Tytuł oryginału: CLOSE TO HOME Copyright © 2003 by Peter Robinson Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Kula Redakcja: Jacek Ring Korekta: Iwona Wyrwisz, Małgorzata Kryszkowska ISBN: 978-83-7999-364-2 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
Dedykacja Motto Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Przypisy
Dla S heili
Młodzieńczej miłości przeminęła chwała I wtedy spostrzegli oboje, że we śnie Wciąż trwają i sennym się karmią rojeniem, Lecz któż chciałby prawdy szukać w sennych zwidach? ROBERT BROWNING, T he S tatue an d the Bust
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 1 Trevor Dickinson miał kaca i był podminowany, kiedy w poniedziałek rano przyszedł do pracy. W ustach czuł smak znoszonego trampka, żołądek podjeżdżał mu do gardła, a w jego głowie pracował młot pneumatyczny. Wypił już pół butelki mleka magnezjowego i połknął cztery tabletki paracetamolu o wzmocnionym działaniu, ale nie przyniosło to żadnego efektu. Po przybyciu na miejsce Trevor musiał zaczekać, aż policja usunie ostatnich demonstrantów, aby mógł przystąpić do pracy. Zostało ich jeszcze pięcioro i wszyscy siedzieli na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Obrońcy środowiska. Była wśród nich drobna leciwa pani o siwych włosach. Powinna się wstydzić, pomyślał Trevor, żeby w tym wieku koczować w trawie razem z bandą tych marksistowskich spedalonych oszołomów. Rozejrzał się dokoła, próbując zrozumieć, dlaczego komuś miałoby zależeć na ratowaniu akurat tego skrawka ziemi. Pole do niedawna należało do rolnika, którego choroba wściekłych krów i pryszczyca doprowadziły do bankructwa. O ile Trevorowi było wiadomo, nie rozchodziło się o żadne cudaczne skrzydlate wypierdki, które nigdzie indziej nie mogły uwić swoich gniazd, ani o jakieś rzadkie zielsko pod ochroną, które pleni się wśród chaszczy. Nie było tam nawet żadnych drzew, jeśli nie liczyć rzędu nędznych topoli, które rosły między polem a autostradą, dusząc się od spalin. Kiedy policjanci uporali się w końcu z demonstrantami, których podnieśli z ziemi i zawlekli, nie wyłączając starszej pani, do zaparkowanej nieopodal furgonetki, Trevor i jego koledzy mogli zabrać się do roboty. W weekend padało i deszcz rozmiękczył ziemię, ale Trevor był wprawnym operatorem, toteż wkrótce łyżka koparki wgryzła się w grząską warstwę błota. Mężczyzna poruszał dźwigniami z wrodzoną zręcznością, kierując skomplikowanym systemem sprzęgieł, zębatek, wałków i bębnów niczym dyrygent. Wyciskał z maszyny tyle mocy, ile zdołało wytrzymać ramię koparki, a potem prostował je ostrożnie, by nie uronić ani kamyczka, i wysypywał zawartość łyżki nad czekającą obok wywrotką. Pracował tak już od ponad dwóch godzin, kiedy zauważył, że z ziemi coś wystaje. Nachylił się do przodu, przetarł zaparowaną szybę kabiny i wytężył wzrok, żeby zobaczyć, co to jest. Z wrażenia zaparło mu dech, kiedy uświadomił sobie, że patrzy na ludzką czaszkę, a co gorsza miał wrażenie, jakby ona też patrzyła na niego. Alan Banks nie czuł się ani trochę skacowany, ale wiedział, że wypił za dużo ouzo poprzedniego
wieczoru, kiedy zorientował się, że nie wyłączył telewizora. Telewizor odbierał tylko greckie kanały, a on nie potrafił oglądać ich na trzeźwo. Jęknął, przeciągnął się i postanowił sobie zaparzyć mocnej greckiej kawy, do której tak się przywiązał w pierwszym tygodniu pobytu na wyspie. Kiedy kawa się parzyła, nastawił płytę z ariami Mozarta, wziął jedną z zeszłotygodniowych gazet, której nie zdążył jeszcze przeczytać, i wyszedł na balkon. Chociaż przywiózł ze sobą discmana, dopisało mu szczęście, bo jego kwatera była wyposażona w małą wieżę stereo z odtwarzaczem CD. Zabrał z domu kolekcję swoich ulubionych płyt, między innymi Billie Holiday, Johna Coltrane’a, Schuberta, Waltona, Grateful Dead i Led Zeppelin. Stojąc przy żelaznej balustradzie, słuchał Parto m a tu ben m io i spoglądał w stronę morza ponad chaotycznie rozrzuconymi dachami domów, których płaszczyzny tworzyły kubistyczną kompozycję utrzymaną w tonacji bieli i błękitu. W powietrzu unosił się zapach lawendy i rozmarynu, a na bezchmurnym niebie świeciło słońce, podobnie zresztą jak od pierwszego dnia urlopu. Od statku wycieczkowego, który właśnie zakotwiczył w zatoce, odbiły pierwsze tego ranka szalupy i otoczone przez chmary rozwrzeszczanych mew płynęły w stronę przystani, unosząc żądnych wrażeń turystów z aparatami. Banks wszedł do środka, żeby nalać sobie kawy, po czym wrócił na balkon i usiadł. Białe drewniane krzesło zachrobotało na terakotowej posadzce, płosząc małą jaszczurkę, która wygrzewała się w promieniach porannego słońca. Postanowił przejrzeć starą gazetę i poświęcić trochę czasu na lekturę Odysei Homera, a potem wybrać się do miasteczka na lunch, być może ze szklaneczką wina albo dwiema. Zamierzał też kupić chleb, oliwki i kozi ser, po powrocie uciąć sobie drzemkę i posłuchać muzyki, a wieczorem wybrać się do tawerny przy nabrzeżu, gdzie od drugiego dnia urlopu zwykł grywać w szachy z Alexandrosem. Poza wiadomościami sportowymi i kulturalnymi niewiele więcej interesowało go w gazetach. Opady deszczu przerwały rozgrywki krykieta na stadionie Old Trafford, w czym nie było nic zaskakującego, reprezentacja Anglii wygrała ważny mecz eliminacyjny do Pucharu Świata, a w numerze z tego dnia nie było żadnych recenzji książek ani płyt. Uwagę Banksa przyciągnęła jednak pobieżna wzmianka o szkielecie znalezionym podczas budowy nowego centrum handlowego przy autostradzie A1 niedaleko Peterborough. Zainteresował się nią tylko dlatego, że spędził w tym miasteczku prawie całe dzieciństwo, a jego rodzice wciąż tam mieszkali. Odłożył gazetę i zaczął wodzić wzrokiem za mewami, które zataczały kręgi na tle nieba, jak gdyby szybowały unoszone falami muzyki Mozarta. Zupełnie jak on sam. Banks powrócił myślami do swojej ostatniej rozmowy z Alexandrosem, który zeszłego wieczoru przerwał w pewnym momencie grę w szachy, spojrzał na niego z powagą i powiedział:
– Wyglądasz mi na człowieka, który ma wiele tajemnic, Alanie. Na bardzo smutnego człowieka. Przed czym tak uciekasz? Banks sporo nad tym rozmyślał. Czy przed czymś uciekał? W pewnym sensie tak. Uciekał od zakończonego rozwodem małżeństwa, od nieudanego romansu, a także od pracy, która po raz drugi w życiu nieomal doprowadziła go do kresu wytrzymałości swoimi sprzecznymi wymaganiami, ryzykiem gwałtownej śmierci i tym, co w ludziach najgorsze. Szukał przynajmniej chwilowej odskoczni od tego wszystkiego. A może problem tkwił głębiej? Może próbował uciec od samego siebie; od tego, kim był albo kim się stał? – Sam chciałbym to wiedzieć – odpowiedział wtedy po chwili zastanowienia i wykonał nierozważny ruch, którym naraził swoją królową na zbicie. Podczas tego krótkiego urlopu starał się wystrzegać miłostek. Andrea, kelnerka z tawerny Philippe’a, flirtowała z nim, ale nic poza tym. Zdarzało się, że jakaś kobieta na statku wycieczkowym posyłała mu to melancholijne spojrzenie, które prowadzi tylko do jednego, jeżeli się na to pozwoli, ale on nie pozwalał. Znalazł sobie miejsce, w którym nie musiał codziennie obcować ze zbrodnią, w którym nie zapuszczał się do piwnic wypełnionych zwłokami pomordowanych nastolatek, choć nawet na tej spokojnej wyspie ciągle nawiedzały go w koszmarnych snach takie właśnie wizje z ostatniego śledztwa. Tak więc osiągnął swój cel – uciekł przed ohydą świata i odnalazł swoisty raj. Czemu więc nadal czuł się tak cholernie niespokojny? Inspektor Michelle Hart z komendy policji Cambridgeshire w okręgu północnym weszła do mieszczącego się w szpitalu okręgowym zakładu antropologii sądowej. Z niecierpliwością czekała na ten poranek. Zazwyczaj podczas autopsji dokuczało jej nie tyle samo krojenie i badanie zwłok, ile kontrast między jasnymi lśniącymi kafelkami i stalą stołów sekcyjnych a obrzydliwą breją treści żołądka i strugami poczerniałej krwi ściekającej do wypolerowanych odpływów; między zapachem środków dezynfekujących a fetorem wydobywającym się z otwartego brzucha. Ale tego ranka nic z tych rzeczy jej nie groziło. Tego ranka antropolog sądowy, doktor Wendy Cooper, miała badać jedynie kości. Michelle współpracowała z nią ostatnio zaledwie przed miesiącem przy swojej pierwszej sprawie w nowym miejscu, której przedmiotem były szczątki, jak się okazało, jakiegoś Anglosasa – znalezisko nienależące do rzadkości w tych okolicach. Jedyną rzeczą, którą znosiła z trudem, było upodobanie doktor Cooper do słuchania muzyki country podczas pracy. Lekarka twierdziła, że to pomaga jej się skupić, ale na Michelle Loretta Lynn działała wręcz odwrotnie. Doktor Cooper oraz jej asystent, David Roberts, pochylali się nad niepełnym ludzkim szkieletem, układając drobne kości dłoni i stóp w należytym porządku. Michelle, która poznała
tylko podstawy anatomii, zdawała sobie sprawę, jakie to trudne zadanie, i nie wyobrażała sobie, jak można odróżnić jakieś żebro albo knykieć od pozostałych. Doktor Cooper radziła sobie jednak całkiem nieźle. Była kobietą tuż po pięćdziesiątce, miała krępą sylwetkę i krótko obcięte siwe włosy, nosiła okulary w srebrnych oprawkach i cechowało ją rzeczowe podejście do życia. – Wiesz, ile kości ma ludzka dłoń? – zapytała, nie odrywając wzroku od szkieletu. – Dużo? – Dwadzieścia sześć – wyjaśniła doktor Cooper. – A część z nich to takie małe cholerstwo, które trudno rozpoznać. – Czy masz już coś dla mnie? – Michelle wyjęła notatnik. – Chyba tak. Jak widzisz, ciągle jeszcze się staramy poskładać go z powrotem do kupy. – Jego? – Och, tak. Możesz mi wierzyć na słowo. Świadczy o tym kształt czaszki i miednicy. Jak również o tym, że pochodził z północy Europy – oznajmiła doktor Cooper i obróciła czaszkę bokiem. – Widzisz ten prosty profil i wąski otwór nosowy? Wszystko to o czymś mówi. Są też oczywiście inne oznaki, jak rozstaw oczodołów albo kształt ciemienia, ale chyba nie masz ochoty na wykład z antropologii, co? – Raczej nie – odparła Michelle, choć uważała ten temat za całkiem interesujący. Czasami myślała, że minęła się z powołaniem i powinna była wybrać studia antropologiczne. A może medycynę. – Ale nie był zbyt wysoki, prawda? Doktor Cooper przyjrzała się kościom rozłożonym na metalowym blacie. – Powiedziałabym, że dostatecznie wysoki, jak na swój wiek. – Nie mów, że wiesz, ile miał lat. – Oczywiście, chociaż tylko w przybliżeniu. Na podstawie pomiaru kości długich i po zastosowaniu odpowiedniego wzoru obliczyliśmy, że mógł mieć niecały metr siedemdziesiąt wzrostu. – W takim razie to dzieciak? Doktor Cooper skinęła głową i dotknęła długopisem ramienia szkieletu. – W ludzkim ciele nasada przymostkowa obojczyka zrasta się z trzonem kości ostatnia, zazwyczaj w wieku dwudziestu kilku lat, aczkolwiek może to nastąpić między piętnastym a trzydziestym drugim rokiem życia. U niego nie doszło jeszcze do połączenia. Zbadaliśmy również końcówki żeber i kręgi. U osoby starszej można by się spodziewać nie tylko oznak zużycia, ale również ostrzejszych końcówek i bardziej chropowatej powierzchni. Jego żebra są prawie całkowicie gładkie, a ich końcówki płaskie i delikatnie zaokrąglone, a na kręgach nie widać pierścieni nasadowych. Również zrastanie kości biodrowej, kulszowej i łonowej jest dopiero w początkowej fazie. Ten proces zazwyczaj następuje między dwunastym a siedemnastym
rokiem życia. – Zatem na ile określasz jego wiek? – W mojej branży nie popłaca strzelać na oślep, ale powiedziałabym, że od dwunastu do piętnastu lat. Dodajmy po dwa lata w każdą stronę jako margines błędu. Bazy danych, z których bierzemy te liczby, nie zawsze są kompletne, a czasami bywają przestarzałe. – Coś jeszcze? – Zęby. Oczywiście będziesz musiała się zwrócić do ortodonty, aby zbadał korzenie i poziom zawartości fluoru, jeśli w ogóle w nich jest, bo jako składnik pasty do zębów wprowadzono go u nas dopiero w pięćdziesiątym dziewiątym roku. Ale w tej chwili mogę ci powiedzieć trzy rzeczy. Po pierwsze, nie ma już żadnych zębów mlecznych, a po drugie, wyrżnęły mu się trzonowce. To pozwala określić jego wiek na dwanaście lat, również z dwuletnim marginesem błędu, ale zważywszy na pozostałe wskazówki, zaryzykowałabym twierdzenie, że był raczej starszy niż młodszy. – A po trzecie? – Obawiam się, że to trochę mniej naukowa hipoteza, ale sądząc po ogólnym stanie jego uzębienia i wyglądzie wszystkich tych metalowych plomb w tylnych zębach, przypuszczam, że leczył go dentysta starej daty. – Od jak dawna tam leżał? – Nie sposób tego określić. Nie zachowały się żadne tkanki miękkie ani ścięgna, kości są odbarwione i miejscami złuszczone, więc powiedziałabym, że dłużej niż dziesięć lub dwadzieścia lat, ale wszystko pozostaje w sferze domysłów, dopóki nie przeprowadzę dokładniejszych testów. – Czy coś wskazuje na przyczynę śmierci? – Na razie niczego takiego nie znalazłam. Najpierw muszę oczyścić kości. Czasami warstwa brudu zasłania ślady, na przykład po nożu. – A ta dziura w czaszce? Doktor Cooper przejechała palcem po nierównej krawędzi otworu. – Musiała powstać w trakcie odkopywania. To zdecydowanie pośmiertny ślad. – Skąd to wiadomo? – Gdyby do urazu doszło przed śmiercią, byłoby widać oznaki gojenia. Tutaj brzegi są czyste. – A gdyby to właśnie była przyczyna śmierci? Doktor Cooper westchnęła, jakby miała do czynienia z niezbyt pojętną studentką. Michelle zauważyła uśmiech rozbawienia na twarzy Davida Roberta, który zarumienił się, spostrzegłszy, że policjantka na niego patrzy. – Gdyby to była przyczyna śmierci, otwór miałby zupełnie inny kształt – odparła lekarka. –
Świeże kości pękają inaczej niż stare. Zresztą popatrz na to. Co widzisz? Michelle przyjrzała się dokładniej. – Brzegi różnią się kolorem od kości dookoła. – Bardzo dobrze. A to znaczy, że pęknięcie jest nowe. Gdyby powstało w momencie zgonu, krawędzie otworu pokryłyby się nalotem w takim samym kolorze jak reszta czaszki, nieprawdaż? – Rzeczywiście – powiedziała Michelle. – To logiczne. – Jeżeli wiesz, czego szukać. Mamy tu również pęknięcie kości lewego ramienia, ale jest zrośnięte, więc uraz nastąpił za życia. A widzisz to? – Doktor Cooper wskazała na lewą rękę szkieletu. – Jest dłuższa od prawej, co może świadczyć o tym, że był leworęczny. Oczywiście może się to wiązać z tamtym złamaniem, ale raczej w to wątpię. Zauważyłam też różnice między łopatkami, które potwierdzają moje przypuszczenia. Michelle zapisała kilka uwag w notesie, a potem znów zwróciła się do lekarki: – Wiadomo, że najprawdopodobniej został pogrzebany tam, gdzie go znaleziono, bo leżał około metra pod ziemią. Ale można w jakiś sposób ustalić, czy zginął w tym samym miejscu, czy został tam przeniesiony po śmierci? Doktor Cooper pokręciła głową. – Wszelkie ślady zostały zniszczone w taki sam sposób, w jaki doszło do uszkodzenia czaszki i paru innych kości. Przez koparkę. – Gdzie są rzeczy, które przy nim znaleziono? Doktor Cooper machnęła ręką w stronę blatu, który ciągnął się przez całą długość ściany, i z powrotem pochyliła się nad kośćm i. David Roberts odezwał się po raz pierwszy. Miał opuszczoną głowę i trochę bełkotał, więc Michelle nie rozumiała części jego słów. Wydawał się onieśmielony jej obecnością, jakby mu się spodobała. Michelle zdawała sobie sprawę, że jej jasne włosy i zielone oczy działają zniewalająco na niektórych mężczyzn, ale uznała to za niedorzeczne. Niedawno skończyła czterdziestkę, a David nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia dwa lata. Podeszła wraz z nim do blatu, na którym leżało kilka ledwie rozpoznawalnych przedmiotów. – Nie możemy stwierdzić, że na pewno należały do niego, ale wszystko to znajdowało się w pobliżu ciała – rzekł asystent. Przyjrzawszy się dokładniej, Michelle dostrzegła kawałki tkaniny, prawdopodobnie szczątki ubrania, sprzączkę od paska, kilka monet, scyzoryk, trójkątny kawałek plastiku o zaokrąglonych wierzchołkach, kawałek skórzanego buta z metalowymi przelotkami sznurówek i kilka kulistych przedmiotów. – Co to jest? – zapytała, wskazując na te ostatnie.
– Marmurki – wyjaśnił David, po czym przetarł szmatką jedną z kulek i podał jej. Kulka była ciężka i gładka w dotyku, a w zielonym szkle widniały zatopione dwie niebieskie spirale. – W takim razie to się stało latem – powiedziała Michelle prawie jakby do siebie. – Co proszę? Policjantka uniosła wzrok i spojrzała na Davida. – Och, przepraszam. Powiedziałam, że to musiało się stać latem. Bo wtedy chłopcy grają w marmurki. Na dworze, kiedy dopisuje pogoda. A te monety? – Kilka jednopensówek, jedna półkoronówka, sześciopensówka i trzypensówka. – Same stare nominały? – W każdym razie sprzed decymalizacji. – Zatem sprzed siedemdziesiątego pierwszego roku – stwierdziła Michelle i wskazała na plastikowy trójkąt o zaokrąglonych wierzchołkach. – A to co? David oczyścił tworzywo ściereczką i spod brudu wyłonił się szylkretowy deseń. – Myślę, że to kostka – rzekł. – No, wie pani, do gitary. – A więc to muzyk? – Michelle podniosła z blatu pokryty skorupą brudu i rdzy krótki łańcuszek z płaską owalną płytką, pośrodku której widniał jakiś napis. Doktor Cooper zostawiła szkielet i podeszła do blatu. – Pomyślałam, że to może być interesujące – powiedziała. – Wiesz, co to jest? – Jakaś bransoletka? – Owszem. Takie bransoletki z imieniem były bardzo popularne wśród nastolatków w połowie lat sześćdziesiątych. Pamiętam, że mój brat taką nosił. Davidowi udało się ją trochę oczyścić. Oczywiście po srebrnej powłoce nie zostało ani śladu, ale grawerunek wrył się głębiej w stop metalu pod spodem. Jeśli dobrze się przyjrzysz, uda ci się odczytać część napisu. Użyj tego. – Doktor Cooper podała Michelle szkło powiększające i patrząc przez nie, policjantka rozpoznała kilka wyrytych w metalowej płytce liter: G i R oraz oddzielone niewielkim odstępem H i A. – Domyślam się, że to Graham – oznajmiła doktor Cooper. Michelle obróciła się w stronę rozłożonego na metalowym blacie szkieletu, próbując sobie wyobrazić żywą istotę ludzką, która kiedyś składała się z tych kości. Jakiegoś chłopca. – Graham – wyszeptała. – Szkoda, że nie kazał też wygrawerować nazwiska. To by nam znacznie ułatwiło zadanie. Doktor Cooper oparła dłonie na szerokich biodrach i roześmiała się. – Szczerze mówiąc, moja droga, nie sądzę, żeby mogło być jeszcze łatwiej – powiedziała. – Z tego, co dotychczas ustaliliśmy, szukasz leworęcznego chłopca imieniem Graham, który mógł mieć od dwunastu do piętnastu lat, kiedyś złamał sobie prawe ramię i zaginął co najmniej przed
dwudziestu albo trzydziestu laty, prawdopodobnie w lecie. Poza tym grywał w kulki i brzdąkał na gitarze. O czymś zapomniałam? Założę się, że w waszych aktach nie będzie zbyt wielu osób pasujących do takiego opisu. Co wieczór około siódmej Banks schodził ze wzgórza i przechadzał się krętymi ulicami miasteczka. Uwielbiał subtelne oświetlenie o tej porze dnia, kiedy małe domki o białych ścianach i kolorowych drewnianych schodach lśniły w promieniach słońca, a kwiaty zdawały się żarzyć w swoim przepychu purpury, różu i czerwieni. Czuł zapach gardenii zmieszany z aromatem bazylii i oregano. W dole widział ciemne niczym wino morze, które rozpościerało się w dal, sięgając aż do brzegów półwyspu, tak samo jak w czasach Homera. Chociaż, jak zauważył, morze nie do końca miało kolor wina. Nie wszędzie w każdym razie. W pobliżu lądu woda mieniła się odcieniami zieleni albo błękitu i dopiero nieco dalej ciemniała, przybierając purpurową barwę młodego greckiego wina. Paru sklepikarzy pozdrowiło go, kiedy przechodził. Przebywał na wyspie od ponad dwóch tygodni, czyli dłużej niż większość turystów, i chociaż miejscowi nie uznawali go za swojego, przynajmniej zauważali jego obecność. Podobnie było w wioskach Yorkshire, gdzie człowiek uchodził za obcego, dopóki nie spędził tam kilku lat. Banks pomyślał, że mógłby zostać na wyspie tak długo, nauczyć się języka, stać się tajemniczym pustelnikiem i wtopić się w rytm lokalnego życia. Nawet trochę przypominał Greka ze swoją wysmukłą sylwetką, krótko przyciętymi czarnymi włosami i opaloną skórą. Kupił dwie angielskie gazety sprzed dwóch dni, które przypłynęły ostatnim tego dnia statkiem, i skierował kroki w stronę nadbrzeżnej tawerny Philippe’a, przed którą przesiadywał prawie co wieczór, zajmując stolik z widokiem na zatokę. Zamierzał na początek napić się ouzo, traktując je jako aperitif, zastanowić się nad tym, co chciałby zjeść, i zamówić do kolacji butelkę retsiny. Zauważył, że osobliwy żywiczny posmak lokalnego wina przypadł mu do gustu. Banks zapalił papierosa i obserwował turystów wsiadających do motorówki, którą mieli wrócić na swój statek, by w ramach wieczornej rozrywki obejrzeć jakiś występ, być może taniec brzucha w wykonaniu niejakiej Cheryl z Cheadle Hulme, albo koncert zespołu z Heckmondwike grającego przeboje Beatlesów. Następnego dnia dobiją do brzegu kolejnej wyspy, gdzie będą trwonić pieniądze na nieprzyzwoicie drogie błyskotki i robić zdjęcia, na które potem nie spojrzą więcej niż raz. Kilku niemieckich turystów, którzy zatrzymali się w jednym z nielicznych hotelików na wyspie, zajęło stolik na przeciwległym krańcu patia i zamówiło piwo. Oprócz Banksa byli jedynymi gośćmi, którzy siedzieli na zewnątrz. Banks pociągnął łyk ouzo i wolno przeżuwając dolmades, zdecydował się na pieczoną rybę z sałatką. Sięgnął po jedną z gazet i jego uwagę przyciągnął artykuł na dole pierwszej strony zatytułowany
„Badanie
DNA
potwierdziło
tożsamość
dawno
pogrzebanych
zwłok”.
Zaintrygowany zaczął czytać. Tydzień temu podczas kopania fundamentów pod nowe centrum handlowe przy autostradzie A1 na północ od Peterborough w Cambridgeshire robotnicy znaleźli szkielet chłopca. Znalezione na miejscu przedmioty oraz informacje dostarczone przez antropologa sądowego, doktor Wendy Cooper, bardzo zawęziły obszar poszukiwań. „Mieliśmy dużo szczęścia – powiedziała doktor Cooper naszemu reporterowi. – Zazwyczaj niewiele można wyczytać ze starych kości, ale w tym wypadku dowiedzieliśmy się od razu, że jest to szkielet chłopca, który kiedyś doznał złamania prawego ramienia i najprawdopodobniej był leworęczny”. Na znalezionej przy zwłokach bransoletce, popularnej wśród młodzieży w połowie lat sześćdziesiątych, częściowo zachowało się wygrawerowane imię. Jak oświadczyła inspektor Michelle Hart z komendy policji w Cambridge: „Doktor Cooper dała nam wiele wskazówek. Pozostało tylko przeszukać akta pod kątem tych precyzyjnych informacji”. Kiedy policja wytypowała jednego kandydata, Grahama Marshalla, poproszono rodziców chłopca o materiał do testu DNA, który przyniósł pozytywny wynik. „Chociaż nie traciliśmy nadziei, z ulgą przyjęliśmy wiadomość, że w końcu znaleziono naszego Grahama po tych wszystkich latach” – wyznała nam pani Marshall. Czternastoletni Graham Marshall zaginął w niedzielę 22 sierpnia 1968 roku, gdy jak co dzień roznosił gazety w pobliżu swojego domu w Peterborough. Aż dotąd nigdy nie znaleziono po nim śladu. „Policja zbadała wówczas każdy potencjalny trop, ale zawsze istnieje możliwość, że obecne odkrycie przyniesie nowe wskazówki” – powiedziała inspektor Hart naszemu reporterowi. Na pytanie, czy w tej sprawie zostanie wszczęte nowe śledztwo, inspektor Hart odpowiedziała tylko: „Nigdy nie spisujemy na straty osób zaginionych aż do momentu ich odnalezienia, a jeżeli zachodzi podejrzenie przestępstwa, sprawiedliwości musi stać się zadość”. Jak dotąd nie ma żadnych konkretnych informacji co do przyczyny śmierci, aczkolwiek doktor Cooper zaznaczyła, że chłopiec nie mógł sam się pogrzebać pod metrową warstwą ziemi. Banks poczuł ucisk w żołądku. Odłożył gazetę i spojrzał w stronę morza, gdzie zachodzące słońce rozlewało nad horyzontem różową poświatę. Wszystko dookoła zaczęło lśnić i cały świat wydawał się nierzeczywisty. Jakby na komendę z wnętrza lokalu dobiegły dźwięki greckiej muzyki. Tawerna, zatoka i urywane śmiechy gości, wszystko to zdawało się odpływać gdzieś w dal i Banks pozostał sam na sam ze swoimi wspomnieniami i bezdusznymi słowami artykułu w gazecie. – Jak wy to mówicie? Grosik za twoje myśli? Banks uniósł wzrok i zobaczył ciemną sylwetkę Alexa, który pochylał się nad nim. – Och, Alex, miło cię widzieć – odezwał się. – Siadaj.
Alex usiadł. – Wyglądasz, jakbyś właśnie dostał jakąś tragiczną wiadomość – powiedział zatroskanym tonem. – Można tak to ująć. Banks zapalił papierosa i zapatrzył się w morze. Wiatr niósł znad zatoki woń soli i martwych ryb. Alex skinął na Andreę, która po chwili postawiła przed nimi butelkę ouzo i kolejny talerzyk z oliwkami i dolmades. Philippe zawiesił na patiu kilka zapalonych latarni, które kołysały się poruszane wieczorną bryzą i rzucały na stoliki chybotliwe cienie. Alex wyjął szachownicę ze skórzanego futerału i zaczął rozstawiać bierki. Banks wiedział, że Alex nie będzie go naciskał. Była to jedna z cech, która podobała mu się w jego nowym przyjacielu. Alex urodził się na tej wyspie i po ukończeniu studiów w Atenach podróżował po świecie jako przedstawiciel greckiego przedsiębiorstwa żeglugowego, ale gdy przed dziesięciu laty skończył czterdziestkę, postanowił rzucić to wszystko. Teraz utrzymywał się z wyrobu ozdobnych skórzanych pasów, które sprzedawał turystom na nabrzeżu. Banks szybko zdążył się przekonać, że Alex jest niebywale kulturalnym człowiekiem, ma zamiłowanie do greckiej sztuki i architektury, a jego angielszczyzna jest niemal idealna. Cechowało go również głęboko zakorzenione poczucie jaźni i potrafił czerpać radość z prostego życia, czego Banks bardzo mu zazdrościł. Banks nie powiedział mu, czym się zajmuje, a jedynie wspomniał, że jest urzędnikiem państwowym. Jak zdążył się przekonać, zazwyczaj ludzie, z którymi zawierał znajomości na wakacjach, zaczynali od niego stronić, kiedy im mówił, że jest policjantem. Zdarzało się też, że niektórzy znajomi chcieli, aby rozwiązywał dla nich jakieś tajemnicze sprawy, podobnie jak osoby, które zawsze opowiadają o dziwnych przypadłościach, kiedy poznają lekarzy. – To chyba nie jest dobry pomysł na dzisiejszy wieczór – stwierdził Alex i zaczął zbierać figury i piony z szachownicy. Szachy nie były najlepszym tłem dla rozmowy, zwłaszcza że żaden z nich nie grał zbyt dobrze. – Przepraszam, raczej nie jestem w nastroju – rzekł Banks. – Pewnie bym przegrał. – I tak zwykle przegrywasz. Ale nie ma problemu, przyjacielu. Widać wyraźnie, że coś cię dręczy. Alex wstał od stolika, zbierając się do odejścia, gdy Banks wyciągnął rękę i dotknął jego ramienia. Było to dosyć dziwne, ale miał ochotę komuś się zwierzyć. – Nie, zostań – powiedział i nalał obficie ouzo do obu kieliszków. Alex przyglądał mu się przez chwilę poważnym wzrokiem, a potem znów usiadł. – Kiedy miałem czternaście lat, zaginął jeden z moich szkolnych przyjaciół – zaczął Banks i popatrzył w stronę zatoki, na której migotały światła łodzi rybackich. – Od tamtej pory nikt go
nie widział i nie udało się ustalić, co się z nim stało. Przepadł bez śladu. – Banks uśmiechnął się i spojrzał znów na Alexa. – To zabawne, bo w tamtych czasach słyszało się waszą muzykę na każdym kroku. T an iec Zorby był wtedy w Anglii wielkim przebojem. Zabawne, jak takie drobiazgi zapadają w pamięć, prawda? Alex pokiwał głową. – Pamięć rzeczywiście jest tajemniczym procesem. – I często nie można na niej polegać. – To prawda. Wydaje się, jakby pewne rzeczy zachowane w pamięci przechodziły jakąś swoistą metamorfozę. – Piękne greckie słowo, metamorfoza. – Owszem. I oczywiście przywodzi na myśl Owidiusza. – Ale to się dzieje z przeszłością, prawda? Z naszymi wspomnieniami. – Tak. – W każdym razie – ciągnął dalej Banks – wtedy wszyscy nabrali przekonania, że Graham, bo tak miał na imię mój przyjaciel, został porwany przez jakiegoś pedofila, kolejne greckie słowo, ale już nie tak piękne. – Całkiem uzasadnione przypuszczenie, zważywszy na warunki panujące w dużych miastach. A nie mógł po prostu uciec z domu? – Pojawiła się też taka teoria, ale było powszechnie wiadomo, że nie miał powodu, aby uciekać. Był zadowolony z życia i nigdy nie wspominał o ucieczce. W każdym razie wszelkie próby odnalezienia go spełzły na niczym i nikt już nigdy go nie zobaczył. Rzecz w tym, że mniej więcej dwa miesiące wcześniej, kiedy bawiłem się nad rzeką, nagle zjawił się jakiś mężczyzna, który mnie złapał i próbował wepchnąć do wody. – I co? – Byłem na tyle zwinny, że zdołałem mu się wyrwać i uciekłem. – Ale nie zawiadomiłeś policji? – Nie powiedziałem o tym nawet rodzicom. – Dlaczego? – Wiesz, jakie są dzieciaki. Przede wszystkim nie powinienem był tam się zapuszczać. To miejsce znajdowało się dosyć daleko od domu. Poza tym urwałem się wtedy ze szkoły. Chyba stwierdziłem, że sam sobie jestem winien. Chciałem uniknąć kłopotów. Alex ponownie napełnił kieliszki. – Więc kiedy zaginął twój przyjaciel, doszedłeś do wniosku, że to sprawka tego mężczyzny? – Tak. – I przez te wszystkie lata dręczą cię wyrzuty sumienia?
– Tak sądzę. Właściwie nigdy nie patrzyłem na to pod tym kątem, ale od czasu do czasu, kiedy się nad tym zastanawiam, czuję… Jakby to była jakaś stara rana, która nigdy do końca się nie zagoiła. Myślę, że jest to jeden z powodów… – Banks umilkł w pół zdania. – Czego? – Nieważne. – Tego, że zostałeś policjantem? Banks spojrzał na przyjaciela ze zdumieniem. – Skąd wiesz? Na twarzy Alexa pojawił się uśmiech. – Swego czasu poznałem kilku policjantów. Można zauważyć kilka oznak. – Na przykład jakich? – Czujność, dociekliwość, ten charakterystyczny sposób, w jaki chodzisz i siedzisz. Takie drobiazgi. Banks się roześmiał. – Z tego, co mówisz, sam byłbyś całkiem niezłym policjantem. – Och nie, nie sądzę. – Dlaczego? – Nigdy nie miałbym całkowitej pewności, czy stoję po właściwej stronie. – A teraz masz? – Staram się. – Podobnie jak ja – odparł Banks. – Myślę, że jesteś dobrym policjantem. Chociaż musisz pamiętać, że w Grecji… cóż, rządy tyranów mają bogatą tradycję. Ale proszę, opowiadaj dalej. Banks postukał palcem w złożoną gazetę. – Znaleźli go – powiedział. – Był pochowany przy drodze kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym zaginął. Alex ze świstem wypuścił powietrze przez zęby. – Jeszcze nie wiadomo, jaka była przyczyna śmierci, ale na pewno nie zakopał się tam sam. – Więc może przypuszczenia były słuszne? – Tak. – I dlatego znów cię gnębią stare wyrzuty, tak? – Czuję się okropnie. A jeżeli to przeze mnie? Jeżeli to zrobił ten sam mężczyzna? Gdybym wtedy powiedział… – Nawet gdybyś zawiadomił policję, to wcale nie oznacza, że ten człowiek zostałby schwytany. Na pewno wiesz z doświadczenia, że tacy ludzie są bardzo sprytni. – Alex pokręcił
głową. – Ale nie jestem do tego stopnia naiwny, by wierzyć, że można perswazją uwolnić kogoś od poczucia winy. Wierzysz w przeznaczenie? – Nie wiem. – My, Grecy, bardzo dużą wagę przywiązujemy do przeznaczenia, do zrządzeń losu. – Zresztą jakie to ma znaczenie? – Bo to cię oczyszcza? Nie widzisz? To jak odpuszczenie grzechów w Kościele katolickim. Jeżeli takie było przeznaczenie, to ty miałeś przeżyć i nikomu o niczym nie powiedzieć, a twój przyjaciel miał zostać porwany i zamordowany, by po wielu latach ktoś odnalazł jego ciało. – W takim razie nie wierzę w przeznaczenie. – Cóż, ale zawsze warto spróbować – odparł Alex. – Co teraz zamierzasz zrobić? – Nie wiem. Tak naprawdę niewiele mam do zrobienia. Miejscowa policja przeprowadzi śledztwo i albo odkryje, co się stało, albo nie. Minęło tyle lat, że obstawiam to drugie. Alex milczał przez chwilę, bawiąc się szklaneczką, a potem pociągnął większy łyk ouzo i westchnął ciężko. – O co chodzi? – spytał Banks. – Mam przeczucie, że cię stracę, mój przyjacielu. – Dlaczego? Nigdzie się nie wybieram. – Wiesz, że podczas wojny Niemcy okupowali tę wyspę? – Oczywiście – odparł Banks zaskoczony nagłą zmianą tematu. – Przecież zwiedzałem stare fortyfikacje. Rozmawialiśmy o tym. Wprawdzie nie umywają się do tych z Dz iał Navaron y, ale byłem pod wrażeniem. Alex lekceważąco machnął ręką. – Ty i ja możemy sobie tylko wyobrażać, jak było podczas okupacji, ale mój ojciec to przeżył – rzekł. – Pewnego razu opowiedział mi o tym, co się wydarzyło, kiedy był chłopcem. Miał tylko trochę więcej lat niż ty, gdy zaginął twój przyjaciel. Niemiecki oficer dowodzący garnizonem na wyspie nazywał się von Braun i wszyscy uważali, że musiał być nieudolnym durniem, skoro wysłano go w takie miejsce. Nie jest to jeden z najbardziej strategicznych punktów na Morzu Śródziemnym, nie to, co ten pokazany w Dz iałach Navaron y, jak sam zauważyłeś, ale ktoś musiał mieć na oku miejscową ludność i tym człowiekiem był von Braun. Takie zadanie nie należało do szczególnie ekscytujących i jestem pewien, że stacjonujący na wyspie żołnierze strasznie gnuśnieli. Pewnego dnia mój ojciec wraz z trójką kolegów ukradł niemiecki samochód terenowy. Drogi były kiepskie, o czym mogłeś się przekonać nawet teraz, a żaden z nich nie umiał dobrze prowadzić, więc nie zdołali ujechać daleko, rozbili się o głaz. Na szczęście wyszli z tego bez szwanku i zdążyli uciec, zanim żołnierze zorientowali się, co zaszło. Ale jeden z żołnierzy musiał
ich zauważyć, bo zameldował von Braunowi, że widział czterech chłopców. Alex przerwał i zapalił tureckiego papierosa. Banks zapytał go kiedyś, czy to nie jest niepoprawne politycznie, by Grek palił turecki tytoń, lecz Alex odparł tylko, że taki bardziej mu smakuje. – Tak czy inaczej – wrócił do opowieści Alex, wypuszczając kłąb dymu – bez względu na przyczynę von Braun postanowił wymierzyć karę, tak dla przykładu, jak to czynili naziści w wielu okupowanych wioskach. Prawdopodobnie chciał pokazać, że nie jest ostatnim durniem, którego zesłano na koniec świata, żeby nikomu nie przeszkadzał. Kazał złapać czterech nastoletnich chłopców, czyli tylu, ilu naliczył tamten żołnierz, i wszyscy zostali rozstrzelani tam. – Alex wskazał ręką w stronę miejsca, gdzie główna ulica dochodziła do nabrzeża. – Dwaj z nich faktycznie brali w tym udział, ale pozostali dwaj byli niewinni. Mojemu ojcu się upiekło. Niemieccy turyści zaśmiali się z czegoś, co powiedział jeden z nich, i zawołali Andreę, by zamówić jeszcze jedną kolejkę piwa. Byli już mocno podpici zdaniem Banksa, który uważał, że gorszy od pijanego Niemca może być tylko pijany angielski kibic. Nie zwracając uwagi na rozbawionych gości, Alex opowiadał dalej. – Mojego ojca gnębiło sumienie, że się nie przyznał, podobnie jak jego kolegę, ale cóż mogli zrobić? Naziści prawdopodobnie rozstrzelaliby ich prócz tamtych czterech, których już wybrali. To była sytuacja bez wyjścia. Przez resztę życia zmagał się ze wstydem i poczuciem winy. – Twój ojciec żyje? – Zmarł wiele lat temu. Po wojnie von Braun stanął przed sądem jako jeden z pomniejszych zbrodniarzy wojennych i wiesz, co się stało? Mój ojciec wybrał się na proces. Wcześniej nie ruszał się z wyspy i tylko raz był w Atenach, gdzie w szpitalu wycinali mu ślepą kiszkę, ale wtedy musiał tam pojechać. Żeby dać świadectwo. Banks czuł się przytłoczony opowieścią Alexa i powagą historii. Miał wrażenie, że cokolwiek powie, może zabrzmieć lekceważąco i niestosownie. – Próbujesz mi powiedzieć, że twoim zdaniem powinienem wrócić? – odezwał się w końcu. Alex spojrzał na niego i uśmiechnął się ze smutkiem. – To nie ja jestem zdania, że powinieneś wrócić. – Cholera jasna. – Banks zapalił papierosa i znów sięgnął po butelkę ouzo, która była już prawie pusta. – Mam rację? – zapytał Alex. Banks odwrócił wzrok w stronę morza, na którego ciemnej powierzchni migotały odbite światła, i pokiwał głową. Oczywiście tego wieczoru nie mógł nic zrobić, lecz Alex miał rację. Powinien wrócić. Tak długo nosił w sobie ten wstydliwy sekret, aż stał się on częścią jego udręczonego sumienia. Nie potrafił odciąć się od wiadomości o znalezieniu szczątków Grahama
Marshalla, tak samo jak nie potrafił odgonić od siebie myśli o tym wszystkim, przed czym próbował się tu schronić – o Sandrze i jej ciąży, o Annie Cabbot i o pracy. Patrząc na dwoje zakochanych, którzy obejmując się, spacerowali wzdłuż nabrzeża, poczuł straszliwy smutek, ponieważ zdał sobie sprawę, że jego krótki pobyt w raju dobiega właśnie końca. Wiedział, że to będzie jego ostatni wieczór w towarzystwie Alexa, że po raz ostatni będzie się rozkoszował ciepłą bryzą, słuchał plusku fal rozbijających się o kamienne nabrzeże i wdychał woń tureckiego tytoniu, soli morskiej i rozmarynu. Wiedział, że następnego dnia musi wcześnie wstać, żeby zdążyć na poranny prom do Pireusu, a potem złapać pierwszy samolot do Anglii. I nie miał na to najmniejszej ochoty.
Rozdział 2 Niebo w Yorkshire zasnuwały gęste chmury, a słońce nie pokazywało się ani na chwilę. Właściwie odkąd Banks wyjechał na wakacje, nie było ani jednego pogodnego dnia, pomyślała inspektor Annie Cabbot i odsunęła na bok stertę dokumentów, by oprzeć nogi na blacie biurka. Jak gdyby drań zabrał ze sobą całą słoneczną pogodę, pozostawiając tylko zimny deszcz i szare niebo. I to miał być sierpień? Co się stało z latem? Annie musiała przyznać, że tęskniła za Banksem. Owszem, sama zerwała intymne relacje, które kiedyś ich łączyły, lecz w jej życiu nie pojawił się nikt inny i nadal dobrze się czuła w jego obecności. Czasem w chwilach słabości żałowała, że ich związek nie przetrwał, ale nie byłoby to rozsądne ze względu na jego sytuację rodzinną i jej karierę zawodową. Sypiając z szefem, narażała się na zbyt wiele komplikacji. Dobra strona była taka, że Annie mogła teraz poświęcić więcej czasu na malowanie i znów zaczęła medytować oraz uprawiać jogę. Potrafiła zrozumieć, dlaczego Banks wyjechał. Biedaczysko miał już po prostu wszystkiego dość. Musiał doładować baterie, pozbierać siły, zanim rzuci się znów w wir pracy. Uznał, że miesiąc powinien wystarczyć, zresztą zostało mu sporo zaległego urlopu do wykorzystania, a zastępca komendanta Ron McLaughlin nie miał nic przeciwko temu. Tak więc Banks czmychnął do Grecji, zabierając ładną pogodę. Kawał szczęściarza. Chwilowa nieobecność Banksa oznaczała dla Annie szybkie przeniesienie z wydziału dyscyplinarnego z powrotem do dochodzeniówki, o co sama zabiegała. Wprawdzie musiała pożegnać się z własnym biurem i zamienić je na stanowisko w zbiorowym pomieszczeniu służbowym, które dzieliła z sierżantem Hatchleyem i sześciorgiem posterunkowych, między innymi Winsome Jackman, Kevinem Templetonem i Gavinem Rickerdem, ale warto było się tak poświęcić, byle uwolnić się od tego tłustego lubieżnika, nadinspektora Chambersa, jak również od całej tej czarnej roboty, którą musiała wykonywać jako jego podwładna. Ostatnimi czasy wskaźnik przestępczości był w okręgu zachodnim tak samo niski jak poziom nasłonecznienia, jeśli nie liczyć Harrogate, gdzie rozpętała się tajemnicza plaga. Jacyś młodzi sprawcy zaczęli obrzucać jajkami przejeżdżające samochody i okna budynków, nie oszczędzając nawet posterunku policji. Ale to było Harrogate, nie Eastvale. Dlatego Annie, znudzona przeglądaniem raportów, notatek służbowych, okólników i kosztorysów, ożywiła się, słysząc dobiegający z korytarza stukot laski i kroki nadinspektora Gristhorpe’a. Zdjęła nogi z biurka, żeby szef nie zauważył jej czerwonych zamszowych trzewików, założyła włosy za uszy i pochyliła się nad dokumentami, udając zapracowaną. Gristhorpe, utykając, podszedł do niej. Stracił trochę na wadze, odkąd złamał sobie nogę
w kostce, ale wciąż wyglądał całkiem krzepko. Mimo to krążyły plotki, że zaczął przebąkiwać o emeryturze. – Dzieje się coś? – zapytał. – Niewiele. – Annie wskazała na leżące przed nią papiery. – Zaginął jeden dzieciak. Piętnastoletni chłopiec. – Dawno temu? – Nie wrócił na noc do domu. – Gristhorpe położył na biurku Annie formularz zgłoszenia zaginięcia. – Jego rodzice wydzwaniają do nas od wczoraj. Annie uniosła brwi. – Nie jest trochę za wcześnie, żeby nas alarmować? Młodzież cały czas gdzieś się urywa. Zwłaszcza chłopcy w tym wieku. Gristhorpe podrapał się po brodzie. – Ale nie tacy jak Luke Armitage. – Luke Armitage? To chyba nie… – Właśnie on. Syn Martina Armitage’a. Pasierb, jeśli chodzi o ścisłość. – No to przesrane. Martin Armitage, były piłkarz, należał kiedyś do najlepszych napastników grających w pierwszej lidze. Kiedy zakończył karierę sportową, stał się kimś w rodzaju bogatego ziemianina. Mieszkał z żoną i jej synem, Lukiem, w Swainsdale Hall, wspaniałej rezydencji na zboczu doliny, w której leży Fortford. Armitage był nazywany „szampańskim socjalistą”, ponieważ przejawiał lewicowe skłonności i wspierał organizacje dobroczynne, zwłaszcza te zajmujące się promowaniem sportu wśród dzieci, a swojego pasierba posłał do zwykłej publicznej szkoły w Eastvale. Jego żona, Robin Fetherling, była kiedyś cenioną modelką, tak samo sławną w świecie mody, jak Armitage w świecie sportu, a jej wybryki, słabość do narkotyków, szalone libacje i burzliwe romanse z muzykami rockowymi wzbudzały sporo sensacji przed dwudziestu laty, gdy Annie była nastolatką. Związek Robin Fetherling i Neila Byrda, dwojga atrakcyjnych gwiazd, był gorącym tematem, kiedy Annie studiowała w Exeter. Wtedy miała nawet w akademiku kilka płyt Neila Byrda, ale już dawno zapomniała o nim i jego muzyce, co raczej nie było zaskakujące, ponieważ ostatnio nie miała czasu ani ochoty na słuchanie popu. Pamiętała jednak, że przed piętnastu laty było głośno o nieślubnym dziecku Robin i Neila. Wkrótce potem para się rozstała, a Neil Byrd popełnił samobójstwo, kiedy chłopiec był jeszcze mały. – Naprawdę przesrane – potwierdził Gristhorpe. – Nie uważam, że sławnym i bogatym należy się lepsze traktowanie, ale pojechałabyś do nich i spróbowała ich trochę uspokoić. Dzieciak prawdopodobnie szwenda się gdzieś z kumplami, może nawet zrobił sobie wypad do Londynu,
ale wiesz, jakie wizje może podsuwać wyobraźnia. – W jakim miejscu zaginął? – Tego nie wiadomo. Wczoraj po południu wybrał się do miasta, a kiedy nie wrócił wieczorem, zaczęli się niepokoić. Z początku myśleli, że może spotkał jakichś kolegów, ale kiedy nie zjawił się w domu po zmroku, ogarnął ich strach. Oczywiście rano odchodzili już od zmysłów. Okazuje się, że chłopak miał przy sobie komórkę i rodzice są pewni, że zadzwoniłby do nich, gdyby coś się stało. Annie zmarszczyła czoło. – To trochę dziwne. A czy oni próbowali do niego dzwonić? – Nie ma sygnału. Jego aparat musi być wyłączony. Annie wstała i sięgnęła po parasol. – Wstąpię tam i porozmawiam z nimi. – Jeszcze jedno, Annie. – Tak? – Chyba nie muszę ci tego mówić, ale postaraj się unikać rozgłosu. Nie chcemy, żeby lokalne media rozdmuchały tę sprawę. – Cicho i dyskretnie, szefie. – Otóż to. – Gristhorpe pokiwał głową i patrząc za Annie idącą w stronę drzwi, dodał: – Ładne masz buty. Banks przypominał sobie teraz tamte dni o wiele dokładniej, niż czynił to przez większość czasu, jaki upłynął od zaginięcia Grahama Marshalla. Zdawał sobie jednak sprawę, że wspomnienia, które przywołał, opierają się raczej na beztroskiej wizji przeszłości; wydarzenia w jego pamięci przestawiały się, mieszały i zlewały ze sobą. Jego wspomnienia uległy metamorfozie, jak ujął to Alex zeszłego wieczoru. Kiedy siedząc w fotelu na pokładzie samolotu, zamknął oczy, tygodnie, miesiące i lata przesuwały się w jego głowie, choć nie zawsze w porządku chronologicznym. Bez trudu przypominał sobie różne wypadki i towarzyszące im odczucia, ale czasami, podobnie jak w trakcie śledztwa, potrzebował konkretnych dowodów, aby odtworzyć właściwą kolejność. Na przykład nie umiał sobie przypomnieć, czy na kradzieży w Woolworcie złapano go w 1963 czy w 1965 roku, chociaż pamiętał bardzo dokładnie towarzyszące mu poczucie lęku i bezradności, gdy znalazł się w tym trójkątnym pomieszczeniu pod ruchomymi schodami, mdły zapach wody po goleniu Old Spice i dwóch ubranych na czarno ochroniarzy sklepowych, którzy śmiejąc się, poszturchiwali go i kazali mu opróżnić kieszenie. Kiedy jednak dokładniej się zastanowił, przypomniał sobie, że tego samego dnia kupił nowiutką płytę W ith the Beatles, która ukazała się pod koniec listopada 1963 roku.
I właśnie tak najczęściej się to odbywało. Odtwarzał w pamięci jakiś drobiazg – zapach, melodię, urywek rozmowy – potem analizował go dokładnie, przyglądał mu się pod każdym kątem, i zanim się obejrzał, z otchłani zapomnienia wyłaniał się kolejny fragment przeszłości. I kolejny. Sposób nie zawsze okazywał się skuteczny, ale czasami Banks oglądał niczym w kinie sceny ze swojego życia, będąc jednocześnie widzem i odtwórcą głównej roli. Widział dokładnie, w co był wtedy ubrany, na nowo przeżywał emocje sprzed lat, słyszał głosy ludzi i przypominał sobie, jaka była pogoda. Czasami wspomnienia były tak realistyczne, że napawały go przerażeniem i otrząsał się z nich zlany zimnym potem. Graham Marshall przepadł bez śladu zaledwie tydzień po powrocie z Blackpool, gdzie spędził wakacje z rodziną Banksów. Zaginął w niedzielę rano, gdy jak co dzień roznosił po okolicy gazety zamówione w lokalnym kiosku należącym do Donalda Bradforda, który zatrudniał go od pół roku. Banks również przemierzał tę trasę rok wcześniej, kiedy właścicielem kiosku był pan Thackeray. Oczywiście z początku nikt poza rodzicami Grahama i policją nie wiedział, co się stało. Siedząc w fotelu z zamkniętymi oczami, Banks próbował odtworzyć tamtą niedzielę. Dzień zaczął się normalnie. Zwykle w weekendy spędzał całe przedpołudnie w łóżku i wstawał dopiero wtedy, kiedy matka wołała go na lunch. Jedząc pieczeń, słuchali audycji kabaretowych w radiu, a potem Banks wychodził na podwórko, żeby spotkać się z kolegami. W pięciu – Banks, Graham Marshall, Steve Hill, Paul Major i Dave Grenfell – wybierali się do parku, gdzie przechadzali się, słuchając listy przebojów Alana Freemana w radyjku tranzystorowym Paula i oglądając się za przechodzącymi dziewczętami. Czasami Steve zdobywał się na odwagę i proponował którejś, żeby zrobiła mu dobrze ręką w zamian za dwa papierosy, ale przeważnie tylko gapili się na nie z daleka i wzdychali pożądliwie. Zdarzało się też, że spotykali się u Paula, żeby posłuchać płyt, i tak było właśnie w tę niedzielę, kiedy zaginął Graham. Paul miał nowy gramofon Dansette, który ustawiał na schodach przed wejściem do domu, kiedy była ładna pogoda. Nie puszczali muzyki zbyt głośno, żeby nikt się na nich nie skarżył. Kiedy nie było rodziców Paula, wypalali ukradkiem papierosa albo dwa. Tamtej niedzieli zebrali się wszyscy oprócz Grahama i nikt nie wiedział, czemu go nie ma. Możliwe, że jego rodzice, którzy bywali surowi, zwłaszcza ojciec, z jakiegoś powodu nie wypuścili go z domu. Z jakiegoś powodu Graham nie przyszedł, lecz żaden z nich nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Siedzieli więc na schodach, mieli na sobie obcisłe dżinsy, podkoszulki i trzewiki ze spiczastymi noskami. Włosy nosili dosyć długie, na ile udawało im się zapuścić, dopóki nie zaczynały przeszkadzać rodzicom, którzy wyganiali ich do fryzjera. Na pewno słuchali wtedy różnej muzyki, ale Banks zapamiętał, że tego dnia gwoździem programu była przyniesiona przez
Steve’a dziewicza płyta Boba Dylana, Brin gin g It All Back H om e, i H elp! Beatlesów z kolekcji Banksa. Prócz zamiłowania do masturbacji Steve Hill przejawiał raczej nietypowy gust muzyczny. Większość dzieciaków wolała Sandie Shaw, Cliffa Richarda i Cillę Black, a Steve słuchał The Animals, The Who i Boba Dylana. Banks i Graham przeważnie podzielali jego upodobania, chociaż Banks nie stronił również od tradycyjnych wykonawców muzyki pop, jak Dusty Springfield czy Gene Piney, podczas gdy Dave i Paul byli bardziej konserwatywni, poprzestając na Royu Orbisonie i Elvisie. Oczywiście wszyscy zgodnie nienawidzili Vala Doonicana, Jima Reevesa i The Bachelors. Tamtej niedzieli, słuchając S ubterran ean H om esick Blues i Maggie’s Farm , Banks przeniósł się w świat, z którego istnienia nie zdawał sobie sprawy, a Love Min us Zero/ No Lim it i S he Belon gs to Me, zagadkowe piosenki o miłości, rozbrzmiewały w jego głowie jeszcze przez wiele dni. Chociaż musiał przyznać, że nie dociera do niego, o czym śpiewa Dylan, jego utwory miały w sobie coś magicznego, a nawet wzbudzały bliżej nieokreślony lęk, niczym jakiś piękny sen, w którym nagle rozlega się niezrozumiały bełkot. Ale takie wrażenie mógł odnieść z perspektywy czasu. To były zaledwie początki. Prawdziwym fanem Dylana stał się dopiero miesiąc albo dwa później, kiedy Like a Rollin g S ton e kompletnie zwaliło go z nóg, ale nawet teraz nie mógł powiedzieć, że rozumie więcej niż połowę tekstu. W pewnym momencie minęło ich kilka dziewcząt, które zawsze przechadzały się tam o tej porze. Szły, zadzierając nosa, wystrojone w minispódniczki i modnie ostrzyżone na pazia z równo przyciętymi grzywkami i przepaskami we włosach, z grubym jak gładź szpachlowa makijażem i różową szminką na ustach. Byli dla nich za smarkaci, bo miały już po szesnaście lat i umawiały się z osiemnastoletnimi chłopakami, którzy jeździli vespami i lambrettami. Pierwszy poszedł Dave, który powiedział, że musi jeszcze wstąpić do dziadków na popołudniową herbatę, chociaż Banks uważał, że to przez Dylana, który działał mu na nerwy. Steve opuścił ich chwilę później, zabierając ze sobą płytę. Banks nie umiał sobie przypomnieć, o której dokładnie to było, ale zapamiętał, że słuchał z Paulem Everyon e’s G on e to the Moon , kiedy zobaczyli przejeżdżającego ulicą policyjnego forda zephyra. Musiał krążyć po okolicy już od dawna, bo Graham zaginął z samego rana, ale wtedy zobaczyli go po raz pierwszy. Paul wskazał na niego palcem i zaczął gwizdać melodię z serialu Z Cars. Widok radiowozów nie był niczym nowym w ich dzielnicy, ale zapuszczały się tam jeszcze na tyle rzadko, że przyciągały uwagę. Samochód zatrzymał się przed domem Grahama, pod numerem 58, i wysiedli z niego dwaj mundurowi. Banks zapamiętał, jak pani Marshall otworzyła im drzwi ubrana w lekki wełniany sweter, chociaż było ciepło, a policjanci zdjęli czapki i weszli do środka. Od tamtego czasu już nic nie było
takie samo. Banks wrócił do dwudziestego pierwszego wieku. Uniósł powieki i potarł oczy. Podróż do świata wspomnień sprawiła, że czuł się jeszcze bardziej zmęczony. Dzień wcześniej tłukł się kawał drogi do Aten, a gdy dotarł na miejsce, okazało się, że najbliższy samolot do Anglii odlatuje dopiero rankiem następnego dnia. Musiał spędzić noc w nędznym hotelu i nie spał zbyt dobrze otoczony zgiełkiem wielkiego miasta, do którego nie mógł przywyknąć po powrocie z cichej i spokojnej wyspy. Samolot leciał nad Adriatykiem, między Włochami a byłą Jugosławią. Banks siedział przy oknie po lewej stronie, a ponieważ na niebie nie było ani jednej chmurki, wydawało mu się, że mógłby ogarnąć spojrzeniem całe Włochy. Widział w dole błękit morza i zieleń lądu, pasma gór i krater wulkanu, winnicę, dachy wioskowych domów i rozległą zabudowę miasta. Wkrótce miał wylądować na lotnisku w Manchesterze i rozpocząć poważne poszukiwania. Znaleziono kości Grahama Marshalla, a on koniecznie musiał się dowiedzieć, jaki los spotkał jego przyjaciela. Z lokalnej drogi łączącej Fortford i Relton Annie skręciła w wysypany żwirem trakt, który prowadził do Swainsdale Hall. Rosnące po obu stronach wiązy, klony i jesiony zasłaniały rezydencję, która dopiero za ostatnim zakrętem ukazywała się w całej swej świetności. Wzniesiony w siedemnastym wieku podłużny jednopiętrowy budynek o ścianach z piaskowcowych bloków miał komin na samym środku dachu i okna podzielone na kwatery kamiennymi słupkami. Należał kiedyś do najznamienitszej w okolicy rodziny Blackwoodów, która jednak wymarła, dzieląc los większości arystokratycznych rodów – brak pieniędzy i żadnych prawowitych spadkobierców. Chociaż Martin Armitage kupił posiadłość za czapkę gruszek, jak głosiły plotki, koszty utrzymania były ogromne i podjeżdżając bliżej, Annie zauważyła, że w niektórych miejscach dach domu jest w fatalnym stanie. Zaparkowała na wprost wejścia i poprzez strugi deszczu spojrzała w dół zbocza. Widok był imponujący. Za niewysokim wałem stanowiącym pozostałość starożytnego grodziska zbudowanego przez Celtów dla obrony przed najazdem Rzymian, rozpościerała się zielona dolina, która sięgała od meandrów rzeki Swain aż po szarzejące na przeciwległym krańcu wapienne skały podobne do wyszczerzonych zębów kościotrupa. W połowie zbocza widniały sczerniałe przysadziste ruiny opactwa Devraulx i wioska Lyndgarth z kanciastą wieżą kościoła i pociemniałymi od deszczu dachami domów, nad którymi unosił się dym z kominów. Kiedy podeszła do drzwi, wewnątrz domu rozległo się szczekanie psa. Osobiście wolała koty i nie znosiła psów, które pędziły z głośnym ujadaniem, żeby przywitać gości, opierały się na nich przednimi łapami, śliniły ich i obwąchiwały, w całym przedpokoju wprowadzając chaos, podczas gdy zakłopotani właściciele próbowali zapanować nad entuzjazmem czworonogów i zapewniali, że to po prostu jest przejaw ich serdeczności.
I tym razem nie spodziewała się niczego innego. Jednak młoda kobieta, która otworzyła drzwi, chwyciła mocno psa za obrożę, nim ten zdążył doskoczyć do Annie. Z głębi domu dobiegł głos drugiej kobiety: – Miata, zachowuj się! Josie, czy mogłabyś zamknąć Miatę w komórce? – Tak, proszę pani. Josie oddaliła się, niemal wlokąc za sobą przygnębionego dobermana. – Proszę wybaczyć – odezwała się kobieta. – Ona robi się taka podekscytowana, kiedy przychodzą goście. Tak naprawdę jest bardzo przyjazna. – Miata. Ładne imię – powiedziała Annie i przedstawiła się. – Dziękuję, że pani przyjechała. – Kobieta podała jej rękę. – Jestem Robin Armitage. Zapraszam do środka. Podążając śladem gospodyni, Annie przeszła przez hol i skręciła w drzwi po prawej. Przestronne pomieszczenie wypełnione zabytkowymi meblami przypominało staroświecką salę bankietową. Podłogę okrywał piękny perski dywan, na środku stał fortepian, a kominek był większy od całego domu Annie. Na ścianie nad kominkiem zauważyła obraz, który na jej wprawne oko wyglądał na oryginalnego Matisse’a. Kiedy weszła do salonu, stojący przy oknie mężczyzna, który wpatrywał się w trawnik wielkości pola golfowego, odwrócił się w jej stronę. Widać było po nim, podobnie jak po jego żonie, że ma za sobą nieprzespaną noc. Przedstawił się i podał jej rękę na powitanie. Martin Armitage był przystojnym mężczyzną o powierzchowności zdradzającej tężyznę fizyczną i jak wielu piłkarzy nosił krótkie, ostrzyżone prawie przy samej skórze włosy. Miał ponad metr osiemdziesiąt, długie nogi i był szczupły, jak na byłego sportowca przystało, a Annie odniosła wrażenie, że nawet jego domowy strój, dżinsy i luźny sweter, kosztował więcej, niż wynosiła jej pensja. Spojrzał na jej buty i pożałowała, że tego dnia nie włożyła czegoś bardziej stonowanego. Ale skąd mogła wiedzieć? – Nadinspektor Gristhorpe powiedział mi o Luke’u – zaczęła Annie. – Tak. – Robin Armitage próbowała się uśmiechnąć, ale wyglądało to, jakby po raz dwudziesty pozowała do zdjęć. – Może powiem Josie, żeby podała nam herbaty? Albo kawy, jeśli pani woli. – Może być herbata – odparła Annie, przysiadając ostrożnie na brzegu zabytkowego fotela. Jednym z wielkich plusów w zawodzie policjantki, pomyślała, zwłaszcza występującej w cywilu, jest to, że ludzie, których odwiedza – świadkowie i ofiary, a nawet podejrzani – zawsze proponują jej jakiś poczęstunek. Zazwyczaj herbatę. Herbata była typowo angielska, jak ryba z frytkami. Nie wyobrażała sobie, aby podobnie traktowano gliniarzy w jakimkolwiek innym kraju. Choć z tego, co czytała i widziała w telewizji, być może Francuzi podawali wino, kiedy przychodził żandarm.
– Wiem, jak niepokojąca może być taka sytuacja, ale w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków nie ma powodów do zmartwień – zaczęła. Robin uniosła starannie wymodelowane brwi. – Poważnie? Czy tak tylko pani mówi, żeby nas uspokoić? – Naprawdę. Zdziwiłaby się pani, ile zaginionych osób odnajdujemy, a większość wraca do domu cała i zdrowa. – Większość? – odezwał się Martin Armitage. – Chciałam tylko powiedzieć, że z punktu widzenia statystyki państwa syn… – Statystyki? Cóż to za… – Martinie! Uspokój się. Pani chce nam pomóc. – Robin zwróciła się do Annie. – Proszę wybaczyć, ale oboje prawie nie zmrużyliśmy oka tej nocy. Luke nigdy nie robił takich rzeczy i naprawdę odchodzimy od zmysłów. Tylko jego powrót może to zmienić. Proszę nam powiedzieć, gdzie według pani on teraz może być. – Niestety nie umiem odpowiedzieć na to pytanie – odparła Annie i wyjęła notes. – Czy mogą państwo udzielić mi kilku informacji? Martin Armitage przejechał dłonią po głowie i z ciężkim westchnieniem opadł na sofę. – Tak, oczywiście – powiedział. – I proszę mi wybaczyć. Trochę puszczają mi nerwy. Kiedy patrzył na nią, dostrzegła troskę w jego oczach, ale również nieustępliwe spojrzenie człowieka, który zwykle dostaje wszystko, czego chce. Do salonu weszła Josie, niosąc herbatę na srebrnej tacy, i Annie poczuła się trochę zakłopotana, jak zawsze w obecności służby. Martin Armitage wykrzywił wargi w uśmiechu, jak gdyby zauważył jej skrępowanie. – Nieco pretensjonalne, prawda? Jak sądzę, zastanawia się pani, czemu taki zatwardziały socjalista jak ja zatrudnia służącą. Nie chodzi o to, że nie umiem parzyć herbaty. Dorastałem z szóstką braci w górniczym miasteczku w West Yorkshire, które było tak małe, że nikt się nawet nie zorientował, kiedy Maggie Thatcher starła je z powierzchni ziemi. To było święto, kiedy na śniadanie dostawaliśmy coś do chleba. A Robin wychowała się na małej farmie w Devon. Ale miliony funtów zmieniły to wszystko, pomyślała Annie, lecz przypomniała sobie, że nie przyszła tu dyskutować o ich stylu życia. – To nie moja sprawa – odparła. – Domyślam się, że obydwoje jesteście bardzo zajęci, więc potrzebujecie pomocy. Proszę tylko nie oczekiwać, że trzymając filiżankę, będę prostowała mały palec. Martin zdobył się na słaby śmiech. – Za to ja lubię maczać ciastka w herbacie – oświadczył i jego twarz przybrała znów poważny wyraz. – Ale nie poprawi mi pani samopoczucia, odwracając uwagę od problemu. Co możemy
zrobić? Gdzie mamy szukać? Od czego zacząć? – My zajmiemy się poszukiwaniami. Od tego jesteśmy. Kiedy zaczęliście państwo podejrzewać, że coś jest nie tak? Martin Armitage spojrzał na żonę. – Kiedy to było, kochanie? Po herbacie, gdy już zapadał wieczór? Robin pokiwała głową. – Luke zawsze wraca na herbatę. Kiedy minęła siódma, a jego wciąż nie było, zaczęliśmy się martwić. – Co wtedy zrobiliście? – Zadzwoniliśmy do niego? – odparł Martin. – I co? – Miał wyłączoną komórkę? – Co było dalej? – Cóż, około ósmej Martin pojechał go szukać – powiedziała Robin. – Gdzie pan go szukał? – Krążyłem po Eastvale. Tak naprawdę trochę bezładnie, ale musiałem czymś się zająć. Robin została w domu, na wypadek gdyby zadzwonił albo wrócił. – Długo pana nie było? – Niedługo. Wróciłem około dziesiątej. Żona potwierdziła skinieniem głowy. – Czy macie państwo jakąś aktualną fotografię Luke’a? – zapytała Annie. – Coś, co moglibyśmy puścić w obieg? Robin podeszła do jednego z niskich stolików i wzięła z lśniącego blatu plik odbitek. Przewertowała je i podała policjantce jedną z nich. – To z Wielkanocy. Zabraliśmy Luke’a na ferie do Paryża. Może być? Annie spojrzała na zdjęcie. Przedstawiało wysokiego i szczupłego młodzieńca o czarnych kręconych włosach, które zasłaniały mu uszy i opadały na czoło. Wyglądał bardzo poważnie jak na swój wiek, a na jego brodzie dał się nawet zauważyć ciemny meszek. Stał obok jakiegoś grobu na starym cmentarzu z posępną i zamyśloną miną, ale jego twarz była dobrze oświetlona, a rysy na tyle wyraźne, że zdjęcie nadawało się do celów identyfikacyjnych. – Luke koniecznie chciał odwiedzić Père Lachaise – wyjaśniła Robin. – Tam są pochowani wszyscy ci sławni ludzie, Chopin, Balzak, Edith Piaf, Colette. Tutaj Luke stoi obok grobu Jima Morrisona. Słyszała pani o Morrisonie? – Słyszałam – odparła Annie, która pamiętała, jak przyjaciele jej ojca puszczali głośno płyty The Doors, nawet wiele lat po śmierci Morrisona. W jej wspomnieniach z tamtych czasów
zachowały się zwłaszcza Light My Fire i T he En d. – To zabawne, ale większości ludzi, którzy pielgrzymują do tego grobu, nie było jeszcze na świecie, kiedy on cieszył się największą sławą – ciągnęła Robin. – Sama byłam mała, kiedy Doorsi robili karierę. Czyli jest po czterdziestce, domyśliła się Annie, ale wciąż ma oszałamiająco zgrabną figurę. Złote loki opadały na jej drobne ramiona i w rzeczywistości lśniły tak samo jak na zdjęciach reklamujących szampon, które pojawiały się w kolorowych czasopismach. Pomimo troski i zmęczenia na jej gładkiej bladej cerze nie było widać ani jednej zmarszczki. Chociaż była niższa, niż Annie sobie wyobrażała, jej wysmukła sylwetka w niczym nie odbiegała od tej, którą wszyscy znali z plakatów. A jej wargi, które tak uwodzicielsko oblizywały łyżeczkę w słynnej reklamie lodów sprzed kilku lat, nadal były tak samo jędrne i różowe. Nawet pieprzyk w kąciku ust, który Annie zawsze wydawał się doklejany, był na swoim miejscu i wyglądał na prawdziwy. Tak, Robin Armitage prezentowała się tak samo pięknie jak przed dwudziestu laty. Annie pomyślała, że od razu powinna ją za to znienawidzić, ale nie mogła. I nie chodziło tylko o tego zaginionego chłopca. Czuła, że pod idealną fasadą modelki kryje się zwykła ludzka wrażliwość. – To będzie dobre – powiedziała, chowając zdjęcie do aktówki. – Puszczę je w obieg, gdy tylko wrócę na posterunek. Jak był ubrany? – Tak jak zwykle – odparła Robin. – W czarny podkoszulek i czarne dżinsy. – Powiedziała pani, że jak zwykle. To znaczy, że zawsze ubiera się na czarno? – Przechodzi taki okres – wtrącił Martin Armitage. – A przynajmniej jego matka tak twierdzi. – Bo tak jest, Martinie. Przekonasz się, że z tego wyrośnie. O ile jeszcze kiedykolwiek go zobaczymy. – Proszę się nie martwić, pani Armitage. Luke się znajdzie. Tymczasem potrzebuję więcej informacji na jego temat, które pomogłyby nam ustalić, gdzie przebywa. Wszystko, co państwu wiadomo o jego przyjaciołach, zainteresowaniach i towarzystwie, w jakim się obraca. A przede wszystkim, czy między wami wszystko układało się dobrze? Czy dochodziło ostatnio do jakichś konfliktów? – Nic takiego nie przychodzi mi na myśl – rzekła Robin. – W każdym razie nic poważnego. Mieliśmy dobre stosunki. Luke dostawał wszystko, czego chciał. – Z doświadczenia wiem, że nikt nigdy nie ma wszystkiego, czego chce, nawet jeżeli tak się wydaje komuś, kto bardzo go kocha. Ludzie mają zróżnicowane potrzeby i czasem wyjątkowo trudno je określić. – Nie chodziło mi wyłącznie o stronę materialną. W zasadzie Luke’owi nie zależy zbytnio na rzeczach, które można kupić, z wyjątkiem gadżetów elektronicznych i książek – tłumaczyła Robin, a w jej oczach zaczęły wzbierać łzy. – Miałam na myśli to, że nie brakuje mu miłości
z naszej strony. – Nie wątpię. Pomyślałam jednak, że mogło zależeć mu na czymś, na co państwo mu nie pozwoliliście. – Na czym na przykład? – Na czymś, czego nie pochwalacie. Koncercie, na który chciał iść. Przyjaciołach, których uważacie za nieodpowiednich dla niego. Coś w tym rodzaju. – Och, rozumiem, o co pani chodzi – powiedziała Robin. – Ale nic takiego nie przychodzi mi do głowy. A tobie, kochanie? Martin Armitage pokręcił głową. – Myślę, że na tle innych rodziców jesteśmy dosyć liberalni – rzekł. – Zdajemy sobie sprawę, że teraz dzieciaki szybko dorastają. Sam byłem tego przykładem. A Luke to bystry chłopak. Nie ma takich filmów, których nie pozwoliłbym mu oglądać, z wyjątkiem pornografii rzecz jasna. Poza tym jest cichy i nieśmiały. Niezbyt dobrze czuje się w towarzystwie, ma naturę samotnika. – Jest bardzo twórczy – dodała Robin. – Uwielbia książki, pisze opowiadania i wiersze. Kiedy byliśmy we Francji, cały czas czytał Rimbauda, Verlaine’a i Baudelaire’a. Annie słyszała nieco o tych poetach od swojego ojca, a nawet czytała niektóre ich wiersze. Pomyślała, że to trochę za trudna lektura dla nastolatka, ale potem przypomniała sobie, że Rimbaud zaczął pisać w wieku piętnastu lat, a skończył, mając dziewiętnaście. – Ma jakąś dziewczynę? – zapytała Annie. – Nigdy o żadnej nie wspominał – odparła Robin. – Może się krępował rozmawiać o tym z panią? – Jestem pewna, że by nam powiedział. Annie zmieniła taktykę i postanowiła, że później zbada życie uczuciowe chłopca, jeżeli okaże się to konieczne. Zwróciła się do Martina Armitage’a: – Nie wiem, jak to ująć najdelikatniej, lecz o ile mi wiadomo, nie jest pan biologicznym ojcem Luke’a. – Prawda, jest moim pasierbem, ale zawsze uważałem go za swojego syna. Robin i ja jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat, a Luke nosi nasze nazwisko. – Proszę mi opowiedzieć o jego ojcu, pani Armitage. Kobieta spojrzała niepewnie na męża. – W porządku, kochanie – rzekł Martin. – Nie przeszkadza mi, kiedy o nim mówisz, chociaż nie pojmuję, jaki to ma sens. – Tak naprawdę jestem zaskoczona, że pani jeszcze tego nie wie, zważywszy na przesadne zainteresowanie, jakim prasa brukowa darzyła tę sprawę w swoim czasie – zaczęła Robin. – Jego ojciec to Neil Byrd. Myślałam, że większość ludzi słyszała o naszym związku.
– Och, wiem, kim był i co się stało, tylko nie pamiętam szczegółów. Był piosenkarzem, zgadza się? – Piosenkarzem? Byłby oburzony, słysząc, że ktoś go tak nazywa. Uważał się raczej za kogoś w rodzaju współczesnego trubadura, bardziej za poetę niż kogokolwiek innego. Od pieśniarza do piłkarza, pomyślała Annie, nie mogąc się oprzeć skojarzeniu z Marilyn Monroe, która mistrza baseballu zamieniła na dramaturga. Najwyraźniej Robin Armitage miała w sobie coś, czego nie dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. – Proszę mi wybaczyć niewiedzę i odświeżyć moją pamięć – powiedziała. Robin wyjrzała przez okno na trawnik, gdzie właśnie spory drozd upolował robaka, a potem usiadła obok męża. Kiedy mówiła, Martin trzymał ją za rękę. – Takie połączenie może się pani wydać dziwne, ale Neil był pierwszym mężczyzną, który nie traktował mnie jak kompletnej idiotki ze względu na mój wygląd. Nie jest łatwo być… cóż, wie pani, wyglądać tak jak ja. Mężczyźni albo czują się zbyt onieśmieleni, żeby do mnie podejść, albo myślą, że jestem łatwą panienką. Neil nie należał do żadnej z tych grup. – Jak długo byliście razem? – Około pięciu lat. Luke miał zaledwie dwa lata, kiedy Neil od nas odszedł. Tak znienacka, bez ostrzeżenia. Powiedział, że potrzebuje samotności i już nie ma sił, by dalej dźwigać balast w postaci rodziny. Dokładnie tak to ujął: balast. – To przykre. I co się stało? Co z pani karierą? – Kiedy się poznaliśmy, miałam dwadzieścia pięć lat, a jestem modelką od czternastego roku życia. Oczywiście trudno mi było odzyskać dawną figurę po urodzeniu Luke’a i już nigdy nie wróciłam do tej samej formy, ale wciąż miałam zlecenia. Głównie reklamy telewizyjne, jakaś mała i niegodna uwagi rólka w horrorze albo epizod w jakimś serialu. Ale po co pani chce wiedzieć to wszystko? To nie ma nic wspólnego ze zniknięciem Luke’a. Neil nie żyje od dwunastu lat. – Moja żona ma rację – wtrącił Martin Armitage. – Jak już powiedziałem, nie widzę żadnego związku. – Ja tylko staram się uzyskać możliwie najszerszy obraz sytuacji – wyjaśniła Annie. – Nigdy nie wiadomo, co może wpłynąć na postępowanie zaginionych osób. Czy Luke wie, kim był jego ojciec? – Tak. Oczywiście go nie pamięta, ale mu o nim powiedziałam. To dla mnie ważne, żeby nie mieć przed nim żadnych tajemnic. – Od jak dawna wie? – Powiedziałam mu, kiedy skończył dwanaście lat. – A wcześniej?
– Martin jest jedynym ojcem, jakiego poznał. Zatem przez siedem lat, jak obliczyła Annie, Luke uważał Martina Armitage’a za swojego prawdziwego ojca, a potem matka zafundowała mu sensację, mówiąc o Neilu Byrdzie. – Jak przyjął tę wiadomość? – Naturalnie był zaskoczony i zadawał mnóstwo pytań. Ale poza tym… sama nie wiem. Potem już niewiele o tym mówił. W trakcie rozmowy Annie poczyniła parę spostrzeżeń. Pomyślała, że Robin chyba nie mówi jej wszystkiego, ale wcale nie musiało tak być. Dzieci potrafią być niesłychanie elastyczne. I zaskakująco wrażliwe. – Czy nadal utrzymuje pani kontakt z jakimiś przyjaciółmi lub krewnymi Neila Byrda? – zapytała. – Ależ nie, na Boga. Jego rodzice umarli młodo, zresztą była to jedna z rzeczy, które go prześladowały, a ja już dawno nie obracam się w tych kręgach. – Czy mogę obejrzeć pokój Luke’a? – Oczywiście. Robin poprowadziła Annie przez hol i starymi kamiennymi schodami na piętro, gdzie skręciła w lewo i otworzyła ciężkie dębowe drzwi. Annie zapaliła stojącą obok łóżka lampkę. Minęło kilka chwil, zanim się zorientowała, że oprócz dywanu wszystko w pokoju jest czarne. Okno wychodziło na północ, więc do środka wpadało niewiele światła słonecznego, ale nawet kiedy paliła się lampka nocna – pod sufitem nie było żadnego oświetlenia – wnętrze wydawało się mroczne. Panował w nim zaskakujący jak na pokój nastolatka porządek, a wyposażenie było niemal spartańskie. Na suficie Luke albo ktoś inny namalował gwiazdy i Układ Słoneczny, a jedną ze ścian pokrywały plakaty gwiazd rocka. Podszedłszy bliżej, Annie odczytała kilka nazwisk – Kurt Cobain, Nick Drake, Jeff Buckley, Ian Curtis, Jim Morrison. Większość wydawała się jej znajoma, ale była pewna, że Banks mógłby więcej powiedzieć na ich temat. Nie zauważyła podobizn żadnych sportowców. Na przeciwległej ścianie widniało napisane srebrną farbą w sprayu zdanie: Le Poëte se fait voyan t par un lon g, im m en se et raison n é dérèglem en t de tous le sen s. Te słowa coś jej mówiły, ale nie potrafiła z niczym ich skojarzyć, a jej francuski nie był na tyle dobry, by mogła zrozumieć ich znaczenie. – Wie pani, co to znaczy? – zwróciła się do Robin. – Przykro mi, ale nigdy nie byłam dobra z francuskiego. Annie zapisała zdanie w notesie. Pod oknem zauważyła gitarę elektryczną opartą o niewielki wzmacniacz. Na biurku spoczywał komputer, a obok szafy stała miniwieża stereo i stosik płyt. Otworzyła leżący na komodzie futerał na skrzypce, aby się przekonać, że w środku faktycznie
znajdują się skrzypce. Przejrzała płyty. Większości nazw, takich jak Incubus, System of a Down i Slipknot, nigdy nie słyszała, ale rozpoznała kilka starszych grup, jak Nirvana czy R.E.M. Było tam nawet kilka płyt Boba Dylana. Chociaż Annie właściwie nie miała pojęcia o muzycznych gustach piętnastolatków, była pewna, że nie ma w nich miejsca na Boba Dylana. Nie znalazła żadnych płyt Neila Byrda i znów pożałowała, że nie ma z nią Banksa. On na pewno umiałby odczytać z tego wszystkiego coś więcej. Ostatnia płyta, jaką kupiła, zawierała śpiewy mnichów tybetańskich pomocne podczas medytacji i ćwiczeń jogi. Podeszła do biblioteczki. Znajdowało się tam wiele powieści, między innymi S yn ow ie i kochan kow ie, Busz ujący w z boż u i Mój prz yjaciel Meauln es, a także bardziej tradycyjne dzieła dla młodzieży Philipa Pullmana, zbiory opowiadań Raya Bradbury’ego i H.P. Lovecrafta, kilka antologii poezji i gruba książka o malarstwie prerafaelitów. Poza tym pokój dostarczał bardzo niewielu wskazówek. Nigdzie nie było notesu z adresami, a przynajmniej Annie takiego nie znalazła. Prawie nic prócz książek, ubrań i płyt. Robin powiedziała jej, że Luke miał sfatygowaną skórzaną torbę na ramię, bez której nigdzie się nie ruszał, i w niej musiały się znajdować wszystkie ważne dla niego przedmioty włącznie z ultralekkim laptopem. W szufladzie leżało kilka zadrukowanych kartek, zapełnionych krótkimi opowiadaniami i wierszami. Jak wynikało z dat umieszczonych pod każdym z nich, ostatnie pochodziły sprzed roku. Annie zapytała, czy może je pożyczyć, aby potem przyjrzeć się im dokładniej, i zauważyła, że Robin odniosła się do tego niechętnie, zapewne przez wzgląd na prywatność syna. Była jednak zdania, że odrobina dociekliwości może zdziałać cuda i choć nie obiecywała sobie, że twórczość Luke’a wiele jej powie, mogła bliżej poznać jego charakter. Nie spodziewała się już odkryć nic więcej, a czarne ściany zaczynały ją przytłaczać, więc oznajmiła Robin, że skończyła oględziny. Zeszły z powrotem do salonu, gdzie Martin Armitage wciąż siedział na sofie. – O ile mi wiadomo, posłaliście państwo Luke’a do szkoły publicznej zamiast do prywatnej – powiedziała. – Nie mamy zaufania do prywatnych szkół. To tylko wylęgarnia miernych urzędników państwowych. Szkolnictwo publiczne nie jest niczym zdrożnym. – Martin zawiesił głos i uśmiechnął się, a Annie odniosła wrażenie, że występując przed kamerami, często uciekał się do tego zabiegu, którym podkreślał swój urok osobisty. – Cóż, słyszę opinie, że niesie wiele złego, ale mnie nie zaszkodziło i dla większości dzieciaków to całkiem dobre rozwiązanie. Luke jest inteligentny i pracowity. Da sobie radę. Sądząc po mowie ciała – skrzyżowanych rękach i zaciśniętych ustach – Annie doszła do
wniosku, że Robin nie zgadza się z opinią męża i edukacja Luke’a stanowi przedmiot zagorzałych sporów. – Czy jest zadowolony ze swojej szkoły? – zapytała. – Cóż, nigdy nie narzekał – odparł Martin. – W każdym razie nie bardziej niż typowy nastolatek. Wie pani, że nie podoba mu się nauczyciel geografii, że nie lubi wychowania fizycznego, że matematyka jest za trudna. – Nie przepada za sportem? – Niestety nie. Próbowałem go do tego zachęcić, ale… – Martin wzruszył ramionami. – A inni chłopcy? Nawet jeżeli Luke jest, jak pan to ujął, typem samotnika, musi mieć jakiś kontakt z kolegami z klasy. – Też tak przypuszczam, ale nie zauważyłem niczego, co by na to wskazywało. – Nigdy nie zapraszał do siebie kolegów? – Nie. – Ani nie pytał, czy może odwiedzić któregoś z nich? – Nie. – Często wychodzi z domu? – Nie częściej od innych chłopców w jego wieku – rzekł Martin. – Może nawet rzadziej. – Zależy nam, aby Luke miał normalne życie – odezwała się Robin. – Trudno wyczuć, na co można pozwolić, a na co nie. Jeżeli dyscypliny jest za mało, dziecko staje się rozwydrzone, a cała wina spada na rodziców. A jeżeli za mocno przykręci się śrubę, dziecko nie rozwija się normalnie i ma pretensje, że jest ograniczane. Staramy się być dobrymi rodzicami i znaleźć złoty środek. Annie, która wychowała się w komunie artystycznej i sama była w szkole odludkiem uważanym przez innych za hipisowskie dziecko, doskonale rozumiała, że Luke mógł się czuć wyobcowany wśród rówieśników, i to nie z winy rodziców. Po pierwsze, mieszkał w odludnym miejscu, skądinąd we wspaniałej rezydencji, po drugie, jego rodzice uchodzili za celebrytów, a po trzecie, i tak wszystko wskazywało na to, że miał introwertyczną osobowość. – Nie mam co do tego wątpliwości – powiedziała. – Co Luke robił wczoraj? – Wybrał się do miasta. – Jak się tam dostał? – Autobusem. Jest dosyć sporo połączeń, przynajmniej wczesnym popołudniem. – Czy pojechał do Eastvale w jakimś konkretnym celu? – Nie – odparła Robin. – Po prostu uwielbia buszować w antykw ariatach i chciał obejrzeć jakąś nowinkę w sklepie komputerowym. – Nic poza tym? – Nic, o ile mi wiadomo. To nie było nic nadzwyczajnego.
– Czy kiedyś już się zdarzyło, że nie wrócił do domu na noc? – Nie, nigdy. – Robin Armitage uniosła dłonie do twarzy. – To dlatego tak się martwimy. Nie naraziłby nas na to… chyba że spotkało go coś strasznego. Kobieta rozpłakała się, a mąż objął ją i zaczął gładzić po jedwabistych włosach. – Uspokój się, kochanie. Nie martw się. Oni go znajdą. Cały czas wpatrywał się w Annie, jak gdyby prowokował ją, aby ośmieliła się mu zaprzeczyć. Nie miała takiego zamiaru, ale on był człowiekiem, który przywykł zawsze stawiać na swoim, biec przed siebie z piłką przy nodze, by potem celnym kopnięciem umieścić ją w siatce. – A reszta rodziny? – zapytała. – Wujowie, ciotki, dziadkowie? Czy ktoś z nich był mu szczególnie bliski? – Robin ma krewnych w Devon, a moi rodzice nie żyją – wyjaśnił Martin. – Ale mam siostrę w Dorset i brata, który mieszka w Cardiff. Oczywiście obdzwoniliśmy ich wszystkich, ale żadne z nich nie widziało Luke’a. – Miał przy sobie jakieś pieniądze? – Niewiele. Kilka funtów. Proszę mnie posłuchać – rzekł Martin. – Doceniam pani starania, ale zmierza pani w złą stronę. Luke ma przy sobie komórkę. Na pewno dałby nam znać, gdyby miał jakiś powód, aby wrócić później. – O ile nie było to coś, co chciał przed wami ukryć. – Ale on ma dopiero piętnaście lat. Jakież może mieć tajemnice, o których nie mógłby nam powiedzieć? Czy wiecie, gdzie są wasze dzieci? Czy wiecie, co wasze dzieci teraz robią? Zarówno własne wspomnienia, jak i policyjne doświadczenie podpowiadały Annie, że nie ma nikogo bardziej skrytego od dojrzewającego nastolatka, zwłaszcza wrażliwego i stroniącego od towarzystwa, ale rodzice Luke’a zdawali się tego nie pojmować. Czyżby sami przez to nie przechodzili? A może w ich życiu tyle się wydarzyło od czasu, gdy sami byli młodzi, że już zapomnieli, jak to jest? Istniało wiele powodów, dla których Luke mógł się urwać na chwilę, nie uznając za stosowne, by poinformować o tym rodziców – często dzieci postępują samolubnie i nierozważnie – ale im najwyraźniej żaden nie przychodził do głowy. Nie po raz pierwszy Annie zetknęła się z tak szokującym rozdźwiękiem między wyobrażeniami rodziców a rzeczywistością. Bardzo często zgłaszający zaginięcie rodzice twierdzili, że nie mają pojęcia, dokąd mogło udać się ich dziecko i dlaczego w ogóle postanowiło uciec, sprawiając im taką przykrość. – Czy kiedykolwiek ktoś państwu groził? – Nie. – Martin zdziwił się. – Czemu pani pyta? – Często celebryci przyciągają uwagę niewłaściwych osób. Mężczyzna prychnął pogardliwie.
– Nie jesteśmy Beckhamami. Zresztą ostatnio niewiele o nas słychać. W ciągu ostatnich pięciu lat, odkąd się tu wprowadziliśmy, rzadko pokazujemy się publicznie. – Nie przyszło panu na myśl, że ktoś mógłby porwać Luke’a dla okupu? – Wbrew temu, co pani myśli, nie jesteśmy wcale tacy bogaci. – Martin Armitage wykonał ręką zamaszysty gest. – Weźmy choćby ten dom… tylko pochłania masę pieniędzy. Proszę mi wierzyć, nie jesteśmy obiecującym celem dla porywaczy. – Porywacz mógłby o tym nie wiedzieć. Rodzice chłopca popatrzyli na siebie. – Raczej nie sądzę – odezwała się w końcu Robin. – Zawsze nam zależało, żeby Luke miał normalne życie, nie to co ja. Nie chcieliśmy, żeby otaczali go ochroniarze. Może to było nierozsądne z naszej strony, ale dotąd się sprawdzało. Nigdy nie przytrafiło mu się nic złego. – I jestem pewna, że teraz też nic mu się nie stało – powiedziała Annie. – Zdaję sobie sprawę, że to dla państwa nic nowego, ale gdyby pojawili się jacyś dziennikarze i zadawali pytania… – Bez obaw – rzekł Martin. – Będą mieli ze mną do czynienia. – Bardzo dobrze. A zgodziliby się państwo, żeby dla pewności zainstalować podsłuch w waszym telefonie? – Ale po co? – zapytała Robin. – Na wypadek gdyby ktoś zadzwonił z żądaniem okupu. Kobieta przytknęła dłoń do policzka. – Ale chyba nie myśli pani, że… – To tylko środki ostrożności. – Mamy zastrzeżony numer – wtrącił Martin. – Mimo wszystko. Martin Armitage patrzył Annie w oczy przez kilka chwil, zanim przyzwalająco pokiwał głową. – Zgoda. Skoro musicie. – Dziękuję panu. Powiem technikom, żeby przyjechali tutaj przed południem. Czy ma pan swoje biuro? – Nie. W tej chwili nie mam. – I nie ma pan firmowego telefonu? – Nie. – Martin Armitage zawiesił głos i zjeżył się, jakby w tonie głosu albo zachowaniu Annie wyczuł lekceważenie. – Proszę pani, może ja tylko grałem w piłkę, ale to wcale nie oznacza, że jestem tępakiem. – Ależ ja… – Ukończyłem szkołę średnią, studiowałem na politechnice w Leeds i mam dyplom z zarządzania.
A kim dzięki temu się stałeś? zastanawiała się Annie, na której to wszystko nie robiło wrażenia. Wykształconym przystojniaczkiem? – Niczego takiego nie miałam na myśli – powiedziała. – Chciałam tylko, żebyśmy byli przygotowani na każdą ewentualność. – Przepraszam. Mam za sobą naprawdę ciężką noc. Przez to, kim jesteśmy, Robin i ja często spotykamy się z takim traktowaniem. Ludzie zwykle patrzą na nas z góry. – Rozumiem. Nie będę dłużej zabierać państwu czasu. – Annie wstała z fotela, wyjęła wizytówkę i podała ją Robin, która stała bliżej. – Numer mojej komórki również tam jest. Może akurat będę uchwytna – dodała z uśmiechem. Wszyscy wiedzieli, że zasięg w tej okolicy był, mówić oględnie, dosyć kiepski. – Gdybyście państwo czegoś się dowiedzieli, proszę bez wahania do mnie dzwonić, dobrze? – Oczywiście – odparła Robin. – A gdyby… – Dowiedzą się państwo pierwsi. Proszę się nie martwić, będziemy go szukać. Zapewniam, że mamy doświadczenie w takich sprawach. – Gdybym mógł jakoś pomóc… – odezwał się Martin. – Oczywiście, będę pamiętać – odparła Annie i na jej twarzy pojawił się uśmiech, który miał wyrażać pewność siebie, choć wcale nie czuła się pewnie.
Rozdział 3 Inspektor Michelle Hart zamknęła drzwi ciemnoszarego peugeot a, którego zaparkowała przy Hazel Crescent przed domem z numerem 58, i rozejrzała się po okolicy. Odwiedzała tę dzielnicę już dwukrotnie – najpierw prowadząc śledztwo w sprawie serii włamań, a potem z powodu aktów wandalizmu. Osiedle domów komunalnych, zwane przez miejscowych Hazels, wyglądało obecnie nie najgorzej. Powstało na początku lat sześćdziesiątych, przed ekspansją „nowego miasta”, a rzędy funkcjonalnych budynków z cegły otoczonych niskimi murkami i żywopłotami zamieszkiwali teraz bezrobotni, nastoletnie matki, emeryci, których nie było stać na przeprowadzkę, i coraz liczniejsza społeczność Azjatów, głównie imigrantów z Pakistanu albo Bangladeszu. Trafiło tam nawet kilku azylantów. Podobnie jak na każdym innym osiedlu, również w Hazels grasowała banda chuliganów, którym największą przyjemność sprawiało niszczenie cudzej własności, kradzieże samochodów i malowanie po ścianach. Wciąż padało i niebo było szczelnie zasnute szarymi chmurami. Na ponurej ulicy, która wijąc się, biegła przez środek osiedla, nie było nikogo, bo wszystkie dzieciaki były zajęte grami komputerowymi albo surfowaniem w sieci, a ich matki nie mogły się doczekać, aż wyjdzie słońce, przynosząc im chwilę ciszy i wytchnienia. Michelle zastukała w pomalowane na ciemnozielono drzwi. Otworzyła jej pani Marshall, drobna przygarbiona kobieta o siwych włosach i pooranej zmarszczkami twarzy, która zaprowadziła ją do małego salonu i wskazała obity fioletowym pluszem fotel. Michelle poznała Marshallów już wcześniej, podczas identyfikacji szczątków Grahama, ale nie była jeszcze w ich domu. W salonie panował tak idealny porządek, że przez chwilę poczuła wstyd za brudne naczynia, które zostawiła w zlewie po śniadaniu, niezaścielone łóżko i kłaczki kurzu w kącie. Ale któż na to patrzył oprócz niej samej? Bill Marshall częściowo sparaliżowany po wylewie siedział z nogami okrytymi kocem i patrzył na nią. Połowę twarzy miał zwiotczałą jak zegar na obrazie Dalego, a w kąciku rozchylonych ust zbierała się ślina. Dało się zauważyć, że kiedyś był postawnym mężczyzną, ale choroba wyniszczyła jego ciało. Jednak jego oczy zachowały pełnię życia i choć białka były trochę zamglone, szare tęczówki spoglądały czujnie i przenikliwie. Michelle przywitała się i wydawało się jej, że mężczyzna w odpowiedzi nieznacznie poruszył głową. Chociaż nie mógł mówić, pani Marshall zapewniła ją, że wszystko rozumie. Jedna z oprawionych w ramki fotografii, które stały na gzymsie kominka, przedstawiała nastoletniego chłopca. Miał popularną na początku lat sześćdziesiątych fryzurę w stylu Beatlesów, był ubrany w czarny golf i stał na promenadzie na tle morza, w które wrzynało się
długie molo. Michelle zauważyła, że był ładnym dzieckiem i choć rysy twarzy miał delikatne jak dziewczynka, z pewnością mógłby wyrosnąć na przystojnego uwodziciela. Pani Marshall zauważyła, że policjantka przygląda się fotografii. – Tak, to jest nasz Graham. To zdjęcie z jego ostatnich wakacji. Tamtego lata nie mogliśmy nigdzie wyjechać, bo Bill miał dużo pracy, ale państwo Banksowie zabrali go ze sobą do Blackpool. Ich syn, Alan, przyjaźnił się z nim. Pan Banks zrobił mu to zdjęcie i dał je nam, kiedy wrócili. A tydzień później nasz Graham przepadł na zawsze. – Wygląda na miłego chłopca. Pani Marshall przytaknęła, pociągając nosem. – Nie chcę państwu zabierać wiele czasu – zaczęła Michelle – ale odnalezienie waszego syna po tylu latach również dla nas jest niemałym zaskoczeniem. Czy mogłabym zadać jeszcze kilka pytań? – Taką masz pracę, skarbie. Nie przejmuj się nami. Wypłakaliśmy już swoje wiele lat temu. Prawie do końca. – Pani Marshall musnęła palcami kołnierz sukienki. – Chociaż to zabawne, że teraz, kiedy go znaleźliście, wydaje się, jakby to wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj. – Nie widziałam jeszcze akt, ale domyślam się, że przeprowadzono śledztwo w sześćdziesiątym piątym, kiedy zaginął Graham, prawda? – Och, tak, nie można im nic zarzucić. Dali z siebie wszystko, przetrząsnęli każdy kąt. Śledztwem kierował sam Jet Harris. Załamał się, kiedy ich wysiłki spełzły na niczym. Przyszedł nawet przeszukać osobiście nasz dom, licząc, że trafi na jakieś wskazówki. Nadinspektor John Harris – zwany Jet zarówno ze względu na szybkość działania, jak i podobieństwo do basisty The Shadows – wciąż uchodził za legendę wśród funkcjonariuszy wydziału śledczego. Michelle czytała nawet jego biografię, którą opublikował jeden z lokalnych policjantów obdarzony talentem literackim. Całe jego życie zrobiło na niej wrażenie, począwszy od narodzin w slumsach Glasgow w 1920 roku, poprzez medal za wyjątkowe zasługi, którym został odznaczony podczas wojny jako żołnierz piechoty morskiej, i karierę w policji, w której dosłużył się stopnia głównego nadinspektora, aż po uroczyste przyjęcie pożegnalne, kiedy w 1985 roku odchodził na emeryturę. Oprawiona w ramkę fotografia Harrisa wisiała w komendzie obok głównego wejścia, a jego nazwisko wymawiano zawsze z należną czcią. Michelle wyobrażała sobie, jakim ciosem było dla niego fiasko poszukiwań zaginionego Grahama Marshalla. Harris nie tylko szybko doprowadzał swoje śledztwa do końca, ale słynął również z tego, że nie popuszczał, dopóki przestępca nie został skazany. Kiedy przed ośmiu laty zmarł na raka, stał się jeszcze bardziej poważany. – W takim razie teraz wszystko zrobimy jak należy. Nie wiem, co powiedzieć. Czasami zdarzają się potknięcia.
– Nie musisz przepraszać, moje dziecko. Nie mam pretensji. Oni wtedy zajrzeli pod każdy kamień, ale któż mógł pomyśleć, żeby szukać kilkanaście kilometrów stąd? Przecież nie mogli przekopać całego hrabstwa. – Tak sądzę. – Wtedy też zaginęło kilkoro dzieciaków pod Manchesterem – ciągnęła pani Marshall. – Morderstwa na wrzosowiskach, jak to potem nazywano. Brady i Hindley zostali aresztowani zaledwie dwa miesiące po zaginięciu Grahama i oczywiście było o nich głośno. Michelle znała sprawę morderstw na wrzosowiskach, których dopuścili się Ian Brady i Myra Hindley, choć w tamtych czasach była jeszcze dzieckiem. Podobnie jak w przypadku Kuby Rozpruwacza, Reginalda Christiego i Rzeźnika z Yorkshire bestialstwo ich czynów zapadło w świadomość przyszłych pokoleń. Nie zdawała sobie jednak sprawy, jak bardzo popełnione przez nich morderstwa zbiegały się w czasie z zaginięciem Grahama Marshalla. Nic więc dziwnego, że Harris nie wykluczał przynajmniej, iż zniknięcie chłopca ma jakiś związek ze śmiercią ofiar tamtych dwojga. Z drugiej strony Peterborough dzieli od Manchesteru ponad dwieście kilometrów, a Bradley i Hindley nie zapuszczali się tak daleko. Zanim Michelle zdążyła zadać kolejne pytanie, do salonu weszła jakaś kobieta. Jej twarz zdradzała wyraźne podobieństwo do chłopca na zdjęciu – taki sam drobny i prosty nos, zaokrąglony podbródek i kształtne kości policzkowe – tylko rysy miała jeszcze bardziej kobiece. Długie poprzetykane nitkami siwizny włosy nosiła spięte w koński ogon, a jej swobodny strój składał się z dżinsów i granatowego podkoszulka. Wydawała się odrobinę za chuda, choć może Michelle, która zawsze miała parę kilo nadwagi, odniosła tylko takie wrażenie, a stresujące wydarzenia ostatnich dni odcisnęły widoczny ślad na jej twarzy. – To jest Joan, moja córka – odezwała się pani Marshall. Policjantka wstała i uścisnęła szczupłą dłoń Joan. – Mieszka w Folkstone i uczy w tamtejszej szkole – dodała starsza pani z wyraźną dumą. – Wybierała się właśnie na wakacje, ale kiedy się dowiedziała… cóż, chciała być przy nas. – Rozumiem – odparła Michelle. – Czy pani i Graham byliście sobie bliscy? – Tak samo jak każde rodzeństwo nastolatków, które dzieli dwuletnia różnica wieku – odparła Joan ze smutnym uśmiechem i usiadła na podłodze, krzyżując nogi. – Choć tak naprawdę nie jestem sprawiedliwa. Graham nie był taki, jak większość chłopców w jego wieku. Kupował mi nawet prezenty. Nie dokuczał mi, nie znęcał się nade mną, a wręcz starał się mnie chronić. – Przed czym? – Nie miałam na myśli niczego szczególnego. Wie pani, tak w ogóle. Jeżeli ktoś próbował mnie zaczepiać albo coś w tym rodzaju. – Jacyś chłopcy?
