parsknął. – To chyba oczywiste. – Nikt się nie odezwał, więc Dave powiódł pełnym zaskoczenia spojrzeniem po naszych twarzach. – No, przecież to ciota. I mogę się założyć, że doktor Robert też. III Opartowskie dzieła Bridget Riley nabierały w blasku świec niemal posępnego charakteru. Cienie migoczących płomieni kilkunastu świec rozstawionych wokół jadalni tańczyły po geometrii czarno-białych wzorów, które zmieniały kształt i ulegały deformacji, jeśli patrzyło się na nie przez kilka sekund. W połączeniu ze skutkami wypitego wina było to dość niepokojące. Nie wydaje mi się, by ktokolwiek z nas pił wcześniej wino. Ciepły, bogaty, odurzający czerwony trunek, którym doktor Robert napełniał nasze kieliszki, ilekroć pokazywało się w nich dno. Siedzieliśmy wszyscy wokół jego stołu, przebrani i umyci, spożywając greckie jedzenie, które kazał dostarczyć z restauracji. Kolejny pierwszy raz – przynajmniej dla mnie. Nigdy wcześniej nie kosztowałem czegoś takiego. Jagnięcina przyprawiona miętą i cynamonem. Ryż zawinięty w liście winorośli. Pieczona na małym ogniu wołowina w gęstym sosie, dosłownie się rozpadająca, kiedy wbijało się w nią widelec. Tuńczyk jak stek, w kawałkach, podany w sałatce z małymi kostkami białego sera. Był to nasz pierwszy przyzwoity posiłek od trzech dni; pochłanialiśmy go łapczywie. Gospodarz siedział rozparty leniwie na krześle u szczytu stołu. Miał na sobie dżinsy i białą koszulę rozpiętą pod szyją. Jego opalenizna w blasku świec wydawała się głębsza. Po powrocie do domu nie dostrzegliśmy nigdzie śladu Simona Fleta. Z początku niewiele mówiliśmy, skupiając uwagę na jedzeniu, ale wino stłumiło napięcie panujące między nami i zaczęliśmy się odprężać. Nasz dobroczyńca otarł bawełnianą chusteczką usta i zapalił papierosa, po czym pochylił się, wsparty łokciami o stół, jakby zamierzał podzielić się jakimś ważnym sekretem. – Słyszeliście kiedykolwiek o J.P. Walkerze? – spytał, a odpowiedzią
– Słyszeliście kiedykolwiek o J.P. Walkerze? – spytał, a odpowiedzią były nasze puste spojrzenia. – Pochodzi z waszych stron. – Psychiatra? – odezwał się Luke. Doktor Robert skinął głową. – Autor książki The Two of Us, międzynarodowego bestsellera i jednocześnie wyzwania rzuconego wszystkim fundamentalnym zasadom dwudziestowiecznej psychiatrii. Żaden z nas nie miał pojęcia, o co chodzi, więc nikt się nie odezwał. Doktor się uśmiechnął. – Walker podważa istnienie szaleństwa, przynajmniej takiego, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Twierdzi, że „normalne” to uśrednienie naszego ludzkiego zachowania i że takie coś w gruncie rzeczy nie istnieje. Tak więc to, co definiujemy jako obłęd, jest jedynie jeszcze jedną formą zachowania, które powinno na dobrą sprawę zawierać się w szerokim spektrum normalności. – Czytałem coś o tym – powiedział Luke. – J.P. Walker uważa, że leczenie choroby psychicznej środkami farmakologicznymi albo za pomocą jeszcze gorszych metod jest błędem, ponieważ to, co psychiatrzy nazywają „chorobą”, nie jest nią. Doktor Robert uśmiechnął się do niego z uznaniem. – Jesteś pośród swych przyjaciół kimś w rodzaju mędrca. – Splótł przed sobą palce. – Z grubsza masz rację. Doktor Walker uważa, że to, co nauka określa jako schizofrenię, jest formą zachowania warunkowanego przez konflikt w rodzinie i może być wyleczone przez swojego rodzaju regresję, podczas której pacjent zostaje cofnięty do stanu niemowlęctwa albo jeszcze wcześniejszego okresu i ponownie odtworzony jako osobnik określany przez społeczeństwo mianem „normalnego”. Coś w rodzaju drugiej szansy dorastania. Zastanawiałem się właśnie, dlaczego, do cholery, nam to mówi, kiedy spojrzał na mnie z uśmiechem, jakbym wypowiedział swoje wątpliwości na głos. – Zadajesz sobie zapewne pytanie, co to ma w ogóle do rzeczy. Cieszyłem się, że dym i migotliwe światło skrywają mój rumieniec. Odniosłem dziwne wrażenie, że dokonano na mnie gwałtu, że palce jego umysłu wysunęły się nagle, by wniknąć w moje myśli. – To właśnie doktor Walker was zatrudni. Powinniście czuć się zaszczyceni. Ten człowiek cieszy się sławą po obu stronach Atlantyku. Założył na East Endzie ośrodek, w którym bada swoje teorie w praktyce. Wraz ze współpracownikami przejął dawny kompleks komunalny
Victoria Hall w Bethnal Green. Mieszka tam z pewną liczbą pacjentów, którzy w innych okolicznościach trafiliby do zakładów psychiatrycznych. Pod jego opieką są równie wolnymi i równoprawnymi członkami grupy około dwudziestu pięciu mieszkańców, w tym psychiatrów i psychologów. I, wierzcie mi, mielibyście trudności, by ich odróżnić. Słyszałem teraz muzykę, ale nie przypominałem sobie, by doktor Robert ją włączył, i nie miałem pojęcia, skąd dochodzi. Dziwne było coś jeszcze – choć wiedziałem, że to muzyka, nie potrafiłbym wam powiedzieć, jakiego rodzaju. Klasyczna, pop, rock and roll, jazz? Po prostu muzyka, która wydawała mi się osobliwa. – Eksperyment w Victoria Hall zyskał już rozgłos. Interesują się nim media, zaglądają tam też ludzie, których pewnie uznalibyście za sławy. Czasem chcą się skonsultować z J.P. albo pobyć przez chwilę w jego ośrodku. – Doktor uśmiechnął się. – Gdybyście usłyszeli nazwiska, zobaczyli twarze… pewnie byście nie uwierzyli. Zgasił papierosa i zapalił następnego. Sam nabrałem ochoty na dymka, ale choć zdołałem wyciągnąć fajkę z paczki, nie byłem w stanie utrzymać jej w palcach. Poruszała się bezustannie jak żywa. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że Rachel obraca się w stronę okna, a jej głowa zostawia za sobą kolorowy ślad, i poczułem, jak kiełkuje we mnie ziarenko niepokoju. – W każdym razie nasz przyjaciel J.P. szuka wykonawców, którzy będą występowali pod jego kierunkiem w improwizowanych przedstawieniach dla mieszkańców ośrodka. – Wypuścił smugę dymu w stronę sufitu, a mnie się wydało, że przybiera ona kształt smoka zionącego ogniem. – W Bethnal Green występuje grupa pop, która tam ćwiczy. Zostawiają swój sprzęt. Jestem pewien, że J.P. ich przekona, żeby pozwolili wam z niego skorzystać. Wtedy będziemy mogli ocenić, jak dobrzy jesteście. Albo jak kiepscy. W końcu zdołałem wsunąć sobie papierosa w usta, ale kiedy obróciłem kółkiem w zapalniczce, płomień, który się z niej dobył, sięgnął sufitu. Popatrzyłem w górę, gdy rozpłaszczył się na tynku i rozprzestrzenił niczym woda na całej powierzchni. Usłyszałem, jak Dave mówi: „Co jest, kurwa?”, i gdy obróciłem się w jego stronę, zobaczyłem, że patrzy dzikim wzrokiem na jeden z obrazów Bridget Riley. Poczułem, że Rachel wsuwa dłoń w moją i na moment dręczący mnie niepokój zniknął. Uśmiechała się. Pogodna i piękna. Jej włosy jarzyły się
srebrem i złotem, czerwienią i zielenią i gdy dotknęła mojej twarzy, każdy ruch jej ręki jawił mi się jako sekwencja pojedynczych obrazów, każdy blakł z chwilą, gdy pojawiał się następny, w zwolnionym tempie palców i ciała… a potem poczułem dotyk jej opuszek na mojej skórze niczym ukłucie szpilek. Głos doktora Roberta wciąż wnikał w moją świadomość. – Johnny… tak go nazywają. Johnny Walker. Rozumiecie? Johnny wykorzystywał LSD w niektórych terapiach. Odlatuje razem z pacjentami, żeby dzielić z nimi psychotyczne doświadczenia, i jednocześnie ich prowadzi. Oczywiście, niektórzy lubią to zażywać w celach czysto rozrywkowych. Nawet wielcy ludzie się w to bawią, chłopcy. Na pewno nie wiecie, że Beatlesi też biorą kwas. Słyszałem niektóre z ich piosenek. Człowieku, to ich wynosi na wyższy poziom. I nie tylko ich. – Rozsiadł się i uśmiechnął. – Prawie każdy, kto chce odlecieć, przychodzi do mnie. Wiecie, co to takiego LSD, chłopcy? – Dietyloamid kwasu lizergowego – usłyszałem dochodzący skądś głos Luke’a. – Znany powszechnie jako kwas. – Ach, znowu nasz mędrzec. Ten, co wie wszystko. Ale ma całkowitą rację. Półsyntetyczny środek psychodeliczny, który może zmienić procesy myślowe, świadomość wizualną i słuchową, co prowadzi czasem do intensywnych doznań duchowych. – Uśmiechnął się. – A jak działa na was, chłopcy? Uświadomiłem sobie wtedy, z nagłą i niezwykle intensywną jasnością, że dosypał nam kwasu do jedzenia. Mój niepokój powrócił niepowstrzymaną falą i miałem wrażenie, że dłoń Rachel miażdży moją. Obróciłem się i zobaczyłem jej wilczą głowę, warczącą prosto w moją twarz. Głos Luke’a przebijał się jednak przez to wszystko. Czysty, opanowany i krzepiący. – Nie powinien pan tego robić, doktorze Robert. Nie bez ich zgody. Czytałem, że LSD to jedyna rzecz, oprócz raka, która może rozszczepić geny i zmienić osobowość. Mój wzrok powędrował ponad stołem i zobaczyłem, że kieliszek Luke’a jest pełny. Nie wypił ani kropli. A więc narkotyk znajdował się w winie, a on w ogóle go nie tknął. – Dyskutuje się na ten temat – przyznał doktor. – Ale tak czy inaczej nie ma się czym martwić. Była to minimalna dawka, a jej skutki bardzo szybko miną. – Rozejrzał się wokół stołu, oczy mu błyszczały. – Są lata
sześćdziesiąte, chłopcy. Musicie ich zasmakować na całego. Nie z drugiej ręki. Jeśli chcecie konkurować z innymi. • • • Nim wróciliśmy do sutereny, żeby spędzić tam noc, zaczęliśmy wychodzić z haju. Rozgniewani i jednocześnie podnieceni. Byłem roztrzęsiony. Nie bawiły mnie dziwne wizualne iluzje wywołane przez kwas i wciąż prześladowało poczucie niepokoju. Luke był najbardziej wściekły i chciał, żebyśmy się spakowali i bezzwłocznie opuścili to miejsce. – Nie miał prawa. Absolutnie! Nie zamierzaliśmy jednak o tym dyskutować. Zarówno Maurie, jak i Dave nie wiedzieli, co myśleć o swoich doznaniach, i mieli wątpliwości, jeśli chodzi o ponowną próbę. Ale ich wahanie oznaczało, że spróbują jeszcze raz. Wiedziałem, że ja tego nie zrobię. Stan podwyższonej świadomości wywołany paleniem trawki był inny. Człowiek czuł, że sprawuje nad tym kontrolę. Ale haj wywołany kwasem wydawał się przypadkowy i całkowicie zależny od naszego nastroju, który miał wpływ na to, czy będzie to podróż do raju, czy psychoza. Zauważyłem, że Rachel patrzy na mnie dziwnie rozszerzonymi źrenicami i z nieznacznym uśmiechem w kącikach ust, i zastanawiałem się, czym to doświadczenie było dla niej. Jeff natomiast nie żywił najmniejszych wątpliwości. – Człowieku, to było NIESAMOWITE – powiedział. – Widziałeś je? Widziałeś? – Co? – spytał Maurie. – Tęcze. Wychodzące ze ścian. Klnę się na Boga, nigdy w życiu nie widziałem takich kolorów. To było po prostu piękne. – Powiódł wzrokiem po naszych bezmyślnych twarzach. – Nie widzieliście ich? – To wszystko było w twojej głowie, Jeff – zwrócił mu uwagę Luke. – Każdy doświadczał czegoś innego. Jeff był wyraźnie rozczarowany. – Myślę, że powinniśmy się porządnie przespać i omówić to rano – powiedział Luke, podnosząc z podłogi swoją torbę. Początkowo sądziłem, że dojdzie do dyskusji na temat tego, kto dostanie jaki pokój. Były tylko trzy: jednoosobowy i dwa dwuosobowe.
Okazało się jednak, że pozostali zdążyli to już omówić i podjęli decyzję, w którą nie wtajemniczono ani Rachel, ani mnie. Rachel, jak oznajmił Maurie, miała dostać pokój jednoosobowy na końcu korytarza. On miał spać z Jeffem, a Luke z Dave’em. Mnie trafiła się kanapa. – To niesprawiedliwe! – rzuciłem. – Nikogo nie obchodzi, co myślisz – zawyrokował Maurie. – Sprawa jest postanowiona. Zerknąłem na Rachel, ale tylko wzruszyła ramionami, wzięła swoją torbę i ruszyła w głąb korytarza. Luke zwlekał, kiedy pozostali się rozchodzili. – Nie podoba mi się to, Jack – wyznał ściszonym głosem, gdy zostaliśmy sami. Nie byłem jednak w nastroju, żeby tego słuchać. – No dobra, rano możemy przegłosować to demokratycznie. Powiem ci nawet, że wygramy. W przeciwieństwie do pewnych ludzi. – Jack… – Odpieprz się, Luke. – Zdjąłem buty, opadłem na kanapę, przykryłem się swoim płaszczem i wcisnąłem głowę między poduszki. – I zgaś światło. Stał przez chwilę bez ruchu, potem usłyszałem, jak zmierza w stronę korytarza; po chwili zapadła ciemność. IV Nie wiem, jak długo spałem, kiedy poczułem jej palce na szyi, chłodne i drżące. Ocknąłem się gwałtownie i usiadłem, niemal rozwalając sobie głowę o jej podbródek. Zachichotała w ciemności. – Co zrobisz? Wywalisz mnie stąd? Chwyciłem ją za ramiona i pociągnąłem na kanapę. I w jakiś sposób, nie widząc jej w ciemności, odnalazłem jej wargi. Był to łapczywy pocałunek, pełen pożądania i niecierpliwości; nie sądzę, bym kiedykolwiek w życiu tak szybko się przebudził. – Chcesz, żebym do ciebie przyszedł? – wyszeptałem. – Nie. Łóżko jest za małe. Byłem rozczarowany. – Na kanapie jest jeszcze gorzej – powiedziałem. Znowu zachichotała w ciemności, a ja dałbym wszystko, żeby zobaczyć światło w tych dużych i pełnych jak księżyc oczach.
– To nasz pierwszy raz, Jack. Zasługujemy na coś lepszego. Usta miałem tak suche, że z trudem przełknąłem ślinę. – Pierwszy raz? Wyczułem, że się uśmiecha. – No, nie dla mnie. Dla ciebie. Dla nas. – Usłyszałem głębokie westchnienie. – Jesteśmy w domu z mnóstwem sypialni, z których nikt nie korzysta. – W razie wpadki doktor nas wykopie. – Może. Ale chyba warto zaryzykować. Odrzuciłem płaszcz, wstałem i odszukałem po ciemku jej dłoń. – No to chodźmy. Wymykając się z sutereny i ruszając po schodach, z trudem tłumiliśmy śmiech. Może nasze rozbawienie było pozostałością po haju, ale sądzę, że wynikało ze zdenerwowania. Światło latarni ulicznych rzucało prostokąty blasku przez oszklone drzwi, a kiedy biegliśmy na bosaka, czując pod stopami miękkość grubego dywanu, nasze cienie tańczyły w holu jak sylwetki wycięte z kartonu. Kręty odcinek schodów zaprowadził nas na pierwsze piętro. Gdzieś na końcu korytarza paliła się słabo lampka nocna. To tutaj doktor Robert spędzał większość czasu, jak twierdził. W jednym z tych pokoi mieściła się bez wątpienia jego sypialnia. Salon był pogrążony w ciemności, ale dostrzegłem cieniutką smugę jasności pod drzwiami jego gabinetu i usłyszałem przyciszony dźwięk głosów. Rachel pociągnęła mnie za rękę i zbliżyliśmy się szybko do następnej kondygnacji schodów. Szeptem ustaliliśmy, że przedostaniemy się na samo poddasze. Ostatecznie, jeśli chodziło o „pozycję społeczną”, nasi rodzice prędzej zostaliby zatrudnieni przez rodziców Cliffa Roberta, niż uznani za równych im. Wydawało się więc stosowne, żebyśmy się kochali w miejscu, gdzie spała kiedyś pokojówka. Nim jednak pokonaliśmy ostatni, wąski odcinek schodów prowadzący do pomieszczenia dla służby, Rachel mnie powstrzymała. – Stój! – W jej szepcie pobrzmiewał rozkazujący ton. – Czy nie byłoby zabawniej zrobić to w głównej sypialni? – Co? W łóżku Roberta? – Nie potrafiłem ukryć niedowierzania w głosie. – Nie, głuptasie! Nie w jego. Niezupełnie. W jednym z pokoi gościnnych. Gdzie stoi ładne, duże i miękkie łóżko z puchowymi poduszkami i kołdrą, w którą można się zawinąć. Sprawdziliśmy trzy pokoje na najwyższym piętrze, zanim
Sprawdziliśmy trzy pokoje na najwyższym piętrze, zanim znaleźliśmy dużą sypialnię od frontu, z wielkim łożem z baldachimem. Nie mogliśmy uwierzyć. Prawdziwy baldachim! Nigdy wcześniej takiego nie widziałem. Można go było zobaczyć tylko w telewizyjnych filmach historycznych albo w kinie. Nad łożem wisiała gruba materia udrapowana w czterech narożnikach. A sądząc po tym, jak zaskrzypiało, kiedy na nie padliśmy, musiało być prawdziwym antykiem. Niemal wessało nas w swe łono, a miękki materac dosłownie otoczył nasze ciała. Zasłony w oknach były odsunięte i do pokoju wlewało się światło z ulicy. Gdzieś nad dachami, na nabijanym diamentami niebie, widziałem księżyc prawie w pełni. Ale teraz, ściągając z siebie ubrania i rozrzucając je niedbale po podłodze, myśleliśmy już tylko o jednym. A potem poczułem jej skórę na swojej, gładką i chłodną, jak tysiące nieznacznych porażeń elektrycznych. Nie wiem, czy kiedykolwiek byłem tak beznadziejnie pobudzony, tak zatracony w pożądaniu i tym co teraz; miałem wrażenie, że mój umysł zrezygnował z wszelkiej racjonalnej myśli. Przez lata czytałem wiele relacji o młodych mężczyznach i kobietach tracących dziewictwo. Zwykle wydawało się to frustrujące – pełne niezbornych ruchów epizody, które kończą się przedwcześnie, często w bólu i krwi. Może ocaliło nas przed tym doświadczenie Rachel. Z powodu całkowitego braku łączności między mną a moim mózgiem sprawowała nad wszystkim absolutną kontrolę. Na tyle, na ile pozwalała na to nasza namiętność. Prawie zmusiła mnie, żebym się nie spieszył i smakował ten moment. I przedłużał pocałunki, kiedy przyciskała mi głowę do swych piersi, nakłaniając, bym je gryzł; potem, kiedy za bardzo bolało, odrywała mnie od siebie i znów przyciągała, bym mógł pokrywać ślady zębów balsamem ust i języka. Pierwotny instynkt seksualny nakłaniał mnie, bym w nią wszedł, ale kazała mi na to czekać, ucząc mnie, że dzięki ustom możemy dawać i czerpać równie dużo przyjemności. Rzeczy, o których nie miałem pojęcia i które nigdy nie przyszły mi do głowy, ostatecznie doprowadziły do chwili najwyższej ulgi, kiedy w końcu się w niej znalazłem i poczułem, jak trzyma mnie w uścisku swych mięśni, podczas gdy moje biodra wznosiły się i opadały w najstarszym rytmie znanym ludzkości. Nie potrafię sobie wyobrazić hałasu, jaki musieliśmy robić, ale byliśmy niepowstrzymani w ujawnianiu swej namiętności i żadne z nas niczym się nie przejmowało.
Kiedy już było po wszystkim, leżeliśmy bez tchu, zlani potem, spleceni ramionami i nogami. Całując się i szepcząc słowa, które pojawiały się bez udziału myśli. – Kocham cię. Naprawdę to powiedziałem? To był mój głos, ale nie potrafiłem się zorientować, skąd się wzięło to wyznanie. Co ostatecznie mogłem wiedzieć o miłości? Miałem zaledwie siedemnaście lat i właśnie straciłem dziewictwo z dziewczyną, którą znałem od dwóch dni. – Cicho. – Przyciągnęła moją głowę i pocałowała mnie. – Będzie na to dość czasu. Ale zabrakło go, byśmy zdołali chociaż zauważyć, że drzwi się otworzyły, nim pokój zalało twarde i zimne światło. Obróciłem się szybko na łóżku, nagi, odsłonięty i koszmarnie bezbronny. Na progu stał doktor Robert i przyglądał się nam. Pościel była pod nami, więc w żaden sposób nie mogliśmy się zasłonić. Rachel chyba niczym się nie przejmowała. Leżała po prostu, odpowiadając bezczelnie na jego spojrzenie. Chciałem coś powiedzieć, ale nie przychodziły mi do głowy żadne słowa. Na jego ustach błąkał się lubieżny uśmieszek, kiedy przesuwał po nas wzrokiem i oceniał sytuację. W końcu rzucił tylko: „Miłej zabawy” i zamknął drzwi.
ROZDZIAŁ 12
I Nazajutrz rano wsiedliśmy do minibusu Volkswagena prowadzonego przez młodego człowieka o niewiarygodnie długich włosach. Doktor Robert siedział z przodu, a my stłoczyliśmy się na tylnym siedzeniu. Kiedy skierowaliśmy się w stronę Old Brompton Road, obrócił się do nas. – Wpadniemy na Abbey Road po kilka taśm demo, potem pojedziemy do Bethnal Green, gdzie poznacie Johnny’ego. Okazało się, że Abbey Road to ciągnąca się między szpalerem drzew podmiejska aleja na północny zachód od Regent’s Park. Kierowca zbliżył się do krawężnika tuż za przejściem dla pieszych i ruszył powolutku przez spory tłum nastolatków stojących pod czarną żelazną bramą. Otworzyła się i po chwili wjechaliśmy na mały parking przy pomalowanym na biało domu. Nad frontowymi drzwiami, do których prowadziły schodki, wisiała wypolerowana tablica: Abbey Road Studios. Doktor Robert wysiadł i uśmiechnął się do nas. – To tutaj nagrywają Beatlesi. – Widząc nasze miny, roześmiał się. – W środku jest trochę kosmicznie. Wbiegł po schodach i zniknął we wnętrzu podmiejskiej na pierwszy rzut oka willi. Trudno było sobie wyobrazić, że to studio nagrań, przynajmniej patrząc z zewnątrz. Ale kiedy myślę o tym teraz, uświadamiam sobie, że to właśnie zdjęcie tamtego przejścia dla pieszych musiało zostać wykorzystane na okładce przedostatniego albumu Beatlesów, Abbey Road, z 1969 roku; czterej muzycy idący gęsiego, bose stopy Paula, które wywołały falę plotek, włącznie z tą, że nie żyje. Doktor Robert wyszedł z domu, trzymając kilka pudełek z taśmami, i ruszyliśmy na południe, w stronę Circus Road, a potem na wschód, w kierunku Wellington Road. – McCartney kupuje tutaj dom pod numerem siódmym – powiedział, kiedy przejeżdżaliśmy przez Cavendish Avenue. – Niecałe
dziesięć minut drogi od studia. Powiedział mi, że będzie go kosztował czterdzieści tysięcy, a drugie tyle zapłaci prawdopodobnie za remont. – Zna pan Paula McCartneya? – spytała Rachel z nabożnym podziwem. Jego pełen satysfakcji uśmiech potwierdził naszą naiwność. – Znam mnóstwo ludzi. • • • Potrzebowaliśmy pół godziny, żeby dojechać do Bethnal Green. Victoria Hall znajdował się, jak najbardziej stosownie, przy Albert Square, i stał na niewielkiej posesji zaniedbanych ogrodów otoczonych przez komunalne wieżowce. Był to dziwnie imponujący budynek z czarnej i czerwonej cegły, czteropoziomowy, z wysokimi łukami okien na pierwszym piętrze i tarasem dachowym, z którego rozciągał się wspaniały widok na okoliczne tereny na południe od ogrodów aż do linii kolejowej. Martwa w zimie winorośl porastająca ściany zaczęła wypuszczać pierwsze liście, a strzeliste drzewa połyskiwały zielenią wczesnych pąków. Wielkie, nakreślone białymi literami graffiti na murze domu głosiło: ŚWIRY WON! A inne: GÓWNO RZĄDZI. – Eksperyment Victoria Hall nie cieszy się szczególną popularnością wśród miejscowych – oznajmił doktor Robert. Poprowadził nas przez główne wejście, a potem na górę, do auli. Na drewnianą podłogę padały promienie wczesnowiosennego słońca, tworząc jasne plamy. Na jednym końcu, na niskim podwyższeniu, stał zestaw perkusyjny i wzmacniacze, a gitary, elektryczna i basowa, opierały się o organy Vox Continental z charakterystycznym czerwonym wierzchem i biało--czarnymi klawiszami. Drzwi na drugim końcu prowadziły do świetlicy, jak to określił doktor. – Wszyscy tu jedzą – oznajmił. Zauważyłem z boku niewielką kuchnię. Nikogo w pobliżu nie było, ale słyszałem głosy płynące z głębi budynku. Ktoś śpiewał. Dwie, może trzy osoby prowadziły ożywioną dyskusję. W powietrzu unosiła się kwaśna woń ludzkiego potu i czegoś jeszcze. Czegoś wyraźnie nieprzyjemnego. Na całej podłodze i na każdej płaskiej powierzchni rozstawiono świece tkwiące w kałużach roztopionego wosku. Doktor Robert wszedł do kuchni, żeby nastawić czajnik.
– Czujcie się jak u siebie w domu – powiedział. – Albo rozejrzyjcie się. J.P. powinien niedługo zejść, kiedy już skończy poranne konsultacje. Maurie i Jeff poszli sprawdzić sprzęt w głębi auli, a Luke usadowił się przy stole, żeby zapalić papierosa. Sprawiał wrażenie wyjątkowo niezadowolonego. – Chcesz się rozejrzeć? – spytałem Rachel. – Jasne – odparła. Ruszyliśmy, żeby obejrzeć budynek. Trudno mi było przez cały ranek powstrzymywać się od uśmiechu albo na nią nie patrzeć. Dostrzegała od czasu do czasu moje spojrzenie i wtedy wybuchała śmiechem i kręciła głową. – Jesteś jak zakochany szczeniak – wyszeptała mi na ucho w volkswagenie. Przypuszczam, że tym właśnie byłem. I, bez wątpienia, przywódcą stada. W przeciwieństwie do Luke’a, nie posiadałem się ze szczęścia. Nędza kilku minionych dni zniknęła w mrocznych zakątkach mojej pamięci i całym sobą chłonąłem obecność Rachel w swoim życiu. Wędrowaliśmy ciemnymi korytarzami, z których prowadziły drzwi do gabinetów albo sypialni. Na jednym z półpięter, gdzie ściany były pokryte topornie wymalowanymi postaciami, unosił się nieprzyjemny zapach. Zmarszczyłem nos. – Co tak śmierdzi? Rachel powąchała ścianę i cofnęła się gwałtownie jak uderzona w twarz. – Jezu! To nie farba, tylko gówno! W poszukiwaniu świeżego powietrza umknęliśmy stamtąd w górę wąskimi schodami; biegliśmy przez oślepiające światło padające z dziwnie rozmieszczonych okien na zakurzone podesty, aż w końcu, mrugając, znaleźliśmy się w pełnym blasku słońca na dachu. Jego czarną bitumiczną powierzchnię otaczał niski murek. Wokół na wpół spróchniałego stołu z listewek ustawiono kilka postrzępionych leżaków; wszędzie walały się plastikowe kubki, opakowania po jedzeniu i niezliczone niedopałki. Na murku nad ogrodem siedziała ze skrzyżowanymi nogami jakaś postać w długiej kremowej szacie; obrócone do góry dłonie spoczywały na kolanach, kciuki i palce wskazujące stykały się. Nie mogliśmy się zorientować, kto to jest, dopóki się nie odwrócił na dźwięk naszych głosów. Simon Flet. Poczułem, jak Rachel ściska mi rękę,
podekscytowana jego widokiem. Jej reakcja, pomimo twierdzenia Dave’a, że facet jest ciotą, wzbudziła we mnie głęboką zazdrość. Nie był zachwycony naszą obecnością. – Czego chcecie? – W jego głosie pobrzmiewała niemal wrogość. – Przyszedłem tutaj, żeby mieć trochę spokoju. – Przepraszamy. Nie chcieliśmy przeszkadzać – powiedziała Rachel. Spojrzał na nas ze złością. – Poznaję was. Dzieciaki, które Cliff sprowadził do domu. Mam nadzieję, że niedługo tam zabawicie. Nie jesteście mile widziani. Odwrócił się, skupiając się na swojej medytacji. Trudno było mi sobie wyobrazić, by tak niezrównoważona osobowość mogła osiągnąć jakikolwiek wewnętrzny spokój. Rachel popatrzyła na mnie skrzywiona; nie ulegało wątpliwości, że jej zauroczenie tym gwiazdorem było krótkotrwałe. Zeszliśmy z powrotem do świetlicy, gdzie na stole czekały na nas kubki gorącej herbaty. Zjawiliśmy się niemal równocześnie z J.P. Walkerem. Wszedł do pomieszczenia tuż za nami, ręce trzymał w kieszeniach i był najwyraźniej nieświadomy czyjejkolwiek obecności. – Johnny, to są ci młodzi ludzie, o których ci mówiłem wczoraj wieczorem przez telefon – wyjaśnił doktor Robert. J.P. ocknął się z zamyślenia, jakby ktoś nagle zapalił światło w ciemnym pokoju. Twarz mu się z miejsca ożywiła, a uśmiech, który się na niej pojawił, był dziwnie uwodzicielski. Podszedł, żeby uścisnąć nam dłonie. – Miło mi was poznać, chłopcy. – Po chwili dostrzegł Rachel. – Och, i dziewczynę. Miał na sobie tylko dżinsy podarte na kolanie i rozpiętą białą koszulę bez kołnierzyka, wypuszczoną na spodnie. Bosy szczupły mężczyzna po trzydziestce o długich, rzednących włosach kasztanowego koloru i najbardziej hipnotyzujących orzechowych oczach, jakie kiedykolwiek widziałem. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jeśli patrzył wprost na człowieka, ten czuł się przez jego spojrzenie uwięziony jak w potrzasku. Było to niezwykle niepokojące. Osobowość Walkera przyćmiewała całkowicie skromną postać. W jego miękkim akcencie rodem z Glasgow było jednak coś swojskiego, coś, co wydawało się dziwnie kojące i tłumiło wszelkie obawy. – Słuchajcie, muszę jechać – rzucił doktor Robert. – Możecie wrócić metrem, chłopcy, jak już tu skończycie. Główną linią do Holborn, potem z Piccadilly do South Ken. – Uśmiechnął się. – Dobrej zabawy.
I wyszedł. J.P. popatrzył na nas rozpromieniony. – Cliff opowiadał wam zapewne o nas, a także o tym, o co mi chodzi. – O coś w rodzaju improwizowanego teatru – odparłem. Skierował na mnie roześmiane oczy, w których malowało się zaskoczenie. – Szkot? Skinąłem głową. – Z Glasgow. – Coś takiego! Dorastałem w Shawlands. – Tam urodził się mój tata. Był wyraźnie zdumiony. – Ależ ten świat jest cholernie mały. Wiecie, sam może zdecydowałbym się na karierę muzyczną, gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Doszedłem do ósmej klasy fortepianu w Szkole Muzycznej Ommera. Teraz z kolei ja byłem zaskoczony. – Żartuje pan! Ja też chodziłem do Ommera. Przy Dixon Avenue. – Nie mówisz chyba poważnie! – Te hipnotyczne oczy otworzyły się szeroko, a ja zatraciłem się w ich spojrzeniu. Znowu uścisnął mi rękę, ujmując ją obiema dłońmi. – Ommer. Jezu, niektóre z tych zakonnic były niezłe! Dobrze jest słyszeć rodzimy akcent. Będziemy musieli pogadać sobie o starych rodakach, ty i ja. – Cofnął się, żeby przyjrzeć się nam dokładniej, a jego uśmiech odrobinę przygasł. – Cliff powiedział, że uciekliście z domu. Wszyscy skinęliśmy głowami, patrząc na siebie z zażenowaniem. – Rodzice wiedzą, gdzie jesteście? – Nie – przyznałem. – No cóż, powinniście przynajmniej do nich zadzwonić i dać im znać, że jesteście cali i zdrowi. Obiecujecie? Zerknąłem na Rachel. – Obiecujemy – powiedziałem. – Dlaczego to zrobiliście? – Co zrobiliśmy? – Uciekliście. – To długa historia. – Żyję ze słuchania. – Uśmiechnął się. I wszyscy usiedliśmy wokół stołu i uraczyliśmy go swoją żałosną opowieścią. O tym, jak wyrzucili mnie ze szkoły, jak postanowiliśmy
uciec całą grupą, jak nas obrabowano pierwszej nocy i jak następnego dnia uratowaliśmy Rachel przed jej chłopakiem. Słuchał w poważnym milczeniu. – No cóż, tak czy owak nabieracie doświadczenia – zauważył, kiedy skończyliśmy mówić. – Ambicja to dobra rzecz, ale wiecie, chłopcy, świat nic nie daje za darmo, a ludzie nie zawsze są tacy, jacy się wydają. Macie szczęście, że tu wylądowaliście, i jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, będę wam z chęcią pomagał tak długo, jak zechcecie. – Powiódł wzrokiem wokół stołu; jego oczy przypominały szperacze w ciemną noc, rzucające przenikliwe światło w mroczne zakątki. Potem jednak uraczył nas odrobiną pesymizmu. – Słowo przestrogi. Wasz dobroczyńca… doktor Robert. Ma swoje zalety i czasem się do czegoś przydaje. Ale jeśli mogę wam udzielić cennej rady, to uważajcie na niego. – Znów się uśmiechnął, jak zwykle niespodziewanie. – Możecie zafundować nam wieczorem mały występ. Później wam powiem co i jak. Tymczasem zostaniecie na lunchu. II Lunch był osobliwą imprezą. W świetlicy zaczęli zbierać się pacjenci i lekarze. Doktor Robert miał rację – trudno było odróżnić jednych od drugich. Wydawali się jednakowo zaniedbani – większość mężczyzn nosiła długie włosy albo brody, albo i to, i to – niechlujnie ubrani i niektórzy niedomyci. Zauważyłem, że jedni mają paznokcie obgryzione do żywego, inni długie, popękane i brudne. Według grafiku przyczepionego do ściany przygotowywali posiłki na zmianę, ale wystarczyło zajrzeć do kuchni, żeby się zorientować, że zasady higieny nie są tam ściśle przestrzegane. Byliśmy głodni, ale tego dnia zjedliśmy niewiele. Było mniej więcej tyle samo kobiet co mężczyzn; powiedziałbym, że ich wiek wahał się od dwudziestu paru lat do pięćdziesiątki. Niektórzy się przedstawili, a niektórzy nie. Jedni gapili się na nas z nieskrywaną ciekawością, inni nas ignorowali. Rozmowy przy stole wydawały mi się na ogół bełkotliwe; bałem się uchwycić spojrzenie Rachel czy kogokolwiek z naszej grupy, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Kiedy teraz o tym myślę, moja reakcja wydaje mi się szokująca, bo byli to w większości nieszczęśnicy. Powinniśmy dziękować Bogu, że tacy nie jesteśmy.
Jakiś mężczyzna w średnim wieku, gestykulując gwałtownie, prowadził ożywioną dyskusję sam ze sobą; jego głos wznosił się i opadał jak przy zajadłej argumentacji. – Matematycy roztrząsają to od wieków – dowodził. – Umiar, oto symbol. Umiar, bez względu na ustawy parlamentarne. I nie obchodzi mnie, co twierdzisz. Taki jest świat. Jest. Tak, jest. Jest. Jest. Powtarzał te słowa jak zacinająca się płyta, aż w końcu stało się to prawie nieznośne. Mimo to zdawało się, że nikt go nie słucha. Zauważyłem, że moje spojrzenie uchwycił wysoki mężczyzna z gęstą czarną brodą; uśmiechnął się i mrugnął. Zastanawiałem się, czy jest jednym z lekarzy. J.P. siedział u szczytu stołu zatopiony we własnych myślach i nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co dzieje się wokół. Równie dobrze moglibyśmy być dla niego niewidzialni. Albo on dla nas. Po lunchu mieszkańcy ośrodka zaczęli sprzątać ze stołu i zmywać naczynia, a my poszliśmy do auli obejrzeć sprzęt na scenie. Był dobry. Ktokolwiek sponsorował tę grupę z Bethnal Green, nie skąpił grosza. Pomieszczenie wypełniły trzaski wzmacniaczy i szum, kiedy się przygotowywaliśmy, strojąc gitary i wrzeszcząc na Jeffa, żeby przestał walić w swój zestaw. W ciągu tych lat mojej kariery muzycznej perkusiści byli zawsze najbardziej hałaśliwymi i nieuważnymi członkami zespołów. A kiedy nie mieli przed sobą sprzętu, ich palce stukały w pierwszą z brzegu powierzchnię, jakby jakiś wewnętrzny impuls komunikowania się zmuszał ich do wybijania uporczywego, obłędnego rytmu. Pamiętam, jak byłem w domu u Jeffa na rodzinnym obiedzie; jego ojciec powtarzał bezustannie: „Przestań stukać, Jeff”. Te prawie bezwiedne upomnienia wydawały się równie irytujące jak samo stukanie. Kiedy już byliśmy gotowi, zdecydowaliśmy się na repertuar, który wykonywaliśmy zwykle przez pierwsze pół godziny potańcówki. Żeby się wdrożyć. Akustyka w Victoria Hall była niezła, a my pełni energii i świeżości, choćby dlatego, że nie graliśmy już od jakiegoś czasu. W auli, parami i trójkami, zjawiali się uczestnicy eksperymentu J.P. Walkera, tej demokracji szaleństwa, a potem stali zasłuchani. Jest coś uniwersalnego w komunikatywnej sile muzyki. Przekracza wszelkie bariery języka i kultury, normalności i obłędu. I tego pierwszego dnia nawiązaliśmy łączność niemal ze wszystkimi ludźmi obecnymi w tej sali. Ktoś zaczął tańczyć i niebawem tańczył już każdy. Był to szalony, dziki taniec wykraczający poza granice muzyki. Ten widok wydawał się
ekscytujący, tak jak świadomość, że robi się to dla ludzi i że swą depresję czy nastrój, swe problemy, umysłowe czy fizyczne, zostawili za drzwiami, podobnie jak wszelkie zahamowania. Muzyka uczyniła ich i nas wolnymi. I sprawiła, że staliśmy się jednością. J.P. patrzył z zainteresowaniem, na jego bladych wargach błąkał się nieznaczny uśmiech; dostrzegłem podziw w oczach Rachel. Były wlepione we mnie i pełne intensywności, która wyzwalała we mnie coś głęboko pierwotnego. Przypomniałem sobie, jak mówiła, że nie zna niczego bardziej podniecającego niż talent. Skończyliśmy właśnie grać Roll over Beethoven i wybijaliśmy wstępnie rytm She was Just Seventeen, kiedy przerwał nam mrożący krew w żyłach wrzask. Drzwi auli otworzyły się gwałtownie i na progu stanęła kobieta w średnim wieku, całkiem naga i drąca się wniebogłosy. Jej krzyki przerywane były rozdzierającym szlochem, który po chwili znów zamieniał się we wrzask. Miała jakieś czterdzieści kilka lat, piersi jak puste worki, skóra na drobnej sylwetce przypominała o dwa numery za duży dziecięcy kombinezon. Była wysmarowana jakąś gęstą, ciemną substancją i niebawem zorientowaliśmy się po zapachu, co to jest. Pokrywało ją od stóp do głów jej własne gówno. – Gdzie moja butelka?! – wrzasnęła. – Chcę swojej butelki! Johnny mówi, że muszę mieć swoją butelkę. Zaczęła biegać dookoła sali, a każdy, kto znalazł się na jej drodze, umykał w popłochu. Nikt nie chciał się do niej zbliżyć. Jej sprint przerodził się w podskoki i zaczęła wyśpiewywać jakąś pozbawioną tonu melodię, którą nie sposób było rozpoznać. Zerknąłem na J.P., ale nie próbował interweniować. Przyglądał się przez chwilę bez zainteresowania, potem odwrócił się i zniknął w świetlicy. Po sali zaczął się rozchodzić smród, więc Rachel wycofała się na tyły sceny, za nasze plecy. Kobieta jednak zatrzymała się dokładnie pod nami i patrzyła na nas dzikim wzrokiem. – Dlaczego przerwaliście?! Dlaczego, kurwa, przerwaliście?! – Jej głos przypominał dźwięk rozdzieranego papieru. – Chcę tańczyć! Grajcie! Grajcie! Spojrzałem na Jeffa i skinąłem głową. Wszystko, byle trzymała się od nas z daleka. Stuknął cztery razy pałeczkami i zaczęliśmy I Saw Her Standing There, choć wolałbym na dobrą sprawę, by w ogóle tu nie stała. Nie ruszyła się jednak. Zaczęła się wić i skręcać w najbardziej
groteskowym i cuchnącym tańcu, jaki kiedykolwiek widziałem. Z trudem się powstrzymywałem, by nie zwymiotować. Nagle ze świetlicy przybiegł mężczyzna, który podczas lunchu siedział przy stole. Wielki facet, kompletnie łysy; wszystkie jego włosy skupiły się w masie czarnej brody i splątanych puklach pokrywających pierś i szyję. Ręce miał szeroko rozpostarte i trzymał w nich duży szary koc, którym całkowicie okrył tańczącą kobietę, gdy tylko się do niej zbliżył. Dojrzałem na jego twarzy wstręt wywołany zapachem. Mimo to ją trzymał, choć wierzgała nogami, wyrywała się i protestowała wrzaskliwie, aż zaczęła stopniowo tracić siły i w końcu, kwiląc i szlochając, poddała się uściskowi jego ramion. Ze świetlicy wyłoniła się kobieta z wypełnioną mlekiem butelką do karmienia niemowląt i podała ją brodaczowi, a ten bezzwłocznie wsunął smoczek między umazane gównem wargi nieszczęśnicy. Zaczęła ssać namiętnie i zajęta bez reszty posiłkiem, pozwoliła się wyprowadzić. Pozostali pensjonariusze odsuwali się na bok jak rozstępujące się Morze Czerwone, by przepuścić oboje, a potem kilkoro zaczęło biegać wokół sali i otwierać na oścież wszystkie okna. Do sceny zbliżył się niski, łysy mężczyzna i uśmiechnął do nas, ukazując dziury po dwóch przednich zębach, jedną u góry, drugą u dołu. – To jest Alice – powiedział. – Gwiazda show. – Zaciągnął się papierosem, po czym wepchnął jego koniec w dziurę w dolnym uzębieniu, tak że pet tkwił tam i podrygiwał wraz z ruchem ust. – Ma w tej chwili około sześciu miesięcy. – Jakiego show? – spytałem, nie rozumiejąc. – Show Victoria Hall. Ulubiona pacjentka Johnny’ego. Przywrócona łonu i cofnięta do okresu dzieciństwa. – Zacisnął wargi wokół papierosa i zaciągnął się dymem. – Skupia się na niej cała pieprzona uwaga! Odwrócił się i pomaszerował z powrotem do świetlicy. I znów, nie po raz pierwszy, nie potrafiłem się zorientować, czy był to pacjent, czy lekarz. Jak miałem się dowiedzieć, różnica między nimi była równie subtelne jak między szaleństwem a normalnością. Odwróciłem się, żeby spojrzeć na pozostałych, i dostrzegłem w ich twarzach obawę, która i mnie prześladowała. Nikt z nas nie wiedział, czy naprawdę nam zależało na takim występie. III
Aula była tak duża i ciemna, że kilka świec trzymanych przez mroczne postacie nie rozpraszało mroku. W niewidocznych kątach płonęły kadzidełka, wypełniając powietrze słodkim, ostrym zapachem. Wiedziałem, że otaczają nas ciała tworzące duży i luźny krąg. Przesuwaliśmy się z wolna wzdłuż jego wewnętrznego obwodu. Ja, Maurie, Luke i Dave. I Rachel. Uparła się, żeby wziąć w tym udział. Miała kiepskie popołudnie; męczyły ją dreszcze i zdradliwe swędzenie, które zmuszało ją do bezustannego drapania rąk i głowy. Nie mogłem w żaden sposób przynieść jej ulgi i w końcu J.P. przerwał szkolenie i wyprowadził ją, obejmując ramieniem i przemawiając do niej cichym i kojącym głosem. Kiedy wrócili, była już spokojna, nawet pogodna, a ja czułem rozdarcie między zazdrością i ulgą i zastanawiałem się, czy podał jej jakiś lek, czy też stłumił jej głód siłą swej osobowości. Teraz znów zachowywała się normalnie, jeśli w ogóle można było użyć takiego określenia. Nagle prostokąt żółtego światła ze świetlicy wdarł się w tłum i sięgnął tyłów auli. W ten blask wkroczył mężczyzna. Sylwetka. Choć nie widzieliśmy twarzy, wyczuwaliśmy jego niepewność. Naszym zadaniem było go otoczyć, a gdy to zrobiliśmy, wokół nas zamknął się szerszy krąg. Znajdowaliśmy się dostatecznie blisko, by dotknąć mężczyzny i poczuć jego zapach. Zgodnie z wcześniejszym poleceniem pchnąłem go w ramiona Luke’a. Luke obrócił nim natychmiast, przekazując go Mauriemu, Dave’owi, Rachel i potem mnie. Obracał się wokół naszego małego zwartego koła. Jego ciało odprężało się, okazując ufność, stając się jednocześnie cięższe; ruch nie pozwalał mu upaść. Obracał się coraz szybciej, kiedy my poruszaliśmy się wewnątrz kręgu otaczających nas ciał. Aż rozległ się trzask przypominający wystrzał – sygnał, byśmy się cofnęli. Oba kręgi, wewnętrzny i zewnętrzny, cofnęły się od środka, jak kółka na wodzie wywołane przez kamień rzucony do stawu. Mężczyzna osunął się na podłogę i przyklęknął. Ludzie trzymający świeczki podeszli bliżej, żeby otoczyć go kręgiem światła, a on dźwignął się niepewnie na nogi, oszołomiony i zdezorientowany po wirowaniu, któremu został poddany. W krąg wstąpiła kolejna postać; gdy obracała się, jej biała szata zawirowała. W migotliwym świetle zobaczyliśmy twarz młodego mężczyzny pokrytą białym pudrem, z umalowanymi ustami tworzącymi czerwoną kreskę. Nosił filcowy kapelusz z przyczepioną na górze
sztuczną papugą. Choć wiedziałem, że to Jeff, nigdy bym go nie rozpoznał w tej tragikomicznej, trochę przerażającej postaci. Dostrzegłem błysk strachu w oczach mężczyzny pośrodku kręgu, kiedy Jeff wyciągnął spod szaty pistolet i wycelował mu w głowę. Tamten podniósł ręce, jakby wierzył, że mogą powstrzymać kule. – Nie! – krzyknął. – Nie! Nie! Jeff jednak wciąż wyciągał rękę, prostą i pewną. Na jego twarzy pojawił się niespieszny uśmiech. Bawił się tym. Potem, bardzo powoli, zaczął opuszczać broń, wciąż trzymaną w idealnie wyprostowanej ręce, aż lufa była wymierzona wprost w krocze mężczyzny. Ten był bliski histerii. Wrzeszczał na Jeffa. Błagał go, by nie strzelał. Trzymał się dłońmi za krocze, zginając się niemal wpół. A wtedy – Trach! Trach! Trach! – Jeff strzelił trzy razy, a krzyk mężczyzny przeciął ciemność, jak nóż przecina ciało. Tamten osunął się z łkaniem na podłogę, trzymając się za genitalia, i zaczął się przetaczać tam i z powrotem, jęcząc i płacząc. Niemal natychmiast od tłumu oderwało się kilka postaci i podeszło bliżej, by podnieść go na nogi i wyprowadzić pospiesznie przez żółty blask docierający ze świetlicy. W auli tymczasem zapłonęły światła, a my mrugaliśmy w tej nagłej iluminacji, otoczeni zewsząd bladymi i wystraszonymi twarzami, które przypominały unoszące się na wodzie chińskie lampiony. J.P. stał przy drzwiach, samotna postać, której klaskanie odbiło się echem od belek sufitu. – Brawo! Brawo! – krzyknął. – Czas się posilić. • • • Tak jak podczas lunchu, jedliśmy niewiele. Ale na stole było wino, niekończący się zapas, a my piliśmy je, by zatracić się w zapomnieniu. Był to jak dotąd najdziwniejszy dzień w naszym życiu. Wokół świetlicy płonęły kolorowe świece w kałużach roztopionego wosku, rzucając na ściany roztańczone cienie biesiadników. Na adapterze stojącym na niskim kredensie obracały się płyty, w zadymionym powietrzu rozbrzmiewały piosenki Beatlesów, Beach Boysów, Kinksów i King. Mężczyzna odgrywający główną rolę w wieczornym przedstawieniu najwyraźniej całkowicie do siebie doszedł po strzałach w krocze i teraz jadł i pił łapczywie. Jeff umył się
i przebrał, ale resztki szminki nadawały jego ustom nienaturalnie czerwoną barwę; wyglądał dziwnie kobieco. Rachel i ja zajmowaliśmy miejsca po bokach J.P., lecz to ona miała odwagę spytać go o to, nad czym ja tylko się zastanawiałem. Była bezpośrednia i konkretna. – O co chodziło dziś wieczorem? J.P. uśmiechnął się, jak zawsze szczerze, i wydawał się równie szczerze rozbawiony. – Richard cierpi na coś, co mogę określić jako lęk przed kastracją. – Mówił zniżonym głosem, by nie można go było usłyszeć w panującym przy stole gwarze. – Kilkanaście miesięcy terapii nie przyniosło szczególnych rezultatów. A więc dzisiejszy wieczór stanowił eksperyment ostatniej szansy. Coś w rodzaju terapii szokowej, by zmierzył się z urojeniowym charakterem swojego lęku. Mówiąc wprost i brutalnie, Jeff odstrzelił mu jaja. Albo tak też pacjent sądził czy też się obawiał. Teraz musi poradzić sobie ze świadomością, że jego jądra są wciąż nietknięte, a lęki bezpodstawne. – Skinął głową, jakby brał pod uwagę możliwość porażki. – Tylko czas pokaże, jakie będą rezultaty. – Popatrzył na każde z nas po kolei. – Na tym właśnie polega eksperyment pod nazwą Victoria Hall. Na niekonwencjonalnym, niefarmakologicznym podejściu do problemów, które przy stosowaniu metod konwencjonalnych próbuje się rozwiązywać za pomocą leków. Oczy mu błyszczały; wyczuwałem jego ekscytację. Kiedy skończyliśmy jeść, pojawiły się kolejne butelki wina, także skręty, które zaczęły krążyć wokół stołu. Podniecenie wywołane przedstawieniem przygasało stopniowo i zapanował nastrój rozluźnienia. Dopiero teraz zauważyłem nieobecność Alice i wysokiego, łysego, brodatego mężczyzny, który ją odciągnął. – Opowiedz nam jakąś historię, Johnny – poprosiła jedna z kobiet. – Opowiedziałem wam ich tyle, że starczyłoby na całe życie – odparł J.P. – Kolej na kogoś innego. Przy stole zapadła pełna wyczekiwania cisza i przez chwilę wydawało się, że nikt nie chce sprostać wyznaczonemu zadaniu. A potem jakiś elegancki mężczyzna w białej koszuli i spodniach poprawił okrągłe okulary w rogowej oprawie i nachylił się nad stołem. – Ja opowiem historię. Mówił z przeciągłym północnoamerykańskim akcentem, a za sprawą stalowosrebrzystych pasemek w wysmarowanych brylantyną włosach
oceniałem jego wiek na jakieś czterdzieści parę, pięćdziesiąt lat, co wówczas było dla mnie synonimem starości. Pociągnął się za koniec krótkich, szczeciniastych wąsów. – O tym, jak Johnnie i ja jeździliśmy w zeszłym roku po Stanach z odczytami. Wszystkie oczy zwróciły się na niego, a on przez chwilę wydawał się zaniepokojony tym zbiorowym zainteresowaniem. Szybko się jednak opanował. – Wszyscy wiedzą, jak było nam ciężko. Lekarze ze stowarzyszenia amerykańskich psychiatrów byli nie tylko sceptyczni. Byli niekulturalni. Chamscy. Nie przepuścili okazji, by krytykować nas w prasie, wyśmiewać nasze badania i prace naukowe. Przysyłali krzykaczy na nasze konferencje. Jakbyśmy rozpraszali mroki średniowiecza. Bądź co bądź, ci ludzie wciąż wierzyli w terapię elektrowstrząsową i lobotomię. Byli jak znachorzy. Mówił z niekłamaną pasją, a ja spojrzałem na J.P., żeby sprawdzić jego reakcję. Niewiele jednak zdradzał; rozparty wygodnie na krześle, opierając bosą stopę o stół, zaciągał się skrętem, podczas gdy na jego wargach błąkał się enigmatyczny uśmiech. – Byliśmy akurat gdzieś na Środkowym Wschodzie. W Ohio czy gdzie indziej, nie pamiętam już. A oni zastawili na nas zasadzkę. Rodzaj wyzwania, z którym, o czym doskonale wiedzieli, Johnny musiałby się zmierzyć bez szans powodzenia. Czekali na nas tamtego wieczoru po wykładzie. Grupa psychiatrów z miejscowego szpitala. Powiedzieli, że zdają się na naszą łaskę, ale nieprzypadkowo na miejscu czekali już na nas ludzie z prasy. Twierdzili, że mają problem z pewną młodą kobietą w głęboko psychotycznym stanie i że chcą, by Johnny im pomógł. Była dla własnego bezpieczeństwa zamknięta w celi obitej materacami. Nie chciała się ubierać i nie odzywała się do nikogo od ponad sześciu miesięcy. Nie wypowiedziała ani słowa. Próbowali tych swoich gównianych metod, lecz bezskutecznie. Katatonia. Popatrzyliśmy na nią przez szybkę w drzwiach. Siedziała na podłodze, ze skrzyżowanymi nogami, wpatrzona w ścianę. Ktoś mówi, że nie zmieniła pozycji od chwili, gdy po raz ostatni skorzystała z toalety. Johnny na to: „Wpuśćcie mnie do niej”. Więc pozwalają mu wejść do środka. Kiedy tylko drzwi się za nim zamykają, zaczyna się rozbierać. „Co jest, kurwa!”, mówią, a ja muszę ich powstrzymać, żeby nie wyciągnęli go na korytarz. Johnny składa swoje ubranie w zgrabny stosik w kącie izolatki i siada po turecku obok pacjentki. Nie odzywa się słowem. Nawet na nią nie
patrzy. Tylko siedzi. Mija pół godziny. Czterdzieści minut. Po mniej więcej trzech kwadransach widzę, że kobieta obraca głowę i patrzy na niego. On wciąż nie zwraca na nią uwagi. Ale gdy upływa godzina, ona już się w niego wpatruje. Nagle wyciąga rękę, dotyka jego twarzy i mówi: „O co chodzi?”. I w ciągu następnych piętnastu minut opowiadają sobie historie swojego życia. – Mężczyzna w białej koszuli uśmiechnął się w blasku świec. – Ich zamierzenia spaliły całkowicie na panewce. Nazajutrz prasa rozpisywała się o tym, jak Johnny wyciągnął tę kobietę z katatonii w ciągu godziny, podczas gdy miejscowi psychiatrzy próbowali dotrzeć do niej bez powodzenia przez pół roku. Wokół stołu rozbrzmiał radosny aplauz. J.P. rozsiadł się wygodnie na krześle. – Chodziło mi tylko o jej ciało. Sprowokowało to wybuch śmiechu, który zamarł po chwili, tak jak uśmiech na twarzy J.P. – Problem polega na tym, że większość psychiatrów lubi za bardzo dźwięk swojego głosu. Ważne jest to, co mówią pacjenci. Słuchanie jest cnotą. A ja pomyślałem sobie, jak bardzo jest to prawdziwe. Nie tylko w odniesieniu do psychiatrów i ich pacjentów, ale wszystkich, w każdym związku międzyludzkim. I nie upłynęło dużo czasu, nim sam zacząłem żałować, że nie stosowałem tej lekcji w praktyce. • • • Nie wróciliśmy tamtej nocy do South Kensington. Byliśmy pijani winem i na haju. I zanim się zorientowaliśmy, która jest godzina, uciekło nam ostatnie metro. Każdy poszedł więc poszukać sobie jakiegoś miejsca, w którym mógł się położyć i przespać. Zamierzałem właśnie udać się z Rachel na dach, kiedy stanął między nami Maurie. – Chcę zamienić słowo z Jackiem – powiedział. Zawahałem się, wyczuwając groźbę w jego głosie, w końcu skinąłem Rachel głową. Westchnęła teatralnie i poszła do świetlicy, żeby zaczekać tam na mnie. – Mówiłem ci, Jack. Ona nie jest dla ciebie – przypomniał mi przyciszonym głosem, wbijając palce w miękkie ciało mojego przedramienia i zostawiając na nim sińce, czego byłem pewien. Patrzyłem mu w oczy przez długą chwilę, próbując doszukać się
Patrzyłem mu w oczy przez długą chwilę, próbując doszukać się w nich jakiegoś powodu tej obsesyjnej opieki, jaką roztaczał nad kuzynką, ale dojrzałem jedynie wrogość. – Tak, mówiłeś. Mierzyliśmy się chwilę wzrokiem, wreszcie wyswobodziłem rękę z jego uścisku i poszedłem do świetlicy, gdzie znalaz- łem Rachel, i zabrałem ją na dach. Pogoda zmieniła się w trakcie tego wczesnowiosennego dnia i nocne powietrze przesycone było balsamicznością. Jak w letni wieczór. Wyczuwało się zapach kwiecia i liści wychylających się z pąków, a także dochodzący skądś aromat lilii, słodki i duszący, który zawsze kojarzył mi się z nadejściem lata. Siedzieliśmy na leżakach, wpatrując się w niebo; próbowałem nie myśleć o Mauriem. – Co ci dał? – spytałem. – Kto? – J.P. Po południu, kiedy złapały cię dreszcze. Wyczułem w mroku jej wahanie, niechęć, by mi powiedzieć. – Nie wiem – odparła w końcu. – Ale cokolwiek to było, poczułam się lepiej. – Znowu wahanie. – Myślę, że sam bierze. Zaskoczony wyprostowałem się na leżaku, zaskoczony. – Dlaczego tak mówisz? – Ślady po ukłuciach na jego lewej ręce. – Pewnie wyczuła moje rozczarowanie, bo po chwili dodała: – Ale kto wie? Może jest cukrzykiem. Znowu rozłożyłem się wygodnie na leżaku i spojrzałem w kosmos, gubiąc się w jego ogromie i czując, jak mój umysł jest przyciągany do tych wszystkich punkcików światła niczym ćma do milionów płomieni. – Zastanawiałaś się kiedykolwiek, co jest tam w górze? Odwróciłem się do niej i zobaczyłem, że kręci głową. – Nigdy. Co tam jest? No, cóż, prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. I nie można wykluczyć, że nie zrozumielibyśmy, nawet gdybyśmy wiedzieli. Martwię się tylko o to, co jest tutaj. – Położyła sobie dłoń na piersi i popatrzyła mi w oczy. – A co tam jest? – Kilka dni temu nie potrafiłabym ci powiedzieć. – A teraz? Jej uśmiech był blady i wyblakły od księżycowego blasku. – Ty – powiedziała. – Ty tam jesteś. Wypełniasz wielką pustkę, którą
– Ty – powiedziała. – Ty tam jesteś. Wypełniasz wielką pustkę, którą do niedawna byłam. Wypełniasz to czymś lepszym. Czymś dobrym. Tak, mogłem w przypływie namiętności wyszeptać poprzedniej nocy „Kocham cię”, ale wiedziałem w głębi serca, że nie były to czcze słowa. Cokolwiek ta sytuacja oznaczała, cokolwiek ze mną uczyniła, jakkolwiek długo mogła trwać, wiedziałem, że tak właśnie czuję. Wstałem z leżaka i wziąłem ją za rękę. Ona też się podniosła, a potem się pocałowaliśmy. A ten wielki futrzany płaszcz, którym dyrektor szkoły rzucił we mnie w swoim gabinecie, znalazł się teraz na bitumicznej warstwie dachu. Nasze łóżko na tę noc i miękkość pod nami, gdy znów się kochaliśmy, tym razem w świetle gwiazd, jakby cała wieczność istniała tylko po to, by mogła nadejść ta chwila.
ROZDZIAŁ 13
I Dziwne, jak bardzo osobliwa natura tego pierwszego eksperymentu w Victoria Hall przerodziła się nie tylko w coś swojskiego, ale wręcz w rutynę. W ciągu następnych kilku miesięcy nasze życie przebiegało według ustalonego schematu: czas dzieliliśmy między dom doktora Roberta w Kensington i „pokręconych” w Bethnal Green. Posługuję się słowem „pokręcony” w ten sympatyczny szkocki sposób, który nie ma na celu obrażania kogokolwiek. Ponieważ, w gruncie rzeczy, wszyscy bardzo szybko przestaliśmy postrzegać mieszkańców Victoria Hall jako pokręconych. Granice normy zostały znacznie przesunięte i obejmowały również to, co na początku wydawało się szokująco nienormalne. Jednakże smarowanie siebie i ścian gównem nigdy nie mog- łoby być zaakceptowane i wszyscy w ośrodku odczuli głęboką ulgę, gdy J.P. dał Alice w prezencie farbę. Pokrywanie ścian własnym kałem było, jak powiedział, wyrażaniem jej wnętrza. Dosłownie. Lecz farba stała się niebawem akceptowalnym substytutem i w ciągu tych paru tygodni zauważyliśmy w kobiecie znaczącą zmianę. Malowanie potraktowała jako nowe medium komunikacji. J.P. zdobył gdzieś wielką belę papieru gazetowego i Alice odrywała od niej wielkie płachty, by rozwieszać je w holu i pokrywać je kolorami. Niesamowite barwne dzieła o własnej wewnętrznej narracji. Postacie w chwili niepokoju, aktu miłosnego, walki. Jezus. Bóg. Dziewica Maryja. Ośrodek był często odwiedzany – przez aktorów, gwiazdy muzyki pop, pisarzy, artystów – i zdawało się, że doktor Robert zna ich wszystkich. Nieraz zdarzało mi się rozmawiać z ludźmi, których wcześniej widziałem tylko w telewizji albo na dużym ekranie. Jakbym był jednym z nich. Przy jakiejś okazji widziałem Richarda Burtona. Przy innej Audrey Hepburn. I rozmawiałem po pijaku z Brianem Jonesem. Stopniowo zacząłem dostrzegać, że mimo całej sławy i rozgłosu są tacy sami jak my, że prześladują ich te same lęki i poczucie niepewności. Ta
świadomość, o dziwo, tłumiła moje własne obawy; stwierdziłem, że nabieram wiary w siebie, że staję się dojrzalszy. Kiedyś zjawiła się u nas ekipa BBC i przez kilka dni rejestrowała życie ośrodka. Nigdy nie obejrzałem nakręconego materiału, ale podejrzewam, że gdzieś w piwnicach wytwórni wciąż spoczywają zakurzone stare szpule z filmem, na którym, z myślą o potomności, utrwalono ducha czasu spędzonego przez nas w Bethnal Green. Nasza grupa często grała zarówno dla pensjonariuszy, jak i gości, zawsze wzbudzając aplauz i nakłaniając słuchaczy do tańca. J.P. osobiście nie tańczył, ale nieraz stał w drzwiach, z zagadkowym uśmiechem na twarzy obserwując bawiących się ludzi. Kiedyś spytał mnie, czy nie uważam tańca za coś trochę dziwnego. Odparłem, że nie. – A gdybyś nie mógł słyszeć muzyki? Nie bardzo to sobie wyobrażałem. Zawsze miałem ją w głowie. Uśmiechnął się w ten swój enigmatycznych sposób. – Nietzsche zauważył kiedyś, że ci, których obserwowano podczas tańca, przez ludzi niesłyszących muzyki byli uznawani za szalonych. Ciekawe, nie wydaje ci się? Sądzę, że od tej pory nie patrzyłem już na tancerzy tak jak dawniej. Doktor Robert obiecał zorganizowanie sesji nagraniowej, żebyśmy mogli przygotować taśmy demo. Nie przy Abbey Road, tylko w studio nad Marquee Club w Soho, gdzie znał jednego z techników, jak twierdził. Ale powiedział też, że musimy pisać własne piosenki, tak jak radził nam pierwszego dnia w Londynie ten młody człowiek, który mógł być Johnem Lennonem. Tak więc ja i Luke spędzaliśmy całe godziny w suterenie przy Onslow Gardens z gitarą akustyczną i melodyką, próbując coś napisać. Przypuszczam, że po raz pierwszy w życiu zderzyłem się naprawdę z własnymi ograniczeniami. Dotyczyło to nas obu. Luke miał niezwykły talent, a ja nieźle radziłem sobie z gitarą, ale naśladowanie innych to było jedno, ale próba oryginalności to coś zupełnie innego. Pisanie własnych piosenek wydawało się najtrudniejszą rzeczą, z jaką mieliśmy kiedykolwiek do czynienia. Wymagało czegoś innego. Czegoś głębszego. A im usilniej się staraliśmy, tym bardziej sobie uświadamialiśmy, że po prostu nie jesteśmy do tego zdolni. O dziwo, najlepszą piosenkę podczas tych frustrujących, czasem burzliwych sesji – kiedy obaj odgrywaliśmy się na sobie za brak talentu, jakby błąd tkwił gdzieś na zewnątrz, a nie w nas samych – wymyślił
Dave. Zjawił się pewnego popołudnia z nagryzmolonym na kartce tekstem. Historią naszej ucieczki. Nosiła, co całkowicie zrozumiałe, tytuł Uciekinier. Były to proste, opowiadające pewną historię słowa, inne niż wtórne historyjki o miłości i stracie, z którymi ja i Luke borykaliśmy się bez powodzenia. Nigdy nie miałem wielu przyjaciół, po prawdzie ich nie pragnąłem. Byłem samotnym dzieciakiem w swym małym świecie i tylko ssałem kciuk. Cała piosenka opiera się na trzech akordach. G, C i D, wraz z refrenem Run, Run, Runway, Run-Runaway. Z trudem sobie przypominam, jak szła melodia. Lecz piosenka nigdy nie została dokończona ani nagrana, więc nie mam niczego, co pozwoliłoby mi ją odtworzyć, prócz mglistego wspomnienia o słońcu wpadającym ukośnie przez wysokie okna w zadymionym pomieszczeniu i wszechogarniającym zapachu wilgoci. Wziąłem sobie do serca radę J.P. i skontaktowałem się z rodzicami. Nie miałem odwagi do nich zadzwonić, więc napisałem krótki list z informacją, że jestem cały i zdrowy. Że wszyscy jesteśmy cali i zdrowi i że się odezwę, gdy sprawy się ułożą. Trudno było znaleźć właściwe słowa, więc wyszła z tego króciutka notka. Okrutna, biorąc pod uwagę, jak bardzo byli spragnieni wiadomości o nas. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, na co ich w rzeczywistości narażam. Dopiero z upływem czasu, gdy sam dorosłem do rodzicielstwa, potrafiłem sobie wyobrazić ich ból i zrozumieć, jak egoistycznie i bezmyślnie się zachowałem. W ciągu tych tygodni zatraciłem się w Rachel bez reszty. Zanurzałem się w swojej obsesji, chowałem głowę w piasek, jakim był nasz związek, i ignorowałem świat rzeczywisty, z którym musiałem się pewnego dnia zmierzyć, o czym doskonale wiedziałem. Kochaliśmy się często, czasem kilka razy dziennie. Z braku innego miejsca zaanektowaliśmy sypialnię z wielkim łożem. Doktor Robert nigdy nie wspomniał o tamtej nocy, kiedy nas przyłapał, ale co tydzień, kiedy zjawiała się dziewczyna do sprzątania, mogliśmy się przekonać, że pościel jest zmieniona. Bywało, że leżeliśmy godzinami, rozmawiając po prostu, dowiadując się jedno o drugim wszystkiego, czego można się było dowiedzieć. O dziecięcych przygodach, nauczycielach, pierwszych pocałunkach. Kłótniach z rodzicami. Najlepszych przyjaciołach i najgorszych wrogach. O nadziejach, marzeniach, zazdrości, fantazjach. Po raz
pierwszy miałem wrażenie, że naprawdę wchłaniam kogoś innego. Poznawałem każdy fizyczny i psychiczny rys tej dziewczyny, która tak mnie oczarowała. Każde z nas zaczęło przewidywać zawczasu, co powie drugie, a potem śmialiśmy się, wiedząc oboje, że nie pomyliliśmy się. Być może ten jeden raz w życiu nie czułem się we wszechświecie samotny. Natomiast moje stosunki z Mauriem pogarszały się z dnia na dzień. Ledwie się raczył do mnie odzywać. Rachel i ja nie robiliśmy tajemnicy z naszego związku ani z tego, że sypiamy ze sobą w pokoju na górze, i wszystko osiągnęło punkt krytyczny pewnego wieczoru, kiedy przerwałem kłótnię między nią a Mauriem w salonie doktora Roberta. Nie wiem, gdzie byli pozostali, ale poszedłem na górę poszukać Rachel. Gdy stwierdziłem, że nie ma jej w naszym pokoju, zszedłem na dół i usłyszałem podniesione głosy. Jeden, piskliwy i zdenerwowany, należał do Rachel, drugi, przypominający głuchy warkliwy pomruk, do Mauriego. – Nie waż się mu powiedzieć! – rzucił do niej wściekle, kiedy wszedłem do pokoju. – Co i komu? Oboje byli wyraźnie zaskoczeni moim nagłym najściem i być może zastanawiali się, ile zdołałem usłyszeć. Prawie nic, w gruncie rzeczy. Rachel patrzyła długą chwilę na kuzyna. – Nieważne – rzuciła, odwróciła się i wybiegła z pokoju na korytarz, ocierając się o mnie. Usłyszałem kroki na schodach. – Co się, u diabła, dzieje, Maurie? Odwrócił się do mnie, niemal fioletowy z gniewu. – Powiedziałem ci, żebyś trzymał się od niej z daleka. Na jego wściekłość odpowiedziałem tym samym. – A ja ci powiedziałem, że to nie twoja sprawa. – Jest moją kuzynką! – I co z tego, do cholery? Nie masz prawa jej mówić, z kim może być, a z kim nie. Jest niezależna. Sama może podejmować decyzje, nie pytając cię o zdanie. Zrobił krok w moją stronę, całym swoim ciałem zdradzając z trudem hamowany gniew. – Trzymaj się od niej z daleka. – Niby dlaczego? – Bo nie jesteś żydem! – Niemal to wykrzyczał.