– Cóż, miałam tylko dwanaście lat, kiedy zaginął, ale owszem, było paru takich nadmiernie kochliwych chłopców, których ode mnie odganiał. – Czy Graham był silny? – Nie bardzo – odezwała się pani Marshall. – Ale musisz wiedzieć, że nigdy nie cofnął się przed walką. Kiedy się tutaj wprowadziliśmy i zaczął chodzić do szkoły, na początku trochę go gnębili, wiesz, jak zawsze, kiedy przyjdzie ktoś nowy. Ale nie minął tydzień, jak nasz Graham postawił się szkolnemu osiłkowi. Nie pokonał go, ale też nie stchórzył, podbił mu oko i rozkwasił nos, więc potem już nikt mu nie dokuczał. Michelle zastanawiała się, czy trudno byłoby komuś porwać i zamordować Grahama Marshalla, skoro chłopiec potrafił się bić. Może napadło go dwóch napastników? Może ktoś podał mu najpierw jakiś środek odurzający i pozbawił przytomności? A może był to ktoś, kogo znał i z kim zgodził się pójść w ustronne miejsce? – Powiedziała pani, że się przeprowadziliście? – Michelle wróciła do rozmowy. – Czy przypadkiem nie z East Endu? – Po tylu latach wciąż to słychać? Cockneyem zostaje się chyba już na całe życie, ale nie wstydzę się tego. Tak, wcześniej mieszkaliśmy w Bethnal Green, a przeprowadziliśmy się tu głównie ze względu na pracę Billa. Jest murarzem, a właściwie był. Mieszkaliśmy tu zaledwie od roku, kiedy to się wydarzyło. Graham właśnie skończył trzecią klasę w miejscowej szkole. – Ale już tu zostaliście. – Tak. Tu było sporo pracy, jak to przy rozbudowie miasta. Powstawało wiele domów. I podobało się nam tutaj. – Wiem, że upłynęło sporo czasu, ale czy mogłaby pani mi powiedzieć, jakie Graham miał zainteresowania? – Zainteresowania? Och, jak każdy chłopak. Piłka nożna, krykiet. I muzyka pop. To była jego pasja. Wciąż trzymamy na górze jego starą gitarę. Godzinami ćwiczył akordy. Ale też dużo czytał. Graham należał do tych nastolatków, którzy potrafili zająć się sobą. Nie musiał mieć towarzystwa, żeby dobrze się bawić. Uwielbiał czytać o kosmosie. Wiesz, fantastyka, loty na Marsa, zielone ludziki. Miał fioła na punkcie kosmosu. – Pani Marshall spojrzała w stronę fotografii i jej twarz przybrała nieobecny wyraz. – Zaledwie dzień przed… no wiesz, wystrzelili w Ameryce jakąś rakietę, a on był bardzo podekscytowany, kiedy oglądał to w telewizji. – Miał wielu przyjaciół? – Zaprzyjaźnił się tutaj z kilkoma chłopcami – powiedziała Joan i spojrzała na matkę. – Kto to był, mamo? – Niech sobie przypomnę. Oczywiście chłopak Banksów, z nim był bardzo blisko. I jeszcze David Grenfell, Paul Major i Steven Hill. Może byli jeszcze jacyś inni, ale ci czterej mieszkali na
tym samym osiedlu, więc chodzili razem do szkoły, grali w piłkę albo krykieta, wspólnie słuchali muzyki i wymieniali się płytami. Rodzice niektórych z nich wciąż tu jeszcze mieszkają. To znaczy ci, którzy jeszcze żyją. – Czy Graham był lubiany? – Powiedziałabym, że tak – odparła pani Marshall. – Był spokojny z natury. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł kogoś skrzywdzić. Nie mówię, że był idealny. Jak każdy normalny nastolatek nieraz coś przeskrobał. – Był inteligentnym chłopcem? – W szkole radził sobie całkiem nieźle – odezwała się Joan. – Prawda, mamo? – Tak. Bez trudu dostałby się na studia, jak jego siostra. – Kim chciał zostać, kiedy dorośnie? – Astronautą albo muzykiem, ale na pewno zmieniłby jeszcze zdanie. Był dobry z fizyki i chemii. Prawdopodobnie byłby całkiem niezłym nauczycielem. – Pani Marshall milczała przez chwilę. – Co teraz, jeśli mogę spytać? To stało się tak dawno. Nie sądzicie chyba, że uda się wam złapać tego, kto to zrobił? Nie po tylu latach. – Nie wiem – odparła Michelle. – Na pewno nie chciałabym niczego pochopnie obiecywać. Ale kiedy zdarza się coś takiego, dokładamy wszelkich starań, aby jeszcze raz wszystko zbadać i upewnić się, czy za pierwszym razem nikt niczego nie przeoczył. Świeże spojrzenie czasami pomaga. Ale jeśli mam być z panią całkiem szczera, muszę uprzedzić, że nie będziemy traktować tej sprawy priorytetowo. – Uwierz mi, skarbie, że dookoła i tak jest pełno przestępstw, nawet kiedy nie jesteście zajęci grzebaniem w przeszłości. Chodzi mi tylko o to… że chciałabym wiedzieć, nawet po tych wszystkich latach. Dużo o tym myślałam parę dni temu, kiedy przynieśli mi wyniki testów potwierdzających, że to Graham. Nabrałam już przekonania, że nigdy nie poznamy prawdy, i myślałam, że się z tym pogodziłam, ale teraz nie jestem tego pewna. Gdybyście tylko mogli się dowiedzieć, co się z nim stało i dlaczego… – Pani Marshall spojrzała na męża. – Wiem, że on chciałby zaznać spokoju, zanim… cóż, na pewno wiesz, o co mi chodzi. Michelle schowała notatnik z powrotem do aktówki. – Tak, myślę, że wiem. I obiecuję, że dam z siebie wszystko. – Chciałabym zadać jeszcze jedno pytanie – rzekła staruszka. – Tak? – Cóż, tak się złożyło, że nasz Graham nie miał tak naprawdę normalnego pogrzebu. Myślisz, że moglibyśmy go pochować? Wiesz, jego kości… Michelle zastanawiała się przez chwilę. – Będziemy ich jeszcze potrzebować przez kilka dni do różnych badań – powiedziała. – Ale nie
sądzę, aby coś stało na przeszkodzie. Porozmawiam z naszym antropologiem sądowym i jestem pewna, że postara się oddać państwu szczątki syna możliwie jak najszybciej. – Naprawdę? Och, dziękuję bardzo. Nie wiesz, jakie to dla nas ważne. Masz własne dzieci? Michelle poczuła napięcie, jak zawsze, kiedy słyszała to pytanie. – Nie – odpowiedziała. – Nie mam. Pani Marshall odprowadziła ją do drzwi. – Gdybym jeszcze mogła jakoś pomóc, proszę się nie krępować. – Oczywiście, dziękuję. Idąc w strugach deszczu w stronę samochodu, Michelle oddychała głęboko, próbując dojść do siebie. Zalała ją fala wspomnień, których nie dopuszczała do siebie, wspomnień Melissy i Teda. Teraz Graham Marshall nie był już tylko kupką kości na metalowym stole. Stał się inteligentnym i spokojnym chłopcem ostrzyżonym na Beatlesa, który chciał zostać astronautą albo piosenkarzem. Gdyby jeszcze tylko wiedziała, od czego zacząć. Banks spotkał się z Annie w Woolpack, spokojnym pubie w małej wiosce Maltham leżącej w pół drogi między Gratly i Harksmere. Jadąc do domu z lotniska w Manchesterze, zastanawiał się, czy do niej zadzwonić, ale uznał w końcu, że nie jest to zły pomysł. Chciał z kimś porozmawiać o tym, czego właśnie się dowiedział, a Annie była jedyną osobą, której opowiedział, co przytrafiło mu się kiedyś nad rzeką. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że nie mówił o tym nawet Sandrze, swojej byłej żonie, chociaż byli małżeństwem ponad dwadzieścia lat. Z nieba siąpił kapuśniaczek, kiedy przed dziewiątą wieczorem wjechał na parking. Nigdzie nie zauważył czerwonej astry Annie. Zgodnie z poleceniem na tabliczce stanął na macie dezynfekującej przed wejściem do pubu. W samym Maltham nie było żadnej epidemii, ale w okolicy odnotowano kilka przypadków pryszczycy i dlatego władze wprowadziły surowe i nie zawsze mile widziane środki ostrożności. Zamknięto wiele ścieżek, ograniczając dostęp do terenów wiejskich, a ponieważ rolnicy zaglądali do miejscowych pubów i sklepów, właściciele umieszczali przed drzwiami maty dezynfekujące. Samo Maltham nie miało w sobie nic szczególnego, chociaż znajdował się tam piękny romański kościół, a Woolpack był jednym z tych pubów, które prosperują głównie dzięki temu, że leżą przy drodze uczęszczanej przez turystów. Oznaczało to, że większość klientów była przejazdem, więc kiedy Banks wszedł do środka, kilku miejscowych, którzy stali przy barze, jak na komendę skierowało wzrok w jego stronę. Zawsze tak robili. Jeden z nich musiał go rozpoznać i coś powiedział, bo po chwili wszyscy obrócili się z powrotem do swoich kufli. Banks kupił piwo i paczkę chipsów, po czym usiadł obok wejścia, jak najdalej od baru. Przy sąsiednich stolikach siedziało kilku gości wyglądających na turystów, którzy wynajmowali domki w okolicy. Zapewne byli bardzo nieszczęśliwi, że z powodu epidemii nie mieli gdzie spacerować.
Boże, w porównaniu z Grecją to całkiem inny świat, pomyślał Banks. W tej chwili trudno mu było uwierzyć, że jeszcze przed dwoma dniami siedział z Alexem w tawernie Philippe’a i popijał ouzo. Ponieważ była to ich ostatnia wspólna noc, rozmawiali do bladego świtu, rozkoszując się zapachami letniej nocy i pluskiem fal rozbijających się rytmicznie o brzeg. Wchodząc rankiem na pokład promu, Banks rozglądał się po przystani, wypatrując przyjaciela, ale nigdzie go nie zauważył. Prawdopodobnie leczył kaca, pomyślał, czując łupanie w głowie. Otworzyły się drzwi i tym razem mężczyźni przy barze gapili się trochę dłużej w ich stronę, gdy do pubu weszła Annie ubrana w jasne obcisłe dżinsy i niebieską bluzkę bez rękawów. Pocałowała Banksa w policzek i usiadła. Kiedy poczuł grejpfrutowy zapach jej szamponu i zauważył zarys jej sutków pod cienką bawełną, na moment ogarnęła go fala pożądania, ale opanował się. Ten rozdział ich znajomości był już zamknięty i teraz przeszli do kolejnego etapu. Podszedł do baru i kupił jej piwo. – No patrzcie, jaka opalenizna – powiedziała Annie z uśmiechem, kiedy wrócił do stolika. – Niektórym to się powodzi. – Na pewno i tobie uda się wyrwać na tydzień do Blackpool jeszcze tego lata. – Tańce przy muzyce z szafy grającej? Przejażdżka kucykiem po plaży? Wata cukrowa na deptaku i kapelusz z kokardą? Wprost nie mogę się doczekać. – Annie nachyliła się nad stolikiem i poklepała go po ramieniu. – Miło znów cię widzieć, Alanie. – Ciebie również. – No to opowiadaj. Jak było w Grecji? – Cudownie. Baśniowo. Istny raj. – To po jaką cholerę wróciłeś do Yorkshire? Nawet nie zadzwoniłeś, żeby mnie uprzedzić. – Lata praktyki. Annie rozparła się na krześle i wyprostowała nogi, krzyżując je w kostkach, po czym pociągnęła łyk piwa i nieomal zamruczała z rozkoszy. Banks nigdy nie spotkał nikogo, kto czułby się tak wygodnie na twardym krześle. – W każdym razie dobrze wyglądasz – dodała Annie. – Nie jesteś już taki spięty. Wygląda na to, że nawet połowa urlopu coś ci dała. Po chwili zastanowienia Banks doszedł do wniosku, że faktycznie czuje się dużo lepiej niż przed wyjazdem. – To mi pomogło nabrać dystansu do niektórych spraw – rzekł. – A co u ciebie? – Świetnie. W pracy nie najgorzej. Wróciłam do jogi i medytacji i znowu trochę maluję. – Odrywałem cię od tego. Annie się roześmiała. – Cóż, nie ciągnąłeś mnie na siłę, ale zważywszy na charakter naszej pracy, zostaje nam tak
mało czasu, że z czegoś trzeba było zrezygnować. Banksowi przyszła do głowy kąśliwa uwaga, że tym czymś, z czego zrezygnowała, okazał się on sam, lecz ugryzł się w język. Dwa tygodnie wcześniej nie oszczędziłby jej tego. Urlop rzeczywiście dobrze mu zrobił. – Cóż, cieszę się, że jesteś szczęśliwa. Mówię poważnie. – Wierzę ci. – Annie dotknęła jego dłoni. – A teraz powiedz, co sprawiło, że tak nagle wróciłeś. Mam nadzieję, że to nic poważnego. – W pewnym sensie to poważna sprawa. – Banks zapalił papierosa i opowiedział, jak dotarła do niego wiadomość o odnalezieniu szczątków Grahama Marshalla. Annie słuchała go, marszcząc czoło, a kiedy skończył, powiedziała: – Rozumiem, dlaczego tak cię to gnębi, ale cóż możesz zrobić? – Nie wiem. Może nic. Na miejscu lokalnej policji nie chciałbym, żeby ktoś wtykał nos w tę sprawę, ale kiedy się dowiedziałem, poczułem… sam nie wiem. Jako dzieciak strasznie to przeżywałem, kiedy Graham nagle przepadł bez śladu, i teraz chyba wciąż to we mnie siedzi, nigdy się nie otrząsnąłem. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale tak już jest. Opowiadałem ci o facecie nad rzeką, który chciał mnie wepchnąć do wody? – Tak. – Jeżeli on to zrobił, może byłbym w stanie pomóc go odnaleźć, o ile jeszcze żyje. Zapamiętałem, jak wyglądał. Niewykluczone, że w aktach jest jego zdjęcie. – A jeżeli to nie on? Czy nie przemawia przez ciebie poczucie winy? – Po części – odparł Banks. – Powinienem był wtedy to zgłosić. Ale tu chodzi o coś więcej. Nawet jeżeli to nie ten facet znad rzeki, ktoś zamordował Grahama i zakopał jego ciało. Może zdołam sobie coś przypomnieć, może wtedy coś mi umknęło, byłem tylko dzieckiem. Gdybym cofnął się pamięcią… Jeszcze po jednym? Annie spojrzała na swój kufel. Wypiła dopiero połowę, a przyjechała samochodem. – Nie. Ja dziękuję. – Nie przejmuj się – powiedział Banks, widząc jej zaniepokojone spojrzenie, kiedy wstał i ruszył w stronę baru. – To ostatnie na dziś. – Więc kiedy się tam wybierasz? – zapytała Annie, gdy wrócił. – Jutro z samego rana. – I co dokładnie zamierzasz zrobić? Zjawić się w miejscowym komisariacie i zaoferować pomoc? – Coś w tym rodzaju. Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Trudno, żeby taką sprawę traktowali priorytetowo, ale na pewno będą zainteresowani zeznaniami kogoś, kto był w pobliżu. Byłem wtedy przesłuchiwany, dobrze to pamiętam.
– Sam przyznałeś, że niekoniecznie przyjmą cię z otwartymi ramionami, zwłaszcza jeśli wkroczysz tam jako gliniarz i będziesz ich pouczał, co mają robić. – Będę umacniał swoją pokorę. Annie się roześmiała. – Lepiej uważaj, bo jeszcze uznają cię za podejrzanego. – Nie zdziwiłbym się. – Ale szkoda, że nie będzie cię w pobliżu. Moglibyśmy skorzystać z twojej pomocy. – A co się dzieje? – Zaginęło dziecko. – Jeszcze jedno? – To trochę bardziej aktualna sprawa niż zniknięcie twojego przyjaciela. – Chłopak czy dziewczyna? – Czy to ważne? – Wiesz, że tak. Dziewczęta są o wiele częściej uprowadzane, gwałcone i mordowane. – Chłopak. – Ile ma lat? – Piętnaście. Prawie tyle samo co Graham, pomyślał Banks. – W takim razie prawdopodobnie odnajdzie się cały i zdrowy – rzekł, chociaż z Grahamem tak nie było. – Właśnie to powiedziałam jego rodzicom. Banks pociągnął łyk piwa. Powrót do Yorkshire miał swoje dobre strony, pomyślał, rozglądając się po cichym i przytulnym wnętrzu pubu. Mógł słuchać deszczu bębniącego o szyby, rozkoszować się smakiem black sheep i patrzeć na Annie, która wierciła się na krześle, próbując zebrać myśli. – To dziwny chłopiec – powiedziała. – Typ samotnika. Pisze wiersze, nie lubi sportu, a jego pokój jest pomalowany na czarno. – W jakich okolicznościach zaginął? Annie opowiedziała o wszystkim, co udało się jej ustalić. – I jeszcze jedno. – Co? – Ten chłopak to Luke Armitage. – Syn Robin? I Neila Byrda? – Pasierb Martina Armitage’a. Znasz go? – Martina? Niezbyt dobrze. Raz czy dwa widziałem, jak gra, ale według mnie był
przereklamowany. Za to mam kilka płyt Neila Byrda. Kilka lat temu ukazała się składanka jego utworów, a na niej nagrania z koncertów i odrzucone wersje studyjne. Był naprawdę bardzo dobry. Rozmawiałaś z tą supermodelką? – Robin? Tak. – O ile pamiętam, była całkiem niezła. – Nadal jest. – Annie zmierzyła go surowym spojrzeniem. – Jeżeli podoba ci się ten typ. – Jaki typ? – Och, no wiesz… szczupłe piękności bez skazy. Banks wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Więc w czym tkwi problem? – W niczym. Chyba przesadzam, a chłopak wróci do domu cały i zdrowy. – A jednak się martwisz. – Odrobinkę. – Podejrzewasz, że to porwanie? – Przyszło mi to na myśl, ale jak dotąd nie było żądania okupu. Oczywiście przeszukaliśmy cały dom, tak na wszelki wypadek, ale nic nie wskazywało na to, żeby Luke tam był. – Zaraz po tym, jak Armitage’owie wprowadzili się do Swainsdale Hall, rozmawialiśmy z nimi o środkach bezpieczeństwa – powiedział Banks. – Zainstalowali zwykły alarm antywłamaniowy, ale nic poza tym. Powiedzieli, że chcą żyć normalnie, i cóż więcej mogliśmy zrobić? – Chyba nic. – Annie wyjęła notes i otworzyła na stronie, na której zapisała francuskie słowa ze ściany w pokoju Luke’a. – Mówi ci to coś? Wygląda dziwnie znajomo, ale jakoś z niczym tego nie kojarzę. Banks, marszcząc czoło, popatrzył na zdanie. Jemu też wydawało się znajome, lecz i on nie miał pojęcia, skąd mógłby je znać. Le Poëte se fait voyan t par un lon g, im m en se et raison n é dérèglem en t de tous le sen s. Próbował je odczytać słowo po słowie, sięgając daleko wstecz, by odgrzebać w pamięci to, co w niej zostało ze szkolnych lekcji francuskiego. Teraz trudno mu było uwierzyć, że w swoim czasie całkiem nieźle posługiwał się tym językiem i nawet dostał dobrą ocenę na egzaminie końcowym. I wtedy sobie przypomniał. – Myślę, że to Rimbaud. Francuski poeta. Tu jest coś o całkowitym pomieszaniu wszystkich zmysłów. – Oczywiście! – krzyknęła Annie. – Ależ jestem głupia. Robin mówiła, że Luke zachwycał się poezją Rimbauda, Baudelaire’a i Verlaine’a. Ale jest jeszcze paru innych. – Annie wymieniła nazwiska postaci z plakatów Luke’a. – Co powiesz o nich? O niektórych coś tam słyszałem, o Nicku Drake’u na przykład, i wiem, że Kurt Cobain był liderem Nirvany i popełnił
samobójstwo, ale co z pozostałymi? Banks zmarszczył czoło. – To wszystko piosenkarze. Ian Curtis śpiewał w Joy Division, a Jeff Buckley był synem Tima Buckleya. – Śpiewał? Był? Brzmi złowieszczo, kiedy mówisz o nich w czasie przeszłym. – Bo wszyscy albo popełnili samobójstwo, albo zmarli w niewyjaśnionych okolicznościach. – Interesujące. W torebce Annie zadzwoniła komórka. Inspektor przeprosiła i wyszła ma zewnątrz, żeby odebrać. Kiedy wróciła po dwóch minutach, wyglądała na zakłopotaną. – Mam nadzieję, że to nic złego? – zapytał Banks. – Nie, wręcz przeciwnie. – No to mów. – Rozmawiałam z Robin Armitage. Luke właśnie zadzwonił do domu. – I co powiedział? – Że potrzebował trochę swobody i że jutro wróci. – Powiedział, gdzie teraz jest? – Nie. – Co zamierzasz zrobić? Annie dopiła piwo. – Najlepiej będzie, jak wrócę na posterunek i ograniczę poszukiwania. Sam wiesz, ile kosztują takie rzeczy. Nie chcę, żeby się mnie czepiali, że marnuję nasz czas i pieniądze. – Ograniczysz? – Tak. Może twoim zdaniem jestem przesadnie podejrzliwa, ale nie odwołam całkowicie akcji, dopóki na własne oczy nie zobaczę, że Luke Armitage wrócił bezpiecznie do domu. – Nie nazwałbym tego przesadną podejrzliwością – odparł Banks. – Powiedziałbym raczej, że jesteś bardzo rozsądna. Annie pochyliła się i pocałowała go w policzek. – Naprawdę miło znów cię widzieć, Alanie. Odzywaj się czasem. – Dobrze. Banks odprowadził ją wzrokiem do drzwi. Znów owionął go grejpfrutowy zapach jej szamponu, a na policzku czuł jeszcze delikatne muśnięcie pocałunku.
Rozdział 4 Na pozór pytanie wydawało się dosyć proste – gdzie są akta sprawy Grahama Marshalla? Okazało się jednak, że to zadanie na miarę poszukiwań świętego Graala, na które Michelle i jej posterunkowy Nat Collins poświęcili prawie dwa dni. Zaczęli od Bridge Street w centrum miasta, gdzie mieściła się siedziba wydziału, dopóki w 1979 roku nie przeniesiono jej do Thorpe Wood, a potem jeździli po całym okręgu północnym od posterunku do posterunku, dowiadując się, że część obiektów jest stosunkowo nowa, a te, z których korzystała policja w 1965 roku, zostały dawno zburzone i na ich miejscu stoją osiedla mieszkaniowe albo centra handlowe. Sytuację jeszcze bardziej komplikował fakt, że komendy w Cambridge, Peterborough, Ely i Huntington w 1965 roku zostały połączone w Okręg Środkowej Anglii, podlegając koniecznym modernizacjom i przekształceniom, by w 1974 roku zamienić się w istniejący obecnie Okręg Cambridgeshire. Gdy uczynni posterunkowi jeden po drugim sugerowali jakieś rozwiązania, Michelle powoli traciła nadzieję, że kiedykolwiek zdoła odnaleźć stare akta. Pocieszające było jedynie to, że tego ranka pogoda zaczęła się poprawiać i słońce wyzierało leniwie zza grubej warstwy chmur. Jednak w powietrzu wisiała wilgoć, a wczesnym popołudniem Michelle była już gotowa dać za wygraną. Zeszłego wieczoru wypiła odrobinę za dużo wina – ostatnio zdarzało się jej to dosyć często – i fakt, że nie czuła się najlepiej, też nie podnosił jej na duchu. Dopiero gdy natrafiła w końcu na ślad, mogła robić sobie wyrzuty. To, czego szukała, leżało ukryte głęboko w podziemiach lokalnej komendy, zaledwie kilka metrów pod jej biurem, a pracująca w archiwum pani Metcalfe okazała się prawdziwą kopalnią wiedzy i pomogła jej znaleźć dwie teczki dokumentów. Dlaczego tutaj nie zaczęła poszukiwań? Pracowała w Thorpe Wood od niedawna i nikt nie oprowadził jej po budynku, toteż nie wiedziała, że w piwnicy mieści się składowisko starych akt. W kilkuosobowym biurze wydziału śledczego panował spory hałas – dzwoniły telefony, mężczyźni śmiali się ze sprośnych dowcipów, a drzwi otwierały się i zamykały – ale Michelle potrafiła odciąć się od tego wszystkiego. Założyła okulary i otworzyła pierwszą z teczek, w której znajdowały się plany i zdjęcia osiedla Hazels, a także streszczenie zeznań świadków, na których podstawie można było ustalić, którędy szedł Graham Marshall rankiem 22 sierpnia 1965 roku. Odręczny szkic przedstawiał szczegółowo jego trasę, a pod spodem znajdowała się lista domów, obok których musiał przejść, a nawet tytuły gazet dostarczonych do każdego z nich. Biedny chłopak musiał sporo się nadźwigać, bo wydania niedzielne były nafaszerowane
kolorowymi magazynami i dodatkami. Na wschodnim krańcu osiedla biegła Wilmer Road oddzielająca Hazels od starych budynków, które wkrótce miały zostać wyburzone. W miejscu, gdzie Hazel Crescent łączyła się z Wilmer Road, Graham zostawił ostatnią gazetę – „News of the World”, którą prenumerowali mieszkający w narożnym domu państwo Halloranowie. Następną gazetę miał dostarczyć do jednego z domów po przeciwnej stronie ulicy, ale państwo Lintonowie, którzy tam mieszkali, nie dostali tego dnia swojego „Observera”. Po tej stronie ulicy już żaden z mieszkańców nie doczekał się swojej gazety tamtej niedzieli. Nieznany autor szkicu obliczył również, że Graham, który zaczynał o szóstej, dotarł do tego punktu na swojej trasie około wpół do siódmej rano. W sierpniu o tej godzinie jest już jasno, ale to zdecydowanie zbyt wczesna pora, by ktoś jeździł lub chodził po ulicach. Zresztą była niedziela, czas odpoczynku po wybrykach sobotniej nocy, a większość klientów zeznała, że jeszcze spali, kiedy zostały dostarczone ich gazety. Michelle spojrzała na stare czarno-białe zdjęcia. Przedstawiały miejsca zupełnie inne od tych, które widziała dzień wcześniej, kiedy wybrała się z wizytą do Marshallów. W 1965 roku po przeciwnej stronie Wilmer Road stał ponury rząd przygotowanych do rozbiórki starych sklepów o zabitych deskami oknach. Teraz obok nowego osiedla, które zastąpiło wyburzone domy, stał nowoczesny market budowlany. Opuszczone sklepy wyglądały na jedno z tych miejsc, w które chętnie zapuszczają się dzieciaki. Michelle przejrzała akta, by sprawdzić, czy tam również prowadzono poszukiwania. Oczywiście tak. Użyto nawet psa tropiącego, ale bez efektu. Michelle założyła za ucho kosmyk jasnych włosów, który łaskotał ją w policzek, i gryząc końcówkę długopisu, zaczęła czytać protokoły pierwszych przesłuchań. Z wyjątkiem kilku odręcznych notatek niemal wszystko było zapisane na maszynie, a odciśnięte z różną siłą czcionki i widoczne gdzieniegdzie kleksy w miejscu zniekształconych „e” i „g” robiły dziwne wrażenie. Takie charakterystyczne cechy bardzo się przydawały, gdy trzeba było zidentyfikować maszynę, na której coś napisano, zanim do użytku weszły anonimowe drukarki laserowe. Niektóre z dokumentów były pisane przez kalkę i często kopie ledwie dało się odczytać. Tu i ówdzie widniały między wersami nieczytelne poprawki naniesione ołówkiem lub długopisem, a pierwotna wersja była zamazana. Ogólnie rzecz biorąc, niezbyt obiecujący początek. Nadinspektor Benjamin Shaw, obecnie jeden ze starszych oficerów w Thorpe Wood, figurował w aktach sprawy jako posterunkowy. Michelle wiedziała, że Shaw zaczynał swoją karierę policyjną w Peterborough i niedawno wrócił z Lincolnshire, gdzie przepracował sześć lat, mimo to była zaskoczona, widząc jego nazwisko w połączeniu z czymś, co wydarzyło się tak dawno. Pomyślała, że powinna z nim porozmawiać i zapytać go, czy ma jakieś teorie, które nie zostały odnotowane w aktach.
Wyglądało na to, że pierwszą osobą, która zauważyła zniknięcie Grahama Marshalla, był jego pracodawca, Donald Bradford, właściciel kiosku z gazetami. Bradford mieszkał dosyć daleko i zatrudniał miejscową kobietę, która otwierała kiosk, a sam pojawiał się dopiero o ósmej rano. Gdy tamtej niedzieli minął kwadrans po ósmej, a Graham nie przychodził po kolejną partię gazet, Bradford pojechał go szukać. Jeździł po osiedlu, ale go nie znalazł. Cokolwiek stało się z chłopcem, gazety i płócienna torba, w której je nosił, też przepadły. Michelle była gotowa się założyć, że niektóre ze strzępków tkaniny znalezionych obok kości pochodziły z torby na gazety. Potem Bradford pomyślał, że Graham mógł źle się poczuć i wrócić prosto do domu, więc zadzwonił do jego rodziców. Okazało się, że w domu go nie ma. Teraz państwo Marshallowie również się zaniepokoili i zaczęli szukać syna. Mając w pamięci wciąż jeszcze świeżą sprawę zaginionych dzieci z Manchesteru, Bradford i rodzice chłopca byli na tyle przejęci, że zawiadomili policję i wkrótce potem rozpoczęło się oficjalne śledztwo. W najbliższej okolicy przeprowadzono wstępny wywiad i następnego dnia z samego rana, gdy poszukiwania Grahama nadal nie przynosiły żadnych efektów, kierowanie śledztwem powierzono nadinspektorowi Harrisowi i uciążliwa, ale skuteczna machina policyjna została wprawiona w ruch. Michelle przeciągnęła się i poruszyła głową, próbując się pozbyć bolesnego skurczu szyi, ale bezskutecznie. Miała na sobie ciasne rajstopy i przeżywała istne męki, a w biurze panował upał. Posterunkowy Collins, który właśnie wrócił z Cambridge, ulitował się nad nią. – Idę do stołówki – oznajmił. – Przynieść ci coś? – Mam wielką ochotę na dietetyczną colę i może kawałek tortu czekoladowego, gdyby jeszcze był – odparła Michelle i sięgnęła po torebkę. – Nie trzeba. Oddasz mi, kiedy wrócę. Michelle podziękowała mu, dyskretnym ruchem poprawiła rajstopy i pochyliła się z powrotem nad aktami. Na ile zdołała się zorientować, przeglądając je pobieżnie, nie było w ogóle żadnych śladów. Policja przesłuchała wszystkich z najbliższego otoczenia Grahama włącznie z jego kolegami, rodziną i nauczycielami. Żadne z zeznań do niczego nie doprowadziło. Graham został opisany między innymi jako inteligentny, zuchwały, spokojny, uprzejmy, grubiański, łagodny, gadatliwy, uzdolniony i tajemniczy, co właściwie wyczerpywało prawie wszystkie możliwości. Tego ranka żaden z lokatorów zamieszkałych przy Wilmer Road nie widział ani nie słyszał niczego niezwykłego, żadnych krzyków ani odgłosów szamotaniny, chociaż jeden mężczyzna zeznał, że około wpół do siódmej rozległo się trzaśnięcie drzwi samochodu. Akurat wtedy nikt nie spacerował tamtędy z psem ani nie śpieszył do kościoła, gdyż o tej porze nawet najgorliwsi z lokalnych metodystów i anglikanów spali jeszcze snem sprawiedliwego. Wszystko wskazywało na to, że Graham najprawdopodobniej wsiadł do samochodu dobrowolnie i odjechał z kimś, kogo znał, z kimś miejscowym. Ale z kim? I dlaczego?
Posterunkowy Collins wrócił, niosąc colę dla Michelle. – Niestety nie było tortu, więc wziąłem ci ciastko duńskie. – Dzięki – powiedziała Michelle. Oddała pieniądze Collinsowi i chociaż nie lubiła takich ciastek, ugryzła kilka kęsów, po czym wyrzuciła resztę do kosza i wróciła do lektury starych dokumentów. Puszka coli była zimna i wilgotna, więc przycisnęła ją sobie do rozpalonego policzka i rozkoszowała się uczuciem chłodu, a potem zrobiła to samo z drugim policzkiem i czołem. Jak wynikało z akt, policja nie wykluczała również, że chłopiec mógł po prostu prysnąć z domu na własną rękę i porzuciwszy gdzieś gazety, podążyć w stronę jaskrawych świateł Londynu, jak czyniło wielu jego rówieśników w tamtych czasach. Nie udało się jednak znaleźć niczego, co potwierdzałoby taką hipotezę. Relacje z rodzicami miał całkiem dobre, a żaden z jego kolegów nawet nie wspomniał, żeby Graham w ogóle myślał o ucieczce. Torby z gazetami również nie znaleziono. Komunikaty o zaginionych osobach ogłaszano w całym kraju i zawsze pojawiał się ktoś, kto rzekomo widział poszukiwanego, ale tym razem nie doprowadziło to do niczego konkretnego. Nic nie dały również przesłuchania mieszkańców osiedla i prześwietlanie przeszłości niektórych z nich. Michelle dostrzegła wyraźny ton podniecenia między wierszami raportu, gdy policja odkryła, że w jednym z domów na trasie Grahama mieszkał mężczyzna, który kiedyś był karany za obnażanie się w parku miejskim. Jednak późniejsze przesłuchanie, z pewnością nienależące do przyjemnych, zważywszy na ówczesne metody policji i opinię brutala, jaką cieszył się Jet Harris, nie przyniosło żadnych efektów i facet został oczyszczony z podejrzeń. Zdjęła okulary i potarła opuchnięte powieki. Musiała przyznać, że na pierwszy rzut oka też miała wrażenie, jak gdyby Graham zapadł się pod ziemię. Jednak ona wiedziała coś, o czym policja w 1965 roku nie miała pojęcia. Widziała kości chłopca i nie miała wątpliwości, że został zamordowany. Przed południem Annie Cabbot pojechała do Swainsdale Hall, by spotkać się z rodzicami Luke’a i połączyć kilka wątków w sprawie jego zaginięcia. Nareszcie się rozpogodziło i nad doliną snuły się obłoczki porannej mgły. Po tylu dniach deszczu trawa była soczyście zielona, a kamienne murki i szare ściany domów lśniły w promieniach słońca. Rozciągający się z podjazdu przed rezydencją widok na dolinę był urzekająco piękny, a po błękitnym niebie płynęły niesione wiatrem kłębiaste chmury. Armitage’owie na pewno odetchnęli z ulgą, pomyślała Annie, wysiadając z samochodu. Oczywiście byliby dużo spokojniejsi, gdyby chłopiec wrócił do domu, ale przynajmniej wiedzą, że nic mu nie jest. Josie, która otworzyła drzwi, wyglądała na zaskoczoną jej widokiem. Tym razem Miata nie
przybiegła na powitanie, ale słychać było ujadanie dobiegające z głębi domu. – Przepraszam, że nie zadzwoniłam wcześniej – usprawiedliwiła się. – Państwo są w domu? Josie odsunęła się na bok i wpuściła ją do środka. W salonie Annie zastała tylko Robin Armitage, która siedząc na sofie, przeglądała numer „Vogue’a” i na jej widok poderwała się na równe nogi. – To znowu pani – powiedziała, przygładzając fałdy spódnicy. – Czy coś się stało? Jakieś problemy? – Proszę się uspokoić. Nic się nie stało. Wstąpiłam tylko, żeby sprawdzić, czy u pani wszystko w porządku. – Oczywiście. Czemu miałoby być inaczej? Przecież Luke wraca do domu. – Mogę usiąść? – Proszę. Annie usiadła, tymczasem Robin zaczęła przechadzać się nerwowo tam i z powrotem. – Myślałam, że jest pani spokojna. – Jestem – odparła modelka. – Oczywiście, że jestem spokojna. To tylko… cóż, tak naprawdę uspokoję się, kiedy mój syn już tu będzie. Na pewno pani rozumie. – Kontaktował się jeszcze z panią? – Nie. Zadzwonił tylko raz. – I powiedział, że na pewno wraca dziś? – Tak. – Jeśli to nie problem, chciałabym z nim porozmawiać, kiedy się zjawi. – Nie ma problemu. Ale po co? – Rutynowa czynność. Staramy się badać takie sprawy do końca. Robin zatrzymała się i skrzyżowała ręce na piersi, dając wyraźnie do zrozumienia, że chciałaby zostać sama. – Dam pani znać, kiedy Luke będzie już w domu. Annie nie ruszyła się z miejsca. – Wczoraj Luke powiedział pani, że potrzebował trochę swobody. Domyśla się pani dlaczego? – Dlaczego? – Tak. Mówiła mi pani, że jest normalnym nastolatkiem i macie z nim dobre stosunki, więc dlaczego miałby nagle uciekać, narażając was na taki stres? – Czy naprawdę pani sądzi, inspektor Cabbot, że teraz ma to jakieś znaczenie? – zapytał Martin Armitage, który pojawił się w drzwiach salonu z aktówką w ręku. – Co pani tu robi? Co to ma znaczyć? Pomimo swej władczej postawy sprawiał wrażenie zaniepokojonego, podobnie jak jego żona,
i nerwowo przestępował z nogi na nogę, jakby spieszył się do toalety. – Nic takiego. Zwykła przyjacielska wizyta. – Rozumiem. Cóż, dziękuję pani za troskę i zaangażowanie. Naprawdę to doceniamy, ale nie widzę powodu, aby musiała pani nas odwiedzać i zadręczać kolejnymi pytaniami, skoro okazało się, że Luke jest cały i zdrowy. Zadręczać. Interesujący dobór słownictwa, pomyślała Annie. Większość rodziców nie podeszłaby do tego w taki sposób, zwłaszcza gdy zaginął ich syn. Martin Armitage zerknął na zegarek. – Zresztą muszę się spieszyć na spotkanie z kontrahentem. Miło mi było znów panią spotkać i jeszcze raz dziękuję. – Tak, dziękujemy pani – zawtórowała mężowi Robin. Koniec rozmowy, pomyślała Annie. Wiedziała, kiedy trzeba dać za wygraną. – Właśnie miałam wychodzić – powiedziała. – Tak tylko wstąpiłam, żeby się upewnić, że wszystko w porządku. Nie chciałam, aby państwo poczuli się osaczeni. – Cóż, sama pani widzi, że wszystko gra. Luke wróci dziś wieczorem i wszystko będzie tak, jakby nic się nie stało. – Proszę nie traktować go zbyt surowo. Martin zdobył się na skąpy uśmiech, ale jego oczy wciąż były poważne. – Sam kiedyś byłem młody. Wiem, jak to jest. – Aha, jeszcze jedno. – Annie zatrzymała się w drzwiach. – Tak? – Luke zadzwonił do domu wczoraj wieczorem, tak? – Tak. I zaraz potem moja żona zadzwoniła do pani. Annie spojrzała na Robin i z powrotem przeniosła wzrok na jej męża. – Zastanawiam się tylko, dlaczego to połączenie nie zostało przechwycone. Przecież nasz technik zainstalował aparaturę, która zarejestrowała późniejszą rozmowę pańskiej żony ze mną. – To proste. Luke zadzwonił na moją komórkę. – Zawsze tak robił? – Mieliśmy wczoraj wyjść na kolację. W tej sytuacji wszystko odwołaliśmy, ale Luke nie musiał o tym wiedzieć. – Ach, rozumiem – powiedziała Annie. – Teraz wszystko jasne. W takim razie do widzenia. Usłyszała zdawkową odpowiedź i opuściła rezydencję. Na końcu podjazdu skręciła w prawo, w kierunku Relton, i zaparkowała w zatoczce tuż za posiadłością Armitage’ów, po czym wyjęła komórkę i spojrzała na wyświetlacz. Martin Armitage nie kłamał; w okolicy był zasięg sieci. Skąd
zatem brało się to wyraźne przeczucie, że coś jest nie tak? Siedząc w samochodzie, Annie starała się odkryć podłoże napięcia, które wyczuwała w salonie, nie tyle pomiędzy sobą a Robin, ile między rodzicami Luke’a. Coś się działo, lecz Annie nie miała pojęcia co. Robin i Martin nie zachowywali się jak ludzie, którzy właśnie się dowiedzieli, że ich syn, o którego życie się bali, jest bezpieczny i wkrótce wróci do domu. Wciąż nie znała rozwiązania, gdy dwie minuty później bmw Martina wyjechało na drogę, wyrzucając żwir spod kół. Rzadko się jej zdarzało myśleć albo działać spontanicznie, gdyż większość czynności policji regulowały odpowiednie procedury i przepisy, ale tego ranka Annie czuła, że sytuacja wymaga jakiejś inicjatywy z jej strony. Przypuszczała, że Martin Armitage nie wie, jakiego koloru jest jej samochód, więc czerwona astra jadąca za nim w odpowiedniej odległości nie powinna wzbudzić żadnych podejrzeń. Mijając nowoczesne centra handlowe, hurtownie sprzętu elektronicznego i osiedla mieszkaniowe, które wyrosły przy autostradzie w miejscu starych kopalń i hałd, Banks zaczął rozmyślać o tym, jak bardzo zmienił się krajobraz West Yorkshire od czasu zniknięcia Grahama. Rok 1965. Pogrzeb Winstona Churchilla. Kryzys za rządów Wilsona. Zniesienie kary śmierci. Proces braci Krayów. Moda z Carnaby Street. Morderstwa na wrzosowiskach. Pierwszy człowiek na księżycu. Album H elp!. Modsi i rockersi. Połowa lat sześćdziesiątych to były czasy wielkich możliwości i nadziei na przyszłość. Zaledwie kilka tygodni po zaginięciu Grahama telewidzowie po raz pierwszy zobaczyli w serialu Rew olw er i m elon ik seksowną i odzianą w skórę Emmę Peel, a Cathy Com e H om e, stylizowany na dokument spektakl telewizyjny Jeremy’ego Stanforda opowiadający o bezdomnej matce i jej dzieciach, wywołał wielkie poruszenie. The Who śpiewali o swoim pokoleniu i wkrótce młodzi ludzie zaczęli wychodzić na ulice, żeby protestować przeciwko wojnie, biedzie i wszystkiemu, co tylko przychodziło im na myśl, wykrzykując slogany, paląc trawkę i faszerując się prochami. Wydawało się, że lada chwila zapanuje jakiś nowy porządek świata, a Graham, który był taki postępowy, taki doskonały pod wieloma względami, powinien zobaczyć to wszystko, ale jego nie było. A co wydarzyło się między tamtą epoką a Wielką Brytanią Blaira? Głównie rządy Margaret Thatcher, która doprowadziła do upadku przemysłu, osłabiła związki zawodowe i zniszczyła morale robotników, wskutek czego głównie północ kraju zamieniła się w ziemię jałową opuszczonych fabryk, sklepów z używaną odzieżą i popadających w ruinę osiedli, gdzie młodzież dorastała bez perspektyw na pracę. W swojej bezczynności i beznadziei wielu weszło na drogę przestępstwa, kradzieże samochodów były na porządku dziennym, a policja stała się wrogiem społeczeństwa. Dzisiejsza Wielka Brytania była bez wątpienia spokojniejszym, łagodniejszym i bardziej umiarkowanym krajem, o wiele bardziej amerykańskim, w którym na każdym kroku wyrastały galerie handlowe i lokale McDonald’s i Pizza Hut. Większość ludzi miała to, czego
chciała, a były to głównie rzeczy materialne – nowy samochód, odtwarzacz DVD, buty Nike – ale dochodziło do napadów, a nawet morderstw z powodu telefonów komórkowych. Ale czy świat z połowy lat sześćdziesiątych tak bardzo różnił się od tego? zastanawiał się Banks. Czy konsumpcjonizm nie był wtedy tak samo rozpowszechniony? W tamten poniedziałkowy wieczór w sierpniu 1965 roku, kiedy rozległo się pukanie do drzwi, rodzina Banksów właśnie zasiadała przed nowiutkim telewizorem kupionym na raty zaledwie przed tygodniem, żeby zobaczyć kolejny odcinek Coron ation S treet. Ojciec Banksa pracował wtedy w walcowni i gdyby ktoś mu powiedział, że za siedemnaście lat zostanie zwolniony, roześmiałby mu się prosto w twarz. Oglądanie serialu Coron ation S treet było jednym z wieczornych rytuałów, któremu cała rodzina oddawała się w każdy poniedziałek i środę, zasiadając przed telewizorem. Naczynia po kolacji musiały być umyte i odłożone na miejsce, lekcje odrobione, a żaden z domowych obowiązków nie mógł zostać pominięty. Dlatego niespodziewane pukanie do drzwi tak bardzo wszystkich zaskoczyło. Było wprost nie do pomyślenia, że ktoś mógł coś takiego zrobić. O ile Banksom było wiadomo, wszyscy sąsiedzi – a w każdym razie wszyscy, których znali – oglądali w tym czasie Coron ation S treet i nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby im przeszkadzać. Ida Banks zaniemówiła, a jej mąż ruszył w stronę drzwi, gotów posłać do wszystkich diabłów jakiegoś niewydarzonego komiwojażera, którego spodziewał się zobaczyć na progu. Ponieważ niespodziewane pukanie tak bardzo zakłóciło domową rutynę, nikomu nie przyszło do głowy, że jak co wieczór Banks wypuścił z klatki Joeya, swoją papużkę, i ptak lata po mieszkaniu, zażywając codziennej porcji ruchu. Kiedy więc Arthur Banks wyszedł do przedpokoju, żeby wpuścić dwóch policjantów, i zostawił otwarte drzwi salonu, Joey skorzystał z okazji i uciekł. Zapewne był przekonany, że odlatuje ku przestworzom, by cieszyć się wolnością, ale Banks nawet w tak młodym wieku nie miał złudzeń, że takie małe kolorowe stworzenie nie przeżyje zbyt długo wśród skrzydlatych drapieżników. Cała rodzina wybiegła za nim do ogrodu, żeby zobaczyć, dokąd poleciał, ale jego już tam nie było. Joey przepadł bez śladu i już nigdy nie wrócił. Zamieszanie spowodowane ucieczką papużki sprawiło, że nowo przybyli goście nie zrobili na żadnym z domowników wielkiego wrażenia. Nigdy wcześniej nie odwiedzali ich policjanci w cywilu i nawet nastoletni Banks zapomniał na chwilę o Joeyu. Teraz, gdy patrzył na wszystko z perspektywy czasu, cała sytuacja wydawała mu się złowieszcza, ale wtedy nie dopatrywał się w niej żadnego znaczenia, wszystko przysłoniła strata skrzydlatego pupila. Zapamiętał, że obaj policjanci nosili garnitury i krawaty, ale nie mieli kapeluszy. Ten, który prowadził rozmowę, był mniej więcej w wieku jego ojca. Miał ciemne zaczesane do tyłu włosy, długi nos i roztaczał wokół siebie aurę życzliwości, a błysk w jego oczach przywodził na myśl
dobrotliwego wujka, który daje dziecku półkoronówkę na kino, puszczając do niego oko. Ten drugi był młodszy i nie miał w sobie nic charakterystycznego. Banks zapamiętał jedynie, że miał rude włosy, piegi i odstające uszy. Gdyby nawet znał ich nazwiska, na pewno teraz nie potrafiłby sobie ich przypomnieć. Ojciec wyłączył telewizor, a dziewięcioletni Roy patrzył na gości z osłupieniem. Żaden z policjantów nie przeprosił ich za najście. Obaj siedzieli sztywno na krzesłach i gdy ten o powierzchowności dobrego wujaszka zadawał pytania, jego partner notował odpowiedzi. Po tylu latach Banks nie pamiętał, jakie dokładnie padły słowa, ale potrafił z grubsza wyobrazić sobie przebieg rozmowy. – Wiesz, dlaczego przyszliśmy, prawda? – Chodzi o Grahama, tak? – Zgadza się. Przyjaźniłeś się z nim? – Tak. – Czy domyślasz się, gdzie on teraz może być? – Nie. – Kiedy widziałeś go po raz ostatni? – W sobotę po południu. – Czy powiedział albo zrobił coś nietypowego? – Nie. – Co robiliście? – Byliśmy w mieście na zakupach. – Co kupiliście? – Kilka płyt. – W jakim nastroju był Graham? – W normalnym. – Czy coś go gnębiło? – Był taki jak zawsze. – Czy kiedykolwiek wspominał o ucieczce z domu? – Nigdy. – Czy przychodzi ci na myśl, dokąd mógłby się udać, gdyby uciekł? Opowiadał o jakichś konkretnych miejscach? – Nie. Ale on jest z Londynu. Znaczy, jego rodzice przyjechali z nim z Londynu w zeszłym roku. – Wiemy o tym. Myśleliśmy tylko, że wspominał jeszcze o jakimś miejscu. – Nie przypominam sobie.
– Może ma jakąś kryjówkę? – Detektyw mrugnął porozumiewawczo. – Wiem, że wszyscy chłopcy mają swoje kryjówki. – Nie. Banks nie zamierzał mówić mu o wielkim drzewie, które rosło w parku. Jego konary sięgały do samej ziemi i każdy, kto zdołał się przedrzeć między liśćmi, mógł się ukryć za ich gęstą zasłoną jak w namiocie. Wiedział, że Graham zaginął i sprawa jest poważna, ale nie chciał zdradzić ich wspólnego sekretu. Postanowił, że później sam pójdzie pod to drzewo, żeby sprawdzić, czy Grahama tam nie ma. – Czy Graham miał jakieś problemy, o których ci wiadomo? Czy coś go niepokoiło? – Nie. – A w szkole? – Teraz są wakacje. – Wiem, ale pytałem w sensie ogólnym. To dla niego nowa szkoła, prawda? Mieszka tu dopiero od roku. Miał jakieś problemy z innymi chłopcami? – Właściwie żadnych. Pobił się raz z Mickiem Slackiem, ale on zaczyna z każdym nowym. – To wszystko? – Tak. – Czy zauważyłeś ostatnio jakichś podejrzanych mężczyzn kręcących się po okolicy? – Nie – skłamał Banks i chyba się zarumienił, bo poczuł, jak pieką go policzki. – Nikogo? – Nie. – Czy Graham kiedyś wspominał, że ktoś go zaczepiał? – Nie. – W takim razie to wszystko, chłopcze. Ale gdybyś sobie o czymś przypomniał, to wiesz, gdzie jest posterunek policji? – Wiem. – I naprawdę bardzo mi przykro z powodu twojej papużki. Obaj policjanci wstali. Zanim wyszli, zadali jeszcze kilka ogólnych pytań Royowi i rodzicom, a gdy zamknęły się za nimi drzwi, w domu panowało milczenie. Zostało jeszcze dziesięć minut do końca odcinka Coron ation S treet, ale nikt nie włączył telewizora. Banks pamiętał, że miał w oczach łzy, kiedy spojrzał na pustą klatkę Joeya. Annie odczekała, aż bmw Martina Armitage’a trochę się oddali, przepuściła furgonetkę dostawczą i wyjechała z zatoczki. Po okolicznych drogach prawie nikt nie jeździł o tej porze – tak naprawdę przez resztę dnia też nie było tam dużego ruchu – więc za bardzo nie rzucała się w oczy. W Relton bmw skręciło w prawo i pojechało drogą, która prowadziła wzdłuż zbocza
doliny. Dotarli do maleńkiej wioski Mortsett, w której nie było nawet pubu ani sklepu, i Annie musiała się zatrzymać, bo kierowca furgonetki stanął przy jednym z domów i podszedł do drzwi. Droga była zbyt wąska, by dało się przejechać obok. Wysiadła z samochodu gotowa pokazać facetowi legitymację i zażądać, żeby ją przepuścił – kawałek dalej była zatoczka, w której mógł zaparkować – kiedy zauważyła, że Martin Armitage zjechał na pobocze kilkaset metrów za wioską. Miała dobry widok na biegnącą przez otwarty teren drogę, więc wróciła po lornetkę, którą woziła w schowku. Armitage wysiadł z samochodu z aktówką w ręku, rozejrzał się dokoła i ruszył przez trawę w górę zbocza, w kierunku kamiennego szałasu pasterskiego, który dzieliło od drogi około osiemdziesięciu metrów. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego, ale na pewno nie przejmował się faktem, że właśnie łamie zakaz wstępu na tereny zagrożone epidemią pryszczycy. Dotarłszy do szałasu, wszedł do środka, a gdy znów się pojawił, nie miał już aktówki. Annie obserwowała go, gdy wracał do samochodu. Idąc, potknął się na nierównym terenie, jeszcze raz się rozejrzał, a potem odjechał w kierunku Gratly. Nagle z zamyślenia wyrwał ją czyjś głos: – Ptaki oglądamy? – Co? – Annie odwróciła się i zobaczyła przed sobą kierowcę furgonetki, aroganckiego młodzieńca o sztywnych od żelu włosach i zepsutych zębach. – Ta lornetka to na ptaki, nie? – powiedział. – Ale ja tego nie rozumiem. Znudzić się można. Co innego podglądanie innych… Annie pokazała mu swoją legitymację służbową. – Zabieraj swoje auto z drogi, bo chcę przejechać. – Dobrze już, dobrze. Po co się wkurzać? I tak nikogo nie ma w domu. W ogóle nikogo nie ma w tej zapadłej dziurze. Mężczyzna odjechał, a Annie z powrotem usiadła za kierownicą. Armitage był już daleko, gdy zatrzymała się w miejscu, w którym przed chwilą stało jego bmw. Na drodze nie było żadnych samochodów oprócz furgonetki, która szybko się oddalała. Teraz to Annie się zdenerwowała. Czy ktoś obserwował ją przez lornetkę tak samo jak ona Armitage’a? Miała nadzieję, że nie. Jeżeli stało się to, czego się obawiała, przejawy zainteresowania ze strony policji nie były wskazane. W nieruchomym powietrzu unosił się zapach wilgotnej trawy, a z oddali dobiegał warkot jadącego przez pole traktora i beczenie owiec. Ignorując tabliczkę z ostrzeżeniem, Annie poszła w stronę szałasu. W środku czuć było stęchlizną. Przez szczeliny w kamiennej ścianie sączyło się do wnętrza dosyć światła, by zauważyła leżącą na ziemi zużytą prezerwatywę, pustą paczkę po papierosach i kilka zgniecionych puszek po piwie. Zapewne jeden z miejscowych kawalerów starał się zapewnić
swojej dziewczynie przyjemny wieczór, pomyślała. Dostrzegła też tanią aktówkę z tworzywa sztucznego. Wzięła ją do ręki. Była ciężka. Odpięła nylonowe paski i zajrzała do środka, gdzie, jak się spodziewała, znalazła poukładane równo pliki banknotów, głównie dziesięcioi dwudziestofuntowych. Nie miała pojęcia, ile pieniędzy znajduje się w teczce, ale domyślała się, że musi to być suma rzędu dziesięciu albo piętnastu tysięcy. Odłożyła aktówkę na miejsce i wróciła do samochodu. Nie mogła tak po prostu tkwić na poboczu i czekać na rozwój wypadków, ale też nie chciała się oddalać od tego miejsca. W końcu pojechała z powrotem do Mortsett. W wiosce nie było posterunku policji, a w otoczeniu tylu wzgórz i tak daleko od Eastvale nie miała co liczyć na swoją krótkofalówkę, której zasięg wynosił zaledwie trzy kilometry. Przyjechała tu własnym samochodem, z którego zazwyczaj korzystała, a nigdy jej nie zależało, żeby zainstalować w nim mocniejsze radio o większym zasięgu. Nie było to konieczne, ponieważ nie pełniła służby patrolowej, a samochodu używała przeważnie, żeby dojechać do pracy i wrócić do domu, a czasami kogoś przesłuchać, jak tego ranka. Annie postanowiła znaleźć jakieś dogodne miejsce, z którego mogłaby w ukryciu obserwować szałas, ale przedtem wyjęła komórkę, żeby zadzwonić do nadinspektora Gristhorpe’a i zawiadomić go o tym, co się dzieje. I wtedy spotkała ją przykra niespodzianka – jej komórka była bezużyteczna. Brak zasięgu. Cholerny pech. Powinna była to przewidzieć. Znajdowała się niedaleko Gratly, gdzie mieszkał Banks, a w jego domu też nie mogła złapać zasięgu. W wiosce znajdowała się staroświecka czerwona budka telefoniczna, ale jakiś wandal wyrwał słuchawkę z telefonu. Nie chcąc na dłużej tracić z oczu szałasu, Annie zapukała do drzwi kilku domów. Kierowca furgonetki miał rację; wioska wydawała się wyludniona, a gdy w końcu otworzyła jej jakaś staruszka, okazało się, że nie ma telefonu. Annie zaklęła pod nosem. Wyglądało na to, że jest zdana tylko na siebie. Musiała cały czas mieć szałas na oku i nie miała pojęcia, jak długo przyjdzie jej tu tkwić. Wiedziała, że im szybciej znajdzie dobry punkt obserwacyjny, tym lepiej. Teraz miała za swoje, bo nim zaczęła śledzić Armitage’a, powinna była to zgłosić. To tyle, jeśli chodzi o inicjatywę, pomyślała, kierując się w stronę doliny.
Rozdział 5 Kiedy wybrzmiał ostatni utwór z płyty T he Con vin cer Nicka Lowe’a, Banks wsunął do odtwarzacza W hite Ladder Davida Graya. Dojeżdżając do Peterborough, zastanawiał się, od czego ma zacząć. Oczywiście zadzwonił do rodziców, żeby ich uprzedzić o swoim przybyciu, więc chyba wypadało najpierw pojechać do nich. Z drugiej strony komenda policji była bliżej, a nie chciał odwlekać spotkania z inspektor Michelle Hart. Pojechał więc na komendę, która mieściła się w sielskiej okolicy między rezerwatem przyrody a polem golfowym, niedaleko biegnącej wzdłuż rzeki alei spacerowej. W recepcji przedstawił się jako przyjaciel z dzieciństwa Grahama Marshalla i oświadczył, że chce rozmawiać z oficerem prowadzącym śledztwo w jego sprawie. Nie chciał wyjeżdżać z szarżą ani nawet przedstawiać się jako gliniarz, w każdym razie nie od razu, dopóki nie zorientuje się w sytuacji. Zresztą z czystej ciekawości chciał się przekonać, jak zostanie potraktowany zwykły obywatel, który zgłosił się, żeby udzielić informacji. Pomyślał, że nie zaszkodzi trochę się zabawić. Dziesięć minut później w drzwiach poczekalni stanęła młoda kobieta i dała mu ręką znak, by szedł za nią. Była drobna i szczupła, ubrana konserwatywnie w sięgającą poniżej kolan granatową spódnicę i białą bluzkę, a długie jasne włosy z przedziałkiem pośrodku głowy nosiła odgarnięte za uszy. Długa wystrzępiona grzywka sięgała jej niemal do oczu, których niezwykły zielony kolor przypominał Banksowi morze u wybrzeży Grecji. Miała drobny prosty nos, a wygięte lekko w dół kąciki ust sprawiały, że wyglądała na zmartwioną. Ogólnie rzecz biorąc, była bardzo atrakcyjna, ale Banks wyczuł w jej postawie surową powściągliwość i zwrócił uwagę na głębokie bruzdy wokół przenikliwych oczu, które niewątpliwie były śladem jakichś ciężkich przeżyć. – Pan Banks? – zapytała, unosząc brwi. – Tak. – Jestem inspektor Michelle Hart. Proszę za mną. Kobieta zaprowadziła go do pokoju przesłuchań. Czuł się nieswojo, będąc po tej drugiej stronie, i ogarnęło go lekkie skrępowanie, jakiego musieli doświadczać niektórzy świadkowie. Rozejrzał się dokoła. Chociaż znajdował się w innym hrabstwie, wszystko wyglądało z grubsza tak samo jak w każdym pokoju przesłuchań, który widział – stół i krzesła przyśrubowane do podłogi, wysokie okno zabezpieczone siatką, ściany pomalowane na zielono i wisząca w powietrzu atmosfera niepewności. Oczywiście nie miał czego się obawiać, ale nie mógł opanować lekkiego zdenerwowania, kiedy
inspektor Hart założyła okulary w owalnych metalowych oprawkach i zaczęła rozkładać przed sobą dokumenty, podobnie jak on sam robił wiele razy, żeby spotęgować napięcie i zasiać niepokój w siedzącej naprzeciwko osobie. Rozbudziło to w nim na nowo dziecinny lęk przed władzą, chociaż wiedział, że teraz sam reprezentuje władzę. Zawsze zdawał sobie sprawę, że to zakrawa na ironię, ale takie sytuacje jak ta jeszcze bardziej mu to uświadamiały. Czuł również, że inspektor Hart nie musi tak się z nim obchodzić i zbyt duży nacisk kładzie na całą tę pokazową oprawę. Być może sam był sobie winien, że nie powiedział od razu, kim jest, lecz mimo wszystko taki wybór miejsca na rozmowę wydawał się trochę niezręcznym posunięciem. Zgłosił się dobrowolnie i nie był ani świadkiem, ani podejrzanym. Mogła znaleźć jakieś wolne biuro i posłać kogoś po kawę. A jak on zachowałby się na jej miejscu? Prawdopodobnie tak samo. Zgodnie z podziałem „my i oni” nie był dla niej jednym ze swoich, tylko zwykłym obywatelem. Inspektor Hart zakończyła układanie dokumentów i przerwała milczenie. – Zatem mówi pan, że może nam pomóc w śledztwie w sprawia Grahama Marshalla? – Niewykluczone. Znałem go. – Czy ma pan w ogóle jakieś przypuszczenia, co mogło się z nim stać? – Niestety nie – odparł Banks. Jadąc na to spotkanie, miał zamiar opowiedzieć o wszystkim, ale przekonał się, że to nie będzie takie proste, jak sobie wyobrażał. Przynajmniej nie od razu. – My tylko spędzaliśmy razem sporo czasu. – Jaki był? – Graham? Trudno powiedzieć. Kiedy jest się nastolatkiem, nie patrzy się na innych z takiej perspektywy. – Więc proszę spróbować teraz. – Myślę, że był zamknięty w sobie. A na pewno spokojny. Większość nas robiła różne głupoty, żarty się nas trzymały, ale on zawsze był poważny, bardziej powściągliwy. – Banks przypomniał sobie oszczędny, niemal ukradkowy uśmiech, z jakim Graham patrzył na wygłupy kolegów, jak gdyby nie uważał ich za śmieszne, ale wiedział, że powinien się uśmiechać. – Nigdy nie byłem do końca pewien, co się dzieje w jego głowie. – To znaczy, że miał jakieś tajemnice? – Któż ich nie ma? – A jakie były tajemnice Grahama? – Gdybym to wiedział, nie byłoby mowy o tajemnicach. Chciałem tylko, żeby miała pani jakieś wyobrażenie o jego charakterze. Miał raczej skrytą naturę. – Coś poza tym? Banks wyczuł w jej głosie ton irytacji. Prawdopodobnie miała za sobą ciężki dzień i brakowało
jej ludzi do pomocy. – Robiliśmy to, co wszyscy. Graliśmy w piłkę i w krykieta, słuchaliśmy razem muzyki, rozmawialiśmy o swoich ulubionych serialach. – A dziewczyny? – Graham był przystojny. Podobał się dziewczętom i nie stronił od nich, ale nie sądzę, żeby miał jakąś na stałe. – Zdarzały mu się jakieś wybryki? – Cóż, nie chciałbym obciążać samego siebie, ale raz czy dwa zdarzyło nam się wybić okno, coś tam podwędziliśmy ze sklepu, chodziliśmy na wagary i paliliśmy papierosy za wiatą na rowery. Raczej normalne rzeczy jak na ówczesnych nastolatków. W każdym razie nie włamywaliśmy się do domów, nie kradliśmy samochodów i nie napadaliśmy na staruszki. – A narkotyki? – Na litość boską, to był sześćdziesiąty piąty rok. – Ale narkotyki były dostępne. – Skąd pani może to wiedzieć? Przypuszczam, że wtedy nie było pani jeszcze na świecie. Michelle poczerwieniała na twarzy. – Wiem, że król Harold został trafiony strzałą w oko pod Hastings w tysiąc sześćdziesiątym szóstym, chociaż nie było mnie wtedy na świecie – W porządku. Punkt dla pani. Ale narkotyki… My w każdym razie nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Nie sięgaliśmy wtedy po nic gorszego od papierosów. Może wśród londyńskiej młodzieży narkotyki były już popularne, ale do czternastolatków z zapadłej mieściny na prowincji jeszcze nie dotarły. Widzi pani… Chyba powinienem był od tego zacząć, ale… – Banks sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął legitymację służbową, którą położył na biurku przed Michelle. Policjantka przyglądała się jej przez chwilę, wzięła ją do ręki i obejrzała dokładniej, a potem odłożyła na blat i przesunęła z powrotem w stronę Banksa. – Kretyn – mruknęła pod nosem, zdejmując okulary. – Co proszę? – Słyszałeś. Czemu nie powiedziałeś na początku, że jesteś gliną, tylko bawiłeś się w podchody, robiąc ze mnie idiotkę? – Bo nie chciałem, żebyś pomyślała, że próbuję się wtrącać. Przychodzę jako ktoś, kto po prostu znał Grahama. Swoją drogą, dlaczego zaczęłaś tak ostro? Zgłosiłem się dobrowolnie, więc nie musiałaś zabierać mnie do pokoju przesłuchań i stosować takich samych metod jak wobec podejrzanego. Dziwne, że nie zamknęłaś mnie tu samego na godzinę, żebym zmiękł. – Teraz żałuję, że tego nie zrobiłam.
Przez chwilę mierzyli się nawzajem surowym wzrokiem, aż w końcu Banks przerwał milczenie. – Przepraszam. Nie miałem zamiaru sprawić, żebyś poczuła się oszukana. I wcale nie musisz tak się czuć, bo niby czemu? Naprawdę znałem Grahama. Przyjaźniliśmy się i chodziliśmy razem do szkoły. Mieszkaliśmy przy tej samej ulicy. Ale to nie jest moje śledztwo i nie chcę, żebyś pomyślała, że wtykam nos w nie swoje sprawy. To dlatego nie powiedziałem od razu, kim jestem. Przepraszam. Masz rację, powinienem był zacząć do tego, że jesteśmy kolegami po fachu. W porządku? Michelle patrzyła na niego przez chwilę spod przymrużonych powiek, a potem uniosła kąciki ust w ledwie zauważalnym uśmiechu i pokiwała głową. – Kiedy rozmawiałam z jego rodzicami, wspomnieli o tobie. Prędzej czy później i tak musiałabym się do ciebie odezwać. – Zatem szefostwo uznało, że nie potrzebujesz całych zastępów do pomocy? Michelle prychnęła pogardliwie. – Zgadza się. Przydzielili mi jednego posterunkowego. To nie jest sprawa najwyższej wagi, a ja niedawno tu przyszłam. I nie dość, że nowa, to jeszcze kobieta. – Wiem, o czym mówisz – odparł Banks. Przypomniał sobie swoje pierwsze spotkanie z Annie Cabbot, która trafiła wtedy na zesłanie do Harkside, on zaś tkwił na końcu świata w Eastvale. Tamta sprawa też z początku nie wydawała się szczególnie ważna, ale z czasem taka się stała. Banks potrafił się wczuć w położenie inspektor Hart. – Tak czy inaczej nie wiedziałam, że jesteś gliniarzem – ciągnęła Michelle. – Ale chyba jednak powinnam zwracać się do ciebie „sir”, co? W końcu jesteś starszy stopniem. – Nie musisz. Ja nie przywiązuję wagi do takich formalności. A poza tym jestem na twoim terenie. Ty tu rządzisz. Ale mam jedną propozycję. – Jaką? Banks spojrzał na zegarek. – Jest pierwsza. Wyjechałem rano z Eastvale, nigdzie się nie zatrzymywałem po drodze i nic nie jadłem. Może wyjdziemy z tej ponurej nory i porozmawiamy o Grahamie przy lunchu? Ja stawiam. Michelle uniosła brwi. – Zapraszasz mnie na lunch? – Żeby porozmawiać o śledztwie. Przy lunchu. Tak, kurczę, jestem głodny. Znasz jakiś porządny pub w pobliżu? Michelle Hart jeszcze raz zmierzyła go wzrokiem, jakby próbowała ocenić, czy mógłby
stanowić dla niej jakieś zagrożenie. – Dobra – powiedziała w końcu. – Znam takie miejsce. Ale płacę za siebie. Annie postanowiła zająć pozycję na szczycie wzgórza i teraz przeklinała w myślach swoją decyzję, wspinając się mozolnie ścieżką, potykając się co krok i próbując omijać owcze bobki, których wszędzie było pełno. Bolały ją nogi i chociaż miała wysokie mniemanie o swojej kondycji, dyszała z wysiłku. Co gorsza nie była też odpowiednio ubrana na taką wycieczkę. Nastawiając się na wizytę u Armitage’ów, włożyła spódnicę i bluzkę. Miała na sobie nawet rajstopy, nie wspominając o granatowych czółenkach na obcasie. Dzień był upalny i czuła, jak powoli robi się cała mokra od potu, a do jej czoła i policzków przywarły zlepione kosmyki włosów. Idąc pod górę, wciąż zerkała w stronę szałasu, ale w pobliżu nie było nikogo. Mogła mieć tylko nadzieję, że nie została zauważona i że porywacz – jeśli to dla niego były przeznaczone te pieniądze – nie patrzy na nią teraz przez lornetkę z bezpiecznej odległości. Znalazła miejsce, które wydało się jej odpowiednie. Było to oddalone kilka metrów od ścieżki niewielkie zagłębienie, w którym mogła położyć się na brzuchu i obserwować szałas, nie będąc widoczna z dołu. Trzymając lornetkę w dłoni, położyła się na rozgrzanej wilgotnej trawie, której słodkawa woń wypełniła jej nozdrza. Ogarnęła ją błogość i nagle zapragnęła zrzucić z siebie ubranie, żeby poczuć na nagiej skórze dotyk ziemi i ciepło słońca, ale pomyślała, że nie powinna się zachowywać jak skończona idiotka, tylko skupić całą swoją uwagę na pracy. Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwoliła, było zdjęcie żakietu, którym chwilę później okryła sobie głowę. Słońce prażyło niemiłosiernie i chociaż było jej duszno, doszła do wniosku, że lepsze to, niż dostać udaru. Ułożyła się wygodnie i czekała, nie spuszczając szałasu z oka. Przez jej głowę przewijały się różne myśli, tak jak wtedy, gdy zasiadała do medytacji, więc próbowała zastosować taką samą technikę i pozwolić im swobodnie płynąć, nie skupiając się na żadnej z nich. Zaczęło się od ciągu swobodnych skojarzeń, który zaczął się rozwijać – promienie słońca, ciepło, skóra, pigment, jej ojciec, Banks, muzyka, czarny pokój Luke’a Armitage’a, nieżyjący piosenkarze, tajemnice, porwanie, morderstwo. Z zamyślenia wyrwało ją brzęczenie much. Odpędziła je machnięciem ręki. W pewnym momencie poczuła, że chrabąszcz albo jakiś inny owad wędruje po jej dekolcie i omal nie wpadła w histerię, ale zdołała się opanować i strząsnęła intruza, nim zdążył się zapędzić za daleko. Dwa ciekawskie króliki zatrzymały się całkiem blisko i patrzyły na nią przez chwilę, poruszając nosami. Annie zaczęła się zastanawiać, czy trafiłaby do Krainy Czarów, gdyby poszła za którymś z nich. Wdychała głęboko powietrze przesiąknięte zapachem rozgrzanej trawy. Czas płynął powoli.
Minęły trzy godziny, a wciąż nikt się nie pojawił, żeby zabrać aktówkę. Oczywiście z powodu zagrożenia pryszczycą szałas znajdował się w strefie zakazanej, ale nie powstrzymało to Martina Armitage’a i z całą pewnością nie stanowiło również żadnej przeszkody dla porywacza. Niewykluczone, że właśnie dlatego wybór padł na to miejsce, gdyż istniało małe prawdopodobieństwo, że ktokolwiek będzie się tu kręcił. Miejscowi przeważnie stosowali się do zakazów, ponieważ zdawali sobie sprawę z ryzyka, a zniechęceni epidemią turyści wybrali wakacje za granicą albo w mieście. Annie również przestrzegała ograniczeń, ale sytuacja była wyjątkowa, zresztą dotychczas nie zbliżała się nawet do skażonych terenów. Żałowała, że nie ma przy sobie nic do jedzenia czy picia. Pora lunchu minęła już dawno i dokuczał jej głód, a upał sprawiał, że umierała z pragnienia. Do tego zaczęła odczuwać jeszcze jedną coraz bardziej naglącą potrzebę – musiała się załatwić. Cóż, jest na to tylko jeden sposób, pomyślała, rozglądając się we wszystkie strony, ale była zupełnie sama. Odeszła kilka metrów od swojej kryjówki, wybrała miejsce, w którym nie było żadnych ostów ani pokrzyw, po czym zsunęła majtki, przykucnęła i z ulgą opróżniła pęcherz. Przynajmniej może to zrobić, prowadząc obserwację w terenie, pomyślała, uśmiechając się. Gdyby siedziała w samochodzie zaparkowanym przy ruchliwej ulicy, nie byłoby to już takie proste, o czym nieraz miała okazję się przekonać. Zanim skończyła, dwa myśliwce z położonej niedaleko amerykańskiej bazy lotniczej przeleciały z hukiem kilka metrów nad jej głową. Pomyślała, że piloci mieli niezły widok i wyciągnęła w ich stronę rękę, prostując środkowy palec, tak jak to robią Amerykanie. Wróciła na swoje stanowisko i wyjęła komórkę w nadziei, że być może w tym miejscu uda się jej złapać zasięg, ale bez powodzenia. Wrzosowiska były martwą strefą. Zaczęła się zastanawiać, jak długo jeszcze będzie musiała czekać i dlaczego porywacz nie przychodził. Przecież pieniądze czekały w umówionym miejscu. A jeżeli nie zjawi się przed zapadnięciem zmroku i do szałasu znów się zakradnie jakaś para młodych kochanków, którzy nawet nie zaprzątają sobie głowy pryszczycą? Prócz szybkiego numerka czekałaby ich tam niespodziewana premia w postaci teczki z kilkunastoma tysiącami funtów. Z żołądka Annie dochodziło głośne burczenie, a jej język przysychał do podniebienia, kiedy ponownie uniosła lornetkę do oczu i skierowała spojrzenie w stronę szałasu. Jadąc z Banksem do pubu, Michelle kilka razy zadawała sobie pytanie, dlaczego to robi. A jednak znała odpowiedź. Była znudzona monotonią swojej pracy; najpierw znudziło ją poszukiwanie starych akt, a potem ich lektura. Musiała wyrwać się stamtąd, otrząsnąć się, i właśnie nadarzała się okazja, żeby to zrobić, jednocześnie dopełniając obowiązków służbowych. Musiała również przyznać, że zaintrygowała ją znajomość z człowiekiem, który przyjaźnił się z Grahamem Marshallem, zwłaszcza że ten cały Banks pomimo śladów siwizny na krótko
ostrzyżonych ciemnych włosach wcale nie wydawał się aż tak stary. Był szczupły, wyższy od niej o jakieś dziesięć centymetrów, miał wyraziste rysy twarzy i opaloną skórę, a jego niebieskie oczy spoglądały na nią z ożywieniem. Jego ubiór nie zdradzał wyrafinowanego gustu – miał na sobie lekką sportową kurtkę, szare spodnie i dżinsową koszulę – ale pasował do niego. Niektórzy mężczyźni w jego wieku wyglądają dobrze tylko w garniturach, pomyślała Michelle. W czymkolwiek innym sprawiali wrażenie, jakby przebrali się za własne wnuki. Ale byli też tacy, którzy prezentowali się całkiem nieźle w nieoficjalnych strojach i Banks się do nich zaliczał. – A więc mam cię tytułować „inspektor Hart”? – zapytał. Michelle spojrzała na niego z ukosa. – Jeśli chcesz, możesz mi mówić po imieniu. – W takim razie Michelle. Ładne imię. – Nie przesadzaj – powiedziała, zastanawiając się, czy zaczął z nią flirtować. – Naprawdę. Mówię poważnie. Nie musisz się rumienić. – Nie będę, o ile nie zaczniesz śpiewać tej starej piosenki Beat lesów – odparła zła na siebie, że nie udało się jej ukryć oznak zakłopotania. – Nigdy nie śpiewam kobietom, które znam tak krótko. Zresztą przypuszczam, że słyszałaś ją wiele razy. Michelle zaszczyciła go uśmiechem. – Zbyt wiele, by o tym wspominać. Obok pubu znajdował się parking i ogrodzony, świeżo skoszony trawnik sporych rozmiarów, a na nim stało kilka białych stolików, przy których można było się rozkoszować promieniami słońca. W ogródku siedziały już dwie rodziny, które najwyraźniej zamierzały spędzić tam całe popołudnie, a ich dzieci biegały dokoła i bawiły się na niewielkim placu zabaw wyposażonym w huśtawkę i zjeżdżalnię. Banksowi i Michelle udało się jednak znaleźć zaciszny kąt pod drzewami na przeciwległym krańcu trawnika. Kiedy Banks wszedł do pubu, żeby kupić coś do picia, Michelle spojrzała w stronę bawiących się dzieci. Była wśród nich dziewczynka o pięknych złotych lokach, na oko sześcioletnia, która zaśmiewała się do rozpuku, huśtając się na huśtawce. Melissa. Patrząc na nią, Michelle poczuła w sercu rozdzierający ból. Doznała ulgi, kiedy wrócił Banks z piwem i położył na stoliku dwie karty dań. – Co ci jest? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. – Może zobaczyłam – odparła. – Na zdrowie. Chwyciła swoją szklankę i stuknęła o jego kufel. Zauważyła, że Banksa zaciekawiła nagła zmiana jej nastroju, ale był na tyle taktowny, by powstrzymać się od drążenia tematu, i udawał, że uważnie studiuje menu. Spodobało jej się to. Nie była głodna, ale zamówiła kanapkę z krewetkami tylko po to, żeby się nie tłumaczyć, dlaczego nie ma apetytu. Tak naprawdę wciąż
czuła pieczenie w żołądku po winie, które wypiła zeszłego wieczoru. Banks musiał być rzeczywiście wygłodniały, bo zamówił pudding z kiełbaskami i sosem. Złożyli zamówienie i rozsiedli się wygodnie na krzesłach. Ich stolik stał pod drzewem, którego rozłożyste konary zapewniały im ochronę przed promieniami słońca. Banks zapalił papierosa i wypił łyk piwa. Jest w całkiem niezłej formie, pomyślała Michelle, jak na kogoś, kto pali, lubi napić się piwa i potrafi zjeść ogromny pudding z kiełbaskami. Ale jak długo będzie się tak trzymał? Jeżeli faktycznie jest rówieśnikiem Grahama Marshalla, ma teraz około pięćdziesiątki, a panowie w tym wieku zaczynają się skarżyć na miażdżycę i ciśnienie, nie wspominając o prostacie. Ale czyż mogła go osądzać? Sama wprawdzie nie paliła, ale piła za dużo i zdecydowanie przesadzała z niezdrowym jedzeniem. – Więc co jeszcze możesz mi opowiedzieć o Grahamie Marshallu? – zapytała. Banks zaciągnął się i powoli wypuścił dym. Delektował się papierosem albo stosował taką strategię, żeby zyskać przewagę w rozmowie, pomyślała Michelle. Wszyscy w policji uciekali się do jakichś strategii, nawet ona, chociaż musiałaby się mocno nagłowić, żeby nazwać swoją metodę. Uważała się za osobę bezpośrednią. – Przyjaźniliśmy się w szkole i poza szkołą też – odezwał się wreszcie Banks. – Mieszkał kilka domów dalej przy tej samej ulicy i przez ten rok, od kiedy się wprowadził, tworzyliśmy w kilku niewielką paczkę i byliśmy właściwie nierozłączni. – David Grenfell, Paul Major, Steven Hill i wy dwaj. Zdążyłam dopiero znaleźć Davida i Paula i zadzwoniłam do nich, ale niewiele się od nich dowiedziałam. Mów dalej. – Ostatni raz widziałem się z nimi, kiedy miałem osiemnaście lat. Potem wyjechałem do Londynu i kontakt się urwał. – Znałeś Grahama tylko przez rok? – Tak. Nawet krócej, bo rok wcześniej dołączył do naszej klasy we wrześniu. Jego rodzina przyjechała z Londynu, podobnie jak wiele innych w tamtych czasach. To było jeszcze przed wielkim napływem ludności na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych i rozbudową nowego miasta. Ciebie tu chyba jeszcze wtedy nie było. – Na pewno nie. – To w takim razie gdzie byłaś, jeśli wolno spytać? – Wychowałam się w Harwick, w Szkocji, a karierę policyjną zaczynałam w Manchesterze, ale od tamtego czasu wiele razy się przeprowadzałam. Tutaj jestem dopiero od paru miesięcy. Ale opowiadaj dalej. – Teraz rozumiem, skąd ten akcent. – Banks przerwał, by łyknąć piwa i znów zaciągnąć się papierosem. – A ja dorastałem tutaj, jestem chłopakiem z prowincji. Tutaj „zniespędziłem” dzieciństwo1. A Graham, sam nie wiem, zawsze był wyluzowany, wydawał się inny od nas
wszystkich, jakby nie z tego świata. Pochodził z Londynu, gdzie toczyło się prawdziwe życie. Wychowując się na prowincji, człowiek ma wrażenie, jakby wszystko go omijało, rozgrywało się gdzie indziej, i Londyn był wtedy jednym z takich miejsc, prawie jak San Francisco. – W jakim sensie wyluzowany? Banks potarł palcem bliznę pod prawym okiem, a Michelle zaczęła się zastanawiać, skąd ją ma. – Niewiele rzeczy wytrącało go z równowagi. Nigdy nie okazywał emocji, nie reagował żywiołowo i wydawał się bardzo doświadczony jak na swój wiek. Ale nie zrozum mnie źle, miał też swoje pasje. Interesował się muzyką, znał wszystkie utwory z drugich stron singli i pełno innych ciekawostek. Całkiem nieźle grał na gitarze i przepadał za fantastyką. I nosił fryzurę na Beatlesa, a mnie matka nie pozwalała tak się strzyc. Zawsze musiałem mieć krótkie włosy z tyłu i po bokach. – Ale Graham był wyluzowany? – Tak. Właściwie nie wiem, jak dokładnie określić tę cechę. Ale wiesz, o czym mówię? – Myślę, że tak. Miałam podobną przyjaciółkę. Była taką osobą… och, sama nie wiem… która wprawiała mnie w zakłopotanie, której chciałam dorównać. Nie jestem pewna, czy potrafię to wyrazić jaśniej. – Po prostu był wyluzowany, zanim jeszcze stało się to takie modne. – Jego matka wspominała, że był nękany w szkole. – To było zaraz po tym, jak do nas dołączył. Przyczepił się do niego Mick Slack, taki szkolny osiłek, co to nikomu nie przepuści. Graham nie był szczególnie wojowniczy, ale mu się postawił, i Slack nigdy więcej się do niego nie zbliżył. Inni też dali mu spokój. To był jeden jedyny raz, kiedy widziałem, jak się z kimś bił. – Wiem, że trudno sięgnąć pamięcią tak daleko wstecz, ale czy przed samym zaginięciem zauważyłeś w jego zachowaniu coś nietypowego? – Nie. Wydawał się taki sam jak zawsze. – Słyszałam od jego matki, że był na wakacjach z tobą i twoją rodziną. – Tak. Jego rodzice nie mogli wyjechać tamtego lata, więc puścili go z nami. Dobrze mieć przy sobie kogoś w tym samym wieku, kiedy spędza się dwa tygodnie z dala od domu. Zanudziłbym się na śmierć z rodzicami i młodszym bratem. – A on z młodszą siostrą. – Michelle się uśmiechnęła. – Kiedy ostatni raz widziałeś Grahama? – Dzień przed tym, jak zaginął. W sobotę. – Co robiliście? Banks odwrócił wzrok i przez chwilę spoglądał w stronę drzew. – To, co w każdą sobotę. Przed południem wybraliśmy się do kina na poranny seans. Grali
Flash G ordon albo H opalon g Cassidy i jakiś krótki film Three Stooges. – A po południu? – Poszliśmy do miasta. Przy Bridge Street był wtedy sklep ze sprzętem elektrycznym, w którym sprzedawali płyty. Już dawno go nie ma. Czasami we trzech albo czterech wciskaliśmy się do jednej z kabin i przeżywaliśmy uniesienie, słuchając najnowszych singli. – A wieczorem? – Nie pamiętam. Chyba siedziałem w domu i oglądałem telewizję. W sobotnie wieczory było na co popatrzeć. Puszczali Juke Box Jury, Doktora W ho i Dixon of Dock G reen . Później w soboty był też Rew olw er i m elon ik, ale chyba jeszcze nie tego lata. W każdym razie nie pamiętam, co wtedy oglądałem. – Czy tamtego dnia wydarzyło się coś dziwnego? Zauważyłeś coś w zachowaniu Grahama? – Niczego takiego sobie nie przypominam. Ale myślę, że mimo wszystko nie znałem go aż tak dobrze. Michelle miała wrażenie, że Banks wie coś, czym nie chce się podzielić. Nie wiedziała dlaczego, ale była pewna, że coś przed nią ukrywa. – Numer dwunasty?! – zawołała młoda dziewczyna, które weszła do ogródka, niosąc dwa talerze. Banks spojrzał na kartkę, którą dostał od barmana. – Tutaj – powiedział. Kelnerka podała im lunch. Patrząc na kanapkę z krewetkami, Michelle nie była pewna, czy zdoła ją zjeść w całości, za to Banks zabrał się z apetytem do puddingu. – Ja też roznosiłem gazety na tym osiedlu, kiedy jeszcze sklepik należał do kogoś innego. Wcześniej właścicielem był pan Thackeray, ale zachorował na gruźlicę i interes zaczął podupadać. Wtedy Bradford odkupił od niego firmę i rozkręcił ją na nowo. – Ale ty nie wróciłeś już do pracy? – Nie. Pracowałem po lekcjach na plantacji pieczarek za ogródkami działkowymi. Brudna robota, ale dobrze płacili, przynajmniej jak na owe czasy. – Czy spotkało cię kiedyś coś przykrego podczas roznoszenia gazet? – Nie. Myślałem między innymi właśnie o tym, jadąc tutaj. – Nikt nie próbował cię nigdy zwabić do domu? – Był jeden facet, który wydawał mi się wtedy trochę dziwny, ale przypuszczalnie był nieszkodliwy. – Tak? Michelle sięgnęła do torebki po notes. Nietknięta kanapka leżała przed nią na talerzu i właśnie zainteresowała się nią duża zielonkawa mucha. Banks odpędził ją machnięciem ręki.
– Lepiej zacznij jeść. – Co to był za facet? – Nie pamiętam adresu, ale mieszkał przy końcu Hazel Crescent, przed skrzyżowaniem z Wilmer Road. Jako jedyny o tej porze był na nogach i miałem wrażenie, jakby nigdy nie chodził spać. Otwierał drzwi ubrany w piżamę i zapraszał mnie do środka na papierosa albo drinka, ale zawsze odmawiałem. – Dlaczego? Banks wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Zadziałał instynkt. Coś musiało mi się w nim nie spodobać. Może to, że śmierdział. Nie wiem. Niektórym towarzyszy w dzieciństwie jakiś szósty zmysł, który ostrzega ich przed zagrożeniem. Jeżeli mają szczęście, zostaje im to na całe życie. W każdym razie wpojono mi, że nie należy przyjmować słodyczy od obcych, więc nie zamierzałem również przyjmować niczego innego. – Harry Chatham – powiedziała Michelle. – Co? – Ten facet nazywał się Harry Chatham. Ten przykry odór to jedna z jego cech charakterystycznych. – Widzę, że odrobiłaś zadanie. – Należał wtedy do kręgu podejrzanych, ale ostatecznie został wykluczony. Miałeś rację, trzymając się od niego z daleka. Facet był karany za obnażanie się przed młodymi chłopcami, chociaż nigdy nie posunął się dalej. – Sprawdzili go dokładnie? Michelle pokiwała głową. – Był na wakacjach w Great Yarmouth i wrócił dopiero w niedzielę wieczorem. Potwierdziło to wielu świadków. Jet Harris musiał go zdrowo przemaglować. Banks się uśmiechnął. – Jet Harris. Od lat nie słyszałem tego nazwiska. Kiedyś straszyli nim dzieci i jako mały chłopiec nieraz słyszałem: „Lepiej wytrzyj nos, bo jak cię zobaczy Jet Harris, to pójdziesz do więzienia”. Baliśmy się go, choć żaden z nas nawet nie wiedział, jak wygląda. Michelle parsknęła śmiechem. – Teraz jest mniej więcej tak samo – powiedziała. – Ale on pewnie już nie żyje, prawda? – Zmarł osiem lat temu. Jednak legenda pozostała. – Michelle wzięła do ręki kanapkę i ugryzła kawałek. Była smaczna, a ona uświadomiła sobie, że jednak jest głodna i szybko pochłonęła połowę.
– Czy jest jeszcze coś, o czym chciałbyś mi powiedzieć? – zapytała. Zauważyła, że Banks znów się zawahał. Właśnie skończył pudding i sięgnął po kolejnego papierosa, jakby grał na zwłokę. Widziała już takie zachowanie u podejrzanych, których przesłuchiwała. Ten człowiek musiał mieć coś na sumieniu i właśnie się zastanawia, czy jej o tym powiedzieć. Czuła, że nie może go popędzać, więc patrzyła w milczeniu, jak wkłada papierosa do ust i przez chwilę bawi się zapalniczką. Czekała cierpliwie. Annie żałowała, że rzuciła palenie. Przynajmniej miałaby czym się zająć, kiedy tak leżała na wilgotnej trawie, nie spuszczając szałasu z oka. Spojrzała na zegarek i uświadomiła sobie, że leży tam już od czterech godzin, a wciąż nikt nie przychodzi po pieniądze. Mokre od potu ubranie lepiło się jej do skóry i marzyła tylko o jednym – żeby wejść pod prysznic i przez pół godziny rozkoszować się strumieniami chłodnej wody. Ale nie mogła przecież porzucić swojego punktu obserwacyjnego. Zastanawiała się jednak, co będzie, jeżeli tam zostanie. Czy kiedy zjawi się wreszcie porywacz, powinna zbiec na dół, żeby go aresztować? Nie, bo nie uwolni w ten sposób Luke’a Armitage’a. Czy zdąży dobiec do zaparkowanego w Mortsett samochodu, żeby śledzić tego, kto przyjedzie odebrać okup? Możliwe, ale miałaby o wiele większe szanse, gdyby cały czas siedziała w pogotowiu za kierownicą. W końcu zdecydowała, że wciąż obserwując szałas, wróci do wioski i jeszcze raz spróbuje znaleźć kogoś, kto ma w domu telefon, a potem zaczeka w samochodzie na wsparcie z Eastvale. Czuła ból w kościach, kiedy podniosła się z ziemi i strzepnęła kilka źdźbeł trawy, które przyczepiły się do jej bluzki. To jest jakiś plan, pomyślała, na pewno lepszy niż tkwienie tu bezczynnie i prażenie się w słońcu. Kiedy nadszedł ten moment, Banks odkrył, że wyznanie prawdy jest trudniejsze, niż się spodziewał. Wiedział, że gra na zwłokę, chociaż powinien to po prostu z siebie wyrzucić, ale zaschło mu w ustach, a słowa uwięzły w gardle. Pociągnął łyk piwa, lecz niewiele to pomogło. Na jego karku pojawiły się krople potu i zaczęły ściekać po plecach. – Bawiliśmy się nad rzeką, niedaleko centrum miasta – odezwał się wreszcie. – Wtedy to miejsce nie było jeszcze tak zagospodarowane jak teraz, więc wzdłuż brzegu ciągnęły się pustkowia. – Kto z tobą był? – Tylko Paul i Steve. – Mów dalej. – Naprawdę nic wielkiego się nie stało – powiedział Banks zakłopotany tym, że wydarzenia, które prześladowały go przez wiele lat, wydawały mu się teraz takie błahe, gdy w słoneczne
popołudnie siedział w cieniu drzewa z atrakcyjną kobietą. Ale nie było już odwrotu. – Wrzucaliśmy kamienie do wody i puszczaliśmy kaczki. Potem poszliśmy kawałek w dół rzeki, gdzie znaleźliśmy kupkę większych kamieni i cegieł. Zaczęliśmy je rzucać, żeby rozbryzgiwały wodę z wielkim pluskiem. Przynajmniej ja rzucałem. Steve i Paul odeszli trochę dalej. W każdym razie właśnie dźwigałem wielki kawał skały, przyciskając go oburącz do piersi, kiedy zobaczyłem, że jakiś wysoki obdarty facet idzie w moją stronę. – Co zrobiłeś? – Dalej trzymałem kamień, żeby go nie ochlapać. Był ze mnie kawał hultaja, ale zawsze pełna kultura. Pamiętam, że uśmiechnąłem się do niego, kiedy już się zbliżał, żeby wiedział, że wstrzymuję się z rzutem, dopóki nie odejdzie na bezpieczną odległość. – Banks przerwał i sięgnął po papierosa. – A potem on nagle chwycił mnie od tyłu, a ja upuściłem kamień i woda chlusnęła na nas obu. – I co potem? Co zrobiłeś? – Zaczęliśmy się szamotać. Myślałem, że chce mnie wepchnąć do wody, więc zaparłem się nogami. Może nie byłem zbyt wyrośnięty, ale za to silny i żylasty. Mój opór chyba go zaskoczył. Cuchnął potem i tak, jakby coś pił. Chyba piwo. Pamiętam, że ojciec miał podobny oddech, kiedy czasami wracał z pubu. Michelle otworzyła notes. – Możesz go opisać? – Miał zmierzwioną ciemną brodę i tłuste długie włosy. Dłuższe, niż się wtedy nosiło. Wyglądał jak Rasputin. I nosił ciężki wojskowy płaszcz. Kiedy go zobaczyłem, pomyślałem od razu, że musi mu być strasznie gorąco w takim grubym ubraniu. – Kiedy to się stało? – Pod koniec czerwca. Był pogodny dzień, taki jak dzisiaj. – I co było dalej? – Zaczął mnie ciągnąć w stronę krzaków, ale udało mi się uwolnić jedną rękę z jego uścisku. Wtedy on mnie obrócił, zaklął i uderzył pięścią w twarz. Kiedy się zatoczyłem, nie dał rady już mnie utrzymać, a ja rzuciłem się do ucieczki. – Gdzie byli twoi koledzy? – Zdążyli już wrócić do drogi. Stali dobre sto metrów dalej i patrzyli. – Nie pobiegli ci na pomoc? – Byli przerażeni. – Nie zawiadomili policji? – To wszystko działo się tak szybko. Kiedy się uwolniłem i dobiegłem do nich, wszyscy uciekliśmy, nie oglądając się za siebie. Postanowiliśmy nie mówić o tym rodzicom, bo nie wolno
nam było tam chodzić, a poza tym powinniśmy być wtedy w szkole. Nie chcieliśmy, żeby się nam za to oberwało. – Domyślam się. A co rodzice powiedzieli na twoją poobijaną twarz? – Nie byli zachwyceni. Powiedziałem, że wdałem się w bójkę po lekcjach. W sumie wszystko szczęśliwie się skończyło. Próbowałem zapomnieć o tym wszystkim, ale… – Nie mogłeś? – Bywało różnie. Zdarzały się dłuższe okresy, kiedy wcale o tym nie myślałem. – Dlaczego sądzisz, że ma to jakiś związek z zaginięciem Grahama? – Wydawało mi się, że to nie może być zwykły zbieg okoliczności – odparł Banks. – Najpierw jakiś zboczeniec próbuje wepchnąć mnie do rzeki i zawlec w krzaki, a potem Graham przepada bez śladu. Michelle dopiła resztę piwa i zamknęła notes. – Cóż, chyba lepiej, żebym wróciła już na komendę i spróbowała poszukać jakichś śladów tego tajemniczego napastnika.
Rozdział 6 Annie wzięła prysznic, włożyła świeże ubranie i jeszcze tego samego popołudnia stawiła się w gabinecie nadinspektora Gristhorpe’a, który wezwał ją do siebie na rozmowę. Było coś władczego i surowego w tym pomieszczeniu, co zawsze ją onieśmielało. Być może po części działał tak na nią widok wysokich regałów wypełnionych głównie książkami z dziedziny prawa i kryminalistyki, wśród których trafiały się jednak takie klasyczne dzieła, jak S am otn ia czy An n a Karen in a – powieści, których Annie nie miała okazji przeczytać i które peszyły ją swoją popularnością i powagą opasłych tomów. A po części onieśmielał ją wygląd samego Gristhorpe’a – jego zwalista sylwetka, rozczochrane włosy i czerwona dziobata twarz z haczykowatym nosem. Tego dnia miał na sobie flanelowe spodnie i tweedową marynarkę z łatami na łokciach. Brakowało mu tylko fajki w ręku, lecz Annie wiedziała, że jej szef nie pali. – No dobrze – odezwał się nadinspektor, kiedy usiadła na wprost niego. – A teraz wyjaśnij mi, co takiego, do cholery, stało się na tym pastwisku pod Mortsett? Annie poczuła, jak rumieniec zalewa jej twarz. – To była moja subiektywna ocena, szefie. Gristhorpe machnął wielką owłosioną dłonią. – Nie kwestionuję twojej oceny. Chcę tylko wiedzieć, co twoim zdaniem się dzieje. Annie rozluźniła się trochę i założyła nogę na nogę. – Myślę, że Luke Armitage został porwany. Wczoraj wieczorem ktoś zażądał okupu od jego rodziców i Martin Armitage zadzwonił do mnie, żebym odwołała poszukiwania. – Ale ty tego nie zrobiłaś? – Nie. Coś mi się w tym wszystkim nie zgadzało. Doszłam do wniosku, że nie mogę uznać sprawy za zamkniętą, dopóki nie zobaczę chłopca na własne oczy i nie porozmawiam z nim. – I słusznie. Co było potem? – Jak pan wie, dziś rano pojechałam zobaczyć się jeszcze raz z jego rodzicami. Odniosłam wrażenie, że nie są zachwyceni moją wizytą i że dzieje się coś niedobrego – wyjaśniła Annie i opowiedziała o tym, jak śledziła Martina Armitage’a, aż zaprowadził ją do miejsca, w którym zostawił okup, i jak przez kilka godzin obserwowała szałas, leżąc na zboczu wzgórza, dopóki nie zdecydowała się wrócić do wioski, gdzie w końcu znalazła kogoś, kto miał w domu telefon. – Myślisz, że porywacz cię widział? – To możliwe, jeżeli ukrył się gdzieś w pobliżu z lornetką. To otwarty teren. Ale mam wrażenie, że albo będzie czekał do wieczora, albo… – A nie obawia się, że ktoś inny przypadkiem znajdzie pieniądze?
– To miejsce leży na uboczu, a większość ludzi przestrzega zakazu wstępu na tereny skażone. – Albo co? – Co proszę? – Powiedziałaś „albo”, zanim ci przerwałem. Rozumiem, że bierzesz pod uwagę jakąś inną ewentualność? Co jeszcze mogło się stać twoim zdaniem? – Może coś poszło nie tak. Coś, o czym nie wiemy. – Na przykład co? Annie przełknęła ślinę i odwróciła wzrok. – Na przykład Luke mógł zostać zabity. Czasami porwania tak się kończą. Próbował uciec, bronił się i… – Ale porywacz mimo to może zabrać okup. Armitage’owie wcale nie muszą wiedzieć, że ich syn nie żyje, jeśli faktycznie tak jest, a pieniądze wciąż czekają w umówionym miejscu. Jeżeli nie byłaś obserwowana, to prócz nas tylko Martin Armitage i porywacz o tym wiedzą. – I właśnie to mnie intryguje. Jeżeli ktoś żąda okupu, to ewidentnie zależy mu na pieniądzach, bez względu na to, czy porwany żyje, czy nie. Może porywacz jest po prostu ostrożny i czeka, aż się ściemni. – Możliwe. – Gristhorpe spojrzał na zegarek. – Kto w tej chwili obserwuje szałas? – Posterunkowy Templeton. – Ustal plan dyżurów, a ja się postaram o pozwolenie na użycie lokalizatora. Po zmroku ktoś zakradnie się do szałasu i ukryje nadajnik w aktówce, jeżeli nikt jej do tej pory nie zabierze. – Grist horpe westchnął. – Jak spadać, to z wysokiego konia. Komendant McLaughlin i tak ukręci mi za to głowę. – Zawsze może pan zwalić winę na mnie, sir. – O tak, chciałabyś. Tylko czekasz, żeby się narazić samej górze. – Ale przecież… – Daj spokój, żartowałem. Nie poznałaś jeszcze tutejszych zwyczajów? – Czasami tracę nadzieję, że kiedykolwiek mi się to uda. – Poczekaj kilka lat. W każdym razie zostaw to mnie. Dam sobie radę z szefostwem. – A co z rodzicami chłopca? – Myślę, że powinnaś znów się do nich wybrać. – A jeżeli ich dom jest pod obserwacją? – Porywacze nie wiedzą, kim jesteś. – Gristhorpe się uśmiechnął. – Zresztą nie wyglądasz na policjantkę. – Właśnie zamierzałam się wystroić w najbardziej eleganckie ciuchy. – Wystarczy, że znów włożysz te czerwone buty. Czy telefon Armitage’ów wciąż jest na
podsłuchu? – Tak, sir. – Więc jakim cudem…? – Też mnie to zastanawia. Podobno Luke zadzwonił na komórkę ojczyma, ale podejrzewam, że tak naprawdę Martin Armitage rozmawiał wtedy z porywaczem. – Ale dlaczego nie skorzystał z linii stacjonarnej? – Armitage powiedział, że tamtego wieczoru wybierał się z żoną do restauracji, a Luke o tym wiedział, więc myślał, że nie ma ich w domu. – Naprawdę chłopak sądził, że nawet po jego zniknięciu nie odwołają kolacji? I powiedział o tym porywaczowi? – Wiem, że to brzmi dziwnie. Ale moim zdaniem Martin Armitage jest ostatnią osobą, do której Luke by zadzwonił. – Ach, rozumiem. Jakieś niesnaski w rodzinie? – Nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale na pewno nie układa się między nimi najlepiej. Myślę, że Luke jest bardzo podobny do swojej matki i być może również do biologicznego ojca. Ma twórczą naturę artysty, jest samotnikiem i marzycielem. A Martin Armitage jest człowiekiem czynu, sportowcem i typem twardziela. – A więc obchodź się z nimi ostrożnie, Annie. Uważaj, żeby nie wsadzić kija w mrowisko. – Jeśli nie zechcą szczerze odpowiadać na moje pytania, nie będę miała wyboru. – Tylko nie przeholuj. – Postaram się. – I nie spisuj dzieciaka na straty. Jeszcze nie jest za późno. – Oczywiście, szefie – odparła Annie, chociaż nie była co do tego przekonana. Stara ulica prawie wcale się nie zmieniła od czasów, gdy Banks mieszkał przy niej z rodzicami. Od Love Me Do w sześćdziesiątym drugim do Woodstock w sześćdziesiątym dziewiątym, pomyślał. Tylko ceglane ściany, drewniane drzwi i kryte łupkiem dachy wydawały się trochę bardziej podniszczone, a stare anteny telewizyjne zniknęły prawie ze wszystkich domów, włącznie z domem jego rodziców, ustępując miejsca małym antenom satelitarnym. To miało sens. Banks nie wyobrażał sobie, że jego ojciec mógłby się obejść bez Sky Sports. Osiedle powstało na początku lat sześćdziesiątych i jego matka była zachwycona, kiedy przenieśli się z ciasnej rudery z wychodkiem na podwórku do nowego przestronnego domu ze „wszystkimi wygodami”, jak się wtedy mówiło. Z tych wygód Banks najbardziej sobie cenił toaletę wewnątrz domu i łazienkę z prawdziwego zdarzenia, która zastąpiła blaszaną balię napełnianą co piątek wrzątkiem z czajnika, a także własny pokój. W starym domu dzielił pokój z młodszym o pięć lat Royem i jak to między braćmi bywa, nie żyli ze sobą w zgodzie.
Dom stał na zachodnim brzegu osiedla przy drodze przelotowej, za którą znajdowała się opuszczona fabryka i kilka sklepów, a wśród nich kiosk z gazetami. Banks przystanął na chwilę i spojrzał na nadgryzioną zębem czasu szeregową zabudowę osiedla – domy stojące po pięć w rzędzie, każdy z małym ogródkiem, drewnianą furtką i żywopłotem. Zauważył, że niektórzy mieszkańcy wprowadzili różne drobne ulepszenia, a jeden z domów miał nawet dobudowaną werandę. Jego właściciele zapewne wykupili go w latach osiemdziesiątych, kiedy rząd konserwatystów sprzedawał mieszkania komunalne za bezcen. Może z drugiej strony mają oranżerię, pomyślał Banks, choć uważał, że na takim osiedlu szaleństwem jest stawianie przybudówki wykonanej niemal w całości ze szkła. Na środku ulicy stała grupka dzieciaków, kilku Azjatów i kilku białych w workowatych spodniach i bluzach z kapturami, którzy palili papierosy i zerkali na niego z ukosa. Miejscowi zawsze traktowali obcych podejrzliwie, a ci chłopcy go nie znali i nie mieli pojęcia, że się tutaj wychował. Po ulicy włóczyły się bezpańskie psy, które ujadały na wszystko bez wyraźnego powodu i załatwiały się na chodnikach, a kilka domów dalej z otwartego okna dobiegała głośna muzyka. Banks pchnął furtkę. Zauważył, że jego matka zasadziła przed domem jakieś kolorowe kwiaty i schludnie przystrzygła nieduży trawnik. Był to jedyny ogród, jaki miała w życiu, i zawsze była dumna z tego małego skrawka ziemi. Banks przeszedł po ścieżce z płyt chodnikowych i zapukał do drzwi. Przez szybkę z mlecznego szkła widział zbliżającą się matkę. Otworzyła mu, zatarła dłonie i uścisnęła go na powitanie. – Miło cię widzieć, Alanie – powiedziała. – Wejdź do środka. Banks zostawił torbę w przedpokoju i wszedł za matką do salonu. Ściany pokrywała cienka tapeta z liściastym wzorem, której kolor harmonizował z brązową tapicerką sofy i foteli, a nad elektrycznym kominkiem wisiał sentymentalny jesienny pejzaż. Nie pamiętał, czy widział go przed rokiem, kiedy ostatnio odwiedził rodziców, ale też nie mógł być pewien, że wtedy nie mieli jeszcze tego obrazu. Takim był spostrzegawczym detektywem i troskliwym synem. Ojciec siedział w swoim ulubionym fotelu ustawionym naprzeciwko telewizora. – Jak się miewasz, synu? – zapytał, nie ruszając się z miejsca. – Nieźle. A ty? – Nie mogę narzekać. Arthur Banks od lat cierpiał na lekką niewydolność krążenia i szereg bliżej nieokreślonych przewlekłych dolegliwości, które zaczęły mu dokuczać, gdy został zwolniony z pracy, a z upływem czasu jego stan ani się nie polepszał, ani nie pogarszał. Sporadycznie zażywał leki, kiedy kłuło go w piersi. Prócz tego płuca i wątrobę miał zniszczone przez papierosy i alkohol, ale dawniej był zdrów jak ryba. Niski i szczupły, wciąż miał gęste ciemne włosy prawie bez śladu
siwizny, które zaczesywał do tyłu, zużywając przy tym mnóstwo pomady. Matka Banksa, korpulentna i energiczna kobieta o pucołowatych policzkach i gęstych siwych włosach, ubolewała nad mizernym wyglądem syna. – Od rozstania z Sandrą chyba nie odżywiasz się jak należy – powiedziała. – Wiesz, jak to jest. Udaje mi się od czasu do czasu zjeść jakiegoś hamburgera z frytkami, kiedy znajdę wolną chwilę. – Nie kpij sobie. Zresztą nie powinieneś jadać takich rzeczy. Napijesz się herbaty? – Chętnie – odparł Banks. Nie zastanawiał się nad tym, co będzie robił, kiedy wreszcie znajdzie się w domu. Tak naprawdę wyobrażał sobie, że jego oferta pomocy wzbudzi taki entuzjazm lokalnej policji, że dostanie własne biuro w Thorpe Wood. Ale najwyraźniej nie zanosiło się na to. Bądź co bądź to śledztwo Michelle Hart, pomyślał. – Tylko zaniosę torbę na górę – dodał i ruszył w stronę schodów. Choć od czasu wyprowadzki do Londynu Banks nigdy nie nocował u rodziców, miał przeczucie, że jego pokój nadal jest taki jak dawniej. I nie mylił się. Prawie wcale. Stała tam ta sama szafa, ten sam niewielki regał na książki i to samo wąskie łóżko, w którym sypiał, będąc nastolatkiem, i zagrzebywał się pod kołdrą z radiem tranzystorowym, żeby słuchać Radia Luksemburg, albo czytał książkę przy latarce. Tylko ściany wyglądały inaczej. Zniknęły zdjęcia sportowych aut, które podziwiał jako chłopiec, a ich miejsce zajęła nowa tapeta w różowo-zielone paski. Stał przez chwilę na progu, pozwalając odżyć tym wszystkim emocjom, które zaczynały się miotać gdzieś głęboko w jego wnętrzu. To nie do końca była nostalgia ani też poczucie zagubienia, ale coś pośredniego. Widok za oknem też się nie zmienił. Jego pokój jako jedyny znajdował się z tyłu domu i widać było z niego podwórko i aleję, a za nią duży pusty plac ciągnący się aż do następnego osiedla. Ludzie chodzili tam wyprowadzać psy, a lokalna młodzież urządzała sobie czasami nocne spotkania. Banks też tam bywał i palił z przyjaciółmi woodbine’y albo park drive’y, a jeżeli Graham był przy forsie, częstował ich amerykańskimi stuyvesantami z filtrem albo pall mallami. Później, już po zaginięciu Grahama, Banks przychodził tam czasem z dziewczynami. Plac miał nieregularny kształt i po jego drugiej stronie znajdowała się niewielka odnoga, w której można było się ukryć. Całkiem dobrze pamiętał te schadzki, spierzchnięte wargi i długie namiętne pocałunki; pamiętał, jak stojąc oparty o zardzewiałe pręty ogrodzenia, szarpał się gorączkowo z haftkami stanika, agrafkami i innymi wynalazkami, z których tak niefrasobliwie korzystały wówczas dziewczęta. Banks położył torbę w nogach łóżka i przeciągnął się. Miał za sobą długą podróż, a po południu był w pubie z Michelle Hart i wypił piwo, więc zaczynało ogarniać go zmęczenie. Zastanawiał się
nad krótką drzemką, ale doszedł do wniosku, że byłoby to niegrzeczne i powinien zejść na dół, żeby porozmawiać z rodzicami, z którymi nie widział się od tak dawna. Najpierw jednak wyjął z torby koszulę i powiesił ją w szafie, żeby trochę się rozprostowała. Inne ubrania na wieszakach i półkach wyglądały obco, ale jego uwagę przyciągnęły kartonowe pudła leżące na dnie szafy. Otworzył jedno z nich i ze zdumieniem odkrył, że w środku znajdują się jego stare płyty – single, bo tylko na takie mógł sobie wtedy pozwolić. Longplaye, które były ponad trzy razy droższe, dostawał na urodziny i pod choinkę, ale były to głównie płyty Beatlesów i Rolling Stonesów, które zabrał ze sobą do Londynu. Zawartość pudła odzwierciedlała początki jego zainteresowań muzycznych. Wkrótce po opuszczeniu domu rodzinnego zainteresował się twórczością Cream, Hendrixa i Jefferson Airplane, a potem odkrył jazz i muzykę klasyczną, ale to… Wyciągnął z kartonu gruby plik winylowych krążków i zaczął je przeglądać. I znów jego oczom ukazały się w całej swej świetności G oin ’ Back Dusty Springfield, T he Rise an d Fall of Flin gel Bun t The Shadows, An yon e W ho H ad a H eart Cilli Black, Nut Rocker B. Bumble & The Stinger, Alw ays S om ethin g T here to Rem in d Me Sandie Shaw, H ouse of the Risin g S un Animalsów i As T ears G o By Marianne Faithful. Było jeszcze wiele innych, o których zapomniał, i kilku zupełnie nieznanych artystów, jak Ral Donner czy Kenny Lynch, a także przeboje Dela Shannona i Roya Orbisona nagrane przez jakichś anonimowych wykonawców dla wytwórni Embassy Records, które można było tanio kupić w supermarkecie. Wszystkich płyt z tej nostalgicznej skarbnicy przeszłości słuchał między jedenastym a szesnastym rokiem życia. Dawno już pożegnał swój wysłużony gramofon, ale rodzice mieli na dole zestaw stereo, więc pomyślał, że przy okazji tej wizyty mógłby posłuchać kilku starych piosenek. Na razie odłożył pudło na miejsce i wyciągnął drugie, które wypełniały głównie stare zabawki. Znalazł tam modele samolotów – spitfire’y, wellingtony, junkersy i messerschmitt ze złamanym skrzydłem – parę samochodzików Dinky, kosmiczny pistolet na plastikowe strzałki i mały nakręcany Dalek podobny do odwróconego kubła na śmieci, który po naciągnięciu sprężyny jeździł i powtarzał „Mordować! Mordować!”. Na dnie pudełka leżało też kilka starych komiksów – Ś w ięty, Dan ger Man i T he Man From U.N.C.L.E. – a także kieszonkowe radio tranzystorowe Philipsa, które kiedyś sprawiało mu tyle uciechy i stanowiło powód do dumy. Może nawet udałoby mu się je uruchomić, gdyby włożył nowe baterie. Trzecie pudełko było wypełnione starymi świadectwami szkolnymi, czasopismami, listami i zeszytami. Czasami się zastanawiał, co się stało z tymi wszystkimi rzeczami, i dochodził do wniosku, że rodzice uznali je za nikomu niepotrzebne rupiecie i wywalili na śmietnik. Mylił się. Przez te wszystkie lata jego skarby leżały ukryte w szafie. Teraz miał przed sobą stare numery „Beatles Monthly”, „Fabulous”, „Record Song Book” i „The Radio Luxembourg Book of Record
Song”. Wyjął z pudła kilka niewielkich kalendarzyków i odkrył, że zawierają one jego zapiski. Część miała proste niewyszukane okładki z doklejoną na grzbiecie szlufką na długopis, a inne były ozdobione podobiznami gwiazd filmowych, piosenkarzy albo sportowców. Jednak teraz najbardziej interesował go terminarz w sztywnej laminowanej okładce z kolorowym fotosem z filmu G oldfin ger przedstawiającym Seana Connery’ego i Honor Blackman. Każdej ze stron kalendarza obejmujących kolejne tygodnie towarzyszyło zdjęcie jakiejś gwiazdy filmowej. Pierwsza była Brigitte Bardot, a tydzień naprzeciwko zaczynał się od niedzieli 27 grudnia 1964 roku. To był pierwszy pełny tydzień jego pamiętnika z 1965 roku. Roku, w którym zaginął Graham. Michelle zdjęła okulary i potarła grzbiet nosa, gdzie czuła narastający ból. Ostatnio często cierpiała na bóle głowy i chociaż lekarz zapewnił ją, że to nic poważnego – żadnego guza na mózgu ani zaburzeń neurologicznych – a psychiatra złożył to na karb stresu i codziennych zmagań, nie potrafiła przestać się martwić. Zatęchłe powietrze w archiwum też dawało się jej we znaki. Zamiast pokwitować wypożyczenie materiałów i zabrać je do swojego biura, Michelle postanowiła, że równie dobrze może wszystko przejrzeć na miejscu. Czytelnia mieściła się w przeszklonej wnęce wyposażonej w biurko i krzesło, a za ścianą na kilku rzędach regałów spoczywały stare dokumenty, z których część sięgała nawet końca dziewiętnastego wieku. Gdyby warunki były bardziej sprzyjające, chętnie przejrzałaby dokładniej te zbiory. Była przekonana, że znalazłaby tam coś fascynującego. Na razie musiał jej wystarczyć 1965 rok. Chciała sobie wyrobić ogólne pojęcie o przestępstwach, do jakich dochodziło w okresie zaginięcia Grahama, i spróbować znaleźć jakiś trop prowadzący do tajemniczego brodacza, o którym opowiedział jej Banks. Pani Meatcalfe udostępniła jej rejestry, w których figurowały dzień po dniu wszystkie zgłoszenia i interwencje. Lektura była ciekawa, ale większość informacji nie miała żadnego związku z tym, czego szukała Michelle. Wiele zarejestrowanych zgłoszeń dotyczyło różnych błahostek – zaginionych zwierząt lub aktów przemocy domowej – i nie pociągało za sobą dalszego postępowania, ale studiując ich wykaz, mogła zyskać wyobrażenie o policyjnej codzienności w tamtych czasach. Na przykład w maju pewien mężczyzna został aresztowany pod zarzutem napaści na czternastoletnią dziewczynę, która wsiadła do jego samochodu w pobliżu autostrady A1, lecz jego wygląd ani trochę nie odpowiadał podanemu przez Banksa rysopisowi napastnika znad rzeki. Również w maju został obrabowany sklep jubilerski w centrum miasta, z którego złodzieje wynieśli łup o wartości osiemnastu tysięcy funtów. W czerwcu kilku wyrostków pocięło opony w blisko trzydziestu samochodach zaparkowanych w śródmieściu, a dwudziestojednoletni
mężczyzna został ugodzony nożem podczas bójki o dziewczynę przed barem The Rose and Crown przy Bridge Street. W sierpniu dwaj rzekomi homoseksualiści zostali przesłuchani w związku z nieprzyzwoitymi ekscesami, do których dochodziło w wiejskiej posiadłości lokalnego prominenta, niejakiego Ruperta Mandeville’a, ale nie udało się dotrzeć do anonimowego informatora i wszystkie zarzuty zostały później wycofane z braku dowodów. Nie do wiary, że bycie gejem uchodziło za przestępstwo, pomyślała Michelle, ale rok sześćdziesiąty piąty należał jeszcze do wieków ciemnoty, a homoseksualizm został zalegalizowany dopiero dwa lata później. Szybko odkryła, że przed zaginięciem Grahama Marshalla, a także po nim dochodziło do wielu incydentów, jednak w żadnym z nich nie dopatrzyła się najmniejszych powiązań z przygodą Banksa. Czytała dalej. W lipcu policja wszczęła śledztwo w sprawie wymuszania haraczy. Proceder był wzorowany na metodach braci Krayów z Londynu, a parał się nim lokalny gang, którym podobno kierował niejaki Carlo Fiorino, ale nikomu nie postawiono żadnych zarzutów. Im dłużej czytała, tym bardziej uświadamiała sobie, jak ogromna przepaść dzieli tamtą epokę od współczesności. Wprawdzie sama urodziła się w 1961 roku, ale prędzej by skonała, niż przyznała się do tego przed Banksem. Dorastała w okresie, który Banks bez wątpienia nazwałby muzyczną posuchą zdominowaną przez The Bay City Rollers, Eltona Johna i Hot Chocolate, nie wspominając o G orącz ce sobotn iej n ocy i G rease. Kiedy miała piętnaście lat, zaistniał punk, ale była zbyt konserwatywna, by podążyć za tłumem. Prawdę mówiąc, odstraszały ją podarte ubrania, sterczące włosy i agrafki w uszach, a muzyka była za bardzo hałaśliwa jak na jej gust. Właściwie Michelle nie poświęcała zbyt wiele czasu słuchaniu muzyki. Była bardzo sumiennym dzieckiem i zawsze ubolewała, że tak długo ślęczy nad zadaniem domowym, podczas gdy inni już skończyli i włóczyli się po mieście. Matka mówiła jej, że jest zbyt pedantyczna, by machnąć na coś ręką i dać sobie spokój, i prawdopodobnie miała rację. Nie była zachwycona, gdy rówieśnicy, rodzina i nauczyciele przyczepili jej łatkę drobiazgowej perfekcjonistki. Czyż nie prościej jest powiedzieć miernota i kujon, skoro i tak właśnie to mieli na myśli? zastanawiała się czasami. Pomimo ciężkiej pracy nie osiągała w szkole oszałamiających wyników, ale udało się jej zdać wszystkie egzaminy i dostać się na politechnikę – by znów wkuwać, podczas gdy inni studenci chodzili na imprezy i koncerty – gdzie studiowała zarządzanie, aż w końcu zdecydowała się na karierę w policji. Gdy pod koniec lat siedemdziesiątych sporadycznie zdarzało się jej znaleźć trochę czasu dla siebie, lubiła tańczyć. Podobało się jej reggae i ska, więc słuchała Boba Marleya, The Specials, Madness i UB40. Nigdy nie lubiła nostalgicznych snobów, jak ich nazywała, a z doświadczenia wiedziała, że najgorsi są ci, którzy wzdychają za latami sześćdziesiątymi. Podejrzewała, że Banks jest jednym
z nich. Słuchając takich ludzi, można było odnieść wrażenie, że koniec świata jest już bliski, bo tylu gigantów rocka wymarło, zramolało albo zeszło na psy i nikt już nie nosi koralików ani zwiewnych sukienek do ziemi, a tak w ogóle to zażywanie narkotyków było niewinnym sposobem, żeby wyluzować się na kilka godzin albo osiągnąć wyższy poziom uduchowienia, nie to, co teraz, kiedy ludzie rujnują sobie życie, oddając ostatnie pieniądze pozbawionym skrupułów dilerom. Jedynym odgłosem, jaki rozlegał się w archiwum, było ciche brzęczenie świetlówki. Cisza należała do rzadkości na posterunku policji, gdzie wszyscy przekrzykiwali się nawzajem stłoczeni w jednym wspólnym biurze, a tutaj Michelle słyszała nawet tykanie swojego zegarka. Minęła piąta. Wkrótce pora na przerwę, pomyślała, haust świeżego powietrza, a później z powrotem do pracy. Czytając o przestępstwach popełnionych w sierpniu, bardziej wyczuła, niż usłyszała, że ktoś się zbliża, i kiedy uniosła głowę, zobaczyła nadinspektora Benjamina Shawa. Kiedy stanął na progu, jego zwalista sylwetka wypełniła całe drzwi, zasłaniając światło. – Czego szukasz? – zapytał. – Przeglądam stare rejestry. – To widzę. Tylko po co? Wiesz, że niczego tutaj nie znajdziesz. Nie po tylu latach. – Chciałam tylko rzucić okiem, żeby poznać kontekst sprawy Marshalla. Właściwie zastanawiałam się, czy… – Kontekst? Czy to jedno z tych modnych słów, których się nauczyłaś na politechnice? Czcza paplanina i tyle. – Ale, szefie… – Nawet nie próbuj mnie przekonywać. Tracisz tylko czas. A oprócz tego kontekstu co jeszcze spodziewasz się odkryć w tych zakurzonych szpargałach? – Rozmawiałam dzisiaj z przyjacielem Grahama Marshalla. Powiedział mi, że dwa miesiące przed jego zaginięciem został napadnięty nad rzeką przez jakiegoś dziwnego mężczyznę. Sprawdzam, czy nie odnotowano jakichś podobnych wypadków w tamtym okresie. Shaw przysiadł na skraju biurka, które zaskrzypiało i ugięło się lekko. Michelle zaczęła się obawiać, że nieszczęsny mebel złamie się pod jego ciężarem. – I co znalazłaś? – zapytał. – Zaciekawiło mnie to. – Nic jak dotąd. A sam nie przypominasz sobie czegoś podobnego? Nadinspektor zmarszczył czoło. – Nie. A kim jest ten przyjaciel? – Nazywa się Alan Banks. A właściwie to główny inspektor Banks. – A to dopiero. Banks? Nazwisko wydaje mi się znajome. Rozumiem, że wtedy nie zgłosił
tego zdarzenia? – Nie. Za bardzo się bał, co powiedzą na to jego rodzice. – Wyobrażam siebie. Posłuchaj, a jeśli chodzi o tego Banksa, chciałbym zamienić z nim parę słów. Możesz nas umówić? – Mam numer jego telefonu. Ale… – Michelle chciała powiedzieć, że to jej śledztwo i nie jest zachwycona, gdy Shaw wchodzi jej w paradę, ale doszła do wniosku, że nie jest rozsądnie zrażać do siebie jednego z wyższych rangą oficerów już na samym początku kariery w Peterborough. Poza tym mógł się okazać pomocny, ponieważ brał udział w pierwszym śledztwie przed laty. – Ale co? – Nic takiego. – Dobrze. – Shaw wstał z biurka. – W takim razie ściągnij go tu jak najszybciej. – Wiem, że po tylu latach może się to wydawać dziwne, ale jestem Alan Banks i przyszedłem złożyć państwu kondolencje. – Alan Banks. Doprawdy, niesłychane! – Pani Marshall otworzyła szeroko drzwi, a podejrzliwy wyraz jej twarzy ustąpił miejsca zadowoleniu. – Wejdź i czuj się jak u siebie. Minęło ponad trzydzieści sześć lat, odkąd Banks po raz ostatni odwiedził dom Marshallów, i przypominał sobie jak przez mgłę, że wtedy widział tam o wiele ciemniejsze i bardziej masywne meble. Teraz stojący w salonie kredens i szafka na telewizor wyglądały na sosnowe. Trzyczęściowy komplet wypoczynkowy był dużo większy, a ogromny telewizor zajmował cały kąt pokoju. Nawet po tak długim czasie pamiętał, że nie bywał często u Grahama. Niektórzy rodzice chętnie gościli przyjaciół swoich dzieci i tak było w domu Banksa, Dave’a i Paula, ale państwo Marshallowie zawsze wydawali się trochę nieprzystępni. Graham nigdy nie opowiadał o nich zbyt wiele, ale wtedy Banks nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Chłopcy rzadko poruszali takie tematy, o ile nie narzekali, że czegoś im zabroniono albo pozbawiono ich kieszonkowego, bo zostali przyłapani na jakimś oszustwie. Był przekonany, że rodzina Grahama jest najzupełniej normalna, tak samo jak jego własna. Od matki dowiedział się, że pan Marshall jest sparaliżowany po wylewie, więc nie był zaskoczony widokiem siedzącego w fotelu wychudzonego starca, który wpatrywał się w niego. Pani Marshall wyglądała na zmęczoną i przytłoczoną nadmiarem trosk, co wcale go nie dziwiło, tylko zastanawiał się, jak udaje się jej utrzymać dom w tak idealnym porządku. Może pomagał jej ktoś z opieki społecznej, bo wydawało się raczej mało prawdopodobne, by miała siłę na codzienne sprzątanie. – Popatrz, Bill, kto do nas przyszedł – powiedziała. – Alan Banks, przyjaciel Grahama, pamiętasz?
Z wykrzywionej twarzy Billa Marshalla trudno było cokolwiek wyczytać, ale jego spojrzenie wydawało się spokojniejsze, kiedy się dowiedział, kim jest nieoczekiwany gość. Banks przywitał się z nim i usiadł w fotelu. Zauważył oprawione w ramkę zdjęcie, które jego ojciec zrobił Grahamowi na promenadzie w Blackpool. Sam miał podobne, też w obcisłych dżinsach i czarnym golfie, i tylko krótko ostrzyżone włosy odróżniały go od przyjaciela, który nosił fryzurę „na Beatlesa”. Pan Marshall siedział w tym samym miejscu, w którym zwykł siadywać przed laty, podobnie jak ojciec Banksa. Dawniej dużo palił, ale teraz prawdopodobnie nie byłby w stanie nawet utrzymać papierosa w ustach. – Słyszałam, że jesteś kimś ważnym w policji – zagadnęła pani Marshall. – Nie wiem, czy ważnym, ale owszem, jestem policjantem. – Nie musisz być taki skromny. Od czasu do czasu spotykam w sklepie twoją mamę. Jest z ciebie bardzo dumna. Mnie nigdy tego nie okazywała, pomyślał. – Cóż, wie pani, jakie są matki. – Przyjechałeś, żeby pomóc przy śledztwie? – Nie wiem, czy mi na to pozwolą – odparł. – Ale jeśli będą potrzebować mojej pomocy, z przyjemnością jej udzielę. – Ta dziewczyna, którą tu przysłali, wydaje się bardzo miła. – Na pewno da sobie radę. – Powiedziałam jej, że nie wyobrażam sobie, żeby Jet Harris i jego ludzie coś wtedy przeoczyli. Oni byli bardzo dokładni. – Wiem. – Ale Graham po prostu… przepadł bez śladu. Na tyle lat. – Często o nim myślałem – powiedział Banks. – Wiem, że tak naprawdę nie znałem go zbyt długo, ale zaprzyjaźniliśmy się. Brakowało mi go potem. Wszystkim nam go brakowało. Pani Marshall pociągnęła nosem. – Dziękuję ci. Graham doceniał to, że zaakceptowaliście go w swoim gronie, kiedy był tu nowy. Sam wiesz, jak czasem trudno zdobyć przyjaciół. To takie nieprawdopodobne, że odnalazł się po tylu latach. – Zdarza się. I proszę być dobrej myśli. Teraz policja korzysta z całkiem nowych technologii. Sama pani widziała, jak szybko zidentyfikowali szkielet. Dwadzieścia lat temu byłoby to nie do pomyślenia. – Szkoda, że na nic nie mogę się przydać, ale nie przypominam sobie niczego nadzwyczajnego. To spadło na nas jak grom z jasnego nieba.
– Wiem – odparł Banks, wstając z fotela. – Ale jestem pewien, że jeśli coś nie zostało zbadane, inspektor Hart na pewno się tym zajmie. – Już idziesz? – Zbliża się piąta, a mama nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym nie pojawił się na herbacie. Uważa, że trzeba mnie podkarmić. Pani Marshall się uśmiechnęła. – W takim razie lepiej już idź. Nie powinieneś jej denerwować. A tak swoją drogą, jeszcze nie mogą wydać nam zwłok, ale panna Hart powiedziała, że mnie zawiadomi, kiedy będziemy mogli go pochować. Przyjdziesz na pogrzeb, prawda? – Oczywiście – rzekł Banks. Gdy odwrócił głowę, by pożegnać się z panem Marshallem, nagle mignęła mu przed oczami jego postać sprzed lat, potężny muskularny mężczyzna, który swym wyglądem wzbudzał dziwne poczucie zagrożenia. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że jako chłopiec bał się ojca Grahama. Nigdy nie miał ku temu wyraźnego powodu, ale się go bał. Michelle wiedziała, że dawno powinna dać sobie z tym spokój, ale nie zamierzała się poddać, nie znalazłszy przynajmniej jakiegoś śladu tajemniczego napastnika, o którym opowiedział jej Banks, o ile taki człowiek w ogóle istniał. Poza tym już dzięki samej lekturze starych dokumentów wyrobiła sobie wyobrażenie o tamtych czasach i odkryła, że wszystko to zaczyna ją fascynować. W 1965 roku nie odnotowano w Peterborough rekordowej liczby przestępstw, ale Michelle zauważyła, że do szybko rozrastającego się miasta zaczęły docierać niektóre z bardziej rażących ogólnokrajowych problemów. Modsi i rockersi wywoływali burdy w śródmiejskich pubach, marihuana stawała się nieodłącznym elementem stylu życia zbuntowanej młodzieży – wbrew temu, co mówił Banks – a pornograficzny czarny rynek zalewały tony magazynów z Niemiec, Danii i Szwecji, w których można było znaleźć wszelkie wyobrażalne perwersje, a także te niewyobrażalne. Dlaczego nie z Norwegii i Finlandii? zastanawiała się. Czyżby tam pornografia nie cieszyła się aż takim powodzeniem? Włamania i napady rabunkowe z bronią w ręku były powszechne jak zawsze i jedynie wzrost liczby kradzieży samochodów wydawał się czymś nowym. W 1965 roku znacznie mniej ludzi miało samochody, uświadomiła sobie Michelle i to sprawiło, że znów wróciła myślami do historii Banksa. Jakiś brudny i obdarty mężczyzna o wyglądzie Rasputina napadł na niego nad rzeką niedaleko centrum miasta. A Graham Marshall został dwa miesiące później porwany wraz z ciężką torbą pełną gazet z osiedla położonego kilka kilometrów dalej. Sposób działania sprawcy był zupełnie inny. Na przykład nic nie wskazywało na to, że Graham się bronił, tak jak jego przyjaciel, co z pewnością by uczynił, gdyby został
zaatakowany i poczuł, że musi walczyć o swoje życie. Poza tym mężczyzna, który napadł na Banksa, przyszedł piechotą, a Graham z pewnością nie dotarł na własnych nogach do miejsca, w którym znaleziono jego szczątki. Możliwe, że tajemniczy napastnik znad rzeki miał gdzieś ukryty samochód, ale było to mało prawdopodobne. Biorąc pod uwagę opis Banksa, Michelle przypuszczała, że mężczyzna był bezdomnym nędzarzem, może jakimś włóczęgą. Włóczęgą, który akurat przechodził wtedy przez miasto. Motyw typowy dla wielu powieści detektywistycznych. Problem tkwił w tym, że wciąż nie potrafiła znaleźć żadnego logicznego związku między przygodą Banksa a zaginięciem Grahama Marshalla. Przyszło jej na myśl, że poczucie winy, które prześladowało Banksa od tylu lat, mogło wypaczyć jego osąd sytuacji. Takie rzeczy się zdarzały i nieraz się z tym spotykała. Zdała sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie znajdzie nic na temat tego człowieka w archiwum policyjnym. Nie każdy miał swoją teczkę w aktach policji, wbrew temu, co głosiły niektóre organizacje. Musiałaby przejrzeć stare roczniki gazet, a może archiwum miejscowego szpitala psychiatrycznego. Wiele wskazywało na to, że mężczyzna cierpiał na jakieś zaburzenia i istniała szansa, że kiedyś był leczony. Oczywiście zawsze należało liczyć się z tym, że nie pochodził stąd. Michelle nie miała pojęcia, gdzie dokładnie rzeka Nene ma swoje źródła, wiedziała jedynie, że zaczyna swój bieg gdzieś w Northampton i wpada do zatoki. Może mężczyzna wędrował wzdłuż brzegu od miasta do miasta. Michelle przeglądała teczkę za teczką i odkładała je na bok z narastającym poczuciem bezsilności. Aż wreszcie, kiedy oczy zaczynały ją boleć ze zmęczenia, dopisało jej szczęście.
Rozdział 7 Stojący przy głównej ulicy zaledwie sto metrów od domu pub The Coach and Horses zmienił się z upływem lat, ale nie tak bardzo jak inne przybytki tego typu. Ten wielki lokal zawsze przyciągał najrozmaitszych gości, a przedstawiciele różnych pokoleń zasiadali tu wspólnie przy kuflu piwa i nadal tak było, zmienił się tylko przekrój etniczny klienteli. Teraz wśród białych twarzy można było zauważyć Pakistańczyków i sikhów, a według Arthura Banksa bywali tam również azylanci z Kosowa, którzy mieszkali na osiedlu. Miejsce stołów bilardowych zajęły migające światłami hałaśliwe automaty do gier, a wysłużone drewniane ławy zastąpiły nowe, obite tapicerką. Inne były również tapety i oświetlenie, ale na tym kończyły się zmiany. Banks dowiedział się od ojca, że browar odżałował trochę pieniędzy na te drobne udogodnienia jeszcze w latach osiemdziesiątych, aby przyciągnąć młodszych i hojniejszych klientów. Ale na próżno. Ludzie, którzy przychodzili się napić do The Coach and Horses, przeważnie bywali tam przez większość swojego życia. Podobnie jak ich ojcowie. W tym pubie Banks wychylił swój pierwszy oficjalny kufel, gdy przyszedł tam z ojcem w swoje osiemnaste urodziny, choć już od dwóch lat wymykał się z kolegami na piwo do oddalonego o półtora kilometra The Wheatsheaf. Kiedy ostatnim razem był w The Coach and Horses, grał na jednym z najwcześniejszych elektronicznych automatów barowych wyposażonym w zielony ekran, na którym odbijało się tam i z powrotem piłeczkę tenisową. Choć w pubie było niewielu młodych ludzi, przyjazna i ożywiona atmosfera od razu przyciągnęła uwagę Banksa, gdy wieczorem przyszedł tam z ojcem. Pudding matki – porządne jedzenie, którego mu brakowało – ciążył mu jeszcze na żołądku. Ojcu udało się nie zasapać, co jak sam przyznał, zawdzięczał temu, że od dwóch lat już nie palił. Banks dotknął kieszeni, w której spoczywała paczka papierosów, i ogarnęło go poczucie winy. To było ulubione miejsce Arthura Banksa. Przychodził tam prawie codziennie od czterdziestu lat, podobnie jak jego kompani, Harry Finnegan, Jock McFall i Norman Grenfell, ojciec Dave’a. Tutaj Arthur czuł się poważany. Tutaj przynajmniej na godzinę lub dwie zapominał o swoich dolegliwościach i frustracji spowodowanej zwolnieniem z pracy, kiedy pił piwo, śmiał się i bajdurzył w towarzystwie mężczyzn, wśród których czuł się swobodniej. Bo The Coach and Horses był w zasadzie męskim pubem i tylko sporadycznie wstępowała tam jakaś para albo grupa kobiet wracających z pracy. Kiedy Arthur zabierał Idę na drinka, jak zwykł czynić w każdy piątkowy wieczór, szli do The Duck and Drake albo do The Duke of Wellington, gdzie Ida Banks poznawała najświeższe plotki i oboje brali udział w quizach oraz śmiali się z ludzi, którzy robili z siebie idiotów podczas karaoke.
W The Coach and Horses nie urządzano takich imprez, a dobiegająca z głośników muzyka z lat sześćdziesiątych była ściszona na tyle, żeby starsi goście słyszeli się nawzajem. Znalazłszy się w środku, Banks usłyszał W aterloo S un set The Kinks, jedną ze swoich ulubionych piosenek. Z kuflami w rękach przysiedli się do stolika i ojciec przedstawił go swoim przyjaciołom, po czym wyraził ubolewanie z powodu nieobecności Jocka McFalla, który przebywał w szpitalu na operacji prostaty. Potem odezwał się Norman Grenfell: – Zanim przyszliście, właśnie rozmawialiśmy, co za straszna tragedia z tym chłopakiem Marshallów – zaczął. – Pamiętam, że ty i nasz David bawiliście się z nim. – Tak. Swoją drogą, jak się miewa Dave? – Dobrze. Nadal mieszka z Ellie w Dorchester. Oczywiście ich dzieciaki już dorosły. – Oni wciąż są razem? Banks pamiętał, że Ellie Hatcher była pierwszą dziewczyną, z którą Dave „chodził na poważnie”, i zaczęło się to w 1965 roku. – Niektóre pary się trzymają – mruknął jego ojciec. Banks zignorował zaczepkę i poprosił Normana, aby pozdrowił od niego Dave’a, kiedy będzie z nim rozmawiał. W przeciwieństwie do Jocka i Harry’ego, którzy pracowali z Arthurem w walcowni, Norman był kiedyś sprzedawcą w sklepie odzieżowym w Midgate i czasami załatwiał kolegom syna zniżkę na jakąś kurtkę, parę dżinsów albo buty. Pił piwo z małej szklanki, a nie z kufla, i palił fajkę, przez co wydawał się niemal dystyngowany w porównaniu z prostymi robotnikami. Miał też swoją pasję – czytał i kolekcjonował wszystko, co dotyczyło parowozów, a jeden z pokoi w jego małym domu był w całości wypełniony modelami pociągów – co sprawiało, że jeszcze bardziej odróżniał się od tłumu wielbicieli piwa, sportu i telewizji. Mimo to Norman Grenfell zawsze był uważany za takiego samego członka grupy jak Jock, Harry czy Arthur, chociaż nie łączyła go z nimi ta bliżej nieokreślona więź powszechna wśród robotników, którzy muszą harować w takich samych nędznych warunkach dla tych samych nędznych pracodawców i dzień w dzień narażać się na te same niebezpieczeństwa za takie same nędzne pieniądze. Graham też był trochę taki, pomyślał Banks, zawsze na uboczu jako ten nowy, przez swoje pochodzenie i przez swój londyński luz, a mimo to jeden z nich. Ten spokojny. Ktoś pokroju George’a Harrisona na tle grupy. – W takim razie za Grahama – rzekł Banks, podnosząc szklankę. – W sumie lepiej, że go znaleźli. Przynajmniej będą mogli go teraz pochować. – Zgadza się – powiedział Harry. – Amen – dodał Norman. – A czy ojciec Grahama nie przychodził tutaj? – zapytał Banks. Arthur Banks się roześmiał.
– Owszem, przychodził. Dziwny był gość z tego Billa Marshalla, prawda, Harry? – Dziwny, a jakże. Moim zdaniem miał trochę nie po kolei. Wszyscy parsknęli śmiechem. – W jakim sensie był dziwny? Harry trącił Arthura Banksa w bok. – Gliniarz pełną gębą z tego twojego chłopaka, co? Arthur spochmurniał. Banks wiedział doskonale, że ojciec nigdy nie pochwalał jego wyboru drogi zawodowej i bez względu na to, jak dobrze by sobie radził i jakie sukcesy odnosił, zawsze uważał go za zdrajcę klasy robotniczej, która tradycyjnie odnosiła się do policji ze strachem i pogardą. Arthur Banks żywił przekonanie, że jego syn wysługuje się burżujom, stojąc na straży ich interesów i majątków. Nie zważał przy tym na fakt, że w czasach jego młodości większość gliniarzy wywodziła się z niższych klas i dopiero teraz wielu policjantów miało swoje korzenie w klasie średniej i dyplomy uniwersyteckie. W tej kwestii nigdy nie doszli do porozumienia i Banks zauważył nawet, jak bardzo ten drobny przytyk Harry’ego Finnegana wytrącił jego ojca z równowagi. – Graham był moim przyjacielem – odpowiedział szybko, żeby rozładować napięcie. – Zastanawiałem się nad tym, i tyle. – I dlatego tu przyjechałeś? – zapytał Norman. – Między innymi. Takie samo pytanie zadała mu pani Marshall. Prawdopodobnie ludzie przypuszczali, że skoro był policjantem i przyjaźnił się z Grahamem, zostanie mu powierzone śledztwo w tej sprawie. – Nie wiem, na ile zdołam pomóc – odparł, zerkając z ukosa na ojca, który uniósł kufel do ust. Nigdy nie powiedział żadnemu z rodziców, co wydarzyło się nad rzeką, i teraz też nie zamierzał tego robić. Oczywiście mogło to wyjść na jaw, gdyby jego informacja do czegoś doprowadziła, ale teraz czuł taki sam niepokój jak wielu świadków, którzy skłamali, żeby nie zostały odkryte jakieś wstydliwe tajemnice. – Przez te wszystkie lata zastanawiałem się często nad losem Grahama i teraz pomyślałem, że powinienem się tu zjawić i zobaczyć, czy na coś się przydam. – Rozumiem – rzekł Norman, przypalając na nowo wygasłą fajkę. – Myślę, że tak czy inaczej wstrząsnęło to każdym z nas. – Ale wspomniałeś, tato, o ojcu Grahama. Arthur Banks odwrócił wzrok w stronę syna. – Ja? – Powiedziałeś, że był dziwny. Nie znałem go dobrze i właściwie nigdy z nim nie rozmawiałem. – To oczywiste. Byłeś jeszcze dzieciakiem.
– Dlatego teraz cię pytam. Zapadło milczenie i po chwili Arthur Banks spojrzał na Harry’ego Finnegana. – On był jakiś taki śliski, nie sądzisz, Harry? – W rzeczy samej. Zawsze go ciągnęło do lewych interesów, i to zwykle takich, które rządziły się prawem pięści. Za nic w świecie bym mu nie zaufał. A do tego miał gadane. – Jak mam to rozumieć? – Wiesz, że jego rodzina sprowadziła się tutaj z Londynu? – wtrącił Arthur Banks. – Tak. – Bill Marshall był murarzem, i to dobrym, ale kiedy sobie wypił, zaczynał opowiadać o innych rzeczach, które robił w Londynie. – Nadal nie pojmuję. – To był kawał chłopa. Krzepki, miał wielkie ręce i szerokie bary od dźwigania cegieł na budowie. – Wdawał się w bójki? – Można tak to ująć. – Twojemu tacie chodzi o to, że Bill Marshall opowiadał, jak pracował dla gangsterów jako egzekutor – wyjaśnił Harry, pochylając się nad stołem. – Wymuszanie haraczy i tego typu sprawy. – Naprawdę? – Banks pokręcił głową. Trudno mu było sobie wyobrazić, że ten schorowany, przykuty do fotela starzec był kiedyś reketierem, ale to wyjaśniałoby to poczucie zagrożenia, jakie wzbudzał swoją obecnością. – Nigdy bym… – Nie mogłeś – przerwał mu ojciec. – Jak już mówiłem, byłeś jeszcze dzieckiem. Nie rozumiałeś pewnych rzeczy. Banks zauważył, że zmieniła się muzyka. Na szczęście Herb Alpert i jego przeklęty Tijuana Brass już kończyli. Banks nie cierpiał ich tak samo jak za młodu. Potem The Bachelors zaczęli śpiewać Marie, ulubioną piosenkę matki i ojca. – Powiedzieliście o tym policji? Starsi mężczyźni popatrzyli po sobie, a potem Arthur Banks skrzywił się i spojrzał na syna. – Co ty sobie wyobrażasz? – Ale on mógł… – Posłuchaj, może Bill Marshall wygadywał różne rzeczy, ale nie miał nic wspólnego ze zniknięciem chłopaka. – Skąd możesz mieć pewność? – Wy, policjanci, wszyscy jesteście tacy sami – żachnął się Arthur. – Wystarczy, że ktoś jest trochę niepewny, a jesteście gotowi go wrobić.
– Nigdy w życiu nikogo nie wrobiłem. – Może Bill Marshall zachowywał się dziwnie, ale nie krążył po okolicy, mordując młodych chłopców, zwłaszcza że chodzi o jego syna. – Nie powiedziałem, że go o to podejrzewam – zaprotestował Banks, który zauważył, że inni goście zaczynają się im przyglądać, jakby byli atrakcją wieczoru. – W takim razie o co ci chodzi? – Posłuchaj, tato. – Banks sięgnął po papierosa. Postanowił nie palić przy ojcu, głównie ze względu na jego zdrowie, ale odmawianie sobie papierosa w The Coach and Horses było tak samo pozbawione sensu, jak powstrzymywanie się od sikania w basenie. – Jeżeli w opowieściach Billa Marshalla jest choć trochę prawdy, to niewykluczone, że dopadł go ktoś, z kim miał jakieś porachunki. – Ale jemu nic się nie stało. – To bez znaczenia, tato. Ci ludzie często uciekają się do bardziej wymyślnych sposobów, żeby zemścić się na swoich wrogach. Uwierz mi, swego czasu natknąłem się na niejeden taki przypadek. Czy wymieniał kiedyś jakieś nazwiska? – Co masz na myśli? – Jego kryminalną przeszłość w Londynie. Ludzi, dla których pracował. Opowiadał o nich? Harry Finnegan zaśmiał się nerwowo, ale zamilkł, kiedy Arthur Banks zgromił go spojrzeniem. – W zasadzie tak – oznajmił Arthur i zawiesił głos, potęgując pełne dramatyzmu napięcie. – Opowiadał. – O kim? – O bliźniakach. O Reggiem i Ronniem Krayach. – O psiakrew! Oczy Arthura Banksa zalśniły triumfująco. – Teraz rozumiesz, dlaczego myśleliśmy, że wygaduje niestworzone historie? Po raz drugi tego dnia Annie udała się do Swainsdale Hall, ale tym razem czuła nieprzyjemne mrowienie w żołądku. Nie spodziewała się, że Martin Armitage, który i tak nie należał do ludzi łatwych w obejściu, będzie zachwycony tym, co miała mu do powiedzenia. Bądź co bądź, pomyślała, przy całej swojej porywczości i arogancji człowiek ten przez większość życia dokonał niewiele poza kopaniem piłki. Z Robin było inaczej. Wyraźnie jej ulżyło, kiedy mogła z kimś się podzielić swoimi obawami, a pod uprzejmą powierzchownością i aurą wrażliwości kryła się silna kobieta, która była zdolna wspierać swojego męża. Drzwi jak zwykle otworzyła Josie, która trzymała za obrożę ujadającą Miatę. Annie chciała porozmawiać z nią i jej mężem Calv inem, ale oni mogli poczekać. Im mniej ludzi wiedziało, co
się dzieje, tym lepiej. Robin i Martin siedzieli w ogrodzie przy stoliku z kutego żelaza pod wielkim pasiastym parasolem. Był ciepły wieczór, a ogród znajdował się po południowej stronie rezydencji, więc wszystko dokoła zalewało miękkie światło o złotawym odcieniu, a korony drzew rzucały na trawnik długie czarne cienie. Annie miała ochotę sięgnąć po szkicownik. Za wysokim kamiennym murem, który wyznaczał granicę posiadłości, zieleń pofałdowanych pól rozlewała się w dolinie, sięgając aż po ogołocone z roślinności strome zbocze, gdzie zaczynało się pasmo dzikich wrzosowisk porastających wzgórza. Armitage’owie nie wyglądali na ludzi rozkoszujących się urokliwym wieczorem i smakiem drinków w wysokich oszronionych szklankach, które stały przed nimi na blacie. Oboje byli spięci i na ich pobladłych twarzach malował się wyraz troski, gdy z przejęciem wpatrywali się w telefon komórkowy, który spoczywał na stoliku niczym odbezpieczona bomba. – Co pani tu robi? – Martin Armitage uniósł głowę. – Powiedziałem, że Luke jest w drodze do domu i odezwę się do pani, kiedy wróci. – Rozumiem, że jeszcze go nie ma? – Nie. – Kontaktował się z wami ponownie? – Nie. Annie westchnęła i nie pytając o zgodę, przysiadła się do stolika. – Nie zapraszałem pani… Annie uciszyła Martina gestem dłoni. – Nie ma sensu dalej tak się zwodzić. Wiem, co się dzieje. – Nie rozumiem, o co pani chodzi. – Niech pan przestanie się zgrywać. Jechałam za panem. – Co takiego? – Śledziłam pana. Kiedy wyszłam stąd dziś rano, odczekałam chwilę w zatoczce przy drodze i pojechałam za panem do tego szałasu na pastwisku. Co pan tam robił? – Nie pani zasrany interes. I co, oskarży mnie pani teraz o złamanie zakazu wstępu do strefy skażonej? – Powiem panu, co pan tam robił. Zostawił pan w tym szałasie teczkę z pieniędzmi. Stare banknoty, głównie po dziesięć i dwadzieścia funtów. Na oko z dziesięć tysięcy, może piętnaście. Martin Armitage poczerwieniał na twarzy. Mimo to Annie mówiła dalej: – A teraz powiem panu, co się wydarzyło. Wczoraj wieczorem porywacze zadzwonili na pańską komórkę i zażądali okupu za uwolnienie Luke’a. Ponieważ nie miał pan tyle gotówki przy sobie, dali panu czas do rana na podjęcie pieniędzy z banku i podrzucenie ich w umówionym miejscu. – Annie uświadomiła sobie w tym momencie, że porywacze znają okolicę albo
obserwowali teren od dłuższego czasu. Ktoś mógł ich zauważyć. Obcy wyróżniali się w tych stronach, zwłaszcza ostatnio, kiedy spadła liczba turystów. – Mam rację? – Ma pani wyobraźnię, to muszę przyznać. – Zakazali wam kontaktów z policją, dlatego moje wizyty wprawiają was w takie przerażenie. – Powiedziałem już pani… – Martinie. – Robin Armitage odezwała się po raz pierwszy i chociaż mówiła łagodnym i uprzejmym tonem, jej głos był na tyle mocny, by przykuć uwagę męża. – Nie widzisz, że ona wszystko wie? Muszę przyznać, że jest mi z tym trochę lżej. – Ale on powiedział… – Oni nie wiedzą, kim jestem – wyjaśniła Annie. – I jestem prawie pewna, że nie widzieli mnie dziś rano w okolicy Mortsett. – Prawie pewna? Annie spojrzała Martinowi w oczy. – Skłamałabym, mówiąc, że mam stuprocentową pewność. Lekki powiew wiatru rozwiał jej włosy, a świergot ptaków siedzących w koronach drzew wypełnił ciszę, która zapadła po jej słowach. Wciąż wbijała wzrok w oczy Armitage’a, dopóki nie wyczuła, że jego spojrzenie zdradza oznaki niepewności, aż w końcu dał za wygraną i bezradnie zwiesił głowę. Żona pochyliła się w jego stronę i objęła go. – Policja wie, co należy robić. Na pewno będą dyskretni – powiedziała Robin, patrząc na Annie, jak gdyby spodziewała się zaprzeczenia. Annie milczała, a Martin otarł oczy wierzchem dłoni i pokiwał głową. – Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało, ale pani Armitage ma rację. – Proszę mi mówić Robin. Skoro wspólnie jesteśmy zaangażowani w tak osobistą sprawę, proszę zwracać się do mnie po imieniu. Do mojego męża też. – Dobrze, a takim razie wy też mówcie mi po imieniu. Posłuchaj mnie, Robin. Muszę cię uprzedzić, że nie jestem negocjatorem. To nie moja specjalność. Mamy odpowiednio przeszkolonych ludzi, którzy prowadzą pertraktacje z porywaczami. – Ale on zakazał nam wszelkich kontaktów z policją – potwierdził jej przypuszczenia Martin. – Zagroził, że jeśli wciągniemy w to policję, zabiją Luke’a. – Co mu odpowiedziałeś? – Że już zgłosiliśmy zaginięcie syna. – A co on na to? – Milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał. – A może z kimś się konsultował?
– Możliwe, ale nie słyszałem żadnej rozmowy. W każdym razie kiedy znów się odezwał, kazał mi zawiadomić was dla pewności, że Luke się odnalazł i wraca do domu. Tak też zrobiłem. – Zatem rozmawiał z tobą jakiś mężczyzna, tak? – Tak. – O której zadzwonił? – Około wpół do dziesiątej wieczorem. Zaraz potem Robin skontaktowała się z tobą. – Ile zażądał? – Dziesięć tysięcy. – Miał jakiś charakterystyczny akcent? – Nie zauważyłem. – Mówił jak ktoś tutejszy? – Możliwe, ale nie słyszałem żadnych naleciałości. – A jego głos? – Co masz na myśli? – Był niski czy wysoki? Cienki czy chrapliwy? – Raczej zwyczajny. Przykro mi, ale nie mam aż tak wyczulonego słuchu, żeby rozpoznać kogoś po głosie. Annie obdarzyła go uśmiechem. – Niewielu ludzi to potrafi. Ale zastanów się dobrze. To może okazać się ważne, gdybyś sobie coś przypomniał. – Dobrze, pomyślę o tym jeszcze. – Pozwolił ci porozmawiać z Lukiem? – Nie. – Poprosiłeś go o to? – Tak, ale powiedział, że trzymają go w innym miejscu. – I zadzwonił na twoją komórkę, tak? – Tak. – Kto zna ten numer? – Rodzina, bliscy przyjaciele, partnerzy w interesach. Sądzę, że dosyć łatwo go zdobyć. I oczywiście Luke też go zna. Ma go na liście kontaktów w swojej komórce. Z początku myślałem, że to on dzwoni, bo na wyświetlaczu pojawiło się jego imię. – A więc porywacz użył komórki Luke’a? – Na to wygląda. Czy ma to jakieś znaczenie? – Przynajmniej wiemy, że porywacz przebywa w miejscu, gdzie jest zasięg. Albo znajdował się w takim miejscu, kiedy dzwonił. Gdyby skorzystał z niej ponownie, moglibyśmy zwrócić się
o pomoc do operatora sieci. To by nam pomogło go namierzyć. Oczywiście byłoby lepiej, gdyby porywacz nie wyłączał komórki, ale nie ma co liczyć, żeby aż tak ułatwił nam zadanie. – A co podpowiada ci doświadczenie? – zapytała Robin. – W ilu przypadkach zdarza się, że… jak często ofiara zostaje… – Nie dysponuję żadnymi statystykami, ale jeśli to was pocieszy, porywacze są w zasadzie ludźmi interesu. Robią to dla pieniędzy, a nie po to, żeby kogoś skrzywdzić. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wszystko zakończy się pomyślnie, a Luke wróci do domu zdrów i cały. – Annie miała wrażenie, że jej nos wydłuża się z każdym słowem. Upłynęło zbyt dużo czasu, by mogła liczyć na szczęśliwe zakończenie, choć miała nadzieję, że się myli. – Będziecie stwarzać pozory, że wypełniacie jego polecenia, i postaracie się nie wzbudzać podejrzeń, tymczasem my spróbujemy nie tylko uwolnić Luke’a, ale również ustalić tożsamość sprawcy i go złapać. – Czy możemy jakoś pomóc? – zapytała Robin. – Nie musicie nic robić. Odegraliście już swoją rolę, resztę zostawcie nam. – Mogłaś go spłoszyć – rzekł Martin. – Luke powinien już wrócić po tylu godzinach. – Czasami porywacze długo zwlekają, żeby się upewnić, że nikt na nich nie czeka. Prawdopodobnie będzie czekał, aż zapadnie zmrok. – Ale nie jesteś tego całkowicie pewna? – zapytała Robin. – Na tym świecie nie ma nic pewnego, pani Armitage. – Mów mi Robin, prosiłam cię. Och, jaka jestem niegościnna. Siedzimy tu tyle czasu, a ja nie zaproponowałam ci nic do picia. – Robin zerwała się z krzesła. Nosiła dżinsowe szorty, które odsłaniały jej długie nogi o gładkiej skórze. Również niewiele kobiet w jej wieku mogło sobie pozwolić na paradowanie z odsłoniętym brzuchem, pomyślała Annie. Nawet ona sama by się na to nie odważyła, chociaż miała dopiero trzydzieści cztery lata, za to brzuch Robin był płaski i naprężony, a w jej pępku połyskiwał niewielki kolczyk. – Dziękuję, nie trzeba – zaprotestowała. – Nie zabawię tu długo. Niewiele mogła zrobić dla Luke’a i pozostawało jej tylko czekać. Obiecała sobie, że wstąpi na piwo do pubu Black Sheep w Relton, żeby usiąść w spokoju i wszystko dokładnie przemyśleć. – Chcę tylko mieć pewność, że zawiadomicie mnie od razu, jeżeli porywacz znów się z wami skontaktuje – dodała. – Macie numery telefonów, pod którymi jestem osiągalna? Martin i Robin pokiwali głowami. – I dajcie mi znać, gdy tylko Luke się pojawi. – Oczywiście – potwierdziła Robin. – Mam nadzieję, że wkrótce wróci, i modlę się o to. – Ja też – powiedziała Annie. – Jeszcze tylko jedno nie daje mi spokoju. – Co takiego? – Kiedy zadzwoniłaś do mnie wczoraj, powiedziałaś mi, że Luke wróci dziś wieczorem.
– Porywacz obiecał to Martinowi. Powiedział, że jeśli rano dostarczymy pieniądze, do wieczora Luke będzie w domu cały i zdrowy. – I wiedziałaś, że chciałam z nim porozmawiać, gdy tylko wróci? – Tak. – Jak chcieliście mi to wszystko wytłumaczyć? Ciekawi mnie to. Robin spojrzała na męża, który tym razem udzielił odpowiedzi. – Zamierzaliśmy przekonać Luke’a, żeby powiedział ci to samo, co usłyszałaś od nas. Że uciekł z domu i zadzwonił, żeby powiedzieć, że wróci następnego dnia. – Czyj to był pomysł? – Porywacz zasugerował coś takiego. – To wygląda jak zbrodnia doskonała – podsumowała Annie. – Tylko wy dwoje, Luke i porywacz wiedzielibyście, co zaszło, i żadne z was nie byłoby skłonne tego wyjawić. Martin spuścił wzrok i wpatrywał się w stojącą przed nim szklankę. – Luke by się na to zgodził? – ciągnęła Annie. – Okłamałby policję? – Zrobiłby to dla mnie – odparła Robin. Annie spojrzała na nią, pokiwała głową i wyszła. Tego wieczoru, leżąc w swoim wąskim łóżku, Banks rozmyślał o braciach Kray. Oczywiście nie pamiętał dokładnych dat, ale wiedział, że w połowie lat sześćdziesiątych Reggie i Ronnie brylowali na salonach londyńskich elit, obracając się wśród celebrytów, gwiazd i polityków. Zawsze intrygowało go to, jak gangsterzy stawali się sławni. Al Capone, Lucky Luciano, John Dillinger, Bugsy Siegel, wszyscy oni byli legendarnymi postaciami. W swoim czasie znał kilku pomniejszych gangsterów, którzy niemal zawsze zadawali się ze sławnymi i bogatymi, jak gdyby sława była najwyższą wartością i przysłaniała wszystko inne – moralność, honor, przyzwoitość – i nigdy nie brakowało wokół nich pięknych kobiet, pokroju tych, które przyciąga niebezpieczeństwo i atmosfera przemocy. Czerpanie zysków ze stręczycielstwa, handlu narkotykami albo zastraszania i niszczenia dobytku ludzi, którzy nie chcieli płacić haraczu, otaczał swoisty czar i aura tajemniczości, i najprawdopodobniej większość gwiazd filmu, sportu i muzyki była tak otumaniona, że ulegała temu urokowi brutalnej siły. A może to była brutalna siła uroku? Krayowie nie stanowili wyjątku. Wiedzieli, jak manipulować mediami, a pozowanie do zdjęć w towarzystwie sławnych aktorek, członków parlamentu albo przedstawicieli arystokracji sprawiało, że prawda o ich prawdziwej działalności schodziła na drugi plan. Banks pamiętał, że w 1965 roku odbył się ich proces, po którym stali się całkowicie nietykalni. Trudno mu było jednak uwierzyć, że Bill Marshall miał z nimi coś wspólnego, i musiał przyznać rację swojemu ojcu, który uważał to za zwykłe pijackie przechwałki.
Tylko po co? Po co w ogóle wspominać o czymś takim, jeżeli nie ma w tym choćby ziarna prawdy? Owszem, ojciec Grahama mógł być patologicznym kłamcą. Ale po wielu latach pracy w policji Banks przekonał się, jak często stare przysłowie: „Nie ma dymu bez ognia” znajduje odzwierciedlenie w życiu. Poza tym intrygowały go jeszcze dwie rzeczy. Rodzina Marshallów przyjechała z East Endu, gdzie w połowie lat sześćdziesiątych rządzili Krayowie, a Banks wciąż pamiętał strach, jaki budził w nim ojciec kolegi. O Krayach zdążył dowiedzieć się już trochę, kiedy przed laty służył w londyńskiej policji, ale mógł poszukać więcej informacji. Napisano o nich wiele książek, ale wątpił, by w którejś z nich znalazł wzmiankę o Billu Marshallu. Jeżeli Bill faktycznie coś dla nich robił, musiały to być zadania mniejszego kalibru; zapewne nachodził opornych klientów i groził im, a może czasem zdarzyło mu się pobić w ciemnym zaułku jakiegoś donosiciela albo dilera, który kręcił interes na boku. Musiał porozmawiać o tym z inspektor Hart. Z Michelle. W końcu to ona prowadziła tę sprawę. Kiedy był w pubie, zostawiła matce wiadomość dla niego, żeby zjawił się w Thorpe Wood następnego dnia o dziewiątej rano. Zresztą jeżeli Bill Marshall był człowiekiem Krayów, dlaczego nie wyszło to na jaw podczas śledztwa? W przypadku zaginięcia dzieci ich rodzice są z reguły dokładnie prześwietlani bez względu na to, jak bardzo zrozpaczeni się wydają. Banks miał kiedyś do czynienia z dwojgiem młodych ludzi, którzy zrobili na nim wrażenie autentycznie zmartwionych zniknięciem swojego dziecka, okazało się jednak, że udusili je, bo krzyczało za głośno, a zwłoki ukryli w zamrażarce. Wiedział, że w tej pracy nie można ufać pozorom i musi drążyć głębiej, choćby tylko dla pewności, że nikt nie mydli mu oczu. Wziął do ręki swoje stare radio tranzystorowe. Wcześniej kupił baterię i zastanawiał się, czy po tylu latach będzie jeszcze działało. Nie spodziewał się tego, ale warto było trochę się wykosztować, żeby to sprawdzić. Zdjął tylną pokrywę, umieścił w środku baterię i włożył do ucha pojedynczą słuchawkę, która przypominała aparat słuchowy starego typu. W tamtych czasach nie było stereofonicznych odbiorników. Przekręcił gałkę i aż zadrżał z przejęcia, kiedy okazało się, że stary tranzystor działa. To było wręcz niewiarygodne. Ale gdy obracając potencjometrem, znalazł pierwszą stację, zdjęło go rozczarowanie. Jakość dźwięku była kiepska, ale nie tylko tym był zawiedziony. Radio odbierało stacje lokalne, Classic FM i wszystkie pięć kanałów BBC tak samo jak każdy nowoczesny sprzęt, ale Banks uświadomił sobie, że liczył na swoistą podróż w czasie. Gdzieś w jego głowie tliła się nadzieja, że znalazł zaczarowany odbiornik, który nadal łapie Light Programme, Radio Luxembourg i pirackie rozgłośnie – Radio Caroline i Radio London. Spodziewał się usłyszeć T he Perfum ed G arden Johna Peela i przeżyć jeszcze raz tamtych kilka magicznych miesięcy wiosny 1967 roku, kiedy powinien był się uczyć do egzaminu, ale przesiadywał pół nocy ze słuchawką w uchu.
Wyłączył radio i sięgnął po swój stary pamiętnik. Teraz miał przynajmniej lampkę nocną przy łóżku i nie musiał kryć się pod kołdrą z latarką. Z każdym tygodniem sąsiadowało zajmujące całą stronę zdjęcie popularnego w owym czasie aktora lub aktorki, choć głównie były to gwiazdeczki wybrane raczej ze względu na urodę niż zdolności i przeważnie sfotografowane w odważnych pozach i skąpych strojach. Przerzucał kartki i przyglądał się po kolei odsłoniętym dekoltom Natalie Wood, Catherine Denevue, Martine Beswick i Ursuli Andress. Tydzień od 15 do 21 sierpnia zdobiła fotografia Shirley Eaton w wydekoltowanej sukience. Przeglądając dziennik, Banks odkrył, że zapiski są bardzo zwięzłe i pozbawione jakichkolwiek rozważań. Po prostu odnotowywał wydarzenia, swoje wycieczki i przygody, często w bardzo zagadkowy sposób. Poniekąd była to namiastka policyjnego notatnika, który prowadził później. Bądź co bądź strony były niewielkie i podzielone na siedem części, a u dołu każdej z nich trochę miejsca zajmował opis jakiegoś wydarzenia albo fragmentu filmu. Jeżeli w któryś dzień przypadały urodziny jakiejś gwiazdy, a często tak było, informacja ta zajmowała część dostępnego miejsca. Zważywszy na te utrudnienia, wyszło całkiem porządnie, pomyślał, odszyfrowując miniaturowe gryzmoły. Wyglądało na to, że często chodził wtedy do kina, co odnotowywał wraz z lakonicznymi ocenami filmów, od „Do dupy” albo „Nudy” poprzez „Obleci” aż po „Fantastyczny”. Typowe wpisy wyglądały tak: „Byłem w Odeonie z Dave’em i Grahamem na Doktorz e W ho. Niezły”, „Graliśmy w krykieta na punkty. Zdobyłem 32” albo „Padało. Zostałem w domu i czytałem Casin o Royale. Odjazd!”. Przeszedł do soboty poprzedzającej zaginięcie Grahama. „Byłem z Grahamem w mieście. Kupiłem H elp!”. Tej samej płyty słuchali dzień później w domu Paula. To było wszystko, co zapisał; żadnych wzmianek o niezwykłym zachowaniu przyjaciela. W piątek oglądał występ The Animals, swojego ulubionego zespołu, w programie Ready, S teady, G o! W niedzielę napisał, prawdopodobnie leżąc wieczorem w łóżku: „Słuchaliśmy płyt u Paula. Nowego albumu Boba Dylana. Widziałem, jak policja przyjechała do domu Grahama”. A jego poniedziałkowy zapis brzmiał: „Graham uciekł z domu. Była u nas policja. Joey wyleciał”. Zastanawiające było przekonanie, że jego przyjaciel uciekł z domu, ale oczywiście chłopiec w tym wieku mógł tak pomyśleć. Inne możliwości były zbyt przerażające, by czternastolatek brał je pod uwagę. Cofnął się do ostatniego tygodnia czerwca, w którym jak pamiętał, doszło do przygody nad rzeką. To było we wtorek, jak się okazało. Nie napisał o tym zbyt wiele, po prostu: „Urwaliśmy się ze szkoły i poszliśmy nad rzekę. Jakiś dziwny facet chciał mnie wepchnąć do wody”. Banks odłożył dziennik, potarł zmęczone oczy i zgasił światło. Czuł się dziwnie, leżąc w tym samym łóżku, w którym sypiał jako nastolatek i w którym pewnej sobotniej nocy, kiedy jego rodzice wybrali się z wizytą do dziadków, przeżył swoją inicjację seksualną z Kay Summerville.
Zarówno jemu, jak i Kay nie poszło najlepiej za pierwszym razem, ale byli wytrwali i z czasem nabrali wprawy. Kay Summerville. Zaczął się zastanawiać, gdzie teraz jest i co robi. Najprawdopodobniej ma rodzinę i wychowuje dzieci, tak samo jak on do niedawna. Ależ ona była piękna, pomyślał i przypomniał sobie jej długie jasne loki, wąską talię i wysmukłe nogi, pełne usta, jędrne piersi o małych sutkach i kępkę złotych włosów między udami. Na Boga, Banks, upomniał się w myślach, dosyć tych szczeniackich fantazji. Założył słuchawki i włączył przenośny odtwarzacz CD z drugim Kwartetem smyczkowym Vaughana Williamsa, po czym wrócił do przyjemniejszych rozmyślań o Kay Summerville. Jednak gdy już zasypiał, wspomnienia w jego głowie zaczęły się przeplatać z marzeniami sennymi. W mroźną noc szedł z Grahamem przez boisko do rugby. W świetle księżyca majaczyły kontury bramek, lód pękał pod ich butami, a oddechy zamieniały się w białe obłoczki pary. Wspomniał o aresztowaniu braci Kray – najwyraźniej już wtedy interesował się przestępczością – a Graham tylko się roześmiał i powiedział, że tacy ludzie jak oni zawsze będą ponad prawem. Banks zapytał go, skąd to wie, a on wyjaśnił, że kiedyś mieszkał blisko nich. „Oni byli jak królowie”, powiedział. Zaintrygowany tym wspomnieniem, a może zwykłym majakiem, Banks ponownie zaświecił lampkę i otworzył dziennik. Jeżeli to, co mu się przywidziało, miało jakiś związek z rzeczywistością, musiało wydarzyć się w zimie. Przejrzał wpisy ze stycznia i lutego 1965 roku, z którymi sąsiadowały zdjęcia Samanthy Edgar, Yvonne Romain, Elke Sommer i innych gwiazd, ale nie znalazł żadnej wzmianki o braciach Kray. Dopiero dziewiątego marca napisał: „Krayowie stanęli przed sądem. Graham śmiał się z tego i powiedział, że łatwo się wywiną”. A więc jednak o nich wspomniał. Wprawdzie to niczego jeszcze nie dowodziło, ale dawało mu jakiś punkt zaczepienia na początek. Zgasił światło i tym razem zapadł w sen, nie myśląc już ani o Grahamie, ani o Kay Summerville.
Rozdział 8 Gdy następnego ranka Banks przyjechał do Thorpe Wood i poprosił o spotkanie z inspektor Hart, zdziwił się, gdy na powitanie wyszedł mu jakiś mężczyzna. Przecież to Michelle zostawiła jego matce wiadomość poprzedniego wieczoru. – Pan Banks, czy może raczej główny inspektor Banks? Pozwoli pan ze mną. Mężczyzna wykonał ręką zapraszający gest i odsunął się na bok, robiąc mu miejsce w drzwiach. – A pan kim jest? – Nadinspektor Shaw. Porozmawiamy w moim gabinecie. Shaw wyglądał znajomo, ale Banks nie potrafił z niczym go skojarzyć. Może dawno temu spotkali się na jakimś szkoleniu albo nawet przy okazji śledztwa i zdążył o nim zapomnieć po tylu latach, ale miał raczej dobrą pamięć do twarzy. Drogę do gabinetu pokonali w milczeniu, a gdy przybyli na miejsce, Shaw oświadczył, że wróci za parę minut, i znikł. Banks znał tę starą gliniarską sztuczkę i zapewne nadinspektor doskonale o tym wiedział. Prawdopodobnie w gabinecie nie było nic interesującego, skoro Shaw zdecydował się zostawić tam gościa, ale Banks i tak zaczął się rozglądać. To był naturalny odruch. Nie wypatrywał niczego szczególnego, po prostu omiótł wszystko spojrzeniem. Szafy na akta były zamknięte na klucz, podobnie jak szuflady biurka, a komputer zabezpieczony hasłem. Wyglądało to tak, jakby jego właściciel spodziewał się, że Banks zacznie węszyć. Na ścianie wisiało oprawione zdjęcie, na oko dosyć stare, na którym dużo młodszy Shaw i Jet Harris stali obok nieoznakowanego radiowozu. Wypisz wymaluj John Thaw i Dennis Waterman z serialu T he S w een ey. A może raczej wyglądali jak Morse i Lewis? Czyżby Shaw utożsamiał się z filmowym sierżantem Lewisem, a Harrisa uważał za wcielenie nadinspektora Morse’a? Biblioteczkę wypełniały głównie segregatory i stare numery „Police Review”. Wśród nich stało kilka kodeksów i amerykański podręcznik zatytułowany Ś ledz tw o krym in aln e w praktyce. Banks zaczął go przeglądać, starając się nie patrzyć na makabryczne kolorowe zdjęcia i pół godziny później pojawił się Shaw w towarzystwie wyraźnie zakłopotanej inspektor Hart. – Przepraszam, coś mi wypadło – usprawiedliwił się nadinspektor, siadając naprzeciwko gościa. – Wiesz, jak to czasami bywa. Michelle zajęła miejsce obok niego. Widać było po niej, że czuje się niezręcznie. – Wiem. – Banks odłożył książkę i wyjął z kieszeni paczkę papierosów. – Tutaj się nie pali – oznajmił Shaw. – Podobnie zresztą jak w całej komendzie. Wszyscy
mamy zakaz, takie czasy. Ale może tam u was w Yorkshire panują jeszcze stare zwyczaje. Banks spodziewał się, że nadinspektor nie pozwoli mu zapalić, chociaż sam miał pożółkłe od nikotyny palce jak nałogowy palacz, ale pomyślał, że nie zaszkodzi spróbować. Wyglądało na to, że Shaw nie zamierza się z nim cackać, chociaż wyświadczył mu grzeczność, zapraszając go do swojego gabinetu, a nie do obskurnego pokoju przesłuchań. Banks nie czuł się zaniepokojony, tylko trochę zmieszany i poirytowany. Co to się dzieje? zastanawiał się. – Zatem czym mogę służyć? – Nie pamiętasz mnie, co? Nadinspektor wpatrywał się w Banksa, który wertował zasoby pamięci, próbując skojarzyć z czymś jego twarz. Rzadkie rude włosy miał po jednej stronie dłuższe i zaczesywał je na bok, żeby zakryć łysinę, ale nikt nie dałby się na to nabrać. Jego nalaną okrągłą twarz pokrywały piegi, brwi nad bladoniebieskimi oczami były prawie niewidoczne, a czerwona siateczka popękanych żyłek na mięsistym nosie świadczyła o słabości do alkoholu. Wydawał się znajomy, ale w jego wyglądzie coś się nie zgadzało. Nagle Banks doznał olśnienia. – Zoperowałeś sobie uszy – powiedział. – Taki cud nowoczesnej medycyny. Shaw poczerwieniał na twarzy. – A więc sobie przypominasz? – To ty byłeś tym młodym posterunkowym, który do nas przyszedł dzień po zaginięciu Grahama. Shaw mógł mieć wtedy ze dwadzieścia jeden lat, tylko siedem więcej od Banksa, mimo to wydawał mu się dorosły, jakby pochodził z innego świata. – Powiedz mi. – Nadinspektor pochylił się nad biurkiem, roztaczając wokół siebie miętową woń oddechu typową dla ludzi, którzy zaczynają dzień od czegoś mocniejszego. – Zawsze się zastanawiałem, czy odzyskałeś swoją papużkę. Banks odchylił się do tyłu na oparcie fotela. – No dobra, kiedy uprzejmości mamy już za sobą, to może przejdziemy do rzeczy. Shaw skinął głową na Michelle, która położyła na blacie fotografię i przesunęła ją w stronę Banksa. – Czy to był ten mężczyzna? – zapytała. W okularach na nosie wyglądała poważnie. A nawet seksownie, pomyślał Banks. Spojrzał na czarno-białe zdjęcie i nagle poczuł, jak krew napływa mu do głowy. Szumiało mu w uszach i widział wszystko jak przez mgłę. Znów poczuł się osaczony i ogarnęła go groza, jak tamtego popołudnia, kiedy miotał się w uścisku nieznajomego i myślał, że już po nim. – Dobrze się czujesz? Zobaczył przed sobą twarz Michelle, która patrzyła na niego z zatroskaną miną.
– Nic mi nie jest. – Jesteś blady. Może chcesz się napić wody? – Nie, dziękuję. To był on. – Jesteś pewien? – Po tylu latach nie można być pewnym na sto procent, ale ja nie mam żadnych wątpliwości. Shaw skinął głową i Michelle zabrała fotografię z powrotem. – Ale o co chodzi? – Banks spojrzał na nich pytająco. – Kto to jest? – James Francis McCallum – wyjaśniła Michelle. – W czwartek siedemnastego czerwca sześćdziesiątego piątego roku uciekł ze szpitala psychiatrycznego nieopodal Wisbech. – Czas by się zgadzał. – McCallum nigdy nie dopuszczał się aktów przemocy, ale lekarze twierdzą, że nie da się wykluczyć takich rzeczy, więc mógł być niebezpieczny. – Kiedy został schwytany? Zanim Michelle odpowiedziała na pytanie, spojrzała w stronę nadinspektora, który przyzwalająco kiwnął głową. – Sęk w tym, że nigdy. Pierwszego lipca wyłowiono go z rzeki w pobliżu Oundle. Banks otworzył usta w zdumieniu. – Martwego? – zdołał w końcu wykrztusić. – Martwego – powtórzył jak echo Shaw i zastukał długopisem o blat. – Prawie dwa miesiące przed tym, jak zaginął twój przyjaciel. Zatem jak widzisz, przez wszystkie te lata żyłeś w błędnym przekonaniu. Ale teraz tak naprawdę chciałbym się dowiedzieć, dlaczego wtedy okłamałeś mnie i inspektora Proctora. Banks jeszcze nie otrząsnął się z szoku. Ciało znaleziono pierwszego lipca. A więc cały ten strach, te wyrzuty sumienia, wszystko to było niepotrzebne. Mężczyzna, który zaatakował go nad rzeką, nie mógł porwać i zamordować Grahama. Powinien doświadczyć ulgi, ale czuł się tylko skołowany. – Nie okłamałem was – wymamrotał. – Zatem nazwijmy to grzechem zaniedbania. Nie powiedziałeś nam o McCallumie. – Nie wydaje mi się, żeby to miało teraz jakiekolwiek znaczenie. – Dlaczego nam nie powiedziałeś? – Byłem wtedy dzieckiem. Nie przyznałem się rodzicom, bo bałem się, jak zareagują. Czułem się winny i wstydziłem się tego, co się stało. Nie pytaj mnie dlaczego, bo sam nie wiem, ale właśnie tak się czułem. Jak gdyby to była moja wina, że do tego doszło. – Powinieneś był nam powiedzieć. To mógł być jakiś trop. Banks wiedział, że Shaw ma rację. Sam nieraz mówił to samo opornym świadkom.
– Cóż, nie powiedziałem, stało się – odparł podniesionym głosem. – Przepraszam. Już w porządku? Widział jednak, że Shaw nie zamierza tak łatwo mu odpuścić. Ten człowiek miał mentalność despoty. Za bardzo był zachwycony samym sobą i upojony swoją przewagą. Dla niego Banks wciąż był czternastoletnim smarkaczem, którego papużka wyfrunęła przez otwarte drzwi. – Co tak naprawdę stało się twojemu przyjacielowi? – zapytał. – Nie rozumiem. Shaw podrapał się po brodzie. – Już wtedy podejrzewałem, że coś wiesz, że coś przed nami ukrywasz. Miałem ochotę zabrać cię na posterunek i przetrzymać w celi godzinę albo dwie, ale byłeś nieletni, a mój przełożony, Reg Proctor, miał trochę za miękkie serce. Co tak naprawdę się stało? – Nie wiem. Graham po prostu zaginął. – Na pewno ty i twoi kumple nic mu nie zrobiliście? Może sytuacja wymknęła się spod kontroli i doszło do wypadku? – O czym ty, do cholery, opowiadasz? – Sugeruję, że być może we trzech napadliście z jakiegoś powodu na Grahama Marshalla i zabiliście go. Takie rzeczy się zdarzają. Potem musieliście pozbyć się ciała. Banks skrzyżował ręce na piersi. – Ciekawe, jak to zrobiliśmy. – Nie wiem. Ale nie muszę tego wiedzieć. Może ukradliście samochód. – Żaden z nas nie umiał prowadzić. – Czyżby? – To nie były te czasy co teraz, kiedy nastolatki siadają za kierownicą. – Więc tak się to stało? Wywiązała się bójka i Graham zginął? A może upadł i roztrzaskał sobie głowę albo skręcił kark? Nie mówię, że zamierzaliście go zabić, ale tak się to stało, prawda? Możesz być ze mną szczery. Dobrze ci zrobi, jak wreszcie wyrzucisz to z siebie po tylu latach. – Szefie… – odezwała się Michelle. – Nie przerywaj mi. No to jak będzie, Banks? Czekam. Banks wstał z fotela. – W takim razie długo sobie poczekasz. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Nikt nie próbował go zatrzymywać. Dopiero kiedy położył dłoń na klamce, usłyszał za plecami głos nadinspektora i odwrócił się do niego. – Tak tylko drażniłem się z tobą – rzekł Shaw z szerokim uśmiechem, ale po chwili jego twarz spoważniała. – Aleś ty delikatny. W każdym razie zmierzam do tego, że jesteś na moim
podwórku i wygląda na to, że nie możesz nam pomóc bardziej niż przed laty. Więc radzę ci, chłopcze, spieprzaj z powrotem do Yorkshire, zerżnij sobie owieczkę albo dwie i zapomnij o Grahamie Marshallu. Zostaw to fachowcom. – Chyba nie najlepiej spisali się ci fachowcy poprzednim razem. Banks wyszedł i trzasnął drzwiami. Był zły na samego siebie, że go poniosło, ale nie umiał się powstrzymać. Znalazłszy się na parkingu, kopnął ze złością w oponę, zapalił papierosa i wsiadł do samochodu. Zastanawiał się, czy aby nie powinien posłuchać rady Shawa i wrócić na północ. Został mu jeszcze ponad tydzień urlopu i miał dużo do zrobienia w domu, podczas gdy tutaj na niewiele mógł się przydać. Zanim odjechał, rozmyślał przez chwilę, próbując uporządkować w głowie to, czego się dowiedział. A więc poczucie winy, które gnębiło go przez tyle lat, nie miało żadnych podstaw. McCallum nie mógł porwać ani zabić jego przyjaciela, zatem on niepotrzebnie robił sobie wyrzuty. Z drugiej strony gdyby od razu opowiedział policji o wypadku nad rzeką, być może tamten człowiek zostałby schwytany i zamknięty z powrotem w szpitalu. Czy powinien zatem czuć się odpowiedzialny za to, że McCallum utonął? Powrócił myślami do tamtego upalnego czerwcowego popołudnia i zadał sobie pytanie, czy mógł wtedy zginąć. Doszedł do wniosku, że tak. Więc nie musiał żałować tego sukinsyna. To nie była jego wina, że ten niebezpieczny świr wpadł do rzeki i utopił się. Do licha z nim. Puścił głośno Crossroads Creamów i pędem wyjechał z parkingu przed komendą, zastanawiając się, czy któryś z radiowozów zacznie go ścigać. Nikt za nim nie pojechał. Kiedy przed południem członkowie grupy, która pracowała nad sprawą Armitage’a, zebrali się w sali konferencyjnej, Annie zauważyła, że wszyscy wyglądają na zmęczonych. Na środku sali stał długi stół o wypolerowanym na wysoki połysk blacie, otoczony przez krzesła z wysokimi oparciami, a ściany zdobiły portrety dziewiętnastowiecznych potentatów w handlu wełną, których zaczerwienione twarze i wybałuszone oczy sprawiały wrażenie, jakby nosili za ciasne kołnierzyki. Obrazy nie miały szczególnych walorów artystycznych, a wręcz wyglądały fatalnie, ale dodawały pomieszczeniu powagi. Nadinspektor Gristhorpe, który zajmował honorowe miejsce, nalewał sobie wody do szklanki. Przy stole siedzieli również posterunkowi Templeton, Rickerd i Jackman oraz sierżant Jim Hatchley, wciąż wyraźnie rozstrojony faktem, że ominął go awans na inspektora. Ale jak Banks wiele razy powtarzał, Hatchley urodził się po to, żeby być sierżantem, i to cholernie dobrym. W Eastv ale niewiele ciemnych sprawek uchodziło jego uwagi. Miał swoją siatkę informatorów ustępujących liczebnością jedynie właścicielom pubów i pokoi do wynajęcia, którzy meldowali mu o wszystkich ruchach w świecie przestępczym. Jego zmęczenie brało się prawdopodobnie stąd, że przed dwoma tygodniami urodziło mu się drugie dziecko. Prowadzenie nocnej obserwacji wzięła na siebie trójka posterunkowych.
– Zatem niewiele posunęliśmy się do przodu – zaczął Grist horpe. – Niestety – odparła Annie, która poprzedniego wieczoru zdążyła wstąpić na piwo do pubu w Relton, a po powrocie do domu wzięła prysznic i przespała się kilka godzin, aby tuż po świcie pojawić się w pracy. – Poza tym, że skontaktowaliśmy się z operatorem sieci i dostaliśmy wykaz połączeń komórki Luke’a. Prześwietlimy wszystkie osoby, z którymi chłopiec rozmawiał w ciągu ostatniego miesiąca, chociaż nie ma ich wiele. Telefon do Martina Armitage’a z żądaniem okupu był jedynym połączeniem wykonanym z tego numeru po zniknięciu Luke’a i jedynym połączeniem tego dnia. Przechwycił je lokalny nadajnik, czyli gdziekolwiek przebywa chłopiec, nie jest daleko, a przynajmniej nie był we wtorek wieczorem. – Coś jeszcze? – Odtworzyliśmy dosyć dokładnie, co robił Luke w dniu zaginięcia aż do wpół do szóstej wieczorem. – Mów. Annie podeszła do tablicy, na której zdając relację, zapisywała kolejne godziny i miejsca. Znała wszystkie szczegóły na pamięć i nie musiała korzystać z notesu. – Za piętnaście trzecia wysiadł na przystanku przy Swainsdale Centre. Zapamiętał go kierowca autobusu i kilkoro pasażerów. Przejrzeliśmy nagrania z kamer monitoringu, które uchwyciły go, kiedy chodził po centrum. Wstąpił do księgarni, potem do sklepu płytowego, ale niczego tam nie kupił. Trwało to do wpół do czwartej. Za piętnaście czwarta wszedł do tego małego sklepu komputerowego przy North Market Street. Dotarł tam na piechotę, więc czas by się zgadzał. Zabawił tam pół godziny, testując jakieś gry, a potem odwiedził sklep muzyczny na rogu York Road i Barton Place. – Czy ktoś zauważył coś niezwykłego w jego zachowaniu? – zapytał Gristhorpe. – Nie. Wszyscy zeznali, że zachowywał się normalnie i to wydawało mi się z początku dosyć dziwne. To znaczy, chłopak w ogóle był poważny. – Co dalej? – Ruszył do antykwariatu na rynku. – Annie podeszła do okna i pokazała palcem. – Do tamtego. U Normana. – Znam go – rzekł nadinspektor. – Co tam kupił? – Zbrodn ię i karę i Portret artysty z cz asów m łodości – odparła Annie i pomyślała, że obie książki idealnie trafiają w upodobania jej szefa. Gristhorpe zagwizdał. – Trudna lektura jak na piętnastolatka. Co dalej? – Tu ślad się urywa. Wpół do szóstej wyszedł z zasięgu kamer na rynku i nie znaleźliśmy nikogo, kto potem go zauważył. Aha, widziano go również, jak po wyjściu z antykwariatu
rozmawiał z grupą chłopców. Wyglądało to, jakby się z nim drażnili. Jeden z nich wyrwał mu książki i rzucali je do siebie nawzajem, podczas gdy Luke biegał między nimi, próbując je odzyskać. – Jak to się skończyło? – Któryś wreszcie rzucił mu książki z powrotem i poszli sobie, śmiejąc się. – Koledzy ze szkoły? – Tak. Ucięliśmy sobie z nimi pogawędkę. A raczej posterunkowy Templeton. – To ślepa uliczka – odezwał się Kev. – Wszyscy mają alibi. – Dokąd potem się udał? – zapytał nadinspektor. – Poszedł Market Street na południe. Gristhorpe podrapał się po brodzie i zmarszczył czoło. – Jakie są twoje wnioski, Annie? – Trudno powiedzieć. Mija trzeci dzień, odkąd wszelki ślad po nim zaginął. – A jego rodzice? – Nic konkretnego. – Jesteś pewna, że mówią prawdę? – Teraz już nie mają powodu, żeby kłamać. Porywacz wie, że zawiadomili policję. Nie zapominaj, że to on im kazał przekonać Luke’a, żeby potwierdził ich pierwotną wersję. – Na to już za późno – wtrącił posterunkowy Templeton. – A czy chłopak nie powinien wrócić wczoraj? – Zgadza się. – Więc co się stało? – dopytywał Gristhorpe. – Prawdopodobnie nie żyje – odezwała się Winsome Jackman. – Ale dlaczego porywacz nie przyszedł odebrać okupu? – Bo wie, że tam na niego czekamy – odparła Annie. – To jedyne wytłumaczenie. Musiał mnie widzieć, kiedy wchodziłam do tego szałasu. Nikt się nie odezwał. Annie wiedziała, że wszyscy się z nią zgadzają, i poczuła, jak ogarnia ją przejmujący strach. Mogła odpowiadać za śmierć chłopca. Gdyby trzymała się procedur, przypuszczalnie wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale musiała oddać sprawiedliwość swojemu szefowi, bo cokolwiek o tym myślał, zachował to dla siebie. – Chyba że… – dodała i zawiesiła głos. – Co takiego? – Parę rzeczy w całej tej sprawie nie podobało mi się od samego początku. – Przyznaję, że to nietypowe zachowanie jak na porywacza – rzekł Gristhorpe. – Ale mów dalej.
Annie wypiła łyk wody. – Po pierwsze, dlaczego czekał tak długo, zanim zadzwonił do Armitage’ów z żądaniem okupu? Według tego, co udało nam się dotąd ustalić, Luke zaginął w poniedziałek późnym popołudniem, tymczasem porywacz odezwał się do jego rodziców we wtorek wieczorem. – Może do porwania doszło dopiero we wtorek – zasugerował Templeton. – Myślisz, że chłopak faktycznie uciekł z domu i przypadkiem wpadł w ręce porywacza? – To możliwe. – Nie za dużo w tym zbieżności? – Takie rzeczy się zdarzają. – Może czasami. – A jeżeli porywacz przez jakiś czas obserwował Luke’a, czekając na dogodny moment? – To już bardziej prawdopodobne – rzekł Gristhorpe. – Co o tym sądzisz, Annie? – To wciąż nie tłumaczy, dlaczego między zniknięciem chłopca a żądaniem okupu upłynęło tak dużo czasu. Tacy ludzie zazwyczaj nie zwlekają. Jeżeli porwali go w poniedziałek, czemu nie zadzwonili od razu? Zresztą nie jest to jedyna rzecz, która mnie zastanawia. – Co jeszcze? – Kiedy Martin Armitage chciał porozmawiać z Lukiem, porywacz powiedział mu, że to niemożliwe, bo chłopiec jest przetrzymywany w innym miejscu. – I co z tego? – zapytał Templeton. – To całkiem prawdopodobne. – Ale dzwonił z komórki Luke’a. – Nadal nie pojmuję, o co ci chodzi – odparł Kev. – Komórka to komórka, możesz zabrać ją wszędzie. Po to jest. Annie westchnęła. – Zastanów się, Kev. Gdyby porywacz musiał iść do budki telefonicznej, raczej nie zabierałby chłopca ze sobą, ale jeżeli korzystał z komórki, po co miałby się od niego oddalać? – Może tam, gdzie więzi chłopca, nie ma zasięgu – zasugerował posterunkowy Rickerd. – Możliwe – przyznała Annie, przypominając sobie, jak sama nie mogła do nikogo się dodzwonić. – Ale zazwyczaj porywacze pozwalają ludziom, od których żądają pieniędzy, na rozmowę z zakładnikiem. Może po to, żeby ich zmotywować do zapłacenia okupu albo udowodnić, że ich bliski wciąż żyje. – Słuszne spostrzeżenie – powiedział Gristhorpe. – Zatem mamy dwie rzeczy, które odbiegają od normy. Po pierwsze, opóźniony kontakt, po drugie, brak dowodu życia. Coś jeszcze? – Tak – odparła Annie. – Chodzi o okup. Żądania porywacza są bardzo skromne. – Armitage’owie nie są tak bogaci, jak się ludziom wydaje – zauważył Templeton. – Całkowicie się z tobą zgadzam, Kev. Wiele trudu kosztuje ich utrzymanie Swainsdale Hall
i zachowanie takiego poziomu życia, do jakiego przywykli. My o tym wiemy, bo rozmawiałam z nimi, ale nie jest to rzecz powszechnie znana. Jako policja mamy dostęp do poufnych informacji. Ale gdybyś porwał syna słynnej eksmodelki i słynnego ekspiłkarza, który mieszka w tak okazałej rezydencji, na ile byś go wycenił? Ile byś od nich zażądał za życie ich syna? Dziesięć tysięcy? Dwadzieścia? Pięćdziesiąt? Ja zażyczyłabym sobie sto, a może nawet ćwierć miliona. Pozwoliłabym im trochę zbić cenę, ale na pewno nie zaczynałabym od dziesięciu tysięcy. – A może porywacz wie, że nie najlepiej im się powodzi? – zasugerował Templeton. – Może to ktoś, kto zna tę rodzinę? – Więc po co w ogóle porywałby Luke’a? Nie lepiej dobrać się do kogoś, kto ma więcej pieniędzy? – A jeżeli nie potrzebował więcej? Może tyle mu wystarczyło. – Naciągana teoria, Kev. Templeton się uśmiechnął. – Ja tylko wcielam się w rolę adwokata diabła. Ale jeżeli masz rację, to prawdopodobnie nasz porywacz nie jest tak bystry, jak przypuszczaliśmy. – Dobra, zatem wszystko jasne. – Annie spojrzała na Gristhorpe’a. – Ale nie sądzisz, szefie, że to wszystko jest trochę zastanawiające? Gristhorpe w milczeniu złączył opuszkami palców oparte na blacie dłonie. – Owszem – odezwał się po chwili. – Nie mogę powiedzieć, że w swojej karierze miałem do czynienia z wieloma porwaniami, i dzięki Bogu, bo to nikczemne przestępstwo, ale nad kilkoma pracowałem i żadne z nich tak bardzo nie odstawało od normy jak to. Jakie wnioski na koniec, Annie? – Albo to straszna amatorszczyzna, jakby jakiś ćpun wykorzystał okazję, żeby wydębić trochę pieniędzy na kilka działek, a teraz za bardzo się boi, żeby doprowadzić sprawę do końca. – Albo? – Albo to zupełnie coś innego. Maskarada, zasłona dymna, żądanie okupu ma nas zmylić, odwrócić naszą uwagę od tego, co dzieje się naprawdę. – Na przykład co? – zapytał nadinspektor. – Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że żaden z tych scenariuszy nie wróży Luke’owi nic dobrego. To nie było w porządku, pomyślał Andrew Naylor, przejeżdżając rządowym range roverem po macie dezynfekującej, która leżała przy wjeździe na drogę biegnącą między pastwiskami na obrzeżach Gratly. Nie miał nic wspólnego ze środkami ostrożności wprowadzonymi w obliczu zagrożenia pryszczycą, ale miejscowi wszystkich urzędników ministerstwa mierzyli tą samą miarą. W okolicy wszyscy go znali, a przed wybuchem epidemii nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi. Teraz miał już dość tych pełnych wyrzutu spojrzeń, cichnących rozmów w jego
obecności i szeptów za plecami. Niektórzy nawet rzucali mu swoje niezadowolenie prosto w twarz. Kiedyś w pubie spotkał się z taką wrogością, że tylko czekał, aż go pobiją. Ani trochę nie pomagało, kiedy tłumaczył im, że pracuje dla Departamentu Środowiska, Żywności i Rolnictwa w Zarządzie Gospodarki Wodnej i Lądowej, a fakt, że zajmował się wodą, budził jeszcze większe wzburzenie, ponieważ w Yorkshire woda kojarzyła się tylko z suszą, która pociągała za sobą ograniczenia dotyczące mycia samochodów i podlewania trawników. Do obowiązków Andrew należało pobieranie z miejscowych jezior i stawów próbek wody, które potem były badane w laboratorium pod kątem zanieczyszczeń. Ponieważ niektóre z tych akwenów znajdowały się na otwartym terenie, jako jeden z nielicznych otrzymał specjalne pozwolenie na dostęp do nich, oczywiście przy zachowaniu wszystkich stosownych środków ostrożności. Tego dnia ostatnim punktem na jego trasie było Hallam Tarn, odludne jeziorko na szczycie jednego z porośniętych wrzosowiskiem wzgórz. Legenda głosiła, że kiedyś znajdowała się tam osada, ale jej mieszkańcy oddawali się praktykom satanistycznym, więc Bóg ich ukarał i pod uderzeniem jego pięści powstało w tym miejscu zapadlisko. Podobno w niektóre dni można zauważyć pod powierzchnią wody dachy starych domów i uliczki, a nawet usłyszeć jęki potępionych. Czasami, kiedy niebo było zasnute chmurami, a wiatr niósł nad pustkowiem przejmujące kwilenie ptaków, Andrew był niemal gotów w to uwierzyć. Tego dnia jednak świeciło słońce, a nieruchome powietrze było przesycone słodkim zapachem kwiatów. W końcu nastało lato i trudno było sobie nawet wyobrazić, by w pobliżu mogło czaić się jakieś zło. Najgłębsza część jeziora znajdowała się w pobliżu drogi, a wzdłuż brzegu biegł wysoki i solidny mur z kamienia, który miał powstrzymywać dzieci, pijaków oraz każdego, kto był na tyle głupi, by włóczyć się tam po zmroku. Aby dostać się do wody, należało przejechać kilka metrów dalej i przejść po drewnianych schodkach na drugą stronę muru, gdzie zaczynała się ścieżka prowadząca nad sam brzeg. Przed wprowadzeniem ograniczeń było to ulubione miejsce spacerowiczów i turystów, którzy urządzali tam pikniki, ale teraz na poręczy przełazu wisiała urzędowa tabliczka zakazująca wstępu pod karą grzywny. Zanim Andrew zszedł na brzeg z pontonem i pojemnikami na próbki wody, spryskał sobie kalosze środkiem dezynfekującym i włożył plastikowy kombinezon ochronny. Czuł się jak astronauta podczas przygotowań do spaceru po powierzchni Księżyca. W kombinezonie było mu gorąco i myślał tylko o tym, by jak najszybciej wykonać swoje zadanie. Chciał już wrócić do domu i wziąć długą kąpiel, a wieczorem wybrać się z Nancy do Northallerton, może do kina, a potem na kolację i drinka. Czując, jak pot ścieka mu po karku, zszedł wąską ścieżką na brzeg i przykucnął nad wodą, by
napełnić pierwszy słoiczek. Wokół panowała niczym niezmącona cisza i miał wrażenie, że jest jedynym człowiekiem, jaki pozostał na ziemi. Ponieważ musiał pobrać próbki z różnych głębokości, wsiadł do pontonu i zaczął wiosłować. Jeziorko było niewielkie – długie na jakieś dwieście metrów i szerokie na sto – ale w niektórych miejscach dosyć głębokie. Będąc zupełnie sam na tym odludziu, Andrew czuł lekki niepokój, a ilekroć spoglądał w wodę, wyobrażał sobie w dole zatopione domy i uliczki. Oczywiście wiedział, że to złudzenie optyczne najprawdopodobniej wywołane przez promienie słoneczne odbijające się od tafli jeziora, mimo to było mu trochę nieswojo. Kiedy znalazł się w pobliżu muru, zauważył jakiś czarny przedmiot zaczepiony o korzenie starego drzewa. Drzewo dawno zostało ścięte, ale jego poskręcane sękate korzenie wciąż sterczały z brzegu niczym wyłaniające się spod ziemi palce jakiejś upiornej dłoni. Miały w sobie coś takiego, że na ich widok Andrew mimowolnie zadrżał. Jednak to, co zauważył, zaciekawiło go na tyle, że odpędził od siebie strach i powiosłował w tamtą stronę. Mity i legendy nie mogły wyrządzić mu żadnej krzywdy. Kiedy podpłynął dostatecznie blisko, wychylił się i sięgnął ręką. Cokolwiek znajdowało się pod wodą, okazało się cięższe, niż przypuszczał, bo gdy odczepił zahaczoną o korzeń tkaninę, szarpnięcie zakołysało pontonem, a on stracił równowagę i wpadł do wody. Był dobrym pływakiem, więc nie obawiał się utonięcia, ale coś innego sprawiło, że krew zastygła mu w żyłach. Jego znalezisko, które teraz przyciskał mocno do siebie jak dziewczynę w tańcu, okazało się ludzkim ciałem o poszarzałej twarzy, a nieruchome martwe oczy patrzyły prosto na niego. Andrew wypuścił trupa i poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła. Wgramolił się z powrotem do pontonu, złapał wiosła i wrócił do brzegu, gdzie zatrzymał się tylko po to, żeby zwymiotować. Potem poczłapał do samochodu, chlupocąc przemoczonymi butami i modląc się, by jego komórka miała zasięg na tym odludziu. Nie miała. Zaklął i ze złością rzucił ją na podłogę, po czym drżącą ręką przekręcił kluczyk w stacyjce. Jadąc z kierunku Helmthorpe, raz po raz zerkał w lusterko wsteczne, jak gdyby chciał się upewnić, czy nie ściga go jakieś widmo potępieńca, które wynurzyło się z toni jeziora. Banks wciąż czuł gniew, kiedy z piskiem hamulców zajechał przed dom rodziców, ale zanim wszedł do środka, wziął kilka głębokich oddechów, żeby nie dać niczego po sobie poznać. Jego rodzice mieli dosyć własnych zmartwień i chciał im tego oszczędzić. Ojciec siedział przed telewizorem i oglądał wyścigi konne, a matka krzątała się w kuchni, przygotowując ciasto. – Wyjeżdżam dziś po południu – oznajmił, zaglądając do kuchni. – Dziękuję za gościnę. – Wiesz, że zawsze jesteś tu mile widziany – odparła matka. – Dokończyłeś to, po co przyjechałeś?
– Niezupełnie. Ale niewiele więcej mogę zrobić. – Przecież jesteś policjantem. Na pewno możesz jakoś pomóc. Słowo „policjant” tym razem nie było tak bardzo zabarwione niechęcią, z jaką zawsze je wypowiadała, ani nie brzmiało tak zaciekle jak w ustach jego ojca, choć i tak intonacja pozostawiała wiele do życzenia. To dlatego Banks tak bardzo się zdziwił, kiedy pani Marshall powiedziała mu, że matka jest z niego dumna. Ida Banks zawsze dawała synowi do zrozumienia, że jej zdaniem poszedł na łatwiznę i że powinien był zająć się handlem, żeby zostać dyrektorem jakieś wielkiej międzynarodowej spółki. Zdawało się nie mieć dla niej znaczenia, co osiągnął w pracy i jak często awansował. Jego karierę zawodową uważała za dyshonor, a jego dokonania zawsze wypadały blado na tle sukcesów młodszego brata Roya, który był maklerem. Banks zawsze przypuszczał, że Roy nie stroni od szemranych interesów, co zdarzało się dosyć często w świecie spekulacji finansowych, jak wiedział z doświadczenia, choć nigdy nie podzielił się swoimi podejrzeniami z matką ani samym bratem. Mimo to żył w ciągłej obawie, że pewnego dnia Roy zadzwoni do niego i powie: „Alanie, czy mógłbyś mi pomóc? Mam małe problemy z prawem”. – To nie jest moje śledztwo, mamo – wyjaśnił. – Ci miejscowi nie są źli. Dadzą z siebie wszystko. – Zjesz coś z nami przed wyjazdem? – Oczywiście. Wiesz, na co miałbym ochotę. – Na co? – Na rybę z frytkami z tego baru naprzeciwko. Ja stawiam. – Cóż, chyba wolałabym krokiety rybne – powiedziała matka. – Chociaż twój ojciec przestał u nich jadać, odkąd zaczęli podawać chińszczyznę. – Nie daj się prosić, tato. No, chyba że musisz przestrzegać diety niskotłuszczowej. – Pieprzyć dietę – rzekł Arthur Banks. – Weź mi dużą porcję z frytkami. Tylko dopilnuj, żeby przypadkiem nie dodali żadnego z tych swoich sosów. Banks mrugnął porozumiewawczo do matki i wyszedł. Stojący po przeciwnej stronie ulicy rząd lokali oddzielony od jezdni parkingiem dla klientów w ciągu wielu lat przechodził dziesiątki przeobrażeń. Banks pamiętał, że kiedy zamieszkał na tym osiedlu, mieściła się tam smażalnia ryb, fryzjer damski, masarnia, sklep warzywny i pralnia. Teraz ich miejsce zajęły wypożyczalnia filmów wideo, bar z pizzą i tandori o nazwie Caesar’a Taj Mahal, całodobowy sklepik spożywczy i salon fryzjerski. Na swoim miejscu pozostała jedynie smażalnia ryb, która obecnie serwowała również dania kuchni chińskiej na wynos, oraz kiosk wciąż należący, jak głosił szyld, do rodziny Walkerów, która w 1966 roku odkupiła go od Donalda Bradforda. Banks był ciekaw, gdzie się podział Bradford. Mówiono, że załamał się po tym, co się
stało z Grahamem. Czy lokalna policja dokładnie go prześwietliła? Banks zatrzymał się na krawężniku i czekał, aż przejadą samochody. Po lewej stronie kompleksu handlowego stał opuszczony budynek starej fabryki łożysk, który z jakiegoś powodu nie został wyburzony. Na pewno nie ze względu na ochronę zabytków, bo fabryka zdecydowanie szpeciła krajobraz. Otaczało ją wysokie ogrodzenie z siatki zwieńczone drutem kolczastym, a na bramie wisiał łańcuch spięty kłódką. Pomimo tych zabezpieczeń szyby w większości zakratowanych okien były powybijane, a frontową ścianę z poczerniałych cegieł pokrywało kolorowe graffiti. Banks pamiętał, że kiedy produkcja szła pełną parą, na dziedziniec nieustannie zajeżdżały ciężarówki, po okolicy niósł się odgłos gwizdków fabrycznych, a na przystanku autobusowym stały grupy robotników. Było wśród nich wiele młodych kobiet, właściwie jeszcze dziewcząt, które ledwie skończyły szkołę, a niektóre tak bardzo podobały się Banksowi, że często specjalnie chodził do sklepu o tej samej porze, gdy otwierały się bramy fabryki. Zwłaszcza jedna z nich zapadła mu w pamięć. Zwykle paliła papierosa na przystanku, wpatrując się w dal nieobecnym wzrokiem, a na głowie nosiła chustkę zawiniętą jak turban. Jej krągłości były dobrze widoczne nawet pod roboczym drelichem, miała bladą gładką cerę i przypominała trochę Julie Christie w Billym kłam cy. Kiedy Banks, siląc się na nonszalancki krok, mijał przystanek i stawał w kolejce przed smażalnią, inne dziewczyny zagadywały do niego, a ich sprośne zaczepki przyprawiały go o rumieńce. – Hej, Mandy – zawołała kiedyś jedna z robotnic. – Znowu idzie ten młodzian. On chyba leci na ciebie. Wszystkie zaniosły się śmiechem, Mandy kazała im się zamknąć, a on spiekł raka ze wstydu. Raz dziewczyna zmierzwiła mu włosy i dała papierosa. Palił go przez tydzień, zaciągając się po kilka razy i gasząc, żeby starczyło na potem. Pod koniec smakował jak wygrzebany ze śmietnika pet, ale i tak wypalił go do końca. Od tamtego czasu Mandy uśmiechała się do niego, kiedy przechodził. Miała ładny uśmiech. Zdarzało się, że kosmyk kręconych włosów wymykał się jej spod chustki i muskał policzek, na którym czasami ciemniała smuga rozmazanego smaru. Mogła mieć około osiemnastu lat. Cztery lata różnicy. Niby drobiazg, kiedy człowiek jest starszy, ale w tak młodym wieku była to przepaść nie do pokonania. Pewnego dnia zauważył pierścionek zaręczynowy na jej palcu, a po kilku tygodniach przestała się pojawiać na przystanku i nigdy więcej jej nie zobaczył. Co działo się z nią teraz? zastanawiał się. Była grubo po pięćdziesiątce, jeśli nadal żyła. Czy bardzo przybrała na wadze? Czy włosy jej posiwiały? Czy wyglądała na steraną życiem po latach ciężkiej pracy i zmagań z biedą? Czy jej małżeństwo przetrwało? A może trafiła szczęśliwy los na loterii i wyprowadziła się na Costa del Sol? Czy wspominała kiedykolwiek tego zadurzonego chłystka, który specjalnie przechodził koło przystanku, żeby na nią popatrzeć? Szczerze w to
wątpił. Należał do przeszłości, którą pozostawiła daleko w tyle. Mijała wielu ludzi na drodze swego życia, przy niektórych zatrzymując się na chwilę, choćby na tak krótko jak przy nim, a potem szła dalej przed siebie. Pewne spotkania pozostawiły niezatarty ślad w jej pamięci, a inne rozpłynęły się w mroku zapomnienia. Oczywiście Mandy nigdy o nim nie myślała, był dla niej zaledwie przelotną igraszką, podczas gdy ona rozpalała jego młodzieńcze fantazje i pragnienia. W jego wspomnieniach już na zawsze miała pozostać tamtą osiemnastoletnią dziewczyną o nieobecnym spojrzeniu, która stała oparta o wiatę przystanku, paląc papierosa, a niesforny kosmyk włosów łaskotał ją w policzek. – Dwa razy ryba z frytkami i raz paszteciki. Zapłacił i ruszył z powrotem w stronę domu, niosąc jedzenie w papierowej torbie. Teraz już nie zawijano porcji na wynos w starą gazetę. Ktoś musiał zauważyć, że to niehigieniczne i szkodliwe dla zdrowia. – Był telefon do ciebie – oznajmiła matka, kiedy wrócił. – Kto dzwonił? – Ta sama kobieta co wczoraj wieczorem. Masz już nową sympatię? Już. Minęły dwa lata, odkąd rozstał się z Sandrą, która teraz była w ciąży i niedługo miała wyjść za swojego partnera. A czy Banks znalazł już sobie nową sympatię? – Nie, mamo. To miejscowa policjantka, przecież mówiłem ci wczoraj. Takie nastały czasy, że również kobiety wstępują do policji. – Nie musisz tak pyskować. Zjedz rybę, zanim wystygnie. – Co powiedziała? – Żebyś do niej zadzwonił, kiedy znajdziesz trochę czasu. Zapisałam ci jej numer, na wypadek gdybyś zapomniał. Ida Banks z niezadowoleniem przewróciła oczami, gdy jej syn wstał od stołu i wyszedł do holu, gdzie znajdował się telefon. Ojciec nawet tego nie zauważył. Jadł palcami rybę, którą położył sobie na kolanach, pochłonięty bez reszty śledzeniem kolejnej gonitwy na torze w Newmarket, a na podłokietniku fotela stała niebezpiecznie blisko krawędzi szklanka piwa. Zapisany na leżącej obok aparatu kartce numer z niczym mu się nie kojarzył. Na pewno nie był to żaden z telefonów komendy w Thorpe Wood. Banks zaintrygowany podniósł słuchawkę i wystukał cyfry na klawiaturze. – Inspektor Hart. Kto mówi? – Michelle? To ja, Alan Banks. – Ach, inspektor Banks. – Zostawiłaś mi wiadomość. Czy to numer twojej komórki? – Tak. posłuchaj, przede wszystkim przepraszam cię za to, co zrobił Shaw dziś rano.
– Daj spokój, to nie twoja wina. – Poczułam się… cóż, swoją drogą zdziwiło mnie, że tak się tym zainteresował. To nawet nie jest jego śledztwo. Myślałam, że on już odlicza dni do emerytury, ale teraz uczepił się mnie jak rzep psiego ogona. – O czym chciałaś ze mną rozmawiać? – Wracasz do domu? – Tak. – Kiedy? – Nie wiem. Dziś po południu, może wieczorem. Nie ma sensu tu tkwić, skoro nikt mnie nie chce. – Nie użalaj się nad sobą. To do ciebie nie pasuje. Ale pomyślałam, że może miałbyś ochotę się spotkać i pogadać przed wyjazdem, jeżeli się nie spieszysz. – Dlaczego miałbym się zgodzić? – Może dlatego, że nie potraktowałam cię jak intruza, chociaż na wejściu niezbyt czysto zagrałeś. – No dobra. Czemu nie. – Możemy się spotkać o wpół do szóstej w Starbucksie przy Cathedra Square? – Macie tu Starbucksa? W Peterborough? – Co taki zdziwiony? Idziemy z duchem czasu. Jest też McDonald’s, jeśli wolisz. – Nie, niech będzie Starbucks. Wpół do szóstej mi odpowiada. Będę miał sporo czasu, żeby się spakować i pożegnać przed wyjazdem. Do zobaczenia. Kiedy Annie i Gristhorpe przyjechali do Hallam Tarn, akurat dwaj policyjni płetwonurkowie holowali ciało w stronę brzegu. Tuż obok w kołyszącym się na wodzie pontonie siedział fotograf policyjny, Peter Darby, i wszystko filmował. Zdążył już zrobić polaroidem kilka zdjęć miejsca, w którym Andrew Naylor znalazł ciało. Naylor, któremu jeden z funkcjonariuszy w Helmthorpe pożyczył suche ubranie, stał na brzegu wraz z niewielką grupką ludzi i obgryzał paznokcie. Płetwonurkowie wynieśli zwłoki na brzeg i złożyli je na trawie u stóp lekarza policyjnego, doktora Burnsa. Doktor Glendenning, lekarz sądowy, tego dnia wyjechał akurat do Scarborough, by pomóc swojemu koledze w jakiejś trudnej sprawie. Sierżant Stefan Nowak wraz ze swoją ekipą techników kryminalistycznych był już w drodze. Dobrze, że przynajmniej jeszcze nie wypłynął, pomyślała Annie z ulgą. Nieraz widziała rozdęte i zniekształcone zwłoki, które unosiły się na powierzchni wody, i nie tęskniła za takim widokiem. Kiedy jednak zobaczyła twarz ofiary, pomyślała, że wolałaby już jakiegoś anonimowego topielca. To był Luke Armitage. Nie miała co do tego wątpliwości. Był ubrany w czarny podkoszulek i dżinsy, w których Robin widziała go po raz ostatni, kiedy wybierał się do
Eastvale. Znajdował się w wodzie na tyle krótko, że jego twarz jeszcze nie obrzmiała i dało się rozpoznać rysy, chociaż skóra była biała i zmacerowana. Jego czarne niegdyś kręcone włosy oblepiały głowę jak kępa wodorostów. Annie odsunęła się na bok, aby doktor Burns mógł przeprowadzić wstępne oględziny. – To nie będzie łatwe – powiedział. – Ogólnie rzecz biorąc, w wodzie ciało rozkłada się dwa razy wolniej niż na powietrzu, ale należy brać pod uwagę wiele czynników. – Czy to możliwe, że utonął? Lekarz zajrzał w usta Luke’a w poszukiwaniu śladów piany i sprawdził, czy na gałkach ocznych widać wybroczyny charakterystyczne dla śmierci wskutek uduszenia, którego formą jest utonięcie. – Trudno to stwierdzić ponad wszelką wątpliwość. Będziemy mądrzejsi, kiedy doktor Glendenning zbada płuca i przeprowadzi próbę okrzemkową. Mikroorganizmy zwane okrzemkami, jak dowiedziała się Annie na zajęciach z podstaw kryminalistyki, rozprzestrzeniają się w ciele topielca, który wciąga je wraz z wodą, i wnikają we wszystkie zakamarki ze szpikiem kostnym włącznie. Jeżeli znaleziony w wodzie denat nie zmarł na skutek utonięcia, w jego organizmie również można znaleźć okrzemki, ale nie są tak liczne i wszechobecne jak w ciele topielca. Doktor Burns obrócił Luke’a na brzuch i wskazał na tył jego głowy, gdzie Annie zauważyła ślad uderzenia. – Czy to mogła być przyczyna śmierci? – zapytała. – Silny cios w potylicę? Na pewno. – Burns kontynuował oględziny. – Ciało jest zimne i nie ma oznak stężenia. – O czym to świadczy? – Ciało znajdujące się w wodzie stygnie po ośmiu, góra dziesięciu godzinach. Oczywiście muszę zmierzyć jego temperaturę, żeby to uściślić, i będzie nam potrzebna również temperatura wody. A co do stężenia, zważywszy na widoczne rozmoczenie naskórka, musiało już ustąpić. – Ile potrzeba na to czasu? – Od dwóch do czterech dni. – Aż tyle? – W wodzie tak. Ale to też będę mógł potwierdzić dopiero po pomiarach temperatury. Niby mamy lato, ale ostatnio pogoda nas nie rozpieszczała. Dwa dni, pomyślała Annie. Było czwartkowe popołudnie, a porywacz zadzwonił z żądaniem okupu przed dwoma dniami, we wtorek wieczorem. Czy Luke już wtedy był martwy? Jeżeli tak, śmierć chłopca nie miała nic wspólnego z jej pochopnymi działaniami. Poczuła, że zaczyna się
w niej tlić nadzieja. Jeżeli faktycznie tak było, to porywacz usiłował zdobyć pieniądze pomimo śmierci zakładnika, która mogła nastąpić z jakiegoś innego powodu. Ciekawe. Teraz musiała zacząć się zastanawiać nad motywem. Odgłos nadjeżdżającego samochodu wyrwał ją z zamyślenia. Spojrzała w stronę muru i zobaczyła, jak Stefan Nowak i członkowie jego ekipy, wszyscy ubrani w białe kombinezony ochronne, jeden po drugim wyskakują z furgonetki. Cóż, pomyślała, może technicy zdołają powiedzieć coś więcej. Banks przyjechał na miejsce spotkania pół godziny wcześniej, zostawił samochód na parkingu za ratuszem i przeszedł pod arkadami na Bridge Street. Tam wstąpił do księgarni, gdzie kupił książkę T he Profession of Violen ce, która opowiadała o życiu braci Kray. Idąc w stronę placu, nie mógł się nadziwić, jak bardzo centrum miasta zmieniło się przez te wszystkie lata. Teraz w miejscu ruchliwych ulic, które pamiętał z czasów młodości, znajdowała się strefa zamknięta dla ruchu. Chodniki nie były tak zaśmiecone jak dawniej, a budynki wydawały się czystsze i bardziej zadbane. Było słoneczne popołudnie, a w okolicy katedry i w pobliskich sklepach roiło się od turystów. Dla Banksa był to przyjemny widok, całkowicie nieprzystający do wspomnień sprzed lat, kiedy czuł się uwięziony w brudnej, zacofanej prowincjonalnej dziurze. A może najbardziej zmienił się on sam. Wszedł do Starbucksa i zamówił kawę, po czym usiadł i zaczął przeglądać książkę. Michelle spóźniła się pięć minut. Wyglądała na spokojną i wyluzowaną, miała na sobie czarne bawełniane spodnie, kremową bluzkę i szary żakiet. Kupiła sobie cappuccino i usiadła naprzeciwko Banksa. – Chyba przeżyłeś szok dziś rano, prawda? – zaczęła. – Chyba tak. Przez te wszystkie lata… Sam nie wiem. Pozwalałem sobie na przekonanie, że to musi mieć jakiś związek. Wmawiałem to sobie. – Wszyscy to robimy w taki czy inny sposób. – Nie za młoda jesteś na taki cynizm? – A facet w twoim wieku powinien już wiedzieć, że takie pochlebstwa nic nie dają. Masz trochę piany na wardze. Zanim Banks zdążył wytrzeć usta, Michelle wyciągnęła rękę i zrobiła to za niego. Podziękował jej, a ona zarumieniła się, odwróciła wzrok i zachichotała. – Nie wiem, czemu to zrobiłam – wyznała. – Moja matka zawsze tak mnie wycierała, kiedy się pobrudziłam koktajlem mlecznym. – Nie piłem takiego koktajlu od lat. – Ja też. Co teraz będziesz robił? – Wracam do domu. A ty? – Nie wiem. Nie potykam się o tropy na każdym kroku.