Nie czułbym się bardziej zaskoczony, gdyby mnie uderzył. – Co? – Nie mogłem w to uwierzyć. Religia nigdy nie stanowiła problemu, w każdym razie takiego, którego byłbym świadomy. – Och, nie bądź takim gudłajem – powiedziałem, wiedząc doskonale, że go to zaboli. Jego tlący się pod powierzchną gniew wybuchnął niepowstrzymaną furią. Maurie chwycił mnie za kołnierz i pchnął w stronę drzwi. Niemal wprost na Simona Fleta, który wyłaniał się właśnie z mroku korytarza. Widząc go, stanęliśmy jak wryci. – Co wy sobie wyobrażacie, u diabła? – Niesamowite, że złość może tak zniekształcić przystojne rysy. – To nie pub, gdzie możecie się awanturować i przeklinać. I kto wam pozwolił wchodzić do prywatnych pokoi Cliffa pod jego nieobecność? Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, więc staliśmy pokornie jak zrugani niegrzeczni chłopcy. – Doprawdy! Jeśli zamierzacie w ogóle tu pozostać, a mam nadzieję, że już niedługo, to siedźcie w suterenie, chyba że ktoś zaprosi was na górę. – Popatrzył na mnie spode łba. – A ty powinieneś zastanowić się nad tym, gdzie sypiasz. To nie burdel. Jestem pewien, że się zaczerwieniłem. I zerknąłem nerwowo na Mauriego, którego twarz przypominała kamień. – A teraz jazda stąd! Nie miałem odwagi pójść od razu na górę, więc zszedłem z Mauriem z powrotem do sutereny. Udał się bezzwłocznie do swojego pokoju, a ja usiadłem na kanapie, żeby pławić się w swoim żalu. Odczekałem pół godziny, nim przemknąłem do sypialni na drugim piętrze, gdzie zastałem Rachel przy oknie, wpatrzoną w dachy domów, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Nie odwróciła się ani też nie dopuściła mnie do słowa, rzucając lakoniczne: – Nawet nie pytaj. Nigdy więcej o tym nie rozmawialiśmy. II Czasem, kiedy Simona nie było w domu, siedzieliśmy wszyscy w salonie na pierwszym piętrze razem z doktorem Robertem, oglądając telewizję i popalając trawkę. Widziałem raz J.P. Walkera w jakimś
nocnym programie na temat bieżących wydarzeń; opowiadał o swoim eksperymencie i było to dziwne, kiedy oglądało się kogoś znajomego na ekranie telewizora. Prawdopodobnie podsycało to w nas iluzję, że znajdujemy się w samym centrum wszechrzeczy. Bo to była iluzja. Zmierzaliśmy donikąd, i to szybko. Dreptaliśmy w wodzie głębokiego, ciemnego stawu, który prędzej czy później miał nas wciągnąć w otchłań i utopić. Tego wieczoru – jestem pewien, że to było wtedy – doktor Robert powiedział nam, że osobiste życie J.P. to klęska. Że poświęcił swoje małżeństwo na ołtarzu kariery; stracił żonę i dzieci w wyniku separacji, a potem rozwodu. – To właściwie wrak człowieka – oznajmił. – Nie mam pojęcia, jak udaje mu się zmagać z czyimiś problemami w sytuacji, gdy nie potrafi poradzić sobie z własnymi. – Na wpół siedział, na wpół leżał w skórzanym fotelu, wyciągając nogi i popalając skręta. – Bierze leki na depresję. – Uśmiechnął się. – Wiem. Sam wypisuję mu recepty – dodał. Co wydało mi się naruszeniem etyki lekarskiej i złamaniem przysięgi Hipokratesa. Myślę, że doszedłem wtedy na dobre do wniosku, że naprawdę nie lubię doktora Roberta. Najgorsze jednak w tamtych tygodniach było poczucie, że tracimy Jeffa. Od czasu tamtej pierwszej nocy, kiedy widział tęcze wychodzące ze ściany, zatracił się całkowicie w LSD. Wydaje mi się, że Maurie i Dave też zażyli to kilka razy, ale Jeffowi ciągle było mało. A doktor Robert najwyraźniej zapewniał mu wszystko, czego chciał. Wyzwalało to w Jeffie jakieś poczucie własnego ja, którego wcześniej sobie nie uzmysławiał. Zawsze był kiepskim uczniem, najsłabszym osobnikiem z intelektualnego miotu. Terapeuci orzekliby dzisiaj zapewne, że ma niskie poczucie wartości i że jego ekstrawertyczne, niejednokrotnie obcesowe zachowanie stanowi swoistą przeciwwagę dla tych braków. No, cóż, dzięki kwasowi nie potrzebował już żadnej przeciwwagi. Znalazł coś pięknego, jak twierdził. Jakąś część samego siebie, o której istnieniu nic nie wiedział. Ale to go zmieniło. I wcale nie na dobre. Nie żywił już przekonania, że należy do naszej grupy; my też nie. Nie pojawiał się często na próbach w auli ośrodka i spędzał coraz więcej czasu z doktorem Robertem. Wybierali się dokądś taksówką albo metrem. Nie chodziło nawet o to, że nic na ten temat nie mówił; uważał po prostu, że to nie nasz interes. A doktor Robert miał na niego coraz większy, niemal hipnotyczny wpływ.
Pewnego dnia zwołaliśmy naradę wojenną. Ja, Luke, Dave i Maurie. Traciliśmy Jeffa i wiedzieliśmy, że tak dłużej być nie może. Maurie znosił to najgorzej. Byli sobie bliscy w latach dzieciństwa, dzielili się wtedy wszystkim. Nadziejami, marzeniami, ambicjami, myślami. Maurie odbierał to niemal tak, jakby Jeff umarł. I choć wciąż prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, Rachel powiedziała mi, że ogarnia go coraz większa depresja. Mieszkali w jednym pokoju, ale chyba nie zamieniali ze sobą słowa. Grupa traciła perkusistę, postanowiliśmy więc, że Maurie pogada tego wieczoru z Jeffem, przedstawi mu nasze wątpliwości i spróbuje przywołać go do porządku. Siedzieliśmy we czterech w suterenie, razem z Rachel, paląc nerwowo i czekając, aż Jeff pojawi się w domu. Wróciliśmy z Bethnal Green późnym popołudniem, ale on się nie pokazał. Nie zostawił żadnej wiadomości, gdzie jest, a doktora Roberta nigdzie nie było. Dochodziła dziewiąta, kiedy Jeff się w końcu zjawił, i myślę, że od razu wyczuł, co się święci. Zawahał się prawie niedostrzegalnie, stając w drzwiach i rozglądając się po pokoju bez jakiegokolwiek zainteresowania. Nawet z tej odległości widziałem jego rozszerzone źrenice. – Cześć, chłopaki – rzucił i od razu skierował się do swojej sypialni. Siedzieliśmy przez dłuższą chwilę w milczeniu; nikt nie chciał nawet spojrzeć na Mauriego. W końcu wstał z krzesła, a ja zauważyłem, jak bardzo jest blady. W jego oczach malował się niepokój. Ruszył ciężkim krokiem za Jeffem. Zawsze chyba wiedzieliśmy, że nie skończy się to dobrze, ale nadeszła chwila, kiedy nie można było już dłużej udawać. Mieliśmy problem i nadszedł najwyższy czas przyjąć to do wiadomości. Nikt z nas nie zdawał sobie jednak sprawy, jak źle się to skończy. Najpierw usłyszeliśmy szmer rozmowy. Następnie podniesiony gniewnie głos Mauriego, choć nie potrafiliśmy usłyszeć dokładnie, co mówi. Potem cisza. I po chwili jeszcze bardziej podniesione głosy. W końcu, wyjątkowo wyraźnie, krzyk Jeffa: – Jesteś po prostu zazdrosny! – Zazdrosny? – Maurie sprawiał wrażenie równie zranionego, co zagniewanego. – O co mam być zazdrosny? Głośny huk poderwał nas wszystkich na nogi. Wymieniliśmy spojrzenia, ale nikt się nie ruszył.
Drzwi do sypialni otworzyły się nagle i usłyszeliśmy Jeffa: – Jesteście tylko bandą małych pieprzonych skurwieli. Bez talentu, bez przyszłości. Dorośnijcie i wracajcie do domu! Wszedł z korytarza do salonu. Stanął i popatrzył na nas gniewnie z dziwnym wyrazem oczu, po czym obrócił się, wybiegł z pokoju i rzucił się biegiem po schodach. Upłynęła długa chwila, nim Maurie wkroczył w gęstą od dymu ciszę wypełniającą salon w suterenie. Nie odezwał się, tylko osunął na krzesło i zapalił papierosa. Ale nawet dzisiaj mógłbym przysiąc, że zobaczyłem łzy w jego oczach. • • • Jeszcze jedno stało się dla nas w tych tygodniach oczywiste. To mianowicie, że doktor Robert i Simon Flet są kochankami. Flet, kiedy nie przebywał akurat na planie, spędzał w domu każdą chwilę; kręcił się po korytarzach i schodach, mamrocząc kwestie dialogowe i powarkując na każdego, kto wszedł mu w drogę. Był skrajnie antypatycznym osobnikiem i nigdy nie spotkałem nikogo, kto powiedziałby o nim coś dobrego. Lecz każdy wiedział doskonale, że obaj, on i doktor Robert, mają na swoim punkcie obsesję. Dzielili jedną sypialnię i jedli razem śniadanie w kuchni, a wieczory, gdy Flet miał wolne, spędzali na tarasie dachowym, paląc i popijając. Chodzili na premiery filmowe i przedstawienia na West Endzie, często też jadali kolację poza domem i wracali we wczesnych godzinach rannych, zawiani i rozchichotani; widać było, że nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie znajdą się w łóżku. Flet nigdy nie ukrywał tego, że nie znosi naszej obecności w domu. Zachowywał się niegrzecznie wobec każdego z nas indywidualnie i wszystkich razem; nie ulegało wątpliwości, że jest głęboko zazdrosny o relacje kochanka z Jeffem. Relacje niejasne dla wszystkich, a już najbardziej dla nas. Kiedy usłyszałem pewnego dnia, jak się kłócą, wiedziałem, że zbliża się rozstrzygające starcie. Schodziłem właśnie z najwyższego piętra i gdy zbliżyłem się do podestu, dotarły do mnie głosy dochodzące z gabinetu doktora. – Nie będę tego dłużej znosił, Cliff. Nie będę. Są koszmarni. Niedomyci. Niewychowani. To Szkoci! Nie mam pojęcia, dlaczego
trzymasz ich tu z takim uporem. Doktor Robert wybuchnął śmiechem. – Szkoci? To w tych czasach określenie pejoratywne? – Są nieokrzesani. Jak prostacy. Skażają nasz dom swoim językiem i muzyką, a ten chłopak i dziewczyna pieprzą się każdej nocy na najwyższym piętrze. Doprawdy, dlaczego to wszystko tolerujesz? – Są przydatni, Sy. – Głos doktora miał w sobie kojącą nutę spokojnej perswazji. – I gdy ich użyteczność się wyczerpie, odejdą. Obiecuję ci. – Chwila ciszy. – Chodź tu… – Nie przekonasz mnie w ten sposób. – Flet sprawiał wrażenie kapryśnego dziecka. Doktor Robert był wyraźnie rozbawiony. – Ależ przekonam. Nie chciałem sobie wyobrażać, co robią, i przeszedłem na palcach przez podest, a potem zbiegłem bezgłośnie na dół, zastanawiając się, na czym polega ta nasza „użyteczność” i ile czasu upłynie, nim się wyczerpie. Wszystko jednak poprzedził wybuch bomby, którą nagle i niespodziewanie rzuciła w cały ten chaos Rachel, a detonacja zrujnowała mi życie i stanowiła prawdopodobnie najważniejszy czynnik, który przyspieszył nadchodzącą tragedię.
ROZDZIAŁ 14
I Nie kochaliśmy się tej nocy, a ja nie pytałem dlaczego. Od kilku dni była humorzasta i jakby nieobecna myślami; sądziłem, że ma po prostu okres. Ale gdy leżeliśmy obok siebie w ciemności, nawet się nie dotykając, wyczuwałem, że chodzi o coś innego. O coś znacznie poważniejszego. I choć nie wiedziałem, co to takiego, czułem, że jest groźne. I to poczucie opanowało niemal całą moją świadomość. Docierał do mnie powolny, niecierpliwy oddech Rachel. Wiedziałem, że nie śpi, ale też nie miałem wrażenia, że jest tu ze mną, w naszym łóżku. Niezupełnie. Przebywała gdzieś daleko; nigdy w ciągu tych tygodni spędzonych razem nie czułem się tak bardzo od niej odseparowany. Wpatrywałem się przez nieskończenie długą chwilę w dochodzące z zewnątrz i kładące się na suficie światło, poprzecinane przez ramy okien. W końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać. Obróciłem głowę na poduszce. Rachel patrzyła wprost przed siebie szeroko otwartymi oczami, które jak zwykle zdawały się wchłaniać wszelką jasność w pokoju. – O co chodzi? Nie drgnęły jej powieki, wyraz twarzy też nie sugerował, że mnie usłyszała. I nie odpowiadała tak długo, że zacząłem podejrzewać, że moje słowa naprawdę do niej nie dotarły. Już miałem spytać ponownie, gdy odparła: – Jestem w ciąży. Poczułem, jak cały mój świat się wali. Usiadłem gwałtownie. – Niemożliwe. Nie jesteś! – Jestem. – Głos miała płaski i pozbawiony emocji. – Ale przecież się zabezpieczamy. – Nie. Ja się zabezpieczam. A ty przyjmujesz to bez zastrzeżeń. Nigdy nie używaliśmy prezerwatyw. Powiedziała mi tamtej
Nigdy nie używaliśmy prezerwatyw. Powiedziała mi tamtej pierwszej nocy, że ma spiralę. Nie wiedziałem nawet, co to takiego, ale zapewniła, że nie muszę się martwić. I nigdy się nie martwiłem. – Więc jak…? – Nie mam pojęcia. Nic nie daje stuprocentowej pewności. Słyszałem o kobietach, które usidlały mężczyzn, zachodząc rozmyślnie w ciążę. Nie wierzyłem jednak ani przez moment, że Rachel mogłaby zrobić coś takiego. Nie musiała mnie usidlać. Byłem jej bezwarunkowo oddany. Zresztą mieliśmy dopiero siedemnaście lat. Posiadanie dzieci nie stanowiło nawet majaczącego gdzieś na horyzoncie i nieskończenie odległego pragnienia. Żadne z nas tego nie chciało. Sami byliśmy niemal dziećmi. Z początku nie mogłem po prostu uwierzyć. Musiało dojść do pomyłki. – Jesteś pewna? – A potem spróbowałem chwycić się ostatniej deski ratunku. – Mogłabyś przysiąc, że to moje? Obróciła ku mnie głowę, a ja niemal skuliłem się pod jej spojrzeniem. – Odpowiedź w obu przypadkach brzmi: tak. – Znowu ten płaski, pozbawiony jakiegokolwiek tonu głos. – Byłaś u lekarza? – Owszem. – U kogo? – Prywatna wizyta. Doktor Robert to załatwił. Poczułem bolesne ukłucie zazdrości. – Powiedziałaś najpierw jemu, potem mnie? – Nie było o czym mówić. Nie wiedziałam, dopóki nie zrobiłam badania. Zapaliłem lampkę nocną i zobaczyłem w jej blasku, że Rachel ma bezkrwistą twarz. Leżała obok mnie na łóżku jak duch i nie chciała spojrzeć mi w oczy. – Jezu! – Złapałem się za głowę. – Jezu! Co my zrobimy? Ujrzałem, jak moje życie znika niczym dym na wietrze. Wszystkie marzenia o tym, co chcę robić, kim chcę być. Ojcostwo nigdy nie figurowało na tej liście, podobnie jak związane z tym obowiązki. Praca, mieszkanie, cotygodniowy czynsz. Hipoteka, jeśli dopisałoby mi szczęście. Wieczory spędzane w domowym więzieniu, życie budowane wokół programów telewizyjnych. Napatrzyłem się na to u swoich rodziców. Dwa tygodnie w lecie gdzieś na zimnej plaży, niewygodne
łóżko w tanim pensjonacie i dzieciak, który nie daje spać przez pół nocy. To był mój najgorszy koszmar. – Co chcesz zrobić? – spytała. – Nie wiem. – Mój głos podniósł się bezwiednie. Przypuszczam, że była to panika. – Skąd mam wiedzieć, u diabła? Jezu Chryste, dlaczego nie uważałaś? – Dlaczego ty nie uważałeś? Dosłyszałem w tych słowach ból. – Bo powiedziałaś, że sama tego pilnujesz. – Spojrzałem na nią. – Nie chcesz tak naprawdę mieć dziecka. – Nie chciałam zajść w ciążę, jeśli o to ci chodzi. – Kurwa! – Moje przekleństwo odbiło się głośnym echem w pokoju, a cisza, która po chwili zapadła, była ogłuszająca. Opadłem na poduszkę i znów wpatrując się w sufit, poczułem ruch jej głowy, kiedy obróciła się, by spojrzeć na mnie po raz pierwszy. Też przekręciłem głowę i napotkałem jej wzrok, a to, co w nim dostrzegłem, było tak bolesne, że niemal się rozpłakałem. Teraz, kiedy o tym myślę, przypuszczam, że było to odbicie wszystkiego, co dostrzegła w moim wzroku: strachu, egoizmu, całkowitego braku troski o nią albo o dziecko. Nasze dziecko. I chyba dojrzałem też rozczarowanie. Świadomość, że nie jestem i nigdy nie mógłbym być mężczyzną jej nadziei. Wszelkie złudzenia, które wznosiliśmy jedno wokół drugiego, odpadały jak rusztowanie odsłaniające paskudną rzeczywistość kryjących się pod nim budynków. Po prostu dwoje dzieciaków skupionych na sobie, na seksie, na dobrej zabawie. I przynajmniej jedno z nas ani gotowe, ani pragnące wyrzec się swych marzeń. Kłębiły się we mnie emocje, nie byłem zdolny myśleć jasno. Więc jak tonący brzytwy uchwyciłem się słów, które padły po chwili z jej ust: – Mogłabym się tego pozbyć. Byłem tak naiwny, że nie miałem najmniejszego pojęcia, o czym mówi. W nieprzeniknionej ciemności mojego koszmaru pojawiło się jednak pierwsze światełko. – To znaczy? – Można usunąć ciążę, kiedy nie jest jeszcze za późno. – Aborcja? – Słyszałem o tym oczywiście, choć nie bardzo się orientowałem, na czym dokładnie polega. Ale jedno wiedziałem na pewno. – To nielegalne, prawda? Zagryzła wargę i skinęła głową. Byłem zdezorientowany.
– No to jak to jest możliwe? – Są kobiety, które to robią. Za pieniądze. Całe światło w jej oczach odbijało się we łzach. Wiem teraz, że pragnęła z całego serca, bym się sprzeciwił. Bym zapew- nił, że nie mógłbym skazać jej na jakiś pokątny zabieg w ciemnej uliczce, że sama myśl o zabiciu naszego dziecka jest dla mnie nie do przyjęcia, że nie wolno czegoś takiego nawet rozważać. Każda jej nadzieja czy marzenie, każda iluzja wiązana kiedykolwiek ze mną, wszystko to ważyło się teraz w tym pokoju, w tym momencie. A ja widziałem tylko jedno: wyjście dla siebie. Wyjście, dzięki któremu znów mogłem odzyskać własne życie. Ślepy i samolubny. Mogę teraz wynajdywać wszelkie wymówki, które tłumaczą, jaki wtedy byłem. Młody. Głupi. Naiwny. Niewrażliwy. Niezdolny dostrzec całościowego obrazu. Mogę powiedzieć, że brakowało mi dojrzałości i empatii, by zrozumieć, czym to wszystko było dla Rachel. Ale sprowadza się to do jednego. Do wymówek. Ujrzała mnie w tej chwili takiego, jakim byłem. I sądzę, że – w tej samej chwili – przestała mnie kochać. Jak bardzo pragnę każdą cząstką swojego istnienia cofnąć czas i zmienić to wszystko. Zmienić siebie. Zmienić słowa, które padły wtedy z moich ust. – Ile to będzie kosztowało? II Nigdy więcej o tym nie rozmawialiśmy, a jedyną osobą, której się zwierzyłem, był Luke. Wydawał się bardziej zszokowany pomysłem aborcji niż wiadomością, że Rachel jest w ciąży. Siedzieliśmy w suterenie, tylko my dwaj; od razu zamknął drzwi prowadzące na schody. Rzadko widziałem taką intensywność w jego oczach. – Nie możesz tego zrobić, Jack – powiedział cicho. – Nie możesz się zgodzić na aborcję. – To nie był mój pomysł. Poczucie winy już kazało mi zrzucać całą odpowiedzialność na nią. Byłem w fazie zaprzeczania, i Luke o tym wiedział. Chwycił mnie za ramiona i przez chwilę sądziłem, że chce mną potrząsnąć. – Nie możesz tego zrobić. – Wymówił każde słowo jak osobne zdanie. – Jack, będziesz tego żałował do końca życia.
Odsunąłem się od niego. – Nie potrzebuję twojego osądu. Potrzebuję twojego wsparcia. – Nie osądzam cię, Jack. Mówię ci tylko, że nie jest za późno. Możesz to jeszcze powstrzymać. Nie wiedziałem o tym wtedy, ale sprawy toczyły się już własnym torem. Zorientowałem się pewnego ranka po śniadaniu, gdy doktor Robert wziął mnie stronę. Rachel od kilku dni unikała spotkania ze mną. Maurie doszedł ochoczo do wniosku, że się rozstaliśmy; już dawno nie widziałem, by tak się cieszył. Niemal triumfował, szczęśliwie nieświadomy tego wszystkiego, co nas rozdzieliło, mnie i Rachel. Ona jednak unikała nie tylko mnie. Unikała wszystkich. Zaczęła nocować w jednoosobowej sypialni w suterenie, podczas gdy ja spałem na górze w dużym pokoju, przewracając się na wielkim łożu z baldachimem w złudnej nadziei, że kiedyś drzwi się otworzą, a ona wślizgnie się pod kołdrę i powie, że wciąż mnie kocha i że wszystko będzie dobrze. Pozostali z naszej grupy wyszli już do czekającego minibusu, kiedy doktor Robert wezwał mnie do bawialni na parterze. Nigdy wcześniej nie byłem w tym pokoju; zagracały go antyki, na każdej półce i powierzchni stały oprawione zdjęcia, jak się domyślałem, krewnych doktora. Rodzice. Bracia i siostry albo może kuzyni, ponieważ chyba tylko on odziedziczył ten dom. Ciotki i wujowie. Dziadkowie. Czarnobiałe wizerunki nieżyjących ludzi, uwięzione w tym zapomnianym pokoju, z którego nigdy nie korzystano. Zamknął starannie za nami drzwi. Przez okno za jego plecami widziałem czekającego na mnie na ulicy volkswagena. – Rachel powiedziała mi, że namawiasz ją na aborcję. Jego słowa od razu mnie rozjuszyły. – Nigdy tego nie mówiłem. Westchnął zniecierpliwiony. – Chcesz czy nie chcesz? Nadszedł czas decyzji, a ja wciąż nie potrafiłem powiedzieć „tak”. Być może wykombinowałem sobie, że jeśli poddam się biegowi wydarzeń, to nie będę musiał się o nic obwiniać. Wzruszyłem ramionami, niemal sparaliżowany przez wahanie. – Posłuchaj, mogę to załatwić albo możemy dać sobie spokój. – Dosłyszałem w jego głosie irytację. – Wszystko zależy od ciebie. Znam kogoś, kto zna pewną kobietę w Stepney. Byłą pielęgniarkę. Odwali dobrą, profesjonalną robotę. Ale to będzie kosztowało.
– Ile? – Dużo. – Nie mam żadnych pieniędzy. Pokręcił głową. – Owszem, nie masz. – Westchnął. – Pożyczę ci. Ale będziesz musiał mi oddać. – Jak? – Znajdziesz sposób, żeby zarobić. Później o tym pomówimy. Miałem wrażenie, że stoję nad przepaścią – jeden krok do przodu i wpadnę w wielką czarną dziurę żalu – lecz cofnięcie się nie wchodziło w rachubę. Chwytałem się rozpaczliwie każdej możliwości, byle odwlec decyzję. – To bezpieczne? – Bezpieczne? – Prawie się roześmiał. – Nic nie jest bezpieczne. Kobiety umierają przy porodzie. Wszystko w życiu jest obarczone ryzykiem, Jack. Wszystko, co robimy. Aborcja nie stanowi tu wyjątku. Czy istnieje ryzyko? Tak. Czy to bardziej ryzykowne niż ciąża? Tak. Ale takich wyborów dokonujemy. Kierowca minibusu zatrąbił, a ja poczułem w piersiach wzbierającą panikę. – No? – spytał doktor Robert. Wziąłem głęboki oddech i skinąłem głową. Kości zostały rzucone. III Poranek, kiedy pojechaliśmy taksówką do tego rozsypującego się szeregowca przy Ruskin Avenue 23A, jest prawdopodobnie jednym z najgorszych i najbardziej haniebnych w moim życiu. Wystarczyło kilka pięknych dni, by drzewa zachodniego Londynu pokryły się liśćmi. Powietrze było balsamiczne, ciepłe i przepojone wonią wczesnego lata. To, że słońce wschodziło na czystym błękitnym niebie, zdawało się szydzić z naszego nieszczęścia. Zachmurzone i płaczące niebiosa w posępny, zimny dzień stanowiłoby znacznie odpowiedniejsze tło dla aktu, w którym teraz dopatruję się zabójstwa i zdrady. Byłem sprawcą, a Rachel i jej dziecko ofiarami. Doktor Robert dał mi pieniądze w brązowej kopercie, którą wsadziłem do wewnętrznej kieszeni. Wszyscy pojechali do Bethnal
Green, a ja starałem się unikać ich za wszelką cenę, żebym nie musiał się tłumaczyć, dlaczego się z nimi tam nie wybieram. Kiedy zszedłem na dół, Rachel czekała na mnie w holu; stała pogrążona w blasku słońca wpadającym przez drzwi, pomniejszona w jakiś sposób i bezbronna. Chciałem tylko wziąć ją w ramiona i obudzić się przy niej w tym łożu z baldachimem, by stwierdzić, że to wszystko było złym snem. Trzymała niedużą torbę i nie chciała mi spojrzeć oczy. – Masz adres? – spytałem. Skinęła głową, a taksówka czekająca na ulicy zatrąbiła. I tak tego pięknego, letniego poranka wyszliśmy z domu, nie zamieniając ani słowa, by wsiąść do taksówki i zabić nasze dziecko. • • • Ruskin Avenue znajdowała się niedaleko małego skweru wokół ogrodzonych terenów zieleni. Te bliźniaki musiały kiedyś uchodzić za luksusowe, teraz jednak podzielono je na mieszkania i kawalerki. Dom pod numerem 23A mógł się pochwalić rombowym ogrodem od frontu i schodkami wiodącymi do drzwi z dwoma tylko nazwiskami. Nam chodziło o nazwisko Griffin. Wcisnąłem drżącym palcem właściwy dzwonek. – Tak? – szczeknęło w domofonie. – Tu Richard. Przyszliśmy w sprawie kanarka. – Brzmiało to tak idiotycznie, że w innych okolicznościach moglibyśmy się roześmiać. – Wejdźcie na górę. Drzwi otworzyły się przy akompaniamencie brzęczyka. Pchnąłem je i weszliśmy do mrocznego, zakurzonego holu, który cuchnął zastarzałym jedzeniem i ludzkim potem. Zapachem starych ludzi. Przypomniało mi to wizyty u babki, kiedy byłem dzieckiem. Wszedłem za Rachel na piętro. Nie zamieniliśmy ani słowa podczas trzydziestopięciominutowej jazdy z zachodu na wschód, gdy siedzieliśmy razem z tyłu taksówki. Dzieliła nas jednak przestrzeń, której nie dało się zmierzyć. Panna Griffin była po pięćdziesiątce. Ogarnęło mnie zdziwienie, kiedy otworzyła nam drzwi. Nie wiem, czego oczekiwałem. Kogoś w rodzaju wiedźmy, jak sądzę. Chudej, o kościstych, szponiastych dłoniach i zapadniętych policzkach, roztaczającej wokół siebie woń
śmierci. Okazało się, że ma krągłą twarz i przyjemny uśmiech; z jej kuchni dolatywał zapach wypieków. – Wejdźcie, wejdźcie, moi kochani – zachęciła nas. Zdjęła fartuszek i przewiesiła go przez oparcie fotela w małym wygodnym salonie z oknem wychodzącym na ogród na tyłach domu. Do środka wpadało cętkowane światło, przedzierające się przez listowie dużego kasztanowca; przypominało maźnięcia żółtej farby. Na szafce w kącie stał duży telewizor. Radio na kredensie nastawione było na BBC; nadawali właśnie Housewives’ Choice. Pogodny kobiecy głos o akcencie londyńskich hrabstw odczytywał prośby słuchaczek i ćwierkał jak jeden z ptaków na gałęzi drzewa za oknem, zapowiadając płyty, które były równie mdłe jak papierowa tapeta na ścianach tego niedorzecznie przytulnego pokoju. Panna Griffin wzięła Rachel za rękę. – Nie musisz się o nic martwić, kochanie. Robiłam to wiele razy i mam przygotowanie medyczne. Nic inwazyjnego. Żadnych igieł ani metalowych wieszaków wkładanych do macicy. Uśmiechnęła się, jakby dla dodania odwagi, ale udało jej się jedynie wyczarować w moim umyśle obraz jakiegoś mrocznego lochu pełnego narzędzi tortur. Nie mam pojęcia, co myślała Rachel. – Środki farmakologiczne, które stosuję, są w stu procentach bezpieczne. Poronisz samoistnie w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Może boleć, będzie z tym też trochę bałaganu. – Roześmiała się. – Ale my, kobiety, jesteśmy do tego przyzwyczajone, prawda, moja droga? Po raz pierwszy tego dnia spojrzałem Rachel w oczy i dostrzegłem w nich tylko czyste przerażenie. Zrobiło mi się niedobrze. Chciałem krzyknąć: „Nie rób tego!”, ale wciąż milczałem. Prawdę powiedziawszy, pragnąłem, by było już po wszystkim. Trudno mi teraz uwierzyć, że to ja byłem tą osobą, tym egoistycznym, tchórzliwym draniem, który pozwolił ukochanej dziewczynie przeżywać coś takiego. Ale to byłem ja; zrobiłem to. I do śmierci będę dźwigał brzemię wstydu. Panna Griffin otworzyła drzwi na korytarz. – Pokój po prawej, na końcu, moja droga – zwróciła się do Rachel. – Rozgość się tam. Przyjdę za chwilę. Zobaczyłem, jak Rachel znika w mroku korytarza. Słoneczny blask z okna tam nie docierał, więc kiedy spojrzała przez ramię, ledwie
widziałem jej twarz, tylko czarne wielkie jak spodki oczy na tle głębokiej bladości. Panna Griffin zamknęła starannie drzwi i odwróciła się do mnie. Wciąż się uśmiechając, bez cienia osądu. Jak często miała do czynienia z takimi parami jak my? – Przyniosłeś pieniądze? Wręczyłem jej kopertę, którą dał mi doktor Robert, a ona otworzyła ją i zaczęła starannie przeliczać banknoty. Troska, z jaką to robiła, i wyrachowanie malujące się w jej oczach, znalazły zapewne odbicie w moich. Bo kiedy podniosła wzrok, zadowolona, że suma się zgadza, i spojrzała na mnie, jej uśmiech przygasł. – Nie oceniaj mnie! – rzuciła paskudnym szeptem. Odwróciła się i wyszła z pokoju. Stałem przez długą chwilę, czując na twarzy palący rumieniec wywołany jej słowami, nim z rękami w kieszeniach podszedłem powoli do okna, żeby popatrzeć na świat pełen słonecznego blasku, tak bardzo kontrastujący z ciemnością w moim sercu. Zapłaciłem tego dnia straszliwą cenę za coś, co uważałem za swoją wolność. Ale prawdziwy koszt polegał na tym, że zapłaciła za mnie Rachel, a ja jej na to pozwoliłem. • • • Panna Griffin, znów z uśmiechem na ustach, ale nieco już wymuszonym, wyprowadziła w końcu Rachel z ciemności do salonu. Ta mała dzielna dziewczyna, którą wyrwaliśmy z żelaznych rąk jej dilera w Leeds, wyglądała na zdruzgotaną. Twarz miała poplamioną łzami, oczy zaczerwienione od płaczu i za żadne skarby nie chciała napotkać mojego wzroku. – Kiedy wrócicie do domu, niech sobie przez jeden dzień odpocznie. Chłód, z jakim pani Griffin popatrzyła na mnie, niemal zmroził mi duszę. Ale w tym spojrzeniu było coś jeszcze, coś, czego nigdy nie potrafiłem do końca zidentyfikować; budziło to mój niepokój wtedy i budzi po dziś dzień. Nawiedzało zawsze moje najgorsze koszmary i najmroczniejsze godziny. Jakby sam Bóg zajrzał przez szczelinę w kruchej skorupie mojej śmiertelności i wydał swój osąd jeszcze przed moją śmiercią. Powrotna jazda taksówką była bolesna. Rachel patrzyła przez szybę
Powrotna jazda taksówką była bolesna. Rachel patrzyła przez szybę pustym wzrokiem, a jej milczące cierpienie wypełniało wnętrze taksówki. Poczułem, że nie mogę tego już dłużej znieść. – Przykro mi – odezwałem się w końcu. Mój głos przypominał ledwie słyszalny szept. Ona jednak nie dosłyszała mnie w hałasie ruchu ulicznego i skierowała na mnie zimne oczy. – Co? – Rachel, tak mi przykro. – A kiedy nie odpowiedziała, dodałem: – Żałuję… – Czego żałujesz, Jack? – Że… że pozwoliłem ci to zrobić. Jej twarz wykrzywił dziwny uśmiech. – Jest na to trochę za późno – odparła głosem, w którym pobrzmiewał cynizm. IV Doktor Robert czekał już na nas, kiedy wróciliśmy. Siedział w pokoju śniadaniowym z dzbankiem kawy, paląc i czytając gazetę. Zobaczyłem go przez otwarte drzwi, gdy tylko weszliśmy do holu. Złożył gazetę, wstał i zbliżył się do nas. Mnie ignorował, całą swoją uwagę skupiał na Rachel. – Jak poszło? Wzruszyła ramionami. – Przygotowałem ci pokój na poddaszu. Twój pokój, Rachel. – Obrzucił mnie zimnym spojrzeniem, potem znów popatrzył na nią. – Zostanę w domu przez całą dobę. Gdybyś mnie potrzebowała… kiedykolwiek. – Znowu skierował na mnie wzrok. – Przeniosłem twoje rzeczy do sutereny. Do dawnego pokoju Rachel. Łóżko z baldachimem jest niedostępne. Było to jak kara. Choć, jeśli mam być szczery, nie miałbym teraz ochoty spać w pokoju, w którym Rachel i ja spędziliśmy większość wspólnych chwil. W łóżku, w którym poczęliśmy dziecko, właśnie przez nas zniszczone. Ale też nie cieszyła mnie myśl o tym małym pokoju w wilgotnej i ciemnej suterenie, bo wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał zmierzyć się z dezaprobatą przyjaciół.
Doktor Robert poprowadził Rachel na górę. Zniknęła za zakrętem schodów, nie oglądając się za siebie, a ja zostałem w zalanym słońcem holu ze swoją winą i żalem; nigdy jeszcze nie czułem się taki samotny. • • • Byłem w swoim pokoju na dole, kiedy późnym popołudniem usłyszałem, jak inni wracają do domu. Nie mogłem jednak spojrzeć im w oczy i siedziałem, żałosny i przygnębiony, na brzegu łóżka. Ich głosy docierały do mnie z holu. Śmiech i żarty. Po chwili ucichły i ktoś zaczął wchodzić na górę. Upłynęło dziesięć, może piętnaście minut, nim znów rozległy się kroki na schodach, dotarły też do mnie podniesione głosy w salonie. Przypominało to kłótnię, choć nie mogłem się zorientować, o co chodzi. Po chwili usłyszałem głos Mauriego, donośniejszy od innych, piskliwy i pełen wściekłości. – Gdzie on, kurwa, jest? Wkrótce na korytarzu załomotały jego kroki; wstałem, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie. Przyglądał mi się przez moment. – Ty sukinsynu! – wrzasnął i rzucił się na mnie. Przewróciłem się, uderzony całym ciężarem jego ciała; obaj wylądowaliśmy na łóżku, a potem runęliśmy na podłogę. Maurie leżał na mnie, pozbawiając mnie tchu. – Ty pieprzony sukinsynu! – krzyczał ze śliną na ustach. Gdy walnął mnie pięścią w twarz, poczułem, jak ząb wbija mi się w policzek, a do ust napływa gwałtownym strumieniem krew. Drugi cios roztrzaskał mi nos; oślepiły mnie łzy i krew. Nie próbowałem się bronić. Jeśli była to najgorsza kara, jaka miała mnie spotkać za moje grzechy, to i tak łatwo się wywinąłem. Wiedziałem oczywiście, że kara się na tym nie kończy. I nie skończyła się nigdy. Myślę, że mógłby mnie zabić, gdyby Luke i Dave go nie powstrzymali. Nie wiem, gdzie był Jeff, ale obaj odciągnęli Mauriego, który wciąż wrzeszczał i wierzgał, a ja zdołałem się jakoś dźwignąć na kolana. Z ust i nosa ciekła mi krew, kapiąc z brody na dywan. Wyplułem ząb i popatrzyłem przez łzy na Mauriego. – Przykro mi – powiedziałem. Echo słów wypowiedzianych w taksówce. Zbyt zdawkowych i zbyt późnych. Mój głos był chrapliwy i ledwie słyszalny. Maurie dyszał
ciężko; wyswobodził się z rąk Luke’a i Dave’a i stał teraz, spoglądając na mnie z nienawiścią w oczach. – Tak bardzo mi przykro. – Usiadłem na podłodze, ukryłem twarz w dłoniach i rozpłakałem się jak dziecko. • • • Nie widziałem Rachel przez cały następny dzień. Inni pojechali do Bethnal Green, a ja zostałem w domu, żywiąc być może złudną nadzieję, że przyjdzie do mnie, a ja wtedy postaram się ją pocieszyć. Doktor Robert uparł się, żeby opatrzyć mi usta i obrażenia na twarzy. Nastawił złamany nos i nakleił na jego grzbiet mocny biały plaster unieruchamiający kości. Nie zobaczyłem go do wieczora, choć wiedziałem, że przebywa gdzieś w domu, prawdopodobnie w swoim gabinecie. Dał mi wcześniej paracetamol, ale go nie zażyłem. Chciałem odczuwać ból, karać siebie. Twarz i usta bolały mnie jak diabli, głowę dosłownie rozsadzało. Nie mogłem się zmusić do jedzenia i siedziałem samotnie w suterenie, paląc jednego papierosa za drugim. Kiedy następnego ranka Rachel wreszcie się pojawiła, wyglądała jak kruchy i wyblakły cień samej siebie. Z jej ciemnych oczu zniknęło życie i światło; przedstawiała sobą tak bolesny widok, że z trudem go znosiłem. Zeszła do sutereny, żeby poszukać paru swoich rzeczy, a ja niemal oczekiwałem, że spakuje się i odejdzie. Ani razu nie spojrzała w moją stronę, choć rzuciła „cześć” pozostałym. Kiedy już zabrała to, po co przyszła, popatrzyła na Mauriego. – Muszę z tobą pogadać – powiedziała. Kiwnął głową i oboje zniknęli we wnętrzu domu. W chwili gdy miała wyjść z pokoju, popatrzyła na mnie odruchowo, a ja dostrzegłem w jej oczach szok. Potem zniknęła. Dave leżał na kanapie z gitarą akustyczną na kolanach, ćwicząc leniwie jakiś pasaż; w kąciku ust trzymał tlącego się papierosa. Luke siedział na brzegu fotela, opierając łokcie o uda, i patrzył w przestrzeń. Nie mam pojęcia, gdzie w tamtej chwili błądził myślami, ale wiedzieliśmy już wszyscy, że nasz sen dobiegł końca. Żaden nie czuł potrzeby otwierania ust.
Z wyjątkiem Jeffa, który siedział przy stole i zwijał skręta. Popatrzył na mnie i pokręcił głową. – Ty głupi baranie – powiedział. Maurie wrócił po mniej więcej dwudziestu minutach z wiadomością, że doktor Robert zaproponował Rachel posadę sprzątaczki w zamian za pokój. – Nie wiem, jak długo zostanie – oznajmił, po czym spojrzał na mnie. – Ale nie ulega wątpliwości, że jesteście winni Cliffowi pieniądze. Pochyliłem głowę, wyczuwając ogólną niechęć. – Rachel nie musi tego robić – zapewniłem. – Oddam mu forsę. – Ach tak. I jak zamierzasz to zrobić? Kiedy podniosłem wzrok, dostrzegłem w oczach Mauriego coś dziwnego. Tak, gniew. Tak, pogardę. Ale nie tylko. Potrzebowałem trochę czasu, żeby to zidentyfikować. Litość. Nie spodziewałem się tego. I zawsze mi się wydawało, że bez względu na to, jak bardzo był na mnie zły, żałował tego, co zrobił swojemu przyjacielowi, kiedy już otrzeźwiał. – Nie wiem. Coś wykombinuję. – I jesteś w tym dobry, prawda, Jack? Kombinujesz tak, żeby ktoś inny musiał płacić. Wydawało się, że tamta chwila litości przeminęła. – To nie był mój pomysł… aborcja. Nawet nie przyszło mi to do głowy. Nie wiem, dlaczego próbowałem się bronić. – Nie – odparł Maurie, a w jego oczach znów pojawił się gniew. – Mój też nie. Tyle że byłeś zbyt egoistyczny, żeby wspierać ją do końca ciąży. A ona o tym wiedziała. Nic nie mogłem powiedzieć. Bo była to prawda. I wszyscy o tym wiedzieli. • • • Nie mogłem zasnąć tej nocy; leżałem spocony, przykryty tylko prześcieradłem, a blask uliczny wpadający przez zakratowane półkoliste okienko wysoko w górze rysował na moim łożu cierpienia zygzakowate wzory. Około trzeciej wstałem, włożyłem dżinsy i podkoszulek i przeszedłem na palcach przez mieszkanie w suterenie. Słyszałem głębokie oddechy
docierające z pozostałych sypialni. Otworzyłem ostrożnie drzwi prowadzące na schody. Cały dom był pogrążony w mroku, rozpraszanym tylko gdzieniegdzie przez światło z zewnątrz, które padało pod dziwnymi kątami i przybierało niezwykłe kształty. Podążałem za własnym cieniem, pokonując dwie kondygnacje schodów, a potem ruszyłem po wąskich stopniach na poddasze. Drzwi pokoju Rachel były zamknięte. Klamka nie ustąpiła, więc zapukałem cicho. Czekałem, ale nikt nie odpowiedział. Zapukałem ponownie, tym razem mocniej. – Kto tam? – odezwała się niepewnym i przestraszonym głosem. – To ja, Jack. Rachel, muszę z tobą porozmawiać. Długa chwila milczenia. – Rachel? – Nie ma o czym mówić, Jack. – Jest o czym mówić. – Nie. Znowu milczenie. – To koniec, Jack. I nic, co mógłbyś powiedzieć, tego nie zmieni.
2015
ROZDZIAŁ 15
I Sześćdziesiąt pięć kilometrów przed Londynem autokar z Leeds zajechał pod Toddington Services. Kierowca znalazł wolne miejsce na parkingu dla ciężarówek. Przez kilka minut prowadził z kimś przez komórkę ożywioną rozmowę, po czym sięgnął po mikrofon i poinformował pasażerów, że jest krótki postój i że mogą skorzystać z okazji i zjeść coś albo napić się kawy w Costa Express lub Burger Kingu. Jest także M&S Simply Food, gdyby ktoś chciał kupić na później kanapki. Jack obudził wnuka i młody człowiek zamrugał zaskoczony. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest. Potem mgła ustąpiła, pojawiła się rzeczywistość, a wraz z nią przygnębienie; przypomniał sobie wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Spojrzał smętnie na dziadka, a ten uśmiechnął się do niego. – No dalej, Rick. Czas na siusiu i kawę. – Milczał przez chwilę. – Możesz przy okazji zabrać Mauriego do toalety. Ricky popatrzył na niego ze złością, podniósł się z trudem z miejsca i rozciągnął mięśnie, które zesztywniały przez ostatnie trzy godziny. Ujął Mauriego za łokieć i pomógł mu wstać. Maurie wyglądał okropnie, a nawet jeszcze gorzej. Skóra na twarzy miała fakturę gliny, tyle że bledszej, z zielonym odcieniem. Zażył wcześniej środki przeciwbólowe, które wciąż przytępiały mu wzrok. Jack patrzył na wnuka pomagającego umierającemu człowiekowi przejść między rzędami siedzeń i przypomniał sobie, jak Maurie rzucił się wściekle na niego tego dnia, gdy dowiedział się o aborcji. Jak pięści przyjaciela wybiły mu ząb i złamały nos. I pomyślał o tym, jak bardzo byli wszyscy młodzi, głupi i impulsywni. Nigdy nie wybaczył Mauriemu tego, co mu zrobił tamtego dnia, bo nie było czego wybaczać. Maurie nie uczynił nic, na co on, Jack, by nie zasłużył. Bardziej zaskakujące było to, że w jakiś sposób, w którymś
momencie, Maurie wybaczył jemu. Grali razem w zespole aż do ostatniego roku studiów Mauriego, a o Rachel nie mówiło się już ani razu. Jakby nigdy nie istniała. Ale ich dawna bliskość rozwiała się. Aż do chwili przed trzema dniami, kiedy Jack usiadł na szpitalnym łóżku Mauriego i zobaczył na jego twarzy śmierć. I coś, co ich niegdyś łączyło, pojawiło się ponownie, w spojrzeniu, w dotyku. Więź, która mimo upływu pięćdziesięciu lat do końca nie zaniknęła. Ruszyli do wyjścia jako ostatni, Dave szedł przodem, jednak kierowca wstał ze swojego fotela i zagrodził im drogę. Teraz wydawał się znacznie większy, niż kiedy siedział. – No dobra – powiedział. – Kim jesteście? Dave zerknął na Jacka. – Grupą z Leeds – odparł Jack. – Akurat! – Kierowca popatrzył na nich wściekłym wzrokiem. – Dostałem przed chwilą telefon. Grupa, która miała tam wsiąść do autokaru, została właśnie zlokalizowana, włóczyli się po centrum. Biedacy zachodzili w głowę, co stało się z ich autobusem, i pytali, czy już odjechał. Jack dostrzegł w oczach Dave’a panikę. – Zjeżdżajmy stąd! – wrzasnął Dave, po czym pchnął w pierś kierowcę, tak że ten się cofnął i usiadł ciężko na swoim fotelu. Lecz szybkość, z jaką umykali z autokaru, była żałosną odpowiedzią na gorączkowe wezwanie Dave’a do ucieczki. Ten zszedł sztywno po schodkach i odwrócił się, żeby pomóc Ricky’emu z Mauriem. Jack musiał stać i czekać, aż będzie mógł wyjść. Był zażenowany i unikał wzroku kierowcy, który patrzył na nich z gniewem, konsternacją i jednocześnie rozbawieniem. Pokręcił głową i odczekał pełne sześćdziesiąt sekund, aż wszyscy czterej stanęli wreszcie na asfalcie parkingu. Potem wstał i wychylił się z autokaru. – W tym tempie uda wam się dotrzeć do toalety, zanim przyjadą gliny. – Zaczął wystukiwać jakiś numer na komórce. – Wzywam ich. Ale nawet jak się nie będą spieszyć, wy, chłopaki, nigdzie szybko nie dotrzecie. Stąd można się wydostać tylko na autostradę. Ruszyli tak prędko, jak pozwalał na to krok Mauriego, przez parking, w stronę budynku, w którym mieściły się sklepy i restauracje. Udali się prosto do męskiej toalety, gdzie Jack i Dave stanęli przy pisuarach. Po chwili usłyszeli, jak Maurie wymiotuje w kabinie; drzwi były otwarte, Ricky pochylał się nad chorym człowiekiem i pilnował, by nie wpadł głową do muszli.
Dave spojrzał na Jacka. – To szaleństwo – rzucił. – Nie należało tego robić. – Trochę za późno. – Jak echo powróciły do niego słowa sprzed pół wieku, wypowiedziane w taksówce przez Rachel. – Jedyne, co nam pozostało, to dotrzeć na miejsce. – I co dalej? Jack wzruszył ramionami i zapiął rozporek. – Wszystko, czego Maurie zechce. – Zerknął przez ramię i ściszył głos. – Będę zdumiony, jeśli dożyje do końca tygodnia. Kiedy już umyli sobie ręce, a Mauriemu twarz i Ricky otarł kołnierz starego człowieka z wymiocin, poszli do Costa Coffee i usiedli przy stoliku. – Nie stać nas nawet na cholerną kawę – mruknął chłopak. – Więc co zrobimy? Będziemy tu siedzieć, aż przyjedzie policja i nas zgarnie? – Nie! – Głos Mauriego zaskoczył ich swoją siłą. – Co wobec tego? – spytał Jack. – Tak jak powiedział kierowca, można się stąd wydostać tylko autostradą. – Złapiemy okazję. Popatrzyli na Mauriego jak na wariata. – Jest nas tu czterech – przypomniał mu Jack. – I żaden z nas nie ma zgrabnych nóg, żeby złapać okazję. Kiedyś wyglądałem nieźle w kilcie, ale minispódniczka jest wykluczona. Maurie zapomniał na chwilę o ich żałosnej sytuacji i zachichotał. – Raitch podrzuciłaby nas w ciągu pięciu minut. – Po chwili, jakby tylko on słyszał swój głos, poczuł zażenowanie i spojrzał na Jacka. Ten zaczerwienił się, powiedział tylko: „Tak” i wlepił wzrok w swoje dłonie. Dave podniósł się nagle. – Dobra, jak mamy złapać okazję, to lepiej zacznijmy jej szukać, zanim zjawią się tu gliny. • • • Zdecydowali, że największe szanse będą mieli przy dystrybutorach paliwa i że właśnie tam uda im się wyżebrać podwiezienie, rozpoczęli więc powolną i bolesną wędrówkę przez parking w stronę stacji benzynowej. – To wariactwo – powtarzał bezustannie Ricky. – Nikt nas nie
– To wariactwo – powtarzał bezustannie Ricky. – Nikt nas nie zabierze. Sam bym tego nie zrobił. Jack zostawił ich przy dystrybutorach, a sam stanął przy wyjściu ze sklepu, gdzie wszyscy zmotoryzowani płacili za benzynę. Pierwszy człowiek, do którego się zwrócił, kierowca forda transita, dał mu niedwuznacznie do zrozumienia, że może się wypchać, i gdy facet wrócił do swojej furgonetki, Jack pokazał mu środkowy palec. Inni nie byli tak niegrzeczni, ale odmawiali z równą stanowczością. Jego przyjaciele przyglądali się, jak Jack zatrzymuje z sześciu ludzi, którzy wchodzili do sklepu albo wychodzili na zewnątrz, nim wdał się w dłuższą rozmowę z młodym człowiekiem w ciemnym garniturze. Kiedy ten zniknął w sklepie, żeby zapłacić, Jack zbliżył się szybko do niebieskiego volvo kombi. Przystanął przy drzwiach kierowcy i zajrzał do środka, potem odwrócił się i pomachał energicznie na wnuka i dwóch starych przyjaciół. – Chodźcie, szybko – rzucił, gdy się zbliżyli, i otworzył tylne drzwi przed Mauriem i Dave’em. Dave wsunął się pierwszy na siedzenie, a Ricky pomógł Mauriemu i już miał usadowić się z tyłu razem z nim, ale Jack go powstrzymał. – Nie, ty prowadzisz. Otworzył drzwi po stronie kierowcy, spojrzał na wejście do sklepu i szybko obszedł wóz, żeby usiąść z przodu. Ricky stał jednak dalej, wyraźnie skonsternowany. – Prowadzę? – Pospiesz się i wsiadaj! – krzyknął na niego Jack. – Prędko! Kluczyki są w stacyjne. Chłopak pojął, co się dzieje. – Nie ukradnę samochodu! – oświadczył zdecydowanie. – Nie kradniemy go, Rick. Ten młody człowiek załatwia tu interes. Zostawimy mu samochód na następnej stacji. Drobna niedogodność. Ricky miał wątpliwości. – Chcesz powiedzieć, że się zgodził? – Właź do tego pieprzonego samochodu! Wnuk wsunął się niechętnie za kierownicę. – Jazda, jazda! – wrzasnął na niego Jack. Ricky uruchomił silnik, wrzucił bieg, ruszył spod zadaszenia i skręcił w stronę wyjazdu. – Dlaczego miałby pożyczać nam samochód? Jack przewrócił oczami. – Czasem się zastanawiam, czy się nie pomylili przy ocenie tego
– Czasem się zastanawiam, czy się nie pomylili przy ocenie tego twojego testu na inteligencję. Dave chichotał z tyłu. – Ha, ha! Zupełnie jak Thelma i ta druga… jak jej tam było… – Chcesz powiedzieć, że jednak kradniemy ten samochód? – Ricky zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył młodego człowieka w ciemnym garniturze biegnącego za nimi i wymachującego rękami. – Jezu! Zaczął zwalniać. Jack popatrzył na niego. – Lepiej się pospiesz, synu, bo naprawdę będziemy mieli kłopoty – zagroził. Ricky odetchnął, dając upust gniewowi i frustracji. – Nie wierzę, że to robię! Wrzucił drugi bieg i przyspieszył, by oddalić się od ścigającego ich kierowcy. Kiedy mijali swój autokar, Dave wychylił się przez tylne okno i pokazał środkowy palec kierowcy, którego twarz wyrażała najgłębsze zdumienie. II – Szaleństwo! Cholerne szaleństwo! – W oczach Ricky’ego malowało się spojrzenie przerażonego jelenia w blasku reflektorów samochodowych. Bezustannie zerkał to na drogę, to w lusterko wsteczne. – Nie wiem, dlaczego dałem ci się na to wszystko namówić. Pójdziemy do więzienia, wiesz o tym? – Obrócił na dziadka wzrok pełen strachu i gniewu. – Zniszczyłeś mi życie. Był czas, gdy i Jack mógł podzielać niepokój wnuka. Ale ku własnemu zaskoczeniu stwierdził, że już się kompletnie nie przejmuje. Jakie to wszystko miało w ogóle znaczenie? I co kto mógł mu zrobić? Czy byłoby to gorsze od tego życia w przeciętności, jakie dotąd prowadził? Życia, które zmarnował. Jeśli będzie trzeba, weźmie całą winę na siebie. – Będziemy na nagraniu z monitoringu – jęczał Ricky. – Policja się dowie, kim jesteśmy. – Nie będą mieli zielonego pojęcia, kim jesteśmy – zapewnił go dziadek. – Trzech starych facetów i gruby chłopak, którzy pożyczyli samochód i zostawili go na następnej stacji benzynowej. Nie jest to
sprawa najwyższej wagi, jeśli porównać nas z mordercami i przestępcami okradającymi banki. Ricky nie wyglądał na pocieszonego. – I ten biedny człowiek… – Jaki biedny człowiek? – spytał Dave. – Ten, w którego samochodzie teraz siedzimy! – Biedny! Akurat! Nosi cholernie drogi garnitur. Zresztą to nie jego samochód. Facet jest przedstawicielem handlowym. Wóz należy do firmy. I tak jak powiedziałem: nie został skradziony, tylko pożyczony. Następna stacja benzynowa okazała się ostatnią na autostradzie M1, w odległości zaledwie dwudziestu kilometrów od Londynu. Dawniej Scratchwood, teraz London Gateway, zapewniała doskonały punkt obserwacyjny przed osiemnastu laty, kiedy podążał tędy karawan ze zwłokami księżnej Diany w drodze do domu jej dzieciństwa w Althorp, gdzie ją pochowano. Jack przypomniał sobie, jak oglądał to w telewizji. Nigdy nie był szczególnie sentymentalny, ale wtedy płakał. Ricky wjechał na parking i zgasił silnik. Odchylił się na siedzeniu, oddychając ciężko. Twarz pokrywała mu cienka warstwa potu. – Widzisz? – zwrócił się do niego Jack. – Nie takie trudne, prawda? Spojrzenie pełne ledwo skrywanej furii, jakim chłopak obdarzył dziadka, było trudne do zniesienia nawet dla Jacka, więc odwrócił wzrok, by uniknąć widocznego w nim oskarżenia. Chwilę ciszy przerwał Dave, otwierając drzwi z tyłu. – Idę się wysikać. Zaraz wracam. – Przed chwilą robiłeś – zauważył Maurie. Dave się uśmiechnął. – Och, pół godziny temu. Wiesz, jak to jest w naszym wieku. Wysiadł z samochodu i pobiegł w stronę sklepów dziwacznym, ciężkim krokiem. Jack zauważył telefon komórkowy leżący w pustym uchwycie na kubki między siedzeniami i wziął go do ręki. – Patrz – zwrócił się do wnuka. – Możemy do niego zadzwonić i powiedzieć mu, gdzie jest jego samochód. Ricky się skrzywił. – Jak możemy mu powiedzieć, skoro mamy jego telefon? – Och, słuszna uwaga. Dlatego masz wysoki współczynnik inteligencji. – Rick zastanawiał się przez chwilę, po czym włączył telefon, wszedł w książkę adresową i zaczął ją przewijać. Zatrzymał się na końcu B. – To on. Adam Burley.
– Skąd wiesz? – spytał Maurie. Jack uśmiechnął się do niego. – Bo obok nazwiska jest „Ja”. – Przewinął znowu. – A to Jessica Burley. Założę się, że to jego żona. Albo matka, może siostra. Pasuje. – Stuknął w ekran i podał telefon wnukowi. – Masz. Ricky omal nie upuścił komórki, obracając ją w dłoni jak kawałek rozżarzonego węgla. – Co? – Powiedz jej, gdzie jest samochód. – Ja? Usłyszeli głos i Jack skinął wnukowi głową, dodając mu odwagi. Ricky obnażył zęby i podniósł telefon do ucha. – Pani Burley? Ja… nie wiem, czy dostała pani wiadomość od Adama. Ale jego samochód został ukradziony. No, nie ukradziony. Zabrany. – Po chwili znów się poprawił: – Pożyczony. – Skrzywił się na dźwięk głosu, który usłyszał. – Nieważne, kim jestem. Chodzi o to, że samochód jest bezpieczny, stoi na parkingu na stacji London Gateway przy M jeden. Zostawimy kluczyki pod dywanikiem kierowcy. – Rozłączył się szybko, zanim kobieta zdążyła odpowiedzieć. Spojrzenie, jakie posłał dziadkowi, mogłoby skwasić mleko. Ricky przemilczał jednak, co leży mu na wątrobie; wrzucił telefon do schowka i wysiadł z samochodu. – Jazda! – rzucił. – Im prędzej oddalimy się od tego przeklętego volvo, tym lepiej. Pomógł dziadkowi wyciągnąć Mauriego z tylnego siedzenia, schował kluczyki i po chwili kuśtykali przez parking w stronę pudełkowatych budynków; stalowy czubek laski Jacka wybijał na asfalcie nieregularny rytm. Stali pośrodku zatłoczonego placu, rozglądając się, niemal zagubieni. Znajdowali się tak blisko celu. Bez samochodu jednak mogliby równie dobrze wciąż przebywać w Glasgow. Kręcili się wokół nich ludzie, jakby ich nie dostrzegając, i Jack znów doznał wrażenia niewidzialności. To już nie był jego świat. W jakimś momencie, kiedy w ogóle tego nie zauważył, pałeczka została przekazana następnemu pokoleniu. Przeszłość i teraźniejszość koegzystowały w tej samej przestrzeni, ale niemal się ze sobą nie stykały. Świat, który znał, zaludniali teraz inni. Pokolenie Ricky’ego i jego rodziców. Choć Ricky był tu tak obcy jak on. Zbyt bystry, zbyt otyły, wiedza o rzeczywistości ledwie wykraczająca
poza sypialnię i wirtualny świat pełnych przemocy gier komputerowych. Otaczające ich nazwy lokali były oczywiście znane Jackowi, ale tylko z widzenia. Starbucks. Waitrose. Costa Express. Zadziwiający asortyment jedzenia i drinków, gazet, magazynów, ludzi, dzieci, znowu ludzi. – I co teraz? Głos Ricky’ego wyrwał go nagle z oparów niepewności. Jack próbował coś wymyślić, ale nic nie przychodziło mu do głowy. – Nie mam pojęcia. – Na pewno nie ukradniemy kolejnego samochodu. – Nie. W panującej wrzawie rozległ się głos Mauriego, cienki i słaby. Kiedyś taki piękny, pomyślał Jack. – Gdzie jest Dave? Rozejrzeli się, ale nigdzie nie dostrzegli śladu przyjaciela. Nie było go już dziesięć minut albo dłużej. – Lepiej zajrzę do toalety – powiedział Jack. Przy pisuarach panował bezustanny tłok, niekończący się strumień mężczyzn. Ale Dave’a wśród nich nie było. Trzy spośród kabin były zamknięte. – Dave, jesteś tam? – spytał Jack podniesionym głosem. Nikt mu nie odpowiedział. Ricky wybrał się na poszukiwania w sklepach i restauracjach, podczas gdy Jack i Maurie zostali w toalecie, na wypadek gdyby Dave się pojawił. Maurie oparł się o ścianę obok suszarki i zamknął oczy. – W porządku, Maurie? Chory człowiek uniósł powieki, popatrzył na Jacka i skinął głową. – Tak, jeśli zdołam przetrwać następny dzień. Musimy dokądś dotrzeć jutro wieczorem. – Dokąd? – Zobaczysz. – Posłuchaj, Maurie, okazujemy ci mnóstwo zaufania. Maurie popatrzył na niego wzrokiem pełnym cierpienia. – To wszystko, o co cię kiedykolwiek prosiłem, Jack. Żebyś mi zaufał. Zrobisz to? Zrobisz? – Urwał na chwilę. – Przepraszam, że cię wtedy uderzyłem. Naprawdę. Nie daje mi to spokoju. Jack uśmiechnął się kwaśno i jednocześnie ze smutkiem. – Tak, od pięćdziesięciu lat. – Potem dodał: – Ufam ci, Maurie.
Ricky wrócił po mniej więcej dziesięciu minutach. – Ani śladu – powiedział, kręcąc głową. Jack westchnął głęboko. – Niech go diabli! – W jego głowie pojawiło się ziarenko podejrzliwości. – Czekajcie. – Ta kabina na końcu jest cały czas zajęta. – Zastukał w drzwi gałką laski. – Dave! Dave, jesteś tam? Przez moment nikt nie odpowiadał, a potem dotarł do nich stłumiony głos. – Czy człowiek nie może mieć chwili dla siebie? – Co tam robisz? – A jak myślisz? – Pijesz? Najpierw pełne winy milczenie, potem gniewny sprzeciw: – Oczywiście, że nie! Ricky popatrzył przerażony na dziadka. – Skąd wziąłby alkohol? Jack walnął mosiężną głową sowy w drzwi kabiny. – Otwórz, Dave. Dalej, otwieraj! Przez chwilę panowała cisza, potem rozległ się zgrzyt zasuwki; drzwi się otworzyły i zobaczyli Dave’a siedzącego na muszli z trzema puszkami piwa w plastikowym opakowaniu na kolanach. Dwie puste walały się po podłodze, trzecią trzymał w ręku. – Umiecie popsuć człowiekowi zabawę. Jack przyglądał mu się w zdumieniu. – Skąd to masz? – Leżały z tyłu w samochodzie, pod moimi nogami. Nie zamierzałem ci mówić. Wywaliłbyś je przez okno. Jack wyciągnął rękę, żeby zabrać mu pełne jeszcze puszki, ale Dave przycisnął je do piersi. – Dość długo byłem grzeczny. Gonimy pieprzony wiatr w polu i nie wiemy za cholerę dlaczego. – Spojrzał ze złością na Mauriego, który nie ruszył się z miejsca obok suszarki do rąk, i po chwili na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek. – Zresztą zasłużyłem na piwo. – W jaki sposób? – Jack nie był w nastroju do wyrozumiałości. Dave obiecał, że będzie przez całą drogę trzeźwy. – Och, wpadła mi w oko mała informacja na zewnątrz. Nie wiedzieliście, że tu zatrzymują się autobusy jadące do Londynu. Następny będzie za… – zerknął na zegarek – jakieś dwadzieścia minut. Ricky parsknął ironicznie.
– A za co kupimy bilety? Dave odstawił puszki ostrożnie na podłogę i wstał. Trochę drżącymi palcami wyciągnął koszulę ze spodni i podwinął ją do piersi, odsłaniając wytarty brezentowy pas na pieniądze, którym był owinięty. Uśmiechnął się. – Pamiętasz? Kiedyś nas ocalił i ocali teraz. – Dostrzegł minę Jacka i wybuchnął śmiechem. – Bardziej zdumiewające od tego, że wciąż mam to draństwo, jest to, że mogę zapiąć je na brzuchu. Jack pokręcił głową. – Tak, to się nazywa dieta alkoholowa. Jesteś chudy, bo nie jesz. – Milczał przez chwilę. – Ile tam masz? – Około stu funciaków. – I nie przyszło ci do głowy powiedzieć nam o tym? Dave uniósł brwi, pałając oburzeniem. – Mówię teraz, no nie? • • • Pół godziny później, gdy koła wibrowały pod nimi na asfalcie, zmierzali autostradą M1 w stronę miasta, które niegdyś nazwaliby Wielkim Dymem. Siedzieli z tyłu. Dave miał już tylko jedną puszkę piwa, a Jack stwierdził z ulgą, że w autobusie jest toaleta. Chwilowo jednak Dave spał, przyciskając nos i usta do szyby; z kącika ust ściekała mu strużka śliny. Ricky siedział obok dziadka, nastrój wciąż miał minorowy. – Więc gdzie zamierzamy dziś przenocować? Jack wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Chłopak westchnął. – Wspaniale! Nagle z siedzenia za ich plecami wysunęła się niczym szpon starcza dłoń Mauriego; drżące palce o dużych kłykciach trzymały karteczkę. – Masz – zwrócił się do Jacka. – Zadzwoń pod ten numer. Jack rozwinął kawałek papieru i popatrzył na cyfry. – Kto to jest? Maurie zdołał skrzywić usta w nieznacznym uśmiechu. – A jak myślisz, Jack?