Banks zastanawiał się
przez
chwilę. Podczas porannej rozmowy
nie
wspomniał
o ewentualnych powiązaniach z braćmi Kray, bo Shaw zachował się jak ostatni skurwiel. Zresztą to nie było jego śledztwo. Ale nie było powodu, żeby nie powiedzieć o tym Michelle. Prawdopodobnie trop prowadził donikąd, ale przynajmniej będzie miała jakieś zajęcie i wrażenie, że posuwa się naprzód. – Słyszałem plotkę, że zanim rodzina Grahama Marshalla przeprowadziła się tutaj z Londynu, jego ojciec pracował dla Krayów. – Pracował? Jako kto? – Podobno był egzekutorem długów. Nie wiem, ile w tym prawdy, bo ludzie często wyolbrzymiają takie historie, ale może warto byłoby przyjrzeć się temu bliżej. – Skąd to wiesz? Banks ostentacyjnie potarł palcem nos. – Mam swoje źródła. – A kiedy się dowiedziałeś? – Tuż przed naszym spotkaniem. – Tak, akurat ci uwierzę. – Zamierzasz coś z tym zrobić? Michelle zakręciła łyżeczką w filiżance. – Nie sądzę, aby zaszkodziło trochę powęszyć. Może nawet wybrałabym się do Londynu. Jesteś pewny, że nie wyjdę na kompletną idiotkę? – Tego ci nie mogę zagwarantować. Zawsze istnieje takie ryzyko. Choć lepsze to, niż być idiotką, która przeoczyła istotny ślad. – Dzięki. To naprawdę motywujące. Niewiele wiem o Kray ach; to nie moja epoka. Nawet filmu nie widziałam. Ale pamiętam, że nie tak dawno jednemu z nich wyprawiono na East Endzie wielki pogrzeb. – Tak, kiedy Reggie zmarł dwa lata temu, cały East End przyszedł go pożegnać. Tak samo jak Ronniego w dziewięćdziesiątym piątym. Krayowie cieszyli się tam wielkim poważaniem. Kochali swoją matkę. Było ich trzech, starszy brat miał na imię Charlie, ale to bliźniacy skupiali na sobie całą uwagę. Właściwie w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych rządzili całym East Endem i sporą częścią West Endu, dopóki nie trafili za kratki. Ronnie był psychiczny, cierpiał na schizofrenię paranoidalną i wylądował w Broadm oor. Reggie miał status więźnia szczególnie niebezpiecznego, kiedy odsiadywał wyrok w Parkhurst. Przy odrobinie wyrozumiałości można powiedzieć, że dał się zdominować bratu, który sprowadził go na manowce. – Ale co oni mogą mieć wspólnego z porwaniem i śmiercią Grahama Marshalla? – Prawdopodobnie nic – odparł Banks. – Krayowie nie działali poza Londynem, może
z wyjątkiem kilku klubów w Birmingham czy Leicester. Ale jeżeli Bill Marshall dla nich pracował, zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że jakoś im się naraził, a bracia mieli długie ręce. – I dlatego zabili jego syna? – Nie mam pojęcia. Tacy ludzie mają bardzo wypaczone poczucie sprawiedliwości. I nie zapominaj, że Ronnie był psychicznie chory. Między innymi miał skłonności do przemocy seksualnej, był groźnym zboczeńcem. To on wszedł do pubu The Blind Beggar i strzelił George’owi Cornellowi między oczy, chociaż wokół było pełno świadków. Wiesz, co wtedy leciało z szafy grającej? – Nie. Powiedz. – Piosenka pod tytułem S łoń ce n ie z aśw ieci już n igdy. I podobno kiedy padł strzał, igła gramofonu zatrzymała się na słowach „już nigdy”. – Jakież to romantyczne. Nie pamiętam tej piosenki. – Niewielu ludzi ją pamięta. Jeśli chcesz, mogę ci zaśpiewać zwrotkę albo dwie. – Słyszałam, że nigdy nie śpiewasz kobietom, które krótko znasz. – Tak powiedziałem? – A nie pamiętasz? – Nic się przed tobą nie uchowa. – Wiem również, że czytasz Philipa Larkina. – Skąd? – Zacytowałeś jego wiersz. – Jestem pod wrażeniem. W każdym razie nigdy nie wiadomo, jakimi kategoriami rozumuje ktoś taki jak Ronnie Kray, o ile „rozumuje” jest tutaj odpowiednim słowem. Wokół siebie widział samych wrogów i wymyślał coraz bardziej okrutne sposoby krzywdzenia ludzi. Uwielbiał wzbudzać strach, nawet wśród własnych ludzi. Do tego był homoseksualistą i gustował w nastoletnich chłopcach. Oczywiście żaden z braci nie porwał Grahama osobiście; obaj cierpieli na swoistą agorafobię i nie zapuściliby się tak daleko od Londynu, ale mogli tu kogoś wysłać. Poza tym jest jeszcze coś. – Co takiego? – Jeżeli Bill Marshall był człowiekiem Krayów, to co robił tutaj? Obydwoje dobrze wiemy, że tego rodzaju pracy nie porzuca się tak po prostu. Może związał się z jakimś miejscowym gangiem. – Więc myślisz, że zajął się tu podobnym procederem i to mogło mieć coś wspólnego ze śmiercią Grahama? – Uważam tylko, że istnieje taka możliwość. Warto ją zbadać. – W starych rejestrach policyjnych znalazłam wzmiankę o wymuszaniu haraczy – powiedziała
Michelle. – Zajmował się tym niejaki Carlo Fiorino. Mówi ci coś to nazwisko? – Tylko jakieś mgliste skojarzenia. Może pisano o nim w gazetach, kiedy byłem dzieciakiem. W każdym razie warto się nad tym zastanowić. – Więc dlaczego nie ma żadnej wzmianki o nim w aktach pierwszego śledztwa? – A nie ma? Nie wiem. Chcesz jeszcze kawy? Michelle spojrzała na pustą filiżankę. – Jasne. Banks wstał od stolika, a gdy wrócił, niosąc dwa kubki, Michelle przeglądała jego książkę. – Mogę ci pożyczyć, jeśli chcesz – zaproponował. – Właśnie ją kupiłem w nadziei, że uda mi się trochę poszerzyć wiedzę. – Dziękuję. Chętnie przeczytam. Czy Graham kiedykolwiek opowiadał ci o Krayach? – Tak, ale nie przypominam sobie, aby mówił, że jego ojciec albo on sam ich znał. Zastanawiałem się również nad chronologią. Rodzina Marshallów sprowadziła się tutaj w lipcu albo sierpniu sześćdziesiątego czwartego. W lipcu prasa podniosła wrzawę wokół domniemanego romansu Ronniego z lordem Boothbym, który zaprzeczył wszystkiemu i pozwał „Sunday Mirror” za zniesławienie. Ronnie zrobił to samo, ale wysądził tylko przeprosiny. Mimo to prasa na jakiś czas odczepiła się od Krayów. Nikt nie miał ochoty się z nimi procesować. Z dnia na dzień Ronnie zmienił się z gangstera w szlachetnego dżentelmena. Policja też utknęła w martwym punkcie ze swoim śledztwem. Wszyscy chodzili wokół nich na palcach. A mimo to w styczniu zostali aresztowani za wymuszenia rozbójnicze. Nie zwolniono ich za kaucją i stanęli przed sądem. – Jak się to skończyło? – Wywinęli się. Zarzuty były dosyć liche i podobno dochodziło do nacisków na ławę przysięgłych. Widzisz, w tamtych czasach do zasądzenia wyroku nie wystarczyła większość głosów. Jeżeli werdykt nie był jednomyślny, sprawę rozpatrywano powtórnie, co dawało oskarżonym jeszcze więcej czasu na różne manipulacje. Znaleźli jakiegoś haka na jednego z głównych świadków oskarżenia i było po wszystkim. Wyszli na wolność. – Ale jaki to może mieć związek z Grahamem? – Nie musi mieć żadnego. Opowiadam ci tylko, co się działo w okresie, który nas interesuje. Bracia Kray byli w centrum zainteresowania. Sprawa o zniesławienie i późniejszy proces budziły sporą sensację, a kiedy Krayom udało się wywinąć, na długie lata zyskali opinię nietykalnych. Wtedy to zaczęli robić się sławni i można powiedzieć, że stali się niechlubnym obliczem swingującego Londynu. Pokazywali się w towarzystwie słynnych aktorek, sportowców i gwiazd estrady, między innymi Barbary Windsor, Sonny’ego Listona, Judy Garland i Victora Spinettiego, tego samego, który zagrał w trzech filmach Beatlesów, jeśli masz ochotę na kolejną dawkę ciekawostek. Latem sześćdziesiątego piątego sprzedali mafii skradzione akcje i obligacje
amerykańskich spółek i szykowali się do wielkiej wojny z konkurencyjnym gangiem Richardsonów. – Banks postukał palcami w okładkę książki. – Wszystko jest tu opisane. Nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie, ale to nie mój interes, jak twój szef dał mi dziś rano wyraźnie do zrozumienia. Michelle zmarszczyła czoło. – Tak, wiem. Wciąż mam wrażenie, że Shaw cały czas patrzy mi na ręce. – Nie chcę, żebyś miała kłopoty przez to, że ze mną rozmawiasz. – Nie przejmuj się, nikt tu za mną nie szedł. To chyba tylko paranoja. – Ale to nie oznacza, że nie jesteś obserwowana. Odezwiesz się do mnie, kiedy coś odkryjesz? – Nie powinnam, ale się odezwę. – Gdybym mógł ci jakoś pomóc… – Oczywiście. Jeżeli sobie przypomnisz coś istotnego, co Graham powiedział albo zrobił, będę ci wdzięczna za wiadomość. – Nie ma sprawy. Posłuchaj, matka Grahama mówiła, że chce urządzić pogrzeb, kiedy wydadzą jej szczątki. Nie wiesz, kiedy to może nastąpić? – Myślę, że wkrótce, ale muszę się upewnić. Jutro się zorientuję, na jakim etapie jest doktor Cooper. – Mogłabyś? Świetnie. Chciałbym przyjechać na ten pogrzeb. Nawet Shaw nie może mi tego zabronić. Dasz mi znać? – Oczywiście. Mogę cię o coś zapytać? – Jasne. – Shaw wspomniał dziś rano o jakiejś papużce. O co mu chodziło? Banks opowiedział o ucieczce Joeya. Kiedy skończył, Michelle się uśmiechała. – To takie smutne – powiedziała. – Musiałeś być załamany. – Jakoś to przebolałem. Zresztą to nie był szczególnie uzdolniony ptak. Nie potrafił nawet mówić. Wszyscy mnie wtedy pocieszali, że to nie był orzeł Goldie. – Orzeł Goldie? – Na początku sześćdziesiątego piątego z londyńskiego zoo uciekł orzeł. Schwytano go dopiero po dwóch tygodniach. Wtedy to była głośna sprawa. – Ale twój Joey się nie znalazł? – Nie. Był całkowicie bezbronny. Pewnie myślał, że ucieka na wolność, ale długo się nią nie nacieszył wśród tylu różnych drapieżników. Ze swoim upierzeniem nie miał żadnych szans – wyjaśnił Banks i dodał: – A ty odpowiesz mi na jedno pytanie? Michelle przytaknęła skinieniem głowy, ale poruszyła się niespokojnie na krześle. – Jesteś zamężna?
– Nie. Nie jestem – odparła, po czym wstała i odeszła bez pożegnania. Banks już się zrywał, żeby pobiec za nią, kiedy zadzwoniła jego komórka. Poczuł się trochę niezręcznie, jak zawsze, gdy jego telefon odzywał się w miejscu publicznym. Zaklął pod nosem i odebrał. – Mówi Annie. Mam nadzieję, że nie dzwonię nie w porę. – Nie, absolutnie. – Mógłbyś nam się tu przydać, jeżeli doprowadziłeś już swoje sprawy do końca. – Można tak powiedzieć – odparł Banks i przyszło mu na myśl, że sposób, w jaki rozstał się z przedstawicielami lokalnej policji, których poznał, w obu przypadkach pozostawia wiele do życzenia. – Co się dzieje? – Pamiętasz tego zaginionego chłopca, o którym ci opowiadałam? – Luke’a Armitage’a? – Tak. – Co z nim? – Wygląda na to, że mamy śledztwo w sprawie morderstwa. – Jasny szlag. Jadę do ciebie.
Rozdział 9 – To jest twoje śledztwo. Prowadzisz tę sprawę od początku. Na pewno chcesz, żebym się w to mieszał? – zapytał Banks. – Gdybym nie chciała, nie zadzwoniłabym do ciebie. Zresztą wiesz, że nie należę do tego typu glin. – Jakiego typu? – Zapatrzonych w siebie biurokratów. Nie bawi mnie ta dziecinna rywalizacja. Jestem nastawiona na współpracę, nie współzawodnictwo. – I słusznie. Ale po moich ostatnich doświadczeniach wolałem postawić sprawę jasno. – Co masz na myśli? Banks opowiedział o swoim spotkaniu z nadinspektorem Shawem. – Cóż, chyba cię ostrzegałam, że niekoniecznie powitają cię tam z otwartymi ramionami. – Dzięki. – Nie ma za co. W każdym razie możesz mi pomagać pod warunkiem, że postarasz się okazywać mi należny szacunek i nie będziesz się mną wysługiwał. – Czy kiedykolwiek to robiłem? – Całkiem nieźle, jak na początek. Banks odstawił samochód na przegląd i miał go odebrać dopiero po południu, więc tego ranka korzystali ze służbowego radiowozu i za kierownicą siedziała Annie, chociaż zwykle to on wolał prowadzić. – Myślę, że nawet mogłoby mi się to spodobać – rzekł. – Posiadanie osobistego szofera ma wiele zalet. Annie spojrzała na niego z ukosa. – Czyżbyś wolał resztę drogi pokonać na piechotę? – Nie bardzo. – Więc bądź grzeczny. A jeśli chodzi o ścisłość, formalnie to sprawa Wielkiego Wodza. On jest szefem wydziału i to on zasugerował, żebym zapytała cię uprzejmie, czy nie zechciałbyś wcześniej wrócić z urlopu i przysłużyć się nam swoim ogromnym doświadczeniem. – Wielkiego Wodza? – Nadinspektora Gristhorpe’a. – Czy on wie, że tak go nazywacie? – Musiałbyś usłyszeć, jak mówimy o tobie. – Annie wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Muszę przyznać, że nie ma to jak w domu.
– A poza tym, że ściąłeś się z lokalną władzą, to jak ci poszło? – Tak naprawdę nie było lekko – odparł Banks i opowiedział jej, że tajemniczy napastnik znad rzeki okazał się zbiegłym pacjentem szpitala psychiatrycznego nazwiskiem McCallum, który utonął niecałe dwa miesiące przed zniknięciem Grahama. – Tak mi przykro. – Annie położyła dłoń na jego kolanie. – Przez tyle lat dręczyło cię sumienie i czułeś się odpowiedzialny… Ale chyba teraz ci ulżyło, kiedy wiesz, że to nie mógł być on i że nie jesteś niczemu winien. – Myślę, że tak. Wiesz, poza tamtymi glinami z Peterborough jesteś jedyną osobą, której opowiedziałem, co się wtedy stało nad rzeką. – Nie mówiłeś o tym Sandrze? – Nie. – Dlaczego? – Nie wiem. Annie zamilkła. Banks poczuł, że zamknęła się w sobie, i zdał sobie sprawę, że znów musiał zrobić coś takiego, co kiedyś sprawiło, że z nim zerwała. Okazała mu ciepło i odsłoniła przed nim swoją wrażliwość, ale kiedy wyciągnął rękę, żeby jej dotknąć, uciekła z powrotem w głąb swojej twardej i nieprzeniknionej skorupy. Zanim któreś z nich zdążyło coś powiedzieć, dotarli do posiadłości Armitage’ów, gdzie na końcu podjazdu kłębił się tłum reporterów z notatnikami, mikrofonami i kamerami. Umundurowany funkcjonariusz podniósł białą taśmę, aby ich przepuścić. – Imponujące – odezwał się Banks, gdy jego oczom ukazała się masywna i symetryczna bryła rezydencji. – Wcześniej widziałem go tylko z promenady nad rzeką. – Zaczekaj, aż zobaczysz tych pięknych ludzi w środku. – Daj spokój, Annie. Oni właśnie stracili syna. – Wiem. – Annie westchnęła. – Tylko jakoś niezbyt mi do nich spieszno. – Kto zajął się identyfikacją? – Winsome. Wczoraj wieczorem. – Więc nie widziałaś się z nimi po tym, jak znaleziono ciało chłopca? – Nie. – Jeżeli nie uznasz tej propozycji za protekcjonalną, to może pozwolisz, żebym to ja z nimi porozmawiał? – Proszę bardzo. Zważywszy na moje przejścia z Martinem Armitage’em, będę wdzięczna, jeśli mnie wyręczysz. Poza tym masz świeże spojrzenie na sprawę. Josie otworzyła drzwi niemal w tej samej chwili, gdy rozległ się dzwonek, i zaprowadziła ich do salonu. Banks przedstawił się gospodarzom.
– Co tym razem? – zapytał Martin Armitage, patrząc złowrogo na Annie. Widać było po nim i jego żonie, że tej nocy prawdopodobnie nie zmrużyli oka. – Śledztwo w sprawie morderstwa – wyjaśnił Banks. – Bo przynajmniej tak to wygląda. Będziemy potrzebować państwa pomocy. – Nie wiem, jak możemy pomóc wam jeszcze bardziej niż dotąd. Współpracowaliśmy z wami wbrew woli porywacza i patrzcie, do czego doszło. – Martin znów spojrzał na Annie, a jego głos z każdym słowem przybierał na sile. – Chyba zdajesz sobie sprawę, że to twoja wina, że to ty jesteś odpowiedzialna za śmierć Luke’a. Gdybyś mnie wtedy nie śledziła, a potem nie węszyła wokół szałasu, porywacz zabrałby pieniądze, a Luke wróciłby do domu cały i zdrowy. – Martinie – odezwała się Robin. – Już o tym rozmawialiśmy. Nie rób scen. – Nie rób scen? Na litość boską, kobieto, rozmawiamy o twoim synu. Na dobrą sprawę ona go zabiła. – Proszę się uspokoić, panie Armitage – przerwał mu Banks. Martin Armitage nie był tak wysoki, jak go sobie wyobrażał, ale miał wysportowaną sylwetkę i rozpierała go energia. Nie należał do ludzi, którzy siedzą bezczynnie i czekają na rozwój wypadków, ale był tym, kto rzuca się w wir wydarzeń i osobiście wpływa na ich bieg. Również w taki sposób zachowywał się na boisku. Nie czekał pod bramką przeciwnika na podanie, ale sam tworzył sobie dogodne sytuacje do zdobycia gola. Krytykowano go głównie za to, że jest pazerny na piłkę i woli raczej strzelić i spudłować, niż przekazać ją komuś, kto znajduje się w lepszej pozycji. Brakowało mu również opanowania, przez co zbierał wiele żółtych i czerwonych kartek. Banks widział kiedyś, jak rzucił się na gracza przeciwnej drużyny, który odebrał mu piłkę w polu karnym. – Sytuacja jest sama w sobie wystarczająco trudna, więc nie musi pan jej pogarszać – ciągnął Banks. – Przykro mi z powodu tego, co się stało, ale rzucanie takich oskarżeń do niczego dobrego nie prowadzi. Jeszcze nie wiemy, w jaki sposób i dlaczego zginął Luke. Nie wiemy nawet, gdzie i kiedy to się stało. Zatem dopóki nie będziemy w stanie odpowiedzieć na tego rodzaju podstawowe pytania, nie możemy wyciągać pochopnych wniosków. Sugeruję, aby pan również zastosował się do tej zasady. – Cóż innego może pan powiedzieć? – odparł Martin. – Wy zawsze będziecie trzymać wspólny front. – Możemy przejść do konkretów? – Oczywiście – odezwała się Robin. Ubrana w dżinsy i bladozieloną bluzkę siedziała na sofie ze skrzyżowanymi nogami, opierając dłonie na udach. Nawet bez makijażu i z włosami spiętymi w koński ogon wygląda olśniewająco, pomyślał Banks, a zmarszczki w kącikach oczu tylko podkreślają jej urodę. Miała wydatne kości
policzkowe, mały nos i spiczasty podbródek – klasyczną twarz modelki – ale w jej idealnie proporcjonalnych rysach widać było silną osobowość. Jeszcze w Londynie Banks pracował nad sprawą, w którą zamieszana była pewna agencja modelek. Zaskoczyło go wtedy, że wielu z nich, choć urzekają swoją urodą na zdjęciach w kolorowych magazynach i w telewizji, w prawdziwym świecie czegoś brakuje. Ich twarze były doskonałe, ale nijakie, jakby nieukształtowane i niedokończone, jak aktor bez roli albo niezamalowane płótno. Ale Robin Armitage miała charakter. – Zapewne państwo wiedzą, że śmierć Luke’a wszystko zmienia – oznajmił Banks. – Zmienia się sposób prowadzenia śledztwa i będziemy musieli powtórzyć wiele czynności. Może wam się to wydawać żmudne i bezcelowe, ale proszę mi wierzyć, to konieczne. Ponieważ to dla mnie nowa sprawa, dziś rano zaznajomiłem się z dotychczasowym śledztwem i muszę powiedzieć, że nie zauważyłem żadnych nieprawidłowości. Postąpiłbym dokładnie tak samo, gdybym to ja je prowadził. – Jak mówiłem, trzymacie się razem – przerwał mu Martin. – Złożę skargę u komendanta. Znam go osobiście. – Pańskie prawo, ale powie panu to samo co ja. Gdyby wszyscy spełniali żądania porywaczy, nie informując policji, uprowadzenia dla okupu stałyby się najczęściej popełnianym przestępstwem w tym kraju. – A co się stało, kiedy zawiadomiliśmy policję? Nasz syn nie żyje. – Coś poszło nie tak. To od samego początku nietypowa sprawa. Jest tu sporo nieścisłości. – Co pan sugeruje? Że to nie było normalne porwanie? – W tej sprawie wszystko odbiega od normy, panie Armitage. – Nie rozumiem – odezwała się Robin. – Ten telefon… żądanie okupu… to wszystko było autentyczne. – Owszem – włączyła się do rozmowy Annie. – Ale porywacz skontaktował się z wami po niespotykanie długim czasie od zniknięcia Luke’a, nie pozwolił wam z nim porozmawiać, a suma, jakiej zażądał, była śmiesznie niska. – Co to ma do rzeczy? – obruszył się Martin. – Nie jesteśmy aż tak bogaci. – Ja o tym wiem, ale skąd porywacz miałby wiedzieć? – odparła Annie. – Zazwyczaj piłkarze i modelki zarabiają miliony, a wy mieszkacie w okazałej rezydencji. Martin zmarszczył czoło. – W sumie racja. Chyba że… – Tak? – Banks z powrotem włączył się do rozmowy. – Chyba że jest to ktoś, kto nas dobrze zna. – Podejrzewa pan kogoś?
– Ależ skąd. Nie wyobrażam sobie, żeby któryś z naszych przyjaciół mógł zrobić coś takiego. Oszalał pan? – A pani? – Banks spojrzał na Robin Armitage, ale kobieta pokręciła głową. – Mimo to będzie nam potrzebna lista tych osób, abyśmy mogli z nimi porozmawiać. – Nie pozwolę, aby pan nachodził i nękał moich znajomych – zaprotestował Martin. – Bez obaw, będziemy dyskretni. Zresztą sam pan zasugerował, że to może być ktoś z waszego otoczenia. Czy jacyś ludzie mogą żywić wobec was urazę? – Może kilku bramkarzy, ale to nic poważnego. – A pani? – Nie sądzę. Owszem, wśród modelek panuje silna rywalizacja i na pewno nieraz nadepnęłam komuś na odcisk na wybiegu, ale nie aż tak… żeby ktoś posunął się do czegoś takiego, zwłaszcza po tylu latach. – Gdybyście obydwoje zastanowili się nad tym jeszcze trochę, bardzo by nam to pomogło. – Waszym zdaniem to dziwne, że nie pozwolił nam porozmawiać z Lukiem? – zapytała Robin. – Tak, to nie jest typowe – przytaknęła Annie. – Sądzicie, że to dlatego… dlatego, że Luke już wtedy nie żył? – Możliwe. Ale będziemy to wiedzieć, kiedy dostaniemy wynik sekcji. – Kiedy to nastąpi? – Prawdopodobnie dziś wieczorem albo jutro rano. Doktor Burns, lekarz policyjny, na miejscu znalezienia zwłok nie był w stanie precyzyjnie określić czasu zgonu, musieli więc czekać, aż doktor Glendenning przeprowadzi sekcję. – Chciałby pan dodać coś jeszcze na temat rozmowy z porywaczem? – spytał Banks. – Powiedziałem wam wszystko, co wiem. Nic więcej sobie nie przypominam. – Na pewno nie domyśla się pan, kto to mógł być? – Głos był zupełnie obcy. – I zadzwonił tylko raz? – Tak. – Czy przychodzi państwu na myśl jeszcze coś, co mogłoby okazać się pomocne? Martin i Robin zgodnie pokręcili głowami. – Teraz rozejrzymy się po pokoju Luke’a – powiedział Banks, wstając z fotela. – A potem chcielibyśmy porozmawiać z państwa służącą i jej mężem. – Z Josie i Calvinem? – zapytał Martin. – Ale po co? – Mogą nam pomóc. – Nie wiem jak.
– Łączyła ich z Lukiem bliższa zażyłość? – Nieszczególnie. Zawsze odnosiłem wrażenie, że uważają go za odmieńca. To wspaniali ludzie, bardzo wartościowi, ale mają dość tradycyjne poglądy na zachowanie innych. – A Luke nie pasował do schematu? – Nie. Dla nich był jakby z innego świata. – Czy dochodziło między nimi do konfliktów? – Nic z tych rzeczy. W końcu to nasi pracownicy. Ale sugeruje pan, że oni mogą mieć z tym coś wspólnego? – Niczego nie sugeruję, tylko pytam. Proszę mnie posłuchać, panie Armitage. Potrafię zrozumieć, co pan teraz przeżywa, naprawdę potrafię, ale proszę nam pozwolić na wypełnianie obowiązków w taki sposób, jaki uważamy za stosowny. Nie pomaga nam pan ani trochę, podważając każdy ruch, jaki wykonujemy. Zapewniam pana, że zachowamy całkowitą dyskrecję we wszystkich naszych działaniach. Bez względu na to, co pan sobie wyobraża, nie zajmujemy się nękaniem ludzi. Ale również nie wierzymy nikomu na słowo. Ludzie kłamią z różnych przyczyn, w wielu przypadkach niezwiązanych ze śledztwem, ale czasami dlatego, że mają coś na sumieniu, a naszym zadaniem jest oddzielenie prawdy od kłamstw. Wy też nas okłamaliście, kiedy pani zadzwoniła do inspektor Cabbot i powiedziała jej, że Luke się znalazł. – Zrobiłam to, żeby go ratować. – Wiem, dlaczego pani to zrobiła, niemniej pani skłamała. Chyba domyślacie się państwo, jak skomplikowane jest nasze zadanie, jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie te kłamstwa, zwłaszcza kłamstwa niewinnych osób. Jak już powiedziałem, nie wierzymy nikomu na słowo i choć nie każdemu się to podoba, każde śledztwo w sprawie morderstwa zaczyna się w domu ofiary, a dopiero potem zatacza szersze kręgi. A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko, obejrzymy pokój Luke’a. Michelle żartowała, mówiąc Banksowi, że popada w paranoję, ale zaczynała podejrzewać, że ilekroć odwiedza archiwum, pani Metcalfe dzwoni do nadinspektora Shawa. Tym razem również się zjawił i stojąc w drzwiach, zasłaniał światło, przez co małe pomieszczenie zalał cień. – Jakieś postępy? – Nie jestem pewna. Przeglądam rejestry zgłoszeń z sześćdziesiątego piątego roku w poszukiwaniu jakichś powiązań z zaginięciem Grahama. – I coś znalazłaś? – Nic konkretnego. – Mówiłem ci, że marnujesz czas. – Nie tak całkiem. – Co chcesz przez to powiedzieć?
Michelle przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. Musiała uważać na każde słowo, bo nie chciała, żeby Shaw się dowiedział, że Banks podsunął jej trop prowadzący do braci Kray. Mógłby się wściec, a tego chciała uniknąć. – Czytałam stare raporty i notatki ze śledztwa w sprawie wymuszania haraczy i natrafiłam na wzmiankę o ojcu Grahama. – I co? Jaki to ma związek? – Chodziło o klub przy Church Street. Nazywał się Le Phonographe. – Pamiętam to miejsce. Była tam dyskoteka. Michelle zmarszczyła czoło. – Myślałam, że disco to lata siedemdziesiąte, a nie sześćdziesiąte. – Nie mówię o muzyce, tylko o samym lokalu. Takie kluby rozdawały karty członkowskie i serwowały potrawy, zazwyczaj niejadalne hamburgery, o ile mnie pamięć nie myli, więc mogły legalnie sprzedawać alkohol. Były otwarte mniej więcej do trzeciej nad ranem. Mieli tam parkiet i puszczali muzykę, ale głównie soul i przeboje z Motown. – Chyba dobrze poznał pan to miejsce. – Też kiedyś byłem młody. Poza tym Le Phonographe należał do lokali, które musieliśmy mieć na oku. To był klub bandziorów. Należał do niejakiego Carla Fiorino, szemranego typa. Lubił zgrywać mafiosa, nosił cienki wąsik, marynarki z szerokimi klapami i getry, ale jego ojciec był włoskim jeńcem, który osiedlił się tutaj po wojnie i poślubił wiejską dziewczynę spod Huntingdon. Przesiadywało u niego wielu miejscowych opryszków i często można było tam podsłuchać coś ciekawego. I nie mówię o plotkach z życia gwiazd. – A więc to był przybytek kryminalistów? – Wtedy tak. Ale drobnych, chociaż uważali się za wielkich gangsterów. – I Bill Marshall do nich należał? – Tak. – Więc wiedzieliście o jego powiązaniach. – Oczywiście. Był zwykłą płotką, ale mieliśmy go na oku. Rutynowa obserwacja. – Czym zajmował się ten Fiorino? – Wszystkim po trochu. Kiedy tylko nowe miasto zaczęło się rozrastać, zamienił Le Phonographe w ekskluzywny klub z porządniejszym żarciem, lepszym parkietem i kasynem. Miał też agencję towarzyską. Podobno zajmował się również narkotykami, prostytucją i pornografią, ale zawsze był na tyle cwany, by wyprzedzać wszystkich o krok i grać na dwa fronty. Ale do czasu. – To znaczy? – Zastrzelił się w osiemdziesiątym drugim, podczas wojny narkotykowej z Jamajczykami.
– Ale nigdy nie siedział? – Nigdy mu niczego nie udowodniono, o ile dobrze pamiętam. – Nie wydaje się to panu dziwne, szefie? – Dziwne? – Shaw wrócił ze świata wspomnień do rzeczywistości i na powrót zamienił się w starego zrzędę. Pochylił się nad biurkiem tak nisko, że poczuła jego miętowy przesiąknięty alkoholem i dymem papierosowym oddech i zobaczyła siateczkę czerwonych żyłek na jego mięsistym nosie. – Powiem ci, co wydaje mi się dziwne. To, że zadajesz te wszystkie pytania. To jest cholernie dziwne. Żadna z tych rzeczy nie może mieć żadnego związku z tym, co spotkało Grahama Marshalla, i nie da się temu zaprzeczyć. A ty węszysz za jakimś skandalem. Nie wiem po co, ale węszysz. – Ja tylko próbuję lepiej poznać okoliczności zaginięcia tego chłopca. Wydawało mi się, że najlepszym sposobem na to jest studiowanie akt z tamtego okresu. – Przeglądanie akt sprawy Marshalla, czy jakichkolwiek innych akt, to nie twoja działka. Za kogo ty się uważasz? Za komisję dyscyplinarną? Pilnuj swojej roboty. – Ale przecież Bill Marshall był jednym z ludzi przesłuchiwanych w związku z wymuszaniem haraczy. Wszyscy mieli powiązania z Carlo Fiorinem i Le Phonographe. Kilku sklepikarzy ze śródmieścia złożyło doniesienie i między innymi wymienili Marshalla. – Postawiono mu zarzuty? – Nie, został tylko przesłuchany. Potem jeden ze świadków trafił do szpitala, a pozostali wycofali swoje zeznania. Na tym się skończyło. Shaw uśmiechnął się z przekąsem. – W takim razie niewiele znalazłaś. – Ale czy to nie dziwne, że nie podjęto dalszych działań w tej sprawie? I że po zaginięciu Grahama Marshalla policja przestała obserwować jego ojca, chociaż całkiem niedawno był podejrzany o działalność przestępczą? – Co w tym dziwnego? A może był niewinny. Nie przyszło ci to nigdy do głowy? A nawet jeżeli był zamieszany w jakieś drobne wymuszenia, to jeszcze nie czyni go dzieciobójcą, prawda? Nawet po tobie nie spodziewałem się aż tak bujnej wyobraźni. – Czy Bill Marshall był informatorem policji? – Być może przekazywał nam jakieś przypadkowe skrawki wiadomości. Tak to wtedy załatwialiśmy. Coś za coś. – To dlatego uniknął oskarżenia? – Skąd ja to mam, do cholery, wiedzieć? Gdybyś czytała dokładniej, wiedziałabyś, że nad tą sprawą nie pracowałem. – Shaw wziął głęboki oddech i trochę się rozluźnił. – Wtedy praca policji wyglądała inaczej – dodał nieco łagodniejszym tonem. – Częściej szło się na kompromis dla
obopólnych korzyści. Zwłaszcza dla korzyści, pomyślała Michelle. Słyszała historie z tamtych czasów o wydziałach, komendach, a nawet całych okręgach, gdzie szerzyły się samowola i korupcja. Ale nie odezwała się ani słowem. – Więc od czasu do czasu naginaliśmy przepisy – ciągnął Shaw. – Dorośnij i zejdź na ziemię. Michelle zanotowała w pamięci, że Bill Marshall przypuszczalnie był informatorem policji i donosił na lokalnych przestępców. Mogła sobie tylko wyobrazić, co zrobiliby bracia Kray, gdyby spróbował z nimi tego samego, a potem znikł. Nawet biegun południowy nie byłby dla niego bezpieczną kryjówką, nie mówiąc o Peterborough. – Z tego, co zdołałam ustalić, śledztwo w sprawie zaginięcia Grahama Marshalla opierało się tylko na jednym założeniu, kiedy stało się oczywiste, że chłopak nie uciekł z domu. Przyjęto, że padł ofiarą morderstwa na tle seksualnym, które popełnił jakiś przejeżdżający przez miasto zboczeniec. – To takie niezwykłe? Na to wskazywał materiał dowodowy. – Dla mnie to dosyć dziwny zbieg okoliczności, że jakiś zboczeniec zapuścił się przypadkiem w tę cichą uliczkę o tak wczesnej porze, i to akurat wtedy, gdy przechodził tamtędy Graham roznoszący gazety. – Znalazł się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. To się zdarza dosyć często. Zresztą czy myślisz, że zboczeńcy nie wiedzą o roznosicielach gazet? Nie sądzisz, że ktoś mógł śledzić i obserwować tego dzieciaka, żeby poznać jego zwyczaje? Nie uczyli cię takich rzeczy w Bramshill? – Racja, to możliwe. – Masz zamiar po nas poprawiać, tak? – warknął Shaw, a jego twarz znów poczerwieniała. – Wyobrażasz sobie, że możesz być lepsza od Jeta Harrisa? – Niczego takiego nie powiedziałam, szefie. Patrzę tylko na wszystko z perspektywy czasu. – Posłuchaj, pracowaliśmy nad tą sprawą do upadłego, Jet Harris, Reg Proctor i ja, nie wspominając o dziesiątkach innych posterunkowych i mundurowych. Masz w ogóle pojęcie, jak wygląda takie śledztwo? Jaki ma zasięg? Jak szeroko zarzuciliśmy sieć? Sprawdzaliśmy po sto miejsc dziennie, i to na takich zadupiach jak Penzance i Mull of Kintyre. A teraz ty przychodzisz ze swoimi dyplomami i masz czelność mi mówić, że popełniliśmy błąd. Michelle wzięła głęboki oddech. – Nie mówię, że popełniliście błąd. Ale przecież nie rozwiązaliście tej sprawy, prawda? Nawet nie znaleźliście ciała. Wiem, że do wszystkiego doszedł pan ciężką pracą i szanuję to, ale wykształcenie też ma swoje zalety. – Jasne. Przyspieszony awans. Pozwalają wam biegać, zanim jeszcze zaczniecie raczkować.
– Praca w policji się zmieniła, jak sam pan przed chwilą zauważył. I przestępczość również wygląda dziś inaczej. – Do dupy z tą teorią. Nie wyskakuj mi tu z książkowymi mądrościami. Bandzior to zawsze bandzior. Tylko gliniarze mają teraz lepiej, zwłaszcza ci na samej górze. Michelle westchnęła. Zdała sobie sprawę, że czas zmienić taktykę. – Brał pan udział w poszukiwaniach Grahama Marshalla. Mógłby mi pan coś o tym opowiedzieć? – Gdybym cokolwiek wiedział, rozwiązalibyśmy tę cholerną sprawę i nie wytykałabyś mi teraz, jacy byliśmy głupi. – Niczego nie próbuję nikomu wytykać. – Czyżby? Bo takie odnoszę wrażenie. Łatwo jest krytykować po fakcie, kiedy wszystko widać jak na dłoni. Gdyby Bill Marshall miał coś wspólnego ze zniknięciem swojego syna, uwierz mi, że byśmy go dopadli. Przede wszystkim miał alibi… – Od kogo? – Od swojej żony. – Niezbyt wiarygodne, nie sądzi pan? – Przecież by go nie kryła, gdyby coś zrobił jej dziecku. Powiedz, naprawdę jesteś tak stuknięta, żeby podejrzewać, że pani Marshall była w to zamieszana? – Nigdy nic nie wiadomo – odparła Michelle i przypomniała sobie panią Marshall, jej szczerość i powagę, z jaką mówiła, że chciałaby urządzić synowi godny pochówek. Oczywiście istniała możliwość, że kłamała. Niektórzy przestępcy są doskonałymi aktorami, ale Michelle raczej jej nie podejrzewała. I nie mogła liczyć na żadną informację ze strony samego Billa Marshalla. – Czy Marshallowie mieli samochód? – Tak, mieli. Ale nie oczekuj, że będę pamiętał markę i numer. Posłuchaj, może Bill Marshall potrafił czasem dać w mordę, ale nie był z tych, co obmacują dzieci. – A skąd pewność, że właśnie taki był motyw uprowadzenia Grahama? – Bo potrafię myśleć. Co innego mogło się stać, kiedy czternastoletni chłopak przepada bez śladu? Jeśli chcesz znać moje zdanie, wciąż uważam, że mógł być jedną z ofiar Brady’ego i Lindley, chociaż nie zdołaliśmy tego udowodnić. – Ale oni nigdy nie zapuszczali się tak daleko. Profil geograficzny… – Jeszcze jeden akademicki wymysł. Profilerzy? Nie rozśmieszaj mnie, bo mam już tego dość. Pora, żebyś przestała węszyć i wzięła się z powrotem do roboty – powiedział Shaw, po czym odwrócił się i odszedł. Kiedy znikł w głębi korytarza, Michelle zauważyła, że trzęsą jej się ręce i wciąż wstrzymuje oddech. Nie lubiła takich konfrontacji. Zawsze szanowała swoich przełożonych i uznawała
hierarchię służbową. Żywiła przekonanie, że taka instytucja jak policja nie mogłaby działać skutecznie, gdyby nie struktura militarna i posłuszeństwo w wypełnianiu rozkazów, czasami bezwarunkowe, jeśli okoliczności tego wymagają. Ale wściekłość, z jaką Shaw reagował na jej dociekania, wydała się jej nieproporcjonalna do sytuacji. Michelle wstała zza biurka, odłożyła akta do pudełka i pozbierała swoje notatki. I tak pora lunchu dawno już minęła, a ona miała ochotę trochę się przewietrzyć. Musiała jeszcze zadzwonić do kilku osób i znaleźć kogoś, kto za czasów braci Kray pracował w wydziale śledczym, a następnego dnia czekała ją podróż do Londynu. Kiedy wróciła na górę, znalazła na swoim biurku kartkę z informacją. Dzwoniła doktor Cooper i pytała, czy Michelle mogłaby wstąpić do kostnicy tego popołudnia. Co masz zrobić jutro, zrób dziś, pomyślała, idąc do samochodu. W pokoju Luke’a nie natrafili na nic szczególnego poza kasetą magnetofonową z zapisanym na niej odręcznie tytułem „Pieśni z czarnego pokoju”, którą Banks schował do kieszeni, by później przesłuchać. W komputerze nie było nic interesującego. Nie znaleźli tam żadnej skrzynki mailowej, co raczej wydawało się całkiem normalne, a większość stron internetowych zapisanych w historii przeglądania dotyczyła muzyki. Chłopiec dosyć często robił zakupy w sieci i był zainteresowany głównie płytami, i również wydawało się całkiem normalne, że kupował je od ludzi, którzy mieszkali gdzieś daleko. Banks był zaskoczony różnorodnością upodobań muzycznych Luke’a. Oczywiście jego kolekcja obejmowała wiele typowych pozycji, o których wspominała Annie, ale między płytami z muzyką grunge, heavy metalem, hip hopem i gotyckim rockiem Banks natrafił na takie osobliwości jak Les Illum in ation s Rimbauda w oprawie muzycznej Brittena albo In a S ilen t W ay Milesa Davisa. Znalazł też kilka albumów niezależnych wytwórni i wzruszył się, widząc wśród nich Blue Rain , pierwszą płytę, jaką nagrał jego syn, Brian, ze swoim zespołem. Młodzież rzadko słuchała takich rzeczy, ale Banks nabierał przekonania, że Luke’owi Armitage’owi daleko było do typowego piętnastolatka. Przeczytał również kilka opowiadań i wierszy, które Annie znalazła podczas pierwszej wizyty, i chociaż nie uważał się za znawcę, wydały mu się całkiem obiecujące. Nie wyczytał z nich nic, co mogłoby rzucić trochę światła na ostatnie chwile życia Luke’a albo na jego uczucia wobec ojca i ojczyma, ale powiedziały mu wiele o młodym umyśle zaabsorbowanym śmiercią, wojną, zagładą świata i wyobcowaniem jednostki. W przeciwieństwie do Annie nie był zaskoczony wystrojem pokoju. Wprawdzie Brian nie pomalował swoich ścian na czarno, ale okleił je plakatami i otaczał się ulubioną muzyką. No i oczywiście gitara, z którą się nie rozstawał. Annie nie miała własnych dzieci, więc było zrozumiałe, że czarne ściany mogą wydawać się jej dziwne. Jedyną rzeczą, która niepokoiła
Banksa, była wyraźna obsesja Luke’a na punkcie zmarłych gwiazd rocka i brak jakichkolwiek przedmiotów związanych z jego sławnym ojcem, Neilem Byrdem. Coś było tutaj zdecydowanie nie tak. Brian nadal robił karierę muzyczną i jego zespół wkrótce miał nagrać pierwszą płytę dla renomowanej wytwórni. Początkowo Banks nie mógł pogodzić się z tym, że jego syn wybrał tak niepewną drogę życiową, ale teraz był z niego bardzo dumny i darzył go zaufaniem, jakiego jemu rodzice nigdy nie okazywali. Zastanawiał się, czy Luke był równie zdolny, i doszedł do wniosku, że odpowiedź może znaleźć na taśmie. Zarówno relacja Annie, jak i jego obserwacje nie przemawiały za tym, aby Martin Armitage był zachwycony przejawami uzdolnień muzycznych swojego pasierba – dla niego wyznacznikiem sukcesu była sprawność fizyczna i osiągnięcia sportowe. Josie i Calvin Batty zajmowali niewielkie mieszkanie we wschodnim krańcu rezydencji. Składało się ono z salonu, sypialni oraz małej kuchni, miało jasne ściany w pastelowych odcieniach beżu i błękitu, a łazienka była wyposażona w nowoczesną kabinę prysznicową. Odnowili je Armitage’owie, jak wyjaśniła gościom Josie, kiedy stali z nią w kuchni, czekając, aż zagotuje się woda na herbatę. Josie mogłaby być całkiem atrakcyjną młodą kobietą, gdyby trochę się postarała, pomyślał Banks. Jednak jej źle przycięte włosy wydawały się nijakie, skórę miała bladą i wysuszoną, a pospolite i niemodne ubranie zniekształcało jej sylwetkę. Jej mąż był niskim i przysadzistym mężczyzną o śniadej cygańskiej karnacji i zrośniętych brwiach. – Czym się tutaj właściwie zajmujecie? – zapytał Banks, gdy już usiedli w salonie naprzeciwko ogromnego telewizora. – Wszystkim tak naprawdę. Ja sprzątam, piorę, prasuję i gotuję, a Calvin ma na głowie całą resztę. Dba o samochody, opiekuje się ogrodem, wykonuje prace remontowe albo drobne naprawy w domu i różne tego rodzaju rzeczy. – Domyślam się, że w takim dużym starym domu musi być mnóstwo tego rodzaju rzeczy – rzekł Banks, zerkając na Calvina. – No – mruknął mężczyzna, zanurzając biszkopta w herbacie. – A jeżeli chodzi o Luke’a? – Co mianowicie? – zapytała Josie. – Czy do waszych obowiązków należała opieka nad nim? – Czasami Calvin odwoził go do szkoły albo przywoził do domu, jeśli akurat był wtedy w mieście. A ja pilnowałam, żeby dobrze się odżywiał, kiedy państwo musieli wyjechać na kilka dni. – Często tak wyjeżdżali?
– Nie, niezbyt często. – Kiedy ostatnio coś takiego się zdarzyło? – W zeszłym miesiącu. Wybrali się wtedy oboje do Londynu na jakąś wystawną galę dobroczynną. – Co robił chłopiec, kiedy został sam w domu? – Nie szpiegowaliśmy go, jeśli o to panu chodzi – odezwał się Calvin. – Ale niczego wtedy nie słyszeliście? Telewizji czy muzyki? A może kogoś zapraszał? – Muzykę puszczał dosyć głośno, ale nie miał żadnych przyjaciół, których mógłby zaprosić – odparł mężczyzna. – Wiesz, że to nieprawda – rzuciła jego żona. – A więc ktoś go odwiedzał? – Tego nie powiedziałam. – Spotykał się tutaj z przyjaciółmi? – Nie tutaj. Banks westchnął głęboko. – To gdzie w takim razie? Josie otuliła się ciaśniej szarym swetrem. – Powinnam trzymać język za zębami. Annie pochyliła się do przodu i po raz pierwszy zabrała głos. – Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa i potrzebujemy pani pomocy. Błądzimy po omacku, więc jeżeli może pani rzucić trochę światła na to, co spotkało Luke’a, proszę to zrobić. To dużo więcej niż zachowanie dyskrecji czy dotrzymanie obietnicy. Josie niepewnie spojrzała na Banksa. – Inspektor Cabbot ma rację. W przypadku morderstwa wszystko może okazać się ważne. Z kim spotykał się Luke? – Ja go tylko z nią widziałam, i tyle. – Gdzie? – W Eastvale, w galerii Swainsdale Centre. – Kiedy? – Niedawno. – To znaczy tydzień temu? Dwa tygodnie? – Trochę wcześniej. – Przed miesiącem? – Jakoś tak. – W jakim była wieku? Starsza od niego czy młodsza?
– Starsza. Na pewno nie wyglądała na piętnaście lat. – To na ile? – Trudno powiedzieć. Młoda kobieta, około dwudziestki. – Wyższa od niego czy niższa? – Niższa. Luke był wyrośnięty jak na swój wiek. Szczupły i wysoki. – Jak wyglądała? – Taka czarna była. – To znaczy czarnoskóra? – Nie, skórę miała bladą, tylko ubierała się na czarno, jak on. I włosy miała ufarbowane na czarno, a na ustach czerwoną szminkę i wszędzie różne takie ćwieki i łańcuszki. A do tego jeszcze miała tatuaż – dodała Josie ściszonym głosem, jak gdyby najcięższy grzech zostawiła na koniec. Banks zerknął na Annie, która, o czym dane mu było naocznie się przekonać, miała nad prawą piersią wytatuowanego motyla. Spojrzała na niego wymownie. – W którym miejscu? – zwróciła się do Josie. – Tu – odparła kobieta, dotykając lewego ramienia. – Nosiła taką skórzaną kamizelkę, a pod spodem podkoszulek. – Co to był za tatuaż? – Nie widziałam dokładnie, bo była za daleko. Zauważyłam tylko, że to plama tuszu. Znalezienie tej kobiety nie powinno być trudne, jeżeli mieszka w Eastvale albo w pobliżu, pomyślał Banks. To nie Leeds ani Manchester, żeby roiło się tu od wytatuowanych dziewcząt w czarnych skórach z ćwiekami i łańcuszkami. W mieście był tylko jeden klub, The Bar None, gdzie zbierało się takie towarzystwo, i to tylko dwa razy w tygodniu, bo w pozostałe wieczory odbywały się tam imprezy techno. Niewykluczone, że była studentką college’u. – Czy moglibyśmy dziś po południu przysłać do pani grafika policyjnego, żeby sporządził portret pamięciowy? – zapytał Banks. – Myślę, że tak. O ile państwo Armitage’owie się zgodzą. Bo ja dzisiaj miałam sprzątać na piętrze. – Myślę, że nie będą mieli nic przeciwko temu. – W takim razie dobrze. Tylko niczego nie obiecuję. Bo jak już mówiłam, nie przyjrzałam się jej dokładnie. – Czy może nam pani powiedzieć o niej coś więcej? – Nie. Widziałam ją tylko przelotnie. Siedziałam w barze przy kawie, kiedy ich zobaczyłam, jak wchodzą do sklepu muzycznego. – Zauważyli panią?
– Nie. – Czy powiedziała pani o tym komuś? – To nie moja sprawa. Tylko że… – Tylko że co? – To był dzień powszedni. O tej porze Luke powinien być w szkole. – Jak oni się zachowywali? – Po prostu szli. – Blisko siebie? – Nie trzymali się za ręce, jeśli o to panu chodzi. – Rozmawiali ze sobą, śmiali się albo kłócili? – Nie, widziałam tylko, że idą. Byli za daleko, żebym mogła zauważyć, czy patrzą sobie w oczy. – Ale jest pani przekonana, że byli razem? Skąd ta pewność? – Takie rzeczy się wyczuwa. – Czy widziała ich pani jeszcze kiedyś? – Nie, tylko ten jeden raz. – A pan, panie Batty? – Ja nigdy. – Nawet kiedy odbierał pan Luke’a ze szkoły? – Ona nie wyglądała na uczennicę – wtrąciła Josie. – Nie widziałam, żeby któraś z nich tak się ubierała. – Nie – odparł Calvin Batty. – O czym rozmawialiście w drodze do domu? – Właściwie to o niczym. On nie był skory do pogawędek, zresztą nie mieliśmy wspólnych tematów. Znaczy, nie interesował się sportem i tego typu sprawami. Ani też nie sądzę, żeby wiele czasu spędzał przed telewizorem. Nie miał mi nic do powiedzenia. Chyba że o śmierci, muzyce albo poezji, pomyślał Banks. – A więc milczeliście całą drogę? – Zwykle puszczałem radio. – Jakie miał stosunki z rodzicami? – Nie mamy pojęcia – odparła Josie. – Słyszeliście jakieś kłótnie czy coś w tym rodzaju? – Dzieciaki w tym wieku zawsze się kłócą z rodzicami. – Więc słyszeliście? – Ale to nie było nic nadzwyczajnego.
– Z kim się kłócił Luke? Z matką? – Nie, dla niej zawsze był idealny. Bardzo go rozpieszczała. – W takim razie z ojczymem? – Jak już powiedziałam, nie było w tym nic nadzwyczajnego. – Słyszeliście kiedyś taką wymianę zdań? Wiecie, o co się kłócili? – Ściany w tym domu są zbyt grube. Banks nie bardzo w to wierzył. – Czy ostatnio wydarzyło się tu coś niecodziennego? – Co pan ma na myśli? – zapytała Josie. – Coś, co odbiegałoby od normy. – Nie. – Zauważyliście, że w okolicy kręci się ktoś obcy? – Ostatnio jest ich mniej niż zwykle, odkąd zamknięto trasy spacerowe. – Więc nikogo pani nie widziała? – Kręcącego się w pobliżu domu? Nie. – A pan, panie Batty? – Nikogo. Banks uznał, że nic więcej od Battych się nie dowiedzą. Nie był do końca przekonany, czy coś przed nim ukrywają, czy nie, ale postanowił porozmawiać z nimi kiedyś jeszcze raz. Idąc w stronę drzwi, przystanął i zwrócił się do Calvina Batty’ego: – Czy był pan kiedyś aresztowany? – Nie. – Wie pan, że możemy to sprawdzić. Mężczyzna spojrzał na niego ze złością. – No dobra, raz mi się zdarzyło. Ale to było dawno. – Jak dawno? – Dwanaście lat temu. Za zakłócanie porządku publicznego. Po pijanemu. Piłem wtedy dosyć dużo, ale potem poznałem Josie i przestałem. – Po co to zrobiłeś? – zapytała Annie, kiedy wrócili do samochodu. – Co? – Po co go zapytałeś, czy był aresztowany? Wiesz, że takie wykroczenia nie figurują w rejestrach po tylu latach. – Ach, o to ci chodzi. – Banks rozsiadł się w fotelu pasażera i zapiął pas, tymczasem Annie przekręciła kluczyk w stacyjce. – Chciałem tylko się przekonać, czy jest wytrawnym kłamcą. Ludzie zazwyczaj kłamią za pierwszym razem, kiedy ich zapytasz, czy byli aresztowani.
– I co zauważyłeś? – Miał trochę inną modulację głosu, kiedy kłamał, ale aż tak, żeby mnie przekonać, że nie potrafi kłamać jak z nut. – A niech to szlag – mruknęła Annie, prowadząc samochód żwirową drogą w stronę bramy. – Mamy tu prawdziwego Sherlocka Holmesa. Komendę policji dzielił od szpitala okręgowego tylko kawałek drogi, a ulice o tej porze nie były jeszcze zatłoczone. Michelle przyłapała się na tym, że odruchowo zerka w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, czy nikt za nią nie jedzie. Zostawiła samochód na parkingu dla odwiedzających i udała się w stronę wejścia. W skromnym oddziale antropologii sądowej, który zajmował tylko dwa biura i laboratorium, nikt nie pracował na stałe. Doktor Cooper prócz swoich zwykłych szpitalnych obowiązków prowadziła wykłady w pobliskim Cambridge. W okolicy odkopywano zdecydowanie za mało szkieletów, by utrzymywanie pełnoetatowego personelu miało sens – większość hrabstw w ogóle nie miała własnego oddziału antropologii sądowej i w razie potrzeby korzystała z usług wynajętych ekspertów – ale szczątki Anglosasów i wikingów spoczywające we wschodniej Anglii wystarczały, by zapewnić rację bytu małemu laboratorium działającemu w niepełnym wymiarze godzin. Zresztą to właśnie te stare szczątki, a nie kości z lat sześćdziesiątych stanowiły główny przedmiot zainteresowania doktor Wendy Cooper. – Ach, inspektor Hart. – Doktor Cooper wstała z fotela i wyciągnęła rękę na powitanie. – Dobrze, że przyszłaś. – Podobno chciałaś mi coś powiedzieć. – Właściwie pokazać. To niewiele, ale może ci się przydać. Chodź ze mną. Michelle zaintrygowana weszła do laboratorium, gdzie na stole wciąż spoczywał szkielet Grahama Marshalla, a z magnetofonu dobiegały dźwięki S tan d by Y our Man w wykonaniu Tammy Wynette. Chociaż kości nadal miały brązowożółty kolor zepsutych zębów, były o wiele czystsze niż przed kilkoma dniami. Doktor Cooper i jej asystent musieli sporo się napracować. Jednak Michelle zauważyła, że szkielet wygląda niesymetrycznie i zaczęła się zastanawiać, czego brakuje. Przyjrzała się dokładnie i odkryła, że po prawej stronie nie ma jednego z dolnych żeber. Czyżby nie znaleziono go w ziemi? Nie, brakująca kość leżała na blacie, do którego podeszła doktor Cooper. – Nie zauważyliśmy tego wcześniej, bo wszystko pokrywała warstwa brudu, ale kiedy ją usunęliśmy, widać to jak na dłoni. Spójrz. Michelle pochyliła się nad blatem i przyjrzała się kości. Jej uwagę zwróciło wąskie i głębokie nacięcie. Spotkała się już kiedyś z czymś takim. – Ślad po nożu? – zapytała, spoglądając na doktor Cooper.
– Bardzo dobrze. Na to mi wygląda. – Powstał za życia czy po śmierci? – Za życia. Po śmierci kości stają się bardziej kruche, a to nacięcie jest równe i gładkie. Zdecydowanie powstało, kiedy chłopak jeszcze żył. – Czy to mogła być przyczyna śmierci? Doktor Cooper zmarszczyła brwi. – Tego nie mogę stwierdzić na pewno. Wcześniej mógł zostać otruty albo utopiony, ale moim zdaniem taka rana wystarczy, aby spowodować śmierć. Gdyby prześledzić kierunek pchnięcia, widać wyraźnie, że ostrze trafiło w serce. Michelle milczała przez chwilę, wpatrując się w żebro i próbując ogarnąć wszystko myślami. – Cios był zadany z przodu czy z tyłu? – Czy to ważne? – Jeśli został ugodzony od tyłu, mógł to zrobić ktoś obcy – wyjaśniła policjantka. – Żeby uderzyć go z przodu, sprawca musiał podejść dosyć blisko, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. – Tak, rozumiem. Słuszna uwaga. Nigdy nie udało mi się przyswoić policyjnego toku rozumowania. – Uczono cię innych rzeczy. – Też tak myślę. – Doktor Cooper wzięła żebro do ręki. – Sądząc po położeniu nacięcia, które znajduje się niemal po wewnętrznej stronie kości, oraz po jego prostym kształcie, powiedziałabym, że cios został zadany z przodu. Typowe pchnięcie od dołu, ostrze przechodzi przez klatkę piersiową i przebija serce. Uderzając z tyłu, dużo trudniej trafić tak dokładnie. Pozycja jest niewygodna i łatwo wbić nóż pod niewłaściwym kątem. – A więc musiał to zrobić ktoś, komu ofiara pozwoliła się do siebie zbliżyć. – Tak, podszedł na tyle blisko, żeby poklepać chłopca po ramieniu. I ktokolwiek to zrobił, był praworęczny. – A narzędzie zbrodni? – Na ten temat nic ci nie mogę powiedzieć oprócz tego, że nóż nie był ząbkowany, ale za to bardzo ostry. Cięcie jest dosyć głębokie, jak widzisz, więc można dokonać pomiarów i pobrać sporo materiału do analizy. Znam pewnego eksperta, który prawdopodobnie mógłby ci powiedzieć, kiedy i przez kogo został wyprodukowany ten nóż. Nazywa się Hilary Wendell. Jeśli chcesz, postaram się go znaleźć i poprosić, by rzucił na to okiem. – Mogłabyś? Doktor Cooper się zaśmiała. – Powiedziałam, że się postaram. Hilary może być dosłownie wszędzie, włącznie z Ameryką i Europą Wschodnią. Jest bardzo znany. Przez pewien czas współpracował nawet z ekipami
specjalistów, które badały zbiorowe mogiły w Bośni i Kosowie. – Ty też tam byłaś, prawda? Wendy Cooper wzdrygnęła się lekko. – Tak, w Kosowie. – Jak myślisz, kiedy koroner mógłby wydać szczątki rodzinie? – Jeśli chodzi o mnie, może to zrobić już teraz. Zalecałabym jednak zwykły pochówek, a nie kremację. Na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że konieczna jest ekshumacja. – Myślę, że taki mają zamiar. Chcą też odprawić nabożeństwo żałobne. Na ile poznałam Marshallów, bardzo im zależy, żeby zamknąć ten rozdział. Zadzwonię do nich i powiem, że mogą zacząć przygotowania. – To zabawne – powiedziała doktor Cooper. – Jak gdyby pogrzebanie ofiary albo skazanie przestępcy mogło faktycznie położyć kres cierpieniu. – Ale to bardzo ludzkie, nie sądzisz? – odparła Michelle, która pomimo wielu starań sama nie umiała zamknąć pewnego rozdziału. – Potrzebujemy rytuałów, symboli i obrzędów. – Zgadzam się z tobą. Ale co z tym? – Doktor Cooper wskazała leżącą na blacie kość. – To jest materiał dowodowy i może się okazać, że jeszcze się przyda w sądzie. – Cóż, przypuszczam, że Marshallowie nie będą mieli nic przeciwko temu, że ich syn zostanie pochowany bez jednego żebra. Zwłaszcza jeżeli może nam to pomóc w ujęciu jego mordercy. W każdym razie poproszę ich o zgodę. – Dobrze. A ja dziś po południu porozmawiam z koronerem i postaram się znaleźć doktora Wendella. – Dziękuję. Michelle obróciła wzrok w stronę rozłożonego na stole szkieletu, a potem znów popatrzyła na leżące przed nią żebro. Dziwne, pomyślała. To były tylko stare kości, ale ogarnęło ją osobliwe przeczucie, że kryją w sobie jakiś głębszy sens. Nie mogła oprzeć się skojarzeniu z biblijnym żebrem Adama. To niedorzeczne, zganiła się w myślach, przecież nikt nie stworzy kobiety z żebra Grahama Marshalla. Ale może przy odrobinie szczęścia doktor Hilary Wendell zdoła coś powiedzieć na temat noża, którym go zamordowano. Silny wiatr przygnał z północy kilka ciemnych chmur i niebo wyglądało tak, jakby deszcz miał popsuć jeszcze jeden piękny letni dzień. Było późne popołudnie, gdy Banks siedział za kierownicą własnego samochodu i jadąc do Hallam Tarn, słuchał Pieśn i z cz arn ego pokoju Luke’a Armitage’a. Na taśmie znajdowało się tylko pięć krótkich utworów. Teksty nie należały do wyrafinowanych, czego można było się spodziewać po piętnastolatku z upodobaniem do poezji, której nie rozumiał. Nie było tam żadnych aranżacji Rimbauda czy Baudelaire’a, tylko czysty niezmącony gniew dojrzewającego chłopca: „Wszyscy nienawidzą mnie, ale co mi tam.
W czterech ścianach schowam się, tutaj będę sam”. Ale przynajmniej była to własna twórczość Luke’a. Kiedy Banks miał czternaście lat, z Grahamem, Paulem i Steve’em założyli coś na kształt zespołu rockowego, ale jedynym, do czego udało im się dojść, były nieporadne wersje piosenek Beat lesów i Stonesów. Żaden z nich nie miał ochoty ani talentu, żeby stworzyć jakiś oryginalny materiał. Muzyka Luke’a była surowa i pełna napięcia, jak gdyby chłopak miotał się w poszukiwaniu właściwego brzmienia. Swojego brzmienia. Akompaniował sobie na gitarze elektrycznej, korzystając sporadycznie z takich efektów jak przester i pogłos, ale głównie poprzestawał na prostych kadencjach, jakie Banks pamiętał z młodości, kiedy sam próbował grać. Niezwykłe było to, jak bardzo swoim śpiewem Luke przypominał ojca. Jego głos miał tak samo szeroką skalę, chociaż nie osiągnął jeszcze takiej głębi, żeby poradzić sobie z najniższymi tonami. Miał również tę charakterystyczną dla Neila Byrda melancholijną barwę, nieco zblazowaną, a nawet trochę gniewną. Od całej reszty odstawał tylko ostatni utwór, spokojna ballada, której melodia nasuwała Banksowi niejasne skojarzenia, być może z jakimś starym ludowym motywem. Poniekąd była to piosenka o miłości, prośba o wybawienie w wydaniu nastolatka. On mnie odtrącił, ale ty mnie chciałaś On zniknął w mroku, a ty lecisz do słońca Nie mogłem cię schwytać, ale ty zostałaś Co cię zatrzymało? Proszę, nie odchodź. Czy Luke miał na myśli swoją matkę? Czy może tę dziewczynę, w której towarzystwie widziała go Josie? Annie, Winsome Jackman i Kevin Templeton wyposażeni w kopie portretu pamięciowego prowadzili właśnie poszukiwania w miejscach, gdzie ktoś mógł ją zauważyć. W Hallam Tarn wciąż pracowali technicy. Prowadzącą do jeziora drogę zagradzała taśma policyjna, a nieopodal stała furgonetka lokalnej stacji telewizyjnej otoczona przez tłum reporterów. Parkując na poboczu, Banks zauważył dwie kobiety w średnim wieku, które zapewne wybrały się na wycieczkę, o czym świadczył ich turystyczny ekwipunek. Stefan Nowak wyglądał ujmująco nawet w białym kombinezonie ochronnym. Banks przywitał się z nim. – Jak wam idzie? – Próbujemy uporać się ze wszystkim, zanim zacznie padać. Jak dotąd w wodzie nie znaleźliśmy nic więcej, ale płetwonurkowie nadal przeszukują dno. Banks rozejrzał się dokoła. Boże, cóż za pustkowie, pomyślał. W okolicy nie rosło ani jedno drzewo, a na falujących wzgórzach jak okiem sięgnąć rozpościerały się wrzosowiska poprzetykane tu i ówdzie kwitnącymi na żółto kępami janowca i połaciami wypłowiałej trawy,
wśród której czerniły się wypalone ślady ognisk. Wrzosy miały zakwitnąć dopiero za miesiąc lub dwa, ale ich twarde rozwidlone łodygi rozrastały się na wszystkie strony, przywierając mocno do ziemi. Widok był malowniczy, a wiszące nisko chmury dodawały mu jeszcze dramatyzmu. Na zachodzie ciągnął się długi płaski garb, a w nim trzy szczyty: Ingleborough, Whernside i Pen-yghent. – Macie coś ciekawego? – Próbowaliśmy ustalić, w którym miejscu ciało zostało przerzucone przez mur – odparł Stefan. – Wszystko wskazuje na to, że tam, gdzie wystają te kamienie, można się po nich wspiąć jak po stopniach. – Ale i tak wymagało to trochę siły, prawda? – Nie wiem. Może chłopak był wyrośnięty jak na swój wiek, ale mimo wszystko to jeszcze dzieciak, i do tego dosyć szczupły. – Czy jedna osoba mogła to zrobić? – Na pewno. W każdym razie szukamy otarć na kamieniach. Niewykluczone również, że sprawca się skaleczył, wchodząc na mur. – Znaleźliście ślady krwi? – Znikomą ilość. Ale nie rób sobie wielkich nadziei. Nawet jeszcze nie wiemy, czy to w ogóle jest ludzka krew. Banks przyglądał się, jak technicy rozbierają mur i pakują kamienie do furgonetki. Ciekaw był, co Gristhorpe powiedziałby na taką dewastację. Nadinspektor w wolnych chwilach budował za swoim domem podobny mur, który niczego nie odgradzał ani donikąd nie prowadził. Niektóre z takich konstrukcji trzymały się od wieków pomimo braku jakiegokolwiek spoiwa, ale było to coś więcej niż tylko stosy przypadkowo poukładanych kamieni. Grist horpe wiedział wszystko o technikach ich budowy i miał sporo cierpliwości, z jaką dobierał każdy kamień, by pasował do pozostałych. Tymczasem ludzie Stefana właśnie niszczyli podobne dzieło. Ale jeśli dzięki temu uda się wytropić mordercę Luke’a, pomyślał Banks, warto poświęcić nawet dwa takie murki. Wiedział, że Grist horpe nie będzie miał nic przeciwko temu. – Możemy liczyć na odciski butów? Stefan pokręcił głową. – Jeżeli sprawca pozostawił jakieś ślady na trawie albo na piachu, do tego czasu na pewno się nie zachowały. Nie obiecuj sobie wiele. – A ślady opon? – Też będzie z tym kiepsko. Mogły zostać rozjeżdżone, a nawierzchnia drogi nie jest tu zbyt dobra. Zaprosiliśmy również eksperta od botaniki z Yorku. Na poboczu drogi mogą występować rzadkie gatunki roślin, zwłaszcza w pobliżu zbiorników wodnych. Jeżeli znajdziesz kogoś
z przylepionym do podeszwy nakrapianym na czerwono liściem krostawca, to może być człowiek, którego szukamy. – Świetnie. Banks odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku samochodu. Nagle usłyszał wołanie: – Inspektorze?! Rozpoznał jednego z reporterów lokalnej gazety. – Czego pan chce? – zapytał. – Na konferencji prasowej powiedzieliśmy wam już wszystko, co wiemy. – Czy prawdą jest to, co opowiadają ludzie? – A co opowiadają? – Że to było spartaczone porwanie? – Bez komentarza. – Banks uciął rozmowę i zaklął cicho, wsiadając do samochodu, po czym zawrócił w najbliższej zatoczce i odjechał w stronę miasta. Michelle udało się odnaleźć pewnego emerytowanego inspektora, który pracował w komisariacie policji w East Endzie, i przekonać go, żeby spotkał się z nią nazajutrz w Londynie. W drodze do domu wstąpiła do wypożyczalni, z której wyszła z filmem Bracia Kray. Miała nadzieję, że po jego obejrzeniu zyska przynajmniej ogólne wyobrażenie o ich życiu i epoce. Minęły dwa miesiące, odkąd wprowadziła się do mieszkania przy Viersen Platz, ale ciągle nie zapuściła tam korzeni i wciąż miała wrażenie, że jest to kolejne miejsce, w którym nie zabawi długo. Po części dlatego, że nie rozpakowała jeszcze wszystkich rzeczy – książek, naczyń, niektórych ubrań i innych drobiazgów – i oczywiście również przez pracę. Wracała do domu tak późno, że nie miała czasu się urządzić, a większość posiłków zjadała w biegu. Samo mieszkanie było całkiem przytulne i wygodne. Mieściło się w nowoczesnym trzypiętrowym budynku, który stał tak blisko centrum, że padał na niego cień katedry. Okna z widokiem na rzekę wychodziły na południe, dzięki czemu rośliny doniczkowe, które Michelle trzymała na małym balkonie, otrzymywały dużo światła. Właściwie nie miała pojęcia, dlaczego jeszcze nie zadomowiła się tam na dobre; bądź co bądź było to jedno z przyjemniejszych miejsc, w jakich zdarzyło się jej mieszkać. Wprawdzie kosztowało ją dosyć sporo, ale na cóż innego miała wydawać pieniądze? Najbardziej lubiła zasiadać na balkonie po zmroku, patrzeć na płynącą leniwie rzekę, w której odbijały się światła, i słuchać stukotu przejeżdżających pociągów. W weekendy słyszała dźwięki muzyki dobiegającej z Charters Bar, starej blaszanej barki zacumowanej przy drugim brzegu, i czasem goście robili za dużo hałasu, kiedy już zamykano, ale była to tylko drobna niedogodność. Michelle nie miała przyjaciół, których mogłaby zaprosić na kolację, ani też czasu i ochoty, żeby urządzać dla nich przyjęcia, więc nawet nie zawracała sobie głowy rozpakowywaniem swojej
najlepszej porcelanowej zastawy. Odpuszczała sobie nawet takie podstawowe zajęcia jak pranie, wycieranie kurzu i prasowanie, wskutek czego po jej mieszkaniu widać było wyraźnie, że należy do osoby, która w miarę utrzymuje porządek i czystość na pewnym poziomie, ale na wiele rzeczy machnęła ręką. Tego ranka jak zwykle zostawiła niezaścielone łóżko. Spojrzała w stronę automatycznej sekretarki, ale dioda informująca o nagranej wiadomości nie mrugała. Nikt nie zostawiał jej wiadomości i czasem zastanawiała się, po co jej w ogóle to urządzenie. Oczywiście ze względu na pracę. Szybko opłukała brudne naczynia w zlewie i pokręciła się trochę po mieszkaniu z odkurzaczem, ale kiedy rozsiadła się na sofie, żeby obejrzeć wypożyczony film, zachciało jej się jeść. Oczywiście miała pustą lodówkę, a w każdym razie nie było w niej nic, co nadawałoby się do jedzenia, poszła więc do baru indyjskiego na rogu, gdzie kupiła sobie krewetki z ryżem na wynos. Siedząc z tacą na kolanach i butelką wina u boku, nacisnęła wreszcie przycisk na pilocie. Po obejrzeniu filmu nie miała wrażenia, że dowiedziała się dużo na temat braci Kray. Owszem, w ich świecie królowała przemoc i lepiej było nie wchodzić im w drogę. Owszem, mieli mnóstwo pieniędzy i większość czasu spędzali w luksusowych klubach. Ale czym właściwie się zajmowali? Oprócz przedstawionych ogólnikowo walk z maltańskimi konkurentami i układów z amerykańskimi gangsterami prawdziwy charakter ich działalności nie został dokładnie wyjaśniony. Z tego filmu wynikało, że policja mogłaby na dobrą sprawę w ogóle nie istnieć. Michelle włączyła wiadomości. Wciąż lekko ją mdliło po drastycznych scenach przemocy. A może czuła się tak po krewetkach w sosie curry i po winie? Nie wierzyła, że Krayowie mogli mieć coś wspólnego ze śmiercią Grahama Marshalla, tak samo jak nie podejrzewała o to morderstwo Brady’ego i Lindley, i wyobrażała sobie, jak Shaw by ją wyśmiał, gdyby przedstawiła mu taką hipotezę. Jeśli Bill Marshall zamierzał niegdyś zrobić karierę w świecie przestępczym, to mu to nie wyszło. Całe życie spędził w domu komunalnym, chociaż w 1984 roku wykupił go na własność za cztery tysiące funtów. Najprawdopodobniej postanowił zerwać definitywnie ze swoją kryminalną przeszłością. W rejestrach policyjnych z późniejszego okresu Michelle nie natrafiła na żadną wzmiankę o nim, więc albo zszedł z drogi bezprawia, albo pozostał nieuchwytny. Bardziej prawdopodobne było to pierwsze, zważywszy na poziom jego życia. Zaginięcie Grahama musiało nim wstrząsnąć. Może wyczuł, że ma to jakiś związek ze światem, z którym był powiązany, więc całkowicie odciął się od niego. Michelle postanowiła znaleźć trochę czasu, by jeszcze dokładniej przejrzeć raporty sprzed lat, akta starych spraw i notatki prowadzących śledztwa detektywów. Ale to mogło poczekać do przyszłego tygodnia. Włączyła komputer i próbowała uporządkować w głowie swoje przemyślenia i teorie, jak
miała w zwyczaju robić co noc przed pójściem do łóżka, a potem dwa razy próbowała ułożyć pasjansa, ale bez powodzenia. Zapadł zmrok. Michelle wyłączyła komputer, uprzątnęła pozostałości samotnie zjedzonej kolacji i odkryła, że w butelce zostało za mało wina, by warto było zostawiać je na potem, toteż napełniła kieliszek. Jak często bywało o tej porze, przygnębienie ogarnęło ją niczym gęsta mgła. Popijała wino, wsłuchując się w odgłos deszczu bębniącego o szybę. Chociaż upłynęło tyle czasu, wciąż tak strasznie tęskniła za Melissą. Czasami tęskniła również za Tedem, ale najbardziej brakowało jej Melissy. Powróciła myślami do tamtego dnia. To było jak scena z filmu, która bez przerwy odtwarzała się w jej głowie. Nie było jej tam wtedy – co jeszcze pogarszało sytuację – ale wyobrażała sobie, jak Melissa wychodzi przed bramę szkoły, widziała jej jasne kręcone włosy i niebieską sukienkę w kwiaty, widziała inne dzieci kręcące się dokoła i czujnych nauczycieli w pobliżu. Widziała, jak dziewczynka dostrzega parkujący po drugiej stronie ulicy samochód, przekonana, że to jej ojciec – chociaż gdy odbierali ją ze szkoły, obydwoje zawsze podjeżdżali pod samą bramę. A potem zobaczyła, jak Melissa macha w jego stronę, uśmiecha się i zanim ktokolwiek zdążył ją zatrzymać, wybiega na ulicę prosto pod koła rozpędzonej ciężarówki. Wyjęła z szuflady sukienkę Melissy, tę samą, którą wtedy miała na sobie, przyciskając ją do twarzy, położyła się na łóżku i płakała tak długo, aż ogarnął ją sen.
Rozdział 10 Czekając pod drzwiami gabinetu komendanta McLaughlina, który wezwał ją do siebie, Annie czuła się podobnie jak wtedy, gdy nauczyciel geografii wysłał ją do dyrektora, bo zbezcześciła szkolny atlas, dorysowując w nim własne ozdobniki kartograficzne – wizerunki fantastycznych bestii opatrzone ostrzeżeniem: „Tu się kraina potworów zaczyna”. Nie odczuwała strachu przed władzą, a na co dzień rzadko przejmowała się takimi rzeczami jak stopnie i pozycje w hierarchii, ale to wezwanie budziło jej niepokój. Wprawdzie Czerwony Ron słynął z surowości, ale był sprawiedliwy i zawsze trzymał stronę swoich ludzi, więc to nie jego się obawiała, lecz sytuacji, w której mogła się znaleźć. Wyglądało na to, że odkąd postanowiła kontynuować karierę w policji, spotykały ją same niepowodzenia. Najpierw na oczach kilku swoich kolegów zjechała na tyłku po błotnistym brzegu zalewu w Harkside, potem jej zakrojone na szeroką skalę śledztwo w sprawie posterunkowej Janet Taylor zakończyło się niepowodzeniem, a teraz ponosi odpowiedzialność za śmierć Luke’a Armitage’a. Tylko patrzeć, jak wszyscy zaczną ją nazywać Feralną Annie, o ile już tak o niej nie mówią. „Masz jakąś sprawę, którą chcesz zawalić? Daj ją Annie Cabbot, na niej można polegać”. Nie był to zatem triumfalny powrót do służby, ale przynajmniej brnęła dalej przed siebie z uporem, niczym się nie przejmując. Przechadzając się nerwowo po korytarzu, pomyślała, że mimo wszystko spotkała ją cholerna niesprawiedliwość. Była naprawdę dobrą policjantką. W każdym z tych przypadków postąpiła słusznie, tylko zawsze sprawy przybierały taki obrót, że wszystko sprzysięgało się przeciwko niej. Sekretarka Czerwonego Rona otworzyła drzwi i zaprosiła Annie do środka. Stosownie do stanowiska gabinet zastępcy komendanta głównego McLaughlina był większy od tego, w którym urzędował Gristhorpe, a podłogę pokrywał o wiele grubszy dywan. Ale przynajmniej nie był wyposażony w okazałą biblioteczkę, która tak bardzo onieśmielała Annie w gabinecie nadinspektora. Czerwony Ron wprowadził tam kilka osobistych akcentów, kiedy przed ośmioma miesiącami objął swoje stanowisko – na biurku stała oprawiona fotografia jego żony, Carol, a ścianę zdobiła reprodukcja pejzażu Constable’a. Szklaną gablotkę wypełniały trofea sportowe oraz zdjęcia komendanta w towarzystwie reprezentacji policyjnych w różnych dyscyplinach – od wioślarstwa aż po łucznictwo. McLaughlin miał wysportowaną sylwetkę i krążyły plotki, że trenował bieganie i zamierzał wystartować w maratonie. Opowiadano również, że w dolnej szufladzie biurka trzymał butelkę dobrej whisky, a Annie przypuszczała, że może to być prawda.
– Witaj, inspektor Cabbot. – McLaughlin spojrzał znad okularów w drucianych oprawkach. – Usiądź, proszę. Zaraz się tobą zajmę. Annie usiadła. Miała wrażenie, że w wyglądzie komendanta coś się zmieniło i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że zgolił wąsy. Była zaskoczona, widząc, że Czerwony Ron w ogóle ma górną wargę. Zawsze myślała, że mężczyźni zapuszczają zarost, aby ukryć cofnięty podbródek albo zbyt wąskie usta. Resztki siwych włosów McLaughlin miał ostrzyżone krótko i nie nosił zaczeski, żeby ukryć łysinę, jak robiło wielu mężczyzn. Annie nie potrafiła tego pojąć. Cóż takiego złego było w łysieniu? Niektórzy łysi mężczyźni wydawali się jej całkiem seksowni. Przypuszczała, że to jeden z tych niedorzecznych samczych mitów, jak obsesja na punkcie długości penisa. Czy wszystkim mężczyznom tak strasznie brakuje pewności siebie? zastanawiała się. Cóż, obawiała się, że nigdy się tego nie dowie, ponieważ żaden z nich nie był skłonny o tym mówić. Nawet Banks, chociaż on przynajmniej starał się bardziej niż inni. Może naprawdę nie było ich na to stać, może natura nie wyposażyła ich w tę zdolność, może było to coś zakodowanego od wielu pokoleń, co nie licowało z wzorcem wojownika i myśliwego. Annie wróciła do teraźniejszości. Komendant właśnie skończył przeglądać stertę dokumentów i wezwał sekretarkę, która je zabrała, po czym opadł na oparcie fotela i splótł dłonie za głową. – Przypuszczam, że wiesz, po co cię wezwałem – zaczął. – Tak, sir. – Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie komendant główny, swoją drogą odrywając mnie od kolacji, i oznajmił mi, że Martin Armitage złożył na ciebie skargę. Czy zechciałabyś mi wyjaśnić, co się stało? Annie zrelacjonowała przebieg wydarzeń. Opowiadając, widziała, że komendant słucha jej uważnie i co jakiś czas zapisuje coś w leżącym na biurku notatniku. Zwróciła uwagę na jego pióro, kasztanowego watermana. Czasami marszczył czoło, lecz ani razu jej nie przerwał, a kiedy skończyła, milczał przez chwilę. – Czemu zdecydowałaś się śledzić Martina Armitage’a? – Bo jego zachowanie wydało mi się podejrzane. A poza tym szukałam zaginionego chłopca. – A nie powiedzieli ci, że chłopiec tego samego dnia ma wrócić do domu? – Tak, powiedzieli. – Nie uwierzyłaś im? – Myślę, że nie, sir. – Dlaczego? Annie opisała pełną napięcia atmosferę w domu Armitage’ów, którzy potraktowali ją obcesowo i jak najszybciej chcieli się jej pozbyć. – Mogę tylko powiedzieć, że takie zachowanie nie pasowało mi do rodziców, którzy odkryli,
że ich dziecko jest bezpieczne i wkrótce wróci do domu. – To daleko idące spekulacje, inspektor Cabbot. Annie zacisnęła dłonie na poręczach fotela. – Kierowałam się własnym osądem sytuacji. I podtrzymuję to zdanie. Czerwony Ron zdjął okulary i potarł oczy. – Teraz zrobiło się nieciekawie – powiedział. – Mamy na głowie dziennikarzy, a oni tylko ostrzą sobie zęby na takie tematy jak tragiczny finał zwykłego porwania. Nie muszę ci chyba mówić, że kiedy jeszcze zwęszą fuszerkę policji, nic więcej nie będą potrzebować do szczęścia. – Z całym szacunkiem, sir, ale to nie było zwykłe porwanie – odparła Annie i uzasadniła swoje stanowisko, jak robiła już wcześniej, rozmawiając z Gristhorpe’em i Banksem. Słuchając jej wywodu, komendant gładził się po podbródku i dotykał górnej wargi, jak gdyby odruchowo szukał wąsów, a gdy skończyła, zadał pytanie, którego nie spodziewała się usłyszeć. – Czy nie zaświtało ci w głowie ani przez chwilę, że porywacz może obserwować Martina Armitage’a podczas przekazywania okupu? – Ja… hm… – Nie pomyślałaś o tym, prawda? – Chciałam sprawdzić, co on tam zostawił. – Zastanów się dobrze. Zaginął jego pasierb. Armitage jest roztrzęsiony, spieszy się na jakieś spotkanie i drażni go, że policja depcze mu po piętach. Jedziesz za nim i widzisz, że wchodzi do opuszczonego szałasu z teczką, a wychodzi bez teczki. Jaki z tego wniosek? Rozumowanie komendanta było tak logiczne, że Annie aż zarumieniła się ze złości. – Kiedy przedstawia pan to w taki sposób, jest chyba oczywiste, że przyjechał tam zostawić okup – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Ale w trakcie czynności operacyjnych nie wszystko wygląda tak jednoznacznie. – Nie musisz mi mówić, jak to jest podczas czynności operacyjnych. Może teraz siedzę za biurkiem, ale odsłużyłem swoje w terenie. Widziałem rzeczy, jakie nawet ci się nie śniły. – Więc na pewno rozumie pan, o co mi chodzi. Annie wydawało się, że na twarzy McLaughlina zagościł delikatny uśmiech, ale słysząc jego słowa, szybko przestała się łudzić. – Niemniej powinnaś była zdawać sobie sprawę, że porywacz może cię zauważyć, z czym należy się liczyć szczególnie w otwartym terenie, a mimo to zignorowałaś takie ryzyko i weszłaś do szałasu. A teraz się okazuje, że chłopiec nie żyje. – Istnieją pewne przypuszczenia, że Luke Armitage został zamordowany, zanim jeszcze jego ojczym dostarczył okup. – Dla ciebie byłby to pomyślny obrót sprawy.
– To niesprawiedliwe, sir. Musiałam się dowiedzieć, co jest w tej walizce. – Po co? – Żeby mieć pewność, i tyle. Poza tym okazało się, że odkryłam pewną wskazówkę. – Chodzi o niską kwotę? Tak, ale skąd wiesz, że to nie była tylko zaliczka? – Z całym szacunkiem, sir, porywacze zazwyczaj nie rozkładają płatności na raty. Oni nie działają jak zwykli szantażyści. – Ale skąd wiedziałaś? – Nie wiedziałam, ale przyjęłam założenie, że to całkiem prawdopodobne. – Przyjęłaś założenie. – Tak, sir. – Posłuchaj, nie będę owijał w bawełnę. Nie podoba mi się, kiedy obywatele wnoszą skargi na moich podwładnych. Tym bardziej mi się nie podoba, kiedy taki zarozumialec jak Martin Armitage skarży się swojemu znajomkowi z klubu golfowego, komendantowi głównemu, który z kolei zwala to na moją głowę. Rozumiesz mnie? – Tak jest, nie podoba się to panu. – I chociaż działałaś nie do końca zgodnie z procedurami, a twoje impulsywne posunięcia świadczą o braku właściwego osądu sytuacji, nie są to aż tak poważne uchybienia, aby uzasadniały wyciągnięcie konsekwencji karnych. Annie poczuła ulgę. A więc kończy się na reprymendzie, pomyślała. – Z drugiej strony jednak nie znamy jeszcze wszystkich faktów. – To znaczy? – zapytała Annie, czując, że znów ogarnia ją niepokój. – Nie wiemy, czy porywacz cię widział, czy nie, prawda? – Zgadza się. – I nie wiemy, kiedy dokładnie zginął Luke Armitage. – Doktor Glendenning przeprowadzi dzisiaj sekcję. – Wiem. Zatem dopóki nie poznamy wszystkich faktów, wstrzymam się z oceną twojego postępowania. A teraz wracaj do swoich obowiązków, inspektor Cabbot. Annie wstała z fotela, jak gdyby obawiała się, że Czerwony Ron może jeszcze zmienić zdanie. – Tak jest, sir. – Aha, jeszcze jedno. – Tak? – Jeśli nadal zamierzasz korzystać w pracy z prywatnego samochodu, to może zainstalowałabyś sobie radio policyjne? – Tak jest – wymamrotała Annie, rumieniąc się, i wyszła z gabinetu. Dochodziło wpół do drugiej po południu, kiedy Michelle wysiadła z pociągu Inter City na dworcu
King’s Cross i zeszła po schodach na stację metra. Jak zwykle była oszołomiona wielkomiejskim zgiełkiem Londynu, nieustannym hałasem i kotłowaniną. Tłumy na placu przed katedrą w pogodny wakacyjny weekend, kiedy na rynku występował jakiś zespół rockowy, nawet się do tego nie umywały. W przeciwieństwie do wielu swoich rówieśników Michelle nigdy nie pracowała w londyńskiej policji. Po śmierci Melissy i po rozstaniu z Tedem myślała o tym, żeby tu osiąść, ale zamiast tego przenosiła się z miejsca na miejsce i brała udział w różnych szkoleniach, wmawiając sobie, że to wszystko dla dobra jej kariery zawodowej. Domyślała się jednak, że była to tylko ucieczka. Chciała się zaszyć gdzieś na uboczu, przynajmniej na razie, na jakimś mało ważnym stanowisku. We współczesnej policji nie dało się daleko zajść, nie zmieniając często przydziału – ze służby mundurowej do sekcji dochodzeniowej i z jednego hrabstwa do drugiego. Tacy legendarni detektywi jak Jet Harris należeli już do przeszłości. Pod ścianami zatłoczonego przejścia podziemnego siedzieli obdarci narkomani, a wśród nich Michelle zauważyła kilka młodych dziewcząt. Byli tak mocno odurzeni, że nie mieli nawet sił żebrać o drobne. Nagle jedna z dziewcząt zaczęła głośno jęczeć i zawodzić. Trzymała w ręku butelkę, którą uderzała mocno o ścianę, dopóki nie pękła, wypełniając tunel głośnym brzękiem tłuczonego szkła. Podobnie jak inni przechodnie Michelle minęła ją, przyspieszając kroku. Wagon metra był zatłoczony i musiała stać przez całą drogę do Totenham Court, gdzie umówiła się z emerytowanym inspektorem, Robertem Lancasterem, który zgodził się porozmawiać z nią przy późnym lunchu. Kiedy wyszła na Oxford Street, padał deszcz. Boże, tylko nie to, pomyślała. Jak tak dalej pójdzie, lato dobiegnie końca, nim zdąży na dobre się zacząć. Rozłożyła parasol i klucząc między turystami i ulicznymi handlarzami, przecięła Soho Square, a potem podążając za wskazówkami Lancastera, bez trudu trafiła do celu. Choć umówili się w pubie, z zadowoleniem spostrzegła, że dzięki wiszącym na zewnątrz wiklinowym kwietnikom, witrażowym oknom i lśniącym ciemnym meblom jest to całkiem eleganckie miejsce. Wybrała najbardziej swobodny strój, na jaki mogła sobie pozwolić – spódnicę do kolan, różową bluzkę z dekoltem w serek i lekki wełniany żakiet – mimo to w większości londyńskich pubów uchodziłaby za przesadnie wystrojoną. Jednak ten lokal przyciągał gości ze świata biznesu i miał nawet oddzielną salę restauracyjną, w której obowiązywał zakaz palenia, nie było hałaśliwych automatów do gier, a posiłki podawały kelnerki. Lancaster uprzedził ją przez telefon, że będzie miał goździk w butonierce, więc rozpoznała go od razu. Był to elegancki mężczyzna o siwej czuprynie i ożywionym spojrzeniu, może odrobinę zbyt tęgi, jak zauważyła Michelle, kiedy wstał, by się z nią przywitać, ale w zdecydowanie dobrej formie jak na swój wiek, który oceniła na jakieś siedemdziesiąt lat. Miał rumianą cerę, ale jego twarz nie zdradzała nadmiernego zamiłowania do alkoholu. W każdym razie nie była
pokryta czerwoną siateczką popękanych żyłek jak oblicze Shawa. – Panie Lancaster. – Michelle usiadła przy stoliku. – Dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać. – Cała przyjemność po mojej stronie – odparł emerytowany inspektor. – Odkąd dzieci się wyprowadziły, a żona umarła, korzystam z każdej okazji, żeby wyjść z domu. Zresztą nie co dzień mogę wybrać się do West Endu, żeby zjeść lunch z tak piękną dziewczyną. Michelle uśmiechnęła się i poczuła, że jej policzki lekko się rumienią. Nazwał ją dziewczyną, a przecież w zeszłym roku skończyła czterdzieści lat. Z jakiegoś powodu nie czuła się jednak urażona tym przejawem męskiego szowinizmu, który miał w sobie coś ujmującego i staroświeckiego i nie wyobrażała sobie, że mogłaby zareagować inaczej, jak z gracją podziękować za komplement. Byle tylko nie przesadzał z tymi uprzejmościami, pomyślała. – Mam nadzieję, że podoba ci się lokal, który wybrałem. Michelle potoczyła wzrokiem dokoła. Na nakrytych białymi lnianymi obrusami stolikach spoczywały przygotowane komplety sztućców, a po sali krzątały się kelnerki. – Jak najbardziej. Lancaster zaśmiał się gardłowo. – Nie uwierzyłabyś, co to było za miejsce. Na początku lat sześćdziesiątych spotykały się tu prawdziwe bandziory. Zwłaszcza na piętrze. Na jakie roboty się tam umawiali, cyngli wynajmowali, zdziwiłabyś się. – Ale mam nadzieję, że to już przeszłość? – Ach, oczywiście – odparł stary policjant z nutką żalu w głosie. – Teraz to całkiem przyzwoite miejsce. Czego się napijesz? – zapytał, kiedy do ich stolika podeszła kelnerka. – Poproszę sok owocowy. – Pomarańczowy, grejpfrutowy czy ananasowy? – zapytała kelnerka. – Może być pomarańczowy. – A ja proszę jeszcze jeden kufel guinnessa – rzekł Lancaster. – Na pewno nie chcesz nic mocniejszego, skarbie? – Nie, dziękuję – odparła Michelle. Rano bolała ją głowa po butelce wina, którą wypiła do kolacji, i postanowiła unikać alkoholu przez parę dni. Wciąż jeszcze mogła nad tym zapanować. Zresztą i tak nie piła nigdy w ciągu dnia, tylko wieczorami, kiedy siedziała sama w domu przy zasuniętych zasłonach i włączonym telewizorze. Ale wiedziała, że jeśli nie zdusi tego w zarodku, też kiedyś będzie miała popękane żyłki na nosie. – Jedzenie mają tu całkiem dobre – oznajmił emerytowany inspektor. – Chociaż na twoim miejscu nie tykałbym jagnięciny w sosie curry. Kiedy skosztowałem jej ostatnio, ciężko to
odchorowałem. Poprzedniego wieczoru Michelle jadła potrawkę curry, która wprawdzie nie przyprawiła jej o rewolucję żołądkową, ale przez całą noc nie dawała o sobie zapomnieć. Miała ochotę na coś prostego, coś lekkostrawnego w jakimś wymyślnym sosie, coś brytyjskiego. Do ich stolika wróciła kelnerka z napojami i zapytała, czy chcą zamówić coś do jedzenia. – Poproszę kiełbasę cumberland i purée ziemniaczane – powiedziała Michelle. Do licha z dietą, dodała w myślach. Lancaster zamówił stek wołowy. – Kiełbaska z ziemniakami – odezwał się, kiedy kelnerka już odeszła. – Teraz nieczęsto spotyka się ludzi, którzy gustują w swojskich potrawach. Wszędzie tylko te ohydne zagraniczne świństwa. – Zdarza się, że nie pogardzę makaronem albo curry, ale czasem nie mogę się oprzeć tradycyjnej angielskiej kuchni. Lancaster milczał przez chwilę, bębniąc palcami o blat. Michelle czuła, jak przeobraża się ze staromodnego bawidamka w wytrawnego glinę i zastanawia się, czego ta kobieta od niego chce i czy może mu to jakoś zaszkodzić. Widziała to w jego oczach, które zaczęły spoglądać bardziej przenikliwie i stały się czujne. Chciała najpierw przełamać lody, ale doszła do wniosku, że najlepiej będzie oddać mu inicjatywę i zobaczyć, dokąd to zaprowadzi. Przynajmniej na początku. – Facet, który cię do mnie skierował, powiedział mi, że chcesz się czegoś dowiedzieć o Reggiem i Ronniem. A więc przeszedł do rzeczy. Wypowiedział te straszne słowa. Reggie i Ronnie. Bracia Kray. – Poniekąd – odparła Michelle. – Ale wyjaśnię wszystko od początku. Lancaster słuchał, popijając piwo i od czasu do czasu kiwając głową, podczas gdy Michelle opowiadała mu o rodzinie Marshallów i o tym, co się stało z Grahamem. – Więc jak pan widzi, tak naprawdę to nie bliźniakami jestem zainteresowana, a w każdym razie nie tylko nimi. – Tak, widzę – odparł stary policjant i znów zabębnił palcami o stół. Kelnerka podała im jedzenie i zanim znów przystąpili do rozmowy, skosztowali po kilka kęsów. – Jak ci smakuje kiełbasa? – Niezła – odparła Michelle, zastanawiając się, czy zdoła się czegokolwiek dowiedzieć, czy to będzie jedna z tych miłych, ale bezowocnych pogawędek. – Znałem Billy’ego Marshalla i jego rodzinę – oznajmił Lancaster, po czym wpakował sobie do ust spory kawałek mięsa i przeżuwając, patrzył na nią pozbawionym wyrazu wzrokiem, jakby obserwował jej reakcję. Michelle była zaskoczona, ale również zadowolona, że otrzymana od
Banksa informacja do czegoś ją doprowadziła, choć wciąż nie miała jeszcze pojęcia do czego. – Billy mieszkał tuż za rogiem, chodziliśmy do tej samej szkoły, wychowaliśmy się w tej samej dzielnicy. Nawet na piwo chodziliśmy do tego samego pubu. Dziwi cię to? – Chyba trochę. Chociaż muszę przyznać, że już niewiele historii z tamtych czasów potrafi mnie zdziwić. Lancaster się zaśmiał. – Masz rację, skarbie. To zupełnie inny świat. Widzisz, powinnaś wiedzieć, skąd się wzięli detektywi. Otóż pierwsi detektywi wywodzą się ze świata przestępczego. Po obu stronach barykady czuli się tak samo pewnie. Na przykład taki Jonathan Wild, słynny łowca złodziei. Dowodził gangiem ludzi, których wydawał władzom. Wiedziałaś o tym? W końcu go powiesili. A Vidocq? Złodziej, informator policji i mistrz kamuflażu. Kryminalista. I myślę, że w czasach, które cię interesują, byliśmy bliżej swojego pierwowzoru niż ci biurokraci, którzy nas teraz zastępują. Nie mówię, że sam kiedyś byłem przestępcą, ale zdarzało mi się czasem zbliżyć do granicy na tyle, że wiem, jak łatwo ją przekroczyć. I wiem również, co myślą ci po tamtej stronie. I chyba nie sądzisz, że oni podchodzą do tego inaczej. – Przymykał pan oko na niektóre sprawy? – Mówiłem ci, że chodziłem do szkoły z Billym Marshallem, obaj dorastaliśmy w sąsiedztwie. Różniliśmy się tylko tym, że on był głupi jak but, ale umiał się bić, a ja, no cóż, nie brakowało mi sprytu, ale w bójkach nie radziłem sobie najlepiej. Tylko na tyle, żeby jakoś się wykaraskać. Uwierz mi, bez tej umiejętności nikt tu nie miał lekkiego życia. Kiedy pojawiały się problemy, próbowałem rozmawiać, a jeżeli to nie pomagało, brałem nogi za pas. Zazwyczaj wystarczała perswazja. Więc czy to takie dziwne, że każdy z nas wybrał inną drogę? Rzecz w tym, że ze mną różnie mogło być. Jako dzieciak trochę rozrabiałem, wdawałem się w różne awantury. Dobrze wiedziałem, skąd pochodzą tacy ludzie jak Reggie i Ronnie. Mieszkaliśmy w tej samej ubogiej dzielnicy, na której wojna odcisnęła piętno. Potrafiłem myśleć ich kategoriami i bez trudu mogłem robić jakieś lewe interesy, wykorzystując swój spryt, albo… – Lancaster przerwał w pół zdania i włożył do ust kolejny kęs wołowiny. – Zatem mówi pan, że moralność nie ma tu nic do rzeczy? – zapytała Michelle. – Prawo? Sprawiedliwość? Uczciwość? – To tylko słowa, dziecino – odparł inspektor, kiedy skończył przeżuwać. – Piękne słowa, ale nic poza tym. – Więc jak dokonał pan wyboru? Przez rzut monetą? Lancaster parsknął śmiechem. – Rzut monetą, dobre. Muszę to zapamiętać – powiedział, a jego twarz przybrała poważny wyraz. – Przypuszczalnie wstąpiłem do policji z tego samego powodu co ty, podobnie jak
większość ludzi. Zarobki nie były wtedy najlepsze, ale praca wydawała się całkiem godziwa, nawet miała w sobie coś szykownego i ten dreszczyk emocji. Wiesz, oglądaliśmy wtedy Fabian of the Y ard. Nie chciałem być zwykłym krawężnikiem i patrolować ulic, choć oczywiście musiałem to robić, wszyscy od tego zaczynaliśmy, ale od samego początku marzył mi się wydział dochodzeniowy i dopiąłem swego. Ale kiedy siedziałem przy barze w naszym starym pubie albo przy stoliku w kącie, przy którym mój ojciec siadał przez całe życie, a do środka wchodził ktoś taki jak Billy, o którego ciemnych sprawkach wiedziałem to i owo, zapominałem o swojej pracy. Oni zresztą też. Nic osobistego. Wpadaliśmy czasem na siebie, tolerowaliśmy się nawzajem i mieliśmy nadzieję, że nasze ścieżki nigdy się nie przetną w poważniejszych okolicznościach, na gruncie służbowym. Pamiętaj, że pracowałem wtedy w komendzie West End Central. East End to nie był mój rewir. Tutaj tylko się wychowałem i mieszkałem. Oczywiście wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tej bariery między nami, a w każdym razie nikt nie próbował przełamywać jej przy ludziach, więc kończyło się na zdawkowych rozmowach. „Cześć, Billy, co słychać? Jak żona i dzieci?”, „W porządku, Bob, nie narzekam. A jak tam leci w robocie?”, „Świetnie, Billy, świetnie”, „Miło to słyszeć, stary”. – Rozumiem – powiedziała Michelle. Wydawało się jej, że traktuje swoją pracę trochę poważniej i jej noga nigdy nie postałaby w pubie, w którym bywają znani przestępcy, chyba że przyszłaby tam na spotkanie z informatorem. Shaw mówił to samo. Wtedy granica nie była tak wyraźna jak teraz, głównie dlatego, że często gliniarze i bandyci wychowywali się w tych samych dzielnicach, chodzili do tych samych szkół i odwiedzali te same puby, o czym właśnie wspomniał Lancaster, więc dopóki osobom postronnym nie działo się nic złego, nie było sprawy. I żadnych osobistych porachunków. To była inna epoka. – Chciałem tylko postawić sprawę jasno, żebyś nie pomyślała, że miałem lepkie ręce czy coś takiego. – Czemu miałabym tak pomyśleć? Emerytowany inspektor mrugnął porozumiewawczo. – Och, wielu było takich. Rozwiązłość, ustawa o publikacjach pornograficznych, afera korupcyjna w wydziale śledczym, o tak, to wszystko działo się właśnie wtedy, w sześćdziesiątym trzecim, czwartym i piątym. Nie brakuje naiwniaków, którzy traktują te czasy jak początek jakiejś nowej epoki oświecenia, Ery Wodnika, jak zwał, tak zwał. Banda pieprzonych hipisów ze swoimi bredniami o miłości i pokoju, koralikami i długimi kłakami. – Lancaster skrzywił się w szyderczym uśmiechu. – A wiesz, co to było naprawdę? To był początek przestępczości zorganizowanej w tym kraju. Nie mówię, że wcześniej nie było u nas gangsterów, ale w połowie lat sześćdziesiątych, kiedy Reggie i Ronnie byli na szczycie, przeciętny londyński gliniarz mógł
streścić całą swoją wiedzę operacyjną w dwóch zdaniach. Nie żartuję. Gówno o nich wiedzieliśmy. Nawet inspektor Read, który przyskrzynił Krayów, działał po omacku. Z Danii, Niemiec, Szwecji i Holandii docierały do nas całe tony magazynów pornograficznych. Ktoś musiał czuwać nad ich dystrybucją. Tak samo z narkotykami. Zaczęły nas zalewać w połowie lat sześćdziesiątych. To była żyła złota. Może hipisi spodziewali się rewolucji pokoju i miłości, ale tacy ludzie jak Reggie i Ronnie zwietrzyli w tym doskonałą okazję do zarobku. Ostatecznie wszystkie te dzieciaki stały się ich klientami, kolejnym rynkiem zbytu. Seks, narkotyki i rock and roll. Prawdziwi kryminaliści zacierali ręce z zadowolenia, kiedy nastał ruch dzieci kwiatów, który tylko napędzał im interesy. Bardzo ładnie, pomyślała Michelle, ale czy od takiego natchnionego gawędziarza uda się wyciągnąć jakieś konkretne informacje? Lancaster zamówił kolejne piwo, po czym z małego srebrnego pudełeczka wyjął tabletkę i popił ją obfitym łykiem guinnessa. – To na ciśnienie – wyjaśnił. – Ale wybacz, dziecino. Trochę się rozgadałem, co? – dodał, jak gdyby czytał w jej myślach. – To jedna z nielicznych zalet starości. Człowiek może gadać i gadać i nikt mu nie powie, żeby się zamknął. – Rozmawialiśmy o Billu Marshallu. – Tak, pamiętam. O Billym, bo tak się wtedy na niego mówiło. Swoją drogą, całe lata go nie widziałem. Czy on jeszcze żyje? – Tak, ale przeżył ciężki wylew. – Biedny skurczybyk. A jego żona? – Jakoś sobie radzi. Emerytowany policjant pokiwał głową. – To dobrze. Maggie Marshall zawsze była zaradna. Maggie. Michelle właśnie sobie uświadomiła, że nie znała imienia pani Marshall. – Czy Bill pracował dla braci Kray? – Tak. W pewnym sensie. – Jak mam to rozumieć? – Swego czasu pracowało dla nich wielu ludzi w East Endzie. Zdziwiłbym się, gdyby taki młody osiłek jak Billy tego nie robił. Był bokserem. Amatorem, ma się rozumieć. A Krayowie też boksowali, to była ich wielka pasja. No i spotkali się kiedyś w jednej z miejscowych sal treningowych. Wykonał dla nich kilka zleceń. Wtedy warto było mieć bliźniaków po swojej stronie, nawet jeżeli nie wchodziło się z nimi w bliższe układy. Nikt nie odważył się im podskoczyć. – Czytałam o tym. Lancaster się roześmiał.