Upłynęła chwila, nim do Jacka dotarło. Otworzył szeroko oczy. – Naprawdę? Maurie skinął głową. Jack podał karteczkę wnukowi. – Bądź tak dobry i zadzwoń tam, synu. – Z kim mam tym razem gadać? Ale Jack pokręcił tylko głową. – Po prostu zadzwoń. Ja będę rozmawiał. III Był już wieczór, kiedy ich autobus zajechał na dworzec przy Victoria Station i stanął obok długiego szeregu innych pojazdów. Przez szklany dach wpadał późny blask słońca, rzucając na asfalt cienie pomalowanej na biało konstrukcji. Jack przyglądał się wcześniej miastu, które odsłaniało się z wolna przed jego oczami po drugiej stronie szyby. Wysokie budynki i wąskie ulice pełne samochodów. Chodniki rojące się od ludzi, którzy wracali z pracy do domu. Aleje z drzewami w wiosennym rozkwicie, jaskółki nurkujące w gasnącym świetle, które padało ukośnie między kamienicami i wieżowcami. Wszystko to przywołało wyraziście ten dzień przed pięćdziesięcioma laty, kiedy przyjechali pociągiem na King’s Cross i po raz pierwszy wyszli na ulice Londynu. Wciąż czuł dreszcz podniecenia. Wysiedli na końcu, Dave wciąż zamroczony od piwa i snu. I Maurie, który z każdą chwilą tracił siły. Jack i Ricky pomogli mu zejść po stopniach autobusu na ziemię. Dopiero odwróciwszy się, Jack zobaczył stojącego niedaleko Luke’a. Była to dziwna, zapierająca dech w piersiach chwila. Nie widział przyjaciela od dnia, w którym rozstali się na Euston Station. Nie kontaktowali się przez te lata. Żadnych listów, telefonów. Nie było to zaskakujące, skoro nie znali swoich adresów ani numerów komórek. Z drugiej strony żaden nie próbował się o to dowiedzieć. Równie dobrze mogliby umrzeć tamtego dnia, a jednak pół wieku później patrzyli na siebie poprzez dystans dzielących ich lat. I Jack wiedział, że poznałby Luke’a wszędzie. Jego przyjaciel wciąż był szczupły i chłopięcy. Czupryna jasnych kręconych włosów zamieniła się w czuprynę siwych kręconych włosów,
ale była równie gęsta. Twarz miał głęboko poznaczoną bliznami czasu, lecz blade zielone oczy wydawały się tak pełne życia i powagi jak za czasów młodości. Spoglądał na Jacka z czułością, której nie mącił wiek. A Jack stał i patrzył na niego, niemal przygwożdżony niespodziewaną falą emocji, jaka się przez niego przelewała. Jakież to niezwykłe, myślał, że uczucia zrodzone w ciągu tych krótkich lat dorastania przetrwały całe dekady. Podszedł do przyjaciela, chcąc podać mu rękę, ale w ostatniej chwili po prostu go objął i uściskał, czując siłę jego ramion. Kiedy oderwali się od siebie, Luke miał błyszczące oczy. – Nie zmieniłeś się, Jack. Jack wybuchnął śmiechem. – Powinieneś pójść do okulisty. A może jesteś zbyt próżny, żeby nosić szkła? Luke też się roześmiał. Zmarszczki rozbawienia i tkliwości na jego twarzy szybko jednak przerodziły się w głębokie bruzdy troski, kiedy spojrzał ponad ramieniem Jacka na słabą, chwiejącą się postać Mauriego Cohena. – Jasna cholera! – zaklął pod nosem. Jack zerknął za siebie. – Niewiele czasu mu pozostało, Luke – powiedział, zniżając głos. – Może tylko dni. Co najwyżej tygodnie. Nie wiedziałem nawet, że ma numer twojego telefonu, bo sam bym zadzwonił wcześniej. – Zwrócił się do pozostałych: – Co myślicie, chłopcy? To Piotruś Pan! Jakim cudem jesteśmy starymi dziadami, a on w ogóle się nie posunął? Luke się roześmiał i uścisnął dłoń Dave’a. – Wciąż masz problemy z hemoroidami, Dave? – Tak, to katorga, Luke. Teraz wiszą całymi kiśćmi. Luke ujął rękę Mauriego i przytrzymał ją obiema dłońmi. Kiedy spojrzał w oczy chorego, zamglone od środków przeciwbólowych, jego uśmiech przygasł. – Nie wiedziałem, Maurie. Trzeba było dać mi znać. – I co byś zrobił? Machnął czarodziejską różdżką i załatwił sprawę? – Maurie zachichotał. – Nie potrzebowałeś wiedzieć. Ale będę wkurzony, jeśli nie przyjdziesz na mój pogrzeb. – Położył drugą dłoń na ręce Luke’a. – Zanim jednak umrę, przyda mi się twoja pomoc. Tak jak nam wszystkim. – Cokolwiek – zapewnił Luke. – Wystarczy tylko powiedzieć. Wiesz o tym. Potem, niemal jakby dopiero w tym momencie, zauważył Ricky’ego,
Potem, niemal jakby dopiero w tym momencie, zauważył Ricky’ego, który kręcił się niezręcznie na dalszym planie, na ile pozwalała mu na to tusza. – Mój wnuk – przedstawił go Jack. – Rick. Przepraszam. Ricky. Nie zdradź nikomu, że o tym ci powiedziałem, ale jestem z niego cholernie dumny. – Był zakłopotany, napotykając pełne zdumienia spojrzenie, jakim obrzucił go chłopak. Luke uścisnął Ricky’emu dłoń. – Więc jestem zaszczycony, że mogę cię poznać, Ricky. – Wskazał głową przez ramię. – Zaparkowałem samochód na ulicy. Zamierzałem od razu zawieźć was do domu, ale macie chyba ochotę na porządny posiłek. Znam jedno miejsce. IV Merchant Tavern znajdowała się niedaleko Great Eastern Street w Shoreditch, w wąskiej alejce pełnej sklepów, pubów i restauracji pod szeregiem mieszkań z żółto-czerwonej cegły, które wychylały się w górze, jakby chciały ochronić tę małą arterię przed ciemniejącym niebem. Lokal urządzono w dawnym warsztacie ze świetlikami i odsłoniętymi przewodami wentylacyjnymi, ale pomieszczenie to zostało ozdobione polerowanym mahoniem i zieloną skórą. Luke zadzwonił tu wcześniej i zarezerwował stolik. – Szef to młody chłopak ze Szkocji – wyjaśnił, kiedy już usiedli. – Uczył się fachu we Francji pod kierunkiem najlepszych szefów kuchni na świecie. Otworzył tę restaurację jakiś rok temu. Fantastyczne jedzenie. Niedługo dostanie ze dwie gwiazdki od Michelina. Nie ulegało dla nich wątpliwości, że Luke jest w swoim żywiole, i czuli się wyraźnie zakłopotani. Był najwyraźniej przyzwyczajony do stołowania się w drogich lokalach, ale Dave i Jack ograniczali się zwykle do chińskiego albo indyjskiego jedzenia na wynos, ewentualnie do pizzy. Może kiedyś Maurie nie czułby się tu jak ryba wyrzucona z wody, ale w jego przypadku dobre czasy przerwało osiemnaście miesięcy spędzonych w więzieniu. I życie nie było już potem takie samo. Z otwartej kuchni za wyściełanymi skórą boksami dobiegł podniesiony głos. Widać było sylwetki kucharzy przesuwających się od
garnków do patelni, od pieca do grilla; przypominało to uporządkowany i zorkiestrowany chaos. – Panie Sharp! – Do ich stolika podszedł wysoki młody człowiek w białym stroju szefa, uśmiechając się szeroko. Uścisnął Luke’owi dłoń. – Wspaniale znów pana widzieć. Co słychać? – Jego szkocki akcent ze wschodniego wybrzeża był bardzo wyraźny. – Jezu Chryste, jesteśmy w Londynie od pół godziny i gadamy tylko ze Szkotami! – zdziwił się Dave. Szef uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Podbijamy świat. – Neil, to moi przyjaciele z Glasgow – przedstawił ich Luke. – Chciałbym, żebyś podał im coś specjalnego. Myślę, że jakieś główne danie. – No to podam coś specjalnego. Wolno pieczona polędwica z karmelizowaną cebulą w tymianku i kurkami. Co wy na to? – Brzmi świetnie. – Luke popatrzył rozpromieniony na pozostałych, szukając w ich twarzach aprobaty. Dostrzegając tylko tępe miny, trochę zmarkotniał. – Nie uważacie? Jack wzruszył ramionami. – Skoro to polecasz, to dla mnie jest okay. – Nie będę jadł, jeśli nie masz nic przeciwko temu – powiedział Maurie. – Poproszę o trochę wody. – Podadzą do tego wino? – spytał Dave z nadzieją w głosie. Luke skinął głową. – Zamówimy coś z karty. – Więc biorę się do roboty – oznajmił Neil. Zanim jednak zdążył udać się do kuchni, Ricky otworzył usta. – Karmelizowana cebula? – W jego głosie pobrzmiewała niekłamana panika. Neil uśmiechnął się pobłażliwie. – Owszem. – Nie macie burgera albo pizzy? Czegoś w tym rodzaju? Jack ukrył twarz w dłoniach. – Dobry Boże – rzucił ściszonym głosem. – Nie lubi pan polędwicy wołowej? – spytał Neil, zwracając się do chłopaka. – No… przypuszczam, że jest dobra. Tylko nie lubię, jak ocieka krwią. Jack pomyślał, że sama cierpliwość szefa jest warta co najmniej jednej gwiazdki.
– Żadnej krwi, obiecuję. Jeśli nie będzie się rozpływać panu w ustach, zwrócimy pieniądze. – Moje pieniądze – wtrącił Luke. – Ja stawiam. Nikt nie zamierzał się z nim spierać. Luke zamówił butelkę czerwonego wina. Kiedy nalano im do kieliszków, a w kuchni przygotowywano polędwicę, przy stole zapadła niezręczna cisza. Ich gospodarz przyglądał im się przez chwilę. – No i jak się macie? Co robiliście przez ostatnie pięćdziesiąt lat? Jack parsknął trochę wymuszonym śmiechem. – Niewiele. – No to musiałeś być bardzo zajęty – zauważył Luke, uśmiechając się. – Ja skończyłem kurs zawodowy. Hydraulika – wypalił Dave. – Przez większość czasu zginałem rurki na kolanach. Cholernie je zniszczyłem. – Łyknął zdrowo wina. – Kolana, znaczy się. Luke skierował spojrzenie na Jacka. – Wybierałeś się na uniwersytet. Jack skinął głową i wlepił wzrok w dłonie leżące na stole. – Poszedłem na studia, ale to nie było dla mnie. Wylądowałem ostatecznie w Banku Szkockim. – Zerknął ukradkiem na Ricky’ego i zauważył, że wnuk uparcie unika jego wzroku. Zmienił temat, by uciec od dalszych wyjaśnień. – Maurie był tym najmądrzejszym w naszej grupie. Ukończył prawo. Luke sprawiał wrażenie zaskoczonego. – W czym się specjalizowałeś, Maurie? W prawie karnym? – Nie. – Maurie pokręcił głową. – Cywilnym. Własność. Głównie kwestie notarialne. Zapadła niezręczna cisza, a Jack i Dave nie mieli wątpliwości, że ich przyjaciel nie chce wspominać o wykluczeniu z palestry ani o półtorarocznej odsiadce. – A ty? – zwrócił się do Luke’a Jack. – Niezły samochód, niezłe ciuchy. – Rozejrzał się po restauracji. – Dobry lokal. Jak widać, nieźle ci poszło. Luke skinął głową. – Owszem. Ale nie przyszło to łatwo. Ani szybko. Prawdę mówiąc, skończyłbym na ulicy, gdybym nie spotkał Jan. Uratowała mi życie. – Jak? – Dave opróżnił swój kieliszek i podsunął mu go do napełnienia. – Zakochując się we mnie. – Luke roześmiał się. – Choć Bóg jeden wie dlaczego. Czasem potrzeba kogoś, kto dostrzeże w człowieku wartość,
żeby sam ją w sobie dostrzegł. – Rozejrzał się wokół stołu. – Więc nikt nie kontynuował kariery muzycznej? Wszyscy zaprzeczyli zgodnym ruchem głowy; Luke uśmiechnął się ze smutkiem. – Ja też nie. Projektowałem i drukowałem podkoszulki, a potem sprzedawałem je na straganie na targu. Jan uczyła w szkole, wynajęliśmy mieszkanie w północnym Londynie. Zaszła w ciążę i urodził się nam chłopiec. Potrzebowaliśmy większego dochodu. Ktoś powiedział nam o tym, że jest praca dla dzieci, wiecie, reklamy w telewizji, tego rodzaju rzeczy. Mały James był uroczy jak diabli, więc bez trudu znaleźliśmy mu robotę za pośrednictwem agencji. Z początku nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale pieniądze, które zarabiał, musiały trafiać na fundusz powierniczy. Nie mieliśmy o to żalu, w pewnym momencie jednak pomyśleliśmy sobie: dlaczego nie założyć własnej agencji, wciągnąć w to inne dzieciaki? Brać procent od zysków. Nie brakowało ofert. I tak zrobiliśmy, zaczynając od małego pokoiku w naszym mieszkaniu. – Pokręcił głową i napił się wina. – Nigdy bym nie przypuszczał, że moje życie tak się potoczy. Ale ziarnko do ziarnka. Rozszerzyliśmy działalność, zaczęliśmy angażować dorosłych. Zanim przeszliśmy na emeryturę, mieliśmy największą w Anglii agencję modelek i aktorów. Firmę prowadzą teraz dwaj nasi synowie, to nasza emerytura. – Popatrzył na pozostałych. – Macie dzieci? – Tylko córkę – odparł Jack. – No i wnuka, oczywiście. – Przez chwilę milczał. – Moja żona zmarła kilka lat temu. Błysk zainteresowania w oczach Luke’a przygasł. – Przykro mi to słyszeć, Jack. – Moja żona mnie zostawiła – powiedział Dave. – I mam syna, wyjątkowego drania. Dobrze, że się ich pozbyłem. Luke wydawał się zakłopotany; nie bardzo wiedział, co powiedzieć, więc spojrzał na Mauriego, który był jednak zamyślony; jego wzrok i umysł skupiały się na czymś innym. – Maurie nigdy się nie ożenił – wyjaśnił Jack. Przy stole znów zapanowało niezręczne milczenie, ale zostało niemal natychmiast przerwane: podano jedzenie. Ricky dźgnął podejrzliwie swoje mięso w gęstym, ciemnym sosie, nim podniósł kawałek do skrzywionych niechętnie ust. Po chwili na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, oczy rozwarły szeroko. Połknął drugi, znacznie większy kęs. – Rany! – rzucił z uznaniem. – To zdumiewające.
Jack uśmiechnął się pod nosem. Dave dolał sobie resztkę wina. – Może zamówimy jeszcze jedną butelkę? Zapłacę. Luke uśmiechnął się i skinął na kelnera. – Tak jak powiedziałem. Ja stawiam. Wino i dobre jedzenie uwolniło wstrzemięźliwość narosłą przez pięćdziesiąt lat i czterej mężczyźni rozmawiali niebawem o tym dniu sprzed pół wieku, gdy Jack został wyrzucony ze szkoły i postanowili uciec razem z domu. Śmiali się z tego, jak napadnięto ich w Krainie Jezior, jak Jeff krążył w nocy po cmentarzu, szukając kluczyków do furgonetki. Wspominali dreszcz podniecenia towarzyszący ich ucieczce z Quarry Hill, kiedy to ścigano ich w smolistej ciemności tuneli i kanałów odpływowych. – Nigdy nie zapomnę, jak gonił nas tamten samochód i jak prawie się zderzyliśmy z glinami. Jezu! Jeff dostał świra za kierownicą! – powiedział Dave. Ricky jadł i słuchał z szeroko otwartymi oczami wspomnień, które snuł jego dziadek i członkowie niegdysiejszego zespołu muzycznego. Chwilami się śmiali, chwilami kręcili w niedowierzaniu głowami, powracając do dawno zapomnianych momentów. Nawet Maurie się przyłączył. Lecz zanim zabrano talerze, a druga butelka wina została opróżniona, wyczerpali źródło rozmowy. Wspomnień nie starczyło na długo. O większej części życia każdego z nich prawie nie wspomnieli. I poza tymi kilkoma intensywnie przeżywanymi latami wczesnej młodości niewiele mieli ze sobą wspólnego. Tak naprawdę pozostała do omówienia jeszcze jedna kwestia. Ale, jakby wiedząc, że gdy tylko do tego dojdzie, te przyjemne chwile ponownego spotkania zostaną utracone na zawsze, nikt nie chciał zacząć. – Więc co robiliście, tkwiąc na stacji benzynowej przy autostradzie? – spytał w końcu Luke. Jack roześmiał się, słysząc teatralne westchnienie wnuka, i przekazał Luke’owi skróconą wersję ich pełnej wydarzeń podróży z Glasgow. Luke słuchał, nie kryjąc zdumienia, a kiedy Jack skończył, spoważniał. – Jesteście tak samo szaleni jak wtedy – zauważył. – Więc jak to jest, Luke? – spytał z kolei Jack. – Mieszkać w Londynie? To właśnie zamierzali zrobić tyle lat temu, ale w mieście pozostał
To właśnie zamierzali zrobić tyle lat temu, ale w mieście pozostał tylko on. Podrapał się w zamyśleniu po brodzie. – To zabawne. Od czasu, jak przyjechaliśmy tu w sześćdziesiątym piątym, wszystko się zmieniło, ale tak naprawdę nie zmieniło się nic, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Nie do końca. Londyn tkwi w tej samej starej bańce. To wciąż jakby inny kraj. Wirtualne państwo miasto, żywiące się usługami finansowymi i ignorujące wszystko, co dzieje się gdzie indziej w kraju. Jeśli mieszkasz tu i pracujesz, dlaczego miałoby cię obchodzić, co dzieje się gdziekolwiek? Dopóki cholerni Szkoci nie zagrozili, że zagłosują za niepodległością i przejmą dochody z ropy naftowej! Znaki drogowe wskazują „Na północ”. I północ jest na wakacje, polowanie czy wędkarstwo. Nikt nie chce wiedzieć o bezrobociu, bankach żywności czy emerytach żyjących w ubóstwie. Nikt tutaj nie zamierza podnosić tego kamienia, żeby zobaczyć, co jest pod spodem. – Pokręcił głową. – Ale prawda jest taka, że Londyn był zawsze dla mnie dobry. Nie mógłbym wrócić do Szkocji, tak jak nie mógłbym fruwać. To mój dom. Przy stole zapadła po tych słowach refleksyjna cisza, a Jack zastanawiał się przez chwilę, jak by to było, gdyby i on tu został. Nie mógł jednak odkładać dłużej najważniejszej sprawy. Luke pochylił się nad stołem i powiódł uważnym spojrzeniem po ich twarzach. – Dlaczego tu przyjechaliście? Maurie, z wyraźną trudnością, wygrzebał z wewnętrznej kieszeni pomięty wycinek z „Heralda” i podsunął go Luke’owi. Ten zaczął czytać w milczeniu. Widzieli, jak coraz bardziej otwiera usta. – Jakim cudem to przegapiłem? – spytał, ale nie spodziewał się odpowiedzi. Czytał dalej, w końcu podniósł wzrok. – Kto by uwierzył, że Flet żył przez te wszystkie lata? – Kiedy w końcu doszedł do końca tekstu, spytał zdziwiony: – Właśnie dlatego wróciliście do Londynu? Nikt nie przejawiał jakoś chęci do wyjaśnień, więc Jack odparł: – Maurie twierdzi, że to nie Flet zabił tamtego faceta. Ale nie chce powiedzieć, kto to zrobił. Mówi tylko, że wie. Dostrzegł niezliczone pytania w oczach Luke’a. – Dlaczego wobec tego nie pójdziecie po prostu na policję? – zapytał Luke po chwili. Wszyscy zwrócili się w stronę Mauriego. Stary wokalista The Shuffle westchnął, jakby dźwigał na barkach cały świat.
– Jest na to za późno. O pięćdziesiąt lat. – Wciągnął powietrze w płuca, jakby zbierał się na odwagę. – Przed wyjazdem z Glasgow umówiłem się na spotkanie z naszym starym przyjacielem. Jutro wieczorem. – Z kim? – spytał Jack. Ale Maurie tylko pokręcił głową. – Dowiecie się, kiedy mnie tam dowieziecie. – Dokąd? – spytał Luke. – Dokąd mamy cię zabrać? Maurie niemal wyzywająco uniósł brodę. – Do Victoria Hall. • • • Jack leżał w ciemności, nasłuchując powolnego, miarowego oddechu wnuka; wiedział, że chłopak nie śpi. Przebywali w pokoju na tyłach, na piętrze domu Luke’a w Hampstead Heath; Jack zajmował podwójne łóżko, Ricky rozkładaną kanapę. Okna za zaciągniętymi zasłonami wychodziły na duży ogród i ciągnące się za nim wrzosowisko. Dave i Maurie dostali pokoje piętro niżej. Chłopcy Luke’a zajmowali niegdyś duże pokoje na przebudowanym poddaszu, zanim dorośli i wyprowadzili się, by zacząć własne życie i założyć rodziny. Teraz Luke mieszkał w tym wielkim domu z Jan, która okazała się drobną i bardzo sympatyczną panią po sześćdziesiątce, o krótko przyciętych włosach koloru wypolerowanej stali. Wyraziste rysy dowodziły silnego charakteru, który ujawnił się niemal od razu. Przyjęła starych przyjaciół męża z otwartymi ramionami, ukrywając dyplomatycznie szok, jaki musiała wywołać konfrontacja z umierającym Mauriem. Zaparzyła herbaty i przygotowała dla wszystkich pokoje, szczebiocząc przy tym jak ptaszek. Jack jednak dostrzegł, że kobieta stara się swoim zachowaniem ukryć troskę, i zauważył, że zerka często na Luke’a, szukając być może jakiegoś zapewnienia. Czego oni chcą? Jak długo u nas zostaną? Dom był pięknie utrzymany i nieskazitelne urządzony. Jack przypuszczał, że przy obecnych cenach na rynku londyńskim jego wartość waha się od półtora do dwóch milionów funtów. Jako ktoś, kto przez całe życie liczył pieniądze innych ludzi, nie miał żadnych wątpliwości, że Luke ma ich więcej, niż on jest w stanie sobie wyobrazić. Kiedy tak leżał w łóżku Luke’a, w domu Luke’a, odtwarzając
Kiedy tak leżał w łóżku Luke’a, w domu Luke’a, odtwarzając w myślach historię sukcesu Luke’a, przygnębienie opadało na niego niczym kurz po wybuchu. Myślał o kobiecie, którą Luke spotkał i poślubił, o partnerstwie, które wykuli ze swej miłości, by stworzyć szczęśliwą rodzinę i założyć lukratywny biznes. Nie odczuwał żalu ani nawet zazdrości. Nie miał w sobie ani cienia zawiści. Jednak kontrast z jego własną smutną historią był tak boleśnie dojmujący, że wszystkie niepowodzenia, jakich doznał, powróciły niepowstrzymaną falą, niemal go dławiąc. Wszystkie te niewykorzystane okazje, zmarnowane szanse. Utrata Rachel. Niespełnione marzenie o karierze zawodowego muzyka. Nieukończony uniwersytet. Zadowalanie się zawsze drugą lokatą, bo taka była linia najmniejszego oporu. Trwanie teraz, kiedy był pod siedemdziesiątkę, we wdowieństwie i samotności, odgrywanie roli milczącego statysty, zanim nadejdzie pora, by zejść ze sceny. Niemal wystraszył go głos Ricky’ego, docierający niespodziewanie z ciemności. – Zawsze myślałem… nie wiem dlaczego… ale zawsze myślałem, że… no wiesz, starzy ludzie są tylko irytujący. Jack parsknął śmiechem, zadowolony, że może skupić się na czymś i przestać się nad sobą użalać. – Podejrzewam, że tacy chwilami bywają. – Nie chodziło mi o ciebie. Choć bywasz irytujący, i to bardzo. Wierz mi. Chodziło mi o starych ludzi w ogólności. – A ja jestem jednym z nich. – A ty jesteś jednym z nich. – No cóż, coś ci powiem, Rick. Nie myślę o sobie jako o starym człowieku. W głowie wciąż jestem chłopcem, jakim byłem w wieku siedemnastu lat. Tyle że nie mogę robić rzeczy, które robiłem wtedy, i doznaję szoku, kiedy patrzę w lustro. Ale nie widzę samego siebie tak, jak ty mnie widzisz. Na dobrą sprawę patrzę na facetów młodszych o dziesięć lat od siebie i myślę o nich jak o kumplach. Patrzę na młode atrakcyjne kobiety i łudzę się, że mogę się im wciąż podobać. To po prostu kwestia perspektywy. Usłyszał, jak Ricky wzdycha. – Mogę dokończyć? – Przepraszam, Rick. – Próbuję powiedzieć, że nigdy się nie myśli o starych ludziach jak o kimś, kto był kiedyś młody. To znaczy, wiadomo, że kiedyś byli, ale
trudno to sobie wyobrazić. Widzi się tylko szarość i starość i ma się dosyć słuchania o tym, że wszystko za ich młodzieńczych lat było lepsze. Jack się roześmiał. – Sam będziesz tak pewnego dnia mówił. – No tak, ale widzisz, trudno to sobie wyobrazić. Jack zastanawiał się nad tym przez chwilę. – Nigdy nie możesz sobie tego wyobrazić. Nie wtedy, kiedy jesteś młody. Wydaje ci się, że będziesz żył wiecznie. Wiesz, że kiedyś umrzesz. Ale jest to tak odległe, że tego też nie potrafisz sobie wyobrazić. A potem patrzysz pewnego dnia w lustro i widzisz czterdziestoletniego Ricky’ego, który na ciebie spogląda. I zanim się obejrzysz, to będzie pięćdziesięcioletni Ricky, potem sześćdziesięcioletni. I nagle ujrzysz przed sobą metę, jak bufory na końcu toru, a ty zmierzasz w ich stronę, nie mogąc w żaden sposób zatrzymać pociągu. Każde miejsce, które odwiedziłeś w tej swojej podróży przez życie, ludzie, których kochałeś, rzeczy, których się nauczyłeś i które widziałeś, wszystko to zniknie. W jednej chwili. Jakby tego nigdy nie było. A ty chcesz tylko chwycić bliskich ludzi za ramiona i powiedzieć im, że dokonywałeś niezwykłych rzeczy. Jak ten stary człowiek w klubie w Leeds. Żeby wiedzieli, że istniałeś. Żebyś nie został wymazany z historii, jakbyś nigdy w ogóle nie istniał. – Umilkł i leżał, rozmyślając o własnych słowach, o refleksjach, których nigdy wcześniej nie wyrażał. Po chwili znów usłyszał swój głos: – Z drugiej strony, może naprawdę nie istniałeś. To znaczy nie dokonywałeś żadnych niezwykłych rzeczy. Może nigdy nie byłeś i nie będziesz kimś wyjątkowym. I nikt za tobą nie zatęskni, kiedy już odejdziesz. I gdy wydasz ostatnie tchnienie, będziesz się zastanawiał, jaki to wszystko miało sens, do cholery. Zapadło długie, ciężkie milczenie. – Ale ty to robiłeś – rozległ się głos Ricky’ego. – Hę? – Robiłeś niezwykłe rzeczy, dziadku. To znaczy… wiem, że uciekłeś do Londynu, kiedy byłeś jeszcze chłopakiem. Ale słuchając was dziś wieczorem przy stole, uświadomiłem sobie, że to wszystko oznacza coś więcej, niż sobie kiedykolwiek wyobrażałem. Oznacza dla ciebie. I dla nich. A ta cała historia z morderstwem? Zabójstwem tego aktora? I Rachel? Nic o niej nie wiem. No i Jeff. Nie miałem nawet pojęcia, że było was w grupie pięciu. – Tak, synu, pięciu. A Rachel…? Rachel była największą miłością i największym smutkiem mojego życia. Wtedy i teraz. Skrzywdziłem ją,
Rick. I straciłem. Zapadła długa chwila milczenia. Jack zaczął w pewnym momencie nasłuchiwać, pewien, że wnuk zasnął. Był zaskoczony, gdy chłopak odezwał się po kilku minutach. – Dziadku? – Tak, Rick? – Co się stało z Jeffem?
1965
ROZDZIAŁ 16
I W pierwszych dniach po aborcji stało się dla nas wszystkich – z wyjątkiem Jeffa – jasne, że się rozpadamy. Nie tylko jako grupa, ale też jako paczka przyjaciół. Choć połączyła nas przede wszystkim muzyka, to przyjaźń stanowiła spoi- wo, które pozwoliło nam przetrwać ostatnie tygodnie. A teraz wszystko zaczynało się kruszyć. Nie ćwiczyliśmy już od ponad siedmiu dni. Maurie ledwie zauważał moją obecność, a ja nie widziałem Rachel ani razu od tamtej chwili, gdy powiedziała mi przez zamknięte drzwi, że z nami koniec. Ale sam koniec został poprzedzony przez całkowicie nieoczekiwane wydarzenie. Był to jeden tych późnowiosennych poranków, kiedy powietrze miało temperaturę krwi, nad parkiem wschodziło słońce, a wczesna mgła unosiła się nad kominami i znikała na przejmująco czystym błękitnym niebie. Dzień, który podnosi człowieka na duchu. Jednakże tu, w Onslow Gardens, dom doktora Roberta spowijało przygnębienie. Nie wiem, gdzie byli pozostali, i nie obchodziło mnie to tak naprawdę. Pogrążyłem się w odrętwieniu, z którego nie mogłem się otrząsnąć. Zdawałem sobie sprawę, że trzeba coś zrobić. Ten stan rzeczy był nie do zaakceptowania, nie miałem jednak pojęcia, jak go zmienić – a nawet gdybym wiedział, i tak brakowało mi siły, by tego dokonać. Siedziałem w pokoju śniadaniowym i paliłem, obserwując, jak dym z papierosa wije się w blasku słońca, który wpadał z ogrodu na tyłach, i piłem kawę, która zdążyła wystygnąć. Obróciłem się, gdy usłyszałem kogoś w holu; w drzwiach pojawił się doktor Robert. Miał na sobie dżinsy biodrówki z białym paskiem i bladoróżową koszulę ze starannie podwiniętymi rękawami. Uśmiechnął się. – Znajdziesz wolną chwilę, Jack? – Tak.
– Chciałbym ci coś pokazać. Ruszył w głąb domu, dając mi niedwuznacznie do zrozumienia, że mam się udać za nim. Podniosłem się niechętnie z krzesła i wyszedłem do holu. Był już w połowie schodów. – Umówiłem was na próbne nagrywanie w Marquee! – zawołał z góry. – A potem na sesję zdjęciową. Musimy się więc zająć waszym wizerunkiem. Fryzury, ubrania. Mam trochę rzeczy, przysłała mi je znajoma z Carnaby Street. Przyjaciółka Twiggy. Wiesz, tej modelki. Nie wiedziałem. Ale i tak ruszyłem za nim po schodach. Powinienem był nabrać podejrzeń, kiedy skierowaliśmy się do jego sypialni na pierwszym piętrze. Nigdy wcześniej tam nie byłem i gdybym się nie orientował w sytuacji, pomyślałbym, że to pokój kobiety. Unosiła się tu ciężka, piżmowa woń wody kolońskiej, a przez otwarte drzwi łazienki widziałem różowe ręczniki rzucone na podłogę. Cały pokój przyozdobiono ze smakiem w blade pastelowe odcienie błękitu i różu – zasłony i pościel, ściany i sufit. Dywan był włochaty i biały. Wielkie łóżko przykrywała narzuta z falbankami, przy wezgłowiu leżał stos poduszek, zauważyłem też lustro na suficie. Kiedy teraz o tym myślę, nie mogę się nadziwić, jaki byłem naiwny, nie wiedząc, do czego to zwierciadło służy. Na łóżku leżało mnóstwo kolorowych koszul i spodni. Doktor Robert zamknął cicho drzwi. – Przymierz je, Jack. Dobierz rozmiar i kolor. Myślę, że wszyscy powinniście nosić ten sam strój, to znaczy te same kolory, ale w odmienny sposób. Na przykład twoja koszula powinna pasować do spodni Jeffa, spodnie Mauriego do koszuli Luke’a. Rozumiesz, o co chodzi. Skinąłem głową i czekałem, aż wyjdzie, żebym mógł coś przymierzyć. Ale on stał dalej i przyglądał mi się dziwnym wzrokiem. – Śmiało – powiedział. Zacząłem czuć się nieswojo. – Nie przy panu. Roześmiał się. – Nie wygłupiaj się. Nie zobaczę niczego, czego bym dotąd nie widział. Przypuszczam, że powinienem natychmiast stamtąd wyjść. Ale byłem zakłopotany i wciąż nie wiedziałem, czy właściwie rozumiem tę sytuację. Zdjąłem podkoszulek i włożyłem szybko jedną z koszul. Miała
brzoskwiniowy kolor, długie rękawy i riuszkę przy guzikach. Od razu ją znienawidziłem. – Wygląda dobrze – ocenił doktor Robert. – Zapnij ją. Zapiąłem guziki i uchwyciłem swoje odbicie w dużym lustrze. Bardziej niż koszulę czy też jej koszmarny kolor, dostrzegałem to, jak się czerwienię na twarzy z powodu zażenowania. – Włóż do tego niebieskie spodnie. To ostatni krzyk mody. Nazywają je biodrówkami, bo opierają się na biodrach, kilka centymetrów poniżej pasa. Bardzo seksowne. Nie wiedziałem, co dalej robić, więc zsunąłem buty i zdjąłem dżinsy, cały czas świadomy jego wzroku. Nie patrząc na niego, zacząłem wkładać jak najszybciej niebieskie biodrówki. Ale były bardzo wąskie. Nie mogłem przeciągnąć ich przez uda. – Nie pasują – rzuciłem. – Są za małe. – Nonsens! Taka moda, Jack. Muszą być obcisłe. Jak będziesz na scenie, pokażesz dziewczynom, co tam masz. Jak P.J. Proby. – Uśmiechnął się. – Nie możesz ich rozedrzeć, oczywiście. Poczekaj, pomogę ci. Stanął za mną i chwycił za pasek, a potem podciągnął spodnie do połowy moich bioder; tak uciskały mnie w kroku, że aż bolało. Stał bardzo blisko, zapach wody toaletowej wydawał się niemal duszący. Napierał na mnie ciałem od tyłu i po chwili poczułem, jak wysuwa rękę, żeby zapiąć zamek błyskawiczny rozporka, a potem chwyta mnie za kryjące się pod nim wybrzuszenie. Zareagowałem instynktownie, bez udziału świadomej myśli, odsuwając się gwałtownie. – Odwal się! Kiedy się do niego odwróciłem, zrobił krok w moją stronę, a ja walnąłem go pięścią w twarz, z boku, tak że poczułem jego zęby przez skórę policzka. Zatoczył się do tyłu; trzymając za usta skrwawionymi palcami, niemal przewrócił się na łóżko. – Ty mały draniu! Wyplątałem się z biodrówek tak szybko, jak tylko zdołałem, i zacząłem wciągać swoje dżinsy: podskakiwałem na jednej nodze, potem na drugiej, a potem poleciałem do tyłu i włożyłem je do końca, leżąc na dywanie. Zapiąłem zamek błyskawiczny, chwyciłem buty i dźwignąłem się na nogi. On też zdążył się już podnieść. Oddychał ciężko i patrzył na mnie ze złością. Chwycił chusteczkę higieniczną z pudełka na toaletce przy łóżku
i otarł sobie usta. – Prymitywny gówniarz! – wrzasnął na mnie. – To są lata sześćdziesiąte. Czas na eksperymenty, chłopczyku. Na to, by robić wszystko inaczej. Serce waliło mi tak mocno, że bałem się o swoje żebra. Zerwałem z siebie brzoskwiniową koszulę i złapałem swój podkoszulek. Widziałem, że nawet teraz, w całym tym gniewie i poniżeniu, wciąż patrzy na moje ciało. – Przykro mi, że pana uderzyłem – powiedziałem. – Ale musi pan poszukać sobie kogoś innego do swoich eksperymentów. Po czym wybiegłem z pokoju. Pędząc korytarzem i wciągając na siebie podkoszulek, słyszałem, jak krzyczy w sypialni: – Jesteś moim dłużnikiem, Jack! Pamiętasz? Wszyscy jesteście moimi dłużnikami! Rzuciłem się na dół po schodach, a on ryczał jak słoń wyrażający swój gniew: – A może wolisz wrócić na ulicę, gdzie cię znalazłem, kiedy nie miałeś nic prócz ubrania na grzbiecie! W holu na dole minąłem się z Simonem Fletem, który szedł na górę. Jak zwykle, obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem. Musiał dostrzec coś niepokojącego w mojej twarzy, bo kiedy zbiegałem po schodach do sutereny, zatrzymał się i zawołał za mną: – Co się stało?! Nie odpowiedziałem, dopóki nie znalazłem się u podnóża schodów; odwróciłem się i zobaczyłem, że patrzy w stronę pierwszego piętra. – Nic – odparłem podniesionym głosem, żeby mnie usłyszał. Zerknął na mnie szybko, po czym pobiegł na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Zdumiony, ujrzałem Rachel w salonie sutereny i stanąłem jak wryty. Nie bardzo wiedziałem, co tu robi, ale i ona była zaskoczona moim widokiem. Staliśmy, patrząc na siebie przez długą chwilę niezręcznego milczenia. W końcu dojrzałem pytanie w tych ciemnych oczach. – Co się stało? – rzuciła, przechylając lekko głowę. Echo słów Simona Fleta. Nie powiedziałem jej. – Gdzie są wszyscy? Wzruszyła ramionami. – Nie mam pojęcia. Pewnie w auli ośrodka. Wziąłem kurtkę z oparcia krzesła i włożyłem ją. Znów staliśmy,
Wziąłem kurtkę z oparcia krzesła i włożyłem ją. Znów staliśmy, w jeszcze bardziej niezręcznym milczeniu. – No to do zobaczenia – powiedziałem. Nie ruszyłem się jednak, dopóki nie skinęła głową i nie odwróciła się. Dysząc ciężko, wypadłem wprost na olśniewający majowy poranek. Pewnie bym się rozpłakał, gdybym miał pewność, że nikt mnie nie zobaczy. II Pojechałem metrem do Bethnal Green. W ciągu tygodni, które upłynęły od naszego przyjazdu, zacząłem się nieco orientować w Londynie, ale tylko trochę. Spędziłem tyle czasu w trzewiach miasta, że poznałem dobrze zaledwie te rejony wokół stacji, między którymi się przemieszczałem. Niczym jakaś podziemna istota, która wysuwa nad powierzchnią głowę, by odzyskać orientację, i znów chowa się w mroku. Jak wszyscy pasażerowie, siedziałem w wagonie pogrążony we własnych myślach, oddzielony od otaczających mnie ludzi skorupą obojętności. I te same myśli towarzyszyły mi, gdy szedłem w wiosennym słońcu zazielenionymi i zaśmieconymi ulicami Bethnal Green. Myśli mroczne, desperackie. Wiedziałem teraz, że wszystko to było wielkim błędem. Że ulice Londynu nie są wybrukowane złotem, tylko złudzeniami. Że bez względu na to, jak daleko się ucieknie, wszystko, przed czym próbuje się uciec, czeka na człowieka, gdy zjawia się w nowym miejscu. Bo zabiera się to wszystko ze sobą. W swej desperackiej chęci ucieczki popełniłem okropną rzecz. Zrobiłem dziewczynie dziecko i odebrałem mu życie. I gdy moje stopy uderzały o rozgrzany asfalt, powróciły do mnie słowa Omara Chajjama, których nauczyłem się w szkole. Jestem pewien, że mój nauczyciel angielskiego, pan Tolmie, byłby niezwykle zadowolony, że nie tylko je pamiętam, ale też w pełni rozumiem, być może po raz pierwszy: Ruchliwy Palec pisze; a napisawszy, Podąża dalej: ni twa pobożność, ni rozum Nie zatrzymają go w wersu połowie, Ni wszelkie twe łzy nie zmyją ani słowa.
Jakże pragnąłem, by było to możliwe! Gdy dotarłem do ośrodka, nie zauważyłem nigdzie śladu pozostałych z grupy. Jeden z mieszkańców stał na drabinie na zewnątrz i przybijał deskę do ram stłuczonego okna. Po całym chodniku walały się kawałki szkła, a główne drzwi wyglądały na zniszczone; wokół wejścia były porozrzucane ostre drzazgi drewna. Rozpoznałem w mężczyźnie człowieka imieniem Joseph. – Co się tu stało, Joe? Przestał walić młotkiem i spojrzał na mnie z góry. – Banda miejscowych upiła się zeszłej nocy i po wyjściu z pubu zaatakowała ośrodek. Rzucali kamieniami w okno i próbowali wyważyć siekierą drzwi. Zamknęliśmy się w środku. Najedliśmy się strachu. W auli nie było nikogo z wyjątkiem Alice. Tym razem, na szczęście, zakrywała swoją nagość brudną białą szatą i tańczyła przy długim malowidle w paski, które wisiało na przeciwległej ścianie. Farba, wciąż mokra w miejscach, gdzie położono ją przed chwilą na papierze, połyskiwała w blasku słońca wpadającym przez łukowate okna po południowej stronie. Ze świetlicy, gdzie stał adapter, dobiegał łoskot muzyki. Przebój Marthy i Vandellasa Dancing in the Street w wykonaniu Kinksów. – Gdzie są chłopcy? – spytałem ją. – Nie mam pojęcia, kochanie. – Kręciła wokół mnie piruety, dźgając powietrze pędzlem. – Zatańcz ze mną. – Nie, dzięki, Alice. Jest tu doktor Walker? Musiałem z kimś porozmawiać. Z kimś, kto rzuciłby na sprawy właściwe światło, a zawsze czułem więź z J.P., zwłaszcza od tamtej chwili, gdy odkryłem, że obaj uczęszczaliśmy do Szkoły Muzycznej Ommera. – Ach, Johnny, biedny Johnny. Szef policji zdrowia psychicznego karzący mnie swoimi kuracjami. Lekarzu, ulecz się sam. – Jest tutaj? – Zajrzyj do jego gabinetu, kochanie. Kiedy przemierzałem budynek i potem ciemne schody na tyłach, przez plamy światła padającego z wysokich okien, wydawało się, że nikogo nie ma w pobliżu. Zastanawiałem się, dokąd się udali wszyscy mieszkańcy ośrodka. Gabinet J.P. Walkera znajdował się na pierwszym piętrze. Był skromnie umeblowany – podniszczone biurko, fotel i dwa stare skórzane fotele z końskim włosiem wyłażącym z podłokietników. Kiedy
zbliżyłem się do otwartych drzwi, usłyszałem, jak ktoś tam cicho płacze. Tłumiony w piersi szloch. Zwolniłem odruchowo kroku i zacząłem posuwać się na palcach, by nikt mnie nie usłyszał. W ciemność korytarza wylewał się przez okno gabinetu blask słoneczny, a ja wkroczyłem ostrożnie w plamę tego światła, po czym wsunąłem głowę za framugę, by zobaczyć, kto tak łka. Od razu sparaliżował mnie szok. J.P. leżał rozwalony w swoim fotelu, wyciągając przed siebie nogi, głowę miał opuszczoną, czoło wspierał o dłoń. Poszarzała twarz doktora lśniła od łez, pod oczami miał ciemne sińce. Płakał jak dziecko. Nie miałem pojęcia dlaczego i przez chwilę zapomniałem o całym świecie. Stałem i przyglądałem mu się z bezwstydną ciekawością. Uniósł nagle głowę i zobaczył mnie. Sądziłem przez chwilę, że coś powie, ale pochylił się i zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Zawróciłem i ruszyłem ciemnym korytarzem, czując się jednocześnie winny i poniżony. Winny z powodu niezdrowej przyjemności, której doznawałem przez chwilę, będąc świadkiem jego bólu. Poniżony, ponieważ te drzwi zatrzaśnięte przed moim nosem wyraziły lepiej niż jakiekolwiek słowa, że bez względu na powód jego łez nie jest to moja sprawa. Schodząc na dół, usłyszałem głosy docierające ze świetlicy, gdzie zastałem Dave’a, Luke’a i Mauriego; parzyli herbatę. Okazali na mój widok zaskoczenie i lekkie zażenowanie. – Chcesz herbaty? – spytał Dave. – Jasne. Luke włożył torebkę do czwartego kubka. – Co tu robisz? – spytał Maurie. Usiadłem u szczytu stołu, na miejscu J.P., i wlepiłem wzrok w swoje dłonie. Kinksi przeszli do ostatniego rowka na pierwszej stronie płyty i śpiewali o tym, jacy są zmęczeni czekaniem. Alice wciąż tańczyła i malowała w auli. Podniosłem wzrok. – Odchodzę. Wszyscy trzej spojrzeli na mnie. Szczerze zdumieni. – Co to znaczy? – spytał Maurie. – To, że odchodzę. Idę sobie. Kończę. Wyjeżdżam. Spierdalam stąd. Nie wiem, jak mam to inaczej wyrazić. Luke podsunął mi kubek parującej herbaty, a pozostali przysiedli się do mnie.
– Z powodu Rachel? – spytał. Wzruszyłem ramionami. – Tak. I nie. To znaczy poniekąd. – Odetchnąłem głęboko. – Doktor Robert próbował dziś rano… nie wiem, jak to powiedzieć… uwieść mnie. Przy stole zapadła martwa cisza. Było mi głupio o tym mówić, jakby stawiało mnie to w złym świetle. Zacząłem jednak, a potem wszystko wylało się ze mnie niepowstrzymanym strumieniem. Opisałem cały ten nieprzyjemny incydent, powiedziałem też o tym, że uderzyłem doktora. – Jezu – rzucił Dave. – Naprawdę mu przywaliłeś? Skinąłem głową i wyczułem w nich zbiorowy szok. Nikt się nie odzywał przez bardzo długą chwilę. Kinksi nie byli już zmęczeni czekaniem, ale ramię gramofonu nie podniosło się wraz z końcem płyty i przy każdym jej obrocie igła stukała metalicznie. Dave przerwał milczenie, głos miał dziwnie cichy. – Mnie też się to przytrafiło. Wszyscy spojrzeliśmy na niego. – Co masz na myśli? – spytałem. Zaczerwienił się mocno. – To samo. Chciał, żebym przymierzył ubranie. – Z trudem ukrywał wstyd. – Żałuję, że też go nie walnąłem. Nagle żaden z nas nie chciał patrzeć na pozostałych. Każdy wlepiał wzrok w ręce albo kubki z herbatą. – Ze mną też próbował – odezwał się Luke. W tym momencie skupił na sobie naszą uwagę i tak samo jak my oblał się rumieńcem. Upłynęła chwila, nim wszyscy spojrzeliśmy na Mauriego. Wyglądał ponuro, ale usta miał mocno zaciśnięte i tylko skinął głową. – Kurwa! – mruknął Dave i zwrócił na mnie błyszczące oczy. – Nie odejdziesz beze mnie. – Ani beze mnie – dodał Luke. Znowu nasz wzrok powędrował w stronę Mauriego. – Jest jakiś plan? – spytał. Pokręciłem głową. – Żadnego planu. Spieprzyliśmy sprawę. Cokolwiek mieliśmy tu nadzieję znaleźć, nie udało nam się. Moja wina. – Uniosłem dłonie. – Mea culpa. I dostrzegłem samego siebie w popękanym lustrze na przeciwległej ścianie – posiniaczona twarz, na nosie wciąż biały plaster z opatrunkiem. Obraz klęski.
– Ale nigdy nie chciałem, żeby tak się stało. Naprawdę nie chciałem. – Zerknąłem na Mauriego. – I nigdy mi się nie śniło, że stracę przyjaciół. Musiałem przełknąć ślinę, żeby nad sobą zapanować. – Nie straciłeś – powiedział Luke głosem stłumionym od żelaznej determinacji i spojrzał znacząco na Mauriego. – Nie straciłeś – zapewnił Maurie cicho, wciąż unikając mojego wzroku. – Więc musi być jakiś plan – rzucił Dave. – Wracam do domu – oznajmiłem. Maurie wzruszył ramionami. – Więc taki jest plan. – Milczał chwilę. – Ale nie ruszę się nigdzie bez Rachel. I bez Jeffa. – Słusznie, do cholery. – Dave walnął pięścią w stół. – Przyjechaliśmy razem i wrócimy razem. Uśmiechnąłem się ze smutkiem. – Ucieczka do domu.
ROZDZIAŁ 17
I To był pomysł Luke’a, żeby zaczekać do wieczora i dopiero wtedy wrócić na Onslow Gardens po nasze rzeczy. Doktor Robert wydawał przyjęcie. Wiedzieliśmy o tym tylko dlatego, że dyskutowano, czy mamy zagrać na imprezie, czy nie. Ostatecznie jednak ustaliliśmy, że będzie to zbyt skomplikowane. Dodatkową trudność stanowiły nieporozumienia w naszej grupie. Spędziliśmy więc resztę dnia w mieście, w kafejkach i pubach, rozmawiając o tym, co zrobimy po powrocie do domu, jak wyjaśnimy wszystko rodzicom i jak zostaniemy przyjęci. Żaden z nas nie czekał na to z niecierpliwością. Przeliczyliśmy gotówkę i w końcu wylądowaliśmy przy okienku informacji na Euston Station, żeby skalkulować koszt sześciu biletów do Glasgow. Starczyło nam, ale ledwo. Maurie miał wątpliwości, czy Rachel z nami pojedzie. Ale, jak powiedział, chciał przynajmniej odciągnąć ją od Onslow Gardens. A ja żywiłem w głębi serca nadzieję, że jeśli uda się nam przekonać ją do powrotu do Glasgow, to być może pojawi się szansa zasypania przepaści między nami. Zjawiliśmy się w domu doktora Roberta około dziewiątej, kiedy, jak przewidywaliśmy, przyjęcie będzie się rozkręcać na całego i nikt nie zauważy naszej obecności. Zabawa trwała już w najlepsze. Muzykę było słychać z daleka, widzieliśmy też za balustradą gości tańczących na tarasie dachowym. Sylwetki na tle wieczornego nieba. Drzwi wejściowe były otwarte, hol i schody prowadzące na piętro roiły się od młodych i pięknych ludzi ze swingujących lat sześćdziesiątych. Bogaci i sławni zamieszkujący świat muzyki i filmu, z drinkami w dłoniach; ich strumień wylewał się z kuchni do pokoju śniadaniowego i salonu na dole. Łoskotała tam wykonywana przez Stonesów wersja Under the Boardwalk, na pierwszym piętrze waliły takty Zoot Suit pełne czystej energii. Przepychaliśmy się między ciałami w holu, w stronę schodów
Przepychaliśmy się między ciałami w holu, w stronę schodów prowadzących do mieszkania w suterenie. Nikt się nie chciał tam bawić. Miejsce było zbyt ciemne i zimne i pachniało wilgocią. Maurie, starając się przekrzyczeć wrzawę, zawołał do nas, że idzie poszukać Rachel, po czym ruszył w głąb domu. Kiedy obróciłem się ku schodom, za ramię złapała mnie jakaś dziewczyna. Była piękna, miała długie, niesforne blond włosy i spódniczkę tak krótką, że ledwie zakrywała jej tyłek, oczy zamglone, źrenice pociemniałe i rozszerzone, na trochę zbyt pełnych ustach rozmazaną szminkę o bladoróżowym odcieniu. Popatrzyła na mnie nadąsana. – Kto ci rozwalił nos, kotku? – To długa historia – odparłem i uwolniłem rękę z jej uścisku. – Chcesz się ze mną pieprzyć?! – zawołała za mną, kiedy zbiegałem pospiesznie po schodach. – Nie! – odkrzyknąłem w tym hałasie, nawet się nie oglądając. – To sam się pieprz! – usłyszałem jej wrzask. Odgłosy zabawy były w suterenie przytłumione, ale sufit od nich wibrował. Rozeszliśmy się do pokoi, żeby pozbierać swoje rzeczy i spakować je do toreb, które ze sobą przynieśliśmy. Nie zabrało nam to dużo czasu i po pięciu minutach zgromadziliśmy się w salonie, czekając na Mauriego i zastanawiając się, czy Jeff jest w ogóle w domu. Nikt nie widział go przez cały dzień. Upłynął pełen nerwowości kwadrans, nim zjawił się Maurie z przygnębioną Rachel, która trzymała w ręce torbę podróżną. Wokół oczu miała rozmazany tusz. – Jedzie z nami – oznajmił. – Bezapelacyjnie. Nie wyglądała jednak na zadowoloną i nie ulegało wątpliwości, że nie ma ochoty się stąd ruszać. Maurie zdołał ją jakoś przekonać, a ja się zastanawiałem, jak mu się to udało. – Co z Jeffem? – spytał Dave. Maurie westchnął. – Rachel mówi, że tańczy na dachu. Musimy tam pójść i go ściągnąć. Rachel wzruszyła ramionami. – Chyba się dowiecie, że też nie chce z wami jechać. Widziałam go jakieś pół godziny temu. Był na niezłym haju. Pewnie łyknął LSD. – Nie jadę bez niego – oznajmił cicho i zdecydowanie Maurie. Wszyscy wiedzieliśmy, że jedyną szansą ocalenia Jeffa przed nim samym jest zabranie go do domu.
– No to do roboty – powiedział Luke. – Sprowadźmy go na dół. Zostawiliśmy swoje rzeczy w suterenie i pospieszyliśmy do holu. Dave biegł pierwszy, ale nim zdążył dotrzeć na górę, zatrzymał się nagle i obrócił, a my wpadliśmy na niego. – Jezu – syknął. – To pieprzony Andy! – Co? Ten od Rachel? – Maurie popatrzył na niego z niedowierzaniem. Twarz Rachel pokryła się zielonkawą bladością. Spojrzałem ponad ciżbą ciał, za balustradę, i zobaczyłem Andy’ego i dwóch innych, tych z klatki schodowej w Quarry Hill. Andy miał na sobie czarną skórzaną kurtkę z podniesionym kołnierzem. Jego twarz była jak wycięta z betonu. Twarda, o ostrych krawędziach, niebezpieczna i bezwzględna. Rozpychał się między gośćmi doktora Roberta, jakby ich tam nie było. Ignorując ich protesty, odsuwając na bok. Jego towarzysze szli za nim, kopiąc i waląc każdego, kto stanął im na drodze. Drinki się rozlewały, kieliszki tłukły, ale poza tą ścieżką, którą wyrąbywali sobie w tłumie, imprezowicze w kuchni czy w salonie nie wiedzieli, co się dzieje; uszy mieli wypełnione muzyką, zmysły przytępione przez alkohol i narkotyki. Cofnąłem się czym prędzej, żeby mnie nie zobaczył. – To on! – Jak nas znalazł, u diabła? – warknął Dave. Wszyscy spojrzeliśmy na Rachel. – Nigdy nie podałam mu tego adresu. Maurie wybałuszył z niedowierzania oczy. – To znaczy, że w ogóle z nim rozmawiałaś? Po tym wszystkim, co przeżyliśmy, żeby cię stamtąd wyciągnąć? Chęć obrony rozbudziła w niej gniew. – To było po tym, jak zaszłam w ciążę… i przed aborcją… – Urwała i po raz pierwszy spojrzała mi w oczy, ale trwało to tylko krótką chwilę. – Byłam w takim dołku. Chciałam… potrzebowałam… nie wiem, czego potrzebowałam. – Po chwili, już z większym przekonaniem, dodała: – Chciałam działki, ot co. A tylko Andy mógł mi to załatwić. – Więc mu powiedziałaś, gdzie jesteśmy? – Maurie złapał się za głowę. – Nie wierzę ci, Rachel. – Nie powiedziałam! Luke popchnął nas z powrotem na dół, usuwając z ogólnego widoku. Rachel zniżyła głos do sykliwego szeptu. – Powiedziałam mu, że dostałam pracę z wariatami, w ośrodku
– Powiedziałam mu, że dostałam pracę z wariatami, w ośrodku eksperymentalnym na East Endzie. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że wytropi nas aż w Victoria Hall. – No cóż, najwyraźniej mu się to udało. – Dave, którego twarz straciła wszelką barwę, patrzył na Rachel z nieukrywaną złością. – Ktoś w ośrodku powiedział mu, gdzie mieszkamy. – Przepraszam! – Jej skrucha była jednak agresywna i niezbyt szczera. – Miałam doła, okay? Nie widziałam innego wyjścia. – Odetchnęła głęboko. – Zresztą następnego dnia zmieniłam zdanie. Nie przeszło mi przez głowę, że będzie mnie szukał. – Kurwa! Maurie był tak zły, że wątpiłem, czy jej łatwo wybaczy. – Posłuchajcie – powiedziałem. – Musimy tylko ściągnąć Jeffa i zwiać stąd jak najszybciej, trzymając się z dala od Andy’ego. Znów ruszyliśmy po schodach na górę, bardzo ostrożnie, a potem, pojedynczo i parami, przemykaliśmy pośród imprezowiczów, by dostać się na pierwsze piętro. Tu, gdzie doktor Robert miał swój gabinet i sypialnię, przebywało mniej ludzi. Drzwi do salonu były zamknięte. Nacisnąłem klamkę, lecz nie ustąpiły. Pokoje były pozamykane, więc na korytarzu prowadzącym na tyły domu panował mrok, ale na samym końcu dostrzegłem blask światła, który wspinał się po ścianie naprzeciwko otwartego gabinetu doktora Roberta; w tej smudze jasności poruszały się cienie, słyszeliśmy też podniesione głosy. – Boże, to Andy! – Rachel uniosła dłoń do ust. – Wyjdź stąd! Po prostu wyjdź! – dobiegł nas krzyk doktora Roberta. Posuwaliśmy się ostrożnie korytarzem, aż w końcu mogliśmy zajrzeć do pokoju. Andy był sam, a ja zerknąłem przez ramię, zdjęty nagle strachem, że jego towarzysze podkradają się za naszymi plecami. Nikogo jednak nie dojrzałem. Andy pochylał się, wsparty dłońmi zaciśniętymi w pięści o blat biurka. – Jak mi powiesz, gdzie mogę ich znaleźć. Albo ci dopieprzę. I nie jest to czcza groźba, przyjacielu. Doktor Robert stał po drugiej stronie biurka; ta bariera oddzielająca go od nieproszonego gościa dodawała mu odwagi. – Ostrzegam cię. Wezwę policję. Podniósł słuchawkę telefonu, lecz Andy wyrwał mu ją z dłoni
Podniósł słuchawkę telefonu, lecz Andy wyrwał mu ją z dłoni i położył z hukiem na widełkach. – Mówiłem ci. Nie leć ze mną w chuja! – Jezu, bierzmy Jeffa i wiejmy stąd! – syknąłem do Luke’a. Zawróciliśmy i pobiegliśmy korytarzem, a potem przepychając się, ruszyliśmy schodami na górę. Dopiero na półpiętrze uświadomiłem sobie, że nie ma z nami Mauriego i Rachel. Nie było jednak sensu zawracać. Zresztą nie mieliśmy na to czasu. Żaden nas nie wiedział, gdzie mogą się w tej chwili znajdować podejrzani towarzysze Andy’ego; ostatnia rzecz, jakiej pragnęliśmy, to natknąć się na nich. Razem z Dave’em podążyliśmy za Lukiem do salonu. Oszklone drzwi prowadzące na taras były rozsunięte. Rachel powiedziała, że Jeff tańczył tam, kiedy widziała go po raz ostatni. Na dachu roiło się od ludzi, muzyka z gramofonu płynąca przez głośniki łoskotała w przygasającym świetle wieczoru i płynęła nad dachami. Powietrze było gęste od woni perfum i marihuany, pulsowało nieskrępowaną seksualnością. Tancerze wydawali się rozemocjonowani, ogarnięci amokiem, ciała ocierały się o siebie. Męskie o kobiece. Męskie o męskie. Kobiece o kobiece. Jakby nie miało to znaczenia. Taniec i muzyka były prymitywne, plemienne – wyraz najbardziej pierwotnych ludzkich instynktów. Przez chwilę widziałem J.P. tańczącego niczym szaleniec pośród tych wszystkich pięknych ludzi; miał dzikie spojrzenie i był tak oderwany od rzeczywistości jak pacjenci, których leczył w Victoria Hall. Przypomniałem sobie, że przed zaledwie kilkoma godzinami płakał jak dziecko w swoim gabinecie. – Tam jest. Odwróciłem się na dźwięk głosu Luke’a i poczułem, jak niemal staje mi serce. Jeff balansował na niskiej kamiennej balustradzie po zewnętrznej stronie dachu. Stopy miał złączone i stał wyprostowany z szeroko rozłożonymi rękami – wypisz, wymaluj, pływak szykujący się do mistrzowskiego skoku na olimpiadzie. Nikt nie zwracał na niego uwagi, a on sam wydawał się nieświadomy obecności tancerzy zalegających tłumnie taras. – Jeff! – dosłownie wrzasnąłem na niego. Obrócił głowę. Uśmiechnął się, kiedy nas dostrzegł, a my zaczęliśmy przepychać się przez tłum ciał w jego stronę. – Potrafię latać! – zawołał ponad głowami tańczących. – Jezu! – Głos Dave’a niemal eksplodował z jego ust.
– Nie potrafisz! – krzyknął Luke. Ale Jeff skrzywił tylko wargi w tym swoim głupkowatym uśmiechu. – Owszem, potrafię. Nim zdążyliśmy do niego dotrzeć, przygiął kolana i wysunął przed siebie ręce, jakby sądził, że jest Supermanem. I rzucił się w przestrzeń. Usłyszałem echo własnego głosu, drące się na mnie od strony dachów. A potem echo innych głosów. Ludzi, którzy stali najbliżej balustrady i go widzieli. Fala szoku przetoczyła się po tańczących niczym tsunami. Ci, którzy dopadli balustrady jako pierwsi, zaczęli krzyczeć. Wciąż byłem sparaliżowany przygniatającym poczuciem niedowierzania. Że to, co właśnie zobaczyłem, nie mogło się w żaden sposób wydarzyć. Chciałem podejść do balustrady i przekonać się, że Jeff uśmiecha się z ulicy na dole i macha do nas. Wszelkie złudzenia rozwiały się jednak w ułamku sekundy, kiedy dotarliśmy do miejsca, z którego skoczył, i pojawiło się najkoszmarniejsze uczucie, jakiego w życiu doznałem, wcześniej czy później. Jeff leżał z rozrzuconymi rękami i nogami na żelaznym ogrodzeniu w dole, twarzą do góry, nadziany na kilka szpikulców, które przebiły mu plecy i wyszły z drugiej strony przez tułów i szyję. Widziałem jego otwarte i spoglądające na nas oczy i wiedziałem, że nie żyje. Ciało jednak jeszcze podrygiwało, zatracone w koszmarnych przedśmiertnych konwulsjach. Odwróciłem się, oślepiony łzami, i zwymiotowałem na bitumiczny taras, łapiąc spazmatycznie powietrze; byłem przekonany, że wyleją się ze mnie wnętrzności. Poczułem na ramieniu dłoń Luke’a, silną i pewną. – Musimy się zbierać. Popatrzyłem na niego i dostrzegłem na jego twarzy szok. Wokół panował chaos. Dziewczęta wrzeszczały, ludzie wbiegali do salonu. Wyprostowałem się, a Luke pchnął mnie w stronę drzwi; Dave był u mojego boku. Zdołaliśmy jakoś wydostać się na korytarz. Ludzie wewnątrz domu wciąż nie mieli pojęcia, co się stało, i z dołu docierał łoskot muzyki. Dotarliśmy do szczytu schodów, gdy zobaczyłem przyjaciół Andy’ego biegnących w naszą stronę, ich twarze uniesione i wykrzywione chęcią odwetu. I nagle cały ten szok i świadomość straty, jaką poczułem po tym, czego byłem świadkiem, przemieniły się w czystą, niczym nieskażoną furię. Obróciłem się na pięcie i zobaczyłem gaśnicę przytwierdzoną do
Obróciłem się na pięcie i zobaczyłem gaśnicę przytwierdzoną do ściany. Nie potrafię nawet odtworzyć procesu myślowego, który kazał mi wyrwać pojemnik z uchwytów i walnąć zaworem o tynk. Byłem po prostu rozsierdzony. Z krótkiego węża, który skierowałem na bandziorów, gdy dotarli na szczyt schodów, trysnęła piana. Jednemu w twarz, potem drugiemu, zanim cisnąłem gaśnicą w pierś tego bliższego. Siła uderzenia pchnęła go na towarzysza i obaj runęli w dół schodów. Dochodzące zewsząd krzyki i wrzaski były ogłuszające, tłumiły nawet łoskot muzyki, który płynął z salonu na górę. Ci ludzie musieli uważać mnie za szaleńca i prawdę powiedziawszy, czułem się jak opętany, kiedy zbiegałem po stopniach; Luke i Dave tuż za mną przeskakiwali nad ciałami bandziorów z Leeds, którzy leżeli bezwładnie na samym dole. – Wezwać policję! Na litość boską, niech ktoś wezwie policję! Dotarliśmy na piętro i skręciliśmy w korytarz, wpadając niemal na Simona Fleta. Poczułem, jak wali mnie otwartą dłonią w pierś, chcąc odsunąć mnie na bok; zobaczyłem krew na jego rękach i twarzy, a także przerażenie w oczach, kiedy przebiegł obok, po czym rzucił się pędem po schodach prowadzących na parter, drąc się na uczestników imprezy, by schodzili mu z drogi. Wydawało mi się, że tracę kontrolę nad czymkolwiek. Wszystko toczyło się szybko i jednocześnie powoli, jakbyśmy grali w naszym własnym filmie wyświetlanym w zwolnionym tempie. Zobaczyłem Mauriego, który stał na końcu holu – jego sylwetkę w otoczce światła padającego z gabinetu doktora Roberta. Wydawał się skamieniały; gdy odwrócił się do nas, jego osłupiała twarz przypominała maskę. Luke rzucił się biegiem w jego stronę, a Dave i ja poszliśmy w jego ślady. Drzwi do gabinetu były otwarte. Doktor Robert stał teraz po drugiej stronie biurka nad ciałem Andy’ego. Niegdysiejszy chłopak Rachel leżał poskręcany na podłodze, wokół jego głowy zbierała się krew. Czaszka z jednej strony była roztrzaskana, widziałem szarą biel jego mózgu poprzecinaną jak marmur żyłkami czerwieni, która z niego wyciekała. Obok, sprawiając niedorzeczne wrażenie, stał przycisk do papierów w kształcie statuetki Oscara, niczym świadek morderstwa, a jednak, bez wątpienia, było to narzędzie zbrodni. Z zakrwawionej głowy spływała po figurce szkarłatna ciecz. Doktor Robert wpatrywał się w martwego człowieka u swoich stóp, w końcu podniósł wzrok i zobaczył nas na korytarzu.
– Simon… zabił go. – Jego głos był zaledwie szeptem, ale po chwili przybrał wysoki, piskliwy ton. – Zabił go! – Znowu spojrzał na Andy’ego. – Nie wiem nawet, kim był ten człowiek. – Poderwał gwałtownym ruchem głowę. – Czego od was chciał? – spytał oskarżycielskim tonem. Widząc jego pełne bezradności zagubienie, niemal mu współczułem. Trzeba było chłodnej głowy Luke’a, by zapanować nad sytuacją. Chwycił Mauriego za rękę, a ten odwrócił się i popatrzył na przyjaciela ogłupiałym wzrokiem. – Musimy iść! – powiedział przynaglająco Luke, a gdy Maurie nie zareagował, ryknął mu w twarz: – Natychmiast, Maurie. Natychmiast! I dosłownie pociągnął go za sobą, kiedy rzuciliśmy się biegiem w stronę schodów. Wydostaliśmy się z domu w mgnieniu oka. Ludzie uciekali z niego jak szczury z kanału; tłum niósł nas ze sobą, przez hol, za drzwi, po schodkach na dół, na ulicę. I cały czas przy niestosownym akompaniamencie piosenki Rolling Stonesów Pain in My Heart. Zapadła już niemal noc, latarnie uliczne rzucały kałuże światła, w którym tańczyły ruchliwe cienie oszalałych ciem. Uczestnicy imprezy wylali się z chodnika na jezdnię, tworząc półkole wokół ogrodzenia, na które runął Jeff. Nie mogliśmy sięgnąć wzrokiem poza tłum, tam gdzie jego ciało nadziało się na żelazne szpikulce. Słyszałem jednak łkanie, ktoś krzyczał, jakaś dziewczyna oderwała się niepewnym krokiem od tłumu, a potem osunęła się na kolana w ciepłej nocnej ciemności i zgięta wpół bryzgała zawartością żołądka na asfalt. Uświadomiłem sobie, że to właśnie ona zaledwie pół godziny wcześniej złożyła mi propozycję. Maurie wydawał się otumaniony, jakby miał wstrząśnienie mózgu. Chwyciłem go za ramiona i przysunąłem twarz do jego twarzy. – Gdzie jest Rachel? Popatrzył na mnie otępiałym wzrokiem. – Rachel, Maurie – rzuciłem niecierpliwie. – Gdzie ona jest? Pokręcił tylko głową. – Odeszła. – Odeszła? Co to znaczy? Dokąd odeszła? – Odeszła – powtórzył. Potem, jakby zdając sobie po raz pierwszy sprawę, gdzie się znajduje, odzyskał przytomność umysłu i popatrzył na mnie ze złością. – Co z Jeffem? – A gdy nie potrafiłem spojrzeć mu w oczy, to on chwycił mnie za ramiona. – Co z Jeffem? – W jego głosie pojawił się nagle strach. – Jack? Puścił mnie po chwili, rozglądając się dzikim wzrokiem, jakby
Puścił mnie po chwili, rozglądając się dzikim wzrokiem, jakby dopiero teraz zauważył ten cały zamęt na ulicy. Dotarł do mnie daleki dźwięk syren policyjnych. – Maurie, musimy wiać – powiedział Luke. Ale Maurie go nie słuchał. Przepchnął się obok nas, a potem zaczął przeciskać się przez tłum z taką gwałtownością, że przewrócił jakiegoś mężczyznę, a którąś z dziewczyn rzucił dosłownie na kolana. Już nie tak piękni ludzie rozstępowali się na widok jego furii. I ujrzeliśmy, w tym samym momencie, to co on, sylwetkę biednego Jeffa nadzianego na pręty ogrodzenia i ściekającą krew, która zbierała się w kałuże. Usta miał otwarte, język wywalony, oczy wybałuszone. Malował się w nich szok. Z ust Mauriego dobył się najbardziej zwierzęcy i przerażający ludzki dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałem; poczułem na barkach i rękach dreszcze. Potem, gdy ból w jego głosie dotarł do każdej osoby stojącej na ulicy, nastąpiła cisza. Przepchnąłem się do niego, chwyciłem go za ramiona i zacząłem odciągać na bok. Nie stawiał oporu, jego twarz była maską rozpaczy i niedowierzania. – Myślał, że potrafi latać – powiedziałem. Jego głowa obróciła się z wolna. Popatrzył na mnie z całkowitym brakiem zrozumienia. Dźwięk syren był już bliski. Stonesi śpiewali o strachu przed tym, co znajdą. – Nic już nie możemy dla niego zrobić, Maurie – powiedział Luke. – Musimy stąd odejść. Naprawdę. – Co z naszymi rzeczami? – spytał Dave. – Nieważne. – Oczy Luke’a były tak szeroko otwarte, że widziałem ich białka wokół tęczówek. – Jeśli nie chcemy być w to wszystko zamieszani, musimy się zbierać. Skinąłem głową i niemal odciągnąłem siłą Mauriego, byle dalej od blasku latarni. Dave nacisnął klamkę i furtka prowadząca do ogrodów otworzyła się na ciemność, która nas pochłonęła, kiedy biegliśmy po przyciętej trawie uginającej się miękko pod naszymi stopami, przez cienie drzew, ku dalekim światłom i odgłosom ruchu ulicznego na Old Brompton Road. Zza naszych pleców dobiegło zawodzenie syreny, gdy zjawił się pierwszy radiowóz; jego niebieskie światła rozpraszały niczym stroboskop mrok nocy.