– Tak naprawdę prawie nic o nich nie wiesz, dziecino. – Ale pracował dla nich tylko dorywczo? Nie figurował na ich liście płac? – Coś w tym rodzaju. Od czasu do czasu przypominał o zaległych płatnościach albo zniechęcał potencjalnych świadków do mówienia. – Opowiadał panu o tym? – Bez przesady, dziecino. To nie są rzeczy, o których się rozmawia w pubie podczas gry w rzutki. – Ale pan wiedział? – Na tym polegała moja praca. Trzymałem rękę na pulsie. Wiedziałem, co się dzieje, nawet poza moim rewirem, a oni wiedzieli, że ja mam na nich oko. – Jaki on był? – Całkiem miły facet, jak mu się nie nastąpiło na odcisk. Trochę porywczy, zwłaszcza po kufelku albo dwóch. Jak już mówiłem, był tylko osiłkiem do czarnej roboty. – Kiedy mieszkał w Peterborough, przechwalał się po pijanemu, że znał Krayów. – Cały Billy. Oleju w głowie nie miał za grosz. Ale coś ci jeszcze o nim opowiem. – Co takiego? – Mówiłaś, że chłopak został zasztyletowany? – Taka jest opinia lekarza sądowego. – Billy nigdy nie chodził uzbrojony. Polegał głównie na swoich pięściach. Może czasem zabierał na robotę pałkę albo kastet, jeśli spodziewał się większego oporu, ale nigdy noża ani spluwy. – Tak naprawdę nie uważałam Billa Marshalla za podejrzanego, ale dziękuję za tę informację – powiedziała Michelle. – Ale zastanawiam się, czy to mogło mieć jakiś związek ze śmiercią Grahama. – Przyznam szczerze, że nie widzę żadnego. – Ale gdyby Bill zrobił coś, co rozgniewało jego szefów, to na pewno… – Gdyby Billy naraził się Krayom, to nie jego dzieciak, ale on sam wąchałby kwiatki od spodu. – A może zamordowali chłopca, żeby dać ojcu nauczkę? – To nie w ich stylu. Mieli swoje wady i nie przebierali w środkach, jak przyszło co do czego, ale kiedy ktoś im podpadł, to jemu dobierali się do skóry, a nie jego żonie i dzieciom. – Wiem, że Ronnie był… – Owszem, był i lubił młodych chłopców. Ale nie aż tak młodych. – W takim razie… – Oni nie krzywdzili dzieci. To był męski świat, w którym obowiązywały niepisane zasady. A poza tym musisz wiedzieć, dziecino, że dla większości mieszkańców East Endu Reggie i Ronnie byli jak Robin Hood, Dick Turpin i Billy Kid razem wzięci. Nawet po latach pozostali dla
nich bohaterami. Tylko sobie przypomnij, jakie wyprawili im pogrzeby. – A pan był szeryfem z Nottingham? – Niezupełnie – odparł Lancaster ze śmiechem. – Byłem tylko posterunkowym, zwykłym żołnierzem. Ale masz wyobraźnię. – Tak sądzę. A po całodziennej bitwie wszyscy przenosiliście się do pubu i zawieraliście rozejm, żeby spokojnie napić się piwa i porozmawiać o piłce nożnej? – Coś w tym rodzaju. Wiesz, chyba masz rację, że to wszystko przypominało trochę jakąś grę. Kiedy przymykałem kogoś, bo ewidentnie zawinił, nikt nie żywił urazy, a gdy mnie ktoś wykiwał, odkładałem sprawę aż do następnego razu. A kiedy sędzia ich wypuszczał, stawiałem im kolejkę przy okazji najbliższego spotkania w pubie. – Myślę, że Billy Marshall zabrał tę grę ze sobą do Peterborough. Słyszał pan kiedyś o niejakim Carlu Fiorino? Emerytowany inspektor zmarszczył czoło, a jego krzaczaste brwi zbliżyły się do siebie. – Nic mi to nazwisko nie mówi, ale on był nietutejszy. Poza tym już ci mówiłem, że Billy był za głupi, żeby cokolwiek zorganizować. Brakowało mu autorytetu, zdolności przywódczych, charyzmy czy jak to nazwiesz. Billy Marshall był stworzony do wypełniania rozkazów, a nie do ich wydawania, nie mówiąc już o wymyślaniu zadań dla innych. Za to ten jego syn to zupełnie co innego. Michelle ożywiła się nagle i wytężyła słuch. – Graham? Znał go pan? – Taki chłopak ostrzyżony na Beatlesa, zgadza się? – Mniej więcej tak wyglądał. – Jeżeli komuś w tej rodzinie było pisane do czegoś dojść, to właśnie jemu. – Co pan chce przez to powiedzieć? Graham był przestępcą? – Ależ nie. Oczywiście nie licząc drobnych kradzieży w sklepach, ale to robili wszyscy. Ja też, kiedy byłem w jego wieku. Doszliśmy do wniosku, że sklepy mają takie straty wliczone w ceny, więc tylko zabieraliśmy to, co i tak nam się należało. Chodziło mi o to, że dzieciak miał rozum, chociaż nie wiem po kim, i był typem ulicznego cwaniaczka, jak się wtedy na takich mówiło. Nigdy nie gadał za wiele, ale czuło się, że łapie wszystko w lot i tylko czeka na swoją wielką szansę. – Chce pan powiedzieć, że Grahama mogło coś łączyć z braćmi Kray? – Nie. Cóż, może raz czy dwa wykorzystali go jako chłopca na posyłki, ale oni nie zadawali się z dwunastoletnimi smarkaczami. Za duża odpowiedzialność. Za to on patrzył i się uczył, a że miał głowę na karku, to niewiele rzeczy uchodziło jego uwagi. Billy zostawiał go przed pubem, gdzie grał w marmurki z innymi dziećmi. Wtedy to było normalne. A wierz mi, przewijała się
tam czasem dosyć szemrana klientela. Nieraz chłopak dostawał półkoronówkę i polecenie typu: „Miej oko na ten samochód” albo „Jak zobaczysz, że idą tu jacyś goście w garniturach, zajrzyj do środka i krzyknij do mnie”. Cwaniak był z tego Grahama Marshalla. Przykro mi słyszeć, że nie pożył długo, chociaż nie powiem, żeby mnie to bardzo zaskoczyło. Doktor Glendenning zabawił w Scarborough trochę dłużej, więc sekcja zwłok Luke’a Armitage’a została przełożona na późne popołudnie. Banks doszedł do wniosku, że tymczasem mógłby porozmawiać z nauczycielami chłopca, i zaczął od dyrektora szkoły, Gavina Barlowa. Chociaż zanosiło się na deszcz, a ziemia była wilgotna od niedawnych opadów, ubrany w podarte dżinsy i brudną koszulę Barlow pielił ogródek przed swoim domem w północnej części Eastv ale. Kiedy Banks przeszedł przez furtkę, zadbany owczarek szkocki ruszył w jego stronę, ale gospodarz od razu przywołał psa, który ułożył się pod krzakiem bzu. – To staruszek – wyjaśnił Barlow, zdejmując rękawiczkę, i podał dłoń Banksowi, który przedstawił się i pokazał legitymację służbową. – Spodziewałem się pańskiej wizyty. Straszna tragedia. Wejdźmy do środka. Wnętrze domu było jasne i panował w nim porządek. Jego właściciel najwyraźniej interesował się antykami, a sądząc po wyglądzie lśniącego kredensu i barku, zajmował się również ich odnawianiem. – Mogę zaproponować panu piwo? Czy może nie wolno wam pić na służbie? Nigdy nic nie wiadomo, jak człowiek ogląda te wszystkie seriale. Banks się uśmiechnął. – Nie wolno nam – odparł, jak gdyby kiedykolwiek się tym przejmował, ale pora była dla niego zdecydowanie za wczesna. – Ale chętnie napiję się kawy, jeśli to nie kłopot. – Niestety mam tylko rozpuszczalną. – Bardzo dobrze. – Proszę za mną. Weszli do małej, ale dobrze urządzonej kuchni. Nad szarym blatem wisiały szafki z klonowego drewna, a pionowy układ słojów na ich drzwiczkach sprawiał, że pomieszczenie wydawało się bardziej przestronne. Banks usiadł w kącie przy małym stoliku nakrytym obrusem w biało-czerwoną szachownicę, tymczasem Barlow przygotowywał kawę. – Kto przyszedł, tato? W drzwiach kuchni stanęła dziewczyna. Wyglądała na jakieś szesnaście lat, miała długie jasne włosy i gołe nogi. Banksowi kojarzyła się trochę z Kay Summerville. – Pan jest z policji. Przyszedł porozmawiać o Luke’u Armitage’u. Zostaw nas samych, Rose. Rose zrobiła nadąsaną minę, a potem ostentacyjnie obróciła się na pięcie i odeszła, powoli kołysząc biodrami.
– Ech, te nastolatki – mruknął Barlow. – Pan też ma córkę? – Tak. Ma na imię Tracy. – Tracy Banks, oczywiście, teraz ją sobie przypominam. Nie skojarzyłem od razu, kiedy pokazał mi pan legitymację. Bardzo inteligentna dziewczyna. Jak się miewa? – Dobrze. Studiuje historię w Leeds. Właśnie zaliczyła drugi rok. – Proszę ją ode mnie pozdrowić. Nie mogę powiedzieć, że dobrze ją znałem… tak wielu uczniów i tak mało czasu… ale pamiętam, że z nią rozmawiałem. Gavin Barlow przypominał trochę Tony’ego Blaira. Zdecydowanie bardziej wyglądał na menadżera placówki edukacyjnej niż na staroświeckiego dyrektora szkoły, jakim był jego poprzednik, pan Buxton. Banks pamiętał starego belfra, który piastował to stanowisko, kiedy on właśnie przeniósł się na północ i prowadził swoje pierwsze śledztwo w Eastvale. Buxton był ostatnim przedstawicielem wymierającego gatunku, nosił czarną pelerynę przywodzącą na myśl skrzydła nietoperza, a na jego biurku leżał mocno sfatygowany egzemplarz pism Cycerona. Banks wolał się nie zastanawiać, z czym Barlowowi kojarzy się łacina, chociaż mógł być wobec niego trochę niesprawiedliwy. Radio była nastawione na stację, która o jedenastej przed południem nadawała Epistrophy Theloniousa Monka – a to nie świadczyło źle o gospodarzu. – Nie wiem, czy zdołam wiele panu opowiedzieć o Luke’u – rzekł Barlow, stawiając na stoliku dwa kubki z kawą, i usiadł naprzeciwko gościa. – Zazwyczaj moją uwagę przyciągają tylko ci, którzy sprawiają same kłopoty. – A Luke nie sprawiał kłopotów? – Wielkie nieba, absolutnie! Można było zapomnieć, że w ogóle jest obecny, gdyby się nie poruszył od czasu do czasu. – Nie było z nim w ogóle żadnych problemów? – Właściwie trudno to nazwać typowymi problemami. W każdym razie nic takiego, z czym jego wychowawca nie mógłby sobie poradzić. – O co chodziło? – Luke nie lubił wychowania fizycznego i kiedyś sfałszował zwolnienie z zajęć wystawione przez matkę. Nauczyciel przypomniał sobie, że widział już to zwolnienie kilka miesięcy wcześniej, tylko Luke zmienił datę. Całkiem niezła podróbka. – I co się stało? – Nic wielkiego. Został po lekcjach, zawiadomiliśmy matkę. A to dziwne, bo on wcale nie był najgorszy. – W czym nie był najgorszy? – W rugby. Całkiem nieźle sobie radził jako skrzydłowy. Był szybki i zwinny. O ile zadał sobie trud, żeby wejść na boisko.
– Ale nie lubił sportu? – Nie pociągało go to. Wolał poczytać książkę albo po prostu siedzieć w kącie i gapić się przez okno. Bóg jeden wie, co się działo czasem w jego głowie. – Czy Luke miał w szkole bliskich przyjaciół? Kogoś, komu się zwierzał? – Raczej nie. Sprawiał wrażenie odludka. Oczywiście zachęcamy uczniów do zajęć w grupach, ale nie zawsze się da… Nie można nikogo zmusić, żeby był towarzyski, prawda? Banks otworzył aktówkę i wyjął z niej portret pamięciowy sporządzony przez grafika policyjnego na podstawie zeznań Josie Batty. – Rozpoznaje pan tę dziewczynę? – zapytał, choć nie był pewien, w jakim stopniu twarz z portretu odpowiada rzeczywistości. Barlow spojrzał na kopię rysunku i pokręcił głową. – Nie, nie znam. Chociaż nie powiem, mamy kilka uczennic o nieco zbliżonej powierzchowności, ale nie jest to żadna z nich. – Zatem nigdy pan nie widział Luke’a w towarzystwie takiej osoby? – Nie. Banks schował portret z powrotem do teczki. – A jak się uczył? Rokował jakieś nadzieje? – Ogromne. Jego znajomość matematyki pozostawiała wiele do życzenia, ale do literatury i muzyki miał nieprzeciętny talent. – A pozostałe przedmioty? – Radził sobie na tyle dobrze, żeby dostać się na studia. Zwłaszcza z językami obcymi i wiedzą o społeczeństwie. Nawet w tak młodym wieku widać było, że zapowiada się obiecująco, o ile… – Co takiego? – Cóż, nieraz widziałem, jak tacy inteligentni i wrażliwi uczniowie się staczają. Wpadają w nieodpowiednie towarzystwo, zaniedbują naukę… Reszty może pan się domyślić. Banks, który po zaginięciu Grahama sam przez jakiś czas obracał się w nieodpowiednim towarzystwie, domyślił się tego bez trudu. – Czy któryś z nauczycieli był mu szczególnie bliski? – zapytał. – Może ktoś mógłby mi powiedzieć trochę więcej na jego temat? – Owszem, może pan porozmawiać z Laureen Anderson. Uczy angielskiego i historii sztuki. Luke wyróżniał się wśród uczniów swoim zamiłowaniem do literatury, jak również talentem literackim i przypuszczam, że pani Anderson prowadziła z nim dodatkowe zajęcia. Banks przypomniał sobie, że numer telefonu Laureen Anderson znajdował się w dostarczonym przez operatora sieci wykazie połączeń z komórki Luke’a.
– Czy szkoła często organizuje takie zajęcia? – Jeżeli uczeń może na tym jakoś skorzystać, to owszem. Mamy do czynienia z tak szerokim wachlarzem zdolności i zainteresowań, że musimy podnosić nasz poziom nauczania trochę ponad przeciętną. Jeśli poziom będzie za wysoki, większość uczniów się zniechęci, a jeśli go zaniżymy, ci zdolniejsi zaczną się nudzić i będą rozkojarzeni. Ale wcale nie jest aż tak źle, jak wypisują w gazetach. Mamy to szczęście, że wielu naszych nauczycieli podchodzi do swojej pracy z pasją i zaangażowaniem. Pani Anderson jest jedną z takich osób. Luke uczył się również grać na skrzypcach. – Tak, widziałem skrzypce w jego pokoju. – Mówiłem panu, że to nie był pospolity uczeń. – Barlow zawiesił głos i wyjrzał przez okno. – Będzie nam go brakować. – Chociaż można było zapomnieć, że w ogóle jest obecny? – Chyba trochę przesadziłem – rzekł Barlow, marszcząc brwi. – Obecność Luke’a bez wątpienia była zauważalna. Chodziło mi o to, że nie robił wokół siebie szumu ani nie wymagał zbyt wiele uwagi. – Kto uczył go gry na skrzypcach? – Nasz nauczyciel muzyki, Alistair Ford. Sam jest całkiem uzdolnionym muzykiem, gra w lokalnym kwartecie smyczkowym. Może pan o nich słyszał, zespół nazywa się Aeolian. Są bardzo dobrzy, chociaż muszę przyznać, że osobiście wolę Milesa od Mahlera. Aeolian. Banks rzeczywiście o nich słyszał. A co więcej, słyszał również, jak grają. Ostatnim razem parę dni przed Nowym Rokiem wybrał się z Annie Cabbot na ich koncert w centrum kultury. Zapamiętał, że bardzo przypadła mu do gustu Ś m ierć i dz iew cz yn a Schuberta w ich wykonaniu. – Czy chciałby pan jeszcze coś dodać? – zapytał, wstając z krzesła. – Nie sądzę. Ogólnie rzecz biorąc, Luke Armitage był trochę tajemniczy. Kiedy Banks odwrócił się stronę drzwi, wydawało mu się, że uchwycił kątem oka falę jasnych włosów znikającą za framugą, ale mógł się mylić. Zresztą po co Rose Barlow miałaby podsłuchiwać ich rozmowę? Po południu rozpogodziło się na krótko, ale kiedy Annie wyruszyła śladem ostatniej przechadzki Luke’a, znów zaczął siąpić deszcz, a niebo zasnuły brudnoszare chmury. Od personelu HMV nie dowiedziała się niczego, prawdopodobnie dlatego, że mieli spory ruch, a w tak wielkim sklepie trudno zwracać na każdego uwagę. Nikt też nie rozpoznał dziewczyny z portretu pamięciowego, która zresztą, jak powiedział jej jeden ze sprzedawców, była podobna do większości dziewcząt przychodzących do nich na zakupy. Czarne stroje, jak również tatuaże i kolczyki nie były wśród klienteli HMV niczym niezwykłym.
W sklepie komputerowym przy North Market Street poszło jej trochę lepiej. Gerald Kelly, właściciel sklepu i jedyny członek personelu, pamiętał prawie wszystkich swoich klientów, ale żadnej ubranej na czarno dziewczyny nie widział w towarzystwie Luke’a, który zawsze pojawiał się u niego sam. Ostatni na liście był antykwariat, przylegający do murów kościoła ciasny i zawilgocony sklepik w przyziemiu, do którego schodziło się po kilku kamiennych stopniach. Wszystkie książki zalatywały stęchlizną, ale czasem można tam było trafić na prawdziwy rarytas. Annie zaglądała tam parę razy w poszukiwaniu starych albumów z malarstwem i nawet znalazła kilka ciekawych reprodukcji ukrytych wśród książek na regale w głębi sklepu, ale większość była wypaczona i odbarwiona od wilgoci. Sufit był tak niski, a małe pomieszczenie tak zapchane książkami – które nie tylko stały na półkach ciągnących się wzdłuż ścian, ale też całe sterty piętrzyły się bezładnie na stołach i wydawało się, że wystarczy tylko dmuchnąć, a zaraz runą – że trzeba było poruszać się bardzo ostrożnie, pochylając nisko głowę. Annie pomyślała, że Luke, który był wyższy od niej, musiał jeszcze bardziej się garbić. Właściciel antykwariatu, Norman Wells, miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, przerzedzone kasztanowe włosy, okrągłą nalaną twarz i zaropiałe oczy. Ponieważ bez względu na pogodę w sklepiku zawsze panowała wilgoć i chłód, nosił przeżarty przez mole szary sweter, wełniane rękawiczki z obciętymi palcami i stary szalik w barwach Leeds United. Antykwariat nie mógł przynosić mu dużych dochodów, pomyślała Annie, ale też nie sądziła, aby koszty utrzymania były bardzo wysokie. Nawet w środku zimy za całe ogrzewanie wystarczał mu jeden piecyk elektryczny. Norman Wells oderwał wzrok od książki, którą właśnie czytał, i skinął Annie głową na powitanie. Wyglądał na zaskoczonego, kiedy pokazała mu swoją legitymację służbową. – Ja już panią widziałem, prawda? – powiedział, zdejmując okulary, które nosił na szyi zawieszone na sznurku. – Zajrzałam tu raz czy dwa. – Tak myślałem. Nigdy nie zapominam twarzy. Malarstwo, tak? – Co proszę? – Interesowało panią malarstwo. – Och, tak. – Annie wyjęła fotografię Luke’a. – Pamięta go pan? Wells spojrzał na nią zaniepokojonym wzrokiem. – Oczywiście. To ten chłopak, który zaginął. Parę dni temu już tu był ktoś od was i pytał o niego. Powiedziałem mu wszystko, co wiem. – Wierzę panu, ale sytuacja się zmieniła. Teraz prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa
i musimy zacząć wszystko od początku. – Morderstwa? Ten chłopak nie żyje? – Niestety. – O psiakrew. Nie wiedziałem. Ale któż… Przecież on by nawet muchy nie skrzywdził. – Dobrze pan go znał? – Czy dobrze? Nie powiedziałbym. Ale czasem rozmawialiśmy. – O czym? – O książkach. Wiedział o nich dużo więcej niż większość jego rówieśników. Znacznie ich przerastał poziomem oczytania. – Skąd pan to wie? – Ja… Nieważne. – Panie Wells… – Kiedyś byłem nauczycielem, ot co. Znam się na tych rzeczach, a ten dzieciak zapowiadał się na geniusza. – Wiem, że podczas ostatniej wizyty u pana kupił dwie książki. – Tak, Zbrodn ię i karę i Portret artysty z cz asów m łodości. – To dosyć trudna literatura, nawet jak dla niego. – Zdziwiłaby się pani – zaoponował Wells. – Gdybym uważał, że jeszcze nie dojrzał do tych książek, nie sprzedałbym mu ich. Chłopak przeczytał już Ziem ię jałow ą Eliota, większość dzieł Camusa i Dubliń cz yków . Moim zdaniem nie był jeszcze gotowy na Ulissesa czy Pieśn i Pounda, ale bez problemu poradziłby sobie z Portretem … Annie, która słyszała o tych dziełach, ale poznała tylko wiersze Eliota i kilka opowiadań Joyce’a, była pod wrażeniem. A więc książki, które widziała w pokoju Luke’a, nie służyły wyłącznie za dekorację. Chłopiec rzeczywiście je czytał, a prawdopodobnie nawet rozumiał. W jego wieku Annie czytała sagi historyczne i powieści fantasy, a nie literaturę przez duże „L”. Bardziej ambitne pozycje należały do kanonu lektur szkolnych i były niemiłosiernie nudne, a to przez pana Boltona, nauczyciela angielskiego, który opowiadał o nich tak ekscytująco, jakby chciał ukołysać całą klasę do snu. – Jak często Luke pana odwiedzał? – Mniej więcej raz w miesiącu. Albo kiedy wszystko już przeczytał. – Nie brakowało mu pieniędzy. Czemu kupował używane książki, skoro stać go było na nowe? – Pojęcia nie mam. Ucięliśmy sobie pogawędkę już za pierwszym razem, gdy tu… – Kiedy to było? – Półtora roku temu albo jakoś tak. W każdym razie dobrze nam się rozmawiało, no i wracał. – Norman Wells omiótł wzrokiem poplamiony sufit, odpadający tynk i sterty książek, po czym
uśmiechnął się do Annie, odsłaniając krzywe zęby. – Chyba to miejsce ma w sobie coś, co przypadło mu do gustu. – Zapewne obsługę. Wells się roześmiał. – Podobała mu się ta stara seria klasyki Penguina. Te stare wydania z szarymi grzbietami, a nie te nowe, jasnozielone. Tego już się nie dostanie w zwykłej księgarni. W głębi sklepu coś się poruszyło i stos książek zwalił się na podłogę. Annie zauważyła pręgowanego kota, który czmychnął w zacieniony kąt. – Demon znowu narozrabiał. – Wells westchnął ciężko. – Demon to mój kot, jak średniowieczny sługa czarownicy. Chyba zgodzi się pani, że w porządnej księgarni musi być kot. – Chyba tak. Czy Luke kiedykolwiek przyprowadzał tu kogoś? – Nie, zawsze przychodził sam. Annie położyła na stole kopię portretu pamięciowego. – A tę osobę pan widział? Wells pochylił się nad blatem, założył z powrotem okulary i uważnie obejrzał rysunek. – Wydaje się podobna – oświadczył. – Mówiłem, że nie zapominam twarzy. – Ale przed chwilą powiedział pan, że Luke zawsze przychodził sam. – Annie poczuła, jak przenika ją dreszcz podniecenia. Wells spojrzał na nią znad okularów. – A kto mówi, że ona była z nim? Przyszła tu z innym chłopakiem, całym w ćwiekach i kolczykach tak samo jak ona. – Co to za jedni? – Nie wiem. Ale musieli na gwałt potrzebować pieniędzy. – Czemu pan tak sądzi? – Bo przynieśli mi stos nowiutkich książek na sprzedaż. Kradzionych, to było jasne jak słońce. Nie bawię się w takie rzeczy, więc posłałem ich do wszystkich diabłów.
Rozdział 11 Przed wykonaniem pierwszego cięcia doktor Glendenning obejrzał dokładnie całą powierzchnię ciała Luke’a Armitage’a. Banks przyglądał się, jak lekarz bada i mierzy ranę z tyłu głowy. Skóra chłopca była biała i pomarszczona od długiego przebywania w wodzie, a na karku widniało lekkie odbarwienie. – Odłamek kości potylicznej utkwił w mózgu. – Czy to wystarczyło, żeby go zabić? – Tak przypuszczam. – Glendenning pochylił się nad ciałem i mrużąc oczy, zlustrował ranę z bliska. – Mogło wystąpić lekkie krwawienie, jeżeli to wam w czymś pomoże. – Niewykluczone – rzekł Banks. – Krew jest o wiele trudniej zmyć, niż się ludziom wydaje. A narzędzie zbrodni? – Wygląda mi na jakiś tępokrawędzisty przedmiot. O gładkiej powierzchni. – Na przykład co? – Powierzchnia nie jest duża, więc wykluczyłbym coś takiego jak kij baseballowy. Nie widzę żadnych śladów drewna, więc mógł to być przedmiot z metalu albo z ceramiki. W każdym razie coś twardego. – Jak pogrzebacz? – Możliwe. Rozmiar by się zgadzał. Zastanawia mnie tylko kąt uderzenia. – Dlaczego? – Sam zobacz. Banks pochylił się nad raną, którą asystent ogolił z włosów i oczyścił. Śladów krwi nie było widać. Kilka dni w wodzie musiało zrobić swoje. Ślad po uderzeniu był widoczny całkiem wyraźnie i faktycznie miał grubość pogrzebacza, ale pręga biegła pod skosem, prawie poziomo. – Kiedy ktoś uderza pogrzebaczem, robi zamach od góry albo przynajmniej pod kątem czterdziestu pięciu stopni, więc ślad przebiega bardziej pionowo – powiedział doktor. – Ale to uderzenie zostało zadane z boku, a nie z tyłu czy z przodu, przez kogoś trochę niższego od ofiary. Taki kąt oznacza, że sprawca prawdopodobnie stał obok niego. Lekarz zapalił papierosa. W szpitalu obowiązywał ścisły zakaz palenia, jednak na Glendenninga zazwyczaj przymykano oko. Wszyscy wiedzieli, że kiedy ma się do czynienia z wonią trupów, dym tytoniowy bywa bardzo pomocny. Poza tym doktor był teraz dużo ostrożniejszy i już rzadko się zdarzało, żeby popiół spadał mu do wnętrza rozkrojonych zwłok. – A może chłopak był zgięty wpół po wcześniejszym uderzeniu, na przykład w brzuch? – zasugerował Banks. – Albo klęczał z pochyloną głową.
– Jakby się modlił? – Nie byłby to pierwszy taki przypadek – rzekł Banks, który przypomniał sobie, że niejeden zamordowany przestępca błagał przed egzekucją o darowanie życia. Lecz o ile było mu wiadomo, Luke Armitage nie był przestępcą. – Z której strony padł cios? – Z kształtu wgniecenia wynika, że z prawej. – Więc napastnik mógł być leworęczny? – Całkiem możliwe. Ale nie do końca mi się to podoba. – Co masz na myśli? – Cóż, przede wszystkim to nie jest niezawodny sposób, żeby kogoś zabić. Uderzenia w głowę są nieprzewidywalne. Nie można na nich polegać, zwłaszcza na jednym. Banks doskonale o tym wiedział. Podczas ostatniego śledztwa zetknął się z przypadkiem człowieka, który otrzymał siedem albo osiem ciosów metalową pałką w głowę, a mimo to żył jeszcze przez parę dni. Był w śpiączce, ale żył. – Więc nasz zabójca jest amatorem, któremu dopisało szczęście? – Możliwe – odparł Glendenning. – Dowiemy się więcej, kiedy zobaczę mózg denata. – Ale czy to uderzenie mogło spowodować zgon? – Tego nie mogę stwierdzić z całą pewnością. Ten cios mógł go zabić, ale nie wykluczam, że już wtedy był martwy. Musisz zaczekać na wynik analizy toksykologicznej, który pomoże jednoznacznie ustalić przyczynę śmierci. – Ale nie utonął? – Nie sądzę, ale wolałbym najpierw obejrzeć jego płuca. Banks przyglądał się, próbując opanować mdłości, gdy asystent doktora Glendenninga wykonał nacięcie w kształcie litery „Y” i skalpelem oddzielał skórę i mięśnie od klatki piersiowej. Z ciała wydobywała się woń ludzkiego mięsa, która Banksowi zawsze przywodziła na myśl zapach surowej jagnięciny. Potem asystent odciągnął luźny płat skóry, zakrywając nim twarz Luke’a, po czym rozciął szczypcami żebra i rozchylił je, aby dostać się do narządów wewnętrznych. Wydobył wszystkie i ułożył na metalowym blacie, a następnie sięgnął po elektryczną piłę. Banks wiedział, że za chwilę rozlegnie się charakterystyczny zgrzyt i pomieszczenie wypełni swąd przypalonej kości, więc odwrócił się w stronę doktora Glendenninga, który pochylony nad wyjętymi z jamy ciała narządami uważnie oglądał płuca. – Nie ma wody – oznajmił. – Tylko znikome ilości. – To znaczy, że Luke był martwy, kiedy znalazł się w wodzie? – Wyślę próbki tkanek do analizy okrzemkowej, ale nie spodziewam się, że wykaże co innego. Jazgot piły ucichł i kilka sekund później Banks usłyszał odgłos podobny do chrapliwego cmoknięcia towarzyszący zdejmowaniu odciętego sklepienia czaszki. Następnie asystent doktora
odciął rdzeń kręgowy i wyjął mózg. Zanim umieścił go w słoju z formaliną, w którym miał być przechowywany przez dwa tygodnie, aby przybrać twardszą konsystencję ułatwiającą badania, doktor Glendenning dokonał pobieżnych oględzin. – Tak myślałem – zwrócił się do Banksa. – Widzisz to uszkodzenie? Tutaj, na płatach czołowych? Banks wiedział, co to oznacza. – Uraz typu con tre-coup? – Właśnie. To by tłumaczyło ten niezwykły kąt. Jeżeli w momencie uderzenia głowa ofiary jest nieruchoma, obrażenia ograniczają się do miejsca, w którym nastąpił uraz – czego efektem mogą być odłamki kości w mózgu – ale jeżeli głowa ofiary jest w ruchu, dochodzi do urazu zwanego con tre-coup, a wtedy dużo wyraźniejsze obrażenia występują po przeciwnej stronie czaszki na osi działania siły uderzenia. Takie stłuczenia prawie zawsze powstają w wyniku upadku. – Luke upadł? – Albo ktoś go popchnął – odparł Glendenning. – Nie zauważyłem jednak żadnych innych obrażeń, żadnych złamań. Nie widzę też siniaków jak po uderzeniu pięścią, ale być może znajdziemy drobne pęknięcia kości twarzy. Oczywiście to sprawdzimy. – Czy możesz mi coś powiedzieć na temat czasu zgonu? To bardzo ważne. – Tak… zapoznałem się z raportem doktora Burnsa. Jest bardzo skrupulatny, daleko zajdzie. Stężenie pośmiertne minęło, co przy takich temperaturach oznacza, że nie żyje od ponad dwóch dni. – A pomarszczona i zbielała skóra? – Na to potrzeba od trzech do pięciu godzin. Woda konserwuje, spowalnia rozkład, co trochę utrudnia nam zadanie. Nie ma plam opadowych i obawiam się, że znalezienie jakichkolwiek krwiaków będzie graniczyć z niemożliwością. Tak woda oddziałuje na zwłoki. – Glendenning zawiesił głos i zmarszczył czoło. – Ale spójrz na to odbarwienie wokół szyi. – O czym to świadczy? – O rozpoczęciu procesu gnilnego. W przypadku ciał przebywających w wodzie rozkład zawsze zaczyna się w tym miejscu. – Po jakim czasie? – I w tym cały problem. Muszę przyjąć margines błędu nie mniejszy niż dwanaście godzin, ale biorąc pod uwagę temperatury, jakie zanotował doktor Burns, zgon nastąpił co najmniej trzy albo cztery dni temu. Banks przeprowadził w myślach szybką kalkulację. – Jasna cholera – powiedział. – Nawet jeżeli przyjmiemy maksymalny czas, Luke musiał
zostać zabity niedługo po tym, jak zaginął. – Według moich obliczeń mogło to nastąpić jeszcze tej samej nocy, pomiędzy ósmą wieczorem a ósmą rano. Obliczenia doktora Glendenninga, prawdopodobnie z uwagi na jego dobrze znaną niechęć do podawania konkretnego czasu zgonu, zazwyczaj nie mijały się z prawdą. A to oznaczało, pomyślał Banks, że kiedy Annie złożyła pierwszą wizytę w Swainsdale Hall i kiedy postanowiła śledzić Martina Armitage’a, Luke był już martwy. Przed zakończeniem pracy – choć coś takiego pozostawało raczej w sferze złudzeń podczas tak poważnego śledztwa – Annie odwiedziła kilka okolicznych księgarń, wypytując o parę, która próbowała sprzedać Wellsowi kradzione, jak podejrzewał, książki. Jednak nie natrafiła na żaden ślad, podobnie jak wśród najnowszych zgłoszeń dotyczących kradzieży w sklepach, które przejrzała przed spotkaniem z Banksem. Portret pamięciowy miał się ukazać w wieczornej gazecie i spodziewała się, że przyniesie to jakiś oddźwięk. Planowała zrobić coś jeszcze, ale wyleciało jej to z głowy i było jak jakieś nazwisko, którego nie sposób sobie przypomnieć, choć wydaje się, że mamy je na końcu języka. Doszła do wniosku, że jeśli przestanie się nad tym zastanawiać, w końcu samo przyjdzie jej z powrotem na myśl. Banks czekał już na nią w Queen’s Arms, gdzie umówili się na piwo; Annie zauważyła go, zanim on zdążył zauważyć ją. Wydał się jej zmęczony, kiedy tak siedział przy stoliku w kącie i paląc papierosa, wpatrywał się w okno nieobecnym wzrokiem. Poklepała go po ramieniu i zapytała, czy ma ochotę na następną kolejkę. Wyrwany z głębokiej zadumy przecząco pokręcił głową. Annie kupiła sobie piwo przy barze i po chwili wróciła do stolika. – Co to za tajemnicza sprawa, o której chciałeś ze mną porozmawiać? – Właściwie to nie ma w tym nic tajemniczego – odparł Banks i uśmiechnął się lekko. – Po prostu chciałem ci przekazać tę wiadomość osobiście. – Zamieniam się w słuch. – Wygląda na to, że nie można ci nic zarzucić, jeśli chodzi o śmierć Luke’a Armitage’a. Annie otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. – Tak? Dlaczego? – Według doktora Glendenninga zgon nastąpił co najmniej trzy albo cztery dni temu. – Czyli przed… – Tak, zanim w ogóle porywacz zadzwonił do Armitage’ów. Annie skierowała wzrok ku górze i klasnęła w dłonie. – A więc jednak! – Wiedziałem, że się ucieszysz – rzekł Banks z uśmiechem. – Jak to się stało? On nie utonął, prawda?
– Nie. – Banks pociągnął łyk piwa. – Dopóki nie mamy wyniku analizy toksykologicznej, wszystko wskazuje na to, że przyczyną śmierci było uderzenie w potylicę, całkiem możliwe, że na skutek upadku. – Zatem wywiązała się jakaś szamotanina? – Właśnie tak przypuszczałem. Być może szarpał się z porywaczem. Albo z kimś, kogo spotkał. – A potem ta osoba próbowała mimo wszystko wyłudzić okup? – Tak. Ale to czyste spekulacje. – W takim razie po śmierci Luke’a sprawca wrzucił jego ciało do zalewu? – Tak. Prawdopodobnie zginął w miejscu, w którym był przetrzymywany, jeśli w ogóle doszło do porwania. Lekarz sądowy twierdzi, że z rany wyciekło trochę krwi, więc całkiem możliwe, że znajdziemy materiał dowodowy na miejscu zdarzenia. – Jeśli uda nam się znaleźć to miejsce. – Otóż to. – A więc posuwamy się do przodu? – Bardzo powoli. A co z tą dziewczyną? – Na razie nic – odparła Annie i opowiedziała o rozmowie z Normanem Wellsem. Kiedy mówiła, Banks patrzył na nią. Wyobraziła sobie, jak pracują trybiki w jego głowie, jak szuka powiązań między faktami, jak segreguje informacje i odkłada na bok te, które mogą przydać się później. – Kimkolwiek oni są – powiedział, gdy skończyła swoją relację – to jeżeli Wells się nie myli i faktycznie okradają sklepy, nasuwa się wniosek, że brakuje im pieniędzy. A to daje im motyw, żeby zażądać okupu, jeżeli mają jakiś związek ze śmiercią Luke’a. – Kolejne spekulacje? – Tak – przyznał Banks. – Załóżmy, że o coś się pokłócili, doszło do bójki i Luke zginął. Może nie chcieli go zabić, ale stało się. Wpadli w panikę i postanowili ukryć ciało. Ich wybór padł na Hallam Tarn, gdzie przyjechali pod osłoną nocy, żeby wrzucić Luke’a do wody. – Do tego był im potrzebny jakiś pojazd, co mogło stanowić problem, jeżeli są spłukani. – Może coś pożyczyli? – Sprawdzimy zgłoszenia kradzieży samochodów z tamtej nocy. Nawet jeżeli zabezpieczyli jakoś ciało, i tak mogły zostać ślady krwi. – Dobry pomysł. Poza tym musieli wiedzieć, kim są rodzice Luke’a, i wpadli na pomysł, żeby wyłudzić od nich trochę kasy. – To by tłumaczyło tak niski okup. – Tak, oni nie są zawodowcami i nie wiedzieli, ile zażądać, a dziesięć patyków to dla nich
fortuna. – Ale obserwowali Martina Armitage’a, kiedy podrzucił okup, i zauważyli mnie. – To bardziej niż prawdopodobne. Przykro mi, Annie. Może to amatorzy, ale nie są aż tak głupi. Liczyli się z ryzykiem. Zdążyli już wyrzucić ciało Luke’a i zdawali sobie sprawę, że prędzej czy później ktoś je znajdzie. Mogli liczyć na to, że zakaz wstępu na tereny zagrożone epidemią przez jakiś czas będzie działał na ich korzyść, ale wiedzieli, że ktoś w końcu zapuści się nad ten zalew. Annie milczała przez chwilę, zastanawiając się nad słowami Banksa. Popełniła błąd i spłoszyła porywaczy, ale wtedy Luke i tak już nie żył, a więc nie jest winna jego śmierci. Zresztą czy mogła rozegrać to inaczej? Nie powinna była zbliżać się do szałasu. Czerwony Ron miał rację. Domyślała się, że w aktówce są pieniądze. Tylko czy musiała sprawdzać, ile ich tam jest? Zatem postąpiła impulsywnie, i to nie po raz pierwszy, ale wszystko było jeszcze do uratowania – to śledztwo, jej kariera, wszystko. Wszystko to da się naprawić. – Przyszło ci w ogóle na myśl, że oni planowali to porwanie od samego początku? – zapytała. – Może dlatego najpierw się z nim zaprzyjaźnili, a potem musieli go zamordować. Bo wiedział, kim są. – Niewykluczone. Ale takie działanie wydaje mi się zbyt żywiołowe, chaotyczne i nieprzemyślane. Nie, Annie. Myślę, że oni tylko wykorzystali zaistniałą sytuację. – W takim razie po co go zabili? – Nie mam pojęcia. Trzeba będzie ich o to zapytać. – Jeżeli ich znajdziemy. – Och, nie martw się, znajdziemy. – Kiedy ta dziewczyna zobaczy swój portret w gazecie, może zacząć się ukrywać i na pewno zmieni wygląd. – Znajdziemy ich. Musimy tylko … – Banks zamilkł i sięgnął po kolejnego papierosa. – Tak? – Musimy mieć oczy otwarte na inne ewentualności. – Na przykład jakie? – Na razie to nic pewnego. Być może należy sprawdzić bliższe otoczenie Luke’a. Chciałbym porozmawiać z dwójką nauczycieli, którzy dość dobrze go znali. Ktoś powinien jeszcze raz przesłuchać Battych, a także wszystkich ludzi, z którymi chłopak miał styczność z dniu zaginięcia. Musimy sporządzić listę takich osób i wziąć do pomocy Jackman i Templetona. Wciąż jeszcze długa droga przed nami. – O kurwa. – Annie zerwała się z krzesła, kiedy przypomniała sobie wreszcie, jakie zadanie wymykało się jej pamięci przez cały wieczór.
– Co się stało? – Coś powinnam sprawdzić – powiedziała, spoglądając na zegarek, i pomachała mu na pożegnanie. – Mam nadzieję, że nie jest za późno. Michelle patrzyła na zielone pola przesuwające się za brudną szybą, na której rozbryzgiwały się krople deszczu. Ilekroć jechała pociągiem, miała uczucie, jakby była na wakacjach. Tego wieczoru wszystkie miejsca w przedziale były zajęte. Czasami zapominała, jak blisko jest z Peterborough do Londynu – tylko około stu trzydziestu kilometrów, pięćdziesiąt minut jazdy pociągiem – i jak wielu ludzi przemierza tę drogę każdego dnia. Zresztą na tym właśnie polegała ekspansja nowych miast. Basildon, Bracknell, Hemel, Hempstead, Hatfield, Stevenage, Harlow, Crawley, Welwyn, Garden City, Milton Keynes; wszystkie leżały jeszcze bliżej Londynu niż Peterborough, otaczając pierścieniem rozrastającą się stolicę, w której życie stawało się zbyt drogie dla wielu mieszkańców. Oczywiście nie mieszkała w Peterborough od tak dawna, ale wiedziała, że populacja tego miasta licząca w 1961 roku około 62 tysięcy mieszkańców w ciągu kolejnych dwóch dekad powiększyła się ponaddwukrotnie. Nie mogąc się skupić na książce Profession of Violen ce, którą zamierzała odesłać Banksowi, wróciła myślami do rozmowy z emerytowanym inspektorem Robertem Lancasterem. Miał kilka lat więcej od Bena Shawa, ale obaj byli ulepieni z tej samej gliny. Shaw zachowywał się grubiańsko i miał o wiele bardziej odpychający charakter, ale w środku nie różnili się od siebie. Nie byli przekupni, ale na niektóre rzeczy patrzyli przez palce, kiedy było im tak wygodnie, i bratali się z szemranymi typami. Lancaster, jak sam wyznał, dorastał w sąsiedztwie takich rekinów świata przestępczego jak bracia Kray i takich płotek jak Billy Marshall, a wybór przyszłej kariery zawodowej często był w znacznym stopniu kwestią zrządzenia losu. Interesujące było to, co powiedział o Grahamie Marshallu. Samo to, że w ogóle zapamiętał tego chłopca, było intrygujące. Michelle nigdy nie brała pod uwagę, że Graham mógł zginąć w następstwie własnych konszachtów z przestępcami, i nawet teraz wydawało się jej to trudne do przyjęcia. Nie wyobrażała sobie, że czternastoletni chłopcy są odporni na występek. Była daleka od takich złudzeń, zwłaszcza w tych czasach. Ale gdyby Graham Marshall był zamieszany w coś, co doprowadziło do jego śmierci, ktoś musiałby o tym wiedzieć i prędzej czy później się wygadać. Jet Harris i Reg Proctor na pewno zwietrzyliby taki trop. Prawdziwym problemem było jednak to, że nie wiedziała, skąd może się dowiedzieć czegoś więcej o Grahamie. Mogła jeszcze raz przestudiować zeznania, przeczytać notatki detektywów prowadzących dochodzenie i prześledzić wszystkie podjęte działania, ale wiedziała, że nie posunie się naprzód, jeżeli kierunek poszukiwań nie koncentruje się wokół osoby samego Grahama. Pociąg zwolnił bez żadnego wyraźnego powodu, a Michelle poszła do wagonu restauracyjnego,
żeby kupić sobie kawę. Kartonowy kubek był za gorący, nawet kiedy trzymała go przez kilka serwetek. Nie chciała zdejmować pokrywki w obawie, że kawa może się rozlać, kiedy pociąg znów ruszy, więc zrobiła tylko niewielką dziurkę i postanowiła zaczekać chwilę, aż zawartość kubka trochę przestygnie. Spojrzała na zegarek. Było po ósmej i za oknem zaczęło się ściemniać. Po rozstaniu z Lancasterem odwiedziła kilka sklepów na Oxford Street i teraz miała lekkie wyrzuty sumienia, bo kupiła sukienkę za sto funtów. Może powoli stawała się zakupoholiczką? Musiała przystopować z wydawaniem pieniędzy, podobnie jak z alkoholem. Zdawała sobie sprawę, że i tak nigdy nie będzie miała okazji, żeby włożyć ten cholerny ciuch – to była stylowa sukienka bez ramiączek, a ona nie chodziła przecież na tak eleganckie przyjęcia. Teraz zastanawiała się, na co jeszcze liczyła. Kiedy pół godziny później pociąg znów ruszył, Michelle uzmysłowiła sobie, że jeśli Graham był zamieszany w coś bezprawnego, tylko jeden człowiek mógł coś o tym wiedzieć, nawet jeżeli nie był świadomy, że cokolwiek wie. Myśląc o nim, znów pożałowała tego, w jaki sposób zakończyła ich ostatnie spotkanie w Starbucksie. To prawda, poczuła się dotknięta, kiedy zaczął wtykać nos w jej życie prywatne, którego tak pilnie strzegła, ale chyba zareagowała odrobinę za ostro. W końcu zapytał tylko, czy jest mężatką – całkiem niewinne samo w sobie pytanie, które można zadać nieznajomej przy kawie. Wcale nie musiało mieć żadnego podtekstu, ale dla niej była to tak drażliwa kwestia, zakazana strefa, że zareagowała impulsywnie i teraz tego żałowała. Cóż, nie była mężatką, nie dało się zaprzeczyć. Melissa zginęła, ponieważ ona i Ted nie mogli się ze sobą dogadać. Michelle prowadziła obserwację i była przekonana, że to on odbierze ich córkę po szkole, a on miał popołudniową konferencję i myślał, że ona to zrobi. Prawdopodobnie żadne małżeństwo nie zdołałoby przetrwać tak silnej traumy – wyrzutów sumienia, wzajemnego obwiniania się, żalu i gniewu – i oni nie stanowili wyjątku. Prawie pół roku po pogrzebie Melissy zdecydowali się na separację i Michelle zaczęła swoją kilkuletnią wędrówkę od hrabstwa do hrabstwa, próbując zostawić przeszłość za sobą. Udało się jej to w znacznym stopniu, ale wciąż czuła się okaleczona i wciąż prześladowało ją to, co się stało. Nie miała czasu ani ochoty na zadawanie się z mężczyznami i również z tego względu Banks budził jej niepokój. Nie licząc kolegów z pracy, od wielu lat nie poświęciła tyle czasu żadnemu mężczyźnie, a do tego polubiła go i wydał się jej atrakcyjny. Wiedziała, że w kilku komendach, przez które przewinęła się w ciągu ostatnich pięciu lat, nazywano ją Królową Śniegu, ale tylko śmiała się z tego, bo nic nie mogło być tak dalekie od prawdy. Zdawała sobie sprawę, że w głębi jest czuła i zmysłowa, jak kiedyś wobec Teda, ale od dłuższego czasu zaniedbywała tę część swojej natury, a może nawet tłumiła, jak gdyby za karę, zbyt zaabsorbowana pielęgnowaniem poczucia winy.
Nie miała pojęcia, czy Banks jest żonaty, czy nie, ale nie zauważyła, aby nosił obrączkę. Tymczasem on wypytywał o jej stan cywilny. Nie dość, że był wścibski, sprawiał również wrażenie, jakby próbował ją uwodzić, i być może faktycznie to robił. Cały jej problem polegał na tym, że wbrew zdrowemu rozsądkowi i pomimo wewnętrznych barier, jakimi się otoczyła, jakaś jej część pragnęła go, co wprawiało ją w taki popłoch i zakłopotanie, że z trudem panowała nad sobą. Może i Banks był jedyną osobą, która mogła jej pomóc w odtworzeniu przeszłości Grahama Marshalla, ale czy dałaby radę znów spotkać się z nim twarzą w twarz? Uświadomiła sobie jednak, że nie ma innego wyjścia. Za kilka dni miał się odbyć pogrzeb Grahama Marshalla, a ona obiecała, że go o tym zawiadomi. Zapadał już zmrok, kiedy Banks skręcił w wąską dróżkę, która prowadziła do jego domu. Kiedy Annie wyszła, dopił piwo i wrócił na komendę, gdzie przez godzinę przeglądał stertę papierów, a potem doszedł do wniosku, że wystarczy na dziś. Czegokolwiek szukała Annie, powie mu to po weekendzie. Nieprzyjemne wspomnienia sekcji zwłok Luke’a unosiły się tuż pod powierzchnią jego świadomości. Podobnie prześladowały go sceny z poprzednich spraw. W ciągu ostatnich kilku miesięcy nieraz śniła mu się Emily Riddle i na wpół pogrzebane ciała, które widział w piwnicy domu w Leeds. Czy do grona postaci, które nawiedzały go w nocnych koszmarach, dołączy teraz Luke Armitage? Czy to w ogóle kiedykolwiek się skończy? Przed jego domem ktoś zaparkował starą zdezelowaną fiestę. Samochód tarasował przejazd, więc Banks zaparkował za nim. Nie zauważył nikogo w środku, więc nie była to para kochanków szukająca ustronnego miejsca. Może ktoś porzucił tutaj tego grata, pomyślał z lekką irytacją. Uliczka kończyła się na skraju lasu kilka metrów za jego domem, gdzie zamieniała się w biegnącą wzdłuż rzeki ścieżkę, ale żaden samochód nie zdołałby tamtędy przejechać. Oczywiście nie każdy o tym wiedział i czasami kierowcy zapędzali się w ten ślepy zaułek. Może należałoby postawić jakiś znak przy skręcie, pomyślał, choć jemu zawsze wydawało się oczywiste, że ten odcinek drogi prowadzi wyłącznie do prywatnej posesji. Wtem zauważył, że w salonie pali się światło, a zasłony w oknach są zaciągnięte. Był pewien, że rano nie zostawił włączonej lampy. Przemknęło mu przez myśl, że to włamywacze, ale w takim razie musieli być bardzo nierozważni, bo nie tylko zaparkowali w ślepej uliczce, ale nawet nie zadali sobie trudu, żeby ustawić samochód przodem do wyjazdu. Mimo to słyszał o znacznie głupszych przestępcach, jak ten niedoszły rabuś, który wypełnił formularz wypłaty, używając swoich prawdziwych personaliów, po czym napisał na odwrocie „Mam szczelbe, dawaj pieniondze” i wręczył go kasjerce w banku. Oczywiście niedługo cieszył się łupem. Banks zapamiętał numer rejestracyjny fiesty i pomyślał, że przy tak przerdzewiałych nadkolach jej właściciel będzie miał sporo szczęścia, jeżeli uda mu się przejść kolejny przegląd
techniczny bez większych wydatków. Doszedł do wniosku, że to nie może być włamywacz, i usiłował sobie przypomnieć, komu dał klucze do swojego domu. Annie nie wchodziła już w rachubę. Sandra też nie, z całą pewnością. Dopiero kiedy otworzył drzwi, poznał odpowiedź. Na sofie leżał jego syn, Brian, a z głośników wieży dobiegały ściszone dźwięki I Never Asked to Be Y our Moun tain Tima Buckleya. Słysząc go, opuścił nogi na podłogę i usiadł, trąc oczy. – Och, to ty, tato. Cześć. – Witaj, synu. A spodziewałeś się kogoś innego? – Nikogo. Ale chyba sobie przysnąłem. Coś mi się śniło. – Zapomniałeś, że istnieją telefony? – Przepraszam. Ostatnio miałem lekkie urwanie głowy. Jutro zaczynamy serię koncertów w Teeside, więc pomyślałem, że wstąpię do ciebie przy okazji. Przejechałem kawał drogi, prosto z Londynu. – Miło cię widzieć. – Banks wskazał kciukiem w stronę drzwi. – Aż dziw bierze, że dotarłeś tu w jednym kawałku. Czy ta kupa złomu to jest właśnie ten samochód, na który pożyczyłeś ode mnie dwie stówy? – Tak. A czemu pytasz? – Mam nadzieję, że nie dołożyłeś nic więcej. – Banks położył klucze na stole i zdjął kurtkę, którą powiesił na haczyku przy drzwiach. – Nie wiedziałem, że jesteś fanem Tima Buckleya – powiedział, siadając w fotelu. – Zdziwiłbyś się. Tak naprawdę nie słucham go zbyt często, ale głos miał niesamowity. Tak samo jego syn, Jeff, który zagrał wspaniałą wersję tej piosenki na koncercie ku pamięci ojca. Chociaż przeważnie odżegnywał się od Tima. – Skąd ty to wszystko wiesz? – Czytałem książkę o nich. Całkiem niezła. Pożyczę ci, kiedy ją znajdę. – Dzięki. Wzmianka o relacjach Jeffa Buckleya z ojcem przypomniała Banksowi Luke’a Armitage’a i jego taśmę, którą wciąż nosił w kieszeni. Może powinien zasięgnąć opinii Briana? Najpierw jednak, pomyślał, wypadałoby zaproponować coś do picia. – Może czegoś się napijesz? – zapytał. – Na przykład szklaneczkę whisky? Brian się skrzywił. – Nie przepadam, ale gdybyś miał piwo… – Myślę, że coś się znajdzie. Banks poszedł do kuchni, gdzie nalał sobie whisky, a w głębi lodówki znalazł puszkę carlsberga. Wydawało mu się, że jego syn urósł jeszcze trochę od czasu, gdy widział go po raz ostatni. Brian odziedziczył po nim grubokościstą budowę i był od niego wyższy co najmniej
o dziesięć centymetrów. Miał na sobie swój zwyczajowy strój złożony z podartych dżinsów i prostego podkoszulka. Widać było, że niedawno odwiedził fryzjera i teraz miał jeszcze krótsze włosy niż ostrzyżony na jeża Banks. – Co z twoimi włosami? – Ciągle właziły mi do oczu. Więc co teraz porabiasz, tato? Nadal ścigasz przestępców i pilnujesz porządku na świecie? – Daruj sobie. – Banks zapalił papierosa i zobaczył pełne odrazy spojrzenie syna. – Staram się rzucić. To dopiero piąty tego dnia – wyjaśnił, ale Brian nie odezwał się ani słowem, tylko lekko uniósł brwi. – W każdym razie tak, nadal pracuję. – Zginął syn Neila Byrda, Luke, prawda? Słyszałem o tym w radiu, kiedy tu jechałem. Biedny dzieciak. – Tak, Luke Armitage. Ale skorzystam z tego, że mam muzyka w rodzinie. Powiedz mi, co sądzisz o Neilu Byrdzie? – Był całkiem niezły, choć może trochę zbyt swojski jak dla mnie. Za bardzo romantyczny. Myślę, że podobnie jak Dylanowi wyszło mu na dobre, kiedy zaczął grać z prądem. A czemu pytasz? – Próbuję tylko dociec, co łączyło Luke’a z ojcem. – Nic ich nie łączyło. Neil Byrd popełnił samobójstwo, kiedy Luke miał zaledwie trzy lata. Był marzycielem, idealistą, a świat nigdy nie mógł sprostać jego oczekiwaniom. – Gdyby każdy chciał odbierać sobie życie z takiego powodu, cała ludzkość by wyginęła. Ale to musiało mieć ogromny wpływ na tego chłopca. Luke miał w pokoju kolekcję plakatów. Same nieżyjące gwiazdy rocka, jakby miał obsesję na ich punkcie. Ale jego ojca nie było wśród nich. – A kto? – Jim Morrison, Kurt Cobain, Ian Curtis, Nick Drake. Wiesz, stałe towarzystwo. – Całkiem spora rozpiętość. Na pewno myślałeś, że twoje pokolenie miało monopol na umieranie w młodym wieku, prawda? Jimi, Janis, Jim. – Brian skinął głową w stronę odtwarzacza. – Stara gwardia. – Znam też kilku młodszych. – No tak, Nick Drake też należał do twojego pokolenia. A czy wiesz, ile miałem lat, kiedy Ian Curtis założył Joy Division? Nie więcej niż sześć albo siedem. – Ale słuchałeś wtedy Joy Division? – Tak, słuchałem, chociaż to było dla mnie zbyt przygnębiające. Kurt Cobain i Jeff Buckley zdecydowanie lepiej do mnie przemawiali. Ale do czego zmierzasz? – Szczerze mówiąc, nie wiem – odparł Banks. – Próbuję tylko zyskać jakieś wyobrażenie o życiu Luke’a, o tym, co się działo w jego głowie. Jak na piętnastolatka miał bardzo dziwne
zainteresowania. A w swoim pokoju nie trzymał nic, co wiązałoby się z jego ojcem. – Cóż, może był na niego wściekły? To wydaje się uzasadnione. Twój stary daje drapaka, kiedy nie masz jeszcze roku, a potem zabija się, zanim w ogóle zdążysz go poznać. Trudno nie poczuć się porzuconym. – Chcesz posłuchać jego piosenek? – Czyich? Neila Byrda? – Nie. Luke’a. – Pewnie. Banks zatrzymał płytę Tima Buckleya i włożył kasetę do magnetofonu. – Dobry jest – powiedział Brian, kiedy ostatnie nagranie dobiegło końca. – Bardzo dobry. Ja w jego wieku mogłem tylko o tym pomarzyć. Był jeszcze niewyrobiony, ale trochę pracy i dużo ćwiczeń… – Sądzisz, że miał szansę na karierę? – Całkiem możliwe. Z drugiej strony często różne beztalencia wspinają się na sam szczyt, a naprawdę świetni muzycy ledwie wiążą koniec z końcem, więc któż to wie? Ale moim skromnym zdaniem dobrze się zapowiadał jak na nowicjusza. Miał jakiś zespół? – Nic mi o tym nie wiadomo. – Byłby objawieniem dla jakiejś dobrze zapowiadającej się grupy. Miał talent, a do tego był synem Neila Byrda, co też mogliby wykorzystać. Zwróciłeś uwagę na jego głos? Słyszysz to podobieństwo? Jak Tim i Jeff. – Tak, zauważyłem – odparł Banks i znów puścił płytę Tima Buckleya, który właśnie śpiewał S on g of the S iren . Ta piosenka zawsze przyprawiała go o dreszcze. – A jak wasza płyta? – Jeszcze nie zaczęliśmy nagrywać. Nasz menadżer ciągle jeszcze się targuje. Dlatego jeżdżę tą gównianą kupą złomu, która stoi przed domem. – Spodziewałem się zobaczyć cię w jaguarze albo jakimś czerwonym kabriolecie. – Już niedługo, tato. Już niedługo. A tak swoją drogą, zmieniliśmy nazwę. – Dlaczego? – Nasz menadżer uznał, że Jimson Weed za bardzo zalatuje latami sześćdziesiątymi. – Ma rację. – No i teraz nazywamy się The Blue Lamps. – Był taki film w latach pięćdziesiątych. T he Blue Lam p. Pojawia się w nim po raz pierwszy postać George’a Dixona, który później był głównym bohaterem serialu Dixon of Dock G reen . Niebieska lampa wisiała wtedy przed każdym posterunkiem policji. Niektóre zachowały się do dziś. Ale nie jestem pewien, czy chcecie, żeby kojarzono was z czymś takim. – Chodzi o rzecz, którą wszyscy znają. W każdym razie nasz menadżer uważa, że taka
nazwa jest lepsza, bardziej nowoczesna. Wiesz, białe pasy, niebieskie lampy. Ale powtórzę mu, co powiedziałeś. A nasze brzmienie też już nie jest takie gładkie, gramy teraz trochę ostrzej, bardziej grunge’owo. Skomponowałem kilka naprawdę soczystych solówek. Musisz nas znowu posłuchać. Dużo się zmieniło od czasu ostatniego koncertu, na którym byłeś. – Bardzo chętnie, chociaż uważam, że wtedy też było nieźle. – Dzięki. – Odwiedziłem twoich dziadków parę dni temu. – Tak? Co u nich? – Po staremu. Powinieneś częściej do nich wpadać. – Och, wiesz, jak jest. – Nie, nie wiem. – Oni mnie nie lubą, tato. Nie mogą mi wybaczyć, że zawaliłem egzaminy i zająłem się graniem. Ilekroć widzę się z nimi, ciągle słyszę tylko: „Tracy robi to, Tracy robi tamto”. W ogóle ich nie obchodzi, że ja też dobrze sobie radzę. – Wiesz, że to nieprawda – rzekł Banks, choć podejrzewał, że tak nie jest. Bo czy z nim nie było tak samo? Cokolwiek by osiągnął, zawsze chwalili tylko Roya. Jemu też trudno było się pogodzić z decyzją Briana, tak samo jak jego matka i ojciec nie mogli zaakceptować, że został policjantem. Jedyna różnica polegała na tym, że on w końcu się oswoił z zajęciem Briana, podczas gdy jego rodzicom ciągle nie podobało się to, co robił ich syn, nie mówiąc nawet o poczynaniach wnuka. – W każdym razie jestem pewien, że twój widok sprawi im radość. – Dobra, postaram się ich odwiedzić, kiedy będę miał więcej czasu. – Co u twojej matki? – Sądzę, że w porządku. – Widziałeś się z nią ostatnio? – Kilka tygodni temu. – Jak ona sobie radzi z… no, wiesz… Termin chyba już niedługo. – Tak przypuszczam. Posłuchaj, tato, masz coś do jedzenia? Nie jadłem kolacji i umieram z głodu. Banks zastanawiał się przez chwilę. W Queens Arms zjadł kanapkę z krewetkami i nie był szczególnie głodny, ale wiedział, że w jego lodówce nie ma nic konkretnego. Spojrzał na zegarek. – W Helmthorpe jest bar z chińszczyzną na wynos. Powinien być jeszcze otwarty. – Świetnie – odparł Brian i dopił piwo. – No to na co czekasz? Banks westchnął i z powrotem włożył kurtkę. I tak minął wieczór w domowym zaciszu, pomyślał. Do Rivergate nie było aż tak daleko, żeby nie dało się tam dotrzeć na piechotę, ale okolica nie
należała do przyjemnych i ciągle siąpił deszcz, więc Michelle postanowiła zafundować sobie taksówkę z dworca. Zorientowała się, że z jej mieszkaniem jest coś nie tak, kiedy usłyszała dobiegające z głośników komputera skrzypienie drzwi i zobaczyła, jak w oknach upiornego domu z wygaszacza ekranu zapalają się i gasną światła, a po wygwieżdżonym niebie wędruje księżyc. Była pewna, że wyłączyła komputer po tym, jak sprawdziła swoją skrzynkę e-mailową tego ranka. Zawsze to robiła i była wręcz przewrażliwiona na tym punkcie. Zauważyła też, że ktoś wyjął kilka książek z jednego z pudeł, do którego rozpakowania wciąż nie mogła się zabrać. Nie były uszkodzone, ale spoczywały ułożone w równy stosik na podłodze obok pudła. Michelle poruszyła myszką i monitor wrócił do normalnego trybu, a wtedy zobaczyła na pulpicie otwarty folder z notatkami dotyczącymi sprawy Marshalla. Była pewna, że nie otwierała go od poprzedniego wieczoru. Nie sądziła, by jej spekulacje zawierały jakieś tajemnice, które mogłyby kogokolwiek interesować, więc nawet nie zadała sobie trudu, by zabezpieczyć folder hasłem. Teraz przekonała się, że w przyszłości musi być ostrożniejsza. Włosy jeżyły się jej na karku, kiedy znieruchomiała, nasłuchując jakichś podejrzanych odgłosów. Poza tykaniem zegara i burczeniem lodówki w mieszkaniu panowała cisza. Z szafy przy drzwiach wyjęła swoją starą pałkę, która pamiętała jeszcze czasy służby patrolowej. Ściskając ją w ręku, czuła się trochę pewniej, kiedy ruszyła na obchód mieszkania. W kuchni paliło się światło, a kilka produktów, które schowała rano z powrotem do lodówki – mleko, masło i jajka – leżało na blacie. Roztopione masło zamieniło się w bezkształtną grudę, która przelewała się jej między palcami, kiedy wzięła ją do ręki. Szafka łazienkowa była otwarta, a fiolki z lekarstwami, które tam trzymała, ktoś poprzestawiał. Na brzegu umywalki stała otwarta buteleczka z aspiryną. O co w tym wszystkim chodzi, do cholery? zastanawiała się Michelle, czując na plecach nieprzyjemne mrowienie. Jeżeli ktoś przeszukał jej mieszkanie, chociaż nie miała pojęcia, co spodziewał się znaleźć, po co zostawił po sobie taki bałagan? Ktokolwiek to zrobił, najwyraźniej chciał ją wystraszyć i udało mu się to. Przed wejściem do sypialni jeszcze mocniej zacisnęła palce na rękojeści pałki, spodziewając się najgorszego. Nikt nie rzucił się na nią, ale na widok, który ukazał się jej oczom, upuściła pałkę i zasłoniła usta dłonią. Nie zastała tam bałaganu poza kilkoma niedomkniętymi szufladami, które sama mogła zostawić, ale to, co zobaczyła, było o wiele gorsze. Na środku łóżka spoczywała rozłożona starannie sukienka Melissy. Kiedy Michelle wyciągnęła rękę, żeby ją podnieść, okazało się, że jest przecięta gładko na pół. Przyciskając połowę sukienki do piersi, zatoczyła się do tyłu i uderzyła plecami o ścianę. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Wtedy jej wzrok napotkał
wykaligrafowane na lustrze toaletki słowa: „Zapomnij o Grahamie, suko. Pamiętaj o Melissie. Możesz do niej dołączyć”. Michelle wybuchła płaczem i zasłaniając twarz kawałkiem sukienki, zsunęła się po ścianie na podłogę.
Rozdział 12 Norman Wells siedział w pokoju przesłuchań, opierając splecione ręce na wydatnym brzuchu, a jego zaciśnięte wargi układały się w prostą kreskę. Jeżeli był wystraszony, nie dawał tego po sobie poznać. Nie miał jednak pojęcia, ile policja już o nim wie. Banks i Annie siedzieli naprzeciwko niego, a na stole przed nimi leżało kilka skoroszytów z aktami. Banks czuł się wypoczęty po weekendzie. W sobotę do późna rozmawiał z Brianem, ale w niedzielę po jego wyjeździe poczytał trochę gazetę, wybrał się na samotny spacer z Helmthorpe do Rawley Force i z powrotem, wstąpił do pubu na lunch i rozwiązał krzyżówkę w „Sunday Timesie”. Wieczorem miał ochotę zadzwonić do Michelle Hart, ale się rozmyślił. Rozstali się w niezbyt przyjaznej atmosferze i doszedł do wniosku, że to ona powinna odezwać się do niego pierwsza, jeżeli będzie miała na to ochotę. Wypił szklaneczkę whisky i wypalił papierosa przed domem, rozkoszując się delikatnym wieczornym powietrzem, wysłuchał En glish S on g Book Iana Bostridge’a, a po dziesiątej położył się do łóżka i spał tak spokojnie, jak nie zdarzyło mu się od niepamiętnych czasów. – Normanie – zaczął. – Nie masz nic przeciwko temu, żebym tak się do ciebie zwracał? – Tak mam na imię. – Inspektor Cabbot pogrzebała trochę w twojej przeszłości i okazuje się, że nie byłeś grzecznym chłopcem, prawda? Wells nic nie odpowiedział. Annie podsunęła Banksowi jeden ze skoroszytów. – Byłeś kiedyś nauczycielem, zgadza się? – Wie pan, że tak. Inaczej nie kazalibyście mi tutaj przychodzić, odrywając mnie od pracy. Banks uniósł brwi. – O ile mi wiadomo, przyszedł pan tu dobrowolnie, poproszony o pomoc w naszym śledztwie. Czyżbym się mylił? – Uważa mnie pan za idiotę? – Nie rozumiem. – Proszę się nie zgrywać. Dobrze pan wie, o co mi chodzi. Gdybym nie przyszedł z własnej woli, znaleźlibyście jakiś sposób, żeby mnie tutaj ściągnąć, czy miałbym na to ochotę, czy nie. Więc miejmy to już za sobą. Może to dla was mało ważne, ale muszę pilnować interesu. Nie mogę zawieść moich klientów. – Postaramy się, żebyś jak najszybciej wrócił do swojego sklepu, Normanie, ale najpierw chciałbym ci zadać kilka pytań. Uczyłeś w prywatnej szkole w Cheltenham, prawda? – Tak.
– Kiedy to było? – Odszedłem stamtąd siedem lat temu. – Dlaczego odszedłeś? – Zmęczyła mnie ta praca. Banks zerknął na Annie, która pochyliła się nad stołem i wskazała kilka linijek na leżącej przed nim kartce pokrytej pismem maszynowym. – Chyba powinienem cię poinformować, że inspektor Cabbot rozmawiała dziś rano z twoim dawnym dyrektorem, panem Fulwellem. Z początku nie chciał ujawniać wewnętrznych spraw szkoły, ale kiedy się dowiedział, że prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa, stał się bardziej rozmowny. Wiemy o tobie wszystko, Normanie. Nastąpiła chwila prawdy. Wells skurczył się i sprawiał wrażenie, jakby uszło z niego powietrze. Jego mięsista dolna warga uniosła się, niemal zasłaniając górną, cofnięty podbródek zlał się z linią szyi, a splecione ramiona zdawały się jeszcze mocniej obejmować klatkę piersiową. – Czego ode mnie chcecie? – wyszeptał. – Prawdy. – Przeszedłem załamanie nerwowe. – Czym było spowodowane? – Napięciem związanym z pracą. Nie macie pojęcia, jak trudne jest nauczanie. – Całkiem możliwe – przyznał Banks i pomyślał, że nie miałby najmniejszej ochoty stanąć przed trzydziestką niechlujnych i nabuzowanych hormonalnie nastolatków i próbować wzbudzić w nich zainteresowanie Szekspirem albo brytyjskimi wojnami kolonialnymi. Podziwiał każdego, kto posiadł taką umiejętność. – Co konkretnie sprawiło, że zdecydowałeś się odejść? – To nie było nic konkretnego. Po prostu ogólne załamanie. – Przestań mydlić nam oczy – odezwała się Annie. – A Steven Farrow? Wells pobladł. – Do niczego nie doszło. Nigdy go nawet nie dotknąłem. To były fałszywe oskarżenia. – Według dyrektora szkoły zakochałeś się w trzynastoletnim chłopcu. Do tego stopnia, że zacząłeś zaniedbywać swoje obowiązki, twoje zachowanie stało się kompromitujące dla szkoły, a w jednym przypadku… – Dosyć! – Wells uderzył pięścią w blat stołu. – Jesteście jak oni wszyscy. Zatruwacie wszystko swoimi kłamstwami. Nie potraficie docenić prawdziwego piękna, więc musicie je obrzydzić innym. – Steven Farrow miał trzynaście lat – powiedziała Annie. – To było czyste uczucie. Czysta miłość. – Wells otarł załzawione oczy. – Ale wy tego nie
rozumiecie, prawda? Dla takich jak wy to jest możliwe tylko między kobietą a mężczyzną, a wszystko inne uważacie za obrzydliwe, nienormalne i zboczone. – A może się mylisz – odparł Banks. – Kochałeś go? – Steven był piękny. Istny anioł. Ja tylko chciałem być blisko niego. Chciałem być przy nim, co w tym złego? – Ale dotykałeś go, Normanie – odezwała się Annie. – Steven powiedział, że… – Nigdy go nie dotknąłem. Steven kłamał. Uwziął się na mnie, bo chciał pieniędzy. Uwierzycie w to? Mój mały aniołek chciał pieniędzy. Zrobiłbym dla niego wszystko, byłem gotów na każde poświęcenie, ale coś tak wulgarnego jak pieniądze… Ale to oczywiście ich wina, nie Stevena. To oni nastawili go przeciwko mnie, namówili go, żeby mnie wrobił. Norman Wells znów otarł łzy z oczu. – Kto taki? – Inni chłopcy. – Co się wydarzyło? – zapytał Banks. – Oczywiście mu odmówiłem. Steven poszedł do dyrektora szkoły i… Poproszono mnie, żebym się zwolnił, bez żadnych pytań, bez skandalu. Wszystko dla dobra szkoły, rozumiecie. Miałem trzydzieści osiem lat i przez jeden głupi błąd wyleciałem z pracy. – Wells pokręcił głową. – Ten chłopiec złamał mi serce. – Chyba się nie spodziewałeś, że pozwolą ci zostać. Tak naprawdę miałeś cholerne szczęście, że nie zawiadomili policji, a na pewno wiesz, jak traktujemy pedofilów. – Ja nikogo nie molestowałem! Wystarczyłoby mi, żeby tylko… żeby był blisko. Nigdy pan nie był zakochany? Banks nic nie odpowiedział. Poczuł, że Annie zerka na niego. Wells pochylił się do przodu i oparł łokcie na blacie. – Obiektu uczuć się nie wybiera. Wie pan, że to niemożliwe. Może to frazes, że miłość jest ślepa, ale jak w przypadku wielu frazesów jest w nim ziarno prawdy. Ja nie wybrałem Stevena na obiekt swoich uczuć. Po prostu nie mogłem nad tym zapanować. Banks słyszał już takie argumenty z ust pedofilów – że nie odpowiadają za swoje pragnienia, że nie wybierali małych chłopców na obiekt swoich uczuć – i potrafił wykrzesać z siebie odrobinę współczucia dla ich przypadłości. Ale nie miał w sobie aż tyle współczucia, by tolerować ich zachowanie. – Na pewno jesteś świadomy, że to niezgodne z prawem, kiedy dochodzi do kontaktów seksualnych między dojrzałym mężczyzną a trzynastolatkiem i że nauczycielowi nie wolno nawiązywać osobistych relacji z uczniem, nawet jeżeli ten jest pełnoletni, a Steven nie był. – Nie było żadnych kontaktów seksualnych. Steven kłamał, bo go do tego namówili. Ja go
nigdy nie dotknąłem. – Możliwe, że nie potrafiłeś nic poradzić na swoje uczucia, ale powinieneś był zapanować nad swoim zachowaniem. Myślę, że umiesz odróżnić dobro od zła. – To wszystko jest takie obłudne. – Wells westchnął. – Co masz na myśli? – Kto powiedział, że niemożliwa jest prawdziwa miłość między takim młodzieńcem a dojrzałym człowiekiem? Starożytni Grecy tak nie uważali. – Społeczeństwo – odparł Banks. – A normy prawne nie są wymierzone przeciwko miłości. Prawo chroni niewinnych i bezbronnych przed drapieżnikami, którym brakuje hamulców. – Od razu widać, jak mało pan wie. Kto pańskim zdaniem jest tutaj bezbronny, kto jest niewinny? Steven Farrow? Myśli pan, że jeżeli chłopiec jest młody, to nie jest zdolny do manipulacji i szantażu? Proszę wybaczyć, ale to bardzo naiwne z pańskiej strony. – A Luke Armitage? – wtrąciła Annie. Wells opadł na oparcie krzesła i oblizał spierzchnięte wargi. Banks zauważył, że mężczyzna poci się obficie i zaczyna wydzielać nieprzyjemną kwaśną woń. – Zastanawiałem się, kiedy przejdziemy do niego. – To z jego powodu tutaj jesteś. Chyba nie myślałeś, że chodzi nam o Stevena Farrowa. – Nie mam pojęcia, o co wam chodzi. Nie zrobiłem nic złego. – Sprawa Farrowa to już przeszłość. Rozeszła się po kościach. Żadnych oskarżeń, nikt poważnie nie ucierpiał. – Oprócz mnie. – Należysz do osób, które jako ostatnie widziały Luke’a Armitage’a w dniu, gdy zaginął – ciągnęła Annie. – To naturalne, że kiedy dowiedzieliśmy się o twojej przeszłości, postanowiliśmy cię o niego zapytać. – Nie wiem, co się z nim stało. – Ale przecież byliście przyjaciółmi? – Znajomymi. Luke był moim klientem, czasami rozmawialiśmy o książkach, i tyle. – Był atrakcyjnym chłopcem, prawda, Normanie? Jak Steven Farrow. Nie przypominał ci Stevena? Wells westchnął ciężko. – Chłopak wyszedł z mojego sklepu i tyle go widziałem. – Jesteś pewien? – dopytywał Banks. – Na pewno nie wrócił ani nie spotkałeś go gdzie indziej? Na przykład w swoim domu? – Nigdy więcej go nie zobaczyłem. Po co miałby przychodzić do mojego domu? – Nie wiem. Ty nam powiedz.
– Nie było go tam. – Nigdy nie odwiedzał cię w domu? – Nigdy. – A może wrócił do sklepu? Czy coś tam się stało? Coś złego. Może zabiłeś go i usunąłeś ciało pod osłoną nocy. To mógł być tragiczny wypadek, bo nie wierzę, że miałeś zamiar go zabić, jeżeli go kochałeś. – Nie kochałem go. Społeczeństwo zadbało o to, żebym nie był w stanie już nigdy więcej nikogo pokochać. Cokolwiek pan o mnie myśli, inspektorze, nie jestem głupi i umiem odróżnić dobro od zła bez względu na to, czy zgadzam się z ich definicją. Potrafię nad sobą zapanować, choć nie jestem wyprany z emocji. Zdaję sobie sprawę, że społeczeństwo uważa moje pragnienia za grzeszne, a nie mam ochoty gnić w więzieniu do końca swoich dni. Proszę mi wierzyć, to więzienie, które sam sobie stworzyłem, jest dostatecznie uciążliwe. – Przypuszczam, że pomysł okupu pojawił się później – ciągnął Banks. – Bo czemu miałbyś nie zarobić trochę na tym, co się stało? Przydałyby ci się pieniądze, prawda? Wystarczy spojrzeć na tę ciemną wilgotną norę, w której przesiadujesz całymi dniami. Taki antykwariat nie przynosi dużych zysków, więc dodatkowe dziesięć tysięcy byłoby jak znalazł. Żadnych wygórowanych żądań. Akurat tyle wystarczyłoby w sam raz. Wells powoli kręcił głową, a w jego oczach znów pojawiły się łzy. – To jest wszystko, co mam – powiedział i głos uwiązł mu w gardle, a całym ciałem wstrząsnął dreszcz. – Moje książki, mój kot. To wszystko, co mam. Nie widzisz tego, człowieku? – Wells obrócił głowę w stronę Banksa, ukazując okrągłą, zarumienioną twarz, i uderzył się w pierś zaciśniętą dłonią. – Nic więcej mi nie zostało. Bądźże pan człowiekiem. – Ale to i tak niewiele, czyż nie? – Banks nie ustępował. Wells spojrzał mu w oczy i wyglądało na to, że trochę się opanował. – Kim pan jest, żeby mówić takie rzeczy? Za kogo pan się uważa, żeby osądzać moje życie? Myśli pan, że nie zdaję sobie sprawy z własnej brzydoty? Że nie zauważam, jak ludzie na mnie patrzą? Wiem, że jestem obiektem kpin. A panu się wydaje, że nie mam uczuć? Codziennie siedzę w tej ciemnej wilgotnej norze, jak pan to określił, niczym jakiś wyrzutek, zdeformowane monstrum w swojej kryjówce… jak Quasimodo i rozmyślam o moich przewinieniach, pragnieniach i marzeniach o miłości i pięknie, które ten obłudny świat uważa za grzeszne i złe. Mam tylko swoje książki i tylko jedno stworzenie boże darzy mnie bezwarunkową miłością. A pan śmie mnie osądzać? – Niezależnie od tego, co czujesz, społeczeństwo musi chronić dzieci i do tego mamy prawo. Może ci się wydawać, że to coś umownego. Czasem i ja mam takie wrażenie. Bo co to znaczy piętnaście, szesnaście czy osiemnaście lat? Albo czternaście? A gdzie twoim zdaniem przebiega
granica? Kto wie, Normanie, może kiedyś społeczeństwo stanie się tak oświecone, jak byś chciał, i obniży tę granicę wieku do trzynastu lat, ale póki co obowiązują inne zasady, w przeciwnym razie wszyscy pogrążylibyśmy się w chaosie – rzekł Banks i pomyślał, że społeczeństwo zrobiło niewiele, aby chronić Grahama Marshalla i Luke’a Armitage’a. – Nie zrobiłem nic złego – odparł Wells i znów skrzyżował ręce na piersi. Problem w tym, że nagranie z kamery monitoringu miejskiego potwierdzało jego słowa. Luke wszedł do antykwariatu dwie minuty przed siedemnastą, a opuścił go, sam, o siedemnastej dwadzieścia cztery. – O której zamknąłeś sklep tego dnia? – zapytał Banks. – Wpół do szóstej, jak zwykle. – I co potem? – Wróciłem do domu. – Przy Arden Terrace numer pięćdziesiąt siedem? – Tak. – To niedaleko Market Street, prawda? – Zgadza się, niedaleko. – Mieszkasz sam? – Tak. – Masz samochód? – Kupiłem używanego renaulta. – Jest na tyle sprawny, żeby dojechać do Hallam Tarn i z powrotem? Wells chwycił się oburącz za głowę. – Mówiłem już panu, że ja nic nie zrobiłem. A w okolicy Hallam Tarn byłem ostatnio kilka miesięcy temu, jeszcze przed epidemią. Woń jego potu stała się silniejsza i bardziej cierpka, przywodząc Banksowi na myśl zwierzęcy odór. – Co robiłeś po powrocie do domu? – Wypiłem herbatę i zjadłem kolację. Dokończyłem zapiekankę z kurczakiem, jeżeli to pana interesuje. A potem oglądałem telewizję, trochę poczytałem i poszedłem spać. – O której? – Było wpół do jedenastej, kiedy się kładłem. – Sam? – zapytał Banks, ale Wells tylko popatrzył na niego ze złością. – I nie wychodziłeś już tego wieczoru? – Niby dokąd miałbym wychodzić? – Do pubu? Albo do kina?
– Nie piję i nie spotykam się z nikim. Wolę własne towarzystwo. A co do kina, to moim zdaniem od czterdziestu lat nie nakręcono żadnego porządnego filmu. – Czy Luke Armitage odwiedził cię tamtego wieczoru? – Nie. – Czy kiedykolwiek był u ciebie w domu? – Nie. – Czyli ani razu nie przestąpił twojego progu, choćby tylko na chwilę? – Czasem rozmawialiśmy w sklepie i nic poza tym. Nawet nie wiedział, gdzie mieszkam. – Czy podwoziłeś go kiedyś swoim samochodem? – Nie. Jak miałbym to zrobić. Codziennie chodzę do pracy i z powrotem. Mam niedaleko, a to dobra gimnastyka. Zresztą sam pan wie, jak jest z parkowaniem w centrum miasta. – A więc Luke nigdy nie jechał twoim samochodem? – Nigdy. – W takim razie na pewno nie będziesz miał nic przeciwko temu, aby nasi technicy obejrzeli dokładnie twój dom i samochód. Chcielibyśmy również pobrać od ciebie próbkę DNA. – A jeżeli się nie zgodzę? – zapytał Wells, zadzierając podbródek. – Zatrzymamy cię tutaj, dopóki nie uzyskamy nakazu przeszukania. Z reguły sędziowie nie dają się tak łatwo przekonać, ale pamiętaj, Normanie, że Luke pochodził z zamożnej i poważanej rodziny, podczas gdy ty jesteś skompromitowanym nauczycielem, który ledwie wiąże koniec z końcem. A twój antykwariat jest ostatnim miejscem, jakie odwiedził Luke w dniu zaginięcia. – Dobrze. – Wells zwiesił głowę. – Proszę bardzo. Róbcie, co chcecie. Mnie to już nie obchodzi. Po bezsennej nocy Michelle przez całą niedzielę dochodziła do siebie po tym, co odkryła w swoim mieszkaniu, i starała się zapanować nad emocjami, aby dopuścić do głosu analityczne myślenie. Bez większego powodzenia. To, że ktoś włamał się do niej i zostawił po sobie ślady, żeby ją wystraszyć, było dosyć oczywiste. Pozostawało pytanie, dlaczego to zrobił. Zaskoczyło ją, że intruz wiedział o Melissie, chociaż przypuszczała, że jeśli komuś naprawdę zależało, mógł się dowiedzieć o niej wszystkiego. A skoro wiedział, musiał się domyślić, że dziecinna sukienka, którą znalazł w szufladzie, należała do Melissy, a jej zbezczeszczenie wywoła paraliżujący strach. Innymi słowy to był zaplanowany na zimno atak. Jej mieszkanie było z założenia bezpieczne, ale Michelle na tyle długo pracowała w policji, aby wiedzieć, że dla zdolnego włamywacza nie ma prawie żadnych przeszkód. Ostatecznie postanowiła nie zgłaszać włamania, choć było to całkowicie sprzeczne z jej naturą. Podjęła taką decyzję głównie ze względu na ostrzeżenie wypisane na lustrze toaletki jej własną czerwoną
szminką. Ktoś chciał ją zastraszyć i nakłonić do porzucenia sprawy Grahama Marshalla, a oprócz jego rodziców jedynymi ludźmi, którzy wiedzieli, że to ona ją prowadzi, byli inni policjanci albo osoby powiązane z policją, jak doktor Cooper. Owszem, jej nazwisko raz czy dwa pojawiło się w gazetach zaraz po tym, kiedy odkopano kości, więc teoretycznie każdy mógł się dowiedzieć, kto prowadzi sprawę, ale Michelle czuła, że źródła problemu należy szukać znacznie bliżej. Teraz musiała tyko zadać sobie pytanie, czy da się zastraszyć i zrezygnuje z tej sprawy. Odpowiedź brzmiała „nie”. Przynajmniej nie miała dużo sprzątania, chociaż wyrzuciła wszystkie lekarstwa z szafki łazienkowej i musiała zgłosić się do lekarza po nowe recepty. W koszu wylądowała również cała zawartość lodówki, chociaż nie było tego wiele. Wyszukała również w książce telefonicznej numer ślusarza, u którego zamówiła montaż łańcucha i dodatkowego zamka w drzwiach. W poniedziałkowy ranek czuła się zmęczona i rozdrażniona po takim weekendzie. Przyłapała się na tym, że na komendzie przygląda się wszystkim uważnie, jak gdyby wiedzieli o czymś, co dla niej pozostawało tajemnicą, jak gdyby pokazywali ją sobie palcami i rozmawiali o niej. To było przerażające uczucie, a ilekroć napotykała czyjś wzrok, szybko uciekała spojrzeniem. Potem tłumaczyła sobie, że ogarnia ją paranoja i próbowała się z tego otrząsnąć. Najpierw odbyła krótką rozmowę z posterunkowym Collinsem, który poinformował ją, że podążając tropem starych raportów, niczego nie znalazł. Większość przesłuchiwanych wówczas przez policję osób albo nie żyła, albo odsiadywała wyroki, a ci, do których udało mu się dotrzeć, nie mieli nic nowego do dodania. Michelle zadzwoniła do doktor Cooper, która jednak nie zdołała się jeszcze skontaktować z ekspertem od noży, Hilarym Wendellem, a potem zeszła do archiwum, żeby przejrzeć stare notatniki inspektorów i książki przydziałów. Od lat osiemdziesiątych, kiedy uchwalono ustawę o policji i dowodach przestępstw kryminalnych, obowiązywały bardzo ścisłe zasady dotyczące notatników policyjnych. Na przykład nie można było zostawiać niezapisanych stron. Strony były ponumerowane i jeżeli komuś zdarzyło się przez przypadek którąś przeoczyć, musiał ją przekreślić i napisać „Pominięto omyłkowo”. Każdą notatkę należało zacząć od daty i godziny, a na koniec dnia odkreślić ostatni wpis ciągłą linią. Większość tych środków miała za zadanie uniemożliwić funkcjonariuszom „wzbogacanie” wypowiedzi podejrzanych – przypisywanie im słów, których nie użyli, i zeznań, których nie złożyli – jak również zapobiec wprowadzaniu poprawek po fakcie. Notatki sporządzano na miejscu zdarzenia, często w pośpiechu, i przywiązywano dużą wagę do dokładności, gdyż mogły zostać wykorzystane w sądzie. Takie notatniki oddawały nieocenione usługi przy próbach odtworzenia przebiegu śledztwa, podobnie jak książki przydziałów, które zawierały zapis wszystkich poleceń wydawanych funkcjonariuszom przez kierującego śledztwem. Na przykład jeżeli posterunkowy Higginbottom
miał złożyć wizytę sąsiadowi Joego Smitha i przesłuchać go, polecenie służbowe w tej sprawie było zapisywane w książce przydziałów, a przebieg przesłuchania znajdował się w jego notatniku. Śledząc wydane polecenia, można było ustalić, jak daleko zaszły poszukiwania, a lektura notatników pozwalała czasem odkryć spostrzeżenia, które nie zostały ujęte w oświadczeniach końcowych i oficjalnych sprawozdaniach. Całkowicie zapisane notatniki trafiały najpierw w ręce inspektora, który je przeglądał, i jeżeli wszystko było w porządku, przekazywał do zarchiwizowania. Oznaczało to, że z upływem lat zbierały się ich całe sterty. Ktokolwiek twierdził, że papier wychodzi z użycia, najwyraźniej nie był gliniarzem, pomyślała Michelle, idąc wzdłuż rzędów półek zastawionych po sufit kartonowymi pudełkami. Pani Metcalfe pokazała jej odpowiednie pudełka, a ona instynktownie zaczęła od tego, które mieściło notatniki Bena Shawa. Ale choć kilka razy przeglądała zawartość pudełek i wielokrotnie sprawdzała daty, musiała w końcu przyjąć do wiadomości, że jeżeli istniały notatniki obejmujące okres największego nasilenia śledztwa w sprawie zaginięcia Grahama Marshalla, to przepadły bez śladu. Michelle miała trudności z odszyfrowaniem gryzmołów Shawa w jednym z notatników, które znalazła, ale zdołała ustalić, że ostatni wpis pochodził z 15 sierpnia 1965 roku, kiedy przesłuchiwał on świadka napadu na urząd pocztowy. Zapiski w następnym notatniku zaczynały się od 6 października tego samego roku. Poprosiła panią Metcalfe o pomoc, ale pół godziny później nawet biedna archiwistka musiała skapitulować. – Nie mam pojęcia, gdzie to może być, moje dziecko – oznajmiła. – Chyba że mój poprzednik gdzieś je zawieruszył albo przepadły w czasie przeprowadzki. – Czy ktoś mógł je zabrać? – Nie wiem, kto i po co miałby to robić. Tu przychodzą tylko tacy jak ty. Inni policjanci. Właśnie tego się domyślała. Sama mogłaby wynieść wszystko z archiwum, a pani Metcalfe nawet by się nie zorientowała. A to oznaczało, że ktoś inny też mógł to zrobić. Ktoś włamał się do jej mieszkania i próbował ją zastraszyć, a teraz odkryła, że notatniki obejmujące dwa krytyczne dla śledztwa miesiące po prostu wyparowały. Nie sądziła, aby to był przypadek. Pół godziny później, kiedy okazało się, że książki przydziałów z tego samego okresu również nigdzie nie ma, Michelle ogarnęło przeczucie, że wszystkie te dokumenty przepadły na zawsze, najprawdopodobniej przez kogoś zniszczone. Tylko kto to zrobił? I dlaczego? Odkrycie to jeszcze bardziej pogłębiło jej paranoję. I co teraz mam zrobić, do cholery? zastanawiała się. Po przesłuchaniu Banks miał ochotę wyjść z komendy, byle dalej od cierpkiej woni potu Normana Wellsa, dlatego postanowił porozmawiać z Alastairem Fordem, który dawał Luke’owi lekcje gry
na skrzypcach. Doświadczenie podpowiadało mu, że nauczyciele muzyki są zdziwaczali, co po części wynika na pewno z frustracji spowodowanej bezskutecznymi próbami zaszczepienia wrażliwości na piękno Beethovena i Bacha w umysłach, które zostały skażone przez Radiohead i Mercury Rev. Banks nie miał nic przeciwko muzyce rozrywkowej. Kiedy chodził do szkoły, cała klasa zadręczała nauczyciela muzyki, pana Watsona, żeby posłuchać na lekcji Beatlesów. Raz im uległ, ale przez cały czas spoglądał ponuro, nie wybijał nogą taktu i nie dał się ponieść muzyce. Za to kiedy puszczał im symfonię Z Now ego Ś w iata Dworzaka albo S ym fon ię Patetycz n ą Czajkowskiego, był zupełnie inny. Zamykał oczy, kołysał się i dyrygował niewidzialną orkiestrą, nucąc pod nosem melodię, kiedy rozlegał się motyw przewodni. Uczniowie cały czas śmiali się z niego i czytali komiksy na jego lekcjach, ale on nie zdawał sobie z tego sprawy pogrążony we własnym świecie. Pewnego dnia pan Watson nie przyszedł do szkoły. Plotka głosiła, że przeżył załamanie nerwowe i odpoczywa w sanatorium, lecz o ile Banksowi było wiadomo, już nigdy nie wrócił do pracy. Poprzedniego dnia obfity deszcz obmył całą okolicę, wydobywając ze stoków doliny soczystą zieleń poprzetykaną purpurowymi łanami koniczyny i żółtymi kępami jaskrów. Piaskowcowe skały Fremlington Edge lśniły w promieniach słońca, a leżąca u podnóża wzniesienia wioska Lyndgarth sprawiała wrażenie pogrążonej we śnie. Banks spojrzał na mapę, znalazł podrzędną drogę, której szukał, i skręcił w prawo. Wiejski dom Forda leżał na odludziu podobnie jak jego własny, a kiedy zaparkował za granatową hondą, zrozumiał dlaczego. Nie była to symfonia Z Now ego Ś w iata, ale przepiękne Recordare na sopran i mezzosopran z Requiem Verdiego. Dobiegająca z otwartego okna muzyka była tak głośna, że gdyby nie puścił sobie w samochodzie Afterm ath Stonesów, usłyszałby ją już z odległości kilometra. Przez chwilę musiał dobijać się do drzwi, ale w końcu muzyka ucichła i stanął przed nim mężczyzna, którego twarz pamiętał z koncertu Aeolian Quartet. Alastair Ford miał kilkudniowy zarost, haczykowaty nos i oczy pełne blasku. Gdyby miał włosy, prawdopodobnie sterczałyby na wszystkie strony, ale był całkiem łysy. Co takiego miał w sobie Luke Armitage? zaczął się zastanawiać Banks. Właśnie spotkał się z drugim tego dnia człowiekiem, który spędzał czas z tym chłopcem i też wyglądał na kompletnie stukniętego. Prawdopodobnie Luke przyciągał dziwolągów. Być może dlatego, że sam był bardziej niż trochę dziwny. Jakkolwiek było, Banks postanowił zachować otwarty umysł. Na razie nie miał żadnej pewności, że ekstrawagancja Alastaira Forda ma swoją mroczną stronę. – Ja też uwielbiam Verdiego, ale nie sądzi pan, że jest trochę za głośno? – zapytał, pokazując legitymację służbową.
– Och, niech pan nie mówi, że stary Jones znowu złożył skargę. Twierdzi, że jego krowom ścina się mleko od mojej muzyki. Cóż za prostak! – Przychodzę w innej sprawie. Czy możemy porozmawiać? – To mnie pan zaciekawił. – Ford poprowadził gościa w głąb domu. Wnętrze było schludne, ale zdradzało oznaki codziennego użytkowania; tu i ówdzie leżały pliki pokrytych nutami kartek, na stole spoczywały skrzypce, a honorowe miejsce w salonie zajmowała potężna wieża stereo. – Policjant, który zna Verdiego. – Nie jestem specjalistą, ale niedawno kupiłem nowe nagranie Requiem i słuchałem go kilka razy. – Och, tak, Renee Fleming i Orkiestra Teatru Maryjskiego. Bardzo ładne wykonanie, ale muszę przyznać, że wolę raczej von Otter i Gardinera. Ale nie sądzę, że odwiedził mnie pan, żeby porozmawiać o starym Giuseppe. W czym mogę panu pomóc? Swoją powierzchownością, a zwłaszcza gwałtownymi urywanymi ruchami Ford przypominał spłoszonego ptaka, ale kiedy zapadł się w miękkich poduszkach wielkiego fotela i oparł na brzuchu splecione dłonie, sprawiał wrażenie rozluźnionego. Jednak dało się wyczuć, że nauczyciel muzyki wciąż jest spięty i Banks zastanawiał się, jaka jest tego przyczyna. Może po prostu nie lubił być przesłuchiwany przez policję. – Chodzi o Luke’a Armitage’a – zaczął. – Podobno pan go znał. – Och, biedny Luke. To naprawdę wielka strata. Był niezwykle utalentowany. – Kiedy ostatni raz pan się z nim widział? – Pod koniec semestru. – A później na pewno już go pan nie spotkał? – Od tamtego czasu prawie wcale nie ruszam się z domu, nie licząc wyjazdów na zakupy do Lyndgarth. Tylko ja i muzyka. Cóż za rozkosz po tylu miesiącach wśród tych filistrów. – Ale domyślam się, że Luke Armitage nie należał do filistrów? – Jemu daleko do nich było. – Uczył go pan gry na skrzypcach, zgadza się? – Tak. – Tutaj czy w szkole? – W szkole. W każdy wtorek wieczorem. Mamy tam całkiem znośnie wyposażoną salę, a w tych czasach to naprawdę duży powód do radości. Na sprzęt sportowy wydaje się całe fortuny, ale jeśli chodzi o muzykę… – Czy Luke kiedykolwiek dzielił się z panem swoimi przemyśleniami? – Niewiele mówił. Skupiał się głównie na grze. W przeciwieństwie do większości dzisiejszej młodzieży miał wyjątkową zdolność koncentracji. Ale nie był skory do pogaduszek.
Rozmawialiśmy o muzyce, posprzeczaliśmy się raz czy dwa w kwestii rocka, którego raczej lubił, jak się domyślam. – Nigdy nie poruszał innych tematów? – Na przykład jakich? – Nie mówił, że coś go gnębi albo że kogoś się boi? – Nie. Luke był bardzo skryty, a ja nie należę do wścibskich. Prawdę mówiąc, nie potrafię pomagać ludziom w rozwiązywaniu problemów emocjonalnych. – Ford pogładził dłonią ogoloną czaszkę i uśmiechnął się. – Dlatego wolę żyć samotnie. – Nie jest pan żonaty? – Byłem. Wieki temu. – I co się stało? – Żebym to ja wiedział. A jak to zwykle się kończy? Banks pomyślał o Sandrze. Jak to zwykle się kończy? – Więc uczył go pan gry na skrzypcach i nic poza tym? – W zasadzie tak. Miałem również lekcje z jego klasą, ale nie mogę powiedzieć, że go znałem ani że się przyjaźniliśmy czy coś w tym rodzaju. Szanowałem jego talent, chociaż był lekko skażony muzyką rozrywkową, ale na tym koniec. – Czy wspominał o swoich rodzicach? – Nie przy mnie. – A o swoim biologicznym ojcu, Neilu Byrdzie? – Nigdy o nim nie słyszałem. Banks rozejrzał się po salonie. – Mieszka pan w bardzo odludnym miejscu – zauważył. – Odpowiada panu taka izolacja? – A mam inne wyjście? – Kolano Forda zaczęło podrygiwać, ale jego stopa nie uderzała o podłogę zgodnie z rytmem ledwie słyszalnego Requiem . – Czy w ogóle ktoś pana odwiedza? – Rzadko. Gram w kwartecie smyczkowym i czasami koledzy przyjeżdżają tutaj, żeby poćwiczyć. Poza tym wiodę żywot samotnika. Widzi pan, ja… – Nie ma pan dziewczyny? – Jak już wspomniałem, nie sprawdzam się w związkach. – Ani chłopaka? Ford uniósł brwi. – Nie sprawdzam się w związkach – powtórzył. – Ale jako pedagog potrafi się pan dogadać z uczniami. – Mam talent do nauczania.
– Sprawia to panu przyjemność? – Czasami tak. W pewnym sensie. Banks wstał z fotela i podszedł do okna, za którym roztaczał się piękny widok na dolinę. W oddali majaczyły zabudowania Eastvale i wydawało mu się, że dostrzega nawet sylwetkę stojącego na wzgórzu zamku. – Czy Luke Armitage kiedyś tu był? – zapytał, odwracając się w stronę gospodarza. – Nie. – Jest pan pewien? – Niewiele osób mnie tu odwiedza. Zapamiętałbym to. Jeżeli chce pan dowiedzieć się czegoś o Luke’u, proszę porozmawiać z Lauren. – Lauren Anderson? – Tak. Znała go dużo lepiej niż ja. Ona jest… cóż, no wie pan, osobą tego pokroju, z którą inni chętnie rozmawiają o swoich problemach i uczuciach. – Czy Luke utrzymywał bliskie stosunki z kimś jeszcze? – Mógłby pan porozmawiać z córką naszego dyrektora. Banksowi przypomniała się fala jasnych włosów i kształt długiej nogi, które zauważył w drzwiach kuchni, kiedy skończył rozmowę z Gawinem Barlowem. – Ma pan na myśli Rose Barlow? – Tak, tę małą kokietkę. – Czy Luke przyjaźnił się z nią? – Na pewno coś ich łączyło. – Kiedy pan to zauważył? – Na początku tego roku. W lutym albo w marcu. – Gdzie pan widział ich razem? – W szkole. – Nigdzie indziej? – Nigdzie indziej nie bywam. Widywałem ich czasami, jak rozmawiali na korytarzu albo na boisku, i wyglądało to na bliższą zażyłość. Banks zanotował w pamięci, że musi porozmawiać z Rose Barlow. – Ma pan telefon komórkowy? – zwrócił się do Forda. – Boże, cóż za dziwne pytanie. – Ma pan? – Nie mam. Nie jest mi do niczego potrzebny. Nawet ze stacjonarnego prawie wcale nie korzystam. – Gdzie pan był w zeszły poniedziałek?
– Tutaj. – Czy w zeszłym tygodniu jeździł pan do Eastvale? – Już panu mówiłem, że prawie wcale się stąd nie ruszam. – Co pan robił? – Nie rozumiem, o co panu chodzi? – Czym pan się zajmował przez cały ten czas, będąc sam w domu? Ford wstał z fotela i znów zaczął poruszać się w sposób przywodzący na myśl spłoszonego ptaka. – Grałem na skrzypcach, słuchałem muzyki, czytałem, trochę komponowałem. Wie pan, tak naprawdę to nie pańska sprawa, nawet jeżeli jest pan policjantem. O ile mi wiadomo, jeszcze żyjemy w wolnym kraju. – To tylko zwykłe pytanie. Nie ma czym się denerwować. Głos Alastaira Forda z każdym słowem przybierał coraz bardziej piskliwy ton. – Ja się nie denerwuję, ale pan jest wścibski. Nienawidzę, kiedy ktoś wtyka nos w nie swoje sprawy. Nic więcej nie wiem. Proszę porozmawiać z Lauren, a mnie zostawić w spokoju. Banks patrzył przez chwilę na Forda, ten jednak unikał jego wzroku. – Jeżeli się okaże, że pan mnie okłamał, jeszcze tu wrócę. Czy to jasne? – Nie kłamię. Ja nic nie zrobiłem. Niech pan da mi spokój. Przed wyjściem Banks wyjął z aktówki kopię portretu pamięciowego dziewczyny, którą Josie Batty widziała w towarzystwie Luke’a. Ford ledwie zerknął na szkic i oświadczył, że jej nie poznaje. Zachowywał się dziwnie, pomyślał Banks, wsiadając do samochodu, ale nie można nikogo aresztować tylko dlatego, że jest dziwny. Znów rozległa się głośna muzyka i przez całą drogę do Lyndgarth ścigały go dźwięki Lacrim osa Verdiego. – Dziękuję, że dopilnowałaś wydania zwłok – powiedziała pani Marshall. – Nabożeństwo żałobne odbędzie się pojutrze u Świętego Piotra. Oczywiście Joan znów przyjedzie. Muszę przyznać, że pastor był bardzo wyrozumiały, chociaż nigdy nie byliśmy przykładnymi parafianami. A ty przyjdziesz? – Oczywiście – odparła Michelle. – Jest tylko jedna sprawa. – Co takiego? Michelle powiedziała o jednym z żeber, które mogło okazać się potrzebne jako materiał dowodowy. Pani Marshall zmarszczyła czoło i zastanawiała się przez chwilę. – Chyba nie ma potrzeby się przejmować takim drobiazgiem jak jedna brakująca kość, zwłaszcza jeśli to może wam pomóc. – Dziękuję pani. – Wyglądasz na zmęczoną, moje dziecko. Wszystko w porządku?
– Tak, w porządku. – Michelle zdołała wykrzywić usta w słabym uśmiechu. – Czy wiadomo coś nowego? – Niestety nic. Tylko kolejne pytania. – Nie wiem, co jeszcze mogłabym ci powiedzieć, ale pytaj śmiało. Michelle opadła na oparcie fotela. Wiedziała, że to nie będzie łatwe. Dowiedzieć się, czy Graham coś przeskrobał, nie sugerując, że mógł coś mieć na sumieniu – z czym jego matka nigdy by się nie pogodziła – było prawie niemożliwe. Mimo to musiała spróbować. – Czy zdarzyło się kiedykolwiek, że Graham spędził poza domem dłuższy czas? – Co masz na myśli? Czy gdzieś go wysyłaliśmy? – Nie. Ale wie pani, jakie są dzieci. Czasami wybierają się nie wiadomo dokąd, nie mówiąc o tym nikomu, i nawet nie zdają sobie sprawy, że ich rodzice odchodzą od zmysłów. – Ach, rozumiem, o co ci chodzi. Pod tym względem nasz Graham nie różnił się od innych. Zdarzało mu się od czasu do czasu nie przyjść na herbatę, a raz czy dwa nie wrócił do domu przed dziewiątą wieczorem. A bywało i tak, że nie widzieliśmy go od świtu do zmierzchu. Nie w czasie roku szkolnego, ma się rozumieć, ale w weekendy i wakacje mógł sobie pozwolić na większą swobodę. – Czy wiedziała pani, gdzie był, kiedy wracał tak późno? – Bawił się z kolegami. Czasami zabierał gitarę i ćwiczyli. Rozumiesz, próby zespołu. – Gdzie się spotykali? – W domu Davida Grenfella. – Czy oprócz tych prób wracał późno również z innych powodów? – Raz na jakiś czas. To był normalny chłopiec. – Ile dostawał kieszonkowego? – Pięć szylingów tygodniowo. Na więcej nie było nas stać. Ale dorabiał sobie dodatkowo roznoszeniem gazet. – I kupowaliście mu państwo wszystkie ubrania? – Czasami musiał sobie uskładać, jeżeli czegoś naprawdę bardzo chciał. Jak te spodnie w stylu Beatlesów. Te, w których jest na tamtym zdjęciu. – Więc niczego mu nie brakowało? – Nie. Nic takiego nie rzucało się w oczy. A czemu pytasz? Do czego w ogóle zmierzasz? – Próbuję tylko zyskać wyobrażenie o tym, jak spędzał czas. Być może dzięki temu zdołam ustalić, co mogło się z nim stać i kto mógł go porwać. – Myślisz, że to ktoś, kogo znał? – Tego nie powiedziałam, ale całkiem możliwe. Pani Marshall obracała w palcach naszyjnik i widać było, że słowa Michelle wytrąciły ją
z równowagi. Może wzburzyła ją sama myśl, że mógł to zrobić ktoś z grona znajomych, a może miała jakieś podejrzenia, których dotąd nie była w stanie wyrazić. – Ale my nie znaliśmy nikogo takiego – odezwała się w końcu. – To znaczy jakiego? – Nie znaliśmy żadnego zboczeńca – wyszeptała staruszka. – Nie mamy pewności, że to był zboczeniec. – Nie rozumiem. Tak powiedziała policja. Któż inny to mógł być? – Jet Harris tak pani powiedział? – Tak. – Czy ktoś w ogóle kiedyś sugerował, że Graham został uprowadzony przez osobę, którą znał? – Nie, na Boga. Czemu ktoś miałby to robić? – No właśnie, czemu? I nic pani nie wiadomo, aby Graham obracał się w jakimś podejrzanym towarzystwie? Może to było wtedy, gdy wracał późno albo przepadał na cały dzień? – Nie. Spędzał czas ze swoimi przyjaciółmi. Nie rozumiem, do czego zmierzasz. – Proszę się nie obawiać – uspokoiła ją Michelle. – Nie jestem pewna, czy sama to rozumiem. Właściwie chciałam tylko zapytać, czy Graham zadawał się z kimś, kogo państwo nie akceptowali. – Nie, oni wszyscy byli w porządku. Znaliśmy ich rodziców. Byli tacy sami jak my. – A starsi chłopcy? Czy ktoś państwa zdaniem wywierał na niego zły wpływ? – Nie. – Czy kiedykolwiek odniosła pani wrażenie, że Graham ma więcej pieniędzy, niż powinien? Twarz pani Marshall przybrała surowy wyraz i Michelle zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko. Wiedziała również, że trafiła w czuły punkt. – Sugerujesz, że nasz Graham był złodziejem? – Skądże znowu. Zastanawiałam się tylko, czy w tajemnicy przed państwem nie imał się jakichś dorywczych prac oprócz roznoszenia gazet, być może w czasie, gdy powinien być w szkole. Starsza kobieta wciąż przyglądała się jej podejrzliwie. Bill Marshall zdawał się wszystko rozumieć, a jego świdrujące oczy wędrowały między nimi, śledząc wypowiadane zdania, ale jedynie one poruszały się w jego twarzy. Gdyby tylko mógł mówić, pomyślała Michelle, ale potem uświadomiła sobie, że niewiele miałaby z tego pożytku. Ten człowiek nic by jej nie powiedział. – Sądzę, że to wyłącznie oznaka mojej frustracji – przyznała. – Bądź co bądź minęło wiele lat. – Jet Harris zawsze mówił, że to sprawka morderców z wrzosowisk, tych samych, którzy byli
sądzeni rok później. Powiedział, że chyba do końca życia prześladowałyby nas koszmary, gdybyśmy się dowiedzieli, ilu młodych ludzi zginęło z rąk tamtych dwojga i gdzie są pogrzebane ich ciała. – Tak pani powiedział? Jakie to wygodne, pomyślała Michelle. Szybko wyciągnęła wniosek, a raczej utwierdziła się w dotychczasowych przypuszczeniach, że nadinspektor Harris prowadził to śledztwo, mając klapki na oczach, a pani Marshall, podobnie jak większość matek, nie miała pojęcia, czym zajmował się jej syn przez większość czasu. Wykrzywiona twarz Billa Marshalla nie zdradzała żadnych emocji, ale Michelle wydawało się, że dostrzegła jakąś odmianę w jego oczach. Nie była do końca pewna, że to poczucie winy, ale takie odniosła wrażenie. Wzięła głęboki oddech i wyrzuciła z siebie: – Wiem, że kiedy mieszkali państwo w Londynie, pani mąż pracował dla braci Kray. – Bill dla nich nie pracował – odparła pani Marshall po krótkiej chwili milczenia. – Ćwiczył z nimi w tej samej sali bokserskiej. Znaliśmy ich, rzecz jasna. Wszyscy znali Reggiego i Ronniego. Zawsze byli dla mnie uprzejmi, choć ludzie opowiadali o nich różne rzeczy, a słyszałam takie historie, od których włosy stanęłyby ci dęba. Ale w gruncie rzeczy to były porządne chłopaki. Ludziom nie podoba się, kiedy inni wyrastają ponad ich poziom, sama wiesz. Michelle poczuła, jak jej usta otwierają się szeroko ze zdumienia. Uświadomiła sobie, że niczego więcej się nie dowie i że próbując rozwiązać tę sprawę, nie może liczyć na pomoc ani ze strony Bena Shawa, ani rodziny Grahama. A do tego prawdopodobnie naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo. „Pamiętaj o Melissie. Możesz do niej dołączyć”. Jeszcze raz obiecała, że przyjdzie na pogrzeb, a potem pożegnała się i pospiesznie wyszła na ulicę. Wieczorem po powrocie Banks przejrzał gazetę nad potrawką curry z kurczaka, którą kupił po drodze w galerii handlowej, po czym włożył do odtwarzacza płytę z Kon certem paryskim Billa Evansa, nalał sobie whisky i rozsiadł się na sofie ze swoim dziennikiem z 1965 roku. Wydawało mu się, że to chyba Oscar Wilde powiedział: „Nigdy nie podróżuję bez mojego pamiętnika. W pociągu zawsze warto mieć jakąś porywającą lekturę” – ale mógł się mylić. Łatwo przypisać omyłkowo jakąś dowcipną wypowiedź Oscarowi Wilde’owi albo Groucho Marxowi. Był jednak na tyle zaciekawiony, że zadał sobie trud i zajrzał do słownika cytatów, aby się przekonać, że tym razem miał rację. Jego zapiski trudno było nazwać porywającą lekturą. Przerzucając jeszcze raz kolejne strony kalendarza i przyglądając się ekranowym pięknościom, których prawie już nie pamiętał – Carol Lynley, Jill St. John, Yvette Mimieux – ze zdumieniem odkrywał, jak dużo kupił wtedy płyt i obejrzał filmów. Zanim dotarł do połowy sierpnia, ciekawsze fragmenty trafiały się rzadko i kiedy czytał trywialne albo zagadkowe wpisy, udawało mu się dopełnić resztę wspomnieniami
i wyobraźnią. Na początku sierpnia rodzina Banksów wyjechała na wakacje. Nie było w tym nic niezwykłego – co roku spędzali wakacje o tej samej porze, kiedy ojciec dostawał dwutygodniowy urlop. Ale niezwykłe było to, że tamtego lata wyjechali do Blackpool – czyli znacznie dalej, niż do Great Yarmouth czy Skegness, gdzie wypoczywali co roku – a także to, że zabrali ze sobą Grahama Marshalla. Dla czternastoletniego Banksa spacery po nadmorskim kurorcie w towarzystwie rodziców były czymś krępującym, a przejażdżki na osiołku po plaży albo lepienie babek z piasku nie należały do atrakcji. Ponieważ Bill Marshall właśnie zaczął pracę na wielkiej budowie i nic nie wskazywało na to, że tego lata jego rodzina wyjedzie dokądkolwiek, uzgodniono sprawy finansowe i Graham spędził wakacje z Banksami. „Przyjedź do Blackpool! Zobacz słynną wieżę widokową! Posłuchaj, jak Reginald Dixon gra na organach! Przespaceruj się po słynnej promenadzie! Zobacz gwiazdy estrady w Variety Show! Przeżyj niezapomniane chwile w parku rozrywki!”. Brzmiało to równie obco jak perspektywa wyprawy na księżyc. Wczesnym rankiem, bo zawsze wyjeżdżali na wakacje o tak niedorzecznej porze, zapakowali walizki z tyłu morrisa travellera, popularnego w owym czasie samochodu kombi o nadwoziu ozdobionym z tyłu drewnianymi listwami, i wyruszyli w długą podróż, kierując się na północ. Na miejsce przyjechali zmęczeni i rozdrażnieni, ale zdążyli w sam raz na herbatę. W pensjonacie pani Barraclough podawano kolację punkt szósta i biada każdemu, kto się spóźnił. Sama pani Barraclough była złowrogim indywiduum o zwalistej sylwetce i Banks wciąż jeszcze pamiętał, że nosiła fartuch, chodziła na szeroko rozstawionych nogach i splatała ręce, podpierając nimi swój ogromny biust. Jak się okazało, zaczynał wtedy każdy wpis od wzmianki o pogodzie. Nie było najgorzej – na czternaście dni dziewięć było przynajmniej częściowo słonecznych, a padało tylko przez dwa i pół. Jak wynikało z zapisków, w deszczowe dni Banks i Graham włóczyli się po salonach gier przy promenadzie i na molo, gdzie grali na jednorękich bandytach i flipperach. W pewną deszczową niedzielę oglądali stare filmy wojenne, które wydawały się stałym punktem programu w deszczowe niedzielne popołudnia. W pochmurne dni spacerowali po promenadzie, jedli rybę z frytkami podawaną na gazecie albo gotowane krewetki z papierowych torebek i buszowali w antykwariatach. Banks szukał zeszytów z serii kryminałów o przygodach Sextona Blake’a – kupił nawet jeden zatytułowany T he Min d Killers – i powieści Iana Fleminga, podczas gdy Graham był zainteresowany numerami magazynu „Famous Monsters” i opowiadaniami Isaaca Asimova. Pewnego wieczoru wszyscy wybrali się do cyrku i Banks zanotował w swoim dzienniku, że
występ Charliego Cairolego był „bardzo śmieszny”. Byli również w teatrze rewiowym na molo, gdzie obejrzeli program kabaretowy Morecambe’a i Wise’a i wysłuchali koncertu The Hollies. Jednak wieczory spędzali przeważnie w świetlicy pensjonatu, gdzie oglądali telewizję. Telewizor był stary, nawet jak na owe czasy, miał mały ekran i włączało się go przez uniesienie klapki w górnej ściance obudowy, pod którą mieściły się pokrętła regulacji głośności i kontrastu. Banks nie napisał o tym w dzienniku, ale na pewno jacyś dorośli chcieli oglądać S un day Night at the Lon don Palladium zamiast Perry’ego Mason a, czego można było się po nich spodziewać. Na szczęście Roy spał na rozkładanym łóżku w pokoju rodziców, więc chłopcy mogli iść do siebie i czytać, słuchać Radia Luxembourg albo oglądać sprośne gazetki, których Graham zabrał ze sobą całe mnóstwo. Oczywiście nie spędzali ze sobą każdej chwili. Czasami Graham stawał się posępny, dziwnie małomówny i zamyślony. Banks podejrzewał, że coś go gnębi, ale wtedy nie zastanawiał się nad tym zbyt długo i po prostu zajmował się własnymi sprawami. Kiedy trzeciego dnia przechadzał się samotnie ulicami, wypatrując jakiegoś miejsca, w którym mógłby wypalić papierosa, natrafił na leżącą z dala od uczęszczanych szlaków kawiarenkę. Zapomniał o niej już dawno, ale lakoniczny wpis w dzienniku przywołał wspomnienie tego miejsca z całym bogactwem szczegółów. Wydawało mu się nawet, że słyszy syczenie ekspresu ciśnieniowego i czuje aromat palonej kawy. Ściany pokryte szorstkim tynkiem, palmy w doniczkach i delikatna karaibska muzyka tworzyły w kawiarni egzotyczny nastrój, ale to stojąca za barem dziewczyna sprawiała, że zaczął tam często zaglądać. Była dużo starsza od niego, chociaż z papierosem wyglądał poważniej i mógłby nawet wejść do kina na film dozwolony od szesnastu lat. Prawdopodobnie była po dwudziestce i zapewne spotykała się z jeszcze starszym chłopakiem, który miał własny samochód i dużo pieniędzy, ale Banks zakochał się w niej tak samo, jak w Mandy z fabryki łożysk. Miała na imię Linda. To, że Linda była piękna, rozumiało się samo przez się. Miała długie ciemne włosy, roziskrzone niebieskie oczy i łagodny uśmiech na ustach, które pragnął całować. Kiedy wychodziła zza kontuaru i widział resztę jej ciała, czuł się, jakby patrzył na Ursulę Andress wynurzającą się z morza w Doktorz e No. Była dla niego miła. Rozmawiała z nim, uśmiechała się do niego, a pewnego dnia dała mu nawet za darmo drugą filiżankę espresso. Uwielbiał na nią patrzeć, jak obsługuje ekspres i spienia mleko, przygryzając dolną wargę. Raz czy dwa zauważyła, że się jej przygląda, i posłała mu uśmiech. Zarumienił się aż po czubki uszu i wiedział, że dostrzegła zauroczenie w jego oczach. To była jedyna tajemnica, jaką nie podzielił się z Grahamem. Banks i Graham robili wszystko to, co zwykle robi się podczas wakacji, z całą rodziną albo
sami. Kiedy było dosyć ciepło, rozebrani do kąpielówek wylegiwali się na plaży z rodzicami Banksa pośród tłumu nieokrzesanych wczasowiczów z północy, którzy nosili na głowach chusteczki z węzełkami na rogach. Parę razy weszli nawet do morza, ale woda była zimna, więc nie pływali długo. Zwykle po prostu leżeli ze swoimi radyjkami tranzystorowymi i zerkali ukradkiem na dziewczyny w kostiumach kąpielowych. Czytając swoje zapiski, nie tylko z wakacji, ale z całego roku, Banks nie mógł się nadziwić, jak dużo czasu pochłaniały mu dziewczyny, jak często myślał i fantazjował o seksie. Nie ulegało wątpliwości, że był to okres, w którym rządziły nim hormony. Jednak w tamtym tygodniu wszystko kręciło się wokół dwojga dziewcząt i było to miejsce, w którym lektura jego dziennika stawała się niemal porywająca. Pewnego wieczoru Banks i Graham wybrali się do parku rozrywki naprzeciwko południowego mola. Pojechali tam tramwajem i siedząc na otwartym górnym pomoście, rozkoszowali się powiewami wiatru we włosach. Park rozrywki wypełniała wielobarwna i hałaśliwa kotłowanina, w której turkotanie wagoników mieszało się z piskami i krzykami ich pasażerów. Kiedy przechadzali się, próbując zadecydować, czym najpierw się przejadą, zauważyli dwie dziewczyny mniej więcej w ich wieku, które wciąż im się przyglądały i chichocząc, szeptały między sobą. Nie ubierały się zgodnie z najnowszą modą, lecz miały na sobie bluzki i spódnice, których długość pozwalała się domyślać, że ich rodzice mają dosyć konserwatywne poglądy. W końcu podeszli do nich. Graham milczał jako ten bardziej małomówny i mrukliwy, za to Banks poczęstował je papierosami i nawiązał rozmowę. Teraz już nie pamiętał, co wtedy powiedział, ale rozśmieszył je tym i wzbudził życzliwe nastawienie. Jak się okazało, przypadł do gustu tej, która bardziej mu się podobała, choć tak naprawdę dziewczyny nie stanowiły typowego duetu przyjaciółek złożonego z piękności i brzyduli. Tina była niższa, miała dosyć obfite piersi, ciemną cerę i długie kręcone kasztanowe włosy. Jej przyjaciółka, Sharon, była szczupłą blondynką, a jedynym jej mankamentem, jaki Banks zauważył, było parę ukrytych pod makijażem pryszczy i guma do żucia w ustach. Ale z pryszczami nic nie mogła zrobić – wiedział o tym doskonale, bo sam miał podobny problem – a gumę wkrótce wyjęła i wyrzuciła. Najpierw wsiedli do kolejki grozy i dziewczęta były przerażone, kiedy fosforyzujące kościotrupy wyskakiwały tuż przed jadącymi powoli wagonikami. Ale jeszcze bardziej bały się pajęczyn, które raz po raz muskały w ciemności ich twarze, bo krzycząc, przywierały mocniej do swoich towarzyszy. Po tej przejażdżce trzymali się już za ręce i Graham zaproponował, żeby teraz wsiedli do kolejki górskiej. Tina się bała, ale reszta towarzystwa przekonała ją, że wszystko będzie dobrze.
Graham kupił bilety. Było to coś, o czym Banks przypomniał sobie teraz, czytając dziennik. Zapalił papierosa, pociągnął łyk whisky i zamyślił się wsłuchany w dźwięki fortepianu. Graham często płacił. Wydawało się, że zawsze ma dużo pieniędzy, zawsze mu wystarczy, nawet w Peterborough, gdzie stać go było na dobre papierosy i fundował bilety do kina na podwójny seans. A nawet kupował oranżadę i lody czekoladowe od kobiety, która w przerwie między filmami chodziła po sali z tacą pełną smakołyków. Wtedy Banks nigdy się nie zastanawiał, skąd jego przyjaciel ma pieniądze, ani go o to nie pytał – po prostu wyszedł z założenia, że Graham dostaje wysokie kieszonkowe od ojca i dorabia sobie roznoszeniem gazet. Ale z perspektywy czasu wydawało się dziwne, że dzieciak z robotniczej rodziny, syn murarza, zawsze ma pod dostatkiem gotówki na drobne wydatki. O ile kolejka grozy przełamała pierwsze lody, pomyślał Banks, znów wracając wspomnieniami do tamtego lata, o tyle podczas przejażdżki kolejką górską obie dziewczyny przylgnęły do nich mocno, wtulając twarze w ich ramiona. Kiedy wagoniki wspinały się na szczyt najbardziej stromego zjazdu, Banks skradł nawet całusa Sharon, a ona tuliła się do niego, wrzeszcząc wniebogłosy, kiedy pędzili w dół. Podekscytowani i z rumieńcami na twarzach wyszli z parku rozrywki prosto na promenadę. Do jesiennej iluminacji zostało jeszcze sporo czasu, ale i tak przy wejściu rozciągały się bransoletki i kolie świateł, jak opisał to Banks w nietypowym dla siebie poetyckim stylu, a sylwetki obwieszonych kolorowymi żaróweczkami tramwajów widać było nawet z paru kilometrów. Dziewczyny przez chwilę udawały, że się wzbraniają, ale szybko przystały na propozycję spaceru po plaży i cała czwórka usadowiła się pod południowym molem w miejscu uznanym powszechnie za kryjówkę zalotników. Czytając swoje niejasne i ogólnikowe zapiski, Banks przypominał sobie, jak całował się z Sharon, z początku delikatnie, a kiedy zaczęła wpijać się w jego wargi, próbował wcisnąć język do jej ust i czuł, jak dziewczyna wije się, leżąc pod nim. Teraz mógł popuścić wodze wyobraźni, opierając się na skąpej relacji, którą zanotował tamtej nocy w dzienniku, kiedy już wrócił do pensjonatu pani Barraclough i leżał w łóżku: „G. i ja poszliśmy z Tiną i Sharon pod wschodnie molo!”. Wsunął rękę pod jej bluzkę i wymacał małą jędrną pierś. Nie protestowała, kiedy po chwili wtargnął pod jej stanik i zaczął ściskać sutek palcami, tylko gwałtownie wciągnęła haust powietrza i znów zaczęła go całować. Miał w ustach kosmyk jej włosów. Jej oddech przesiąknięty był zapachem gumy do żucia, który mieszał się z wonią słonej wody i wyrzuconych na plażę wodorostów. W oddali dudniły przejeżdżające tramwaje, a fale rozbijały się o brzeg. Chwilę później zebrał się na odwagę i włożył jej dłoń pod spódnicę. Pozwalała mu się dotykać tylko
przez majtki i zastygała w bezruchu albo zdecydowanie odciągała jego rękę, kiedy chciał pozwolić sobie na więcej, ale on i tak był zadowolony, bo nigdy wcześniej nie posunął się tak daleko. Graham opowiadał później, że Tina poszła z nim na całość, ale on mu nie uwierzył. Jednak wszystko to i tak samo w sobie było sensacją. Potem jeszcze dwukrotnie spotkali się z Sharon i Tiną; raz poszli do kina na H elp!, a raz do salonu gier. Graham jak zwykle prawie wszystko fundował, a każde z tych spotkań kończyło się tak samo jak pierwszego wieczoru. Chociaż Banks bardzo się starał, Sharon pilnie strzegła swojego skarbu i zawsze powstrzymywała go w ostatniej chwili. Dopiero później wynagradzał sobie tę udrękę, oddając się błogiemu rytuałowi samozaspokojenia. Kiedy nadszedł czas wyjazdu, wymienili adresy i obiecali, że będą do siebie pisać, ale Sharon nigdy się do niego nie odezwała. O ile było mu wiadomo, Graham też nie dostał listu od Tiny przed tym, jak zaginął. Teraz, patrząc w przeszłość, Banks miał nadzieję, że wtedy naprawdę poszła z nim na całość. Odtwarzając w pamięci tamte wspólne wakacje, zaczął sobie przypominać również inne rzeczy, a niektóre z nich uruchomiły alarm w jego policyjnym umyśle. Z początku cichy, powoli przybierał na sile. Ale wkrótce jego wewnętrzny dzwonek alarmowy zagłuszył sygnał komórki. Banks odebrał. – Inspektor Banks? – rozległ się w słuchawce znajomy kobiecy głos. – Tak. – Mówi inspektor Hart. Michelle… – Jeszcze nie zapomniałem, jak masz na imię. Czym mogę służyć? Co nowego u ciebie? – Jesteś bardzo zajęty? – Zaraz po tym, jak opuściłaś mnie w Starbucksie, dowiedziałem się, że zaginięcie zamieniło się w morderstwo, więc tak, jestem zajęty. – Posłuchaj, przepraszam cię za tamto. Widzisz… to wszystko jest takie trudne. – Więc opowiedz mi o tym. W słuchawce zapadło milczenie i Banks już zaczynał podejrzewać, że Michelle się rozłączyła. Wiedział, że była zdolna do nagłego zakończenia rozmowy. Ale nie zrobiła tego. – Dzisiaj odkryłam, że zaginęły notatniki służbowe Bena Shawa i książki przydziałów w sprawie Grahama Marshalla – odezwała się wreszcie po długiej chwili. – Zaginęły? – Przekopałam całe akta, ale ich nie znalazłam. Poprosiłam o pomoc archiwistkę, ale też na próżno. W notatkach jest luka między piętnastym sierpnia a szóstym października. Banks ze świstem wypuścił powietrze przez zęby. – A książka przydziałów?
– Też przepadła. Sama już nie wiem… To znaczy, nigdy czegoś takiego… Ale jest jeszcze coś. Coś się stało w weekend, ale nie chcę o tym rozmawiać przez telefon. – Zaśmiała się nerwowo. – Wygląda na to, że pytam cię o radę, bo nie wiem, co z tym zrobić. – Powinnaś komuś o tym powiedzieć. – Mówię tobie. – Miałem na myśli kogoś z twojego posterunku. – W tym cały problem – powiedziała. – Nie wiem, komu tutaj mogę zaufać. Dlatego pomyślałam o tobie. Jesteś osobiście zainteresowany tą sprawą, a mnie przydałaby się pomoc jeszcze jednego fachowca. Takiego, który budzi moje zaufanie. Banks zastanawiał się przez chwilę. Michelle miała rację, mówiąc, że jest osobiście zainteresowany tą sprawą. A wyglądało na to, że jest zdana tylko na siebie. – Nie wiem, jak mógłbym ci pomóc, ale zobaczę, czy uda mi się stąd wyrwać – rzekł i oczyma wyobraźni zobaczył samego siebie w lśniącej zbroi i z kopią galopującego do Peterborough na białym rumaku. – Czy wiadomo już coś o pogrzebie? – Będzie pojutrze. – Postaram się przyjechać jak najszybciej. Na razie z nikim nie rozmawiaj i nic nie rób. Zachowuj się jakby nigdy nic, dobrze? – Dobrze. I jeszcze… – Dziękuję ci. Bo widzisz, ja naprawdę mam kłopoty. – Michelle zawiesiła głos i po chwili dodała: – I boję się. – Czekaj na mnie. Banks rozłączył się, a potem dolał sobie whisky, włożył do odtwarzacza kolejną płytę Billa Evansa i zaczął się zastanawiać, do czego mogą go doprowadzić rzeczy, które sobie uświadomił, czytając swój pamiętnik, jak również to, co usłyszał od Michelle.
Rozdział 13 Lauren Anderson zajmowała niewielki dom stojący w pobliżu miejsca, w którym Banks mieszkał z Sandrą przed rozstaniem. Od dawna nie bywał w tych stronach i teraz ich widok przywołał skojarzenia, które wolałby wymazać z pamięci. W pewien sposób czuł się zdradzony. Powinien zachować dobre wspomnienia – on i Sandra byli kiedyś szczęśliwi i kochali się przez wiele lat – ale wszystko wydawało mu się splamione zdradą, której się dopuściła. Wciąż myślał o tym, że miała wkrótce wyjść za Seana i urodzić mu dziecko. To chyba bolało go najbardziej. Nie podzielił się swoimi przemyślaniem z Annie, która siedziała obok. Nawet nie wiedziała, że kiedyś tu mieszkał, bo poznali się krótko po tym, jak przeprowadził się do wiejskiego domu w Gratly. Zresztą dała mu jasno do zrozumienia, że nie jest zainteresowana jego przeszłością z Sandrą i dziećmi – między innymi to ich poróżniło, doprowadzając do zakończenia ich krótkiego i burzliwego romansu. Pogoda znów dopisywała od pewnego czasu i był piękny letni dzień. Tym razem dotarli na miejsce samochodem Banksa, co jemu jak najbardziej odpowiadało. Jechali z opuszczonymi szybami, słuchając składanki największych przebojów Marianne Faithful. Jej głos w S um m er Nights miał czyste i mocne brzmienie, jeszcze nienadszarpnięte przez papierosy, alkohol i narkotyki, które tak samo zniszczyły Billie Holiday. Piosenka pochodziła z czasów, kiedy zaginął Graham, i dobrze oddawała nastrój tamtego lata wypełnionego marzeniami nastolatków o seksie. – Nie mogę uwierzyć, że ty wciąż słuchasz takich rzeczy – odezwała się Annie. – Dlaczego? – Nie wiem. To jest takie… stare. – Beethoven też jest stary. – Nie wymądrzaj się tak. Wiesz, o co mi chodzi. – Swego czasu szalałem na jej punkcie. – Marianne Faithful? – Tak. A co w tym dziwnego? Występowała w „Ready, Steady, Go!” i „Top of the Pops” za każdym razem, kiedy ukazywała się jej nowa płyta. Siedziała z gitarą na wysokim stołku i wyglądała jak uczennica, ale nosiła wydekoltowane sukienki i zakładała nogę na nogę, a kiedy rozlegał się ten słodki głos, to aż się chciało… – No, powiedz. Banks zatrzymał się na światłach przed skrzyżowaniem i uśmiechnął się do Annie. – Na pewno się domyślasz – powiedział. – Ona wyglądała tak niewinnie, tak dziewiczo.
– Ale jeżeli to prawda, co o niej pisano, podobno była puszczalska. Powiedziałabym, że daleko jej do niewinności. – Może to też miało jakieś znaczenie. Było wiadomo, że… tak się prowadziła. Gazety trąbiły o jej romansach z Gene’em Pitney em i Mickiem Jaggerem, o jej balangach i w ogóle. – Święta grzesznica. Jak dla ciebie to ideał. – Na Boga, Annie, byłem jeszcze dzieckiem. – Chyba mocno napalonym dzieckiem. – A ty o czym myślałaś, kiedy miałaś czternaście lat? – Nie wiem. Może o chłopakach, ale nie w kategoriach seksu. O różnych przyjemnościach, romansach, ciuchach, kosmetykach. – Chyba dlatego zawsze wolałem starsze kobiety – oznajmił Banks i Annie wymierzyła mu silnego kuksańca pod żebro. – Au! Za co to? – Wiesz za co. Zaparkuj tutaj – rozkazała Annie i po chwili obydwoje wysiedli z samochodu. – Kiedy byłeś młody, podobały ci się starsze kobiety, a na starość uganiasz się za młodszymi. – Teraz biorę wszystko, co się nawinie. – Jesteś czarujący. Annie nacisnęła dzwonek i kilka sekund później za mleczną szybą zamajaczyła sylwetka, która zbliżała się do drzwi. Lauren Anderson była ubrana w dżinsy i cienki sweter z dekoltem w serek. Nie miała makijażu i wyglądała na młodszą, niż Banks się spodziewał. Była szczupła, a jej bladą twarz o pełnych ustach i jasnobłękitnych oczach okalały długie kasztanowe włosy. Stała na progu, krzyżując ręce na piersi, jakby było jej zimno. – Jesteśmy z policji. – Banks pokazał kobiecie legitymację służbową. – Możemy wejść? – Oczywiście. – Lauren odsunęła się na bok. – Tutaj? – zapytał Banks, wskazując na pomieszczenie, które wyglądało jak salon. – Jak pan chce. Napijecie się państwo herbaty? – Bardzo chętnie – powiedziała Annie i poszła za Lauren do kuchni. Banks słyszał ich rozmowę, kiedy rozglądał się po salonie. Pod dwiema ścianami stały regały z książkami. Był pod wrażeniem, patrząc na półki uginające się pod ciężarem klasycznych dzieł, które miał zamiar przeczytać, ale do których nigdy się nie zabrał. Na grzbietach widniały nazwiska pisarzy epoki wiktoriańskiej, a także największych twórców literatury rosyjskiej i francuskiej. Było tam też kilka powieści współczesnych autorów – Iana McEwana, Grahama Swifta i A.S. Byatt – i całkiem sporo poezji, od Boew ulfa w tłumaczeniu Heaneya aż po najnowszy numer „Poetry Review” leżący na stoliku do kawy. Zauważył też dramaty Tennessee Williamsa, Edwarda Albeego i Toma Stopparda, a także największe dzieła epoki elżbietańskiej i jakobińskiej. Kilka półek zajmowały książki poświęcone historii sztuki oraz mitologii klasycznej,
a także cały rząd dzieł z zakresu teorii literatury, od Poetyki Arystotelesa po rozważania Davida Lodge’a o kaprysach poststrukturalizmu. Znaczną część stojaka na płyty zajmowała muzyka klasyczna, głównie Bach, Mozart i Haendel. Do salonu weszła Annie, a za nią Lauren, niosąc tacę z herbatą. Banks zauważył popielniczkę na stoliku i wyczuł wyraźną woń dymu tytoniowego unoszącą się w powietrzu, toteż zapytał, czy może zapalić. Lauren zgodziła się i przyjęła do niego papierosa, za to Annie skrzywiła się, jak przystało na kogoś, kto rzucił palenie. – Ładnie tu u pani – zauważył Banks. – Dziękuję. – Mieszka pani sama? – Teraz tak. Kiedyś dzieliłam ten dom wspólnie z koleżanką z pracy, ale kilka miesięcy temu wyprowadziła się do własnego mieszkania. Jednak chyba lepiej czuję się tu sama. – Nie dziwię się pani – odparł Banks. – Jesteśmy tutaj, ponieważ dowiedzieliśmy się, że udzielała pani Luke’owi Armitage’owi dodatkowych lekcji angielskiego, i pomyśleliśmy, że mogłaby nam pani coś o nim opowiedzieć. – Nie wiem, czy ode mnie dużo się dowiecie na jego temat, ale to prawda, prowadziłam z nim dodatkowe zajęcia. – Lauren podeszła do sofy i usiadła na podwiniętych nogach, trzymając oburącz kubek z parującą herbatą. – Tak bardzo wyprzedzał resztę klasy, że zanudziłby się w szkole. Często i ja za nim nie nadążałam. – Taki był dobry? – Cóż, swoim entuzjazmem nadrabiał wszystko to, czego jeszcze nie zdążył się nauczyć. – Domyślam się, że miał również talent literacki. – Owszem. Oczywiście potrzebował dyscypliny, ale był jeszcze młody, niewyrobiony. Mógłby daleko zajść, gdyby… gdyby… – Lauren oderwała jedną dłoń od kubka i otarła rękawem łzę z oka. – To wciąż jeszcze nie mieści mi się w głowie. Luke nie żyje. To straszna tragedia. Annie podała jej chusteczkę, którą wyciągnęła z pudełka stojącego na jednej z półek. Nauczycielka wydmuchała nos i kiedy poruszyła się na sofie, Banks zauważył, że ma gołe stopy, a jej paznokcie są pomalowane czerwonym lakierem. – Wiem, że trudno się z tym pogodzić – powiedział. – Ale na pewno rozumie pani, dlaczego musimy dowiedzieć się o nim jak najwięcej. – Oczywiście, rozumiem. Chociaż, jak powiedziałam, nie wiem, czy ode mnie dużo się dowiecie. – Alastair Ford twierdzi, że jest pani osobą, której inni chętnie się zwierzają. Kobieta prychnęła pogardliwie. – Alastair! Pewnie chciał powiedzieć, jaka to wścibska ze mnie zdzira. On sam rzuca się do
ucieczki, kiedy ktoś zbliży się do niego na tyle, by zauważyć przejawy jakichkolwiek emocji, o ile jeszcze jest do nich zdolny. Banks odniósł takie samo wrażenie, chociaż nie ująłby tego w taki sposób. Na pierwszy rzut oka Lauren Anderson wydała mu się najbardziej normalną osobą, z jaką Luke mógł się zaprzyjaźnić. Jakkolwiek Ford i Wells nie stanowili dla niej pod tym względem silnej konkurencji. – Czy Luke w ogóle opowiadał o sobie? – Niewiele. Był bardzo skryty. – Ale zdarzało mu się czasami? – Owszem, zdarzało mu się czasem wychylić z ukrycia. – I o czym wtedy opowiadał? – O codziennych sprawach. O szkole, o rodzicach. – Co o nich mówił? – Nie cierpiał szkoły. Nie dość, że większość materiału była dla niego nudna, to nie podobała mu się dyscyplina i sztywne zasady. Banks przypomniał sobie o chłopcach, którzy zaczepili Luke’a na rynku. – A nękanie? – Tak, to również. Ale to nie było nic poważnego. To znaczy, nigdy nie został pobity ani nic w tym rodzaju. – W takim razie co się działo? – Przeważnie jakieś złośliwe docinki i przezwiska. Czasami dochodziło do przepychanek. Na pewno sprawiało mu to przykrość, bo Luke był bardzo wrażliwy, ale radził sobie z tym na swój sposób. – Co pani ma na myśli? – Tak naprawdę nie przejmował się tym. Zdawał sobie sprawę, że ci chłopcy to idioci, którzy nie potrafią się od tego powstrzymać. Wiedział, że tak go traktują, bo jest inny. – Lepszy od nich? – Nie, nie sądzę, żeby Luke uważał się za lepszego od kogokolwiek. Po prostu miał świadomość, że jest inny. – A co mówił o rodzicach? Nauczycielka zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią. – To bardzo osobiste rzeczy – odezwała się w końcu. – Pani Anderson. – Annie pochyliła się w jej stronę. – Luke został zamordowany, a my musimy wiedzieć o nim wszystko. – Ale chyba nie sądzicie, że rodzice mogą mieć coś wspólnego z jego śmiercią? – Co o nich mówił?
– Niewiele – odparła Lauren po chwili namysłu. – Było oczywiste, że nie czuje się dobrze w domu. Mówił, że kocha matkę, ale dawał jasno do zrozumienia, że nie dogaduje się z ojczymem. Banks wyobraził to sobie bez trudu. Martin Armitage był człowiekiem apodyktycznym, przyzwyczajonym do tego, by zawsze stawiać na swoim, i nie aprobował zainteresowań swojego pasierba, który miał zupełnie inny stosunek do życia. – Odniosła pani wrażenie, że ojczym znęca się nad nim? – Ależ nie, na Boga – zaprzeczyła Lauren. – Nikt się nad nim nigdy nie znęcał. Tylko że oni tak bardzo się od siebie różnili. Zupełnie nic ich nie łączyło. Przede wszystkim Luke w ogóle nie interesował się piłką nożną. – Jak zamierzał rozwiązać ten problem? – Nic nie mógł z tym zrobić. Miał dopiero piętnaście lat. Może kiedyś wyprowadziłby się z domu, ale już nigdy się tego nie dowiemy. Musiał to wszystko znosić. – Dzieciaki znoszą o wiele gorsze rzeczy – odparł Banks. – Otóż to. Luke pochodził z zamożnej rodziny i pod względem materialnym niczego mu nie brakowało. Był bardzo wrażliwym i zdolnym chłopcem wychowywanym przez prostackiego ojczyma i głupiutką matkę, ale jestem pewna, że mimo to obydwoje bardzo go kochali. Banks nie uważał, że Robin Armitage jest głupiutka, ale Lauren prawdopodobnie oparła swój osąd na stereotypowych poglądach dotyczących modelek. – A Neil Byrd? – zapytał. – Czy o nim też wspominał? – Prawie nigdy. Reagował bardzo nerwowo na każdą wzmiankę o nim, wpadał w gniew. Ten chłopak nosił w sobie mnóstwo nierozwiązanych problemów. Trzeba było wiedzieć, kiedy zostawić go w spokoju. – Dlaczego? Lauren zmarszczyła czoło. – Myślę, że odczuwał gniew, bo nie miał szansy poznać własnego ojca. Bo Neil Byrd opuścił go, kiedy był jeszcze mały, a potem popełnił samobójstwo. Wyobraża pan sobie, jak on musiał się czuć? Tak mało ważny, skoro jego ojcu nie zależało na tym, by pozostać przy życiu i patrzeć, jak dorasta. – Czy ostatnimi czasy gnębiło go coś szczególnego? Może opowiadał pani o czymś takim? – Nie. Kiedy widziałam go ostatnio na zakończeniu roku szkolnego, był podekscytowany wakacjami. Poleciłam mu kilka lektur. – Portret artysty z cz asów m łodości i Zbrodn ię i karę? Lauren otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. – To właśnie dwie spośród nich. Skąd pan to wie?
– To bez znaczenia – odparł Banks. – Na czym polegały zajęcia, które pani z nim prowadziła? – Zazwyczaj zadawałam mu coś do czytania, jakąś powieść albo tomik poezji, a potem spotykaliśmy się i rozmawialiśmy o tym. Często zahaczaliśmy o malarstwo, historię albo mitologię starożytną. Luke był bardzo zaawansowany, jeśli chodzi o pojmowanie literatury. I miał nienasycony apetyt na czytanie. – Na tyle zaawansowany, by czytać Rimbauda, Baudelaire’a i Verlaine’a? – Rimbaud sam był niewiele starszy od niego, a Baudelaire często intryguje nastolatków. – Le Poëte se fait voyan t par un lon g, im m en se et raison n é dérèglem en t de tous le sen s. – Banks powtórzył cytat z nadzieją, że pomimo słabego akcentu jego słowa nie były całkowicie niezrozumiałe. – Czy to coś pani mówi? – Oczywiście. Tak Rimbaud opisuje metodę, którą zastosował, aby zamienić się w jasnowidza. Całkowite rozregulowanie wszystkich zmysłów. – Te słowa były zapisane na ścianie pokoju Luke’a. Czy to ma coś wspólnego z zażywaniem narkotyków? – Nic mi o tym nie wiadomo. W każdym razie nie w przypadku Luke’a. Chodziło o to, żeby otworzyć się na doświadczenia wszelkiego rodzaju. Szczerze mówiąc, nie pochwalałam jego fascynacji Rimbaudem. W wielu takich sytuacjach jej przedmiotem jest romantyczny ideał udręczonego młodego poety, a nie jego twórczość. Nie chcąc się wdawać w rozważania na temat literatury, Banks zmienił temat: – Łączyła was bliska zażyłość, prawda? – zapytał. – Poniekąd tak, o ile tak naprawdę dało się do niego zbliżyć. Był drażliwy i często miewał zmienne nastroje, a kiedy dopadało go przygnębienie, robił się małomówny i zamknięty w sobie. Ale lubiłam go i wierzyłam w jego talent, jeżeli o to panu chodzi. – Udzieliłaby mu pani pomocy, gdyby o to poprosił? – To zależy od okoliczności. – Na przykład gdyby chciał uciec z domu. – Zrobiłabym wszystko, żeby odwieść go od tego zamiaru. – To brzmi jak bardzo oficjalne stanowisko. – Bo właśnie takie bym przyjęła. – Nie dałaby mu pani schronienia? – Oczywiście, że nie. – Nie wiemy, dokąd Luke się udał w dniu, w którym zaginął. W każdym razie o wpół do szóstej trop się urywa, ale ostatni raz widziano go na rynku, jak szedł na północ. Idąc w tym kierunku, dotarłby w okolice pani domu, prawda? – Tak, ale… po co miałby tu przychodzić?
– Może ufał pani i potrzebował pomocy. – Nie wyobrażam sobie jakiej. – Kiedy mieliście znów się spotkać? – Dopiero na początku semestru. W przyszłym tygodniu wyjeżdżam do rodziców i będę tam do końca wakacji. Mój ojciec ostatnio gorzej się czuje, a matce ciężko jest się z tym uporać. – Przykro to słyszeć. Gdzie mieszkają rodzice? – W Trenby w południowej Walii. Mała senna mieścina, ale leży blisko morza, więc można spacerować po klifach i rozmyślać. – Czy Luke na pewno nie przyszedł do pani w tamten poniedziałek? – Na pewno. Nie miał powodu, żeby tu przychodzić. – Była pani dla niego tylko nauczycielką, prawda? Lauren wstała z sofy, a w jej oczach pojawił się błysk gniewu. – Co pan ma na myśli? Próbuje pan coś insynuować? – Zaraz, chwileczkę. – Banks powstrzymał ją gestem dłoni. – Pomyślałem tylko, że być może uważał panią za swoją przyjaciółkę, mentorkę albo kogoś, do kogo mógłby się zwrócić, gdyby miał kłopoty. – Cóż, ale tak nie było. Zresztą tak się składa, że nawet nie zastałby mnie wtedy w domu. – A gdzie pani była? – U mojego brata, Vernona. – Gdzie mieszka Vernon? – W Harrogate. – O której pani do niego pojechała? – Późnym popołudniem, tuż po piątej. – A o której pani wróciła? – Nie wróciłam do domu tego dnia. Wypiłam odrobinę za dużo, żeby ryzykować siadanie za kierownicą, więc przespałam się na sofie u Vernona. Wróciłam dopiero we wtorek około południa. Banks zerknął na Annie, która odłożyła notes i wyjęła z teczki kopię portretu pamięciowego. – Widziała pani kiedyś tę dziewczynę? – zapytała. – Proszę się dobrze zastanowić. Lauren dokładnie obejrzała szkic i pokręciła przecząco głową. – Nie. Widziałam osoby o podobnym wyglądzie, ale twarz nic mi nie mówi. – Nie jest to uczennica waszej szkoły? – Jeżeli tak, to jej nie znam. – Sądzimy, że mogła to być dziewczyna Luke’a – oznajmił Banks. – I usiłujemy ją znaleźć. – Ale Luke nie miał dziewczyny.
– Skąd pani wie? Podobno nie mówił pani wszystkiego. Lauren musnęła palcami brzeg swetra pod szyją. – Ale… ale o czymś takim bym wiedziała. – Ciekawe skąd. A Rose Barlow? Słyszałem, że Luke się z nią przyjaźnił. – Kto panu to powiedział? – Przyjaźnił się z nią? – Pewnie umówili się raz czy dwa na początku tego roku, ale gdzie jej tam do Luke’a. Rose to typowy kujon. – Więc nic z tego nie wyszło? – O ile mi wiadomo. Chociaż, jak pan zauważył, wcale nie musiałam się o tym dowiedzieć. Banks i Annie wstali z foteli, a Lauren odprowadziła ich do drzwi. – Dziękujemy, że poświęciła nam pani trochę czasu. Gdyby przypomniała pani sobie coś jeszcze, proszę do nas zadzwonić, dobrze? – Oczywiście, jeżeli tylko będę mogła jakoś pomóc. Luke miał przed sobą taką obiecującą przyszłość. Mam nadzieję, że złapiecie tego, kto to zrobił. – Bez obaw, złapiemy – odparł Banks z pewnością w głosie, której wcale nie czuł. Po rozmowie z Banksem pomyślała, żeby porozmawiać z Shawem o swoim odkryciu. Każda uprawniona osoba mogła bez trudu zabrać notatniki i książkę przydziałów z archiwum. Michelle też to mogła zrobić, więc komu przyszłoby na myśl, żeby podejrzewać kogoś na takim stanowisku jak Shaw? Z pewnością nie pani Metcalfe. Mimo to wciąż się wahała przed bezpośrednią konfrontacją. Najpierw musiała być pewna. Jeżeli coś takiego wyjdzie na jaw, nie będzie już odwrotu. Ten dzień również zaczęła od wizyty w archiwum, a kolejne bezowocne poszukiwania przekonały ją, że dokumenty, których szuka, zaginęły. A powinny być na swoim miejscu. Teraz musiała dobrze się zastanowić. Zastanowić się, co to wszystko może oznaczać. Nie mogła się skupić na posterunku, gdzie ciągle kręcił się Shaw, więc postanowiła pojechać na osiedle Hazels i jeszcze raz przemierzyć ostatnią trasę Grahama. Zaparkowała przed rzędem sklepików naprzeciwko osiedla i przez chwilę stała obok samochodu, rozkoszując się ciepłem promieni słonecznych. Spojrzała na salonik prasowy, który teraz należał do pani Walker. To tutaj wszystko się zaczęło. Wiedziona instynktem weszła do środka, gdzie zastała krępą siwowłosą kobietę, która układała gazety na ladzie. – Tak? – odezwała się starsza pani z uśmiechem. – W czym ci mogę pomóc, moje dziecko? – Pani Walker? – We własnej osobie. – Nie wiem, czy może mi pani pomóc – odparła Michelle, wyjmując legitymację służbową. –
Ale może pani słyszała, że niedawno znaleźliśmy ludzki szkielet i… – Tego chłopaka, który tu kiedyś pracował? – Tak. – Czytałam o tym. Przykra sprawa, ale nie wiem, czy będziesz miała ze mnie jakiś pożytek. Kiedy to się stało, jeszcze mnie tu nie było. – Od kiedy prowadzi pani ten kiosk? – Mój mąż i ja kupiliśmy ten kiosk jesienią sześćdziesiątego szóstego. – Od pana Bradforda, poprzedniego właściciela? – Pewnie tak, o ile mi wiadomo. Wszystkie formalności pośrednik załatwiał z moim mężem, świeć, Panie, nad jego duszą. – Pan Walker nie żyje? – Już od dziesięciu lat. – Przykro mi. – Nie ma potrzeby. Odszedł tak po prostu, nawet niczego nie poczuł. Tętniak mózgu. Dobrze nam było ze sobą, ale nie zostałam bez środków do życia. – Pani Walker rozejrzała się dokoła. – Trudno to nazwać kopalnią złota, ale da się przeżyć. Jednak trzeba się napracować. Ludzie radzą, żebym to sprzedała i poszła na emeryturę, ale co ja bym wtedy robiła? – Znała pani w ogóle Grahama Marshalla? – Nie. Przeprowadziliśmy się tutaj ze Spalding i z początku nie znaliśmy nikogo. Szukaliśmy jakiegoś małego sklepiku i akurat trafiła się ta oferta, a cena była całkiem godziwa. No i czas też był odpowiedni, bo wkrótce po naszym przybyciu zaczęło się rozwijać nowe miasto. – Ale poznaliście pana Bradforda? – O tak, bardzo nam pomógł, kiedy przejmowaliśmy interes. Wprowadził nas we wszystkie szczegóły i udzielił wielu cennych rad. – Jaki on był? – Nie mogę powiedzieć, że dobrze go znałam, bo głównie mój mąż miał z nim do czynienia. Ale wydawał się w porządku, całkiem uprzejmy, choć może trochę szorstki. W jego zachowaniu dało się wyczuć żołnierski sznyt. Pamiętam, że był kimś ważnym w czasie wojny, podobno służył w jakiejś jednostce specjalnej w Birmie. Ale był życzliwy. – A później mieliście z nim kontakt? – Nie. – Czy wspominał o Grahamie? – O tak. To z jego powodu wszystko rzucił. W każdym razie to był główny powód. Powiedział, że od czasu zaginięcia chłopca nie miał już serca do tego interesu, więc postanowił się wyprowadzić, żeby o wszystkim zapomnieć.
– Wie pani, dokąd się wyprowadził? – Na północ, jak mówił. Do Carlisle. – To faktycznie dosyć daleko. Nie podejrzewam, żeby zostawił państwu swój nowy adres, zgadza się? – To ty nic nie wiesz? Pan Bradford nie żyje. Zabił go jakiś włamywacz parę tygodni po przeprowadzce. Taka tragedia, wszystkie lokalne gazety wtedy o tym pisały. – A to dopiero – powiedziała Michelle. – Nie, nie wiedziałam o tym. Śmierć pana Bradforda w zasadzie nie miała związku z jej poszukiwaniami, ale wydało się jej to podejrzane. Człowiek, który jako jeden z ostatnich widział Grahama żywego, sam zginął wkrótce potem. Michelle podziękowała pani Walker za rozmowę i wyszła z kiosku. Przeszła na drugą stronę ulicy i ruszyła wzdłuż Hazel Crescent, tą samą drogą, którą Graham Marshall przemierzał wiele lat temu. Wyobraziła sobie, że jest wczesny sierpniowy poranek, niedawno wzeszło słońce, ale niebo zasnuwają chmury i wciąż panuje mrok. Wszyscy odsypiają rozrywki sobotniej nocy, a najbardziej gorliwi parafianie jeszcze nie zaczęli szykować się do wyjścia na poranną mszę. Światło pali się tylko w jednym albo dwóch oknach, gdzie zapewne mieszka ktoś cierpiący na bezsenność albo przyzwyczajony do wczesnego wstawania. Ale i tak nikt niczego nie widział. Dotarła do Wilmer Road na przeciwległym krańcu osiedla. Nawet teraz, po tylu latach, panował tu przed południem niewielki ruch, a większość samochodów należała do klientów pobliskiego marketu budowlanego, którego w 1965 roku jeszcze nie było. Michelle była niemal pewna, że Graham znał sprawcę i dobrowolnie wsiadł do jego samochodu, zabierając ze sobą torbę z gazetami. Gdyby ktoś próbował wciągnąć go siłą, chłopiec, broniąc się, upuściłby gazety, a porywacz najprawdopodobniej nie traciłby czasu, żeby je podnieść. Ale jak sprawca zdołał go przekonać, żeby z nim pojechał, przerywając pracę? Nagły wypadek w rodzinie? Mało realne. Rodzina Grahama mieszkała na tym samym osiedlu, więc mógł dotrzeć do domu na piechotę w niecałą minutę. Choć z drugiej strony nie ulegało wątpliwości, że czternastoletnie dzieciaki potrafią się zachowywać nieodpowiedzialnie i być może z jakiegoś powodu Graham pozwolił sobie na bumelkę. Stojąc na ulicy i przyglądając się ludziom, którzy wchodzili do marketu budowlanego i z niego wychodzili, Michelle powróciła myślami do zaginionych dokumentów i nagle dotarła do niej rzecz tak oczywista, że aż dziwiła się sobie, jak mogła nie wpaść na to wcześniej. Kiedy okazało się, że zaginęły notatniki należące do nadinspektora Shawa, odkrycie to poruszyło ją z zupełnie innego powodu niż ten, na który powinna była zwrócić uwagę. Shaw był wtedy zwykłym posterunkowym, należał do najniższych rangą, więc cóż mógłby mieć do ukrycia? Nie podejmował żadnych decyzji, nikim nie dowodził i na pewno nie rozdzielał zadań.
Sporządzał notatki z przesłuchań, które prowadził inspektor Reg Proctor, i na tym polegała jego rola. Michelle skupiła się na nim głównie dlatego, że go nie lubiła i czuła się urażona tym, jak ją traktował, ale tak naprawdę człowiekiem, który prowadził to śledztwo i rzeczywiście miałby najwięcej do ukrycia, nie był Shaw, ale legenda lokalnej policji, nadinspektor John Harris. Zastanawiając się nad tym, co Jet Harris mógłby chcieć zataić, Michelle ruszyła z powrotem w stronę miejsca, w którym zostawiła samochód. Prawdopodobnie za bardzo się zamyśliła i przechodząc przez ulicę, nie była tak ostrożna jak zwykle, ale z drugiej strony całkiem możliwe, że kiedy zbliżała się do przejścia, beżowa furgonetka z przyciemnianymi szybami ruszyła w jej stronę, a kierowca dodał gazu, kiedy weszła na jezdnię. Tak czy inaczej w porę zauważyła pędzący samochód i w ostatniej chwili zdążyła uskoczyć. Bok furgonetki musnął jej biodro, straciła równowagę i przewróciła się na rozgrzany asfalt, wyciągając ręce przed siebie, by złagodzić impet upadku. Kolejny samochód zatrąbił i ominął ją, a stojąca po drugiej stronie ulicy kobieta podbiegła i pomogła jej wstać. Kiedy Michelle zdała sobie sprawę, co się dzieje, furgonetka już znikła. Zdążyła jednak zauważyć, że tablica rejestracyjna była zabłocona i nie dało się jej odczytać. – Jak ci ludzie jeżdżą – odezwała się kobieta, prowadząc ją na drugą stronę ulicy. – Naprawdę nie wiem, co się dzieje z tym światem. Jesteś cała, moje dziecko? – Tak, nic mi się nie stało. – Michelle otrzepała się z kurzu. – Jestem tylko lekko roztrzęsiona. Bardzo pani dziękuję. Wsiadając do swojego samochodu, wciąż dygotała. Zacisnęła mocno dłonie na kierownicy, żeby się uspokoić, wzięła kilka głębokich oddechów i zaczekała, aż jej tętno wróci do normy, a potem uruchomiła silnik i odjechała w stronę posterunku. – Dasz sobie radę beze mnie przez dzień lub dwa? – zwrócił się Banks do Annie, gdy w porze lunchu siedzieli przy piwie w Queens Arms. Od kiedy wybuchła epidemia, większość pubów w okolicy świeciła pustkami i ten nie był wyjątkiem. Nawet szafa grająca i automaty do gier milczały bezczynnie. Jeden z miejscowych rolników, najwyraźniej mocno już podpity, stał przy barze i głośno narzekał na nieporadność władz, a Cyril, właściciel lokalu, od czasu do czasu uprzejmie przyznawał mu rację, kiwając głową. Wszyscy ucierpieli z powodu epidemii, nie tylko rolnicy, ale również właściciele pubów i hoteli, miejscowi sklepikarze, masarz i piekarz, a nawet rzemieślnik trudniący się wyrobem lichtarzy. A w przeciwieństwie do rolników nie mogli oni liczyć na rządowe odszkodowania. Zaledwie przed tygodniem właściciel sklepu ze sprzętem turystycznym w Helmthorpe popełnił samobójstwo, bo jego interes diabli wzięli. – Oczywiście. – Annie odstawiła szklankę na stolik. – A co się stało? – Jutro jest pogrzeb Grahama Marshalla i pewnie zjawi się kilku starych przyjaciół. Chciałbym
wyjechać dziś wieczorem. – Nie ma sprawy. Rozmawiałeś z szefem? – Nadinspektor Gristhorpe dał mi zwolnienie z lekcji na dwa dni. Chciałem tylko wszystko uzgodnić z tobą przed wyjazdem. – Zajęć mi nie brakuje. A skoro już mowa o szkole, wspominałeś, że nie jesteś zachwycony wczorajszą rozmową z Alastairem Fordem. – Nie – odparł Banks, zapalając papierosa. – Ani trochę. – Czy w takim razie podejrzewasz go o coś? – Sam nie wiem. Może nie zdążyłem jeszcze ochłonąć po przesłuchaniu Normana Wellsa. Jego dom stoi na odludziu, więc mógłby tam kogoś więzić albo zamordować i wywieźć ciało, a żaden z sąsiadów niczego by nie zauważył. Chociaż z drugiej strony większość ludzi jest tak mało spostrzegawcza i niechętnie miesza się w cudze sprawy, że morderstwo mogłoby ujść niezauważone nawet w środku miasta. – Gdyby nie kamery monitorujące. – Akurat wielki mamy z nich pożytek. W każdym razie Ford jest samotnikiem. Zazdrośnie strzeże swojej prywatności i prawdopodobnie czuje się lepszy od zwykłych śmiertelników, którym do wymiany poglądów wystarczają błahe pogawędki. W jego reakcji na pytanie o związki z mężczyznami wyczułem coś dziwnego, więc niewykluczone, że jest homoseksualistą, ale nawet to nie czyni go podejrzanym. Nie znamy motywu, jaki kierował mordercą Luke’a, a doktor Glendenning nie znalazł śladów napastowania seksualnego, chociaż kilka dni w wodzie mogło zatrzeć wszystko. Widzisz, Annie, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej całe to porwanie wygląda mi na zasłonę dymną, ale może się okazać, że to dla nas najważniejsza wskazówka. Annie zmarszczyła czoło. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Zastanawiam się, po co to wszystko. Jeżeli komuś zależało po prostu na śmierci Luke’a, nieważne, z jakiego powodu, to po co miałby wymyślać całą tę grubymi nićmi szytą intrygę, zwiększając tym samym ryzyko wpadki? – Dla pieniędzy? – Owszem, ale sama zauważyłaś, że ktokolwiek to był, miał bardzo niskie wymagania. To mi nie wygląda na robotę zawodowca. – Też nie dawało mi to spokoju. Stąd nasunął mi się wniosek, że porywacz znał sytuację finansową Armitage’ów. Czyli wiedział, że na pewno zapłacą dziesięć tysięcy za uwolnienie chłopca, ale więcej nie zdołają uzbierać, w każdym razie nie w tak krótkim czasie. – Ale Luke wtedy już nie żył.
– Tak. Prawdopodobnie zginął, próbując się uwolnić. – Niewykluczone, ale może odpowiedzi należałoby poszukać bliżej domu? – Masz na myśli jego rodziców? – Biorę ich pod uwagę. Może cały czas się myliliśmy. Może to Martin Armitage zabił chłopca i stworzył całą tę mistyfikację, żeby podrzucić nam fałszywy trop. – Martin? – A czemu nie? Sam przyznał, że wieczorem w dniu zaginięcia Luke’a nie było go w domu przez dwie godziny. Podobno jeździł po okolicy. Może go znalazł, wywiązała się kłótnia i chłopiec zginął. To mógł być nawet nieszczęśliwy wypadek. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby Martina Armitage’a trochę poniosło. Wszystko wskazuje na to, że Luke nie miał najlepszych stosunków z ojczymem. Armitage jest pod wieloma względami przeciwieństwem Neila Byrda. Byrd był wrażliwym artystą i doświadczał wszystkich problemów, które łączą się z taką naturą – miał skłonność do nałogów i depresji, przeżywał huśtawki nastrojów i czuł potrzebę zapomnienia, zamknięcia się w sobie i wewnętrznych poszukiwań. Z jego piosenek można się domyślić, że nie było mu z tym łatwo, ale dążył do jakiegoś stanu duchowego uniesienia, swego rodzaju transcendencji, i był przekonany, że od czasu do czasu udaje mu się go osiągnąć. To dodawało mu sił, przynajmniej na jakiś czas. Często odnoszę wrażenie, że niektóre z jego tekstów zawierają wołanie o pomoc, które powtarzał również Luke w swoich piosenkach. – A co byś powiedział o Martinie Armitage’u? – Silny człowiek bez nałogów kierujący się zdrowym rozsądkiem. Sport to całe jego życie. Dzięki piłce wyszedł z nędzy i stał się sławny. Jak również bogaty. Ośmielam się przypuszczać, że też kiedyś nie stronił od używek, ale wątpię, żeby próbował jakichś wymyślnych eksperymentów. Brak mu zrozumienia i tolerancji dla artystycznej natury, którą odziedziczył jego pasierb. Prawdopodobnie zainteresowanie sztuką kojarzy mu się z homoseksualizmem. Jestem pewien, że starał się być kochającym ojcem i traktować Luke’a jak własne dziecko, ale ten chłopak miał geny Neila Byrda. – A Robin? – Też ciekawa postać – rzekł Banks. – Ty mi o niej opowiedz, miałaś z nią więcej do czynienia. – Ma za sobą szaloną młodość. Seks, narkotyki i rock and roll. Bogactwo i sława w młodym wieku często sprawiają, że ludziom odbija. Ale cokolwiek robiła, jakoś udało się jej wyjść z tego cało, i to z synem u boku. Myślę, że jest twardsza, niż mogłoby się wydawać, i niewątpliwie kochała Luke’a, ale podobnie jak mąż nie miała pojęcia, jak radzić sobie z jego problemami. Tacy chłopcy często zamykają się we własnym świecie, izolując się od dorosłych, a nawet rówieśników. Luke zapewne spędzał większość czasu na czytaniu, pisaniu albo nagrywaniu piosenek zamknięty w swoim pokoju o czarnych ścianach.
– Myślisz, że miał zamiar pójść w ślady ojca? – Być może pod względem muzycznym. Ale moim zdaniem jego stosunek do ojca był bardzo złożony i pełen sprzeczności. Podziwiał go i jednocześnie miał do niego żal, bo czuł się porzucony. – Ale na razie nigdzie nie widać motywu – rzekł Banks i zdusił niedopałek papierosa. – A co powiesz o Josie i Calvinie Battych? – W kontekście naszych podejrzeń? – Ogólnie. – Josie jest jak dotąd jedyną osobą, która widziała Luke’a w towarzystwie tej wytatuowanej dziewczyny. – Norman Wells rozpoznał ją na portrecie pamięciowym. – Tak – przytaknęła Annie. – Ale on nie widział ich razem. Nie uważam, że powinniśmy przestać jej szukać, ale nie możemy wiązać z nią wszystkich nadziei. Trzeba zachować otwarty umysł. – Zgadzam się. – Winsome sprawdziła wszystkie zgłoszenia kradzieży samochodów, do których doszło w okolicy Eastvale w dniu zaginięcia Luke’a. Znaleziono dwa, jeden porzucony niedaleko Hawes w Wesleydale, a drugi w Richmond. – W takim razie technicy powinni sprawdzić, czy nie ma w nich śladów krwi. – Dobrze. – Annie zanotowała. Ledwie Annie zdążyła zapisać tę uwagę w notesie, gdy Cyril położył przed nią kanapkę z serem i wędliną, którą zamówiła. Banks zdecydował się na lazanię, której co prawda unikał w pubach, bo wydawała mu się zbyt wodnista, ale Glennys, żona Cyrila, potrafiła stanąć na wysokości zadania. – Skoro już mowa o samochodach. – Banks wrócił do tematu, kiedy przełknął kilka kęsów. – Jak idzie technikom z renówką Normana Wellsa? – Stefan dzwonił dwie godziny temu. Na razie nic nie mają. Naprawdę spodziewałeś się, że coś tam znajdą? – Może i nie, ale trzeba było sprawdzić. – Myślisz, że powinniśmy go przymknąć? Banks pociągnął łyk piwa. – Nic na niego nie mamy – odparł. – A on prowadzi interes, którego powinien doglądać. Zresztą nie sądzę, aby pan Wells dokądkolwiek się wybierał. – A co sądzisz o Lauren Anderson? – Odnoszę wrażenie, że ta młoda dama zbyt mocno się zarzeka. – Co masz na myśli?
– Nic szczególnego. Tylko że na proste pytania odpowiada z przesadną gorliwością. – Wygląda na to, że Luke był jej bardzo bliski. W sensie emocjonalnym. – Ale przecież ma alibi. Powiedz Winsome, żeby sprawdziła tego jej brata, Vernona, tak dla pewności, bo nie podejrzewam, żeby próbowała nas okłamywać. A poza tym w sprawie okupu dzwonił mężczyzna. – Nie sugeruję, że to ona go zabiła. Na pewno była szczera, jeżeli chodzi o jej stosunek do niego. Ale możliwe, że nie powiedziała nam wszystkiego o tym, co porabiał. – Masz rację – rzekł Banks. – Nie powinniśmy jej wykluczać. – A może kazałabyś Winsome i naszemu młodemu Kevinowi prześwietlić wszystkich, którzy mieli jakiś kontakt z Lukiem? Jak na razie wiadomo, że do takich osób należą państwo Batty, Alastair Ford, Lauren Anderson i ta tajemnicza dziewczyna z tatuażami, jeżeli kiedykolwiek uda się nam ją znaleźć. – A co z Rose Barlow? – Nie wiem. Należałoby z nią porozmawiać, chociaż wygląda na to, że jeśli coś było między nią a Lukiem, to skończyło się przed kilkoma miesiącami. – A może technicy powinni sprawdzić dom Forda i tej Anderson? Banks pokręcił głową. – To zbyt kosztowne, abyśmy mogli sobie pozwolić na wysyłanie ekipy do każdego. W przypadku Wellsa jego przeszłość stanowiła wystarczający powód. Poza tym wiemy, że Luke był w domu Lauren Anderson. – Ale gdyby tam były ślady krwi… – W tym momencie nie mamy uzasadnienia dla takiego wydatku. – A Alastair Ford? – Najpierw sprawdź jego przeszłość. Może natrafisz na coś, co nam się przyda. – Będziemy w kontakcie? – W każdej chwili możesz do mnie zadzwonić. Nie porzucam cię, Annie. – Banks wciąż nie mógł poradzić sobie z wyrzutami sumienia, ale nie były one spowodowane tym, że zostawiał śledztwo na barkach Annie. Sumienie dręczyło go dlatego, że wkrótce miał się zobaczyć z Michelle i czuł się z tego powodu podekscytowany. Annie dotknęła jego przedramienia. – Wiem. Nie jestem tak nieczuła, żebym nie zdawała sobie sprawy, jakie to dla ciebie trudne, ten szkielet, pogrzeb i w ogóle – powiedziała i uśmiechnęła się. – Pojedziesz tam, oddasz hołd Grahamowi Marshallowi, a potem napijesz się ze starymi kumplami. Macie dużo do nadrobienia. Kiedy ostatnio się widzieliście? – Przed moim wyjazdem do Londynu, kiedy miałem osiemnaście lat. Potem kontakt jakoś się urwał.
– Rozumiem, tak bywa. Ja też nie widuję już nikogo z mojej starej szkoły. Banks zastanawiał się, czy nie powiedzieć Annie o ostatniej rozmowie z Michelle, ale zrezygnował z tego. Po co komplikować sytuację? pomyślał. Annie miała dosyć spraw na głowie. Poza tym nie wiedział, czy cokolwiek zdoła zaradzić na kłopoty Michelle. Jeżeli ktoś próbował zatuszować jakieś fakty, sprawę powinni oficjalnie zbadać funkcjonariusze z innego okręgu, a nie jakiś samotnik z Yorkshire. Mimo to w głębi ducha czuł pragnienie, by się tym zająć, by odkryć tajemnicę śmierci Grahama, jak również dowiedzieć się, dlaczego zginął Luke. Widział jakiś osobliwy związek między tymi dwiema sprawami, choć oczywiście nie od strony formalnej. Dwaj całkowicie różni od siebie chłopcy z dwóch różnych epok stracili życie w młodym wieku i każdy z nich padł ofiarą morderstwa. Banks chciał się dowiedzieć, czym ściągnęli na siebie tak okrutny los.
Rozdział 14 Wczesnym popołudniem Annie krążyła po Swainsdale Centre z portretem pamięciowym tajemniczej dziewczyny, szukając ludzi, którzy mogliby ją rozpoznać. Po upływie godziny zaczęła się zastanawiać, czy taka osoba w ogóle istnieje, czy może jest wytworem purytańskiej wyobraźni Josie Batty. Idąc wzdłuż York Road, rozkoszowała się słoneczną pogodą i zerkała na wystawy sklepów, które mijała. Na jednej z nich zauważyła modną kurtkę z czerwonej skóry i chociaż domyślała się, że jest o wiele za droga jak na jej zarobki, weszła do środka, żeby się upewnić. Nie myliła się. Rynek był pełen spacerujących turystów i samochodów, które krążyły w poszukiwaniu miejsca do parkowania. Spora grupa Japończyków wraz z przewodnikiem i tłumaczem stała przed romańskim kościołem, wpatrując się w rząd kilku kamiennych posągów zdobiących portal. Niektórzy kierowali w ich stronę obiektywy kamer, choć Annie nie zauważyła, aby wyrzeźbieni w piaskowcu święci tańczyli kankana bądź wykonywali jakiekolwiek ruchy, które warto byłoby uwiecznić na taśmie wideo. Jej uwagę przyciągnął jeden z samochodów – częściowo dlatego, że z piskiem opon wjechał na miejsce parkingowe dla niepełnosprawnych, omal nie potrącając przy tym jakiejś młodej kobiety – w którym rozpoznała bmw Martina Armitage’a. Cóż on, do cholery, tutaj robi? zastanawiała się Annie. I czemu zajął miejsce dla niepełnosprawnych? Może powinna zadbać, żeby go odholowano? Ale kiedy zobaczyła, jak Martin wyskakuje z samochodu, z trzaskiem zamyka drzwi i energicznym krokiem zmierza w stronę rzędu sklepów przylegających do muru kościoła, już wiedziała, co się święci. Przecisnęła się przez ciżbę turystów, którzy stanęli na jej drodze, i w ostatniej chwili zobaczyła, jak Armitage zbiega po schodkach i znika w drzwiach antykwariatu. Zaklęła półgłosem i pobiegła w ślad za nim, ale gdy dotarła na miejsce, trzymał Wellsa za gardło i najprawdopodobniej zdążył go już uderzyć, gdyż z nosa antykwariusza sączyła się krew. Mały człowieczek pojękiwał, próbując się uwolnić. W sklepie jak zwykle panowała wilgoć, ale ponieważ dzień był upalny, do ciasnego lochu przedostało się gorące powietrze, wypełniając go nieznośnym zaduchem. Annie już od progu poczuła się lepka. Z głębi pogrążonego w mroku wnętrza dobiegały nerwowe piski i syczenie kota. – Panie Armitage! – krzyknęła Annie, chwytając mężczyznę za rękę. – Martinie! Przestań. To do niczego nie prowadzi. Armitage strząsnął z siebie jej dłoń, jakby była jakimś dokuczliwym owadem.
– Ten zboczeniec zabił mojego syna – wycedził przez zęby. – Jeżeli wy nie umieliście, to ja go przekonam, żeby się przyznał, choćbym miał to z niego wytrząsnąć. Jakby na potwierdzenie swoich słów zaczął szarpać Wellsem i uderzać go otwartą dłonią w twarz, po której ściekała krew zmieszana ze śliną. Annie próbowała wcisnąć się między nich, potrącając przy tym chybotliwą stertę książek, która zwaliła się z łoskotem, wzbijając tuman kurzu. Przerażony kot zapiszczał jeszcze głośniej. Armitage z całej siły popchnął Annie na stół. Mebel załamał się pod jej ciężarem i kolejne stosy książek posypały się na podłogę, a ona omal nie dołączyła do nich, ale w ostatniej chwili zdołała odzyskać równowagę. Zebrała się w sobie i podjęła jeszcze jedną próbę rozdzielenia szamoczących się mężczyzn, ale Armitage zauważył ją i zamachnął się ręką, a jego pięść trafiła ją prosto w usta. Cios oszołomił ją i znów zatoczyła się do tyłu, przykładając dłonie do twarzy. Kiedy na nie spojrzała, były pokryte krwią. Armitage wciąż potrząsał Wellsem i Annie obawiała się, że antykwariusz może tego nie przeżyć. Za plecami Armitage’a, który teraz już nie zwracał na nią uwagi, zdołała się przecisnąć do drzwi i wybiegła po schodkach na górę. Posterunek policji znajdował się zaledwie kilkanaście metrów dalej przy Market Street i nikt nie zadawał jej zbędnych pytań, gdy wbiegła tam z zakrwawioną twarzą. Wróciła do antykwariatu w asyście dwóch barczystych posterunkowych, którzy sporo się namęczyli, zanim udało im się zakuć Armitage’a w kajdanki i wyprowadzić na zewnątrz. Zostawili po sobie istne pobojowisko – podłogę pokrywały rozrzucone książki i szczątki połamanych mebli, a w powietrzu unosiły się tumany kurzu. Wells krwawił, trzymał się za obolałą klatkę piersiową i nie wyglądał najlepiej. Annie otoczyła go ramieniem i pomogła mu wyjść na ulicę, gdzie mógł odetchnąć świeżym powietrzem. Słysząc odgłosy awantury, japońscy turyści oderwali wzrok od fasady kościoła i skierowali obiektywy swoich kamer w ich stronę. Cóż, my przynajmniej się ruszamy, pomyślała Annie, przetrząsając torebkę w poszukiwaniu chusteczki. Minęło sporo czasu, odkąd Banks ostatnio przesiadywał w swoim biurze, a na jego kalendarzu wciąż widniało lipcowe zdjęcie wiatraka w Skidby. Ustawił radio na Program Trzeci BBC i słuchając orkiestry, która grała utwory Holsta, Haydna i Vaughana Williamsa, porządkował papiery na swoim biurku. Przy dźwiękach lento moderato z S ym fon ii Pastoraln ej Vaughana Williamsa przeglądał właśnie kolejny okólnik w sprawie analizy kosztów, kiedy zadzwonił telefon. – Cześć, Alanie, mówi Stefan. – Mam nadzieję, że usłyszę jakąś dobrą wiadomość. – To zależy od punktu widzenia. Ustaliliśmy, że ten wasz człowiek, Norman Wells, jest czysty.
Sprawdziliśmy wszystko dosyć skrupulatnie i jestem pewien, że gdyby w jego domu albo samochodzie były jakieś ślady krwi Luke’a Armitage’a, na pewno byśmy je znaleźli. – Cóż, w takim razie przynajmniej wiadomo, że nie warto zawracać sobie nim głowy. Coś poza tym? – Pamiętasz tamten ślad krwi na murze? – Pamiętam. – Ilość była wystarczająca do przeprowadzenia analizy DNA. To z całą pewnością ludzka krew, ale nie należy do ofiary. Banks ze świstem wypuścił powietrze przez zęby. – A więc istnieje szansa, że to krew kogoś, kto przerzucił Luke’a przez mur? – Tak, to całkiem możliwe, ale nie rób sobie zbyt wielkich nadziei. Ten ślad mógł zostawić każdy. – Ale da się go porównać z próbkami, które wam dostarczymy? – Oczywiście. – To dobrze. Dzięki, Stefanie. – Cała przyjemność po mojej stronie. Banks zaczął się zastanawiać, od kogo powinien zażądać materiału do testu DNA. Oczywiście od Normana Wellsa, chociaż przeszukanie jego domu nie ujawniło żadnych obciążających go dowodów. Być może od Alastaira Forda, choćby dlatego, że mieszkał w odludnym miejscu, a z ofiarą łączyły go lekcje gry na skrzypcach. I dlatego, że był dziwny. Od Lauren Anderson, która prowadziła z Lukiem zajęcia dodatkowe i najwyraźniej łączyła ją z nim bliska zażyłość. Od kogo jeszcze? Może od Josie i Calvina Battych. I od rodziców chłopca, Martina i Robin. Z pewnością będą się unosić świętym oburzeniem i pobiegną na skargę do komendanta okręgu, ale to nic nie pomoże. Obecnie na przeprowadzenie testów DNA wystarczały trzy dni, ale były to bardzo drogie badania. Banks musiał się zastanowić, jak duży wydatek może ujść mu płazem. Oczywiście pamiętał również o tajemniczej dziewczynie z tatuażami. Od niej koniecznie trzeba będzie pobrać próbkę, jeśli kiedykolwiek uda się ją znaleźć. Jeśli w ogóle taka osoba istnieje. Zanim zaczęło się moderato pesante, znów zadzwonił telefon. Tym razem był to dyżurny posterunkowy, który przekazał mu informację, że ktoś chce z nim rozmawiać w sprawie Luke’a Armitage’a. Jakaś młoda kobieta. – Przyślij ją na górę – rozkazał Banks, zastanawiając się, czy może to być owa tajemnicza dziewczyna. Do tego czasu powinno już do niej dotrzeć, że jest poszukiwana, a jeżeli o tym wiedziała i nie zgłaszała się na policję, było to podejrzane samo w sobie. Minutę później posterunkowy zapukał do drzwi i wprowadził dziewczynę, która weszła do
biura dostojnym krokiem, powiewając rozpuszczonymi jasnymi włosami. Banks od razu rozpoznał Rose Barlow. Przychodząc, oszczędziła jemu i Annie kłopotu z jej szukaniem. – Jestem Rose Barlow – przedstawiła się. – Nie pamięta mnie pan, co? – Wiem, kim jesteś. Co mogę dla ciebie zrobić? Przechadzając się po biurze, dziewczyna zdejmowała książki z półek, przerzucała kartki i odkładała je z powrotem na miejsce, a nawet wyprostowała wiszący krzywo kalendarz. Miała na sobie krótką koszulkę bez rękawów, która jak domyślał się Banks, pozwalała jej dobrze wyeksponować tatuaż na lewym ramieniu przedstawiający różę i zwisający z pępka kolczyk. – Chodzi raczej o to, co ja mogę zrobić dla pana – odparła, siadając na krześle i spoglądając na Banksa w sposób, który zapewne uważała za tajemniczy. Jej spojrzenie nie zrobiło na nim wrażenia. Pewnie daje się ojcu we znaki, pomyślał. Zauważył, że córki ważnych osobistości, kaznodziejów, dyrektorów czy komendantów, często wyrastają na buntowniczki i mógł się uważać za szczęściarza, że Tracy, bądź co bądź dziecko oficera policji, miała dobrze poukładane w głowie. Musiała to odziedziczyć po matce, pomyślał i przypomniał sobie o Sandrze, która zapewne promieniała teraz radością, spodziewając się narodzin kolejnego potomka. Cóż, pozostawało życzyć im dużo szczęścia. – A co możesz dla mnie zrobić? – zapytał Banks. Zdecydował, że pozwoli dziewczynie wyjawić powód wizyty, zanim sam zacznie zadawać pytania. Rose wskazała głową radio. – Co to jest? – Vaughan Williams. – To jakieś nudziarstwo. – Przykro mi, że ci się nie podoba. Co możesz dla mnie zrobić? – Wie pan, kto zabił Luke’a? – Myślałem, że to ty możesz mi pomóc. – No, ależ pan uparty. Proszę mi powiedzieć. Banks westchnął ciężko. – Rose. Panno Barlow, gdybyśmy schwytali zabójcę Luke’a, już dawno przeczytałabyś o tym w gazetach. A teraz powiedz mi, z czym przychodzisz, bo jestem zajęty. Rose zrobiła niezadowoloną minę i Banks zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, okazując zniecierpliwienie. Dziewczyna prawdopodobnie cały czas słyszała taką odpowiedź od ojca i pragnęła być w centrum uwagi, bo nie czuła się zauważana. Czy jego dzieci miały ten sam problem? Czy dlatego Tracy tak bardzo przykładała się do nauki i robiła takie postępy na uczelni, że chciała zwrócić na siebie uwagę? Czy również dlatego Brian co wieczór stawał na scenie i obnażał przed publicznością swoją duszę? A Luke Armitage? Czy jemu również tego brakowało?
Przypuszczalnie tak. Banks nie wiedział, jak daleko Rose Barlow jest gotowa się posunąć, by zwrócić na siebie uwagę, na którą w swoim mniemaniu zasługuje. U jego dzieci reakcja na to niezaspokojone pragnienie była przynajmniej zdrowa i twórcza. – Przepraszam cię – dodał. – Ale na pewno rozumiesz, że staramy się jak najszybciej odkryć, kto zabił Luke’a, dlatego jeżeli wiesz o czymś, co mogłoby nam pomóc… Rose nachyliła się w jego stronę. – Skąd ten pośpiech? Myśli pan, że on może znów kogoś zabić? Że to seryjny morderca? – Nie mamy powodów, aby brać pod uwagę coś takiego. – W takim razie czemu pan nie wyluzuje? Banks zazgrzytał zębami, próbując zmusić się do uśmiechu. – Tak czy owak, powiem panu – ciągnęła Rose. – Rozmawiał pan już z panną Anderson? – Z Lauren Anderson? Tak. W oczach dziewczyny pojawił się złośliwy błysk. – I powiedziała panu, co było między nią a Lukiem? – Powiedziała, że dawała mu dodatkowe lekcje, ponieważ swoim poziomem przewyższał resztę klasy. – Dodatkowe lekcje. – Rose parsknęła śmiechem. – Nieźle. A powiedziała panu, gdzie te lekcje się odbywały? – W jej domu. Dziewczyna opadła z powrotem na oparcie krzesła i skrzyżowała ręce na piersi. – No właśnie. – I co z tego? – Och, przecież nie jest pan aż tak naiwny. Czy nie wyraziłam się jasno? – Nie wiem, do czego zmierzasz – rzekł Banks, choć wiedział to doskonale, ale chciał, żeby dziewczyna sama nazwała rzeczy po imieniu. – Ona zaciągnęła go do łóżka. – Jesteś tego pewna? – To przecież logiczne. – Dlaczego? – Ta cała panna Anderson to zwykła zdzira i do tego gustuje w młodszych o połowę. – Dlaczego tak sądzisz? – Cóż, nikogo innego nie zapraszała na lekcje do swojego domu, prawda? – Nie wiem. – A ja wiem, że nie zapraszała. – Powiedz mi, Rose – zaczął Banks, żałując, że nie może zapalić – jakie masz zdanie na temat
Luke’a. Znałaś go, prawda? – Tak, byliśmy w tej samej klasie. – Lubiłaś go? Dziewczyna nawinęła na palec kosmyk włosów. – Myślę, że chyba był w porządku. – Bardzo spokojny, co? – Spokojny? Powiedziałabym, że raczej smętny. – Dlaczego? – Nigdy się do nikogo nie odzywał, oczywiście z wyjątkiem jaśnie wielmożnej panny Anderson. Zachowywał się tak, jakby był lepszy od nas wszystkich. – Może był nieśmiały. – Zadzierał nosa, bo miał sławnego ojca. A ja myślę, że te jego piosenki są do dupy, a zresztą jaki z niego ojciec, skoro go porzucił, a potem się zabił, nie? Zwykły ćpun i tyle. Nie ma to jak szczere współczucie, pomyślał Banks, ale nie zadał sobie trudu, aby wyrazić swoją opinię. – Więc nie lubiłaś Luke’a? – Już panu mówiłam. Był w porządku, tylko trochę dziwny. – Ale był przystojny, nie sądzisz? Rose skrzywiła się z niesmakiem. – Nigdy bym się z nim nie umówiła, nawet gdyby był ostatnim chłopakiem na ziemi. – Myślę, że nie mówisz mi prawdy, Rose. Mam rację? – Nie wiem, o co panu chodzi. – Wiesz doskonale. O ciebie i Luke’a. Na początku tego roku spędzaliście razem dużo czasu. – Kto panu o tym powiedział? – Nie twoje zmartwienie. Co was łączyło? – Łączyło? Śmiechu warte. Nic nas nie łączyło. – Ale chciałaś tego, prawda? Rose poruszyła się nerwowo na krześle. – Jemu się wydawało, że jest lepszy od nas wszystkich. – To dlaczego z nim rozmawiałaś? – Sama nie wiem. On po prostu… on był inny. Bo wszystkim chłopakom chodzi tylko o jedno. – A Luke taki nie był? – Nigdy nie miałam okazji się przekonać. My tylko rozmawialiśmy. – O czym? – O muzyce i tego typu sprawach.
– Nigdy nie spotykaliście się poza szkołą? – Nie. To znaczy, parę razy poszliśmy do McDonalda po lekcjach, ale nic poza tym. – Czy masz jakieś dowody na poparcie swojego oskarżenia, że Luke i Lauren Anderson mieli ze sobą romans? – Jeśli chodzi panu o to, czy zaglądałam jej w okno, to nie. Ale to chyba oczywiste, nie? Po co miałaby spędzać swój wolny czas z kimś takim jak on? – Ale ty też spędzałaś z nim czas. – No tak… Ale to było coś innego. – Nie próbowałaś być dla niego miła, zaprzyjaźnić się z nim, kiedy rozmawialiście na korytarzu i na boisku i kiedy poszliście do McDonalda? Rose odwróciła wzrok, nadal okręcając kosmyk włosów wokół palca. – Jasne, że próbowałam. – I co się stało? – Nic. On chyba… tak jakby nudził się przy mnie. Bo ja nie czytałam tych wszystkich głupich książek, które on zawsze dźwigał ze sobą, i nie słuchałam tej samej gównianej muzyki co on. Nie spełniałam jego wymagań. To był snob, wywyższał się. – I z tego powodu nabrałaś przekonania, że Luke utrzymuje kontakty seksualne ze swoją nauczycielką? To trochę naciągane, nie sądzisz? – Pan nie widział ich razem. – A ty widziałaś, żeby się całowali, obejmowali, trzymali za ręce? – Oczywiście, że nie. Byli zbyt ostrożni, żeby robić takie rzeczy na oczach innych. – To w takim razie co zauważyłaś podejrzanego w ich zachowaniu? – To, jak patrzyli na siebie. Jak zawsze kazała mu zostawać w klasie po lekcji. To, jak ze sobą rozmawiali i jak on potrafił ją rozbawić. – Byłaś po prostu zazdrosna, prawda? To dlatego opowiadasz takie rzeczy. Bo nie mogłaś się porozumieć z Lukiem, a pani Anderson miała z nim wspólny język. – Nie byłam zazdrosna! Na pewno nie o taką brzydką starą zdzirę. Przez moment Banks zastanawiał się, czy w tym, co mówiła Rose Barlow, jest coś oprócz zwykłej zazdrości. Owszem, to mogła być niewinna relacja między nieprzeciętnie zdolnym uczniem i nauczycielką, ale jako doświadczony policjant wiedział, że jeśli spotyka się dwoje ludzi przeciwnej płci – choć i to niekoniecznie – ich bliskość może nabrać erotycznego charakteru, i to bez względu na różnicę wieku. Czytał również w prasie o takich przypadkach. Postanowił tego nie bagatelizować i po powrocie z Peterborough jeszcze raz porozmawiać z Lauren Anderson, żeby przycisnąć ją trochę mocniej. – Co myślisz o pani Anderson? – zwrócił się do Rose.
– Jest w porządku. – Przed chwilą nazwałaś ją brzydką starą zdzirą. – Cóż… nie chciałam… trochę mnie poniosło… To znaczy, jest w porządku jako nauczycielka. – Masz z nią dobre stosunki? – Tak. – A gdybym zapytał innych uczniów z twojej klasy, potwierdziliby, że ty i pani Anderson dogadujecie się bez problemów? Dziewczyna oblała się rumieńcem. – Czepia się mnie czasami. Raz kazała mi zostać za karę. – Dlaczego? – Bo nie przeczytałam jakiejś głupiej sztuki Szekspira. Albo że czytałam na lekcji gazetkę pod ławką. No i co z tego? Nie będę zawracała sobie głowy takim nudziarstwem. – Więc miałaś z nią kilka spięć. – Tak, ale to nie z tego powodu tu przyszłam. I nie dlatego mówię panu, co wiem. – Nie wątpię, Rose, ale musisz przyznać, że to wszystko daje ci motyw, żeby wpędzić panią Anderson w kłopoty. Zwłaszcza że chciałaś, aby Luke Armitage został twoim chłopakiem. Rose poderwała się na równe nogi. – Dlaczego pan jest taki okropny? Przychodzę tutaj, żeby pomóc i przekazać panu ważne informacje, a pan traktuje mnie jak podejrzaną. Powiem o wszystkim ojcu. Banks nie mógł powstrzymać uśmiechu. – Nie będzie to pierwszy raz, kiedy ktoś poskarży się na mnie dyrektorowi szkoły. Zanim dziewczyna zdążyła cokolwiek powiedzieć, wydarzyły się dwie rzeczy, które nastąpiły szybko jedna po drugiej. Najpierw rozległo się nerwowe pukanie i do biura weszła Annie Cabbot, przyciskając do ust zakrwawioną chusteczkę. Chciała coś powiedzieć, ale wtedy zza futryny uchylonych drzwi wystawił głowę Kevin Templeton i zatrzymał wzrok na Rose, odrobinę za długo, by nie poczuła się skrępowana. – Przepraszam, że przeszkadzam, szefie, ale świadek rozpoznał kogoś, kogo szukamy. Banks wiedział, o kim mówi posterunkowy. O tajemniczej dziewczynie z tatuażami. A więc jednak istniała. – To nie wszystko – dodał Templeton. – Mamy też adres. Michelle dowiedziała się od posterunkowego Collinsa, że Shaw po lunchu pojechał do domu, uskarżając się na rozstrój żołądka. Z tonu Collinsa można było wywnioskować, że nadinspektor zawdzięczał swoją niedyspozycję nadmiernej ilości whisky. Ostatnio Shaw dosyć często brał wolne, ale dzięki temu Michelle zyskała przynajmniej więcej swobody. Nie miała ochoty widzieć się z Shawem, zwłaszcza po tym, co stało się w sobotę w jej mieszkaniu. Czasami, kiedy
popuszczała wodze wyobraźni, to właśnie jego widziała, jak myszkuje w szufladach jej komody i przecina sukienkę Melissy na pół. Nie było aż tak wielką przesadą, że wyobrażała go sobie również za kierownicą beżowej furgonetki, pod której kołami omal nie zginęła. W tym czasie Shawa nie było na posterunku. A whisky? Może napił się dla kurażu. Michelle doszła do wniosku, że pora skończyć jałowe rozmyślania i podążyć śladem informacji, które uzyskała od pani Walker. Podniosła słuchawkę telefonu i godzinę później, po odrzuceniu kilku fałszywych tropów i ciągnących się w nieskończoność chwilach oczekiwania na połączenie, udało się jej odnaleźć jednego z emerytowanych funkcjonariuszy z Carlisle, który zajmował się sprawą śmierci Donalda Bradforda – sierżanta Raymonda Scholesa mieszkającego obecnie na wybrzeżu w Kumbrii. – Nie wiem, co ci mogę powiedzieć po tylu latach – rzekł Scholes. – Ten Bradford po prostu miał pecha. – Co się stało? – Nakrył złodzieja, który włamał się do jego domu. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, oberwał tak mocno, że zmarł z powodu obrażeń. Michelle poczuła, jak przenika ją dreszcz. To samo mogło przytrafić się jej w ostatnią sobotę, gdyby wróciła wcześniej. – Złapano kiedykolwiek tego włamywacza? – spytała. – Nie. Ale facet musiał wziąć Bradforda z zaskoczenia. – Czemu pan tak uważa? – Bo to był twardy gość. Nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym dać mu radę. Najprawdopodobniej złodziej musiał go usłyszeć i schował się za drzwiami, a potem przywalił mu w tył głowy jakimś łomem. – Nie znaleźliście narzędzia zbrodni? – Nie. – A jakieś ślady albo odciski palców? – Nic przydatnego. – Żadnych świadków? – Nikt niczego nie zauważył. – Co zostało skradzione? – Portfel i kilka bibelotów, tyle udało się ustalić. W domu panował spory bałagan. – Nie wyglądało to tak, jakby ktoś czegoś szukał? – Tak naprawdę nie brałem tego pod uwagę. Ale, jak mówię, zastaliśmy tam bałagan. Wszystko powywracane. A skąd takie nagłe zainteresowanie? Michelle opowiedziała pokrótce emerytowanemu policjantowi o Grahamie Marshallu.
– Czytałem o nim. Straszna tragedia. Nie zdawałem sobie sprawy, że to może mieć jakiś związek. – Bradford miał żonę? – Nie, był samotny. Michelle wyczuła, że Scholes zawiesił głos, jakby zamierzał coś dodać. – Coś jeszcze? – zapytała. – Och, nic ważnego. Tak naprawdę śmieszna sprawa. – Mimo to proszę mi powiedzieć. – Cóż, po wszystkim, no wiesz, trzeba było rozejrzeć się po domu i znaleźliśmy… cóż, wtedy to uchodziło za niecenzuralne, chociaż jak na dzisiejsze standardy… No, wyduś to z siebie, człowieku, myślała gorączkowo Michelle. O czym ty mówisz? – Co to było? – zapytała. – Magazyny pornograficzne. Całe mnóstwo. I trochę filmów. Nie będę się wdawał w szczegóły, ale zawierały szeroki wybór perwersji. Michelle przyłapała się na tym, że ściska mocniej słuchawkę. – Włącznie z pedofilią? – No, było tam sporo modelek i modeli o młodzieńczym wyglądzie, to na pewno. Ale bez pornografii dziecięcej, jeżeli o to ci chodzi. Michelle domyślała się, że wyznaczenie granicy nie jest łatwe. Modelka może mieć dopiero czternaście lat, ale wystarczą włosy łonowe, piersi i odpowiednie kształty, żeby nie kwalifikowała się jako „dziecięce porno”. Szara strefa. – Co się stało z tymi magazynami? – Zostały zniszczone. Ale idę o zakład, że przedtem wszyscy na komendzie zdążyli dobrze się im przyjrzeć, pomyślała Michelle. – Nie mogliśmy dopuścić, żeby cokolwiek się wydało, bo to nie byłoby… Bądź co bądź facet właśnie został zabity. Nie miało sensu szargać mu opinii. – To zrozumiałe – odparła Michelle. – Kto zgłosił się po ciało? – Nikt. Bradford nie miał rodziny. Wszystkim zajęły się lokalne władze. – Wielkie dzięki, panie Scholes. Bardzo pan mi pomógł. – Nie ma za co. Michelle odłożyła słuchawkę i przygryzła koniuszek ołówka, zastanawiając się nad tym, co właśnie usłyszała. Nie wyciągnęła jeszcze żadnych wniosków, ale wiedziała, że kiedy przyjedzie Banks, będą mieli do omówienia wiele spraw. Posterunkowy Flaherty, który natrafił na adres tajemniczej dziewczyny, prowadził poszukiwania
w okolicy Eastvale College, wychodząc z założenia, że osoba o takim wyglądzie musi być studentką. Nie była, jak się okazało, ale jej chłopak studiował, a ją jeden ze świadków widział w studenckiej dyskotece. Chłopak nazywał się Ryan Milne, a dziewczyna Elizabeth Palmer. Wspólnie wynajmowali mieszkanie nad sklepem z kapeluszami przy South Market Street, w której kierunku odszedł Luke Armitage, kiedy był widziany po raz ostatni. Annie uparcie twierdziła, że czuje się na tyle dobrze, aby tam pojechać. Oznajmiła Banksowi, że nie zniosłaby, gdyby po tylu dniach żmudnych poszukiwań taka akcja przeszła jej koło nosa tylko dlatego, że dosięgła ją pięść jakiegoś porywczego gbura. Jej duma ucierpiałaby na tym bardziej niż cokolwiek innego. Zresztą kiedy zmyła z twarzy krew, nie wyglądała najgorzej. Niektóre kobiety, jak przekonywała, wydają fortunę na zastrzyki z kolagenu, żeby wyglądać tak jak ona teraz. Banks postanowił jej potowarzyszyć i odłożył wyjazd do Peterborough na później. Na wszelki wypadek zadzwonił do Michelle i umówił się z nią o dziewiątej w pubie w centrum miasta. Norman Wells trafił do izby przyjęć lokalnego szpitala, a Martin Armitage dochodził do siebie w celi. Z pewnością należało się spodziewać interwencji ze strony jego kolegi, komendanta, ale na razie można było jeszcze potrzymać go pod kluczem. Miał również usłyszeć zarzut czynnej napaści na funkcjonariusza policji, teraz jednak najważniejsza była wizyta u tajemniczej dziewczyny. Zaledwie dwadzieścia minut po otrzymaniu adresu Banks i Annie weszli na piętro po pokrytych linoleum schodach i zastukali do drzwi. W budynku panowała taka cisza, że nie spodziewali się nikogo zastać, ale po kilku sekundach drzwi otworzyły się i stanęła przed nimi młoda kobieta. Ta kobieta. – Jesteśmy z policji – oznajmił Banks, pokazując jej legitymację. – Możemy na słówko? – Zapraszam do środka. Od razu stało się jasne, dlaczego poszukiwania trwały tak długo – dziewczyna wcale nie wyglądała tak dziwacznie, jak opisała ją Josie Batty, chociaż nie było w tym nic zaskakującego, zważywszy na fakt, że w oczach pani Batty prawdopodobnie wszystkie młode osoby wyglądały dziwacznie. Jej trójkątna twarz o dosyć regularnych rysach, wielkich oczach i drobnych ustach nasuwała skojarzenie z jakimś baśniowym elfem, ale na tym osobliwości się kończyły. Była dużo ładniejsza, niż wynikałoby z tego, co Josie Batty powiedziała grafikowi policyjnemu, i miała bladą gładką cerę. Skórzany gorset z głębokim dekoltem eksponował jej kształtny biust, który mógłby stanowić przedmiot marzeń dorastających chłopców i niejednego dojrzałego mężczyzny. Na ramieniu miała niewielki tatuaż o spiralnym kształcie, oprócz srebrnych kolczyków w uszach na jej ciele nie dało się zauważyć żadnych śladów piercingu. Krótkie włosy miała ufarbowane na
czarno i ułożone na żel, ale w jej fryzurze nie było nic dziwnego. Czyste i schludne mieszkanie ani trochę nie przypominało obskurnej meliny pełnej odurzonych narkotykami nastolatków. Budynek był stary i w salonie stał kominek, ale wiszący obok pogrzebacz i szczypce do węgla stanowiły jedynie dekorację, gdyż w palenisku znajdował się wkład gazowy. Przez uchylone okno wpadały promienie słońca i odgłosy ulicy, a smród spalin, rozgrzanego asfaltu i gołębich odchodów mieszał się ze smakowitym zapachem świeżego chleba i potrawki curry. Banks i Annie rozejrzeli się po niewielkim wnętrzu, tymczasem dziewczyna przygotowała dla nich pufy. – Mogę ci mówić Elizabeth? – zaczął Banks. – Wolałabym Liz. – Dobrze. Ryana nie ma w domu? – Jest na zajęciach. Wróci dopiero wieczorem. – Czym się zajmujesz, Liz? – Muzyką. – Utrzymujesz się z tego? – Wie pan, jak to jest… Banks wiedział doskonale, zważywszy na to, co robił jego syn. Ale sukces Briana nie należał do codzienności w tej branży i nawet to nie zapewniało wielkich zysków. Nie było go nawet stać na nowy samochód. – Wiesz, co nas sprowadza? – zapytał. Liz pokiwała głową. – Chodzi o Luke’a. – Mogłaś się do nas zgłosić i zaoszczędzić nam sporo kłopotów. – Ale ja nic nie wiem. – Pozwól nam to ocenić – odparł Banks i przystanął obok regału, aby przyjrzeć się kolekcji kaset magnetofonowych i płyt CD. Na pudełku jednej z kaset zauważył nalepkę z tytułem: „Pieśni z czarnego pokoju”. – Skąd mogłam wiedzieć, że mnie szukacie? – Nie czytasz gazet ani nie oglądasz telewizji? – odezwała się Annie. – Niewiele. Szkoda życia na takie bzdury. Głównie ćwiczę, słucham muzyki albo czytam. – Na czym grasz? – zainteresował się Banks. – Na klawiszach i trochę na dętych drewnianych. Flet i klarnet. – Studiowałaś w konserwatorium? – Nie. Poprzestałam na lekcjach muzyki w szkole. – Ile masz lat, Liz?
– Dwadzieścia jeden. – A Ryan? – Tyle samo. Jest na ostatnim roku w college’u. – On też jest muzykiem? – Tak. – Mieszkacie razem? – Tak. Annie usiadła na pufie, a Banks podszedł do okna i oparł się tyłem o parapet. Salon był tak mały, że wydawał się zatłoczony, kiedy znajdowały się w nim trzy osoby. – Co cię łączyło z Lukiem Armitage’em? – zapytała Annie. – Luke należy… należał do naszego zespołu. – A oprócz niego kto jeszcze? – Ja i Ryan. Nie mamy jeszcze perkusisty. – Od dawna graliście razem? Dziewczyna przygryzła dolną wargę, zastanawiając się przez chwilę. – Zaczęliśmy próby na początku tego roku, kiedy poznaliśmy Luke’a. Ale Ryan i ja od dawna marzyliśmy o czymś takim. – Jak poznaliście Luke’a? – Na koncercie w college’u. Grały dwa tutejsze zespoły. To było w marcu. – Jakim cudem Luke dostał się na taką imprezę – zdziwił się Banks. – Miał dopiero piętnaście lat. Liz się uśmiechnęła. – Pozory mylą. Luke wyglądał o wiele dojrzalej niż na swój wiek. Nie znaliście go. – Ktoś z nim był? – Nikt. Przyszedł sam, żeby posłuchać muzyki. – I tak po prostu zaczęliście z nim rozmawiać? – Ryan zagadnął go pierwszy. – I co potem? – Okazało się, że też jest zainteresowany muzyką i chciałby założyć zespół. Miał kilka własnych piosenek. – Mówisz o tym? – Banks wskazał w stronę stojącej na regale kasety. – O Pieśn iach z cz arn ego pokoju? – Nie, te są nowsze. – Kiedy powstały? – W zeszłym miesiącu albo jakoś tak.
– Wiedzieliście, że ma dopiero piętnaście lat? – Nie. Dowiedzieliśmy się później. – Jak? – Powiedział nam. – Powiedział wam? Tak po prostu? – Nie tak całkiem po prostu. Musiał jakoś wytłumaczyć, dlaczego nie może robić wszystkiego, co chce. Mieszkał z rodzicami i chodził do szkoły. Z początku dodał sobie rok, ale później się przyznał, że nas okłamał, bo obawiał się, że uznamy go za smarkacza i nie będziemy chcieli z nim grać. – I nie chcieliście? – Nic z tych rzeczy. Nie mogliśmy odmówić komuś z takim talentem. Później mogłyby się pojawić problemy z koncertami w lokalach, w których sprzedaje się alkohol, ale doszliśmy do wniosku, że będziemy się tym martwić, kiedy zajdziemy tak daleko. – Wiedzieliście, kim był jego ojciec? Liz odwróciła wzrok. – O tym też powiedział nam później. Nic nie wskazywało na to, żeby Luke chciał mieć coś wspólnego z Neilem Byrdem i jego stylem. – Jak do tego doszło? – dopytywał Banks. – Czy Luke tak po prostu wyznał wam, czyim jest synem? – Nie, nie. Nie lubił o nim rozmawiać. Akurat u nas był, kiedy puszczali w radiu kawałki z tej nowej składanki. Luke tym się zdenerwował, a potem jakoś tak samo mu się wymknęło. Wtedy wszystko stało się jasne. – O czym mówisz? – zapytała Annie. – Ten głos i jego talent… Było w tym wszystkim coś, co nasuwało pewne skojarzenia. – I co się stało, kiedy już się dowiedzieliście? – Nie rozumiem, o co pan pyta. – Czy to coś zmieniło? – Zupełnie nic. – Och, nie żartuj, Liz – powiedział Banks. – Do waszego zespołu należał syn Neila Byrda. Mamy uwierzyć, że nie zdawaliście sobie sprawy, jaką to może wam zrobić reklamę? – Owszem, zdawaliśmy sobie sprawę, ale nie zabiegaliśmy wtedy o rozgłos. I nadal tak jest. Nawet jeszcze nie zagraliśmy ani razu przed publicznością, a teraz, bez Luke’a… nie wiem… Banks odszedł od okna i usiadł na krześle pod ścianą. Zauważył, że Annie wierci się na pufie, jakby szukała wygodniejszej pozycji, i zdziwiło go to, bo nigdy wcześniej tego nie robiła. Później dotarło do niego, że być może czuje się obolała po upadku podczas zajścia w antykwariacie.
Powinna być teraz w szpitalu na badaniu, pomyślał, zwłaszcza że przy urazach odniesionych podczas służby takie były wymogi ubezpieczenia, ale nikt nie zdołałby jej do tego przekonać. Banks nie dziwił się jej, bo sam też by się tak zachował. – Kto z was śpiewał? – zapytał. – Głównie ja i Luke. – Jakiego rodzaju muzykę gracie? – A jakie to ma znaczenie? – Powiedzmy, że interesuję się takimi rzeczami. Mogłabyś zaspokoić moją ciekawość? – Trudno to określić – powiedziała Liz. – Spróbuj. Dziewczyna spojrzała na Banksa, jakby próbowała ocenić jego wiedzę muzyczną. – Cóż, tak naprawdę chodzi przede wszystkim o teksty. Nie ulegamy trendom i nie przepadamy za długimi solówkami. To coś bardziej w stylu… słuchał pan Davida Graya? – Tak. – A Beth Orton? – Tak. Jeśli Liz była zaskoczona jego znajomością współczesnej muzyki, nie dała tego po sobie poznać. – No to my nie gramy w ich stylu, ale coś takiego nas interesuje. Chodzi o to, żeby coś wyrazić i czasem odrobinę zahaczyć o jazz i bluesa. Chciałam też wykorzystać flet i organy. – Wiedzieliście, że Luke uczy się grać na skrzypcach. – Tak, to byłoby coś wspaniałego. Chcieliśmy się rozwijać, wprowadzać więcej instrumentów, ale podchodziliśmy do tego bardzo ostrożnie. – Liz spojrzała Banksowi w oczy. – Myśleliśmy poważnie, żeby naprawdę zacząć coś tworzyć, ale bez komercji. A teraz jesteśmy zdruzgotani tym, co się stało. I nie chodzi wyłącznie o zespół. – Rozumiem i doceniam – rzekł Banks. – Czy łączyło cię z Lukiem coś poza muzyką? – Co pan ma na myśli? – Sypiałaś z nim? – Z Lukiem? – A dlaczego nie? To był całkiem przystojny chłopiec. – Co nie zmienia faktu, że był tylko chłopcem. – Sama powiedziałaś, że był bardzo dojrzały jak na swój wiek. – Wiem, ale nie pociąga mnie uwodzenie dzieciaków. – Liz oblała się rumieńcem. – Zresztą jestem szczęśliwa z Ryanem i nie szukam przygód. – Więc nie byłaś kochanką Luke’a?