II O tej porze poczekalnia na stacji Euston była niemal wymarła. W holu dworcowym zbierały się bezładne grupki pasażerów, po dwóch, po trzech; palili papierosy i wpatrywali się w godziny przyjazdów i odjazdów, w numery peronów, nazwy miejscowości widziane tylko na rozkładach kolejowych, cele podróży znane jedynie tym, którzy tam mieszkali. Maurie siedział pochylony w kącie między Lukiem i mną, wspierając łokcie o kolana, z twarzą w dłoniach. W metrze płakał żałośnie, a teraz wydawał się obezwładniony przez apatię, niemal katatonię, jak tamta naga kobieta w Ohio, którą wyleczył J.P. Luke obejmował go ramieniem. Po chwili odezwał się tak cicho, że ledwie go słyszałem: – Co się stało, Maurie? W gabinecie doktora Roberta? Cokolwiek Maurie widział, był świadkiem morderstwa. Ale nic nie mówił. Ani wtedy, ani nigdy potem. Pokręcił nieznacznie głową, potem się wyprostował i wlepił wzrok w zadymione wnętrze poczekalni. Twarz wciąż miał błyszczącą od łez, ale jego oczy były już suche. Czerwone i opuchnięte. – Biedny Jeff – powiedział. – Biedny cholerciowaty Jeff. Opuściłem powieki i odetchnąłem głęboko. – Maurie, musisz mi powiedzieć, co się stało z Rachel. Obrócił wolno głowę, a ból malujący się w jego oczach wydał mi się prawie nie do zniesienia. Z trudem wytrzymywałem jego wzrok. – Nie muszę ci nic mówić. Nie zamierzałem jednak rezygnować tak łatwo. – Gdzie ona jest? – Powiedziałem ci: odeszła. Westchnąłem zniecierpliwiony. – Dokąd? – Po prostu odeszła, Jack. Od ciebie. Od nas wszystkich. Po prostu odeszła. Zapomnij o niej. Drzwi poczekalni się otworzyły i wszedł Dave, wydychając dym ze swojego ostatniego papierosa. – Uciekł nam ostatni pociąg do Glasgow. Następny będzie dopiero rano. Musimy spędzić tu noc. – Cholera. – Oparłem się ścianę, waląc w nią głową, i zamknąłem oczy.
Dave usiadł naprzeciwko i zaciągnął się papierosem. Usłyszałem głos Luke’a, spokojny, ale pełen determinacji. – Nie wracam. Otworzyłem oczy i spojrzałem na niego. – Co ty gadasz?! – Zostaję tu. – W Londynie? Skinął głową. – Nie zostawiliśmy w Onslow Gardens nic, co pomogłoby nas zidentyfikować. Trochę brudnej pościeli, dwie gitary i melodykę. Te sukinsyny podarły w Krainie Jezior prawo jazdy Jeffa, więc nikt się nawet nie dowie, kim był. Możecie wracać do domu i zająć się swoim życiem. – Milczał przez chwilę. – Ja nie. Nie wracam do nich. Do rodziców. Do Sali Królestwa, żeby pałętać się po ulicach w każdej pogodzie. Niech się dzieje, co chce, tu się urządzę. – Nie masz forsy – zauważył Dave. Luke wzruszył ramionami. – Mam parę funtów. W każdym razie tyle, ile zaoszczędzę na bilecie. Przeżyję. Popatrzyłem w te jego zielone niewinne oczy i przypomniałem sobie wszystkie dobre chwile, które nas łączyły. Śmiech. Szaleństwo młodości. I pomyślałem o Jeffie i jego Veronice. Uciekliśmy w pięciu tamtej brzemiennej w skutki nocy, ponad miesiąc wcześniej. Miało wrócić tylko trzech. I nic, absolutnie nic nie byłoby już takie jak dawniej. III Tak więc spędziliśmy tę noc w poczekalni na Euston Station, wiedząc, że nie zaśniemy, a mimo to drzemaliśmy w chwilach wszechogarniającego zmęczenia, by śnić o Jeffie i jego pokiereszowanym ciele nadzianym na pręty ogrodzenia przy Onslow Gardens. Nie wiem, ile razy odtwarzałem ten moment, kiedy rzucił się w przestrzeń, wierząc, że potrafi latać, i próbowałem przywołać coś, co mogłoby go powstrzymać. Ale zawsze kończyło się to w ten sam tragiczny sposób. Raz za razem, raz za razem. W chwilach żałosnej przytomności widziałem czarne, tak czarne oczy Rachel spoglądające na mnie z ciemności, ich światło, w którym
uwidaczniały się na zmianę miłość, ból i poczucie zdrady. I przeklinałem swoje tchórzostwo. Ranek nie przyniósł ulgi w cierpieniu. Luke poszedł kupić bilety, a my zebraliśmy się w hali, podczas gdy dworzec budził się wokół nas do życia. Nowy dzień. Pierwszy bez Jeffa. I bez Rachel. Dźwięk pociągów przyspieszających na peronach. Syk hamulców. Monotonne zwiastuny przyjazdów i odjazdów, odbijające się rozedrganym echem od belek dachu. Luke rozdał nam bilety, a potem każdy z nas uścisnął mu z powagą rękę. Bo chłopaki, zwłaszcza ci z wielkiego męskiego Miasta Deszczu, nigdy się nie obejmowali. Na koniec ująłem lewą dłonią jego prawą i wcisnąłem w nią zwitek banknotów. – Co to jest, u diabła? – Cofnął rękę, jakbym go parzył, i popatrzył zdezorientowany na pieniądze. – To wszystko, co mamy – wyjaśniłem. – Nie mogę tego wziąć! – Pewnie, że możesz. Po co nam to? Nie wydamy tego w pociągu i nie będziemy potrzebować, jak już dojedziemy na miejsce. Był wzruszony i jednocześnie zakłopotany. – Dzięki – wymamrotał. Potem, jakby niepewny własnego głosu, dodał pospiesznie: – No to do zobaczenia. Zauważyłem, że jego oczy napełniają się łzami, nim się odwrócił i z rękami w kieszeniach ruszył szybkim krokiem przez halę dworcową.
2015
ROZDZIAŁ 18
I – I nigdy więcej go nie zobaczyłem, aż do chwili, gdy wysiedliśmy dziś z autobusu przy Victoria Station – powiedział Jack w ciemności, a gdy nastąpiła długa cisza, zaczął podejrzewać, że wnuk zasnął. – Rick? – Jestem tu, dziadku. Chodzi o to, że… – Głos Ricky’ego był stłumiony. – Biedny Jeff. – Tak. Biedny Jeff. – Wtedy nie objąłeś Luke’a, ale zrobiłeś to dzisiaj. Jack nie potrafił powstrzymać uśmiechu, którego nikt nie mógł zobaczyć. – Zrobiłem. Czasy się zmieniły, Rick. Nie bardzo wiem, jak ani dlaczego. Ale chyba wolno nam już okazywać uczucia. – Mogłeś zostać. To znaczy pięćdziesiąt lat temu. Z Lukiem. – Mogłem. I niewykluczone, że gdybym został, sprawy potoczyłyby się inaczej. Ale widzisz, brakowało mi jego odwagi, Rick. Bałem się. Chciałem wrócić. Pragnąłem bezpieczeństwa. Poczucia pewności, jakie daje rodzina. Ricky dosłyszał nutę goryczy w głosie dziadka. – Więc powróciłem do życia kształtowanego przez strach. – Jack obrócił głowę na poduszce, próbując dostrzec w ciemności wnuka. – I jest to największy błąd, jaki możesz w życiu popełnić, Rick. Bać się przeżyć życie. Bo mamy je tylko jedno, a tobie pozostało go jeszcze bardzo dużo. Więc go nie zmarnuj, synu. Wierz mi, nie chciałbyś patrzeć na nie z perspektywy pięćdziesięciu lat i żałować, że nie postąpiłeś w pewnych sprawach inaczej. Nie ma nic bardziej niszczącego niż żal. Znów zapadła między nimi cisza, ale żaden nie zamierzał spać. – Co się stało, jak już wróciłeś do domu? – spytał Ricky. – To była długa, pięciogodzinna jazda pociągiem. Być może najdłuższe pięć godzin mojego życia. Nie jestem pewien, czy padło między nami choć jedno słowo w trakcie tej podróży przez Anglię do
Szkocji. Jakbyśmy się bali, że cokolwiek powiemy, będzie jednoznaczne z przyznaniem, że Jeff odszedł i że nie ma już z nami Luke’a. Myślę, że wszyscy czuliśmy się w jakiś sposób czegoś pozbawieni. Jakbyśmy utracili kończyny. Trudno mi to wyjaśnić. Po raz pierwszy od wielu lat Jack miał ochotę na papierosa. Przelotna tęsknota za pociechą, jaką daje dym w płucach, uderzenie nikotyny, która jednocześnie pobudza i uspokaja. Nie odczuwał tego pragnienia od czasu, kiedy przed ponad trzydziestu laty rzucił palenie, i teraz ta nagła i niespodziewana chęć go zaniepokoiła. – Kiedy Luke poszedł kupić bilety, a my wygrzebaliśmy dla niego pozostałe pieniądze, zostawiłem na chwilę przyjaciół, żeby zadzwonić – ciągnął Jack. – Połączenie na koszt rozmówcy. Czyli moich rodziców. – Przypomniał sobie niedowierzanie w głosie matki, kiedy oznajmił: „To ja, mamo. Wracam do domu”. – Więc mój tata czekał na dworcu, gdy pociąg wjechał na peron pierwszy Central Station. To dziwne, bo potem nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale musiał zawiadomić pozostałe rodziny. Wszyscy byli. Ojciec Mauriego i Luke’a. I Jeffa. Ale nie ojciec Dave’a. Mój tata musiał podwieźć Dave’a do domu. Jack zawahał się, przypominając sobie ten moment tak wyraźnie, jakby wydarzyło się to zaledwie poprzedniego dnia. Ojciec, który podszedł do niego, by uścisnąć mu rękę. „Dobra robota, synu. Cieszę się, że miałeś odwagę wrócić”. I ojciec Mauriego ściskający dłoń swojemu synowi i mówiący niemal to samo. Jakby zostało to wcześniej przedyskutowane i przećwiczone. I ojciec Luke’a. I Jeffa, zaskoczony, przestraszony. Zagubiony. – Nigdy nie zdradziliśmy rodzicom Jeffa, co się z nim stało. Tylko tyle, że został w Londynie z Lukiem. Co było poniekąd prawdą. I chyba słusznie pozwoliliśmy im wierzyć, że ich syn gdzieś żyje i szuka swojego miejsca w świecie. Jak moglibyśmy powiedzieć im prawdę, skoro z trudem znosiliśmy ją we własnych sercach? – Jack zacisnął mocno zęby i usta, by powstrzymać wzbierające w nim emocje, które groziły nagłą powodzią. Czułby się zażenowany w obecności wnuka. – Reszta mojego życia jest ci z grubsza znana. W ciemności znów zapadła długa cisza, dopóki nie odezwał się Ricky: – Więc jeśli ten aktor, ten Simon Flet, nie zabił chłopaka Rachel, to kto? Jack zamknął oczy i poczuł ucisk w żołądku na myśl, której nie chciał nawet rozważać od chwili, gdy Maurie mu powiedział, że zabójcą nie był Flet.
Rachel nigdy nie wróciła do domu. A Maurie nie chciał zdradzić, dokąd uciekła ani co się z nią stało. – Nie wiem, Rick – odparł Jack. – Jutro się chyba dowiemy. II Nazajutrz, wczesnym rankiem, Jack i Luke wybrali się na spacer po Hampstead Heath z czarnym sznaucerem Luke’a, Odinem, a pozostali jedli śniadanie z Jan. Na tym łagodnie pofałdowanym terenie, pośród wysokiej trawy, rosły polne kwiaty; Jack z trudem mógł uwierzyć, że wciąż znajdują się pośrodku miasta. Nad wierzchołkami drzew, w zamglonej dali chłodnego szarego poranka, widział kominy i wieżowce, ale miał wrażenie niezmierzonej odległości. I zdawało mu się, że przygnębienie, które przygniatało go od chwili przyjazdu do Londynu, nieco ustąpiło, jakby zdjęto mu z piersi ciężar. I jakby łatwiej było mu oddychać. Na żwirowej ścieżce, która przecinała trawnik, wyminęła ich jakaś biegaczka w obcisłym kostiumie z lycry; do ramienia miała przyczepiony iPod Nano, w uszach słuchawki odgradzające od świata. Z pewnością nie usłyszała radosnego szczekania Odina ani głośnej przygany Luke’a, który przywołał psa do porządku. – Skontaktowałeś się kiedykolwiek z rodzicami? – spytał Jack. Luke popatrzył w zamyśleniu przed siebie. – Nigdy tego nie zrobiłem. – Odwrócił się do Jacka. – To okrutne z mojej strony, prawda? Jack wzruszył ramionami. – Sądzę, że nie bardziej od tego, przez co z nimi przechodziłeś. – Często się zastanawiam, jak wyglądałoby moje życie, gdybym wrócił. Jack się uśmiechnął. – Pewnie tak często, jak ja się zastanawiam… wiesz, jak wyglądałoby moje życie, gdybym został w Londynie. Luke trwał przez chwilę w refleksyjnym milczeniu. – Czasem myślę, że trzeba się było do nich odezwać. Ale nie zrobiłem tego i nie żałuję. Żal to cholerna strata energii. Nie da się cofnąć tego, co się zrobiło. Ale każdy dzień to szansa, by kształtować go tak, jak pragniesz. I w ten sposób przeżywam swoje życie, Jack. Patrzę przed siebie, nie wstecz. – Urwał. – Jednego tylko żałuję. Że nie mogę powrócić
do przeszłości i zmienić tego, co stało się z Jeffem. Tyle razy zastanawiałem się nad tym, jak inaczej wszystko by się potoczyło, gdybyśmy dotarli na dach minutę wcześniej. – Popatrzył na Jacka. – Rozmyślasz nieraz o tamtych dniach? Jack skinął głową. – Często. – Nieważne, co potem zrobiliśmy albo czego nie zrobiliśmy. To były nasze dni. Nie sądzę, bym kiedykolwiek czuł się tak żywy jak wtedy. – Uśmiechnął się ciepło. – Biedny stary cholerciowaty Jeff, jak powiedziałby Dave. – Parsknął śmiechem. – Tyle go ominęło. – „Ze mną i Veronicą to inna sprawa” – powiedział Jack. Obaj się roześmiali. Odin przekrzywił łeb i popatrzył na nich, zastanawiając się bez wątpienia, co oznaczają te dziwne skrzekliwe dźwięki dobywające się z ich ust. Kiedy przestali się śmiać i spoważnieli, Luke wyznał: – Twój wnuk twierdzi, że ukończył z wyróżnieniem matematykę i informatykę. – Ten chłopak to cholerny geniusz, Luke. Nie mam pojęcia, po kim to ma. Na pewno nie po mnie. Nigdy byś go nie przegadał. – Jack przystanął, żeby podnieść patyk, i rzucił go daleko przed siebie, by Odin miał za czym gonić. – Ale obawiam się, że to zmarnuje. Chyba ma kompleks na punkcie swojej tuszy. Brak mu prawdziwej pewności siebie. Zamyka się w pokoju i gra na konsoli przez pół nocy, potem przesypia większość dnia. A jego rodzice są beznadziejni. – Odin wrócił z patykiem i Jack znowu mu go rzucił. – Ta nasza podróż to istny koszmar, ale myślę, że może mu ostatecznie wyjść na dobre. Chociaż podejrzewam, że zdrowo oberwiemy po powrocie do domu. Szli przez chwilę w milczeniu. Wydawało się, że Luke nad czymś się zastanawia. – Moi chłopcy zamierzają właśnie zlecić jakiemuś informatykowi napisanie programu dla bazy danych i systemu księgowego naszej agencji. – Popatrzył na Jacka. – Ricky dałby radę się tym zająć? Jack się uśmiechnął. – To miłe z twojej strony, Luke, i doceniam to. Ale prowadzicie profesjonalny biznes. I potrzebujecie profesjonalisty. – Dobrze by było, gdyby mógł to zrobić. Wolę zlecić robotę znajomym albo komuś z rodziny. Poza tym mamy mnóstwo miejsca w domu. To miły chłopak. Myślę, że Jan go polubiła.
– Zmusiłem Ricka, żeby nas tu przywiózł. Nie miał na to ochoty. Ale wiesz, bez niego nie dalibyśmy rady. – Jack popatrzył na przyjaciela. – Może sam go spytasz? Przekonaj się, co powie. Nie będzie ci wciskał kitu. Jeśli uzna, że sobie nie poradzi, to się przyzna. Luke się uśmiechnął. – No to spytam. Dotarli prawie do domu. – Luke… jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór. – Jack unikał wzroku przyjaciela. – Nie musisz z nami jechać, jeśli nie chcesz. My już spaliliśmy za sobą mosty, ale nie ma powodu, byś ty ponosił jakiekolwiek konsekwencje. I Bóg jeden wie, co Maurie zaplanował. Luke jednak pokręcił głową. – Sądzisz, że pozwolę, by takie stare dziady jak wy polazły do Victoria Hall same? – Uniósł głowę i popatrzył w zamyśleniu na niebo. – Victoria Hall… Sama nazwa przywołuje to wszystko. Sporo myślałem o tych ludziach. O J.P. Walkerze. I tej szalonej kobiecie… Jak ona miała na imię? Alice. Oboje już nie żyją. – Naprawdę? – Umarła gdzieś w latach siedemdziesiątych. Pewnie nie słyszałeś o niej u siebie w Glasgow, ale tutaj, w Londynie, była w pewien sposób sławą. „Wyleczona” przez J.P. Jej sztuka stała się w którymś momencie modna. Były wystawy, napisała książkę, zaczęła zarabiać dużo pieniędzy. – Urwał i przez chwilę oddawał się jakiejś refleksji. – Padła nagle martwa podczas wernisażu z kieliszkiem szampana w dłoni. Prawdopodobnie tętniak. – A J.P.? Na twarzy Luke’a pojawił się smutek, niczym cień chmury, za którą chowa się słońce. – Jego teorie i artykuły cieszyły się przez kilka lat popularnością. Ale w końcu zniknął ze sceny. Zmieniły się czasy i moda. Potem zobaczyłem jego nekrolog w „Timesie”. Facet musiał być dobrze po osiemdziesiątce. Wdał się w przepychanki z amerykańskimi władzami imigracyjnymi w związku ze skazaniem za posiadanie marihuany w latach siedemdziesiątych. Wcześniej osiedlił się w Nowym Jorku i związał z jakąś kobietą. Wrócił tu na pogrzeb byłej żony, matki jego dzieci, a potem nie chcieli wpuścić go do Stanów. Miał już wtedy problemy z piciem. Alkoholik pełną gębą, z tego, co słyszałem. W każdym razie znaleziono go martwego w apartamencie hotelowym na West Endzie. Przedawkowanie barbituranów.
Jack był zszokowany. – Samobójstwo? Luke skinął głową. Jack przypomniał sobie ten dzień, kiedy zobaczył płaczącego J.P. w jego gabinecie. I ten ostatni raz, gdy go widział. Jak tańczył dziko na dachu domu doktora Roberta tuż przed śmiertelnym skokiem Jeffa. A ci, których obserwowano podczas tańca, byli przez tych niesłyszących muzyki uznawani za szalonych. Luke przystanął i spojrzał z powagą na przyjaciela. – Pójdę z wami dziś wieczorem. Cokolwiek się wtedy stało, uczestniczyłem w tym tak samo jak wy. I wciąż uczestniczę. Chcę wiedzieć, co się tamtego dnia wydarzyło.
ROZDZIAŁ 19
I Słońce już całkiem zaszło, kiedy jechali powoli bocznymi uliczkami Bethnal Green mercedesem Luke’a. W końcu skręcili w stronę placu. Jego południową granicę wyznaczał budynek Victoria Hall, ciemny i dominujący na tle nieba pełnego niskich chmur, które odbijały światła miasta. Po trzech pozostałych stronach wznosiły się te same bloki komunalne co pięćdziesiąt lat wcześniej. Były teraz odnowione, wiele z mieszkań należało do Arabów, Azjatów i przybyszy z Europy Wschodniej; może gdzieniegdzie ostali się jeszcze rodowici mieszkańcy East Endu. Ogrody wydawały się bardziej zarośnięte niż wtedy, a budynek był zabity deskami, pokryty graffiti i zaniedbany – porzucony na pastwę przyszłej rozbiórki i developerów. Luke podjechał pod krawężnik przed głównym wejściem i popatrzył na posępną, niszczejącą budowlę, która służyła niegdyś śmiałemu eksperymentowi w leczeniu chorób psychicznych. – Zamknięty na głucho. Nie dostaniemy się do środka. – Owszem, dostaniemy się – dobiegł z tyłu głos Mauriego, zadziwiająco mocny i pełen zdecydowania. – Zawsze jest jakiś sposób. Pomóżcie mi wysiąść. Ricky i Dave wysiedli, każdy po swojej stronie, a potem wyprowadzili Mauriego wspólnymi siłami na chodnik. Pod ich stopami chrzęściło szkło, tak jak tamtego ostatniego dnia, kiedy Jack przyszedł szukać pozostałych, by powiedzieć im, że wraca do domu. Teraz dołączył do nich, a Luke stał niepewnie przy otwartych drzwiach samochodu. Maurie zdobył się z wysiłkiem na uśmiech. – Nie mam pretensji, Luke. Też nie zostawiłbym tu swojego mercedesa… gdybym go miał. – Zwrócił się do Ricky’ego: – Dlatego
chłopak zostanie przy wozie. Zaparkuje dwie ulice dalej, żebyśmy nie wystraszyli naszego gościa. Jeśli się na to zgodzisz, ma się rozumieć. – Jasne – odparł Luke. Ricky nie krył jednak rozczarowania. – Chcę iść z wami. Marie pokręcił głową. – To nie twoja sprawa, chłopcze. I nie powinna być. Zostaniesz przy samochodzie i go popilnujesz. Luke rzucił kluczyki Ricky’emu, a ten złapał je niechętnie. Maurie spojrzał na zegarek. – Wrócimy około dwunastej. Uporamy się z tym do tej pory. Jack skinął wnukowi głową. Ricky, sapiąc, usiadł za kierownicą, zatrzasnął drzwi i uruchomił silnik. Podkręcił kilkakrotnie obroty, wypełniając chłodne nocne powietrze toksycznymi spalinami tlenku węgla, dopiero potem wrzucił bieg, odjechał powoli, skręcił na końcu ulicy i zniknął im z oczu. W chwili gdy warkot silnika zaniknął w dali, na plac spłynęła niesamowita cisza. Otaczającą ich ciemność znaczyły punkciki świateł w oknach, ale na ulicy nie było żywego ducha. Czterech spośród pięciu członków zespołu The Shuffle stało w cieniu Victoria Hall. Nie grali razem ani nie stali razem w tym miejscu od pół wieku i choć od tego czasu wiele się zmieniło, unosił się między nimi duch Jeffa, jakby zawsze tu przebywał. – Więc jak się dostaniemy do środka? – spytał Jack. – Wejście służbowe – rzucił Maurie. – Nieodmiennie słaby punkt. Otulił się zimowym płaszczem, jakby odczuwał zimno, a Jackowi przyszło do głowy, że jego przyjaciel topi się dosłownie w tym odzieniu, skurczony przez chorobę, ledwie cień człowieka, jakim był niegdyś. Ruszyli wzdłuż ściany frontowej, nie zwracając uwagi na główne drzwi, aż dotarli do zardzewiałej żelaznej bramy, która broniła dostępu do wąskiej alejki biegnącej obok budynku w stronę wejścia służbowego zwieńczonego ceglanym łukiem. Po drugiej stronie zniszczonego ogrodzenia majaczyły w mroku zarośnięte ogrody pogrążone w zaniedbaniu. Dave nacisnął klamkę i brama otworzyła się do środka z jękiem opornych zawiasów. Alejkę zaściełały wszelkiego rodzaju śmieci: cegły i potłuczone szkło, pozbawiona kończyn lalka, postrzępione resztki jakiegoś płaszcza, szkielet parasola, rozpadający się adidas. Luke wyjął z kieszeni kurtki latarkę i skierował snop światła
Luke wyjął z kieszeni kurtki latarkę i skierował snop światła w ciemność, dobywając z mroku szczątki ocalałe po dziesięcioleciach porzucenia. Ruszyli ostrożnie przez to pobojowisko w stronę pomalowanych na czarno drzwi w głębi ceglanego łuku. Były zamknięte na kłódkę. – Nie ma wejścia – rzucił Luke. – Jest – zagrzmiał w ciemności głos Dave’a. – Daj mi na chwilę tę latarkę. Wyjął ją z ręki Luke’a i ruszył w głąb alejki, potem skierował światło i uwagę na połamane ogrodzenie. W ciągu niespełna dwóch minut wyrwał jeden z prętów z zardzewiałej kotwy i wrócił, wymachując nim triumfalnie. – Okay, poświećcie na kłódkę. Trzeba wziąć przykład z Jeffa. Oddał latarkę Luke’owi i w kręgu jej blasku wsunął pręt w ucho kłódki, po czym zaparł się stopą o drzwi. Lata wyginania rur na kolanie, dźwigania wanien, umywalek i muszli klozetowych pozwoliły mu rozwinąć mięśnie rąk i barków; wciąż były na swoim miejscu i odznaczały się siłą. Ale w końcu to nie kłódka ustąpiła, tylko okucie skobla. W nocnej ciszy rozległ się trzask i huk pękającego drewna, które odpadło razem z zamknięciem. Marny zamek yale nie stawiał najmniejszego oporu, kiedy Dave walnął butem w drzwi, raz, drugi, trzeci. Potem, gdy dały za wygraną i otworzyły się ku czerni za progiem, stał bez ruchu, dysząc triumfalnie i uśmiechając się. – Stęskniłem się za swoim powołaniem, co? Maurie zerwał mu czapkę z głowy i wcisnął w jego rękę. – Masz, idź i zawieś ją na bramie, żeby nasz przyjaciel wiedział, którędy wejść. – Moją porządną czapkę? – zaprotestował Dave. Lecz Maurie potraktował go lekceważąco. – Nikt nie ukradnie ci tego starego otłuszczonego kaszkietu, Dave. Ciemność za drzwiami była pełna stęchlizny i wspomnień, a także wszechobecnego odoru wilgoci i rozkładu. Luke poprowadził ich korytarzem zasłanym gruzem, oświetlając podłogę, a potem wąskimi schodami służbowymi na półpiętro, skąd przechodziło się do świetlicy i auli. Spłowiała farba na porysowanych ścianach nosiła niewyraźne ślady wzorów uwiecznionych gównem przez niezrównoważoną Alice. Żaden się nie odezwał, kiedy wkroczyli do pomieszczenia będącego
Żaden się nie odezwał, kiedy wkroczyli do pomieszczenia będącego niegdyś świetlicą. Pośrodku stał stół, biały od pyłu tynkowego, blat był zasłany kawałkami uszkodzonego sufitu. Mógł to być ten sam mebel, wokół którego siadywali w tamtych dawnych dniach ich szaleństwa. Luke postawił kilka przewróconych krzeseł na nogi, po czym oświetlił na krótko starą kuchnię. Wciąż znajdował się tam przedpotopowy zardzewiały piecyk; otwarte drzwiczki zwisały na wyłamanym zawiasie. Na jednym z palników stał poczerniały aluminiowy garnek, jakby czekając, by ktoś ugotował w nim poranną owsiankę. Luke wszedł do auli, a pozostali podążali tuż za nim. Dwa stoły pingpongowe były w połowie przykryte narzutami chroniącymi przed kurzem. Na drewnianej podłodze wymalowano kiedyś linie wyznaczające parkiet do badmintona i koszykówki. Na obu końcach sali zamocowano na ścianach obręcze, z boku, bezładnie porzucone, leżały zżarte przez mole siatki do badmintona. – Był tu pewnie kiedyś młodzieżowy ośrodek kultury – zauważył Jack i zwrócił się do Mauriego: – Co teraz? – Czekamy. – Kiedy zjawi się nasz gość? Maurie spojrzał na zegarek. – Nie wcześniej niż za godzinę. Chciałem mieć pewność, że zjawimy się tu przed czasem. Nie wiedziałem, jak długo będziemy włamywać się do środka. II Po powrocie do świetlicy odkurzyli krzesła i usiedli wokół stołu. Luke jednak martwił się o trwałość baterii w swojej latarce i udał się na poszukiwania skrzynki z bezpiecznikami, żeby sprawdzić, czy w budynku wciąż jest prąd. Pozostała trójka siedziała w ciemności, nasłuchując jego kroków, gdy krążył po korytarzach i schodach. Wrócił i pokręcił głową. – Nie ma elektryczności. Poszedł do kuchni i zaczął grzebać w szafkach i szufladach. W pewnym momencie usłyszeli głośne „Aha!”. Wrócił z tekturowym pudełkiem starych świeczek; niektóre były wypalone do połowy, ale kilka pozostało nietkniętych. – Ktoś ma zapalniczkę?
Nikt nie miał i uśmiech na twarzy Luke’a szybko przygasł. Położył świeczki na stole i wrócił do kuchni. Po chwili pojawił się w świetlicy, znów z uśmiechem na ustach i paczką zapałek w ręce. Były jednak wilgotne i stare; jedna za drugą sypały iskrami, strzelały i strzykały fosforem, ale uparcie nie chciały rozbłysnąć płomieniem. Udało się z przedostatnią – zasyczała i parsknęła, ale ogień w końcu objął drewienko. Luke zapalił czym prędzej świeczkę i wtedy każdy z nich chwycił jedną i zaczęli je po kolei zapalać, a potem ustawiać pod ścianami w kałużach roztopionego wosku. Znów usiedli przy stole, tak jak robili to tyle lat wcześniej, a ich cienie tańczyły na ścianach w takt zapamiętanej muzyki. Jack przypomniał sobie te wszystkie twarze, blade i ściągnięte, niektóre brodate, z oczami rozjaśnionymi szaleństwem, nad ich głowami chmura dymu z papierosów i skrętów. I J.P. u szczytu stołu, odchylony na krześle, krzyżujący przed sobą bose stopy i raczący ich opowieściami o obłędzie i cudownych uzdrowieniach; jego czar i charyzma spajający i trzymający w ryzach mieszkańców ośrodka. Wraz z ich milczeniem osiadał wokół nich kurz, a oni czekali otuleni migoczącym płomykami mrokiem i duchami przeszłości; Jack mógł sobie niemal wyobrazić, że Alice wciąż tańczy w auli, tnąc powietrze pędzlem, malując ich zwyczajne życie niezwyczajnymi kolorami. I przez moment zdawało mu się, że naprawdę słyszy odległe echo muzyki The Kinks puszczanej na starym skrzekliwym adapterze. Zmęczyło ich to czekanie. Zwłaszcza Jacka. Przez całe życie zastanawiał się, co stało się z Rachel, a Maurie wciąż nie chciał niczego wyjaśnić. – O co, u diabła, chodziło z tobą i Rachel – odezwał się nagle. Maurie zerknął na niego. Jack, choć skupiał uwagę na przyjacielu, wyczuwał napięcie panujące wokół stołu, jakby zaciskała się pięść. – I nie mów mi, że to nie moja sprawa albo że nic mi nie jesteś winien. Nie po tych wszystkich latach. Nie po tym, co przeszedłem, żeby cię tu przywieźć. Twarz Mauriego była posępna. Patrzył Jackowi w oczy tylko przez chwilę, potem odwrócił wzrok i zapatrzył się w jakąś dawno pogrzebaną przeszłość, a może w kurczącą się przyszłość, która nie obiecywała niczego prócz bólu i śmierci. Tak czy owak, przyniosło mu to niewiele pociechy i Jack zobaczył, jak jego dłonie zaciskają się w pięści, a kostki bieleją. Fizyczny obraz tego, co wszyscy czuli.