– Nic z tych rzeczy. Łączyła nas tylko muzyka. – Zatem nie mogło tak się zdarzyć, że Ryan nakrył was oboje w łóżku i zabił Luke’a, a potem wpadł na pomysł, żeby jeszcze na tym zarobić? – Nie rozumiem, jak pan w ogóle może sugerować coś tak okropnego. – Liz była bliska płaczu i Banks poczuł się podle. Dziewczyna sprawiała wrażenie poczciwej. Ale samo wrażenie nie wystarczało. Przypomniał sobie rozmowę z Rose Barlow i jej nieprzyjemny finał. Liz była młodsza od Lauren Anderson i jego zdaniem o wiele bardziej pasowała do roli kochanki Luke’a. Poza tym nie wiedział, jak mocno jest związana z Ryanem albo jak swobodny jest ich związek. – Takie rzeczy się zdarzają – wyjaśnił. – To mógł być wypadek, a potem nie wiedzieliście, jak z tego wybrnąć. – O niczym takim nie mogło być mowy, już panu mówiłam. Luke grał z nami i nic poza tym. – Czy Luke kiedykolwiek zwierzał ci się z czegoś? – Annie zmieniła temat, żeby trochę złagodzić napięcie. – No wiesz, czy opowiadał ci o tym, co mu chodzi po głowie albo co go gnębi? Liz milczała i powoli odzyskiwała spokój. Przez chwilę przyglądała się czerwonym i opuchniętym wargom Annie, ale nie zapytała, co się jej stało. – Sporo narzekał na szkołę – odezwała się w końcu. – Wspominał o swoim ojczymie? – O tym rugbiście? – O byłym piłkarzu. – Wszystko jedno. Nie, niewiele, ale myślę, że za nim nie przepadał. – Skąd taki wniosek? – Nie powiedział nic konkretnego, ale chodzi mi o sposób, w jaki o nim mówił. – Poznałaś rodziców Luke’a? – Nie. Nie sądzę, aby w ogóle powiedział im o nas i o naszym zespole. – Skąd wiesz? – Takie odniosłam wrażenie. Przypuszczalnie to prawda, pomyślał Banks. Z obserwacji jego i Annie wynikało, że Armitage’owie nie mieli pojęcia, na co Luke poświęca połowę wolnego czasu. – Czy wyglądał, jakby czymś się martwił? – Na przykład czym? – Czymkolwiek. Czy wspominał, że ktoś mu groził? A może wydawało mu się że ktoś go śledzi? Nie przydarzyło mu się nic niezwykłego? – Nie, nic z tych rzeczy. Jak już mówiłam, nie lubił szkoły i nie mógł się doczekać, aż wyprowadzi się z domu. Ale powiedziałabym, że to całkiem normalne, prawda? Banks się uśmiechnął. W tym wieku był taki sam. Później zresztą też. I wyprowadził się
z domu przy pierwszej nadarzającej się okazji. – Kiedy ostatni raz widziałaś Luke’a? – Mniej więcej tydzień przed jego zaginięciem. Mieliśmy próbę zespołu. Annie rozejrzała się po małym pokoju i z trudem wstała z podłogi. – Gdzie mieliście próby? – W podziemiach kościoła przy tej samej ulicy. Tutejszy pastor jest dość tolerancyjny i pozwala nam korzystać z sali, bylebyśmy tylko nie robili za dużo hałasu. – I od tamtego czasu nie widziałaś Luke’a? – Nie. – Czy on tu kiedyś był? – odezwał się Banks. – W tym mieszkaniu? – Pewnie. Wiele razy. – Liz podniosła się z podłogi, jak gdyby wyczuła, że goście zbierają się do wyjścia. – Czy kiedyś zdarzyło mu się coś tu zostawić? – Co na przykład? – Coś z jego rzeczy. Jakieś notatki, teksty albo ubrania. Szukamy wszystkiego, co pomogłoby nam ustalić, co się z nim stało. – Nie zostawiał tu nigdy żadnych ubrań – odparła Liz chłodno. – Ale dawał nam czasem taśmy z nagraniami, jeżeli o to panu chodzi. Teksty również, ale… – Mogłabyś zebrać dla nas jego rzeczy? – Myślę, że tak, ale nie pamiętam, co dokładnie tu zostawił i gdzie to jest. Mam to zrobić teraz? Nie moglibyście przyjść później? – Najlepiej teraz – rzekł Banks. – Możemy ci pomóc szukać, jeśli chcesz. – Nie! To znaczy, dam sobie radę sama. Zaraz je znajdę. – Czy nie chcesz, żebyśmy coś zobaczyli? – Ależ skąd. To tylko kilka taśm, teksty piosenek i nuty. Nie wiem, w czym wam to może pomóc. Ale… czy dostanę te rzeczy z powrotem? – Dlaczego chcesz je z powrotem? – zapytała Annie. – To była własność Luke’a, prawda? – W zasadzie tak, ale on to przyniósł dla nas, dla zespołu. – Mimo to najprawdopodobniej wszystko trafi do jego rodziny – oznajmił Banks. – Do rodziny Luke’a? Ale oni to mają gdzieś. Oni nie mogą… – Czego nie mogą, Liz? – Chciałam powiedzieć, że nie umieją docenić jego talentu. Oni to po prostu wyrzucą na śmietnik. Jak możecie do tego dopuścić? – Nic na to nie poradzimy. Takie jest prawo. Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi i nerwowo przestępowała z nogi na nogę, jakby
musiała pilnie udać się do toalety. – A nie moglibyście przyjść po to za chwilę? Dajcie mi trochę czasu, żebym mogła wszystko uporządkować. – Przykro mi, Liz, ale nie możemy tego zrobić. – Więc zabierzecie to wszystko i tak po prostu oddacie rodzicom Luke’a? Nie pozwolicie mi nawet niczego skopiować? – Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa – przypomniała jej Annie. – Ale mimo wszystko… – Liz z powrotem usiadła. Znów była bliska płaczu. – To jest niesprawiedliwe. Taka strata… Jego rodziców to nie obchodzi. A byliśmy tak blisko. – Blisko czego? – Żeby coś osiągnąć. Banksowi zrobiło się jej żal. Podejrzewał, że dziewczyna chce zatrzymać te nagrania i teksty z egoistycznych pobudek, żeby jej zespół pewnego dnia wspiął się na szczyty sławy szlakiem przetartym przez Luke’a i jego ojca. Skoro nie mieli już do dyspozycji jego głosu i talentu, mogli przynajmniej wykorzystać materiały, które po sobie zostawił. Oczywiście fakt, że Luke został zmordowany, również przyczyniłby się znacznie do wzrostu zainteresowania. Banks nie oceniał Liz zbyt surowo. Prawdopodobnie jemu też by na tym zależało, gdyby był na jej miejscu i pragnął zrobić karierę w branży muzycznej. Nie uważał, by przez takie podejście jej szczere uczucia wobec Luke’a traciły na wartości. Ale jego uwagę zwróciło coś innego – sposób, w jaki dziewczyna zareagowała, kiedy zaoferował jej pomoc w poszukiwaniach. Posłał Annie porozumiewawcze spojrzenie. Był to jeden z tych momentów, kiedy czytali nawzajem w swoich myślach. – Możemy się trochę rozejrzeć? – zapytała Annie. – Ale po co? Po co? Powiedziałam już, że dam wam wszystko, czego chcecie. – Liz wstała, podeszła do regału i zdjęła z półki trzy kasety. – To na początek. Teksty są w… – Czemu jesteś taka nerwowa? – Nie jestem nerwowa. – Owszem, jesteś. Myślę, że powinniśmy rozejrzeć się po tym mieszkaniu. – Nie możecie tego zrobić – zaprotestowała dziewczyna. – Musicie mieć nakaz przeszukania. Banks westchnął ciężko. – Jesteś pewna, że tego chcesz? Bo możemy dostać taki nakaz. – To w takim razie idźcie po niego. Wróćcie z nakazem. Banks spojrzał na Annie. – Inspektor Cabbot. – Banks zwrócił się do Annie. – Mogłabyś z łaski swojej udać się… Liz patrzyła na nich zdezorientowanym wzrokiem.
– Czemu tylko ona? Idźcie obydwoje. – Tak się nie robi. Jedno z nas musi tutaj zostać i dopilnować, żebyś nie próbowała przeszkadzać nam w śledztwie. Marny byłby z nas pożytek, gdybyśmy znikali, pozwalając handlarzom narkotyków spuścić towar w toalecie, nie sądzisz? – Ja nie handluję narkotykami. – Wiem o tym. Ale chcesz coś przed nami ukryć. Dlatego zostanę z tobą, a inspektor Cabbot pójdzie po nakaz przeszukania, a potem wróci z kilkoma posterunkowymi i przetrząśniemy tu wszystko dokładnie. Liz pobladła tak bardzo, że Banks zaczął się obawiać, aby nie zemdlała. Zdążył już zauważyć, że jest wrażliwa, i nie chciał się nad nią pastwić, ale nie chciał również, by tajemnica śmierci Luke’a pozostawała dłużej niewyjaśniona. – No to jak będzie, Liz? Pozwolisz nam się teraz rozejrzeć czy załatwimy to mniej przyjemnie? Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na niego. W jej oczach wzbierały łzy. – Nie mam dużego wyboru, prawda? – Zawsze jest jakiś wybór. – I tak byście to znaleźli. A mówiłam Ryanowi, że głupotą jest to trzymać. – Co byśmy znaleźli? – Jest w szafie przy wejściu, pod śpiworem. Banks i Annie otworzyli szafę. Pod śpiworem leżała wysłużona skórzana torba z paskiem na ramię, dokładnie taka, jaką Luke miał przy sobie, kiedy zaczepiali go na rynku koledzy ze szkoły. – Myślę, że ty i Ryan będziecie musieli nam coś wyjaśnić – rzekł Banks.
Rozdział 15 Festyn Bridge Fair odbywał się zawsze w marcu i Banks jako mały chłopiec chodził z rodzicami do wesołego miasteczka. Pamiętał, jak siedział w samochodziku elektrycznym na kolanach ojca i ściskał go kurczowo, pamiętał szorstką w dotyku tkaninę jego marynarki, która pachniała surową wełną, i iskry sypiące się z wysokich odbieraków prądu. Pamiętał, jak spacerował, trzymając matkę za rękę, i pałaszował watę cukrową albo jabłko w polewie, podczas gdy ona pogryzała rurkę z kremem, a ojciec jadł hot doga posypanego prażoną cebulką. Nieomal słyszał, jak ojciec przeklina, bo nie udało mu się trafić skrzywioną strzałką do celu i jak matka śmieje się głośno, usiłując wrzucić piłeczkę pingpongową do szklanego klosza. Ale kiedy miał czternaście lat, za nic w świecie nie poszedłby na festyn z rodzicami. Wtedy prowadzał się z kolegami, a wszyscy z niecierpliwością wyczekiwali sobotniego wieczoru. Mijając małe przydrożne wesołe miasteczko, którego widok obudził w nim wszystkie te wspomnienia, zastanawiał się, jak to możliwe, że nawet w latach sześćdziesiątych na festynach zawsze puszczano stare rockandrollowe kawałki. Ilekroć wracał myślami do tamtych wieczorów, kiedy w blasku kolorowych świateł wraz z Paulem, Grahamem, Steve’em i Dave’em przechadzał się między wirującymi karuzelami, w jego głowie rozlegały się dźwięki Palisades Park Freddy’ego Cannona albo S um m ertim e Blues Eddiego Cochrana, a nie najnowsze przeboje Beatlesów czy Stonesów. Najbardziej lubił przejażdżki cyklonem, ale miały one sens tylko z dziewczyną. Kiedy wagoniki rozpędzały się coraz bardziej po krętym i falującym torze, płócienna zasłona rozkładała się powoli niczym sklepowa markiza, aż w końcu zakrywała całą kabinę i jechało się w ciemności z dziewczyną. Jeżeli był sam, wolał karuzelę, ale kiedy miało się czternaście lat, wszystkie przejażdżki smakowały najlepiej w towarzystwie dziewczyny. Festyn zaczynał się dla nich dużo wcześniej przed oficjalnym otwarciem. Przypomniał sobie, jak w pewne deszczowe popołudnie szli przez pusty plac – towarzyszył im Graham, więc to musiało być wiosną 1965 roku – i przyglądali się, jak podjeżdżają pomalowane na jaskrawe kolory ciężarówki, a posępni robotnicy wyładowują z nich wagoniki i elementy torów, które potem dzięki ich magicznym zdolnościom miały połączyć się w jedną całość. Przez następne dwa dni Banks przychodził tam i obserwował postępy prac; patrzył, jak mężczyźni kończą montować karuzelę, ustawiają budki, stragany i strzelnice, uwijając się jak w ukropie, by zdążyć przed otwarciem. Na festyn przychodziło się po zmroku, bo bez wirujących kolorowych świateł to nie było to. Po zmroku grała głośno muzyka, a w powietrzu unosiły się zapachy smażonej cebuli i gorącego
karmelu, które zdawały się mieszać z wyraźnie wyczuwalną atmosferą przemocy. Bo na festyn przychodziło się, żeby stoczyć walkę albo wyrównać porachunki i już na kilometr czuć było, że coś się święci. Zaczynało się od zaczepnych spojrzeń i rzucanych szeptem uwag, a potem ktoś uciekał, inni rzucali się w pościg i pośród odgłosów szamotaniny rozlegały się stłumione okrzyki. Pracownicy wesołego miasteczka zawsze jakoś byli wtedy gdzie indziej, nigdy nie zwracali uwagi na takie rzeczy i zajęci pobieraniem pieniędzy za bilety chodzili po platformie rozpędzonej karuzeli z karkołomną nonszalancją, która robiła wrażenie na dziewczynach. A dziewczyny… Cóż, one na festyn przychodziły jak na paradę i żując gumę, obnosiły się ze swoimi cieniami do powiek i krótkimi spódniczkami. „Kto w sobotnią noc nie podymał, ten nie podymał wcale” – głosiła stara kibicowska przyśpiewka. Cóż, Banks nie należał do tych szczęśliwców, ale czasami udawało mu się skraść całusa. Tamtego wieczoru całował się z Sylvią Nixon, ładną niewysoką blondynką z żeńskiej szkoły. Z początku zerkali na siebie nieśmiało, stojąc przy barierce, a obok nich przemykały rozpędzone wagoniki, których pasażerowie, piszcząc i krzycząc, tulili się do siebie. Była z nią jej małomówna przyjaciółka, June, i w tym cały problem. Ale Graham, świeć, Panie, nad jego duszą, pomógł mu ten problem rozwiązać. Chwilę później Banks siedział obok Sylvii w cyklonie i czuł, jak ogarnia go rozkoszne zniecierpliwienie, kiedy daszek zaczynał powoli ich zasłaniać. Ale potem wydarzyło się coś dziwnego. Banks namawiał dziewczyny, żeby następnego dnia wybrały się z nimi do parku, jeżeli będzie ładna pogoda. Nie brakowało tam ustronnych kryjówek, w których można było się migdalić, leżąc na trawie albo opierając się o drzewo. Już prawie mu się udało, już przezwyciężał resztki oporu, kiedy Graham oświadczył, że nie może z nimi iść. Zdziwiony Banks zapytał go dlaczego, a on uśmiechnął się tylko i odpowiedział wymijająco: – Mam coś innego do roboty, i tyle. Dziewczyny też nie były tym zachwycone i Banks już nigdy więcej nie umówił się z Sylvią Nixon. Zapamiętał, że w pobliżu samochodzików elektrycznych wywiązała się bójka między dwoma starszymi mężczyznami. Ale prócz pocałunku z Sylvią w wagoniku kolejki i niejasnej wymówki Grahama zapamiętał głównie to, że jego przyjaciel za wszystko płacił. Jak zwykle. I miał bensony, dziesięć sztuk z filtrem w złotej paczce. Zjeżdżając z autostrady do Peterborough, zachodził w głowę, usiłując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek zapytał Grahama, skąd ma pieniądze, ale nie sądził, aby to zrobił. Może nie chciał tego wiedzieć. Dzieciaki są samolubne i dopóki jest przyjemnie, nie mają ochoty wnikać w to, kosztem czego się bawią. Ale niewiele było miejsc, w których taki chłopak jak Graham mógł zdobyć tyle gotówki. Na roznoszeniu gazet aż tyle by nie zarobił, ale przecież mógł od czasu do
czasu wybierać drobniaki z kasy swojego pracodawcy. A może podkradał je matce z torebki? Problem w tym, że dopóki Graham miał pieniądze, źródło ich pochodzenia nie było tak istotne. Nie ulegało wątpliwości, że był hojny. Ale w jaki sposób je zarabiał, gdzie i u kogo? Teraz Banks zastanawiał się również, co jego przyjaciel miał do zrobienia w tamtą niedzielę, że było to ważniejsze od schadzki w parku z małomówną June. I przypomniał sobie też inne sytuacje, kiedy Grahama po prostu nie było. Bez powodu, bez uprzedzenia, bez słowa wyjaśnienia. Kiedy Annie wybierała się na przesłuchanie Liz Palmer, ból zaczął promieniować na całą twarz. Wcześniej połknęła dwie tabletki paracetamolu, ale właśnie przestawały działać. Wzięła kolejne dwie i dotknęła językiem rozchwianego zęba. Cudownie, pomyślała. Wizyta u dentysty była jej teraz potrzebna jak dziura w moście. Wszystko przez tego skurwiela, Armitage’a. Jego adwokat natychmiast zjawił się na komendzie i kiedy tylko wydano pisemną decyzję o postawieniu zarzutów, Armitage podpisał zobowiązanie, że następnego dnia stawi się w sądzie, i został zwolniony do domu. Zdaniem Annie byłoby dużo lepiej, gdyby ochłonął przez noc w celi, ale nie mogła oczekiwać za dużo. Spodziewała się, że od zarzutów Armitage też się wywinie. Ludziom jego pokroju zazwyczaj takie rzeczy uchodziły na sucho. Ponieważ śledztwo w sprawie morderstwa Luke’a miało priorytetowy charakter, Gristhorpe i Winsome w tym samym czasie przesłuchiwali Ryana Milne’a w sąsiednim pokoju. Annie, której towarzyszył posterunkowy Kevin Templeton, zapoznała Liz z przysługującymi jej prawami i włączyła magnetofon. Wyjaśniła dziewczynie, że na razie nikomu nie postawiono żadnych zarzutów i nikt nie został aresztowany. Chciała tylko się dowiedzieć, w jaki sposób torba Luke’a Armitage’a znalazła się w szafie Liz. Zawartość torby badali już technicy kryminalistyczni. – Powiedziałaś, że ostatni raz widziałaś Luke’a na próbie waszego zespołu w piwnicy kościoła tydzień przed jego zaginięciem, zgadza się? – zaczęła Annie. Liz pokiwała głową. Kiedy tak siedziała zgarbiona na krześle i obgryzała paznokcie, wyglądała na dużo młodszą. – Czy wtedy miał tę torbę? – Zawsze z nią chodził. – W takim razie jak się znalazła w twojej szafie? – Nie mam pojęcia. – Jak długo tam leżała? – Musiał ją zostawić po próbie. – Był wtedy również w waszym mieszkaniu? – Tak.
Annie spojrzała na Templetona i westchnęła. – Problem w tym, że kamery monitoringu na rynku uchwyciły Luke’a w ubiegły poniedziałek tuż przed zaginięciem i na nagraniu widać, że ma przy sobie tę torbę. – To musiała być nowa. – Nie. To była ta sama torba. Oczywiście nie mogła być tego całkowicie pewna – Luke mógł zostawić swoją torbę u Liz i kupić nową, ale wydawało się jej mało prawdopodobne, żeby chłopiec przez cały tydzień obył się bez tego wszystkiego, co znajdowało się w środku. Bo tak naprawdę nie sama torba była ważna, ale jej zawartość – notatnik, laptop, przenośny odtwarzacz CD, kasety magnetofonowe i płyty. Liz zmarszczyła czoło. – No to w takim razie nie wiem, jak… – Ja też nie wiem. Zakładając, że mówisz prawdę. – Czemu miałabym kłamać? – Och, daj spokój – wtrącił się Templeton. – Luke nie żyje i samo to już stanowi wystarczający powód, aby kłamać. Dziewczyna gwałtownie nachyliła się w jego stronę. – Ja go nie zabiłam! Jak w ogóle możecie tak myśleć? – Nie wiem, co powinniśmy myśleć – odparła Annie, rozkładając ręce. – Ale na pewno rozumiesz nasz problem. Luke przepada bez śladu wraz ze swoją torbą. Potem okazuje się, że chłopak został zamordowany, a jego torbę znajdujemy w twojej szafie. Nie sądzisz, że to trochę dziwny zbieg okoliczności? – Już powiedziałam, że nie wiem, kiedy ją tam włożył. – Gdzie byłaś w tamten poniedziałek po południu? – W jaki poniedziałek? – Kiedy zaginął Luke. – Nie wiem. Chyba w domu. – Na pewno nie odwiedził cię wtedy? Może wstąpił tylko na chwilę, zapomniał o torbie i sobie poszedł? – Annie wiedziała, że podsuwa dziewczynie wymówkę, ale wiedziała, że to jedyny sposób, żeby nakłonić ją do mówienia. – Nie widziałam się z nim. – Czy Luke miał klucz do waszego mieszkania? – Nie. – Więc nie mógł dostać się do środka pod twoją nieobecność, gdyby zdarzyło ci się na chwilę wyjść?
– Nie widzę takiej możliwości. I to tyle, jeśli chodzi o ten zestaw pytań, pomyślała Annie. – Liz, nie ułatwiasz nam ani trochę zadania. Zapytam cię jeszcze raz: w jaki sposób torba Luke’a trafiła do twojej szafy? – Mówiłam już, że nie wiem. – A ja ci nie wierzę. – To już pani problem. – Mylisz się. To jest twój problem. I stanie się bardzo poważny, jeżeli szybko nie powiesz nam prawdy. – Może to Ryan? – zasugerował Templeton. Liz spojrzała na niego zmieszana. – Ryan? Co pan ma na myśli? – To może powiem, co moim zdaniem zaszło – rzekł Kevin i spojrzał na Annie, która przyzwalająco skinęła głową. – Myślę, że Luke prosto z rynku przyszedł do twojego mieszkania… – Nie. Już mówiłam. Nie widziałam się z nim wtedy. – Daj mi dokończyć. – Ale to nieprawda! Pan sobie coś uroił. – Cicho – uspokoiła ją Annie. – Posłuchaj, co posterunkowy Templeton ma do powiedzenia. Liz zrezygnowana opadła na oparcie krzesła. – Niech wam będzie. – Luke przyszedł do ciebie. Było późne popołudnie. Ryana nie było, więc pomyśleliście, że macie trochę czasu, żeby zabawić się w łóżku. To był przystojny chłopak, wyrośnięty i dojrzały jak na swój wiek… – Nie! Nic takiego się nie stało! – Ale Ryan wrócił wcześniej i przyłapał was na gorącym uczynku. Wywiązała się między nimi bójka, która w jakiś sposób doprowadziła do śmierci Luke’a. Jestem pewien, że Ryan nie zamierzał go zabić, ale stało się. Cóż mogliście zrobić? Zaczekaliście do zmroku, a potem przenieśliście ciało do samochodu i pojechaliście do Hallam Tarn, gdzie Ryan wciągnął je na mur i wrzucił do wody. Zwłoki powinny zatonąć, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, przynajmniej na jakiś czas, dopóki nie zacznie się rozkład i wezbrane gazy nie wypchną ich na powierzchnię. Ale tak się nie stało, bo jego podkoszulek zaczepił się o korzeń starego drzewa. Jak pech to pech. Ryan nie mógł o tym wiedzieć. Choć i tak nie spodziewał się, aby ktokolwiek znalazł Luke’a, bo cała okolica została zamknięta z powodu zagrożenia pryszczycą. Ale przyjechał tam pewien człowiek z ministerstwa, żeby pobrać próbki wody. I znowu pech. Tego również Ryan nie mógł przewidzieć. – Templeton błysnął w uśmiechu białymi zębami
i skrzyżował ręce na piersi. – I jak mi idzie, Liz? – To wszystko kłamstwa. Nic takiego się nie stało. Sfabrykowaliście to wszystko, żeby wpędzić nas w kłopoty. Słyszałam, że policja robi takie rzeczy. – Wy już macie kłopoty – odparła Annie. – Próbujemy wam pomóc i wyjaśnić, co się stało. Może było tak, jak mówi posterunkowy Templeton. Może to był nieszczęśliwy wypadek? Jeżeli tak, to możemy wam pomóc, ale musisz powiedzieć prawdę. – Proszę mnie posłuchać, ja nie wiem, jak ta torba tam się znalazła. Nie widzieliśmy się z Lukiem od ostatniej próby. – Nie ułatwiasz nam zadania – powiedziała Annie. – Nic na to nie poradzę! Czego ode mnie chcecie? Mam coś wymyślić, żebyście byli zadowoleni? – Chcę usłyszeć prawdę. – Powiedziałam pani prawdę. – Nic nam nie powiedziałaś, Liz. – Wiesz, że możemy wszystko sprawdzić – znów odezwał się Templeton. – Nasi technicy to doskonali fachowcy. – O czym pan mówi? – Sprawdzą wasze mieszkanie bardzo dokładnie i jeżeli są tam jakieś dowody winy, choćby kropelka krwi Luke’a, to na pewno je odkryją. – To prawda – potwierdziła Annie. – Kiedy byliśmy u ciebie, zwróciłam uwagę na pogrzebacz przy kominku. W tych czasach już nieczęsto widuje się takie rzeczy. Jeżeli zostały na nim ślady krwi albo włosów, znajdziemy je. Jeżeli są jakieś ślady na dywanie, między klepkami parkietu albo w zlewie, również je znajdziemy. Liz skrzyżowała ręce na piersi i przygryzła wargę. Annie zauważyła, że trafiła w czuły punkt. Tylko co tak na nią zadziałało? Wzmianka o krwi? Czyżby dziewczyna wiedziała, że technicy mogą znaleźć w jej mieszkaniu ślady krwi Luke’a? – O co chodzi, Liz? Chcesz mi coś powiedzieć? Liz pokręciła głową. – Ryan jest przesłuchiwany za ścianą – oznajmił Templeton. – Założę się, że właśnie zwala całą winę na ciebie i mówi, że to ty zabiłaś Luke’a, a on ci tylko pomagał pozbyć się ciała. – Ryan by tego nie zrobił. – Nawet gdyby to była prawda? – zapytała Annie. – Ale to nie jest prawda. Ile razy mam powtarzać, że nikogo nie zabiliśmy? – Dopóki ci nie uwierzymy. I dopóki nie wyjaśnisz nam, w jaki sposób ta torba znalazła się w twojej szafie.
– Nie mam pojęcia. – A jak było z żądaniem okupu? – Nie rozumiem. – Czyj to był pomysł? Ryan na to wpadł? Zwietrzył okazję łatwego zarobku czy zrobił to, żeby nas zmylić? – Nie wiem, o czym pani mówi. Annie wstała, a Templeton poszedł za jej przykładem. – Wystarczy – powiedziała, wyłączając magnetofon. – Jestem tym zmęczona. Zaprowadź ją do celi i przyślij kogoś, żeby pobrał od niej próbki do testów. Może nam się poszczęści i jej DNA okaże się zgodne z tamtym śladem krwi na murze. I zdobądź nakaz przeszukania. Technicy będą w jej mieszkaniu za godzinę. A teraz chodźmy pogadać z szefem i dowiedzieć się, co Ryan miał do powiedzenia. – Tak jest, szefowo. – I przestań, do cholery, nazywać mnie szefową – dodała Annie półgłosem. – Nie możecie tego zrobić! – Liz zerwała się z krzesła. – Nie możecie mnie tu trzymać. – No to się zdziwisz – odparła Annie. Banks zapukał do drzwi i wszedł do domu rodziców. Wieczór dopiero się zaczynał i zostało mu wiele czasu do spotkania z Michelle. Rodzice właśnie umyli naczynia i zasiadali przed telewizorem, żeby obejrzeć kolejny odcinek Coron ation S treet, tak samo jak wiele lat temu, tak samo jak tamtego wieczoru, kiedy policjanci przyszli wypytywać o Grahama, a Joey uciekł przez otwarte drzwi. – Nie trzeba, nie wstawaj – zwrócił się Banks do matki. – Teraz nie zabawię długo, zaraz muszę wyjść. Wstąpiłem tylko, żeby zostawić torbę. – Ale herbaty się napijesz, prawda, mój drogi? – Może chciałbyś coś mocniejszego? – zasugerował ojciec. – Nie, dziękuję, tato. Herbata w zupełności wystarczy. – Jak chcesz – odparł Arthur Banks i zwrócił się do żony: – A mnie podaj piwo, kochanie, skoro wstałaś. Ida Banks wyszła do kuchni, a w salonie zapadło niezręczne milczenie. – Jakieś postępy? – odezwał się w końcu ojciec. – W czym? – W sprawie twojego kolegi, Grahama. – Nieznaczne. – To z tego powodu znów przyjechałeś? – Nie – skłamał Banks. – Nie ja prowadzę to śledztwo. Ale jutro jest pogrzeb.
Arthur pokiwał głową, a matka wyjrzała z kuchni. – Wiedziałam, że coś ci miałam powiedzieć, Alanie. Ostatnio pamięć mi szwankuje. Wczoraj rozmawiałam z Elsie Grenfell i powiedziała mi, że jej David będzie na pogrzebie. Ten chłopak od Majorów też ma przyjechać. Czy to nie ekscytujące, zobaczyć starych przyjaciół po tylu latach? – Tak –przyznał Banks i uśmiechnął się do siebie. Pewne rzeczy, jak rytuał towarzyszący oglądaniu Coron ation S treet – na szczęście zostało jeszcze dziesięć minut do rozpoczęcia odcinka – nigdy się nie zmieniały. Paul Major zawsze był dla jego matki „tym chłopakiem od Majorów”, chociaż dobrze wiedziała, jak ma na imię. Chciała w ten sposób dać do zrozumienia, że nie do końca go akceptuje. Banks nie mógł pojąć dlaczego. Z nich wszystkich Paul był najbardziej ugrzeczniony i miał największe szanse na karierę księgowego lub bankiera. – A co u Steve’a Hilla? – zapytał. – Od lat nie słyszałam o nim żadnych wieści – odparła Ida Banks i z powrotem zniknęła w kuchni. Nie było w tym nic dziwnego. Hillowie wyprowadzili się z osiedla przed wielu laty, kiedy ojciec Steve’a dostał pracę w Northumberland. Banks stracił z nimi kontakt i nie wiedział, gdzie teraz mieszkają. Zastanawiał się, czy do Steve’a dotarła w ogóle wiadomość o znalezieniu kości Grahama. – Nie sądzę, żeby wiele prawdy było w tym, o czym rozmawialiśmy w pubie, kiedy byłeś tu ostatnio – odezwał się ojciec. – Mówisz o Krayach i panu Marshallu? Możliwe, ale przynajmniej wczułem się w klimat. – Swego czasu Krayowie mieli w kieszeni połowę londyńskiej policji. – Też o tym słyszałem. Do pokoju weszła Ida Banks z ozdobioną motywem kwiatowym tacą, na której stała herbata i butelka piwa. – Dziś po południu dzwonił Roy – oznajmiła radosnym tonem. – Kazał cię pozdrowić. – Jak się miewa? – Znakomicie. Leci do Ameryki w interesach i chciał nas uprzedzić, że nie będzie go kilka dni, na wypadek gdybyśmy się martwili. – Och, to świetnie – rzekł Banks, który ku rozczarowaniu matki nigdy nie podróżował samolotem, jeśli nie liczyć wakacji w Grecji. Cały Roy, musiał pochwalić się przed matką, jak ekscytujące wiedzie życie. Ciekawe, jakie interesy robi w tej Ameryce, zastanawiał się Banks, ale w końcu doszedł do wniosku, że to nie jego sprawa. – Parę dni temu był w telewizji program o tej aferze korupcyjnej w policji sprzed kilku lat – zagadnął ojciec. – Ciekawe, do czego niektórzy z was potrafili się posunąć.
Banks westchnął ciężko. Przełomowym wydarzeniem w życiu jego ojca nie była druga wojna światowa, w której nie brał udziału, bo był jeszcze na to za młody, ale strajki górników w 1982 roku, kiedy to Maggie Thatcher zlikwidowała związki zawodowe i rzuciła robotników na kolana. Co wieczór oglądał wtedy wiadomości i jako człowiek pracy kipiał z gniewu. Mimo upływu lat nie zdołał wymazać z pamięci obrazu policjantów w rynsztunku bojowym, który wymachiwali plikami banknotów, żeby upokorzyć głodujących górników. Banks pracował wtedy w Londynie jako tajny wywiadowca i głównie ścigał handlarzy narkotyków, ale wiedział, że dla ojca był jednym z nich. Wrogiem. Czy to nigdy się nie zmieni? Nic nie odpowiedział na kąśliwą uwagę ojca. – Dokąd się wybierasz dziś wieczorem, kochanie? – zapytała Ida Banks. – Zobaczysz się znowu z tą policjantką? Powiedziała to takim tonem, jakby szedł na randkę. Banks przyłapał się na tym, że sam myślał podobnie i ogarnęło go poczucie winy. – To sprawy służbowe. – Chodzi o Grahama? – Tak. – A chyba mówiłeś przed chwilą, że to nie twoje śledztwo – wtrącił ojciec. – To prawda, ale może zdołam trochę pomóc. – To policji trzeba pomagać w prowadzeniu śledztwa? – Arthur Banks zachichotał, a jego śmiech zamienił się w nagły atak kaszlu, który zakończył, spluwając w chusteczkę. Na szczęście, nim ktokolwiek zdążył się odezwać, rozległ się motyw muzyczny Coron ation S treet i wszystkie rozmowy ustały. Nadinspektor Gristhorpe rzadko zaglądał do Queens Arms, ale kiedy zakończyli przesłuchania i zamknęli Ryana Milne’a i Liz Palmer w areszcie, zaproponował Annie, aby omówili dotychczasowe postępy śledztwa przy jakimś posiłku. Annie, która była głodna i spragniona, uznała to za doskonały pomysł. Gristhorpe, jak na prawdziwego dżentelmena przystało, poszedł do baru zamówić coś do picia, chociaż Annie wolałaby sama się obsłużyć. Gristhorpe nadal trochę ją onieśmielał, choć nie wiedziała dlaczego, ale swobodniej czuła się przy nim w pubie niż w jego wypełnionym książkami gabinecie, więc tym bardziej była zadowolona, że zaproponował, aby poszli do Queens Arms. Kiedy nadinspektor wrócił z dwiema szklankami piwa, obydwoje spojrzeli w stronę tablicy, na której widniało wypisane kredą menu, i Annie wybrała wegetariańską lazanię – pamiętała, że musi uważać na rozchwiany ząb – a Gristhorpe zdecydował się na rybę z frytkami. Staruszek wygląda na zdrowszego niż jakiś czas temu, pomyślała. Kiedy widziała go krótko po wypadku,
był blady i wychudzony, ale teraz nabrał trochę ciała, a jego ospowata twarz lekko się zarumieniła. Przypuszczała, że kiedy człowiek jest starszy, wypadki i choroby bardziej go wyniszczają, a powrót do zdrowia zajmuje więcej czasu. Zresztą ile on może mieć lat? Nie wygląda na wiele ponad sześćdziesiątkę. – Jak twoja twarz? – zapytał Gristhorpe. – Dziękuję, na razie ból ustąpił. – Powinnaś iść do lekarza. – To nic takiego. Zaliczyłam fangę, i tyle. – Mimo wszystko… Po takich urazach mogą wystąpić komplikacje. Jak się czuje Wells? – Kiedy ostatnio się dowiadywałam, wciąż był w ambulatorium. Armitage dał mu porządny wycisk. – Ten to zawsze był w gorącej wodzie kąpany. Nawet jeszcze kiedy grał w piłkę. A teraz powiedz mi o tej Palmer. Dowiedziałaś się czegoś ciekawego? Annie podzieliła się skąpymi informacjami, które udało się jej wyciągnąć z Liz Palmer, a potem Gristhorpe opowiedział jej o przesłuchaniu Ryana Milne’a. – Twierdzi, że nic nie wie o tej torbie, tak samo jak jego dziewczyna. Powiedział, że tamtego popołudnia nie było go w domu i nie widział się z Lukiem. – Uwierzyłeś mu? – Nie. Winsome trochę go przycisnęła, a ta dziewczyna jest w tym dobra, istna tygrysica, ale nie udało nam się nic z niego wyciągnąć. – Co oni ukrywają? – Nie mam pojęcia. Może noc na dołku trochę ich zmiękczy. – Myślisz, że oni to zrobili? – Co takiego? – Zabili Luke’a Armitage’a i wyrzucili ciało? – Nie wiem. – Gristhorpe wydął wargi. – Milne jeździ jakimś starym rzęchem, więc mieli środek transportu. Podobnie jak ty zasugerowałem, że Luke i Liz mogli mieć romans, ale chłopak tego nie kupił i szczerze mówiąc, nie zauważyłem, żeby to zrobiło na nim jakieś wrażenie. – Więc nie sądzisz, że sypiali ze sobą? – Luke miał zaledwie piętnaście lat, a Liz Palmer ile? – Dwadzieścia jeden. – O ile pamiętam, to dziewczyny w tym wieku nie marzą o piętnastoletnich kochankach. Co innego te dwadzieścia lat starsze. Annie się uśmiechnęła. – Takie mają nastoletnich utrzymanków.
– Tak, słyszałem o takich zwyczajach. Mimo to uważam, że był dla niej za młody. – Sama już nie wiem. Córka dyrektora szkoły powiedziała inspektorowi Banksowi, że jej zdaniem Luke miał romans z nauczycielką angielskiego, a ona dobiega trzydziestki. – Masz na myśli Lauren Anderson? – Tak. – Zdarzają się o wiele dziwniejsze rzeczy. A co Alan o tym myśli? – Że młoda panna Barlow ma osobisty powód, żeby wpędzić panią Anderson w kłopoty. – Annie upiła łyk piwa. – Ale moim zdaniem niewykluczone, że Luke miał jakąś starszą od siebie partnerkę. Z tego, co o nim słyszałam, wydawał się ponad wiek dojrzały zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym. – A pod względem emocjonalnym? – Tego nie wiem. – A to jest najważniejsze. – Gristhorpe się zamyślił. – Właśnie to sprawia, że ludzie się gubią. Mogą coś ogarniać rozumem, mogą temu sprostać fizycznie, ale jeżeli nie są dostatecznie dojrzali, emocje potrafią ich zwalić z nóg. A nastolatki są na to szczególnie narażone. Annie w duchu przyznała mu rację. W swojej pracy miała sporo do czynienia z trudną młodzieżą, by wiedzieć, że to prawda, a Luke Armitage miał złożoną osobowość, mnóstwo sprzecznych pragnień i nierozwiązane problemy. Wystarczyło do tego dodać jego inwencję twórczą i wrażliwość. Luke prawdopodobnie był zmienny i niepewny siebie. – Czy ta Anderson ma zazdrosnego chłopaka? – zapytał Grist horpe. – Winsome nikogo takiego nie odkryła. Trochę pogrzebała i jedyną skazą na wizerunku panny Anderson jest jej brat, Vernon. Był notowany. Nadinspektor uniósł brwi zdziwiony. – Tak? – Nic poważnego tak naprawdę. Fałszywe czeki. – Swego czasu sam wystawiłem kilka takich zdaniem dyrektora mojego banku. A co z tym drugim nauczycielem, Alastairem Fordem? – Jak ustalił Kevin Templeton, krążą plotki, że jest gejem, ale to tylko plotki. Na podstawie tego, co ludzie o nim mówią, zdaje się nie mieć żadnego życia seksualnego. – Czy coś wskazuje na to, że Luke był gejem? – Nic. Ale nie ma też żadnych dowodów na to, że nie był. Za to Ford ma porywczy charakter, jak Martin Armitage, i od kilku lat leczy się u psychiatry. To zdecydowanie niestabilna osobowość. – W takim razie nie możemy go wykluczyć? – Nie.
– A Norman Wells? – Wydaje się najmniej podejrzany. Kiedy podano im jedzenie, obydwoje byli na tyle głodni, że na chwilę przerwali rozmowę i zaczęli jeść. Gristhorpe odezwał się pierwszy. – Masz jakąś własną teorię co do tego, jak torba Luke’a znalazła się w tej szafie? – zapytał. Annie przełknęła kęs lazanii. – Myślę, że Luke przyszedł tam po przeprawie z tamtymi trzema chłopakami na rynku. Co stało się potem, nie mam pojęcia. Albo tam zginął, albo coś sprawiło, że szybko stamtąd wyszedł, pozostawiwszy torbę, czego nie zrobiłby w normalnych okolicznościach. – Więc coś musiało tam się stać. – Na pewno. – A jego komórka? – To jeden z tych małych aparatów, które mają otwieraną klapkę. Prawdopodobnie nie mógłby jej znaleźć wśród wszystkich tych rzeczy, które trzymał w torbie, więc nosił ją w kieszeni. W każdym razie jeszcze jej nie znaleźliśmy. – Czy ktoś z niej korzystał? – Po rozmowie w sprawie okupu już nie. Nawet nie została włączona. Znów o to pytałam operatora. – Czy w torbie było coś cennego? – Stefan sprawdza całą zawartość, ale z tego, co widziałam, to nie. Laptop był wart parę stówek, ale nie sądzę, żeby to był motyw. Aczkolwiek… – Tak? – Może i dla nas nie było nic cennego, co przedstawiałoby realną wartość materialną, ale mam wrażenie, że Liz jest bardzo ambitna i całkiem możliwe, że jej zespół mógłby zajść dużo dalej i dużo szybciej dzięki Luke’owi, a właściwie dzięki sławie Neila Byrda. – Chyba jestem starym zgredem – rzekł Gristhorpe, drapiąc się po haczykowatym nosie. – Ale nigdy nie słyszałem o Neilu Byrdzie. Oczywiście wiem, kim był dla Luke’a i co się z nim stało, ale to wszystko. – Alan wie o nim dużo więcej niż ja, ale Byrd był dosyć sławny za czasów jego młodości. Wciąż ukazują się płyty z jego największymi przebojami, niepublikowanymi wcześniej utworami i nagraniami z koncertów, więc Neil Byrd nadal ma wzięcie, nawet dwanaście lat po śmierci. Luke odziedziczył talent po ojcu i gdyby Liz i Ryan chcieli to wykorzystać, na pewno znaleźliby w jego notatnikach albo w laptopie wiele pomysłów i kompozycji. – Ale to był dopiero dzieciak. Co w takim wieku można mieć do powiedzenia? – Ważne nie jest to, co się mówi, ale w jaki sposób się to wyraża. Z tego, co słyszałam,
głównie jest to gniew okresu dojrzewania. Ale tutaj idzie o nazwisko. I chociaż to trochę makabryczne, nie bez znaczenia jest również cała sytuacja. Zamordowany syn gwiazdora samobójcy. Przy takiej reklamie same piosenki nie musiałyby nawet być aż tak dobre. Dzięki temu zespół Liz stałby się znany, wyrobiłby sobie markę, a w branży muzycznej to połowa sukcesu. – Ale w świetle prawa cały dorobek Luke’a należy teraz do jego rodziny. Gdyby tych dwoje posunęło się do nagrania płyty z jego piosenkami, czy Armitage’owie mogliby ich pozwać? – Możliwe, ale wtedy byłoby już za późno. Zresztą, jak to mówią, najgorszy jest brak rozgłosu, a taki proces tylko pomógłby ich zespołowi w karierze. Tak mi się wydaje. Gristhorpe włożył do ust ostatnią frytkę, odsunął talerz na bok i wypił łyk piwa. – Więc chcesz powiedzieć, że niezależnie od tego, czy Liz i Ryan zabili Luke’a, czy nie, znaleźli żyłę złota w postaci jego materiałów i doszli do wniosku, że przechowają je do czasu, aż będą mogli zrobić z nich użytek. – Jak już mówiłam, to tylko przypuszczenia. Gdyby byli bardziej przezorni, pozbyliby się torby, a my niczego byśmy nie znaleźli. – Ale nie przypuszczali, że przeszukamy ich mieszkanie. – Tego nie mogli przewidzieć. Nie mieli nawet pojęcia, że ktoś widział Luke’a w towarzystwie Liz. – A pastor z tego kościoła, w którym urządzali próby? – Rozmawiała z nim Winsome – odparła Annie, przewracając oczami. – Podobno jest tak oderwany od rzeczywistości, że nawet nie wiedział, kim był Luke Armitage i nie słyszał o jego zaginięciu. – Czy Liz i Ryan mogliby zamordować Luke’a, żeby przywłaszczyć sobie jego pomysły? – zapytał nadinspektor. – Nie sądzę. W sumie skorzystaliby dużo więcej, gdyby Luke żył. Ten chłopak mógłby im zagwarantować popularność, a bez niego… cóż, po prostu starają się najlepiej, jak mogą. – Więc zabijając go, nic by nie zyskali? – Nie. O ile na przykład nie chciał zerwać współpracy z nimi i zabrać całego materiału. Albo, jak już mówiłam, o ile Ryan nie odkrył, że Luke ma romans z jego dziewczyną. – Zbrodnia z namiętności? Też tak sądzę. Nie byłby to pierwszy taki przypadek. Jeszcze niczego nie możemy wykluczyć. Damy im teraz trochę czasu, a rano znów weźmiemy ich w obroty. I miejmy nadzieję, że do tej pory technicy coś znajdą. – Świetny pomysł, szefie. – Annie, zanim sobie pójdziesz… – Tak?
– Nie chciałbym być wścibski, ale ty i Alan… – Zostaliśmy przyjaciółmi. I łączą nas relacje służbowe. Gristhorpe sprawiał wrażenie zadowolonego z takiej odpowiedzi. – Dobrze, a teraz wyśpij się trochę – powiedział. – Widzimy się jutro z samego rana. Pub mieścił się bliżej rzeki niż centrum miasta, choć i tak nie było do niego daleko. Banks zostawił samochód przy Rivergate Centre i resztę drogi pokonał na piechotę. Wieczór był przyjemny i nawet najmniejszy podmuch nie poruszał liśćmi drzew. Zachodzące słońce zabarwiło niebo na pomarańczowo i czerwono. Nisko nad horyzontem widać było Wenus, a nad nią powoli zaczynały pokazywać się gwiazdozbiory. Banks pomyślał, że chciałby umieć rozróżniać je wszystkie i znać ich nazwy, ale potrafił rozpoznać tylko Herkulesa. Przypomniały mu się tamte okropne filmy kostiumowe pełne tandetnych efektów specjalnych, w których występował Steve Reeves i skąpo odziana Sylva Koscina i które on tak uwielbiał oglądać na początku lat sześćdziesiątych. Michelle spóźniła się pięć minut i Banks czekał już na nią z kuflem piwa przy małym stoliku w kącie sali. Lokal był mały i zadymiony, ale większość ludzi stała przy barze i na szczęście nikt nie grał na automatach. Z głośników sączyły się delikatnie dźwięki jakiegoś nowego przeboju. Michelle była ubrana w obcisłe czarne spodnie i zieloną bluzkę wciętą w talii, a przez ramię miała przerzuconą beżową skórzaną kurtkę. Banks pierwszy raz widział ją w tak nieoficjalnym stroju. I również pierwszy raz olśniła go swoim wyglądem. Zauważył, że była u fryzjera, choć jej włosy nie nosiły śladów żadnych drastycznych zmian. Miała również lekki makijaż, który podkreślał zieleń oczu i kształt kości policzkowych. Wydawała się onieśmielona własnym wyglądem, bo z początku unikała jego wzroku. Dopiero kiedy zapytał ją, czego się napije, a ona poprosiła o białe wytrawne wino, zaszczyciła go spojrzeniem i uśmiechnęła się nieśmiało. – Dziękuję, że przyszedłeś – powiedziała, kiedy Banks wrócił do stolika z kieliszkiem wina i usiadł naprzeciwko niej. – Cała przyjemność po mojej stronie. I tak mam być jutro na pogrzebie, więc jeden wieczór nie robi mi różnicy. – Wiem, że masz dużo pracy. – Zastąpili mnie inni. Tak przy okazji, tuż przed moim wyjazdem nastąpił przełom w śledztwie. – Banks opowiedział o torbie Luke’a Armitage’a znalezionej w szafie Liz Palmer. – Biedny chłopak – skwitowała Michelle. – Był niewiele starszy od Grahama Marshalla, prawda? – Mniej więcej o rok. – Dlaczego komuś zależało na jego śmierci? Co taki dzieciak mógł komu zawinić?
– Nie wiem. Chyba dlatego zakładamy, że to sprawka pedofila, kiedy ofiara jest tak młoda. Łatwiej ustalić motyw, gdy zostaje zamordowany ktoś dorosły, ale w przypadku nastolatka nie jest to takie proste. Wprawdzie wygląda to na porwanie, ale mam co do tego pewne wątpliwości. A co u ciebie? Odkryłaś coś nowego? Michelle streściła swoją rozmowę z emerytowanym inspektorem Robertem Lancasterem z Londynu, od którego dowiedziała się, że Graham wcześnie poznał prawa rządzące ulicą i był bardzo zaradny jak na swój wiek. – A więc zdaniem tego gliniarza Graham miał przed sobą obiecującą przyszłość w świecie przestępczym, tak? To interesujące… – Dlaczego? Przypomniałeś sobie coś? – Właściwie nic konkretnego. Tylko że Grahamowi nigdy nie brakowało pieniędzy, a ja nie miałem pojęcia, skąd on je bierze. – Jest jeszcze coś – odezwała się Michelle, a Banks wyczuł wahanie w jej głosie i zauważył, że znów unika jego wzroku. – Tak? – Kiedy w sobotę byłam w Londynie, ktoś włamał się do mojego mieszkania. – Coś zginęło? – Nie zauważyłam, by czegoś brakowało, tylko niektóre rzeczy nie leżały na swoim miejscu. Ale ktokolwiek to był, dokładnie przejrzał zawartość mojego komputera. Banks miał wrażenie, że Michelle nie mówi mu wszystkiego, ale jej nie naciskał. Doszedł do wniosku, że jeśli coś pominęła, najprawdopodobniej miała ku temu powód. Może czuła się zbyt skrępowana, by opowiadać mu, że ktoś grzebał w jej szufladzie z bielizną? – Było tam coś? – Niewiele. Notatki i rozważania. – Na temat śledztwa? – Część tak. – Zgłosiłaś włamanie? – Oczywiście, że nie. Nie w tych okolicznościach. – Jak włamywacz dostał się do środka? – Musiał jakoś poradzić sobie z zamkiem. – Michelle się uśmiechnęła. – Bez obaw, już go wymieniłam. Ślusarz zapewnił mnie, że teraz jestem bezpieczna jak w fortecy. – Coś poza tym? – Chyba tak. – Mianowicie co? – Kiedy wczoraj przechodziłam przez ulicę na osiedlu Hazels, omal nie przejechała mnie
furgonetka. – Omal? – Nic mi się nie stało. Nie jestem pewna, ale przypuszczam, że ktoś to zrobił celowo. – Wiesz, kto to mógł być? – Tablica rejestracyjna była nieczytelna. – Masz jakieś przypuszczenia? – Cóż, nie wiem, czy powinnam to mówić, ale po tym, jak zaginęły notatniki i książki przydziałów, nie mogę się oprzeć podejrzeniu, że to Shaw. Z drugiej strony nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłby posunąć się do czegoś takiego. Banks nie miał większych problemów, by w to uwierzyć. Miał już do czynienia ze skorumpowanymi gliniarzami i poznał ich na tyle dobrze, by nie mieć wątpliwości, że przyparci do muru są zdolni do wszystkiego. Poza tym wielu policjantów biegłością w forsowaniu zamków dorównywało włamywaczom. Tylko dlaczego Shaw czuł się osaczony? I co takiego miał na sumieniu? Banksowi kojarzył się bardziej z milczącym młodym policjantem o piegowatej twarzy, rudych włosach i odstających uszach aniżeli z grubasem o czerwonym nosie, w którego się zamienił z upływem lat. – Shaw był w zespole inspektora Proctora, tak? – Zgadza się. Reg Proctor odszedł na wcześniejszą emeryturę w siedemdziesiątym piątym, a trzy lata później zmarł na raka wątroby. Miał zaledwie czterdzieści siedem lat. – Znasz jakieś plotki na jego temat? Może był zamieszany w jakąś aferę? Michelle wypiła łyk wina i pokręciła głową. – Żadnych rewelacji. Wszystko wskazuje na to, że naprawdę był chory. Banks upewnił się, że Michelle nie będzie przeszkadzał dym, i zapalił papierosa. – Shaw i Proctor byli w naszym domu. Widocznie przesłuchiwali kolegów Grahama i mieszkańców osiedla. Nad tą sprawą musiało pracować wiele innych zespołów, które miały przydzielone inne zadania, ale z jakiegoś powodu komuś zależało, żeby przepadły akurat notatki Shawa. Czyżby jemu samemu? – Wtedy był tylko posterunkowym – powiedziała Michelle. – Racja. Co może mieć do ukrycia? W jego notatkach musi być coś, co obciąża kogoś innego. Może Harrisa albo Proctora. – Równie dobrze te notesy mogły zaginąć już w osiemdziesiątym piątym, kiedy Harris odchodził na emeryturę – zauważyła Michelle. – Albo ktoś mógł je zabrać już w siedemdziesiątym ósmym, przed śmiercią Proctora. – Tylko po co? Od wielu lat nikt nie miał powodu, żeby do nich zaglądać. Po co grzebać w papierach, jeżeli nie ma żadnego konkretnego powodu? I jaki mógłby to być powód, jak nie
odnalezienie ciała i wznowienie śledztwa? – Całkiem prawdopodobne. – Z książki przydziałów można by się dowiedzieć, jak prowadzono śledztwo – zastanawiał się na głos Banks. – W jakim zmierzało kierunku i jaki miało zasięg, a co zostało pominięte. – I znów wracamy do tej jednotorowej koncepcji – powiedziała Michelle. – Jak wspomniał kiedyś Shaw, podobno wszyscy byli przekonani, że to sprawka Brady’ego i Lindley. – Bzdura. – Czas by się zgadzał. – Ale nic poza tym. Równie dobrze można by powiedzieć, że to Reggie i Ronnie maczali w tym palce. – Mogło tak być. Banks się roześmiał. – To i tak bardziej prawdopodobne niż Brady i Lindley. Kray owie mieli długie ręce. Nie, tu chodzi o coś innego. Coś, czego nie potrafimy rozgryźć, bo wciąż brakuje nam zbyt wielu elementów. Jeszcze kolejkę? – Teraz ja stawiam. Michelle podeszła do baru, a Banks, siedząc przy stoliku, zastanawiał się, o co w tym wszystkim może chodzić. Do tej pory cała ich wiedza ograniczała się do śledztwa sprzed lat, które koncentrowało się tylko na jednym założeniu, że sprawcą był pedofil, który przyjechał z innego miasta. Teraz wiedzieli o powiązaniach Billa Marshalla z braćmi Kray, Carlem Fiorino i Le Phonographe, a Banks przypomniał sobie, że Grahamowi nigdy nie brakowało pieniędzy na rozrywki. A do tego jeszcze te zaginione dokumenty. Między Grahamem, Billem Marshallem i Carlem Fiorino istniał jakiś związek, ale dokąd prowadził ten trop? I jaki w tym wszystkim miał udział Jet Harris? Niewykluczone, że Carlo Fiorino płacił mu, żeby oszczędzić sobie kłopotów. Jet Harris i łapówki? Taka wiadomość nie zostałaby dobrze przyjęta w tutejszej komendzie. Ale co to miało wspólnego z Grahamem i jego śmiercią? Michelle wróciła do stolika i opowiedziała mu o śmierci Donalda Bradforda i magazynach pornograficznych znalezionych w jego mieszkaniu. – To nie musi mieć żadnego związku – podsumowała. – Bradford mógł paść ofiarą przypadkowego włamywacza, a pornografię zbiera wielu ludzi. – Racja, ale nie wygląda mi to na czysty przypadek. – Mnie też. – A jeżeli kiosk Bradforda służył do rozprowadzania pornografii? – zasugerował Banks. – A Graham mu w tym pomagał? – Czemu nie? Zawsze wydawał się zdolny do takich rzeczy. To kolejna jego cecha, jaką
zapamiętałem. Dzisiaj polecam „Sunday Times” z duńskim sadomaso, a w „News of the World” znajdziecie państwo szwedzką sodomię. Określenie „dodatek niedzielny” nabiera zupełnie innego znaczenia. Michelle parsknęła śmiechem. – A może on tylko odkrył ten proceder. – I za coś takiego został zamordowany? – Kto wie? Ludzie giną z bardziej błahych powodów. – Ale musielibyśmy założyć, że Bradford był drobnym dystrybutorem pornografii. – Mógł brać towar od jakiegoś hurtownika. Może nawet pracował dla kogoś, kto miał więcej do zaoferowania. – Kogoś takiego jak Carlo Fiorino? – zasugerował Banks. – A Harris siedział w kieszeni Fiorina? Całkiem możliwe, ale to wciąż tylko spekulacje. Niezbyt pomocne w wyjaśnieniu zagadki zaginionych notatek. – Chyba że Proctor i Shaw w trakcie przesłuchań bezwiednie odkryli prawdę i zostało to zapisane w notatniku. Tylko nie wiem, jak moglibyśmy to sprawdzić. Z Proctorem albo Harrisem już nie porozmawiamy. – Ale możemy spróbować czegoś innego – oznajmił Banks. – Czy oni byli żonaci? – Harris był. Proctor nie. – A żona Harrisa nadal żyje? – Żyje, o ile mi wiadomo. – To może będzie mogła nam coś powiedzieć. Dałabyś radę ją znaleźć? – Bez problemu – odparła Michelle. – Przyjrzymy się również trochę dokładniej Donaldowi Bradfordowi, a zwłaszcza okolicznościom jego śmierci. – Dobra. Ale co z Shawem? – Unikaj go, jak tylko się da. – Teraz to nie powinno być trudne. Większość czasu spędza na zwolnieniu. – Pije? – Tak przypuszczam. – Przyjdziesz jutro na pogrzeb? – Tak. – To dobrze. – Banks dopił piwo. – Jeszcze po jednym? Michelle spojrzała na zegarek. – Nie. Powinnam już iść. – W porządku. Ja chyba też. Jestem pewien, że moja mama nie zmruży oka, dopóki nie
wrócę. Michelle zaśmiała się i Banks uświadomił sobie, że pierwszy raz słyszy jej śmiech. Podobał mu się. Był dźwięczny i miał przyjemne melodyjne brzmienie. – Mogę cię podwieźć? – zapytał. – Nie, dziękuję. – Michelle wstała od stolika. – Mieszkam tuż za rogiem. – W takim razie cię odprowadzę. – Nie trzeba. Tu jest całkiem bezpiecznie. – Nalegam. Zwłaszcza po tym, co ci się przydarzyło. Michelle nic nie powiedziała. Wyszli na pogrążoną w mroku ulicę i po chwili znaleźli się w pobliżu stojących na brzegu rzeki domów mieszkalnych, niedaleko miejsca, w którym Banks zaparkował samochód. Michelle miała rację, rzeczywiście mieszkała tuż za rogiem. – Mieszkasz dokładnie naprzeciwko miejsca na tamtym brzegu, gdzie odbywały się festyny, kiedy byłem dzieckiem – odezwał się Banks. – Zabawne, ale jadąc tutaj, właśnie o nich myślałem. – To jeszcze nie moja epoka. – Michelle zatrzymała się pod drzwiami domu i zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu klucza. – W takim razie dobranoc. – Zaczekam jeszcze, żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku. – To znaczy, aż upewnisz się, że nie czyha na mnie żadne licho? – Coś w tym rodzaju. Michelle otworzyła drzwi, zapaliła światło i szybko rozejrzała się po mieszkaniu, podczas gdy Banks, stojąc w drzwiach, omiatał wzrokiem jej salon. Pomieszczenie wydało mu się trochę surowe, pozbawione charakteru, jakby Michelle jeszcze nie zaznaczyła w nim na dobre swojej obecności. – Wszędzie czysto – oznajmiła, wychodząc z sypialni. – W takim razie dobranoc – rzekł Banks, starając się ukryć rozczarowanie, że nie zaprosiła go chociaż na kawę. – Uważaj na siebie. Widzimy się jutro. – Tak. Do jutra. – Uśmiechnęła się do niego i delikatnie zamknęła drzwi, a szczęk przesuwanego rygla wydawał się o wiele głośniejszy, niż był w rzeczywistości. Gristhorpe życzył Annie spokojnej nocy, ale okazało się, że to nie takie proste. Zażyła kolejną dawkę paracetamolu i wcześnie położyła się spać, ale ból wrócił ze zdwojoną siłą. Teraz bolały ją wszystkie zęby i poczuła, że już drugi zaczyna się chwiać. Cios, który zadał jej Armitage, wstrząsnął nią o wiele mocniej, niż była skłonna się przyznać przed Gristhorpe’em i Banksem, ponieważ sprawił, że poczuła się bezsilną ofiarą, tak samo jak przed trzema laty, kiedy została zgwałcona. Potem przysięgała sobie, że już nigdy nie dopuści, by znów tak się poczuć, ale w mrocznym i zatęchłym antykwariacie Normana Wellsa ponownie
ogarnął ją ten przejmujący lęk przed brutalną samczą siłą. Wstała z łóżka, zeszła na dół i drżącymi rękami nalała sobie szklankę mleka, a potem sączyła je, siedząc w ciemności przy kuchennym stole. Przypomniała sobie, jak Banks po raz pierwszy przyszedł do jej domu. Siedzieli w kuchni i jedli kolację, podczas gdy za oknem zapadał zmrok, a Annie zastanawiała się cały czas, jak by się zachowała, gdyby on wykonał jakiś ruch. Bądź co bądź pod wpływem impulsu zaprosiła go do siebie na kolację, którą obiecała własnoręcznie przyrządzić, zamiast iść do restauracji albo do pubu, jak on sugerował. Czy wiedziała, co się stanie, kiedy składała mu tę propozycję? Raczej nie. Z biegiem czasu ogarniał ich coraz lepszy nastrój, po części za sprawą rozluźniającego działania chianti. Wyszła na zewnątrz z Banksem, który nabrał ochoty na papierosa, a kiedy ją objął, zaczęła dygotać jak nastolatka i wymieniła wszystkie powody, dla których nie powinni robić tego, na co się zanosiło. Ale i tak to zrobili. A teraz ona zakończyła ich związek. Czasami tego żałowała i zastanawiała się, czemu podjęła taką decyzję. Oczywiście między innymi ze względu na swoją karierę. Nie czuła się najlepiej, pracując na tym samym posterunku z człowiekiem, z którym sypiała. Ale może to była tylko wymówka. Bo przecież wcale nie musiało tak być. Mogła się przenieść, znaleźć inne miejsce pracy, w którym warunki byłyby równie dobre jak w komendzie okręgu zachodniego albo nawet lepsze. Faktem było, że Banks tkwił w przeszłości i wciąż przeżywał rozpad swojego małżeństwa, ale ona mogłaby sobie z tym poradzić. Było to zresztą coś, co mogło z biegiem czasu rozejść się po kościach. Zdawała sobie sprawę, że każdy dźwiga jakiś bagaż emocji, bo i ona nie stanowiła wyjątku. W końcu uświadomiła sobie, że przyczyna rozstania tkwiła w niej, nie w sytuacji zawodowej i nie w przeszłości Banksa. Intymność budziła w niej poczucie zagrożenia i im bardziej zbliżała się do niego, tym bardziej się dusiła i próbowała uciekać. Zadawała sobie pytanie, czy tak będzie z każdym mężczyzną, którego pozna. Czy miało to jakiś związek z gwałtem? Możliwe, że tak, myślała, przynajmniej częściowo. Nie była pewna, czy kiedykolwiek zdoła całkowicie się od tego uwolnić. To, co wydarzyło się tamtej nocy, bez wątpienia odcisnęło się głęboko w jej psychice. Nie sądziła, że to nieodwracalne, ale wiedziała, że czeka ją długa droga. Wciąż miewała jeszcze koszmary i chociaż nie mówiła o tym Banksowi, seks czasami ją męczył, a niekiedy nawet sprawiał jej ból. Czasami kiedy w nią wchodził, choć robił to delikatnie i za jej przyzwoleniem, ogarniała ją panika i poczucie całkowitej bezsilności, jakiego doświadczyła tamtej nocy. Zdawała sobie sprawę, że seks ma swoją ciemną stronę. Może być demoniczny, ocierać się o brutalność, rozbudzać niebezpieczne pragnienia i popychać do przełamywania tabu i zapuszczania się w mroczne obszary. Nic więc dziwnego, że mówiąc o seksie, często w tym samym zdaniu wspomina się również o przemocy, a w dziełach wielu
pisarzy i malarzy rozkosze cielesne łączy tak bliska więź ze śmiercią. Annie dopiła resztę mleka. Próbowała odpędzić od siebie ponure myśli, które jednak zdawały się bez reszty wypełniać jej głowę w tę samotną i bezsenną noc. Nastawiła wodę na herbatę i poszła do salonu, żeby przejrzeć swoją niewielką kolekcję filmów wideo. W końcu wybrała Doktora Żyw ago, który zawsze należał do jej ulubionych. Kidy herbata się zaparzyła, Annie rozsiadła się na sofie z parującym kubkiem w ręku i dała się ponieść niezapomnianej muzyce, która rozpoczynała tę epicką opowieść o miłości w czasach rewolucji. Zbiegając po schodach, Banks próbował przezwyciężyć uczucie zawodu, które go przepełniało. Tłumaczył sobie, że nie powinien tracić głowy z powodu kolejnej kobiety, bo akurat teraz jest mu to potrzebne jak dziura w moście. A Michelle zmagała się z własnymi demonami, skądkolwiek się brały. Wydawało się, że nikt nie jest od nich wolny. Do pewnego wieku człowiek ściągał na siebie najróżniejsze problemy i było to chyba nieuniknione. Tylko dlaczego to zawsze musiało tak wyglądać? Dlaczego tak łatwo napytać sobie biedy, a przyjemności są tak ulotne? Za rogiem budynku przystanął, żeby zapalić papierosa, ale nim zdążył wyjąć zapalniczkę z kieszeni, poczuł silne uderzenie w plecy. Zatoczył się do przodu i obrócił głowę, by zobaczyć, skąd przyszedł atak. Zdążył tylko dostrzec czyjś spłaszczony nos i świńskie oczka, a potem zamroczyło go i zachwiał się na nogach, kiedy dostał pięścią w twarz. Kolejny cios powalił go na ziemię i poczuł przenikliwy ból w żebrach, a kopniak w żołądek przyprawił go o mdłości. Potem jakby zza grubej zasłony dobiegło go szczekanie psa i krzyk jakiegoś mężczyzny i bardziej poczuł, niż zobaczył, że napastnik się zawahał. – Wracaj tam, skąd przyjechałeś, albo oberwiesz jeszcze mocniej – rozległ się chrapliwy szept, a potem odgłos oddalających się kroków. Banks podźwignął się na kolana i poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Przemknęło mu przez myśl, że chyba jest już za stary na takie rzeczy. Próbował wstać, ale nogi wciąż jeszcze odmawiały mu posłuszeństwa. Chwilę później czyjaś ręka chwyciła go pod ramię i zdołał się podnieść z klęczek. – Nic się panu nie stało? Chwiejąc się na nogach, parę razy zaczerpnął głęboko powietrza i poczuł się odrobinę lepiej. Nadal kręciło mu się w głowie, ale odzyskał już ostrość widzenia. Przed nim stał młody mężczyzna i trzymał na smyczy Jack Russell terriera. – Właśnie wyprowadzałem psa na spacer, kiedy zobaczyłem, że tamci dwaj pana napadli – powiedział. – Dwaj? Jest pan pewien, że było ich dwóch? – Tak. Uciekli w stronę centrum. – Dziękuję. To bardzo odważne z pana strony. Uratował mi pan tyłek.
– Mogę jakoś panu pomóc? Wezwać taksówkę? Banks milczał przez chwilę, próbując zebrać myśli, a potem spojrzał w stronę bloku mieszkalnego. – Nie, dziękuję – odezwał się z końcu. – Moja przyjaciółka mieszka tuż za rogiem. Dam sobie radę. – Na pewno? – Tak. I jeszcze raz dziękuję. W tych czasach mało kto zdobyłby się na coś takiego. – Nie ma sprawy. – Młodzieniec wzruszył ramionami i odszedł w swoją stronę, parę razy oglądając się przez ramię. Banks chwiejnym krokiem wrócił pod drzwi domu Michelle i nacisnął guzik domofonu. Chwilę później w ciszy rozległ się jej głos. – Kto tam? – To ja, Alan. – O co chodzi? – Miałem mały wypadek. Pomyślałem, czy nie… Nie zdążył dokończyć, gdy rozległo się brzęczenie magnetycznego zamka. Czekała na niego w otwartych drzwiach z zaniepokojoną miną, a kiedy wszedł na górę, chwyciła go pod ramię i zaprowadziła do salonu. Dałby sobie radę sam, ale pomyślał, że to miły gest z jej strony. – Co się stało? – zapytała. – Ktoś mnie pobił. Na szczęście jakiś facet wyprowadzał psa, bo już bym chyba pływał w rzece. Zabawne, nie sądzisz? Wiele lat temu już raz byłem przekonany, że zakończę życie w Nene, a dzisiaj znów niewiele brakowało. – Bzdury wygadujesz – przerwała mu Michelle. – Siadaj. Banks wciąż czuł się lekko zamroczony i mdliło go, kiedy opadł na sofę. – Posiedzę tu sobie kilka minut. Zaraz mi przejdzie. Michelle podała mu kieliszek. – Wypij. Uniósł kieliszek do ust i poczuł smak koniaku. Dobrego koniaku. Gdy alkohol rozprzestrzeniał się po jego ciele, zaczął powoli dochodzić do siebie. Jego umysł odzyskał zdolność koncentracji i mógł teraz ocenić swoje obrażenia. Tak naprawdę ucierpiał niewiele. Żebra miał obolałe, ale nie podejrzewał, by jakaś kość była złamana. Uniósł wzrok i zobaczył, że Michelle stoi nad nim. – Jak się teraz czujesz? – Dziękuję. Dużo lepiej. – Banks wypił jeszcze jeden łyk koniaku. – Posłuchaj, lepiej wezwę taksówkę. Nie czuję się na siłach prowadzić w takim stanie. Zwłaszcza po tym – dodał zerkając na butelkę courvoisier VSOP. Michelle uzupełniła jego kieliszek, a potem nalała również sobie.
– Dobrze – powiedziała. – Ale najpierw muszę obejrzeć twój nos. – Nos? Banks zdał sobie sprawę, że jego nos i górna warga zaczynają puchnąć. Dotknął swojej twarzy i zobaczył, że ma na palcach krew. – Raczej nie powinien być złamany, ale trzeba go przemyć i założyć jakiś opatrunek – oświadczyła Michelle, prowadząc go do łazienki. – I masz rozciętą wargę. Ten, kto cię uderzył, musiał nosić sygnet albo coś w tym rodzaju. Łazienka była tak mała, że dwoje ludzi z trudem mieściło się w środku, nie ocierając się o siebie. Banks stał, dotykając nogami muszli, a Michelle nawilżoną chusteczką wytarła mu krew z twarzy, po czym otworzyła szafkę i wyjęła z niej jakiś płyn odkażający. Przyłożyła mały bawełniany tampon do wylotu buteleczki i przechyliła ją, a potem ostrożnie przemyła mu rozciętą wargę. Poczuł bolesne pieczenie, a ostra woń antyseptyku zatkała mu dech. Michelle cofnęła rękę. – Nic mi nie jest – powiedział. Wyrzuciła zakrwawiony gazik do kosza i sięgnęła po następny. Banks patrzył z bliska na jej twarz, widział skupienie w jej oczach, kiedy nasączała gazik, wysuwając czubek języka spomiędzy zębów. Zauważyła jego spojrzenie i odwróciła wzrok. – Co? – zapytała. – Nic. Była tak blisko, że czuł ciepło jej ciała i oddech pachnący koniakiem. – No mów. Chciałeś coś powiedzieć. – To jest jak w Chin atow n . – Nie rozumiem. – Jak scena z tego filmu, Chin atow n . Nie widziałaś go? – Co to za scena? – Roman Polański rani Jacka Nicholsona w nos, a Faye Dunaway, cóż… robi to, co ty teraz. – Odkaża mu ranę TCP? – Nie sądzę, żeby mieli wtedy w Ameryce TCP, ale idea jest ta sama. Zresztą to bardzo seksowna scena. – Seksowna? Michelle zamilkła i na jej twarzy pojawił się rumieniec. Banks niemal czuł ciepło bijące od jej policzków, a łazienka wydawała mu się coraz ciaśniejsza. – Tak – potwierdził. Znów dotknęła jego wargi gazikiem. Jej dłoń lekko drżała. – Nie rozumiem, jak odkażanie rany może być seksowne. Ale jak to wyglądało w tym filmie?
Stała teraz tak blisko niego, że dotykała piersią jego ramienia. Mógł jeszcze się odsunąć, odchylić tułów do tyłu, ale nie ruszył się z miejsca. – Najpierw się pocałowali – odparł. – Ale to mogłoby zaboleć. – Przecież on był ranny tylko w nos. Nie pamiętasz? – No tak. Ale głupia jestem. – Michelle? – Co? Co takiego? Chwycił jej drżącą dłoń i odsunął od swoich ust, a potem drugą ręką delikatnie ujął ją pod brodę. Jej lśniące zielone oczy patrzyły na niego pytająco, ale tym razem nie odwróciła wzroku. Czuł, jak uginają się pod nim kolana i serce kołace mu w piersi, kiedy przyciągnął ją bliżej, a ona całkowicie mu się poddała.
Rozdział 16 – Późno wróciłeś dziś w nocy – powiedziała matka, nie odwracając się od kuchennego zlewu. – Właśnie zaparzyłam herbatę. Banks nalał sobie herbaty do filiżanki i dodał odrobinę mleka. Spodziewał się takiej reakcji. Matka najprawdopodobniej czuwała do drugiej w nocy, nasłuchując jego kroków, tak samo jak wtedy, gdy był nastolatkiem. Wspólnie z Michelle zadecydował, że z wielu powodów nie jest to najlepszy pomysł, by zostawał u niej na noc, ale ona i tak śmiała się z tego, że musi wracać do domu, bo czeka na niego matka. Ida Banks odwróciła się i spojrzała na syna. – Alanie! Co się stało z twoją twarzą? – Nic takiego. – Ale jest cała posiniaczona. I masz rozciętą wargę. Coś ty wyprawiał? – Mówiłem ci, że nic takiego. – Biłeś się? To sprawka jakiegoś bandyty, którego aresztowałeś? Dlatego wróciłeś tak późno? Mogłeś chociaż zadzwonić. Posłała mu spojrzenie, które wyrażało wszystko, co myślała na temat jego zawodu. – Coś w tym rodzaju. Musiałem dopilnować kilku spraw. Przepraszam, że nie zadzwoniłem, ale było za późno. Nie chciałem cię obudzić. Matka popatrzyła na niego z miną pełną dezaprobaty, w której okazywaniu nie miała sobie równych. – Synu, najwyższy czas, abyś zapamiętał, że nie potrafię zasnąć, dopóki nie wrócisz do domu cały i zdrowy. – W takim razie niewiele spałaś przez ostatnie trzydzieści lat – odparł Banks i od razu tego pożałował, kiedy zobaczył na twarzy matki minę zbolałej męczennicy, którą również opanowała do perfekcji. Wstał od stołu i objął ją. – Przepraszam, mamo, ale naprawdę nic mi nie jest. Ida Banks pokiwała głową. – Cóż, chyba musisz być głodny. Zjesz jajka na bekonie? Banks wiedział z doświadczenia, że karmiąc go, matka chce sobie wynagrodzić stres bezsennej nocy. Nie był bardzo głodny, ale nie chciał narażać się na protesty matki, których mógł się spodziewać, gdyby poprosił ją tylko o płatki śniadaniowe. Poza tym mu się spieszyło. Michelle zaproponowała, żeby wstąpił na komendę i spróbował poszukać twarzy napastnika wśród zdjęć notowanych przestępców. Nie był pewien, czy zdoła go zidentyfikować, chociaż świńskie oczka i spłaszczony nos były dosyć charakterystyczne. Ale matka miała pierwszeństwo i nie mogło się
obyć bez jajek na bekonie. – Jeżeli nie sprawi ci to kłopotu – powiedział. – Nie sprawi. – Ida Banks ruszyła w stronę lodówki. – A gdzie ojciec? – Na działce. – Nie wiedziałem, że nadal tam chodzi. – Bardziej w celach towarzyskich. Teraz już niewiele pracuje w ogródku. Głównie przesiaduje na ławce i rozmawia ze swoimi kolegami. Czasem wypali papierosa albo dwa. Myśli, że ja o tym nie wiem, ale czuć od niego dym, kiedy wraca do domu. – Nie bądź dla niego zbyt surowa. – Nie jestem, ale tu nie chodzi tylko o jego zdrowie. Co ja pocznę, jeżeli on przez to padnie trupem. – Nie będzie aż tak źle, mamo. – Lekarz mówi, że papierosy mu nie służą. I ty też powinieneś rzucić palenie, póki jeszcze jesteś młody. Młody? Już dawno nikt mu nie mówił, że jest młody. Ani dawno tak się nie czuł. No, może z wyjątkiem ostatniej nocy z Michelle. Kiedy zdecydowała się zbliżyć trochę do niego i porzuciła postawę obronną, stała się zupełnie inną osobą, która budziła jego zachwyt. Najwyraźniej musiało upłynąć sporo czasu, odkąd ostatnio z kimś była, więc z początku kochali się powoli i niepewnie, chociaż wcale nie czuli się przez to źle. A gdy Michelle pozbyła się w końcu zahamowań, okazała się czułą i wspaniałomyślną kochanką. Była również delikatna i nie zapominała o jego rozciętej wardze i poobijanych żebrach. Banks przeklinał swojego pecha – że też musiał oberwać akurat tej nocy, kiedy pierwszy raz poszedł z nią do łóżka. Tego rodzaju wypadki stanowiły rzadkość w tej pracy, a jak na ironię w odstępie kilku godzin on i Annie doznali obrażeń. Jakby sprzysięgły się przeciwko nim jakieś złośliwe moce. Przypomniał sobie senny pocałunek Michelle, którym pożegnała go w drzwiach, gdy wychodził od niej późno w nocy. – Mamy dzisiejszą gazetę? – zwrócił się do matki. – Ojciec zabrał ze sobą. – To ja skoczę do kiosku – powiedział. Jego ojciec i tak czytywał „Daily Mail”, a on wolał „Independent” albo „Guardiana”. – Zaraz podaję śniadanie. – Nie martw się, mamo. Wrócę, zanim będzie gotowe. Idąc w stronę drzwi, usłyszał za plecami wymowne westchnienie matki. Na zewnątrz było ciepło, ale niebo zasnuwały chmury i znów zanosiło się na deszcz. Nie znosił takiej dusznej
i wilgotnej pogody. Wchodząc do kiosku, przypomniał sobie dawny układ wnętrza – kiedyś lada stała w innym miejscu i stojaki na gazety były rozmieszczone inaczej. Również wyłożone na nich magazyny i okładki były wtedy inne: „Film Show”, „Fabulous”, „Jackie, Honey”, „Tit-Bits” i „Annabelle”. Wrócił myślami do opowieści Michelle o Donaldzie Bradfordzie i zaczął się zastanawiać, czy właściciel sklepiku z gazetami rzeczywiście pełnił funkcję lokalnego dystrybutora pornografii. Raczej nie potrafił sobie wyobrazić, jak Graham wsuwa w szczelinę skrzynki pocztowej tygodnik „People” z ukrytą między stronami gazetką dla dorosłych, ale wydawało mu się całkiem prawdopodobne, że Bradford trzymał taki towar pod ladą albo na zapleczu. Być może Graham przez przypadek natknął się na coś, czego nie powinien zobaczyć. Pamiętał całkiem dokładnie, jak pierwszy raz w życiu zobaczył magazyn pornograficzny. Nie było to jedno z tych pism drukujących zdjęcia nagich kobiet, jak „Playboy”, „Swank” czy „Mayfair”, ale prawdziwe porno ze zdjęciami, na których działy się różne rzeczy. Było to w ich kryjówce pod koroną drzewa, a magazyny, co ciekawe, należały do Grahama. W każdym razie to on je przyniósł. Czy Banks zastanawiał się wtedy, skąd jego przyjaciel ma takie rzeczy? Nie pamiętał. Tak samo nie pamiętał, czy Graham kiedykolwiek o tym wspominał. To był ciepły dzień i spotkali się tylko we trzech, ale nie potrafił sobie przypomnieć, czy tym trzecim był Dave, Paul czy Steve. Gałęzie drzewa zwieszały się do samej ziemi, a do kryjówki prowadziło tajemne przejście znajdujące się w miejscu, gdzie listowie nie było tak gęste. Banks przypomniał sobie, jak przeciskał się wśród zielonych połyskliwych liści o kolczastych brzegach i czuł na skórze ich ukłucia. Kiedy weszło się do środka, wnętrze wydawało się bardziej przestronne, niż można by się spodziewać, patrząc z zewnątrz, tak samo jak TARDIS Doktora Who. Mieli tam sporo miejsca, żeby usiąść i palić papierosy, a między liśćmi sączyło się wystarczająco dużo światła, by mogli oglądać sprośne gazetki. Przypomniał sobie również zapach tego miejsca, a jego wspomnienie było tak realne, że znów go poczuł, przechodząc przez ulicę. To było sosnowe igliwie, które pokrywało ziemię niczym beżowy dywan. Tego dnia Graham przyniósł dwa magazyny, które wyciągnął spod koszuli teatralnym gestem. Powiedział chyba: „Nacieszcie sobie oczy, chłopaki”, ale Banks nie pamiętał, jak dokładnie brzmiały jego słowa, a nie miał czasu, by skupiać się na tym wydarzeniu i odgrzebywać w pamięci wszystkie szczegóły. Zresztą to było nieważne. Ważne było to, że przez następną godzinę trzech nastolatków oglądało z przejęciem najbardziej zdumiewające, niewiarygodne i ekscytujące obrazy, jakie kiedykolwiek widzieli w życiu. Nawet im się nie śniło, że można albo wypada robić takie rzeczy, jak ci ludzie na zdjęciach. Banks zdawał sobie sprawę, że jak na dzisiejsze standardy było to całkiem delikatne, ale
w tamtych czasach dla czternastolatka z prowincji widok kobiety biorącej penisa do ust albo mężczyzny penetrującego odbyt partnerki był szokujący do granic możliwości. Nie przypominał sobie, aby były tam jakieś zwierzęta. I na pewno nie było żadnych dzieci. Głównie zapadły mu w pamięć kobiety o niewiarygodnie dużych piersiach, niekiedy ociekających spermą, podobnie jak ich twarze, i leżący na nich albo pod nimi hojnie obdarzeni przez naturę mężczyźni. Graham nie chciał nikomu pożyczyć swoich gazetek i mogli je oglądać tylko tam, w kryjówce pod koroną drzewa. Banks zapamiętał, że tekst i opisy pod zdjęciami były w jakimś obcym języku. Nie był to niemiecki ani francuski, bo ich uczył się w szkole. Chociaż nie stało się to regularną praktyką, Graham jeszcze dwa razy przynosił do kryjówki takie magazyny. Za każdym razem inne. Potem zaginął, a Banks nie oglądał już pornografii w tym stylu aż do czasu, gdy został policjantem. Czy była to zatem jakaś wskazówka, czy nie? Jak zauważyła Michelle zeszłej nocy, mało prawdopodobne, by z takiego powodu kogoś zamordowano, nawet w tamtych czasach, ale jeżeli była to tylko część czegoś większego – na przykład interesów braci Kray – i jeżeli Graham był zamieszany w coś, co go przerastało, jeżeli pozwolił sobie na coś więcej, niż tylko wypożyczenie kilku gazetek porno, mógł to być trop prowadzący do wyjaśnienia zagadki jego śmierci. W każdym razie warto było się temu przyjrzeć. Uderzając się zwiniętą gazetą po udzie, Banks przeszedł na drugą stronę ruchliwej ulicy i pospiesznym krokiem skierował się w stronę domu, gdzie zapewne czekały już na niego jajka na bekonie. Nie miał najmniejszej ochoty po raz drugi tego ranka wytrącić matki z równowagi. Pomimo zarwanej nocy Michelle zasiadła przy swoim biurku dużo wcześniej, niż zazwyczaj pojawiał się w pracy nadinspektor Shaw. Miała nadzieję, że również tego dnia postanowił wziąć sobie wolne. Tylko tego brakowało, żeby zaglądał jej przez ramię, kiedy Banks siedział w pokoju przesłuchań i przeglądał zdjęcia notowanych przestępców. W biurze nie była sama, więc kiedy przyszedł Banks, nie mogli sobie pozwolić na nic więcej poza zdawkowym powitaniem, po którym od razu przeszli do rzeczy. Dała mu wybór między wersją cyfrową na monitorze komputera a staromodnymi albumami fotograficznymi i zdecydował się na to drugie. Poczuła się trochę speszona, kiedy stanął w drzwiach, i wydało się jej wręcz niewiarygodne, że tak po prostu poszła na całość i przespała się z nim, chociaż musiała przyznać, że miała na to ochotę. Nie czekała na jakąś specjalną okazję, nie bała się ani nie straciła zainteresowania seksem, ale wciąż była za bardzo pochłonięta rozpamiętywaniem śmierci Melissy i rozstania z Tedem. Po czymś takim nie dochodzi się do siebie z dnia na dzień. Mimo to była zaskoczona, że znów odnalazła w sobie tyle śmiałości i wciąż jeszcze rumieniła się na samą myśl o tym, jakie to było uczucie. Nic nie wiedziała o życiu osobistym Banksa poza tym, że jest w trakcie rozwodu. Nie opowiadał jej o swojej żonie ani o dzieciach, jeśli w ogóle
miał jakieś dzieci. Michelle zauważyła, że ją to interesuje. Ona też nie opowiedziała mu o Melissie i Tedzie i nie była pewna, czy chce to zrobić. W każdym razie jeszcze nie teraz. To było dla niej zbyt bolesne. Jedyny poważny problem tkwił w tym, że pracowali w tym samym fachu. Ale czy miała szansę poznać kogoś gdzieś indziej? A ludzie często poznawali swoich partnerów w miejscu pracy. Zresztą North Yorkshire leżało dosyć daleko od Cambridgeshire, a ona wątpiła, by po zakończeniu sprawy Grahama Marshalla jeszcze kiedykolwiek zdarzyło im się pracować razem. Ale czy potem w ogóle będą się widywać? To było zasadnicze pytanie. Mieliby do siebie spory kawał drogi. Chyba to głupota z jej strony, że w ogóle uroiła sobie jakiś związek. Może Banks miał już kogoś w Eastvale i była to dla niego jednorazowa przygoda. Porzuciwszy rozmyślania i wspomnienia minionej nocy, Michelle zabrała się do pracy. Przed pogrzebem Grahama Marshalla, który miał się odbyć po południu, planowała zrobić kilka rzeczy, między innymi odnaleźć żonę Jeta Harrisa i zadzwonić do doktor Cooper. Ale nim zdążyła sięgnąć po telefon, doktor Cooper zadzwoniła do niej. – Zamierzałam się do ciebie odezwać dziś rano – powiedziała Michelle. – Co słychać? – Wybacz, że tyle czasu zajęło mi zdobycie informacji, na której ci zależało, ale uprzedzałam cię, że doktora Wendella nie jest łatwo dopaść. – Masz coś dla mnie? – Hilary coś ustalił. Nie jest co do tego absolutnie przekonany, więc nie licz, że łatwo się zgodzi to poświadczyć w sądzie, gdyby zaszła taka potrzeba. – Raczej nie będzie to konieczne, ale informacja może mi się przydać. – Zatem na podstawie starannych pomiarów wyszczerbienia w dolnej części żebra Wendell wykonał kilka szkiców i jest przekonany, że to ślad po wojskowym nożu. Stawia na fairbairnsykes. – Co to jest? – Nóż szturmowy brytyjskich komandosów. Wprowadzony do uzbrojenia w tysiąc dziewięćset czterdziestym, szpiczasto zakończona obosieczna głownia długości siedemnastu centymetrów. – Nóż szturmowy? – Tak. Przyda ci się to do czegoś? – Możliwe – odparła Michelle. – Dziękuję ci. – Proszę bardzo. – I podziękuj ode mnie doktorowi Wendellowi. – Nie ma sprawy. Nóż brytyjskich komandosów. W 1965 roku od wojny upłynęło zaledwie dwadzieścia lat i wielu mężczyzn, którzy wtedy przekroczyli czterdziestkę, mogło brać w niej udział i mieć dostęp do
takiej broni. Jednak najbardziej zaniepokoiło Michelle, że Jet Harris służył na froncie jako komandos piechoty morskiej. Zapamiętała to z jego biografii, którą przeczytała tuż po rozpoczęciu pracy w Thorpe Wood i z której dowiedziała się również, że został odznaczony medalem za wyjątkowe zasługi. Już na samą myśl o tym poczuła dreszcz. Jet Harris, będąc mordercą, na każdym kroku tak kierował śledztwem, żeby odwrócić uwagę od Bradforda, przypuszczalnie ze względu na Fiorina, jak sugerował Banks, a także od samego siebie. Była to teoria, którą z całą pewnością nie powinna dzielić się z Shawem ani z kimkolwiek innym w tej komendzie. Harris był miejscową legendą i potrzebowała żelaznych dowodów, żeby ktoś dopuścił do siebie choćby cień podejrzenia, że pod wizerunkiem bohatera kryje się morderca. Po półgodzinie Banks wystawił głowę z pokoju przesłuchań, rozglądając się, czy Shawa nie ma w pobliżu, a potem podszedł do jej biurka, trzymając jeden z albumów. – Myślę, że to on. Michelle spojrzała na zdjęcie, które przedstawiało krępego mężczyznę przed trzydziestką o brązowych włosach średniej długości, świńskich oczkach i spłaszczonym nosie. Nazywał się Des Wayman i z jego akt wynikało, że był już kilkakrotnie karany, począwszy od kradzieży samochodu, której dopuścił się jako nieletni, poprzez zakłócanie porządku publicznego aż po rozboje z ciężkim uszkodzeniem ciała. Ostatni wyrok, zaledwie dziewięć miesięcy odsiadki, dostał za paserstwo, a teraz od półtora roku cieszył się wolnością. – Co teraz? – zapytał Banks. – Złożę mu wizytę i pogadam z nim. – Chcesz, żebym ci towarzyszył? – Nie. Myślę, że będzie lepiej, jeżeli przesłucham go sama. Zresztą i tak może dojść do okazania. Jeżeli mamy postawić mu zarzuty, wolałabym przeprowadzić wszystko jak należy. – Racja. Ale facet wygląda na twardego zawodnika – rzekł Banks i potarł dłonią szczękę. – Co również dał mi odczuć. Michelle przytknęła do ust końcówkę długopisu i spojrzała w stronę posterunkowego Collinsa, który siedział w przeciwległym kącie biura i rozmawiał przez telefon, notując coś na kartce. Jeszcze nie podzieliła się z nim swoimi podejrzeniami co do Shawa. Czy mogła mu zaufać? Był tu prawie tak samo nowy jak ona, co przemawiało na jego korzyść. Nigdy nie zauważyła, by wchodził w komitywę z Shawem czy z kimkolwiek ze starej ekipy, co również zaliczała do zalet. W końcu doszła do wniosku, że komuś musi zaufać i Collins się do tego nadawał. – Wezmę ze sobą posterunkowego Collinsa – oznajmiła, a potem ściszyła głos. – Posłuchaj, muszę obgadać z tobą parę rzeczy, ale nie tutaj. – To może po pogrzebie?
– Dobrze. – Michelle przepisała adres Desa Waymana do swojego notatnika. – Do tego czasu powinnam już wiedzieć coś więcej o naszym twardym zawodniku. Zgadnij, gdzie on mieszka. – Gdzie? – W Hazels. Tego ranka Annie siedziała w biurze i przeglądała notatki Luke’a Armitage’a oraz pliki w jego laptopie. Chociaż w nocy spała kiepsko, teraz czuła się już trochę lepiej. Środek przeciwbólowy w końcu zaczął działać i kiedy obudziła się o wpół do ósmej, nawet przez myśl jej nie przeszło, by wkładać do odtwarzacza kasetę z drugą częścią Doktora Żyw ago. Chociaż nadal czuła w żuchwie lekkie rwanie, ból był bez porównania słabszy. Kiedy czytała zapiski Luke’a, zaintrygował ją nasilający się nastrój erotyzmu połączony z niejasnymi nawiązaniami do Persefony, Psyche i Ofelii. Potem uświadomiła sobie, że Ofelia nie była postacią z mitologii, ale ukochaną Hamleta, która odrzucona przez niego postradała zmysły. Annie czytała tę sztukę w szkole i wtedy wydała się jej zbyt długa i nieprzejrzysta. Od tamtego czasu widziała kilka adaptacji filmowych, między innymi tę z Melem Gibsonem w roli Hamleta, i jeszcze inną, w której Marianne Faithful grała Ofelię. Przypomniała sobie również, że widziała gdzieś obraz, na którym martwa Ofelia unosiła się na powierzchni wody otoczona kwiatami. Czy w takim razie Luke czuł się winny, bo kogoś odrzucił? Czy został zamordowany przez jakąś wzgardzoną kobietę, która chciała się na nim zemścić? A jeżeli tak, to przez kogo? Liz Palmer? Lauren Anderson? Rose Barlow? Oczywiście wzmianki o „słodkich białych piersiach”, „bladych policzkach” i „aksamitnych udach”, które często powtarzały się w jego piosenkach i wierszach, mogły być tylko efektem jego młodzieńczych fantazji. Luke bez wątpienia miał romantyczną wyobraźnię, a jeśli wierzyć Banksowi, nastoletni chłopcy myślą wyłącznie o seksie. Jednak mogło to świadczyć również o tym, że Luke miał jakąś kochankę. Wydawało się całkiem prawdopodobne, że była to Liz Palmer, chociaż ona sama gorliwie temu zaprzeczała. Nie należało także zapominać, że według córki dyrektora szkoły, Rose Barlow, Luke mógł mieć romans z Lauren Anderson. Rose była niewiarygodna, ale nie zaszkodzi jeszcze raz porozmawiać z Lauren, jeżeli przesłuchania Liz i Ryana nie przyniosą żadnych efektów. Rose łączyło coś z Lukiem i choć była to powierzchowna relacja, dziewczyna na pewno poczuła się odrzucona, kiedy on zaczął spędzać więcej czasu z Liz albo z Lauren. A może był jeszcze ktoś, o kim Annie nie wiedziała? Miała wrażenie, że przeoczyła jakiś trop, ale chociaż wytężała umysł, wciąż nie mogła natrafić na brakujący element układanki. Kiedy wyłączała komputer Luke’a, zadzwonił telefon. – Cześć, Annie, mówi Stefan Nowak. Nie rób sobie wielkich nadziei, ale chyba mam dla ciebie dobrą wiadomość.
– Dawaj. Akurat teraz każda dobra wiadomość bardzo mi się przyda. – Laboratorium jeszcze nie skończyło porównywać próbek, które przysłałaś, z DNA krwi znalezionej na murze, więc mogę ci powiedzieć tylko tyle, że moi ludzie znaleźli ślady krwi w tym mieszkaniu. – W mieszkaniu Liz Palmer? – Tak. – Jak duże? – Niewiele. – Gdzie? – Nie tam, gdzie byś się spodziewała. W łazience, pod spodem umywalki. – Jakby ktoś pochylał się nad umywalką, obejmując ją od dołu rękami? – Tak, to możliwe. Ale nie ma odcisku palca, tylko mała smużka krwi. – Wystarczy, żeby pobrać próbkę? – Oczywiście. Już przekazaliśmy ją do analizy. Na razie laboratorium zdążyło ustalić tylko, że grupa krwi jest taka sama jak Luke’a Armitage’a i nie zgadza się z próbkami, które pobraliśmy od Liz Palmer i Ryana Milne’a. – Fantastycznie! To oznacza, że Luke Armitage krwawił w mieszkaniu Liz Palmer. – Być może. Ale nie dowiemy się, kiedy to było. – W tej chwili wykorzystam to, co jest pod ręką. Przynajmniej będę miała jakiś punkt oparcia podczas kolejnego przesłuchania. – Jest jeszcze coś. – Co takiego? – Właśnie rozmawiałem z doktorem Glendenningiem. Z analizy toksykologicznej wynika, że w organizmie Luke’a znajduje się niezwykle duża ilość diazepamu. – Diazepamu? Czyli valium, tak? – To tylko jedna z nazw. Występuje też pod wieloma innymi. Ale chodzi o to, że lek nie został prawie wcale wchłonięty. – A więc chłopak umarł wkrótce po zażyciu tego środka i jego żołądek nie zdążył go strawić? – Zgadza się. – Ale to nie była przyczyna zgonu? – Wykluczone. – A czy dawka była wystarczająca, żeby spowodować śmierć? – Raczej nie. – Znaleźliście coś jeszcze? – W mieszkaniu? Tak, narkotyki. Trochę marihuany, LSD i ecstasy.
– To handlarze? – Nie w takiej ilości. Powiedziałbym, że tylko do osobistego użytku. I nie mieli diazepamu. – Dziękuję ci, Stefanie. Bardzo dziękuję. Annie rozłączyła się i zaczęła rozmyślać o tym, co usłyszała. Luke zostawił ślad krwi w mieszkaniu Liz i Ryana, a w jego organizmie znajdowała się duża dawka niestrawionego diazepamu. Skąd go wziął? Nie przypominała sobie, by wśród informacji na jego temat, które udało się zgromadzić, były jakieś wzmianki o lekach. Nie była nawet pewna, czy lekarze przepisywali diazepam tak młodym osobom. Powinna skontaktować się z Robin i zapytać ją o to. Ale chociaż ekipa Stefana niczego takiego nie znalazła, pierwszym zadaniem, jakie przyszło Annie do głowy, kiedy wstała od biurka i sięgnęła po kurtkę, było upewnienie się, czy Liz albo Ryan nie mają recept na diazepam. Jak wynikało z kartoteki, Des Wayman mieszkał w niewielkim domu komunalnym przy Hazel Way na końcu osiedla, tuż za łukiem na Wilmer Road. Był ranek, kiedy Michelle i posterunkowy Collins zaparkowali samochód przed jego domem i ruszyli ścieżką w stronę drzwi. Niebo zasnuwały popielate chmury, a wisząca w powietrzu wilgoć była jak gorąca mżawka. Michelle czuła, że ubranie lepi się jej do ciała, a Collins zdjął marynarkę i poluzował krawat, mimo to miał mokre plamy na koszuli pod pachami. Cieszyła się, że z nią przyjechał. Grał w policyjnej drużynie rugby i jego zwalista sylwetka budziła respekt i zniechęcała do stawiania oporu. Na ile zdołała się zorientować, nikt ich nie śledził i nie zauważyła w okolicy żadnej beżowej furgonetki. Zapukała w odrapane czerwone drzwi z numerem piętnastym, a mężczyzna, który je otworzył, wydawał się zaskoczony jej widokiem. Nie miała wątpliwości, że to Des Wayman. Zdradzały go małe świńskie oczka i spłaszczony nos. Miał na sobie brudne dżinsy i koszulę. – A ty kto? Myślałem, że to mój kumpel – powiedział i spojrzał na nią pożądliwie. – Właśnie wychodzę, ale skoro już tu przyszłaś, to może pójdziesz z nami się napić? Michelle wyjęła legitymację służbową, a posterunkowy Collins poszedł za jej przykładem. Mężczyzna przyglądał się im nieufnie. – Pan Wayman? – A jeśli tak, to co? – Chcielibyśmy porozmawiać. Możemy wejść? – Jak już powiedziałem, właśnie wychodzę. Nie moglibyśmy pogadać w pubie? – Mężczyzna oblizał wargi i pokazał głową w głąb ulicy, gdzie mieścił się pub Lord Nelson, a potem zmierzył wzrokiem Collinsa. – A swoją przyzwoitkę możesz odesłać do domu. – Wolałabym porozmawiać tutaj – nalegała Michelle, ale Wayman nadal stał nieruchomo, więc ominęła go i weszła do środka. Mężczyzna przez chwilę patrzył za nią oniemiały, a potem również wszedł do domu, a posterunkowy Collins podążył w ślad za nim.
Wnętrze salonu wyglądało jak śmietnisko, na podłodze walały się puszki po piwie i kilka przepełnionych popielniczek. Grube zasłony w oknach były zaciągnięte, ale przez szczelinę między nimi wdzierała się do środka odrobina światła, która wydobywała z mroku cały bałagan. Trudno było rozróżnić, co składa się na wiszący w powietrzu zaduch. Woń zastałego kurzu, nieświeżego piwa i dymu tytoniowego mieszała się ze smrodem znoszonych skarpetek i potu. Ale Michelle wyczuła jeszcze jakiś ledwie uchwytny samczy akcent, który sprawił, że żołądek podjechał jej do gardła. Rozsunęła zasłony i zaczęła szarpać klamkę okna, które widocznie dawno nie było otwierane i musiało się zakleszczyć. Collins pospieszył jej z pomocą i wreszcie wspólnymi siłami zdołali je otworzyć. Nieruchome wilgotne powietrze, które dostało się do środka, niewiele zmieniło, a w pełnym świetle pokój wyglądał jeszcze gorzej. – Co robicie? – zaprotestował Wayman. – Cenię sobie prywatność. Nie chcę, żeby całe to pieprzone osiedle zaglądało mi przez okno. – A my cenimy własne zdrowie – odparła Michelle. – I tak już ryzykujemy, wchodząc tutaj, więc przyda się trochę świeżego powietrza. – Ale wyszczekana – mruknął Wayman i rozsiadł się na wytartej poplamionej sofie. – No to przejdźmy do rzeczy, skarbie. Wziął puszkę piwa ze stołu, otworzył ją i szybko spił pianę, która zaczęła obficie wydobywać się ze środka. Michelle rozejrzała się po wnętrzu salonu, a ponieważ nie wypatrzyła żadnego miejsca, w którym odważyłaby się usiąść, stanęła przy oknie. – Po pierwsze, nie mów do mnie „skarbie” – powiedziała. – A po drugie, wpakowałeś się w kłopoty, Des. – O co znowu chodzi? Wy zawsze próbujecie w coś mnie wrobić. – Nikt cię nie wrabia – odparła Michelle, nie zapominając, że posterunkowy Collins obserwuje ją uważnie. Niczego nie wyjaśniała mu po drodze i powiedziała tylko, żeby nie robił notatek, więc nie miał pojęcia, o co chodzi i jaki ma to związek ze sprawą Grahama Marshalla. – Sprawa jest jasna jak słońce. Wayman skrzyżował ręce na piersi – Więc powiedz mi, o co tym razem mnie posądzacie. – Wczorajszej w nocy mniej więcej za pięć jedenasta wraz z drugim mężczyzną napadłeś człowieka nad rzeką. – To na pewno nie ja. – Poszkodowany cię widział i rozpoznał twoje zdjęcie w kartotece. Słysząc to, mężczyzna na moment zastygł w bezruchu. Zmarszczył brwi i niemal dało się zauważyć, jak pracują trybiki w jego głowie, kiedy usiłował wymyślić jakąś wymówkę. – Musiał się pomylić – oznajmił w końcu. – Słowo przeciwko słowu.
Michelle się zaśmiała. – To wszystko, na co cię stać? – Słowo przeciwko słowu. – Gdzie byłeś w tym czasie? – W Pig and Whistle na browarze. – Ktoś cię tam widział? – Mnóstwo ludzi. Był duży ruch. – To niedaleko miejsca, w którym doszło do napadu. O której wyszedłeś? – Nie pamiętam. Kiedy już zamykali. – A może wymknąłeś się na kilka minut, a potem wróciłeś, żeby zamówić ostatnią kolejkę? – Żeby ktoś mi zajął miejsce? Po co miałbym to robić? – Właśnie to próbuję ustalić. – To nie ja, droga pani. – Pokaż mi ręce, Des. Wayman wyciągnął ręce przed siebie, wnętrzem dłoni do góry. – Obróć dłonie – rozkazała Michelle, a kiedy mężczyzna wykonał polecenie, zapytała: – Gdzie tak sobie otarłeś knykcie? – Musiałem zawadzić o ścianę albo coś ostrego. – A twój sygnet wydaję się na tyle ostry, że można by nim kogoś skaleczyć. Założę się, że są na nim jeszcze ślady krwi ofiary. Wayman w milczeniu zapalił papierosa i nawet pomimo otwartego okna w salonie zrobiło się duszno. – No dobra – odezwała się Michelle. – Dosyć tych podchodów. Posterunkowy Collins, zabieramy pana Waymana na posterunek i zorganizujemy konfrontację. To powinno wszystko wyjaśnić. Collins zrobił krok naprzód. – Chwileczkę – zaprotestował Wayman. – Nie wybieram się na żaden posterunek. Jestem umówiony na spotkanie, czekają już na mnie. – Wiem, w tutejszym pubie. Ale jeśli chcesz spokojnie wypić kufelek na lunch, dziś albo w najbliższej przyszłości, lepiej zacznij odpowiadać na moje pytania. – Przecież już powiedziałem. Ja nic nie zrobiłem. – A ja ci powiedziałam, że poszkodowany cię rozpoznał, więc przestań kłamać, bo tylko sobie tym szkodzisz. Lepiej pomyśl o kuflu pełnym zimnego piwa, który już czeka na ciebie w pubie. – Michelle zawiesiła głos, pozwalając, aby jej słowa przemówiły do wyobraźni Waymana. Sama nie pogardziłaby takim kuflem, chociaż rzadko piła piwo. Powietrze w salonie robiło się coraz
gęstsze od dymu i nie miała ochoty dłużej tego znosić. Postanowiła sięgnąć po ostatni argument. – Problem w tym, że człowiek, którego napadłeś, ten mężczyzna, który cię rozpoznał… – Tak? Co z nim? – To policjant. Jest jednym z nas. – No co ty? To jakaś bujda, próbujecie mnie wrobić. – Nie, to prawda. Jak ty to ująłeś? Słowo przeciwko słowu? Jak myślisz, Des, w czyje słowo uwierzy sędzia? – Nikt mi nie powiedział… – Czego ci nie powiedział? – Cicho. Muszę pomyśleć. – Byle szybko. Napaść na funkcjonariusza policji to poważna sprawa. Za to posiedzisz trochę dłużej niż ostatnio. Wayman wrzucił niedopałek do pustej puszki, którą cisnął na podłogę, i otworzył następną. Jego mięsiste wargi były wilgotne od piwa i piany. Sięgnął po papierosa. – Proszę, tylko nie pal tu znowu – zaprotestowała Michelle. – Co to ma znaczyć? To już człowiek nie może sobie nawet zapalić we własnym domu? – Kiedy pójdziemy, możesz palić do woli. O ile cię nie zabierzemy ze sobą. A w areszcie obowiązuje zakaz palenia. Wayman parsknął śmiechem. – Wiesz, na dobrą sprawę ja też jestem jednym z was – powiedział i wyprężył pierś. – Nie wiem, co ci odbiło, że ubierasz mnie w ten napad, skoro to była policyjna akcja. Michelle poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach. – O czym ty mówisz? – Dobrze wiesz o czym. – Wayman podrapał się po spłaszczonym nosie. – Przecież mówię, że to było dla was. Nieoficjalnie. Czasem lekkie manto i kilka słów ostrzeżenia potrafią zdziałać cuda. Słyszałem, że dawniej tak się to załatwiało. I nie mów mi, że nie wiesz, o co chodzi. Twój szef na pewno wie. – Mój szef? – Tak. Ten nieprzyjemny grubas. Wielka szycha, Ben Shaw, nadinspektor zasrany. – Shaw? Wprawdzie Michelle była prawie pewna, że Shaw maczał palce w tym, co przytrafiło się jej i Banksowi, ale nie mogła otrząsnąć się z szoku, kiedy znalazła potwierdzenie swoich podejrzeń. Wayman uniósł puszkę i pociągnął spory łyk piwa, a potem otarł usta wierzchem dłoni i uśmiechnął się szeroko. – Co jesteś taka zdziwiona, skarbie?