– Od początku chciałeś, żebyśmy pojechali do Leeds, prawda? – ciągnął Jack. – Dlatego miałeś przy sobie ten list. W taki czy inny sposób namówiłbyś nas, żebyśmy się tam udali i wyciągnęli ją z tej nory. – Miał wrażenie, że jego myśli przekopują stare wygasłe węgle, ale że gdzieniegdzie coś się jeszcze tli. – Może był to w ogóle jedyny powód, dla którego z nami uciekłeś. Nigdy wcześniej nie przyszło mu to do głowy. Aż do tej chwili. Zauważył jednak, jak jego słowa podziałały na ten ludzki wrak siedzący naprzeciwko niego. Niczym fizyczny cios przyprawiający śmiertelnie bladą twarz o cień barwy. Maurie rozprostował przed sobą zaciśnięte palce. – Miałem jedenaście lat, kiedy znalazłem list z Bejt Din. – Mówił piskliwym głosem niewiele silniejszym od szeptu, ale jakimś cudem wypełniał on całą salę. – Nie wiem, po co moi rodzice go wyjęli. Może rabin ich poprosił, żeby mu pokazali. Nie mam pojęcia. W każdym razie ojciec zostawił go na szafce przy swoim łóżku. Czasem zakradałem się do ich sypialni, kiedy akurat nie było ich w domu, żeby pooglądać magazyny, które tata chował pod łóżkiem. Soft porno. Wtedy właśnie znalazłem ten list. – Przestał wlepiać wzrok w swoje dłonie i powiódł spojrzeniem po obserwujących go w milczeniu twarzach. I jakby wbrew sobie uśmiechnął się na widok malującej się na nich konsternacji. – Bejt Din to żydowski trybunał religijny, który rozstrzyga w kwestiach prawa judaistycznego. List miał adnotację „Poufne” i był zaadresowany do obojga moich rodziców. Urzędnik sądu informował, że zgodnie z ustaleniami Bejt Din Maurice Stephen, ich adoptowany syn, jest pochodzenia żydowskiego i że tak zapisano w dokumentach. – Byłeś adoptowany? – spytał Dave. Maurie skinął głową. – I nie wiedziałeś o tym aż do tamtej chwili? – Nie. – Przez chwilę jego twarz ożywiał smutny uśmiech, ale potem przygasł. – Wyobraźcie sobie to uczucie. Wszystko, co człowiek o sobie myślał i co wiedział, okazuje się fikcją. W mojej głowie kołatały tylko dwie myśli. Że mnie okłamali… moi rodzice. Przez przeoczenie być może, ale powinni byli mi powiedzieć. Miałem prawo poznać prawdę. – Umilkł, a oni usłyszeli, jak oddech świszczy mu w tchawicy. – No i pytanie. Kim jestem, do diabła? Jack zamknął oczy. Zrozumiał nagle z całą bezlitosną jasnością, dokąd to zmierza, i jego myśli zaczęły cofać się w czasie, obracając się
jak trybiki i nadając sens tak wielu rzeczom, które swego czasu wydawały się go pozbawione. – Co zrobiłeś? – Grzebałem w szafce na dokumenty w gabinecie ojca, aż znalazłem teczkę z adnotacją „Adopcja”. W środku było wszystko. Rachunek z wydziału do spraw dzieci wystawiony przez radę hrabstwa Renfrew i potwierdzający wpłatę za legalną adopcję Maurice’a Stephena Cohena. Pięć funtów i pięć szylingów. Albo pięć gwinei. Tyle ich kosztowałem. Tanio, nie sądzicie? – Jego gorzki śmiech przerodził się w kaszel. Potrzebował niemal minuty, żeby zapanować nad oddechem. – Ale było tam coś jeszcze – oznajmił w końcu. – Osobista korespondencja między moim ojcem i kobietą, która prowadziła hotel i restaurację w dzielnicy Gorbals w Glasgow. Hotel niejakiej pani Smith, choć sądzę, że jej nazwisko to zapewne zniekształcona forma Schmitt. Cieszący się rozgłosem w latach powojennych, centrum spotkań społeczności żydowskiej. Każdy żyd przybywający do Glasgow prędzej czy później tam trafiał. A Isa Smith była dla wszystkich czymś w rodzaju matki chrzestnej. Moja matka… moja przybrana matka pracowała w hotelu jako księgowa. To Isa zaaranżowała adopcję. – Jego spojrzenie znów powędrowało ku odległej przeszłości. – Znałem to miejsce. Matka często mnie tam zabierała. Jadałem w kuchni. W hotelu pracowała też pewna starsza kobieta. Zawsze się nade mną roztkliwiała. Dawała mi smakołyki, całowała w czoło. Dostawałem od niej prezenty na urodziny. Okazało się, że to moja babka. Moja rodzona babka. Jej córka zaszła w ciążę. Niezamężna. Nastolatka. W tamtych czasach niezamężne matki zwyczajowo oddawały dzieci do adopcji. Tyle że ona nie chciała tego zrobić. Pragnęła dziecko zatrzymać. Mnie. – Wydawało się przez chwilę, że Maurie podda się emocjom. Przełknął z wysiłkiem ślinę. – Ale nigdy nie zdołałaby tego zrobić bez pomocy własnej matki. A potem ta głupia dziewczyna znów zaszła w ciążę, niemal natychmiast. Nawet nie z tym samym mężczyzną. Więc matka powiedziała jej, że nie może się zajmować dwojgiem dzieci i że to drugie musi być oddane do adopcji. – Pokręcił głową. – Ale zanim dziewczyna zdążyła podjąć decyzję, zmarła w połogu. Jej matka nie dałaby sobie rady. To Isa podsunęła pomysł, żeby oddać nas dwoje do adopcji. – Skupił spojrzenie na twarzach starych przyjaciół. – Mnie i Rachel. – Była twoją siostrą – odezwał się cicho Luke. Maurie skinął głową. – Moja przybrana matka i jej siostra były starszymi kobietami. Żadna
– Moja przybrana matka i jej siostra były starszymi kobietami. Żadna nie mogła zajść w ciążę. Prawdopodobnie kwestia genetyczna. Więc jedna wzięła mnie, a druga Rachel. Doskonałe rozwiązanie. Oboje zostaliśmy w tej samej rodzinie. Tyle że moja ciotka chciała mnie, chłopca, ale wyciągnęła krótszą słomkę i dostała Rachel. – Rachel wiedziała? – spytał Jack tak cicho, że jego głos był ledwie słyszalny. – To znaczy, że ją adoptowano? – Nie, dopóki jej nie powiedziałem. A potem to był nasz sekret. Przyrzekliśmy sobie, że go dotrzymamy. My dwoje. Nasi rodzice nigdy się nie dowiedzieli, że wiemy. Poszedłem do kobiety, która pracowała w hotelu. Do swojej prawdziwej babki. Nie potrafiła mi niczego odmówić. Zwłaszcza prawdy. I myślę, że koniec końców pragnęła, bym wiedział. Załamała się i opowiedziała mi całą tę nieszczęsną historię, ale kazała przysiąc, że nie powtórzę jej nikomu. I, pomijając Rachel, nie powtórzyłem nikomu aż do teraz. – Wlepił spojrzenie w stół, potem uniósł powoli głowę i napotkał wzrok Jacka. – Miała w sobie za dużo z matki. Bałem się… – Że prześpi się z jakimś facetem i zajdzie w ciążę. – Jack patrzył mu niewzruszenie w oczy. Maurie zapanował w pierwszej chwili nad emocjami, ale potem dał się ponieść gniewowi. – Widziałem to jak na dłoni. Powtarzająca się historia. Najpierw ten bandzior Andy… – Zawahał się. – A potem ty, Jack. Zbyt łatwo się oddawała. Jak jej matka. Wykorzystałeś to. – Drżała mu warga, gdy zaczerpnął oddechu. – I miałem rację. Bo tak się stało, prawda? Jakby to było zaprogramowane w jej DNA. Zaszła w ciążę, dokładnie tak jak jej matka! A ja zobaczyłem, jak ten cholerny cykl powtarza się w następnym pokoleniu. I to musiało się źle skończyć. Nikt nie wiedział, co powiedzieć; milczenie zawisło między nimi jak chmura dymu papierosowego w pubie z lat sześćdziesiątych. • • • Upłynęło kilka minut, kiedy to usłyszeli. Najpierw skrzypienie skóry na betonie. Kroki na pokrytych gruzem schodach. Powolne i ostrożne. Jack spojrzał na zegarek. Ktokolwiek to był, zjawił się wcześnie. Napięcie w świetlicy stało się niemal wyczuwalne. Na półpiętrze zamigotał strumień światła latarki, potem wniknął gwałtownie w ciemność, a po
chwili w niespokojny blask świec zalewający drzwi wkroczyła wysoka, szczupła postać. Starszy mężczyzna, dobrze po siedemdziesiątce, jak pomyślał Jack. Był w eleganckim płaszczu z wielbłądziej skóry i lśniących czarnych butach. Wyrazista, przystojna twarz pod gęstymi siwymi włosami zaczesanymi z czoła wciąż wydawała się niezwykle znajoma. Nawet po tak długim czasie. Jack spodziewał się wcześniej, że będzie to doktor Robert, więc nie czuł się zaskoczony. Co go jednak szczerze zdziwiło, to niezaprzeczalne zdrowie i krzepkość człowieka, który był starszy od nich o dobre dziesięć lat. Najwidoczniej życie go rozpieszczało. Ale choć oni wciąż go pamiętali, to on, wodząc spojrzeniem po ich twarzach, z pewnością nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia. Zmarszczył czoło. – Kim jesteście, u diabła? – Nie pamiętasz? – spytał Maurie. Doktor Robert przesunął wzrok w jego stronę i na chwilę otworzył szeroko oczy, dostrzegając twarz człowieka u progu śmierci. – Pięciu chłopaków z Glasgow, którzy mieszkali ponad miesiąc w suterenie mieszkania przy Onslow Gardens. I którzy byli obecni tamtej nocy, gdy młody bandzior, niejaki Andy McNeil, został zatłuczony na śmierć przez aktora Simona Fleta. Trudno ci pewnie dojrzeć tamtych chłopców w tych starych ludziach – wyjaśnił Maurie. Na twarzy doktora, niczym odcienie tej samej barwy, uwidaczniały się po kolei zmieszanie, strach, zrozumienie, rezygnacja. Jedno mroczniejsze od poprzedniego. – The Shuffle – rzucił. Jack zastanawiał się, jakim cudem ten człowiek pamięta po tylu latach nazwę ich zespołu. – Jack – powiedział. – Luke. – Dave. Doktor Robert znów skierował wzrok na Mauriego, którego uśmiech przypominał bardziej grymas. – Nigdy w życiu byś mnie nie rozpoznał, prawda? – Maurie… – Głos doktora Roberta był tak słaby, że ledwie przenikał ciszę w świetlicy. – Dobrze zapamiętałeś. – Co ci jest? – Wszystko, co tylko możliwe. Usiądź, doktorze. To ja wysłałem ci
– Wszystko, co tylko możliwe. Usiądź, doktorze. To ja wysłałem ci maila. Doktor Robert zrobił krok w głąb pomieszczenia, ale nie usiadł. Maurie obserwował go bez zmrużenia powiek, całkowicie na nim skupiony. – Musiała cię cholernie wystraszyć ta wiadomość ode mnie, co? Bałeś się przyjść, bałeś się nie przyjść. Ale nie dawało ci to spokoju, prawda? – Odsłonił zęby. – Nie mogłeś się oprzeć. Wiedziałem, że cię to ruszy. – Urwał dla większego efektu. – To, że wiem, kto tak naprawdę zabił Andy’ego McNeila. Doktor Robert wydawał się nieporuszony. – To był Flet – powiedział już pewniejszym głosem. Maurie pokręcił głową. – Nie on. – Więc to musiałeś być ty – zwrócił się do doktora Jack. Ten zerknął na niego; spod maski niepokoju wyłoniła się przelotnie wrogość. Maurie znów pokręcił głową. – Nie. Nasz dobry doktor też nie. – Nie odrywał od niego spojrzenia. – Ale zabiłeś Simona Fleta. Prawda? Z opalonej twarzy Roberta odpłynęła krew; sprawiał wrażenie człowieka chorego na żółtaczkę. Nie odezwał się jednak. Maurie pochylił się nad stołem. – Ten śmieć Andy McNeil zaatakował cię tamtego wieczoru, prawda? Wyrwał ze ściany przewód twojego telefonu i ruszył na ciebie, kiedy stałeś za biurkiem. A ty chwyciłeś ten przycisk do papierów w kształcie statuetki Oscara i rąbnąłeś go. Kto mógłby cię winić? Klasyczny przypadek działania w samoobronie. Runął na kolana, trzymając się za głowę, między palcami ściekała mu krew. – Odetchnął urywanie. – Wiem, bo ja i Rachel staliśmy na korytarzu. Widzieliśmy wszystko. A ty wybiegłeś i zadzwoniłeś na policję z drugiego telefonu gdzieś w domu. Nawet nas nie zauważyłeś. – Oddychał teraz z trudem i potrzebował chwili, żeby zapanować nad słabością, nim popatrzył na pozostałych. – To jedyny powód, dla którego nie byłem z wami na dachu, kiedy poszliście szukać Jeffa. Rachel uważała, że zdoła przemówić Andy’emu do rozsądku. Ja nie, dlatego nie zamierzałem jej na to pozwalać. Przez niemal minutę słychać było jedynie jego chrapliwy oddech. – Więc co się wydarzyło, Maurie? – spytał w końcu Luke. – Kiedy doktor zniknął, weszliśmy do jego gabinetu. Andy się właśnie
– Kiedy doktor zniknął, weszliśmy do jego gabinetu. Andy się właśnie podnosił z podłogi. Z trudem mógł ustać na nogach. Miał chyba wstrząśnienie mózgu. Po twarzy ściekała mu krew i był cholernie wkurzony. Wyzywał Rachel od najgorszych. Powiedział, że mu zapłaci za to, że od niego uciekła. Że ją zamknie i zrobi z niej swoją sukę do rżnięcia. – Skrzywił się z odrazą. – Tak się wyraził. Drżącą gwałtownie dłonią Maurie sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął chusteczkę i otarł sobie usta. – Był skończonym gnojem. I groził mojej siostrze. Więc chwyciłem przycisk i rozwaliłem mu pieprzony łeb. W dawnej świetlicy panowała niezmącona cisza. Jack miał wrażenie, że cały świat wstrzymał oddech. – Wciąż słyszę trzask jego pękającej czaszki – odezwał się po chwili Maurie. – Ty go zabiłeś? – spytał doktor Robert z niedowierzaniem. Niemal bez tchu. – Tak, zabiłem. I zrobiłbym to ponownie. Sto razy. – Ale nie było cię w gabinecie, kiedy tam wróciłem. Był tylko Simon. Kucał nad jego ciałem. Maurie miał kłopoty z mówieniem. – Jest tu trochę wody? Muszę się napić. Luke poszedł do kuchni, znalazł kubek, opłukał go pod kranem, napełnił wodą i przyniósł Mauriemu. Ten odchylił głowę i zaczął pić; woda spływała mu z kącików ust na brodę i pierś. Oddychał głęboko przez dobre pół minuty. Potem zebrał resztki sił, żeby dobyć z siebie głos. – Rachel wpadła w histerię. Wiedziała, że go zabiłem. Wyciągnąłem ją na korytarz. – Powiódł spojrzeniem wokół stołu. – Nigdy pewnie sobie tego nie uświadamialiście, ale na tyłach domu znajdowały się schody służbowe, które prowadziły z parteru aż na poddasze. Ale Rachel wiedziała. Prowadziły do nich drzwi na końcu korytarza za gabinetem doktora. Zabrała mnie tam i powiedziała, że możemy uciec niepostrzeżenie, ale odparłem, że to teraz mój problem, nie jej, i że nie odejdę bez Jeffa. I że powinna uciekać. Nie zgodziła się, więc wrzasnąłem na nią i dałem jej w twarz. Z całej siły. I powiedziałem jej, że jeśli nie posłucha, nie będę już dłużej dochowywał jej sekretu. Popatrzył na nich rozgorączkowanym wzrokiem. – Jakiego sekretu, Maurie? Że była twoją siostrą? – spytał Dave. Maurie skrzywił usta w gorzkim uśmiechu.
– Nie. Nie to. Ale w końcu odeszła. Więc dotrzymałem słowa. – Popatrzył na doktora Roberta. – Wróciłem na korytarz w chwili, gdy zjawiłeś się z powrotem w gabinecie i zastałeś tam Simona. Najwidoczniej cię szukał, kiedy byłeś na schodach. Znalazł Andy’ego McNeila martwego na podłodze twojego gabinetu i pomyślał, że ty to zrobiłeś. A gdy wróciłeś i zobaczyłeś, że Andy nie żyje, też pomyślałeś, że jesteś sprawcą. Po raz pierwszy od chwili, kiedy się tu zjawił, doktor Robert wyglądał na swoje lata. Był bledszy i bardziej kruchy; wszystko, w co zawsze niezachwianie wierzył, zniknęło nagle i stanęło w obliczu prawdy, która mu przez lata umykała. – Naprawdę myślałeś, że to ty go zabiłeś, prawda? – ciągnął Maurie. – Więc kiedy Simon spojrzał ci w oczy, zobaczył w nich właśnie to. Winę, strach. Świadomość, że twoje dotychczasowe życie zmieni się nieodwracalnie z powodu jednego bezmyślnego czynu. I ten głupi młody człowiek poświęcił się dla ciebie. Dla człowieka, którego kochał i który, jak wierzył, kocha też jego. – Maurie przeniósł się w czas sprzed pięćdziesięciu lat, a ogień, jaki się w nim jeszcze tlił, płonął zawzięcie w jego oczach. – Nie wiedział, że jego kochanek to człowiek wykorzystujący nagminnie młodych chłopców. A może to podejrzewał, trudno powiedzieć. Kto mógłby się domyślić, co kryło się w jego głowie? Ale zauważyłem, że drgnąłeś, kiedy podniósł przycisk do papierów. Jakbyś się bał, że może cię nim uderzyć. I byłem równie zaskoczony jak ty, kiedy go postawił na podłodze obok ciała, ze swoimi odciskami palców, i zaczął smarować sobie twarz i dłonie krwią. I wtedy mi zaświtało, że bierze na siebie całą winę. Ten głupiec, wybiegając z gabinetu, niemal mnie przewrócił. Doktor Robert przysunął sobie krzesło i usiadł na nim ciężko, a potem wlepił wzrok w swoje leżące na stole dłonie. – Zawsze myślałem, że to ja. Przez całe życie. Że zabiłem tego człowieka. I zastanawiałem się bezustannie, dlaczego Simon zrobił to, co zrobił. – Bo cię kochał – powiedział Luke. – I zabiłeś go za to. – Maurie przykuł doktora spojrzeniem tak pełnym nienawiści, że Jack drgnął, jakby było to coś fizycznego. – Pół wieku później zabiłeś człowieka, który dla ciebie poświęcił życie. Doktor Robert podniósł wzrok, oczy mu płonęły. – Nie! Sy był… – szukał właściwego słowa – …patologicznym egotystą. Arogantem. Zachowywał się na planie destrukcyjnie. Tamtego ranka
wyrzucono go z filmu, w którym grał. Mieli go po prostu dosyć. Jego agent też się go pozbył. Więc Sy przypominał istną beczkę prochu. Widzisz, nie był aktorem, tylko celebrytą. Interesowała go wyłącznie sława. A to, co zrobił tamtego wieczoru, biorąc na siebie całą winę, nie uczyniło go jedynie sławnym, uczyniło go… legendą. Człowiekiem, który zniknął po prostu z powierzchni ziemi. – Powiódł spojrzeniem po ich twarzach, jakby szukał w nich współczucia. – Myślicie, że to była miłość? Naprawdę? Więc jak to jest, że wraca pięćdziesiąt lat później i grozi, że na mnie doniesie, jeśli nie wybulę? Jeśli nie załatwię mu małego mieszkania w Londynie i nie zapewnię comiesięcznych dochodów, żeby mógł przeżyć resztę swoich dni w anonimowym i finansowym bezpieczeństwie? – Dlaczego po prostu tego nie zrobiłeś? – Czy mogłem mu ufać? Niby dlaczego? Kto wie, jak przetrwał te wszystkie lata i gdzie? Albo czy nie wrócił powodowany zawiścią? Gdy ujrzał, jak docieram na szczyt swego życia i kariery? Jak mam zostać uhonorowany przez własny kraj. „Powstań, sir Cliffie, nadajemy ci szlachectwo”. Kto wie, do diabła! Nie zamierzałem ryzykować. Pozwolić, by wszystko zniszczył. Nawet gdyby nikt mu nie uwierzył, taki rozgłos by mnie splamił. Nie mogłem do tego dopuścić. – Doktor Robert wstał, nagle ożywiony. – Zresztą ten człowiek był już martwy. Tak wszyscy myśleli. Nikt by za nim nie tęsknił ani nie żałował jego odejścia. – Urwał, spoglądając ponad ich głowami w jakieś osobiste piekło. – Byłem pewien, że usunąłem wszelką możliwość identyfikacji, kiedy wyciąłem mu tatuaż. – Pokręcił przygnębiony głową. – Ale się myliłem. Myliłem! – Uderzył pięścią w stół. Ten dźwięk odbił się echem w pomieszczeniu i auli. Krew znów napłynęła mu do twarzy, czerwonej od targających nim emocji. – Przypuszczam, że pójdziesz na policję. Maurie pokręcił głową. – Nie. Ulga, jaką w tym momencie odczuł doktor Robert, była niemal namacalna, ale zniknęła w chwili, gdy Maurie wyjął z wewnętrznej kieszeni pistolet. Było to dziwaczne, ale Jackowi wydało się, że broń wygląda jak zabawka z czasów jego dzieciństwa. Nie miał jednak żadnych złudzeń, że jest prawdziwa. Tak bardzo drżała w ręce Mauriego, że wyciągając obie przed siebie i celując ponad stołem w doktora Roberta, musiał ją przytrzymywać drugą dłonią. Jego trzej przyjaciele zerwali się bezzwłocznie na równe nogi, przewracając krzesła, które wzbiły w blasku świec tumany kurzu.
– Na litość boską, Maurie! – W głosie Dave’a pobrzmiewała nuta przerażenia. Uśmiech Mauriego wydawał się groteskowy. – Zdumiewające, jakie znajomości można nawiązać w ciągu osiemnastu miesięcy spędzonych za kratkami. I co mogą człowiekowi zapewnić, gdy czegoś naprawdę potrzebuje. – Nie bądź głupi, Maurie. – Głos Luke’a był bardziej opanowany niż Dave’a, ale i tak Jack wyczuwał w nim napięcie. – Nic na tym nie zyskasz. Ledwie znałeś Fleta. Nic dla ciebie nie znaczył. Maurie nie odrywał spojrzenia od doktora Roberta. – Nie chodzi o Fleta – powiedział i nagle się wydało, że blask świec zamrugał jaśniej w jego oczach. – Chodzi o Jeffa. O biednego Jeffa, który sądził, że potrafi latać. O biednego Jeffa, który przez całe dzieciństwo był moim najlepszym i jedynym przyjacielem. Który bronił mnie przed szkolnymi prześladowcami. Na którego zawsze mogłem liczyć, bez względu na kłopoty. O biednego Jeffa, który nigdy nie zaznał życia, jakie powinno stać się jego udziałem. – Przykuwał bezradnego doktora niewzruszonym wzrokiem. – Nakłonionego do narkotyków i Bóg wie czego jeszcze. Przez ciebie, ty sukinsynu. I pociągnął za spust trzy razy, pakując kule prosto w pierś Cliffa Roberta, a odrzut broni niemal strącił go z krzesła. Huk był w tej ciasnej przestrzeni ogłuszający. Doktor poleciał na ścianę i zsunął się wolno na podłogę, pozostawiając po sobie mokry ślad krwi na pomalowanym tynku. Wydawało się, że odgłos strzałów cichnie całą wieczność, a oni mieli wrażenie, że mają w uszach bawełniane waciki. Doktor Robert siedział na podłodze, oparty plecami o ścianę, z szeroko rozwartymi oczami i rozdziawionymi ustami, krew plamiła jego jasnobeżowy płaszcz na ciemny brąz. Dave gapił się na niego z przerażeniem. – Jezu Chryste, Maurie, zabiłeś go. Maurie opuścił dłonie na stół, ale wciąż trzymał w nich broń. – Po to tu przyjechałem. Doktor Robert nie doczeka tytułu szlacheckiego. Luke pochylił się, żeby sprawdzić doktorowi puls. Uchwycił spojrzenie Jacka, pokręcił głową i wyprostował się. – Lepiej już idźcie – poradził Maurie. – Pewnie te ściany stłumiły odgłos strzałów, ale ktoś mógł usłyszeć. Jack, wciąż zszokowany, zmarszczył czoło, dysząc ciężko.
– Nie odejdziemy bez ciebie, Maurie. – Owszem, odejdziecie. – Maurie okazywał teraz spokój. Nawet dłonie przestały mu drżeć. – Został mi tylko tydzień, najwyżej dwa. Może nawet mniej. Wy, chłopaki… no cóż, macie przed sobą jeszcze sporo lat. Więc żyjcie swoim życiem i wykorzystajcie je najlepiej, jak umiecie. – Maurie… – Luke zrobił krok w jego stronę. – Idźcie! – Maurie uniósł broń i wymierzył w niego. Luke nie krył strachu. – Nie zrobiłbyś tego! Maurie zmusił się do uśmiechu. – Nie, nie zrobiłbym. – Obrócił pistolet i przystawił sobie lufę do skroni. – Ale jeśli nie chcecie patrzeć, jak rozwalam sobie mózg, sugeruję, byście odeszli. – Naprawdę zamierzasz to zrobić, prawda? – powiedział Jack. – Zamierzam, Jack. Szybko i czysto. Ale… – Maurie sięgnął drugą ręką do kieszeni i wyjął białą kopertę, położył ją przed sobą na stole i podsunął w stronę Jacka. – Chyba jestem ci to winien, choć coś mi mówi, że na to nie zasługujesz. No cóż… nigdy nie obiecywałem Rachel, że zabiorę jej sekret do grobu. Jack z dreszczem niepokoju sięgnął po kopertę. – Ona nie usunęła tej ciąży – oznajmił Maurie. Jack poczuł pieczenie na twarzy, jakby ktoś wymierzył mu policzek; zdawał sobie sprawę, że Luke i Dave na niego patrzą. – Och, wiem, że zaprowadziłeś ją do tamtej kobiety – ciągnął Maurie. – Ale koniec końców nie poddała się zabiegowi. I nie powiedziała ci, bo nie chciała, żebyś myślał, że musisz z nią zostać. Choć uważam, że tak nakazywałaby przyzwoitość. Nawet jeśli nie byłeś żydem. W każdym razie powiedziała tylko mnie i kazała obiecać, że nie pisnę słowa. Jack miał wrażenie, że jego świat przestał obracać się wokół swej osi. Stał jak sparaliżowany. – Chcesz powiedzieć, że urodziła moje dziecko? – Tak, Jack. Dziecko nie wie. – Parsknął śmiechem. – Choć to już nie dziecko. Jack niemal bał się spytać. – A Rachel? Maurie wskazał głową kopertę. – Tu jest adres. Idź tam jutro o trzeciej. Spotkasz się z kimś, kto ci o niej opowie.
Koperta drżała w palcach Jacka. Jakby zawierała w sobie jego przeznaczenie. Epilog życia, które nigdy nie spełniło jego nadziei. Życia przeciętnego, ogłupiającego w swej zwyczajności, z wyjątkiem tych kilku niezwykłych tygodni 1965 roku. Dni ich młodości, jak nazwał je Luke, i nie bez racji. – A teraz idźcie już! – Głos Mauriego odbił się echem w świetlicy. Jack obszedł stół, nie zważając na broń. – Co robisz? – spytał Maurie, nie kryjąc paniki. Jack pochylił się i pocałował go w czoło. – Dziękuję, Maurie – powiedział i dostrzegł łzy w oczach przyjaciela. – Wyjdźcie stąd, do kurwy nędzy! Nienawidzę pożegnań. Trzej starzy ludzie zatrzymali się w drzwiach i popatrzyli na skurczoną postać człowieka, który był niegdyś ich wokalistą. Nie ujrzeli jednak złamanego starca, gotowego strzelić sobie w głowę. Zobaczyli pulchnego młodego śpiewaka, który kiedyś ubiegał się o przyjęcie do Opery Szkockiej i miał głos anioła. Zobaczyli Mauriego. Ich przyjaciela. I żaden z nich nie potrafił zdobyć się na to, żeby powiedzieć „Do widzenia”. Dotarli do alejki, gdzie Dave sforsował wcześniej drzwi służbowe, i wtedy usłyszeli strzał. Pojedynczy strzał, wyraźny i czysty, taki sam jak niegdyś głos Mauriego.
EPILOG
Wjeżdżali na zbocze. Po lewej mieli podmiejskie bliźniaki, a po prawej coś, co wyglądało jak park miejski za murem i parkanem, porzucony na pastwę przyrody. Posępny i zaniedbany. Wysoka trawa i splątany głóg, martwe drzewa bez liści wyglądające surowo pośród tych żywych. Z początku Ricky manewrował samochodem Luke’a w londyńskim ruchu z najwyższą ostrożnością zrodzoną ze strachu. To, że właściciel powierzył mu swój wóz, schlebiało mu, ale chłopak myślał z przerażeniem o wgnieceniach i otarciach, a jego pewność siebie na nieznanych ulicach i w nieznanym pojeździe nie była szczególna. Po trzydziestu minutach zaczął się jednak trochę odprężać. GPS wydawał szczebiotliwie polecenia głosem kobiety przypominającym niesamowicie Margaret Thatcher. Ricky wolał polegać na ekranie i pomarańczowej strzałce, która ich prowadziła. Jego dziadek siedział obok. Milczący. Czarna dziura. Zagłębiony w myślach, którymi nie zamierzał się dzielić. Ricky oderwał na chwilę wzrok od drogi, żeby na niego spojrzeć. – Powiesz mi kiedykolwiek? – Nie. – Powiedz przynajmniej, co się stało z Mauriem. Zasługuję, by wiedzieć. – Lepiej, żebyś nie wiedział. – Chcę wiedzieć. – Wierz mi, Rick, nie chcesz. Chłopak zrobił nadąsaną minę. Dotarli na szczyt Brunswick Park Road. – Luke zaproponował mi pracę – oznajmił. – Wiem. – Mówił ci? – Tak. – Jack po raz pierwszy spojrzał na wnuka. – Poradzisz z tym
– Tak. – Jack po raz pierwszy spojrzał na wnuka. – Poradzisz z tym sobie? Ricky parsknął ironicznie. – Oczywiście. Powiedział, że mogę u nich zamieszkać, z nim i Jan. I żebym założył firmę. Potem pogadamy o umowie i warunkach. – To wielka szansa, Rick. Żeby wydostać się z domu. Przerwać zaklęty krąg. Zobaczyć kawałek świata. Ricky był wyraźnie obruszony. – W ciągu kilku ostatnich dni dość się na niego napatrzyłem! Jack się uśmiechnął. – Tak ci się tylko zdaje, synu. Ruszyli w dół wzgórza i GPS uprzedził ich, że znajdują się trzysta metrów od celu podróży. – Dzięki, dziadku – odezwał się nagle Ricky. Jack uniósł zdziwiony brew, odrywając spojrzenie od okolicy. – Za co? – Za to, że mnie zmusiłeś do tej podróży. Jack roześmiał się bezwiednie. – Trzy dni temu mówiłeś coś innego. Ricky był głęboko zamyślony. – Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale było tak, jakbym znajdował się w stanie głębokiej hibernacji czy coś w tym rodzaju. Czekając, aż się obudzę. To… – Znowu oderwał wzrok od drogi. – To było cholerne doświadczenie, dziadku. Chciałbym tylko, żebyś mi powiedział, co stało się wczoraj wieczorem. Słowo daję, jestem już dużym chłopcem. Ale pani Thatcher uwolniła jego dziadka od odpowiedzi, oświadczając: „Dotarłeś do celu podróży”. Jack rozejrzał się zdziwiony. Znajdowali się na małym rondzie u stóp wzniesienia. Szukał wzrokiem jakiegoś domu. Numeru 147. Jednak po lewej stronie, za drucianą siatką, rozciągał się teren rekreacyjny, a po prawej znajdowała się żelazna brama osadzona w kamiennych filarach i prowadzącą ku starym drzewom i wypielęgnowanym trawnikom. Przeoczył tablicę informacyjną, ale Ricky ją zauważył. Głos chłopaka był przyciszony, a Jack pojął od razu, co to oznacza. – Cmentarz i krematorium w New Southgate – przeczytał. Jack poczuł, jak zamiera w nim serce. Nie miał wcześniej pojęcia, czego się spodziewać ani jak by to było zobaczyć Rachel po tak długim czasie, w wieku sześćdziesięciu kilku lat.
I może, gdzieś w najmroczniejszych zakątkach umysłu, wiedział, że już odeszła. Naprawdę odeszła. Ricky zaparkował mercedesa pod bramą i po chwili wysiedli na blask słońca tego wietrznego wiosennego popołudnia; zobaczyli mężczyznę sprzedającego kwiaty z wózka tuż za bramą cmentarza. Ricky spojrzał zakłopotany na dziadka. – Nie żyje? Jack skinął głową. – Powinienem był się domyślić, że tylko wtedy Maurie zdradziłby jej sekret. Ricky ujął go pod ramię. – No to chodźmy. Pożegnasz się z nią. Kiedy znaleźli się za bramą, uświadomili sobie z bolesną jasnością rozległość tego starego cmentarza. Był ogromny – ścieżki biegnące koncentrycznie i wytyczone przez paliki, kaplica pośrodku, ukryta za drzewami. Pofałdowany teren został podzielony na niezliczone działki. Populacja martwych tak liczna, że wzniesiono specjalne ściany z białego kamienia mogące pomieścić cztery trumny, jedna obok drugiej. Z daleka wyglądały jak miniaturowe bloki mieszkalne. Ricky był zdezorientowany. – Jak ją znajdziemy? Jack jednak zauważył małą tabliczkę w trawie. Białe litery na czarnym tle i strzałka wskazująca kierunek: „Cmentarz żydowski synagogi reformowanej w Hendon”. Z Rickym przy boku, z laską w dłoni, ruszył w lewo. Minęli grobowiec przybrany barwnymi plastikowymi motylami i kwiatami o wielkich płatkach, drugi przyozdobiony sercem. Pośrodku widniały słowa „Kocham cię, tato”. Tutejsze imiona wywodziły się z dalekich miejsc. Włoch, Grecji, Rosji, Chin. Kosmopolityczna społeczność zmarłych. Nie było tu miejsca na uprzedzenia wobec imigrantów. Cmentarz synagogi reformowanej w Hendon znajdował się naprzeciwko kaplicy, niewielka część należąca do żydów i oddzielona od morza chrześcijańskich krzyży przez marne drewniane ogrodzenie, gdzieniegdzie przewrócone. Jack powiedział Ricky’emu, żeby zaczekał, i ruszył dalej sam. Nad drzwiami małego budynku z cegły widniał napis po hebrajsku, a jedna z zewnętrznych ścian była przeznaczona na nisze, w których trzymano prochy. Te zajęte opatrzono szarymi tabliczkami; widniały na nich
wygrawerowane złote litery. „Pamięci Johna Hansa Schucka, drogiego i ukochanego męża i ojca, 1919–2002”. Sam cmentarz był niewielki, położony na zboczu, ze ścieżkami wysypanymi żwirem i wylanymi cementem; brakowało już na nim miejsc. Na betonowych cokołach wznosiły się marmurowe nagrobki. Gdzieś w połowie zbocza stała samotna kobieta w średnim wieku. Niegdyś zapewne szczupła, teraz odznaczała się lekką nadwagą, typową dla jej wieku. Miała ciemne, zaczesane do tyłu włosy i wyrazistą twarz. Kiedy Jack się do niej zbliżył, podniosła wzrok znad grobu, nad którym stała. Zerknął na nagrobek. „Rachel Stahl. 1949–2013”. Więc nigdy nie wyszła za mąż albo zachowała nazwisko panieńskie. I umarła zaledwie dwa lata temu. Jack poczuł, jak fala melancholii pozbawia go siły w nogach, i wsparł się na lasce. Kiedy spojrzał na kobietę, zauważył, że przygląda mu się z pełną zdziwienia ciekawością. – Czy pan jest tym człowiekiem, który miał się tu ze mną spotkać, jak twierdził wuj Maurie? Jack skinął tylko głową, nie ufając własnemu głosowi. – Jest pan jego przyjacielem? – Od lat chłopięcych. Zastanawiała się przez chwilę nad jego słowami. – Nigdy go nie spotkałam, dopóki nie wyszedł z więzienia – powiedziała, a potem, jakby się obawiając, że było to niedyskretne, dodała szybko: – Przypuszczam, że musiał pan o tym wiedzieć? Jack znów skinął głową. Najwyraźniej odczuła ulgę. – Wie pan, zrobił to dla mnie i mojej matki. Mówiła, że był to jedyny powód, dla którego wziął te pieniądze z konta swojego klienta. Kiedy nie miałyśmy grosza przy duszy. – Milczała przez chwilę. – Twierdził, że może mi pan coś opowiedzieć o mojej matce. Miała jej oczy. Tak ciemne i jednocześnie tak pełne światła. Jack zdobył się w końcu na odwagę. – Myślę, że może mi pani opowiedzieć o niej więcej, niż ja bym kiedykolwiek zdołał. – Przerwał na moment. – Ma pani braci albo siostry? Pokręciła głową. – Byłam jedynaczką. – W jej głosie pobrzmiewał smutek. Po chwili jej twarz się rozjaśniła. – Ale mam troje własnych dzieci. – I znów pojawiła się w niej ciekawość. Zmarszczyła czoło. – Kim pan właściwie jest?
Jack miał usta tak suche, że ledwie mógł mówić. – Myślę, że jestem pani ojcem.