– Nadinspektor Shaw kazał ci to zrobić? Zaraz, chwileczkę. Chcesz mi powiedzieć, że jesteś tajnym funkcjonariuszem policji i wykonujesz rozkazy nadinspektora Shawa? Wayman wzruszył ramionami, prawdopodobnie czując, że posunął się za daleko. – No, może nie do końca funkcjonariuszem, jak ty to nazywasz, ale wyświadczam twojemu szefowi drobne przysługi od czasu do czasu. Wiesz, daję mu cynk, gdzie zadekowali trefny towar, który zmienił właściciela, takie rzeczy. – Więc jesteś wtyczką Shawa? – Z przyjemnością czasem mu pomagam, a on nie pozostaje dłużny. Więc bądź łaskawa się odpieprzyć, to może nie poskarżę się twojemu szefowi, że mnie nękasz. – Masz beżową furgonetkę? – zapytała Michelle. – Co? Nie mam żadnej furgonetki. Jeżdżę granatową corsą, jeśli cię to interesuje. – Byłeś karany za włamania? – Czytałaś moje akta. Widziałaś tam coś o włamaniu? Michelle nie znalazła niczego takiego. Zatem najprawdopodobniej to nie Wayman złożył wizytę w jej mieszkaniu i to nie on próbował ją przejechać. Intuicja podpowiadała jej, że ten człowiek nie jest aż tak wyrafinowany, by zrobić to, co stało się z sukienką, nawet gdyby jego zleceniodawca opowiedział mu o Melissie. Najprawdopodobniej nie był jedynym oprychem na usługach Shawa. Czuła, że posterunkowy Collins przygląda się jej w skupieniu. Uniósł brwi, kiedy spojrzała na niego. – Tak czy inaczej masz spore kłopoty, Des – powiedziała, starając się nie zwracać uwagi na obolałe stopy. Uwierały ją buty i najchętniej by usiadła, ale nie mogła przezwyciężyć obrzydzenia. – Cóż, pobicie samo w sobie to już poważna sprawa, a napaść na policjanta… chyba nie muszę ci mówić. Na twarzy Waymana po raz pierwszy pojawił się wyraz niepewności. – Ale ja nie wiedziałem, że to gliniarz. Myślisz, że zrobiłbym coś takiego, gdybym wiedział, kto to jest? Chyba nie uważasz mnie za durnia. – Ale zrobiłeś, prawda? – I co teraz będzie? – To zależy od ciebie. – Co to znaczy? Michelle rozłożyła ręce. – To znaczy, że od ciebie zależy, co będzie dalej. Sprawa może trafić na komisariat, potem do prokuratora i wreszcie do sądu. Albo może się skończyć tu i teraz. Wayman z wysiłkiem przełknął ślinę. – Skończyć? Jak? To znaczy… żadnych…
– Mam ci to przeliterować? – Dajesz słowo? – Pod warunkiem, że powiesz mi to, co chcę wiedzieć. – I wtedy nie będzie żadnych konsekwencji? Michelle spojrzała na Collinsa, który wyglądał na kompletnie zdezorientowanego. – Co Shaw powiedział ci o facecie, którego razem ze swoim kumplem napadłeś zeszłej nocy? – Że to drobny bandzior z północy, który próbuje się ustawić na naszym terenie. – I jak nadinspektor Shaw kazał ci to załatwić? – Zdusić sprawę w zarodku. – Możesz mówić jaśniej? – Shaw nie chciał o niczym wiedzieć. Kazał mi zapanować nad sytuacją i nie obchodziło go, w jaki sposób. Miałem coś z tym zrobić. – Ale zazwyczaj to oznaczało rozwiązanie siłowe? – Do większości ludzi to przemawia, kiedy dostają po nosie. – Więc to jest według ciebie rozstrzygający argument? – Można tak powiedzieć. – I właśnie jego użyłeś? – Tak. – Jak się dowiedziałeś, że facet jest w mieście? – Czekałem, aż się pojawi. Przyuważyłem jego samochód, kiedy był tu ostatnio. – A skąd wiedziałeś, gdzie będzie tamtego wieczoru? – Dostałem wiadomość na komórkę. – Od kogo? – A jak myślisz? – Mów dalej. – Powiedział mi, że nasz wspólny znajomy siedzi w pubie i jeśli nadarzy się sposobność, to… miałem szepnąć mu słówko. – Ale jak on… Nieważne. – Michelle zdała sobie sprawę, że Shaw musiał korzystać z całej siatki informatorów, żeby mieć na oku postępy śledztwa w sprawie Grahama Marshalla. Tylko po co? Żeby zataić prawdę, że legendarny Jet Harris był mordercą? – No i co zrobiłeś? – Czekaliśmy przed pubem, a potem poszliśmy za wami. Trochę się martwiliśmy, że facet zniknie na dłużej, żeby sobie pobzykać, bez urazy, i nie zdążymy wrócić do Pig and Whistle przed zamknięciem, więc bardzo nam ulżyło, kiedy znów się pojawił na tych schodach i wyszedł na ulicę. Nie cackaliśmy się z nim.
– Więc to ty wpadłeś na pomysł, żeby go pobić? – Jak już powiedziałem, takie coś najlepiej przemawia do rozsądku. Zresztą nie poturbowaliśmy go za bardzo. Nawet nie dokończyliśmy, bo przypętał się jakiś gnojek z psem i narobił rabanu. Też byśmy się z nim rozprawili, ale ten cholerny pies tak głośno ujadał, że mógł postawić na nogi całą ulicę. – I to wszystko? – zapytała Michelle. – Słowo honoru. – Ty wiesz w ogóle, co to honor? – I co teraz będzie? Pamiętasz, co obiecałaś? Michelle spojrzała na posterunkowego Collinsa. – Teraz my zostawimy cię w spokoju, a ty pójdziesz do pubu, żeby zalać się w trupa. A jeżeli kiedykolwiek wejdziesz mi w paradę, osobiście dopilnuję, żebyś przez najbliższych kilka lat pił tylko wodę. Czy to jasne? – Tak jest, proszę pani. – Wayman przytaknął skwapliwie, ale na jego twarzy zagościł kpiący uśmieszek. Zapewne perspektywa rychłego pijaństwa przysłania mu wszelkie obawy o przyszłość, pomyślała Michelle. Tacy ludzie nigdy się nie zmieniają. – Czy mogłabyś mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał Collins, kiedy wyszli na zewnątrz. Michelle wciągnęła głęboki haust powietrza i uśmiechnęła się. – Oczywiście, Nat. Wybacz, że tak długo trzymałam cię w nieświadomości, ale myślę, że mnie zrozumiesz, kiedy usłyszysz, co mam ci do powiedzenia. Ale to przy piwie z pasztecikiem. Ja stawiam – powiedziała i rozejrzała się dokoła. – Ale nie u Lorda Nelsona.
Rozdział 17 – To miło, że przyjechałeś, Alanie – powiedziała pani Marshall, wyciągając na powitanie dłoń w czarnej rękawiczce. – Och, miałeś wypadek. Banks dotknął rozciętej wargi. – To nic poważnego. – Mam nadzieję, że wstąpisz do nas. Przygotowałam kanapki. Siąpił ciepły deszcz, kiedy wyszli z kaplicy. Nabożeństwo było całkiem eleganckie, jak na tego rodzaju uroczystości, pomyślał Banks, chociaż pogrzeb kogoś, kto nie żył już od przeszło trzydziestu lat, wydawał mu się trochę dziwny. Czytania, włącznie z psalmem dwudziestym trzecim, były typowe dla takich okazji, a siostra Grahama wygłosiła krótką mowę, podczas której z trudem powstrzymywała łzy. – Oczywiście – rzekł Banks, ściskając dłoń pani Marshall, i wtedy zauważył Michelle, która szła ścieżką, trzymając parasol. – Przepraszam na chwilę. Pobiegł za nią. Podczas nabożeństwa parę razy podchwycił jej spojrzenie, ale ona odwracała wzrok. Nie wiedział, co się stało. Wcześniej powiedziała, że chce z nim porozmawiać. Czy chodziło jej o ostatnią noc? Czyżby tego żałowała? Chciała mu powiedzieć, że popełniła błąd i nie chce go więcej widzieć? Dogonił ją i delikatnie położył dłoń na jej ramieniu. – Michelle? Odwróciła głowę w jego stronę i spojrzała mu w oczy, a potem uśmiechając się, uniosła parasol, by również jego osłonić. – Przejdziemy się? – Chętnie – odparł Banks. – Wszystko w porządku? – Oczywiście. A czemu pytasz? A więc nie było żadnego problemu. Banksowi zrobiło się głupio. Przyzwyczaił się do uczucia, że każde jego słowo, każda decyzja grozi katastrofą, po części dlatego, że jego związek z Annie przypominał spacer po cienkim lodzie, więc teraz w normalnym zachowaniu dopatrywał się lekceważenia. Na litość boską, powinni się zachowywać, jak przystoi oficerom policji w miejscu publicznym. Czego się po niej spodziewał w tej kaplicy? Że będzie robiła do niego maślane oczy? Że podejdzie do jego ławki, usiądzie mu na kolanach i będzie szeptać czule do ucha? – Dziś rano chciałem ci powiedzieć, że podobało mi się w nocy, ale komisariat nie jest chyba najlepszym miejscem do takich wyznań. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego rozciętej wargi. – Mnie też się podobało.
– Wstąpisz do Marshallów na poczęstunek? – Raczej nie. Nie przepadam za takimi przyjęciami. – Ja też nie. Ale powinienem tam pójść. – Jasne. Szli wąską żwirową ścieżką między nagrobkami, których rzeźbione płyty pociemniały od deszczu, a krople spadające z liści drzew nad ich głowami bębniły głośno o parasol. – Powiedziałaś, że chcesz ze mną porozmawiać. – Tak. Michelle opowiedziała mu o ekspertyzie doktora Wendella, według którego narzędziem zbrodni był nóż szturmowy fairbairn-sykes, a także o wojennej przeszłości Harrisa. Banks zagwizdał z wrażenia. – I mówisz, że Jet Harris służył w piechocie morskiej? – Tak. – Jasna cholera. No to mamy niezły bigos. – Banks pokręcił głową. – Nie, trudno w to uwierzyć, że Harris mógł zamordować Grahama. Nie widzę w tym żadnego sensu. Jaki mógłby mieć motyw? – Nie wiem. Ale wczoraj doszliśmy do wniosku, że coś go łączyło z Fiorinem i przemycaną pornografią, a Graham jakoś im się naraził. Chociaż mimo to nie wyobrażam sobie, aby człowiek z jego pozycją wykonał osobiście takie zadanie. Ale tak naprawdę nie mamy żadnych dowodów; to wszystko poszlaki. Zresztą Harris nie jest jedynym kandydatem. Pani Walker, wiesz, właścicielka kiosku, wspomniała, że Donald Bradford służył w jednostce specjalnej w Birmie. Sprawdziłam to i okazuje się, że też był komandosem. – Bradford też? To komplikuje sprawę. – Ale przynajmniej wiemy, że Bradford miał jakiś związek z pornografią. Bo na razie nie mamy żadnych dowodów na to, że Harris pracował dla gangsterów – oznajmiła Michelle. – Oprócz zachowania Shawa. I tak dochodzimy do przesłuchania Desa Waymana. – Co miał do powiedzenia na swoją obronę? – Przyznał się, że to Shaw mu zlecił to pobicie. Ale zaprzeczy, że kiedykolwiek powiedział coś takiego, jeżeli go oskarżymy, i jestem pewna, że Shaw też wyprze się wszystkiego. – Ale wiemy, co jest grane, i to nam daje przewagę. To było głupie posunięcie ze strony Shawa. Świadczy o tym, że się boi i jest doprowadzony do ostateczności. A co z włamaniem do twojego mieszkania i furgonetką? – Wayman nic o tym nie wie. Shaw musiał to zlecić komuś innemu, może trochę bystrzejszemu. Moim zdaniem Wayman nadaje się do machania pięściami, ale nie potrafi samodzielnie myśleć.
– Jak Bill Marshall? – Tak. Myślisz, że powinniśmy uciąć sobie pogawędkę z Shawem? – Już niedługo. Ale najpierw warto byłoby dowiedzieć się czegoś więcej o Harrisie. – Zadzwonię do ciebie później. – Michelle odwróciła się i poszła dalej wzdłuż ścieżki. – Dobrze – odparł Banks. – A dokąd teraz się wybierasz? Zwolniła kroku i obróciła do niego głowę. – Jesteś bardzo wścibski – powiedziała z uśmiechem. – A dobrze wiesz, jaki los spotyka takich wścibskich facetów. Potem ruszyła dalej, a Banks patrzył za nią z rozdziawionymi z wrażenia ustami i był gotów przysiąc, że widział, jak jej ramiona trzęsą się od śmiechu. – No dobrze, Liz. Powiesz nam teraz prawdę? – zaczęła Annie, włączywszy magnetofon. – Ryan i ja nie zrobiliśmy nic złego. – Przypominam, że przysługuje ci prawo do adwokata. Jeżeli cię na to nie stać, możemy ci zapewnić obrońcę z urzędu. Dziewczyna pokręciła głową. – Nie potrzebuję obrońcy. To tak, jakbym się przyznawała do winy. – Jak chcesz. Wiesz, że znaleźliśmy narkotyki w waszym mieszkaniu? – Nie było tego wiele. To tylko… no, wie pani, dla mnie i Ryana. – I tak jest to przestępstwo. – Pójdziemy za to siedzieć? – Zależy od tego, co masz mi do powiedzenia. Chciałam ci tylko uświadomić, że już masz kłopoty. Możesz poprawić swoją sytuację, mówiąc mi prawdę, albo kłamstwami pogrążyć się jeszcze bardziej. No to jak będzie, Liz? – Jestem zmęczona. – Im szybciej to załatwimy, tym wcześniej wrócisz do domu. To jak będzie? Liz w milczeniu zaczęła skubać dolną wargę. – Może to się okaże pomocne, jeśli ci powiem, że znaleźliśmy w waszej łazience ślady krwi Luke’a – dodała Annie. Dziewczyna spojrzał na nią, szeroko otwierając oczy. – Ale my go nie zabiliśmy. Przysięgam, to nie my! – Opowiedz mi, co się stało. Przekonaj mnie o waszej niewinności. Liz zaczęła płakać, więc Annie podsunęła jej chusteczki i czekała, aż dziewczyna się uspokoi. – Czy Luke przyszedł do was w dniu, w którym zaginął? – zapytała w końcu. – Tak – odpowiedziała Liz po długiej chwili. Annie westchnęła z ulgą.
– No, przynajmniej ruszyliśmy z miejsca. – Ale nie zrobiliśmy mu krzywdy. – Dobrze, dojdziemy do tego. O której przyszedł? – O której? Nie pamiętam. Robił się już wieczór. Może było koło szóstej. – W takim razie musiał do was przyjść prosto z rynku. – Być może. Nie wiem, gdzie był, ale pamiętam, że przyszedł trochę podenerwowany. Powiedział, że miał na rynku przepychankę z jakimiś chłopakami, więc możliwe, że przyszedł prosto stamtąd. – Co zaszło w waszym mieszkaniu> Liz zwiesiła głowę, wbijając wzrok w poobgryzane paznokcie. – Liz? – Co? – Czy Ryan był w domu? – Tak. – Przez cały czas? Nawet kiedy Luke przyszedł? – Tak. A więc to przekreślało teorię, zgodnie z którą Ryan nakrył swoją dziewczynę i Luke’a w łóżku. – I co robiliście we troje? Liz milczała przez chwilę, a potem wzięła głęboki oddech. – Najpierw coś zjedliśmy i wypiliśmy herbatę. – A potem? – Rozmawialiśmy i przećwiczyliśmy kilka piosenek. – Myślałam, że wasze próby odbywają się w piwnicy kościoła. – Zgadza się, ale Ryan ma w domu gitarę akustyczną. Obgadaliśmy tylko parę aranżacji, i tyle. – I co dalej? Dziewczyna znów zamilkła, a jej oczy wypełniły się łzami. Otarła twarz wierzchem dłoni. – Ryan zrobił skręta. Luke był… tak jakby prawiczkiem, jeśli chodzi o narkotyki. Wcześniej mu proponowaliśmy, ale zawsze odmawiał. – A tamtego wieczoru? – Tamtego wieczoru było inaczej. Zgodził się. Po raz pierwszy. To tak, jakby… wie pani… jakby chciał stracić dziewictwo. Nie wiem dlaczego. Chyba poczuł, że przyszedł na to czas. – I co się stało? – Z początku nic. Myślę, że był rozczarowany. Wielu ludzi tak się czuje za pierwszym razem. – I co zrobiliście?
– Wypaliliśmy jeszcze więcej i chyba zaczęło działać. To był hasz, porządny towar. Najpierw się śmiał, a później wzięło go na refleksje nad sobą. – Więc co poszło nie tak? – Zaczęło się od tego, że Ryan puścił płytę Neila Byrda. Wie pani, tę nową składankę. – Co zrobił? – Annie mogła sobie wyobrazić, jak coś takiego mogło zadziałać na Luke’a, kiedy był pod wpływem haszyszu. Może nie był to niebezpieczny narkotyk, ale u niektórych ludzi prowadził do paranoi i potęgował przeżywanie emocji. Annie wiedziała o tym, bo jako nastolatka nieraz paliła skręty. Starając się zapanować nad gniewem, zapytała: – Jak Luke zareagował na tę muzykę? – Odbiło mu. Po prostu mu odbiło. Ryan od dawna myślał, żeby nagrać którąś z piosenek Neila Byrda. No, wie pani, gdyby Luke zaśpiewał coś takiego, to byłby przebój. – Nie zdawaliście sobie sprawy, jaki stosunek miał Luke do swojego biologicznego ojca? Nie wiedzieliście, że nigdy nie słuchał utworów Neila Byrda? – Wiedzieliśmy, ale przyszło nam do głowy, że to dobra okazja, żeby spróbować to zmienić. Pomyśleliśmy, że jego umysł jest otwarty, że narkotyk go uspokoił i łatwiej mu będzie dostrzec, jak piękne rzeczy robił jego ojciec. – Właśnie wtedy, kiedy był zdezorientowany i nadmiernie wyczulony? – Annie pokręciła głową z niedowierzaniem. – Jesteście głupsi, niż przypuszczałam. Głupi albo tak samolubni i krótkowzroczni, że właściwie na jedno wychodzi. – Ale to niesprawiedliwe! Nie chcieliśmy sprawić mu przykrości. – Dobrze. Poprzestańmy na tym, że waszą winą jest brak zdrowego rozsądku, i wróćmy do tematu. Co się wtedy stało? – Z początku nic. Luke słuchał piosenki, a Ryan grał akordy, próbując złapać tę samą tonację. I nagle Luke wpadł w szał. Wytrącił Ryanowi gitarę, wyjął płytę z odtwarzacza i próbował ją przełamać na pół. – Co zrobiliście? – Ryan chciał go powstrzymać, szamotał się z nim, ale Luke był jak opętany. – Skąd wzięła się krew? – W końcu Ryan uderzył go w twarz. Luke wybiegł do łazienki, a ja pobiegłam za nim, żeby sprawdzić, czy nic mu nie jest. Nie krwawił obficie, tylko trochę pociekło mu z nosa, ale kiedy spojrzał w lustro, znowu coś w niego wstąpiło i zaczął uderzać w nie pięścią. Próbowałam go uspokoić, ale odepchnął mnie i wyszedł. – I to wszystko? – Tak. – Żadne z was nie poszło za nim?
– Nie. Doszliśmy do wniosku, że chce być sam. – Rozchwiany emocjonalnie piętnastolatek w transie narkotycznym? Och, daj spokój, Liz. Jak można być tak głupim? – My też byliśmy odurzeni. Nie można powiedzieć, że byliśmy zdolni do racjonalnych decyzji. Po prostu wydawało się nam… sama nie wiem. Dziewczyna zwiesiła głowę i zaczęła szlochać. Chociaż Annie uwierzyła w zeznania Liz, trudno jej było zdobyć się na współczucie. Jednak od strony prawnej nie groziły Liz i jej chłopakowi żadne poważne zarzuty. Gdyby udało się im udowodnić rażące zaniedbanie, można by co najwyżej oskarżyć ich o nieumyślne spowodowanie śmierci, ale pomimo że podali Luke’ow i narkotyk, Annie wciąż nie wiedziała, w jaki sposób i dlaczego chłopiec zginął. – Czy wiesz, dokąd Luke się udał po wyjściu z waszego mieszkania? – Nie – odparła Liz, pochlipując. – Nigdy więcej już go nie widzieliśmy. Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro. – Czy może któreś z was podało mu valium, żeby go uspokoić? Dziewczyna zmarszczyła czoło i spojrzała na policjantkę załzawionymi oczami. – Nie, niczego takiego nie zrobiliśmy. – I nie mieliście w domu takiego leku? – Nie. – Czy chciałabyś dodać coś jeszcze? – Powiedziałam pani wszystko. Czy teraz mogę wrócić do domu? Jestem zmęczona. Annie wstała od stołu i wezwała jednego z mundurowych. – Tak – powiedziała. – Ale nie wyjeżdżaj daleko. Będziesz nam jeszcze potrzebna. Kiedy funkcjonariusz wyprowadził dziewczynę, Annie zamknęła za nią drzwi, opadła z powrotem na krzesło i chwyciła się oburącz za głowę, którą rozsadzał pulsujący ból. – Napijesz się jeszcze, Alanie? Banks miał jeszcze pół szklanki piwa, a właśnie umówił się na wieczór w pubie z Paulem Majorem i Dave’em Grenfellem, więc podziękował pani Marshall i sięgnął po kolejną kanapkę z mielonką. Poza tym piwo było domowej roboty i smakowało tak sobie. – Wiesz, cieszę się, że zorganizowaliśmy to nabożeństwo – oświadczyła pani Marshall. – Niektórym ludziom może się to wydawać głupie po takim czasie, ale dla mnie bardzo wiele znaczyło. – To nie jest głupie – odparł Banks, rozglądając się po salonie. Na przyjęciu zebrali się głównie krewni i sąsiedzi, których większość rozpoznawał. Byli też rodzice Dave’a i Paula, a także jego matka i ojciec. Z głośnika dobiegały dźwięki Kan on u D-dur Pachelbela. Grahamowi by się to nie
spodobało, pomyślał. A może nie. Gdyby nadal żył, jego gust z pewnością by się zmienił. Niemniej tak naprawdę wolałby teraz usłyszeć T icket to Ride, S um m er Nights albo Mr T am bourin e Man . – Myślę, że to wiele znaczy dla nas wszystkich. – Dziękuję ci. – Pani Marshall z trudem hamowała łzy. – Na pewno nie napijesz się więcej? – Nie. Dziękuję. Starsza kobieta odeszła, by zająć się innymi gośćmi. Banks dostrzegł Billa Marshalla, który siedział w fotelu obok kominka okryty kocem, chociaż dzień był gorący. Pootwierano wszystkie okna, ale w domu i tak było duszno. Paul rozmawiał z dwójką starszych ludzi, których Banks nie poznawał, prawdopodobnie jakimiś sąsiadami, a Dave wdał się w pogawędkę z Joan, siostrą Grahama. Zauważył też swoich rodziców zajętych rozmową z państwem Grenfell. Ponieważ natura zaczęła ponaglać go coraz bardziej, postawił szklankę na kredensie i udał się na piętro. Wychodząc z toalety, zobaczył, że drzwi pokoju Grahama są otwarte. Jego ściany wciąż pokrywała tapeta w statki kosmiczne, ta sama, którą pamiętał sprzed lat. Zaskoczony tym widokiem wszedł do środka. Wszystko inne się zmieniło. Z pokoju znikło łóżko i mała biblioteczka z przeszklonymi drzwiami, którą jak sobie przypominał, wypełniały głównie książki science fiction. Jedynym znajomym przedmiotem była gitara Grahama zamknięta w stojącym pod ścianą futerale. A więc przechowywali ją przez te wszystkie lata. Przekonany, że nikt nie miałby nic przeciwko temu, usiadł na krześle i wyjął gitarę z futerału. Pamiętał, że Graham był z niej bardzo dumny. Oczywiście marzył o elektrycznej, o rickenbakerze takim jak ten, na którym grał John Lennon, ale nie posiadał się z radości, kiedy dostał na gwiazdkę od rodziców tę używaną akustyczną. Nawet po tak długim czasie Banks pamiętał jeszcze chwyty gitarowe. Ułożył palce na gryfie do akordu C, uderzył struny i skrzywił się z niesmakiem. Instrument był rozstrojony, ale doprowadzenie go do porządku było zbyt czasochłonne, by zajmować się tym w tej chwili. Był ciekaw, czy pani Marshall chce zachować gitarę na pamiątkę, czy może zgodziłaby się ją odsprzedać. Jeżeli tak, bardzo chętnie by ją kupił. Wybrzdąkał jeszcze fałszywe G7 i wstał, by odłożyć instrument z powrotem do futerału. Wtedy wydało mu się, że usłyszał, jak coś poruszyło się w środku. Delikatnie potrząsnął gitarą i z jej wnętrza znów dobiegł jakiś szmer. Zaintrygowany poluzował struny na tyle, by wsunąć rękę do pudła rezonansowego, i po kilku próbach wyczuł pod palcami coś, co przypominało zrolowany kawałek sztywnego papieru. Wyciągnął go ostrożnie i zauważył zaschnięte resztki taśmy klejącej, za pomocą której Graham przymocował rulonik we wnętrzu gitary. A więc było to coś, co chciał ukryć. Kiedy Banks rozwinął papier, przekonał się dlaczego. Było to zdjęcie. Graham leżał na owczej skórze przed wielkim ozdobnym kominkiem, podpierając się na łokciach i rozkraczając szeroko nogi. Patrzył prosto w obiektyw, uśmiechając się zalotnie. I był kompletnie nagi.
Michelle miała dużo szczęścia, że udało się jej znaleźć miejsce do parkowania tylko sto metrów od pretensjonalnej bryły naśladującej styl z epoki Tudorów, która stała naprzeciwko Long Road Sixth Form College w Cambridge. Wciąż padało, więc zabrała parasol z tylnego siedzenia. Znalezienie domu byłej żony Harrisa wcale nie było trudne. Z broszurki biograficznej Michelle dowiedziała się, że jej panieńskie nazwisko brzmiało Dalton, była żoną nadinspektora przez dwadzieścia trzy lata, od 1950 do 1973 roku, i była od niego o dziesięć lat młodsza. Rozpytując dyskretnie w komendzie, dotarła do niejakiej Margery Jenkins, emerytowanej urzędniczki, która czasami odwiedzała panią Harris. Pani Jenkins z chęcią podała jej adres swojej przyjaciółki, która jak się okazało, powtórnie wyszła za mąż i teraz nazywała się Edith Gifford. Michelle miała nadzieję, że Shaw nie dowie się o jej poszukiwaniach, dopóki ona nie zdobędzie potrzebnych informacji, czegokolwiek one dotyczyły. Nie była nawet pewna, czy pani Gifford coś wie i czy zechce się tym podzielić. Drzwi otworzyła szczupła, elegancko ubrana kobieta o siwych włosach, a gdy Michelle się przedstawiła, ze zmieszaną, lecz zaciekawioną miną zaprosiła ją do środka i wprowadziła do dużego salonu. Wnętrze nie było zagracone, a całe umeblowanie stanowił tylko biały trzyczęściowy komplet wypoczynkowy, kilka zabytkowych serwantek wypełnionych kryształami i stojący pod ścianą pokaźnych rozmiarów kredens. Pani Gifford nie zaproponowała jej nic do picia, tylko usiadła i założywszy nogę na nogę, zapaliła papierosa złotą zapalniczką. Jej pociągła twarz, ostro zarysowany podbródek i zmarszczki wokół oczu, a także same oczy miały w sobie coś bezwzględnego i wyrachowanego. Całkiem dobrze się trzymała jak na swoje siedemdziesiąt kilka lat, a kolor jej skóry nie wskazywał na to, by opalała się pod angielskim niebem. – Byłam w Algarve – oznajmiła, jak gdyby dostrzegła, że Michelle się jej przygląda. – Wróciliśmy w zeszłym tygodniu. Mamy tam małą przytulną willę. Mój mąż był lekarzem, chirurgiem plastycznym, ale teraz oczywiście jest na emeryturze. Ale w czym ci mogę pomóc? Minęło sporo czasu, od kiedy ostatnio odwiedzała mnie policja. Zatem Edith Dalton stanęła na nogi po dwudziestu trzech latach małżeństwa z Jetem Harrisem, pomyślała Michelle. – Potrzebuję tylko informacji – powiedziała. – Słyszała pani o sprawie Grahama Marshalla? – Tak. Biedny dzieciak. – Pani Gifford postukała papierosem o brzeg szklanej popielniczki. – A o co chodzi? – Pani mąż kierował tym śledztwem. – Pamiętam. – Czy kiedykolwiek rozmawiał z panią o tym. Opowiadał o jakichś swoich teoriach? – John nigdy nie rozmawiał ze mną o swojej pracy. – Ale to był głośny przypadek, miejscowy chłopak przepadł bez śladu. Na pewno to panią
interesowało. – Oczywiście, ale on z zasady nigdy nie mówił w domu o tych rzeczach. – Więc nie miał żadnych teorii? – Może miał, ale nie dzielił się nimi ze mną. – Pamięta pani Bena Shawa? – Oczywiście. Był bliskim współpracownikiem Johna. – Pani Gifford uśmiechnęła się. – Uważali się za Regana i Cartera, wiesz, z tego serialu. Jak dzieciaki. A co u Bena? Nie widziałam go od lat. – Jaki on był pani zdaniem? Starsza kobieta zmrużyła oczy. – Jako człowiek czy jako policjant? – Jedno i drugie. – Prawdę mówiąc, nie zastanawiałam się nad tym zbyt wiele – odparła Edith Gifford, strzepując popiół z papierosa. – Shaw jechał na prestiżu Johna, ale jako mężczyzna nie dorównywał mu nawet w połowie. A jako policjant nawet w jednej czwartej. – Zaginęły notatki dotyczące sprawy Grahama Marshalla. – Cóż, rzeczy mają to do siebie, że mogą się zawieruszyć po tylu latach. – Ale to mi nie wygląda na zbieg okoliczności. – To się zdarza. – Pomyślałam tylko, że może pani coś wiedzieć na temat Bena Shawa. – Co na przykład? Pytasz mnie, czy Ben Shaw jest skorumpowany? – A jest? – Nie wiem. John nigdy o czymś takim nie wspominał. – A wiedziałby o tym? – O, tak. John by o tym wiedział. Przed nim niewiele się ukryło. – Nie słyszała pani żadnych plotek? – Nie. – Wiem, że pani mąż służył podczas wojny w piechocie morskiej. – Tak, prawdziwy bohater wojenny był z tego Johna. – Nie wie pani, czy miał nóż szturmowy fairbairn-sykes? – Nic takiego nie widziałam. – Nie zachował żadnych pamiątek z frontu? – Oddał wszystko, kiedy wyszedł do cywila. Nie opowiadał zbyt wiele o tamtych czasach. Myślę, że po prostu chciał zapomnieć. Powiedz mi, do czego ty właściwie zmierzasz? Michelle nie wiedziała, w jaki sposób przejść do sedna i dowiedzieć się, czy Jet Harris był
skorumpowany, ale miała wrażenie, że panią Gifford trudno podejść – Żyła pani z panem Harrisem przez dwadzieścia trzy lata – zaczęła. – Dlaczego rozeszliście się po tak długim czasie? Starsza kobieta uniosła brwi zaskoczona. – Cóż za dziwne pytanie. I powiedziałabym, że dosyć niegrzeczne. – Przepraszam, ale… Edith Gifford machnęła lekceważąco ręką, w której trzymała papierosa. – Tak, tak, wiem, masz swoje zadanie do wykonania. Zresztą teraz to już bez znaczenia. Czekałam, aż dzieci dorosną. To zdumiewające, ile człowiek potrafi znieść ze względu na dzieci i dla pozorów. – Znieść? – Małżeństwo z Johnem nie było usłane różami. – Ale coś musiało to równoważyć. – Równoważyć? – Życie na wysokim poziomie. Pani Gifford parsknęła śmiechem. – Na wysokim poziomie? Moja droga, prawie cały okres małżeństwa mieszkaliśmy w ciasnym bliźniaku w Peterborough. Nie nazwałabym tego wystawnym życiem. – Nie wiem, jak to ująć dyplomatycznie… – ciągnęła Michelle. – To olej dyplomację. Zawsze uważałam, że najlepiej wyłożyć kawę na ławę. No mów, nie krępuj się. – W pierwszym śledztwie dotyczącym zaginięcia Grahama Marshalla są pewne nieprawidłowości. Wygląda to tak, jakby wszystko skupiało się na jednym wątku, żeby odwrócić uwagę od innych ewentualności i… – I to mój John tym wszystkim tak kierował? – Cóż, sprawował nadzór nad śledztwem. – A ty chciałabyś się dowiedzieć, czy brał łapówki? – Wiele na to wskazuje. Pamięta pani Carla Fiorino? – Dawno temu słyszałam to nazwisko. Czy on nie zginął podczas wojny gangów narkotykowych? – Tak, ale wcześniej kierował podziemiem przestępczym na tym terenie. Pani Gifford się roześmiała. – Wybacz, moja droga, ale kiedy sobie wyobraziłam, że jakiś mafijny ojciec chrzestny kierował podziemiem przestępczym w tej sennej mieścinie… to co najmniej niedorzeczne. – On nie miał nic wspólnego z mafią, nawet nie pochodził z Włoch. Był synem włoskiego jeńca
wojennego i miejscowej dziewczyny. – Ale i tak to brzmi absurdalnie. – Gdzie są ludzie, tam też jest występek, a Peterborough szybko się rozrastało. Nie ma nic lepszego od szybko rozwijającego się rynku. Ludzie chcą uprawiać hazard, mają ochotę na seks i chcą się czuć bezpiecznie. Jeżeli ktoś zaspokoi wszystkie te potrzeby, może całkiem nieźle się obłowić. A zadanie jest o wiele łatwiejsze, jeżeli ma się w kieszeni wysokiego rangą oficera policji. – Michelle nie zamierzała wyrażać się tak dosadnie, ale chciała, żeby pani Gifford potraktowała ją poważnie. – A więc sądzisz, że John był na usługach bandytów? – Pytam, czy zauważyła pani cokolwiek, co mogłoby świadczyć o tym, że dostawał od kogoś dodatkowe pieniądze. – Cóż, jeśli je dostawał, to na oczy ich nie widziałam. – Więc co się z nimi działo? Wino, kobiety i śpiew? Starsza kobieta znów się roześmiała i zdusiła niedopałek w popielniczce. – Moja droga – powiedziała. – John zdecydowanie wolał piwo i whisky, a jeśli chodzi o śpiew, to słoń nadepnął mu na ucho. O kobietach też zapomnij. Nie mówiłam tego nikomu poza moim obecnym mężem, ale tobie też powiem. John Harris był najprawdziwszym pedałem, i tyle. – Następna kolejka? – Ja stawiam – powiedział Banks. – Pójdę z tobą. – Dave Grenfell podniósł się z krzesła i ruszył z Banksem w stronę baru. Przez wzgląd na dawne czasy poszli do Wheatsheaf, gdzie każdy z nich w wieku szesnastu lat wypił swój pierwszy w życiu kufel piwa. Z czasem lokal się zmienił i odnowione wnętrze w niczym nie przypominało tamtej obskurnej speluny sprzed lat. Banks domyślał się, że wstępowali tu na lunch pracownicy kompleksu biurowego, który wyrósł po drugiej stronie ulicy, ale wieczorem pub świecił pustkami. Przy pierwszej kolejce nadrobili wszystkie zaległości i Banks dowiedział się, że Dave, o czym mówił mu już ojciec, nadal pracuje jako mechanik w warsztacie w Dorchester i nadal jest mężem Ellie, podczas gdy Paul cieszy się statusem bezrobotnego i jest gejem pełną gębą. Wiadomość ta usłyszana krótko po rozmowie telefonicznej z Michelle, która przekazała mu rewelację dotyczącą Harrisa, wstrząsnęła Banksem wyłącznie dlatego, że nie zauważył w zachowaniu przyjaciela żadnych oznak takich skłonności, kiedy byli nastolatkami. A może nie potrafił ich rozpoznać? Paul oglądał zdjęcia porno z taką samą pożądliwością jak inni, śmiał się z kawałów o ciotach i Banks przypominał sobie, że w pewnym okresie miał nawet stałą dziewczynę. Ale w latach sześćdziesiątych ludzie maskowali się, dbali o pozory i starali się zachowywać jak inni. Nawet kiedy taka orientacja stała się legalna, nadal ciążyło na niej piętno, zwłaszcza
w środowiskach przesiąkniętych kultem męskości, jak robotnicze osiedle, na którym mieszkali. Policja też była takim środowiskiem. Banks zastanawiał się, jak trudno było Paulowi dojść do ładu z samym sobą i wyjść z ukrycia. Z pewnością Jet Harris nigdy na coś takiego by się nie zdobył. A Banks był gotów założyć się o wiele, że ktoś dowiedział się o tym i zrobił z tego użytek. Jet Harris nie był skorumpowany. On był szantażowany. Podczas gdy Dave wciąż rozwodził się nad szokiem, który przeżył, dowiedziawszy się, że Paul jest „parówą”, Banks powrócił myślami do zdjęcia, które znalazł w gitarze Grahama. Nie powiedział o nim pani Marshall ani nikomu innemu oprócz Michelle, kiedy zadzwonił do niej przed wyjściem do pubu. Co to mogło oznaczać? Jak to zdjęcie tam trafiło? Musiał je tam włożyć Graham, najprawdopodobniej dlatego, że chciał je ukryć. Ale skąd w ogóle je wziął, czemu pozował do takiego zdjęcia, kto mu je zrobił i gdzie? Ten kominek był dosyć charakterystyczny. Na oko późny klasycyzm, styl Adamów, domyślił się Banks. Takich rzeczy nie spotyka się byle gdzie. Zaczynał formułować odpowiedzi na kilka swoich pytań, ale brakowało mu jeszcze wielu elementów, by mógł poskładać wszystko w spójną całość. Podczas rozmowy telefonicznej z Michelle okazało się, że co dwóch kwestii są całkowicie zgodni – zdjęcie Grahama musiało mieć jakiś związek z jego śmiercią, a Donald Bradford i Jet Harris byli zamieszani w szemrane interesy. Być może Carlo Fiorino i Bill Marshall również. Wciąż jednak brakowało im jeszcze kilku elementów układanki. Banks i Dave wrócili z piwem do stolika, przy którym siedział Paul, rozglądając się po sali. – Pamiętacie tę starą szafę grającą? – zapytał. Banks pokiwał głową. Jak na pub w podrzędnej dzielnicy prowincjonalnego miasteczka, Wheatsheaf miał kiedyś doskonałą szafę grającą, do której wrzucali tyle samo pieniędzy, ile wydawali na piwo. W jego wspomnieniach odżyły tamte czasy, kiedy mieli po szesnaście lat i słuchali A W hiter S hade of Pale Procol Harum, Let’s go to S an Fran cisco Flowerpot Men i Magical Mystery T our Beatlesów. – Czego teraz słuchasz, Alanie? – zagadnął Dave. – Wszystkiego po trochu. Jazzu, klasyki, trochę starych rockowych kawałków. A ty? – Właściwie niczego. Straciłem zainteresowanie muzyką w latach siedemdziesiątych, kiedy pojawiły się dzieci, i chyba przepadło bezpowrotnie. Ale pamiętasz te kawałki, które puszczał nam Steve, kiedy spotykaliśmy się w niedzielne popołudnia? Dylana i te wszystkie nowości. Banks się roześmiał. – Steve wyprzedzał swoją epokę. Gdzie on się, do cholery, podziewa? Na pewno słyszał o tym, co się stało. Ktoś musi mieć z nim kontakt. – To ty nie wiesz? – Paul zdziwił się.
Banks i Dave wlepili w niego wzrok. – O czym? – Cholera, myślałem, że do was dotarło. Przykro mi, ale Steve nie żyje. Banks poczuł ciarki na plecach. Kiedy wkraczał w wiek dojrzały, umieranie wydawało mu się całkiem naturalne, ale teraz zaczynali odchodzić ludzie z jego pokolenia. – Co się stało? – Rak płuc. Jakoś tak trzy lata temu. Dowiedziałem się tylko dlatego, że jego rodzice utrzymywali kontakt z moimi, wysyłali sobie kartki na święta i takie tam. Tak naprawdę nie widziałem się z nim od lat. Podobno miał dwójkę dzieciaków. – Biedaczysko – mruknął Dave. Po krótkiej chwili milczenia sięgnęli po kufle i wznieśli toast na cześć Steve’a, jednego z pierwszych fanów Dylana. A potem jeszcze raz wypili za Grahama. Banks zdążył się przyjrzeć dokładnie swoim starym przyjaciołom i zauważył, że Dave prawie całkiem wyłysiał, a Paul posiwiał i mocno przybrał na wadzę. Zaczęło go ogarniać przygnębienie i nawet wspomnienie Michelle leżącej nago obok niego nie było w stanie rozproszyć ponurego nastroju. Piekła go rozcięta warga i bolał lewy bok, w który oberwał zeszłej nocy. Miał ochotę się upić, ale wiedział, że przy takim samopoczuciu nigdy mu to nie pomagało. Bez względu na to, ile wypił, i tak nie udawało mu się osiągnąć stanu zapomnienia, do którego dążył. Ale przynajmniej nie musiał zważać na to, co pije. Nie zamierzał siadać za kierownicą tej nocy. Pomyślał, że w zależności od tego, jak potoczy się spotkanie, mógłby odezwać się później do Michelle, chociaż nie umawiali się na nic konkretnego. Wiedział, że obydwoje potrzebują czasu, żeby się oswoić z tym, co zaszło między nimi. To całkiem normalne. Nie czuł, by trzymała się na dystans, nie bardziej niż on sam. Poza tym miała mnóstwo roboty. Wszystko toczyło się tak szybko. Spojrzał na papierosa, który tlił się w popielniczce, i powrócił myślami do Steve’a. Rak płuc. Psiakrew. Wyciągnął rękę i zgasił papierosa, chociaż wypalił go tylko do połowy. Może to będzie ostatni w jego życiu. Ta myśl poprawiła mu trochę nastrój, choć zaraz potem ogarnęła go panika, kiedy sobie wyobraził, jak nieznośne byłoby jego życie bez papierosów. Poranna kawa, kufel piwa w Queens Arms i szklaneczka whisky przed snem, wszystko to straciłoby smak. Niemożliwe. Cóż, pomyślał, nie ma co martwić się na zapas. Wtem jego ponure rozmyślania przerwał dzwonek komórki. – Przepraszam – zwrócił się do kolegów. – Powinienem odebrać. To może być coś ważnego. Wyszedł na ulicę i schronił się przed deszczem pod markizą sklepu. Zapadał zmrok i nie było dużego ruchu. Mokra jezdnia zalśniła w blasku reflektorów przejeżdżającego samochodu, a w kałużach odbijał się niebieski neon wypożyczalni filmów. – Alanie, mówi Annie – rozległ się głos w słuchawce.
– Cześć, Annie. Co się dzieje? – zapytał Banks i wysłuchał relacji z przesłuchania Liz Palmer. W jej głosie dał się wyczuć smutek i gniew. – Myślisz, że mówi prawdę? – To raczej pewne. Wielki Wódz w tym samym czasie przesłuchiwał Ryana Milne’a i szczegóły się zgadzają. A tych dwoje nie miało w areszcie możliwości, by porozumieć się ze sobą i uzgodnić spójną wersję. – Gdzie w takim razie urywa się trop? – Kiedy załamany i oszołomiony nastolatek wybiega w nocy na ulicę – odparła Annie. – Jak oni mogli być tak bezmyślni. – Dokąd mógł pójść? – Nie wiadomo. Wracamy do punktu wyjścia. Ale jest jeszcze jedno… – Co takiego? – Nierozłożony diazepam, który doktor Glendenning odkrył podczas sekcji. – I co w związku z tym? – Luke nie mógł go zażyć w mieszkaniu Liz i Ryana. Żadne z nich nie ma recepty na ten lek i nie znaleźliśmy go podczas przeszukania. – Mogli go zdobyć nielegalnie, tak samo jak marihuanę i LSD, a potem wyrzucić. – Mogli. Ale po co mieliby to zatajać? – Nie mam pojęcia – rzekł Banks. – A jaka jest twoja teoria? – Cóż, jeżeli Luke stracił panowanie nad sobą, być może ktoś pomyślał, że się uspokoi, kiedy dostanie valium? – Albo zamilknie na zawsze. – Całkiem możliwe. – I co dalej? – Musimy ustalić, dokąd poszedł. Jutro porozmawiam jeszcze raz z jego rodzicami. Może teraz, kiedy wiemy trochę więcej o jego posunięciach, będą skłonni nam pomóc. Porozmawiam też z Lauren Anderson i Gavinem Barlowem. – Po co? – Może Luke’a i Rose nadal coś łączyło i może nie podobało się to jej ojcu. – I z tego powodu miałby go zabić? – Z tego powodu mógł się posunąć do rękoczynów. Wciąż nie mamy pewności, czy to było zaplanowane morderstwo. Zresztą chciałabym wiedzieć, gdzie oni byli tamtej nocy. Może Luke poszedł do Rose. – Masz rację. I nie zapominaj, że Martin Armitage też był tamtej nocy poza domem. – Bez obaw, nie zapomnę. – A tak przy okazji, co z nim?
– Dziś po południu stawił się w sądzie. Został zwolniony za kaucją i czeka na rozprawę wstępną. – A Norman Wells? – Wyliże się. Kiedy wracasz? – Jutro albo pojutrze. – Odkryłeś coś nowego? – Tak sądzę. – A co porabiasz dziś wieczorem? – Piję z kolegami z dzieciństwa – odparł Banks, idąc z powrotem w stronę pubu. Wtem zauważył, że nadjeżdżający samochód zbliża się o wiele za szybko, i w przypływie panicznego strachu uskoczył w bok, chowając się w drzwiach sklepu. Samochód przemknął bardzo blisko krawężnika, ochlapując mu spodnie wodą z kałuży. Banks zaklął. – Co się stało? – zapytała Annie i roześmiała się, kiedy jej powiedział. – Udanego wieczoru z kolegami. – Opowiem ci o wszystkim, kiedy się zobaczymy. Zakończył połączenie i wrócił do stolika, gdzie pod jego nieobecność Dave i Paul z wyraźnym skrępowaniem starali się ciągnąć pogawędkę. Dave wyglądał na zadowolonego z jego powrotu. – A więc jesteś gliniarzem – odezwał się Paul, kręcąc głową. – Wciąż nie mogę się z tym oswoić. Gdybym kiedyś miał zgadywać, powiedziałbym, że zostaniesz nauczycielem albo dziennikarzem, ale gliną… Banks się roześmiał. – To zabawne, jak toczą się nasze losy. – Bardzo dziwacznie tak naprawdę – mruknął Dave, a w jego głosie dało się wyczuć, że jest już lekko podchmielony. Paul zerknął na niego z ukosa i poklepał Banksa po ramieniu. – To ty musiałbyś mnie wtedy aresztować, prawda? Za to, że jestem pedałem. Banks wyczuł rosnące napięcie i przeszedł do tematu, na który chciał porozmawiać od samego początku – do Grahama. – Czy przypominacie sobie, żeby w okresie, kiedy zaginął Graham, wydarzyło się coś nietypowego? – zapytał. – Ale ty nie pracujesz nad tą sprawą, prawda? – odezwał się Dave zadowolony ze zmiany tematu. – Nie, ale interesuje mnie, co się stało. Jestem gliniarzem, a Graham był jednym z nas. – Powiedziałeś komuś o tym facecie znad rzeki? – zapytał Paul. – Okazało się, że to fałszywy trop. Zresztą myślę, że rozwiązania należy szukać znacznie
bliżej. – Co chcesz przez to powiedzieć? Banks nie chciał opowiadać o tym, co znalazł w gitarze. Uważał, że nie musi o tym wiedzieć nikt oprócz Michelle. Być może chronił pamięć Grahama, ale wzdrygał się na samą myśl, że ktoś mógłby zobaczyć tę fotografię. Nie chciał również mówić o Harrisie, Benie Shaw i zaginionych notatnikach. – Pamiętacie Donalda Bradforda? – zapytał. – Tego, który miał kiosk z gazetami. – Świńskiego Dona? – upewnił się Paul. – Pewnie, że go pamiętam. – Dlaczego nazywasz go Świńskim Donem? Paul wzruszył ramionami. – Nie wiem, może sprzedawał świńskie gazetki. Ale mój ojciec tak o nim mówił, nie pamiętasz? Banks nie pamiętał, ale wydało mu się interesujące, że ojciec Paula mógł coś wiedzieć o powiązaniach Bradforda z pornografią. A czy Arthur Banks również o tym wiedział? Czy ktoś powiedział o tym Proctorowi i Benowi Shaw, kiedy chodzili wtedy po osiedlu i zadawali ludziom pytania. Czy to dlatego notatniki i książki przydziałów zaginęły, aby na Bradforda nie padło żadne podejrzenie? Zaraz po najbliższej rodzinie to właśnie jego należało prześwietlić ze szczególną dokładnością, ale został najzwyczajniej pominięty. – Czy Graham mówił wam kiedykolwiek, skąd brał te magazyny, które przynosił do kryjówki? – Jakie magazyny? – zapytał Dave. – Nie pamiętasz? – zdziwił się Paul. – A ja pamiętam te kobiety z wielkimi zderzakami. Już wtedy mnie odrzucało na ich widok. – Przypominam sobie, że śliniłeś się tak samo jak inni – rzekł Banks. – A ty naprawdę nie pamiętasz, Dave? – Może z jakiegoś powodu to wyparłem. Ale nie, nie pamiętam. Banks zwrócił się do Paula: – Czy mówił ci, skąd je ma? – Nie przypominam sobie. A czemu pytasz? Myślisz, że należały do Bradforda? – Całkiem możliwe. Taki kiosk z gazetami doskonale się nadaje do sprzedaży tego rodzaju towaru. A Grahamowi nigdy nie brakowało gotówki na drobne wydatki. – Kiedyś mi powiedział, że ukradł pieniądze matce z torebki – odezwał się Dave. – Zapamiętałem to. – Uwierzyłeś mu? – Nie widziałem powodu, żeby nie wierzyć, chociaż uderzyło mnie, że mówi o tym tak bezdusznie. Ja nigdy bym się nie odważył niczego ukraść matce, bo chybaby mnie zamordowała.
– Dave przerwał i zakrył usta dłonią. – Ojej, przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. – W porządku. Szczerze wątpię, aby Grahama zabiła jego matka za podbieranie drobniaków z torebki – odparł Banks i od razu pomyślał o Billu Marshallu. Co do niego nie był już taki pewny. – Myślę, że to było coś poważniejszego. – Co? – zapytał Paul. – Nie wiem. Podejrzewam tylko, że Graham coś kombinował z Bradfordem, najprawdopodobniej chodziło o pornografię, i być może przez to zginął. – Myślisz, że to Bradford go zabił? – Niewykluczone. Być może Graham pomagał w dystrybucji, a może coś odkrył i szantażował Bradforda. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że ma to jakiś związek z jego śmiercią. – Graham miałby kogoś szantażować? – obruszył się Dave. – Zaraz, chwileczkę, rozmawiamy o naszym przyjacielu, Grahamie. Byliśmy dzisiaj na jego pogrzebie, pamiętasz? Podkradanie drobniaków to jedno, ale szantaż? – Myślę, że to wszystko wyglądało inaczej, niż nam się wtedy wydawało – powiedział Banks. – Możesz mówić jaśniej? – Na przykład żaden z was nie wiedział, że jestem pedziem – wyjaśnił Paul. – O to chodzi. Banks spojrzał na niego. – Bo nie wiedzieliśmy. Ale masz rację. I sądzę, że bardzo mało wiedzieliśmy o Grahamie, bez względu na to, czy był naszym przyjacielem, czy nie – powiedział i skierował wzrok w stronę Dave’a. – Do kurwy nędzy, przecież ty nawet nie pamiętasz tych gazetek. – Może mam jakąś blokadę psychiczną. – A to drzewo chociaż pamiętasz? – Naszą kryjówkę? Przypominam sobie wiele rzeczy, ale gazetek akurat nie. – Ale oglądałeś je z nami – powiedział Paul. – I pamiętam, jak raz powiedziałeś, że te zdjęcia na pewno były robione u Napalonego Mandy’ego. Nie przypominasz sobie? – Napalony Mandy? – zapytał zdziwiony Banks. – Któż to taki, do cholery? – No nie mówcie, że wam obu pamięć szwankuje. – Paul sprawiał wrażenie poirytowanego. – Widocznie tak. O kim ty mówisz? – O Rupercie Mandeville’u. Miał taki duży dom przy drodze do Market Deeping. Nie pamiętasz? Banks próbował odświeżyć mgliste wspomnienie tkwiące w zakamarkach pamięci. – Chyba coś mi świta. – Tak sobie wtedy tylko żartowaliśmy – ciągnął Paul. – Wyobrażaliśmy sobie, że odbywają się tam najróżniejsze orgie. Jak w tamtym domu, gdzie kilka lat wcześniej Profumo spotykał się
z Keeler i Rice-Davies. Pamiętasz ten skandal? Banks przypominał sobie Christine Keeler i Mandy Rice-Davies. W gazetach było pełno śmiałych zdjęć i pikantnych wyznań, kiedy wybuchła afera wokół romansu ministra Johna Profumo. Ale to było dwa lata przed zaginięciem Grahama. – Teraz sobie przypominam ten dom – odezwał się Dave. – A właściwie olbrzymią rezydencję. Myśleliśmy wtedy, że to jakaś jaskinia rozpusty, gdzie ludzie oddają się najróżniejszym bezeceństwom. Zawsze kiedy natrafialiśmy na jakieś sprośne zdjęcia, mówiliśmy, że to musiało zostać zrobione u Napalonego Mandy’ego. Na pewno to pamiętasz, Alanie. Bóg jeden wie, skąd nam coś takiego przyszło do głowy, ale wokół rezydencji ciągnął się wysoki mur, a w ogrodzie był basen i wyobrażaliśmy sobie, że pływają w nim nagie dziewczyny. – Kojarzę jak przez mgłę – powiedział Banks, zastanawiając się, ile w tym mogło być prawdy. Tak czy inaczej warto przyjrzeć się temu bliżej, pomyślał i postanowił zapytać o to Michelle. – Ten Mandesville nadal tam mieszka? – Czy on nie był członkiem parlamentu albo kimś takim? – zapytał Dave. – Chyba tak – odparł Paul. – Kilka lat temu czytałem o nim w gazecie. Wydaje mi się, że zasiada teraz w Izbie Lordów. – Napalony Lord Mandy – mruknął Dave i wszyscy trzej zgodnie parsknęli śmiechem jak za dawnych lat. Rozmowa ciągnęła się jeszcze około godziny, podczas której wysączyli co najmniej jedną kolejkę podwójnej szkockiej. Dave utrzymywał stały poziom upojenia, który osiągnął dosyć wcześnie, i teraz wpływ alkoholu zaczynał być widoczny w zachowaniu Paula, a jego zniewieściały sposób mówienia nasilał się z każdą chwilą. Banks czuł, że Dave’a ogarnia irytacja i zakłopotanie, kiedy inni klienci spoglądają w ich stronę. Coraz bardziej wydawało mu się nieprawdopodobne, że kiedyś tak wiele ich łączyło, ale wtedy wszystko było dużo prostsze i bardziej niewinne – kibicowało się tej samej drużynie piłkarskiej, nawet jeżeli nie była zbyt dobra, słuchało się tych samych płyt i wzdychało się do Emmy Peel albo Marianne Faithful. To wystarczało. A jeszcze lepiej, jak nie było się kujonem i mieszkało na tym samym osiedlu. Chłopięce zażyłości chyba w niczym nie ustępowały przyjaźni wieku dojrzałego, rozmyślał Banks, ale w młodości nawiązanie takich relacji przychodziło o wiele łatwiej. Teraz patrząc na swoich towarzyszy – Paul rumienił się coraz bardziej i przemawiał afektowanym tonem, a Dave nerwowo zaciskał usta, z coraz większym trudem panując nad swoją homofobią – doszedł do wniosku, że pora się pożegnać. Żyli z dala od siebie przez ponad trzydzieści lat i teraz każdy z nich miał znów pójść w swoją stronę, nie zostawiając po sobie poczucia pustki. Kiedy powiedział, że musi już iść, Dave skwapliwie mu zawtórował, a Paul oznajmił, że nie
zamierza siedzieć w samotności. Deszcz przestał padać i w powietrzu unosił się zapach świeżości. Banks miał ochotę zapalić, ale się powstrzymał. Krótki odcinek drogi do osiedla pokonali w milczeniu, jak gdyby wyczuwali, że to spotkanie położyło czemuś kres. W końcu Banks zatrzymał się pod drzwiami domu rodziców i życzył przyjaciołom dobrej nocy. Wymienili uprzejme kłamstwa, obiecując sobie kolejne spotkanie w bliżej nieokreślonej przyszłości, a potem każdy wrócił do swojego życia. Późnym wieczorem Michelle jadła odgrzewaną zapiekankę z kurczaka, którą popijała białym winem, i oglądała film przyrodniczy o życiu w głębinach oceanu, kiedy rozległ się dzwonek telefonu. Wytrąciło ją to z równowagi, ale pomyślała, że może to być Banks i odebrała. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – zagadnął Banks. – Nie, absolutnie – skłamała, odsuwając na bok talerz z niedokończoną kolacją i ściszyła telewizor pilotem. – Miło cię słyszeć – dodała, tym razem szczerze. – Posłuchaj, jest już późno, a ja trochę wypiłem, więc chyba będzie lepiej, jak zrezygnujemy z dzisiejszego spotkania. – Typowy facet. Zaciągnął dziewczynę do łóżka, a potem poszedł z kumplami na piwo. – Nie powiedziałem, że wypiłem aż tak dużo. Właściwie to dzwonię, żeby cię uprzedzić, że zaraz będę. Michelle się roześmiała. – W porządku, tylko drażnię się z tobą. Uwierz mi, chętnie pójdę dziś wcześniej spać. Poza tym tylko naraziłbyś się mamie. Dowiedziałeś się czegoś nowego od starych przyjaciół? – Troszeczkę – odparł Banks i opowiedział jej o przezwisku Bradforda i o plotkach dotyczących rezydencji Mandeville’a. – Słyszałam niedawno o tym domu. Nie pamiętam, czy wspominał o nim Shaw, czy natknęłam się na wzmiankę w jakichś starych dokumentach, ale sprawdzę to jutro. I kto by pomyślał. Dom grzechu w Peterborough. – Cóż, jeśli chodzi o ścisłość, ten dom stoi poza granicami miasta. Ale wnioskując ze zdjęcia, które znalazłem w gitarze, i z tego, co powiedziała ci była żona Harrisa, powinniśmy sprawdzić, czy w okresie zaginięcia Grahama działo się coś, co choćby pośrednio wiązało się z zakazanymi praktykami seksualnymi. – Teraz kojarzę! – powiedziała Michelle podnieconym tonem. – To zgłoszenie. – Jakie zgłoszenie? – W sprawie domu Mandeville’a. To miało coś wspólnego z zakazanymi praktykami seksualnymi, w każdym razie zakazanymi w tamtych czasach. Chodziło o homoseksualizm. Były skargi na ekscesy, do których tam dochodziło. Czytałam o tym w starym rejestrze zgłoszeń. Nie podjęto żadnych czynności.
– W takim razie jutro czeka nas pracowity dzień – rzekł Banks. – Jeszcze jeden powód, żeby iść już spać. Będziesz tu jeszcze, gdybym potrzebowała twojej pomocy, czy musisz wracać na północ? – Jeden dzień dłużej nie robi wielkiej różnicy. – To dobrze. Może jutro dasz się zaprosić na kolację? – U ciebie? – Tak. Jeśli oczywiście moja oferta przebije wypad do pubu z kolegami. – Nie musisz nawet proponować kolacji, żeby mnie skusić. – Możesz mi wierzyć lub nie, ale całkiem nieźle gotuję, jeśli tylko trochę się postaram. – Nie wątpiłem w to ani przez chwilę. Mam tylko jedno pytanie. – Tak? – Mówiłaś mi, że nie widziałaś Chin atow n . Michelle się roześmiała. – Nie przypominam sobie, żebym mówiła coś takiego. Dobranoc. Odłożyła słuchawkę, nie przestając się śmiać, i wtedy kątem oka zauważyła zdjęcie Teda i Melissy. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia, które jednak szybko minęły, i znów poczuła tę dziwną lekkość, pogodę ducha. Była zmęczona, ale zanim położyła się spać, przyniosła z kuchni kartonowe pudło, otworzyła je i wyjęła z niego książki, które zaczęła układać na półkach. Była tam głównie poezja. Uwielbiała poezję, a Philip Larkin też należał do jej ulubieńców. Potem przyniosła kolejne pudło, w którym trzymała swoją najlepszą porcelanę, i omiotła wzrokiem puste szafki w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca.
Rozdział 18 Przez całą drogę do Swainsdale Hall Annie zastanawiała się, co powiedzieć Armitage’om. Tak naprawdę bardzo mało wiedzieli o swoim synu. Luke obracał się wśród ludzi, których nie znali i którymi z pewnością nie byliby zachwyceni, zwłaszcza Martin. Ale czyż nie było to typowe dla wszystkich nastolatków? Annie wychowała się w komunie artystycznej nieopodal St. Ives i czasami miała do czynienia z takimi ludźmi, że na widok niektórych z nich Martinowi Armitage’owi włosy stanęłyby dęba. Mimo to sama nie przyznała się ojcu, że kiedyś spędziła lato z pewną zwariowaną gromadką, której sposobem na rozrywkę było okradanie sklepów w sobotnie popołudnia. Tego ranka niebo nad Swainsdale zasnuwały gęste deszczowe chmury, a matowe odcienie zieleni i szarości nadawały krajobrazowi posępny wygląd. Nawet żółte łany rzepaku na przeciwległym zboczu doliny wydawały się chorobliwie blade. Naciskając dzwonek, Annie poczuła nagły niepokój na myśl o ponownym spotkaniu z Martinem Armitage’em. Zdawała sobie sprawę, że to niedorzeczne, że przecież nie ośmieli się znów jej zaatakować, nie przy swojej żonie, ale obolała szczęka i dwa rozchwiane zęby nie pozwalały jej zapomnieć o ich ostatnim spotkaniu. Josie otworzyła drzwi i złapała za obrożę psa, który zaczął obwąchiwać Annie, kiedy przestąpiła próg. W salonie była tylko Robin, która siedziała na sofie ubrana w dżinsy i granatową bluzkę i przeglądała numer „Vogue’a”. Annie odetchnęła z ulgą. Może Martina nie było w domu. I tak musiała kiedyś stawić mu czoło, ale jakoś nie było jej do tego śpieszno. Robin nie miała makijażu i sprawiała wrażenie, że od śmierci Luke’a przybyło jej kilka lat. Wyglądała, jakby powalił ją potężny podmuch wiatru. Na widok Annie wstała i powitała ją słabym uśmiechem, po czym poprosiła Josie o podanie kawy i wróciła na sofę. – Twojego męża nie ma w domu? – zapytała Annie. – Jest w swoim gabinecie. Poproszę Josie, żeby go zawołała, kiedy przyniesie nam kawę. Jakieś postępy w śledztwie? – Można tak powiedzieć. To dlatego chciałabym znów z wami porozmawiać i zadać wam kilka pytań. – Dobrze się czujesz? Masz jeszcze zsiniałe wargi. Annie bezwiednie uniosła rękę do twarzy. – Nic mi nie jest. – Naprawdę mi przykro, że tak to wyszło. Wiem, że Martina zżera poczucie winy. – Robin zmusiła się do uśmiechu. – Będzie musiał zebrać całą swoją odwagę, żeby tu przyjść i spojrzeć ci
w oczy. – Nie żywię urazy – odparła Annie, co nie do końca było zgodne z prawdą, ale nie widziała sensu, by wciągać w to Robin. Do salonu weszła Josie, niosąc na tacy kawę i ciasteczka, i Robin poprosiła ją, by wezwała Martina. Gdy pojawił się dwie minuty później, Annie poczuła nagły przypływ paniki. Uspokoiła się, ale jej serce wciąż kołatało i miała sucho w ustach. To absurd, powtarzała sobie, ale jej ciało nie potrafiło inaczej reagować na Martina Armitage’a. Widocznie aura agresji, jaką wokół siebie roztaczał, była silniejsza niż u większości ludzi. Armitage był oczywiście skruszony i zawstydzony. – Proszę, przyjmij moje przeprosiny. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nigdy wcześniej nie podniosłem ręki na kobietę. Robin poklepała męża po kolanie. – Już w porządku – powiedziała Annie, chcąc jak najszybciej przejść do rzeczy. – Oczywiście jeśli poniosłaś jakieś koszty leczenia… – Nie martw się tym. – A jak się czuje pan Wells? Annie dzwoniła do szpitala i dowiedziała się, że fizyczne obrażenia Wellsa okazały się niegroźne, ale jego psychika ucierpiała o wiele bardziej. Wszystko wskazywało na to, że popadł w depresję. Nie mógł spać, ale nie chciał wstawać z łóżka, nie miał apetytu i nie przejmował się własną przyszłością. Nic dziwnego, pomyślała Annie, zważywszy na to, co przeszedł w ciągu ostatniego tygodnia. A teraz prasa podchwyciła temat i Wells mógł się pożegnać z interesem. Kiedy wszyscy się dowiedzą, o co kiedyś był oskarżony, nikt już nie przyjdzie do jego antykwariatu, co najwyżej, żeby go zdemolować. Norman Wells był zrujnowany. – Wraca do zdrowia. Właściwie chciałabym wam zadać kilka dodatkowych pytań. – Nie wiem, co jeszcze moglibyśmy ci powiedzieć – odparła Robin. – Ale pytaj, proszę. – Przede wszystkim, czy któreś z was zażywa valium albo jakąś inną postać diazepamu? Robin zmarszczyła czoło. – Martin nie zażywa, ale ja tak. To na nerwy. – Czy nie ubyło ci go ostatnio w większej ilości? – Nie. – A zauważyłabyś coś takiego? – Oczywiście. – Robin sięgnęła do leżącej na sofie torebki i wyjęła z niej mały plastikowy pojemniczek. – Spójrz, jest prawie pełny. A czemu pytasz? Annie spojrzała na nią i zanurzyła w kawie jedno z ciasteczek. Chociaż musiała jeść ostrożnie, uważając na uszkodzone zęby, delektowała się jego smakiem i wykorzystała tę chwilę przerwy,
aby zastanowić się nad odpowiedzią. Chciała uniknąć określeń, które mogły być przykre dla Robin. – Anatomopatolog odkrył pozostałości tego leku w organizmie Luke’a – powiedziała. Zabrzmiało to lepiej niż „treść żołądka”. – Zastanawialiśmy się, skąd go wziął. – Luke? Valium? Na pewno nie od nas. – I zakładam, że on sam nie zażywał go z zalecenia lekarza? – Oczywiście, że nie – odparła Robin. – Ktoś inny musiał mu go dać. – Czy właśnie to go zabiło? – zapytał Martin. – Nie. To tylko jeszcze jedna zagadka, którą muszę rozwiązać. – Przykro mi, ale nie możemy ci pomóc. Sformułowanie kolejnego pytania również kosztowało Annie sporo wysiłku. Rozmowa z tymi ludźmi była dla niej jak spacer po cienkim lodzie, ale musiała ją przeprowadzić. – Robin, czy wiesz, że Luke miał problemy emocjonalne w związku ze swoim biologicznym ojcem? – Z Neilem? Cóż, tak sądzę… Ale właściwie go nie znał. – Na pewno wiedziałaś, że się zastanawiał, co się stało i dlaczego ojciec go nie chciał. – To nie było tak. Neil po prostu nie umiał sobie z tym wszystkim poradzić. Sam był dzieckiem pod wieloma względami. – A uzależnienie od narkotyków? – Neil nie był uzależniony. Zażywał narkotyki, ale były dla niego tylko swego rodzaju narzędziem, środkiem w dążeniu do celu. Annie nie miała ochoty wdawać się w dyskusję i przekonywać jej, że tym są właśnie narkotyki dla większości ludzi – doszła do wniosku, że będzie jej dużo łatwiej, jeśli uzna artystyczną naturę Neila Byrda za coś oczywistego, zwłaszcza podczas rozmowy z Robin. – Ale wiedziałaś, że Luke nie jest w stanie słuchać jego muzyki, prawda? – Nigdy go do tego nie zmuszałam. Sama też już nie słucham jego piosenek. – Cóż, nie potrafił się przemóc – powiedziała Annie. – Drażniły go wszelkie wzmianki o Neilu Byrdzie i jego twórczości. A czy rozmawiał kiedyś z wami o swoich przyjaciołach, o Liz i Ryanie? – Nie, ze mną nie – odparła Robin i spojrzała na męża. Martin Armitage pokręcił głową. – Grał z nimi w zespole. Nie wiedzieliście o tym? – Nie. Nie powiedział nam. – Dlaczego trzymał to przed wami w tajemnicy? Robin w milczeniu odwróciła głowę w stronę męża, który poruszył się nerwowo na sofie. – Przypuszczalnie dlatego, że wcześniej kilka razy posprzeczaliśmy się o takie rzeczy –
wyjaśnił. – Jakie rzeczy? – Byłem zdania, że Luke poświęca zbyt wiele czasu na poezję i muzykę, a powinien zażywać więcej ruchu i uprawiać sporty drużynowe. Spędzał tyle czasu w zamknięciu, że zaczynał wyglądać chorobliwie blado. – Jak na to reagował? Martin spojrzał na żonę, a potem znów na Annie. – Niezbyt dobrze. Trochę się o to kłóciliśmy. Upierał się, że on wie najlepiej, jak powinien spędzać czas. – Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? – Bo nie wydawało mi się to istotne. I nadal mi się nie wydaje. – Martin nachylił się do przodu i wbił w Annie pełne napięcia spojrzenie, które odbierało jej pewność siebie. – Ktoś porwał i zamordował nasze dziecko, a ciebie stać jedynie na to, żeby zadawać pytania o Neila Byrda i moje relacje z Lukiem. – Myślę, że wiem najlepiej, jakie powinnam zadawać pytania, panie Armitage – odcięła się Annie, czując, że jej serce znów zaczyna uderzać mocniej. Wydawało się jej, że słychać to wyraźnie. – Podzielałaś zdanie męża? – zwróciła się do Robin. – Poniekąd tak. Ale nie chciałam też ograniczać rozwoju zdolności twórczych Luke’a. Gdybym wiedziała o zespole, nie byłabym zachwycona. Nie chciałam, żeby pakował się w takie życie. Uwierz mi, doświadczyłam tego na własnej skórze. – Więc obydwoje bylibyście niezadowoleni z tego, że Luke gra w zespole. A nie martwiliście się, że zażywa narkotyki? – Oczywiście przestrzegaliśmy go przed tym i przysięgał, że niczego nie zażywa. – Bo nie zażywał – powiedziała Annie. – Przynajmniej do dnia, w którym zaginął. Robin spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. – O czym ty mówisz? Czy wiadomo, jak umarł? – Nie, tego jeszcze nie ustaliliśmy. Wiemy tylko, że spędzał wieczór w towarzystwie dwójki przyjaciół, którzy podali mu narkotyk, a potem puścili piosenkę jego ojca. Luke zdenerwował się i wyszedł z ich mieszkania. Nie wiemy jeszcze, dokąd potem się udał. Robin drżącymi rękami odstawiła filiżankę na spodeczek, rozlewając trochę kawy. – To nie do wiary. – Kim są ci ludzie? – wtrącił Martin. – A co byś zrobił, gdybym ci powiedziała? – zwróciła się do niego Annie. – Też byś ich pobił? – Zasłużyli na znacznie więcej, jeżeli to, co mówisz, jest prawdą – wycedził Armitage przez zaciśnięte zęby. – Dali mojemu synowi narkotyki.
– A ty co robiłeś przez dwie godziny po wyjściu z domu tamtej nocy, kiedy zaginął Luke? – Już mówiłem. Jeździłem po okolicy i szukałem go. – Dokąd pojechałeś? – Do Eastvale. – Odwiedzałeś jakieś konkretne miejsca i ulice? – Nie pamiętam. Po prostu krążyłem po mieście. Czemu to takie ważne? Annie czuła ucisk w piersi, ale nie powstrzymało jej to przed zadaniem kolejnego pytania. – Znalazłeś go? – Oczywiście, że nie. O czym ty mówisz? Gdybym go znalazł, byłby teraz w domu cały i zdrowy, to chyba jasne. – Widziałam, do czego jesteś zdolny, kiedy puszczają ci nerwy. Rozmawiałam też z kilkoma osobami, które zgodnie utrzymują, że twoje stosunki z pasierbem nie układały się najlepiej. – Co sugerujesz? Ton głosu Armitage’a przyprawił Annie o dreszcz, ale było już za późno na odwrót. – Że jeśli coś się wtedy wydarzyło, jakiś… nieszczęśliwy wypadek… to lepiej, żebyś powiedział mi o tym teraz, zanim sami to odkryjemy w inny sposób. – Wypadek? Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Pytasz mnie, czy znalazłem Luke’a, zabrałem go do samochodu, a potem zabiłem w napadzie furii? – Pytam, czy spotkałeś go tamtej nocy i czy wydarzyło się między wami coś, o czym powinnam wiedzieć? Armitage pokręcił głową. – Doprawdy wyjątkowa z ciebie sztuka, inspektor Cabbot. Najpierw swoim nierozważnym działaniem narażasz życie naszego syna, a potem oskarżasz mnie, że go zabiłem. Do twojej wiadomości, postąpiłem dokładnie tak, jak już zeznałem. Jeździłem po Eastvale, szukając Luke’a. Prawdopodobnie na próżno, wiem, ale musiałem coś robić, musiałem działać. Nie potrafiłem siedzieć i czekać bezczynnie. Nie spotkałem go tamtej nocy. To wszystko. – W porządku – powiedziała Annie. – A twoje oskarżenia są oburzające. – O nic cię nie oskarżam. – To tylko dowodzi, jak marne robisz postępy, skoro tak rozpaczliwie szukasz na oślep. Czy to wszystko? Bo jeżeli tak, to wracam do swojego gabinetu. Annie poczuła ulgę, kiedy Martin Armitage opuścił salon. – To było okrutne – oświadczyła Robin. – Martin kochał Luke’a jak rodzonego syna, starał się dla niego, nawet jeżeli nie zawsze się zgadzali. A Luke nie był aniołkiem, czasem sprawiał trudności.
– Pewnie jak każdy nastolatek. Przykro mi, że musiałam zadać te wszystkie pytania. Działania policji czasami bywają krępujące, ale rozwiązanie często leży blisko domu i byłoby zaniedbaniem z naszej strony, gdybyśmy nie sprawdzali takich tropów. Czy wiedziałaś, że Luke miał dziewczynę? – Nie. – Nigdy ci nie mówił? – Trudno mi nawet w to uwierzyć. – Wszyscy mówią, że był dojrzały jak na swój wiek i przystojny. Czemu to takie niewiarygodne? – Bo on nigdy… – To mogła być osoba, której nie zaprosiłby ot tak do domu, żeby przedstawić ją rodzicom. Może nawet Liz Palmer, dziewczyna z zespołu. – Myślisz, że dlatego został zabity? Przez tę dziewczynę? – Nie wiadomo. To tylko jedna z możliwości, którą badamy. A Lauren Anderson? – Panna Anderson? Przecież ona uczyła go angielskiego. Nie myślisz chyba, że… – Nie wiem. Ale takie rzeczy się zdarzają. A może Rose Barlow? – Rose? Córka dyrektora szkoły. Cóż, raz do nas przyszła, ale to była całkiem niewinna znajomość. – Rose Barlow była w waszym domu? Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? – To było wieki temu. – W lutym albo w marcu? – Tak, mniej więcej w tym czasie. Skąd wiesz? – Bo wtedy ktoś zauważył, że Luke i Rose spędzają ze sobą wiele czasu i pomyślał, że mogą być parą. – Nie sądzę – odparła Robin. – Chodziło o jakieś wspólne zadanie do szkoły. – Często tu bywała? – Nie, tylko ten jeden raz. – A potem już nigdy więcej was nie odwiedzała? – Nie. – Czy Luke mówił coś o niej? – Nie. Poza tym, że większą część zadania musiał w końcu zrobić sam. Posłuchaj, nie rozumiem, o co chodzi i dlaczego pytasz mnie o to wszystko. Nie sądzisz, że on po prostu napatoczył się na kogoś, kto go porwał? – Nie. W ogóle nie biorę tego pod uwagę. – W takim razie co się stało?
Annie wstała z fotela, zbierając się do wyjścia. – Potrzebuję jeszcze trochę czasu – powiedziała. – Jestem już blisko. Tego dnia Michelle dokonała trzech ważnych odkryć jeszcze przed lunchem, który wydał się jej całkiem przyjemną nagrodą. Któż to był, próbowała sobie przypomnieć, kto próbował uwierzyć w sześć niemożliwych rzeczy przed śniadaniem? Czy to Alicja Po drugiej stron ie lustra? Za to jej odkryciom daleko było do rzeczy niemożliwych. Najpierw wróciła do rejestru zgłoszeń z lata 1965 roku, w którym pod datą 1 sierpnia znalazła wzmiankę o domu Mandeville’a. Anonimowy informator zatelefonował na komendę z doniesieniem, że dochodzi tam do aktów seksualnych z udziałem nieletnich oraz do praktyk homoseksualnych. Wspomniał również o prawdopodobieństwie zażywania narkotyków. Młody posterunkowy Geoff Talbot wysłany na miejsce, aby zbadać sytuację, aresztował dwóch mężczyzn, którzy jak twierdził, przebywali razem nago w jednej sypialni. Później już nic więcej nie zrobiono w tej sprawie, a z załączonej notatki wynikało, że wszystkie zarzuty zostały wycofane, a do pana Mandeville wysłano oficjalne przeprosiny. Rupert Mandeville, jak dowiedziała się Michelle z materiałów znalezionych w Internecie, od 1979 do 1990 roku reprezentował w parlamencie Partię Konserwatywną, a w 1994 roku otrzymał dożywotnio tytuł para. Trochę więcej czasu zajęło jej wyśledzenie George’a Talbota, który w 1970 roku odszedł z policji i zatrudnił się w stacji telewizyjnej jako konsultant. W końcu dzięki cierpliwości pracownika działu kadr zdobyła jego adres. Talbot mieszkał w Barnet na północnych obrzeżach Londynu i kiedy zadzwoniła do niego, zgodził się na spotkanie. Potem, korzystając z pomocy posterunkowego Collinsa, odkryła w aktach wydziału ksiąg wieczystych, że sklepik Donalda Bradforda należał wcześniej do spółki, w której swoje udziały miał Carlo Fiorino, nieżyjący i przez nikogo nieopłakiwany lokalny gangster. Własnością owej spółki była również dyskoteka Le Phonographe oraz kilka innych saloników prasowych na terenie Peterborough. Prawo własności do sklepiku Bradforda przeszło na małżeństwo Walkerów, którzy go odkupili, ale kontrolę nad pozostałymi nadal sprawował Fiorino aż do połowy lat siedemdziesiątych. Michelle nie była pewna, co to wszystko może oznaczać, ale wyglądało na to, że Carlo Fiorino stworzył doskonałą sieć dystrybucji, zajmując się hurtowym handlem pornografią. I nie wiadomo czym jeszcze. Być może narkotykami? A może nawet niektóre z ogłoszeń wywieszanych w witrynie sklepiku nie były tak niewinne, jak mogłoby się wydawać. O wszystkim tym opowiedziała Banksowi, kiedy jechali w deszczu autostradą w stronę Barnet. W trakcie rozmowy zerkała czujnie w lusterko wsteczne. Szary passat zbyt długo siedział im na ogonie, by nie wydało się jej to podejrzane, ale w końcu skręcił w stronę zjazdu do Welwyn Garden City.
– Bradford musiał wciągnąć Grahama w ten interes – oznajmił Banks. – Ale na tym się nie skończyło. Fiorino i Mandeville też zwrócili na niego uwagę. To by wyjaśniało, skąd miał tyle pieniędzy. – Wiem, że on był twoim przyjacielem, Alanie, ale to wygląda tak, jakby był zamieszany w jakąś śmierdzącą sprawę i stał się pazerny. – Masz rację. A to zdjęcie musiało stanowić jego zabezpieczenie. Obciążający dowód. Mógł się nim posłużyć, żeby zaszantażować Bradforda i wyciągnąć od niego więcej pieniędzy, ale nie zdawał sobie sprawy, w co się pakuje. W końcu o wszystkim dowiedział się Fiorino i wydał na Grahama wyrok śmierci. – Kto go wykonał? – Najprawdopodobniej Bradford. Nie miał żadnego alibi. Harrisa też nie możemy całkowicie wykluczyć. Wbrew temu, co powiedziała ci jego żona, mógł zachować swój nóż szturmowy i był zdolny do popełnienia morderstwa, żeby nie dopuścić do ujawnienia jego skłonności. Pamiętaj, że w tamtych czasach oznaczało to dla niego nie tylko koniec kariery, ale więzienie, a wiesz, jaki los czeka gliniarza za kratkami. – Jet Harris osobiście przeszukał dom Grahama Marshalla tuż po jego zaginięciu – powiedziała Michelle. – Harris to zrobił? Przeszukał dom? Skąd wiesz? – Pani Marshall o tym wspomniała, kiedy rozmawiałam z nią pierwszy raz. Wtedy nie zastanawiałam się nad tym, ale teraz… Dlaczego takie rutynowe przeszukanie prowadził sam nadinspektor? – Widocznie szukał tego zdjęcia. – Więc dlaczego go nie znalazł? – Najwidoczniej nie szukał wystarczająco dokładnie. Nastolatki są z natury bardzo tajemnicze, a czasami w razie konieczności przejawiają niesamowitą zdolność do ukrywania różnych rzeczy. A jeśli wtedy zdjęcie było mocno przyklejone wewnątrz pudła rezonansowego, należałoby rozebrać gitarę na części, żeby je znaleźć. Odkryłem je tylko dlatego, że oderwało się od ścianki, bo po tylu latach taśma klejąca wyschła i zesztywniała. – Ale czy to oznacza, że Harris był mordercą? – Nie wiem. To żaden dowód. Pewne jest tylko, że był w to poważnie zamieszany. – Dziś rano zadzwoniłam też do Raya Scholesa – powiedziała Michelle. – Tego sierżanta, który badał sprawę śmierci Bradforda, pamiętasz go? – Pamiętam. – Okazuje się, że wśród rzeczy osobistych Donalda Bradforda znajdował się nóż fairbairnsykes.
– Co się z nim stało? – Już dawno ślad po nim zaginął. Trafił w ręce jakiegoś handlarza i nie wiadomo, ile razy zmienił właściciela od tamtego czasu. – Szkoda. Ale przynajmniej wiemy, że Bradford miał taki w momencie śmierci Grahama. – Powiedziałeś, że zdjęcie było obciążającym dowodem. Ale dowodem czego? I kogo obciążało? – Ktoś mógł zostawić na nim odciski palców, ale myślę, że było jeszcze bardziej niebezpieczne ze względu na miejsce, w którym zostało wykonane. Nie sądzę, aby w okolicy znajdowało się wiele takich kominków, a prawdopodobnie żaden nie był tak charakterystyczny jak ten. Tak samo ta skóra. – Masz na myśli dom Mandeville’a? – To miejsce wydaje mi się całkiem prawdopodobne. Jestem pewien, że to wszystko się ze sobą łączy. Handel pornografią i agencja towarzyska Fiorina, orgie u Mandeville’a i śmierć Grahama – powiedział Banks. – W tym miejscu musimy zjechać. Michelle nadal jechała prosto. – Zaraz będzie zjazd. Już tu. Skręcaj, bo go miniemy. Michelle w ostatniej chwili wykonała ostry skręt i przy wtórze klaksonów przecięła dwa pasy ruchu, kierując się w stronę zjazdu. – Jezu Chryste! – krzyknął Banks. – Mogłaś nas zabić! – Och, nie bądź taki strachliwy. – Michelle wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Wiem, co robię. Teraz mamy pewność, że nikt nas nie śledzi. Dokąd teraz? Starając się opanować drżenie rąk, Banks rozłożył plan miasta i pokierował Michelle do jednego z przytulnych podmiejskich domów, w którym były posterunkowy Geoff Talbot wiódł spokojny żywot emeryta. Talbot otworzył im drzwi i zaprosił ich do środka. – Paskudny dzień, co? – zagadnął. – Chyba lato w tym roku nigdy nie przyjdzie. – Niestety to prawda – przyznał Banks. – Napijecie się czegoś. Kawy? Herbaty? – Z przyjemnością napiję się herbaty – powiedziała Michelle, a Banks poprosił o to samo. Gospodarz zaprowadził ich do kuchni, jasnego pomieszczenia z wysokim stropem i wyspą na środku, którą otaczało kilka stołków barowych. – Możemy porozmawiać tutaj, jeżeli wam pasuje – powiedział. – Żona wciąż nagabuje mnie o werandę, ale nie uważam, żeby była nam potrzebna. Kiedy jest ładna pogoda, możemy cały czas siedzieć na zewnątrz. Michelle wyjrzała przez okno na elegancko przystrzyżony trawnik i zadbane rabatki
kwiatowe w cieniu korony rozłożystego buka. Najwyraźniej ktoś w rodzinie lubił zajmować się ogrodem. Gdyby nie deszcz, rzeczywiście byłoby miło usiąść na zewnątrz. – Kiedy do mnie zadzwoniłaś, niezbyt dokładnie zrozumiałem, o czym chcecie rozmawiać – zaczął Talbot, wrzucając do czajnika dwie saszetki z herbatą. – To dlatego, że sprawa wciąż nie jest do końca jasna – odparła Michelle. Wcześniej uzgodniła z Banksem, że ponieważ jest to jej śledztwo, a on nie został do niego oficjalnie dopuszczony, to ona będzie prowadziła rozmowę i zadawała większość pytań. – Jak z pańską pamięcią? – Nie najgorzej jak na mój wiek. Talbot nie wygląda staro, pomyślała Michelle. Wprawdzie miał kilka kilogramów za dużo i prawie całkiem siwe włosy, ale jego twarz nie była poorana zmarszczkami i poruszał się całkiem płynnie. – Przypomina pan sobie okres służby w Okręgu Cambridge? – Oczywiście. To była połowa lat sześćdziesiątych. Służyłem w Peterborough. Wtedy to się nazywało Okręg Środkowej Anglii. A o co chodzi? – Pamięta pan sprawę Ruperta Mandeville’a? – Czy pamiętam? A jakże mógłbym zapomnieć? To z tego powodu stamtąd odszedłem. Na dobrą sprawę również dlatego niedługo później pożegnałem się z policją. – Mógłby pan nam opowiedzieć, co się wtedy stało? Woda zagotowała się i Talbot napełnił imbryk wrzątkiem, a potem postawił go na tacy obok trzech filiżanek i przeniósł na blat wyspy. – Nic się nie stało, w tym cały problem – rzekł. – Kazano mi to zostawić. – Kto panu kazał? – Mój przełożony. – Nadinspektor Harris? – Jet Harris. Tak, o niego chodzi. Cóż, sprawa okazała się czysta. Brak wystarczających dowodów, ich zeznania sprzeczne z moimi, anonimowe zgłoszenie. Jego wersji nie dało się podważyć. – I co potem? – No cóż, nie podobało mi się to, i tyle – odparł Talbot po chwili namysłu. – Nie potrafię tego inaczej ująć. Od pewnego czasu krążyły już plotki o tym, co się dzieje w domu Mandeville’a. Stręczycielstwo, nieletni chłopcy, takie rzeczy. Zresztą to były początki tego, co potem nazywano społeczeństwem liberalnym. Słyszeliście kiedyś o Carlu Fiorino? – Słyszeliśmy – odparła Michelle. – Plotka głosiła, że to on ich zaopatrywał. Ale problem polegał na tym, że Rupert Mandeville miał zbyt poważne koneksje, a niektórzy jego goście byli członkami rządu albo piastowali inne
wysokie stanowiska. Sprawa na miarę afery Profumo. A ja byłem młodym naiwnym gliniarzem tuż po okresie próbnym, rozpierała mnie duma, że dostałem się do wydziału dochodzeniowego, i wydawało mi się, że potrafię stawić czoło całemu światu. Nie oglądałem się na hierarchię i układy. Uważałem, że wszyscy jesteśmy równi przed Bogiem, chociaż nie byłem religijny. No i wkrótce przekonałem się, że nie mam racji. Wyzbyłem się złudzeń. Kiedy nadinspektor się dowiedział, że tam byłem i narobiłem zamieszania, wezwał mnie do siebie i jasno dał do zrozumienia, że Mandeville jest nietykalny. – Wyjaśnił dlaczego? – Nie musiał. Nietrudno było się domyślić. – Taki proceder, podobnie jak interesy Carla Fiorino, wymagał ochrony ze strony policji – odezwał się Banks. – A Harris ją zapewniał albo w tym pomagał. – No właśnie – przytaknął Talbot. – Chociaż był zbyt cwany, żeby o tym gadać i zanim zdążyłem się zorientować, załatwił mi przeniesienie do innego hrabstwa. Do Kumbrii, wyobrażacie sobie? A kiedy tam również wpadłem na trop układów między lokalnymi przestępcami a policją, powiedziałem sobie, że dosyć tego. To znaczy, sam nie uważałem się za świętego, ale gdzie tylko trafiłem, tam wykrywałem jakieś szwindle. Nie mogłem nic na to zaradzić, nie na moim stanowisku, więc odszedłem z policji. To była najlepsza decyzja w moim życiu. – Nie powiedział pan nikomu o swoich podejrzeniach co do Harrisa? – zapytała Michelle. – To nie miałoby sensu. Któż by mi uwierzył? Już wtedy Jet Harris uchodził tam za boga. Zresztą dawano mi do zrozumienia, co może mnie spotkać, jeżeli go nie posłucham, a niektóre przestrogi brzmiały groźnie. Nie jestem tchórzem, ale głupcem też nie. Odciąłem się od tego. – Czy był w to zamieszany ktoś jeszcze? – Możliwe. Z tego, co mi wiadomo, sam komendant mógł być stałym bywalcem na przyjęciach u Mandeville’a. – Ale nikt, o kim by pan wiedział? – Nie. Nie miałem nawet pewności co do Harrisa. Jak już mówiłem, po prostu cała ta sprawa mi śmierdziała. Mogłem tylko czegoś się domyślać z jego słów i zachowania. Byliśmy sami w jego gabinecie, ale kiedy już stamtąd wyszedłem, pomyślałem sobie, że być może doszukuję się zbyt wielu aluzji. – Proszę nam opowiedzieć, co się wydarzyło tamtego dnia. – Od samego początku? – Tak. – Był ciepły niedzielny ranek, pod koniec lipca albo na początku sierpnia. – To było pierwszego sierpnia – wtrąciła Michelle.
– Racja. W każdym razie byłem sam na dyżurze i nic się nie działo, kiedy ktoś zadzwonił na posterunek i centrala przełączyła go do mnie. – Umiałby pan opisać głos tej osoby? Talbot zmarszczył czoło. – To było tak dawno. Nie bardzo… – Dzwonił mężczyzna czy kobieta? – To był kobiecy głos, tyle pamiętam. – Czy sprawiała wrażenie wzburzonej? – Tak. To dlatego zareagowałem tak szybko. Powiedziała, że przez całą noc trwało tam przyjęcie z udziałem nieletnich dziewcząt i chłopców, a goście zażywali narkotyki. Była wystraszona i zaraz potem się rozłączyła. – I pojechał pan tam? – Tak. Zanotowałem zgłoszenie w rejestrze i pognałem tam niczym rycerz w lśniącej zbroi. Gdybym miał ten rozum co dziś, wstrzymałbym się chwilę, żeby skrzyknąć jeszcze kilku ludzi i zapewnić sobie wsparcie, ale tego nie zrobiłem. Bóg jeden wie, co ja sobie wtedy wyobrażałem. – Spotkał pan tę kobietę, która dzwoniła? – Nie. O ile była w tym domu, nie podeszła do mnie i nie przyznała się, że to ona złożyła zawiadomienie. Ale potem też się nie ujawniła. – Kto pana wpuścił? – Jakiś młody mężczyzna. Otworzył tylko drzwi, zerknął na moją legitymację i odszedł. Kompletnie nic go nie obchodziło. Myślę, że był pod wpływem narkotyków, ale w tamtych czasach niewiele o nich wiedziałem. Nie jestem pewien, czy mieliśmy wtedy w ogóle wydział do walki z narkotykami. – Co pan zastał w środku? – Właściwie to wyglądało na krajobraz po przyjęciu. Niektórzy ludzie spali na sofach, inni na podłodze. – Ilu ich tam było? – Trudno powiedzieć. Może około dwudziestu. – Co to byli za ludzie? – Mieszane towarzystwo, młodzi i starzy. Biznesmeni, młodzież. Parę dziewczyn wyglądało, jakby się urwały z modnej londyńskiej dyskoteki, minispódniczki i w ogóle. I zapamiętałem też ten dziwny zapach. Wtedy nie wiedziałem, co to jest, ale później znów się z nim zetknąłem. Ktoś tam palił marihuanę. – Co pan zrobił? – Szczerze mówiąc, poczułem się trochę zagubiony. – Talbot się zaśmiał. – Jak ten pan Jones
z piosenki Boba Dylana nie wiedziałem, co tak naprawdę się dzieje. Nie byłem nawet pewien, czy w ogóle doszło do złamania prawa. Znaczy, nikt mi tam nie wyglądał na nieletniego, ale cóż ja mogłem wiedzieć? Przesłuchałem kilka osób i zanotowałem ich nazwiska. Dwie z dziewcząt widziałem już wcześniej w Le Phonographe. Przypuszczam, że pracowały w agencji towarzyskiej należącej do Fiorina. – Używał pan służbowego notatnika? – Tak. – Co się z nim stało? – Przypuszczam, że to, co zwykle. – Zastał pan tam również dwóch mężczyzn… – Tak. Zajrzałem do kilku pokoi i w jednej sypialni leżeli w łóżku dwaj nadzy mężczyźni. – Czy coś robili? – Kiedy otworzyłem drzwi, to nic. Tylko… leżeli bardzo blisko siebie. W życiu nie widziałem czegoś takiego. To znaczy wiedziałem, że istnieją homoseksualiści, aż tak naiwny nie byłem, ale nigdy nie oglądałem ich na własne oczy. – Czy któryś z nich wyglądał na nieletniego? – Nie. Jednemu dałbym tak na oko ze dwadzieścia kilka lat, a drugi był starszy, około czterdziestki. Ale wtedy wiek nie miał znaczenia. – I co pan zrobił? – Hm… no, cóż… aresztowałem ich. – Opierali się? – Nie. Śmiali się tylko. Ubrali się i pojechali ze mną na posterunek. – Co było dalej? – Jet Harris już na mnie czekał. Był wściekły. – Czekał na pana na posterunku? W niedzielę rano? – Tak. Myślę, że ktoś do niego zadzwonił z domu Mandeville’a. – Prawdopodobnie wyciągnął go z kościoła – dodał Banks. – Co zrobił Harris? – zapytała Michelle. – Zamienił kilka słów na osobności z tamtymi dwoma i wypuścił ich, a potem rozmówił się ze mną. To był koniec całej sprawy. Żadnych dalszych czynności. – Tak z ciekawości zapytam, ile lat miał wtedy Rupert Mandeville? – Był jeszcze młody, po trzydziestce. Pamiętam, że niedługo przedtem jego rodzice zginęli w katastrofie lotniczej i odziedziczył po nich fortunę. Przypuszczam, że robił to, co robiłoby wielu ludzi w jego wieku, korzystając ze swobody i nieograniczonych funduszy. – Słyszał pan kiedyś o Donaldzie Bradfordzie?
– Nic mi to nazwisko nie mówi. – A o Billu Marshallu? – To był jeden z osiłków Fiorina. Natknąłem się na niego parę razy w Le Phonographe. Twardy był z niego drań, ale jak to mówią, głupi jak but z lewej nogi. – Dziękujemy panu bardzo, panie Talbot – powiedziała Michelle. – Nie ma za co. Nie wiem, czy wam w czymś pomogłem, ale… Banks położył na blacie fotografię Grahama Marshalla znalezioną we wnętrzu gitary. – Poznaje go pan? Talbot pobladł. – Mój Boże, czy to nie ten chłopak, którego…? Widziałem jego zdjęcie w gazetach zaledwie kilka tygodni temu. – Widział go pan w domu Mandeville’a? – Nie… jego nie… ale poznaję ten salon. Pamiętam tę owczą skórę i ten kominek. Czy to oznacza to, co myślę? Że śmierć tego chłopca ma coś wspólnego z Mandeville’em i Harrisem? – Tak – odparła Michelle. – Tylko jeszcze nie wiemy, jak to wszystko powiązać. Talbot postukał palcem w fotografię. – Gdybyśmy wtedy mieli coś takiego, to byłby dowód nie do podważenia. – Możliwe – odparł Banks. – Gdyby to w ogóle ujrzało światło dzienne. – Wiecie, miałem wtedy przeczucie, że dzieje się tam dużo więcej, niż było widać gołym okiem – powiedział Talbot, odprowadzając gości do drzwi. – Zawsze się zastanawiałem, co by się stało, gdybym nie odpuścił tak łatwo, tylko zaczął drążyć trochę głębiej. – Prawdopodobnie podzieliłby pan los Grahama Marshalla – rzekł Banks. – Do widzenia, panie Talbot. I dziękujemy za pomoc. Gavin Barlow zaprosił Annie do swojego gabinetu. Było to jasne i przestronne pomieszczenie, a regały z książkami nie sprawiały tak przytłaczającego wrażenia, jak w gabinecie Gristhorpe’a. Barlow odsunął na bok spoczywający na biurku laptop i uśmiechnął się. – Może większość ma wakacje, ale niektórzy z nas wciąż muszą pracować. – Nie zajmę panu wiele czasu – powiedziała Annie. – Chodzi o pańską córkę. – Rose? Obawiam się, że nie ma jej w domu. – W takim razie może pan odpowie mi na kilka pytań. – Spróbuję. Ale jeżeli Rose ma jakieś kłopoty… – Co takiego? – Nie wiem. Może powinienem wezwać mojego prawnika? – Po co miałby pan to robić? – Proszę najpierw powiedzieć, co panią sprowadza.
– Pańska córka przyszła na komisariat i złożyła zeznania, które w bardzo poważny sposób obciążają Lauren Anderson i Luke’a Armitage’a. – Co? – A teraz wyszło na jaw, że sama spotykała się z Lukiem na początku tego roku. Raz odwiedziła go nawet w Swainsdale Hall. Wiedział pan o tym? – Oczywiście. Chodziło o pewne zadanie, które uczniowie mieli wykonać w parach, żeby rozwijać zdolność współpracy i uczyć się podziału obowiązków. Rose pracowała z Lukiem. – Sama go wybrała? – Nie wiem. Przypuszczam, że to raczej zależało od decyzji nauczyciela. – Lauren Anderson? – Nie, to było zadanie z fizyki. Należałoby zapytać pana Sawyera. – Czy Luke’a i Rose łączyła jakaś relacja uczuciowa? – Nic mi o tym nie wiadomo. Proszę posłuchać, nie jestem aż tak naiwny, by sądzić, że nastolatki w ich wieku nie wdają się w różne romanse. Na tyle długo pracuję na swoim stanowisku, że nie mam żadnych złudzeń. Zetknąłem się nawet parę razy z ciążą u nastolatków. Ale znam również własną córkę i proszę mi wierzyć, że wiedziałbym, gdyby coś ją łączyło z tym chłopcem. – Wiele osób widziało, jak rozmawiali ze sobą w szkole i poza szkołą. Czy opowiadała panu kiedyś o Luke’u? – Może wspomniała o nim raz czy dwa. Ale nie mówiła nic nadzwyczajnego, w końcu byli w tej samej klasie, on był trochę dziwny, dziecko celebrytów. – Czy pańska córka miała obsesję na jego punkcie? – Niech pani nie będzie śmieszna! – Czy zaakceptowałby pan, gdyby się z nim związała? Barlow pogardliwie wydął wargi. – Skłamałbym mówiąc, że tak. – Dlaczego? – To moja córka, na litość boską. Chyba pani nie sądzi, że byłbym zachwycony, gdyby zadawała się z takim… – Z takim kim? Proszę dokończyć, panie Barlow. – Chciałem powiedzieć „z takim chłopcem”. – Doprawdy? – Tak. Ale muszę przyznać jako ojciec, że Luke Armitage wydawał mi się zbyt osobliwy jak na partnera dla mojej córki. – Jak daleko byłby pan zdolny się posunąć, żeby ich powstrzymać od spotykania się ze sobą?
– Zaraz, chwileczkę. Proszę mi tu nie… – Gdzie był pan i pańska córka tamtego wieczoru, kiedy zaginął Luke? To było tydzień temu, w poniedziałek, gdyby pan zapomniał. – W domu. – Obydwoje? – Tak, o ile mi wiadomo. Moja żona będzie pamiętać. – Dlaczego Rose zależy, aby pani Anderson miała kłopoty? – Nie wiem. – Jak pańska córka radzi sobie z angielskim? – Nie jest to jej ulubiony przedmiot. – Nie była zazdrosna? – O co? – O to, że Lauren Anderson poświęcała dużo uwagi Luke’owi. – Czemu nie zapyta pani o to Lauren? – Zrobię to, ale teraz pytam pana. – A ja odpowiadam, że nie mam pojęcia. Przez chwilę wpatrywali się sobie w oczy i Annie próbowała ocenić, czy Barlow mówi prawdę. Miała wrażenie, że nie powiedział jej wszystkiego. – Co pan przede mną ukrywa? – zapytała. – Jeżeli to nie ma nic wspólnego ze śmiercią Luke’a, obiecuję, że sprawa pozostanie między nami. Barlow westchnął i wyjrzał przez okno. Chmury zasnuwające niebo zaczęły się przecierać w kilku miejscach i jasne snopy promieni słonecznych padały na wzgórza w oddali. W gabinecie panowała taka cisza, że słychać było szum laptopa na biurku. – Panie Barlow? Dyrektor szkoły obrócił ku niej głowę, a z jego twarzy zniknęła maska życzliwej powagi. Teraz miał minę człowieka przytłoczonego ogromnym ciężarem. Wpatrywał się w nią długo, zanim cokolwiek powiedział. – To nic takiego – odezwał się w końcu głosem niewiele silniejszym od szeptu. – Naprawdę nic. – W takim razie proszę mi o tym opowiedzieć. – Chodzi o panią Anderson. O Lauren. Jeśli pani z nią rozmawiała, musiała pani zauważyć, że jest bardzo atrakcyjną kobietą, istna piękność z obrazów prerafaelitów. A ja jestem tylko zwykłym mężczyzną, chociaż każdy się spodziewa, że będę bez skazy. – Jest pan dyrektorem szkoły – odparła Annie. – Powinien pan być odpowiedzialny. Co się stało? Miał pan romans? Rose to odkryła?
– Och nie, na Boga, nic podobnego. Może czasem zachowywałem się trochę zalotnie, ale Lauren nie była mną zainteresowana i dała mi to jasno do zrozumienia. Annie zmarszczyła czoło. – W takim razie nie rozumiem. Usta Barlowa wykrzywił skąpy uśmiech. – Nie rozumie pani? Czasami pewne rzeczy mogą się wydawać inne, niż są naprawdę, a wszelkie próby ich wyjaśnienia sprawiają tylko, że uchodzimy za winnych. – Czy mimo to mógłby pan się postarać? – Lauren przyszła do mojego gabinetu krótko po świętach Bożego Narodzenia. Miała problem. U jej ojca zdiagnozowano alzheimera, co bardzo ją poruszyło i potrzebowała trochę wolnego. Objąłem ją ramieniem, żeby dodać jej otuchy i akurat wtedy wpadła do mnie Rose z jakąś sprawą. To jedna z ujemnych stron zarządzania szkołą, do której chodzi własne dziecko. Rose zazwyczaj ma dobre wyczucie sytuacji, ale tym razem… cóż, wszystko błędnie zinterpretowała. Odwróciła się i wybiegła. – Rozumiem. Powiedziała o tym pańskiej żonie? – Nie, na szczęście nie. Zdołałem ją przekonać, żeby mnie wysłuchała. Nie wiem, czy uwierzyła w moją niewinność, ale obiecała zachować to dla siebie. – I to jest przyczyna jej wrogości wobec Lauren Anderson? – Tak przypuszczam. Może również podobał się jej kiedyś Luke Armitage, ale proszę mi wierzyć, wiedziałbym, gdyby między nimi było coś więcej. – Czy to wszystko, co ma pan mi do powiedzenia? – Nic więcej nie przychodzi mi na myśl. – Ale pociągała pana Lauren, prawda? Jak pan ją nazwał? Pięknością z obrazów prerafaelitów? – Tak. Jak powiedziałem, jestem tylko człowiekiem, a ona jest bardzo atrakcyjną kobietą. Ale nie można nikogo aresztować za jego myśli, w każdym razie takie czasy jeszcze nie nadeszły. Najgorsze jest to, że nie zrobiłem nic złego, ale ponieważ tego pragnąłem, czuję się tak winny, jakbym to zrobił. – Barlow zaśmiał się gorzko. – Zabawne, czyż nie? – Tak, bardzo zabawne – odparła Annie, ale jej myśli krążyły gdzieś daleko. Rozmowa z Barlowem nie przyniosła jej odpowiedzi, na które liczyła, ale z pewnością dała wiele do myślenia. – No proszę, nasze gołąbeczki – burknął Ben Shaw przez szczelinę uchylonych na długość łańcucha drzwi. – Czego, kurwa, chcecie? – Zamienić kilka słów – odparł Banks. – A czemu ja miałbym chcieć z wami gadać? – Ze względu na Desa Waymana – odezwała się Michelle.
Shaw zerknął na nią z ukosa i zatrzasnął drzwi, po czym otworzył je na oścież i odsunął się na bok, wpuszczając gości do środka. Wnętrze domu okazało się o wiele bardziej schludne, niż Banks sobie wyobrażał. Spodziewał się zobaczyć chaos, jaki zazwyczaj panuje w domach samotnie mieszkających alkoholików, bo za kogoś takiego uważał Shawa. Ten jednak najprawdopodobniej zatrudniał sprzątaczkę, a sam z natury widocznie nie był aż tak niechlujny. Na stoliku w salonie stała opróżniona do połowy butelka szkockiej, a obok niej pusta szklanka, i był to jedyny alkohol w zasięgu wzroku. Shaw rozsiadł się i pociągnął łyk whisky, nie oferując gościom żadnego poczęstunku. W takich okolicznościach trudno tego oczekiwać, pomyślał Banks. Zaskoczyły go również dobiegające z radia dźwięki suity Peer G yn t Griega. Nie podejrzewał Shawa o zamiłowanie do muzyki klasycznej. A może dla niego miało znaczenie tylko to, żeby coś grało, nieważne co. – Więc jaką bajeczkę opowiedział wam pan Wayman? – Przestań pieprzyć – żachnął się Banks. – Kazałeś Waymanowi i jego kumplowi dobrać mi się do skóry i wyeliminować mnie z gry. To nie było mądre posunięcie. – Jeżeli powiedział ci coś takiego, to kłamie. – Powiedział to mnie – odezwała się Michelle. – I z całym szacunkiem, szefie, uważam, że mówi prawdę. – Z całym szacunkiem? Ty nie wiesz, co to słowo znaczy. – Shaw zapalił papierosa i Banks poczuł, że jego organizm uporczywie domaga się nikotyny. Czuł się już drażliwy i rozkojarzony, odkąd przestał palić, ale to było dziesięć razy gorsze, niż przypuszczał. Z trudem wziął się w garść. – Wayman to zwykła szumowina. A wy wierzycie jemu, a nie mnie? – To w tej chwili bez znaczenia. Inspektor Hart przyjrzała się dokładniej czasom, w których wraz z Jetem Harrisem bawiłeś się w Regana i Cartera i ciekawi jesteśmy, ile wam płacił Carlo Fiorino. – Ty sukinsynu! – Shaw zerwał się gwałtownie, ale był już na tyle pijany, że nie trzymał się pewnie na nogach. Kiedy Banks go odepchnął, zwalił się z powrotem na fotel, a jego pobladłą twarz wykrzywił grymas bólu. – Może nam wyjaśnisz, co jest grane? – zapytał Banks. – Pierdol się. – Shaw zakasłał i sięgnął po szklankę. – John Harris był wart dziesięciu takich jak wy. Nie dorastacie mu do pięt. – Daruj sobie. Obaj byliście trefni i to jest jasne jak słońce. Na Harrisa przynajmniej mieli haka, ale ty…? Nie mogłeś usuwać dowodów z archiwum. Ty przymykałeś tylko włamywaczy, awanturników i oszustów. Czy to o czymś nie świadczy? – O czym, mądralo?
– O tym, że Carlo Fiorino mógł przez cały czas bezkarnie prowadzić swoje nielegalne kasyna i agencje towarzyskie, wymuszać haracze i handlować narkotykami i pornografią. Oczywiście dla podtrzymania pozorów raz czy dwa wezwałeś go albo któregoś z jego pachołków na przesłuchanie, ale oczywiście później dowody ginęły albo świadkowie zmieniali zeznania. Shaw pociągnął kolejny łyk szkockiej. Nic nie odpowiedział. – Fiorino napuszczał was na swoich przeciwników – ciągnął Banks. – Miał swoje oczy i uszy w mieście, wiedział o wszystkich interesach, drobnych przekrętach i posunięciach konkurencji. Tak czy inaczej zapewniało wam to wykrywalność i odwracało uwagę od jego procederu, który obejmował również zaopatrywanie Ruperta Mandeville’a w młode ciała obojga płci, których potrzebował na swoich przyjęciach. Shaw uderzył szklanką w stół tak mocno, że trochę whisky rozlało się na blat. – Dobrze, chcesz usłyszeć prawdę? To słuchaj. Aż tak głupi nie jestem. Zbyt wiele lat przepracowałem z Johnem, żeby nie mieć żadnych podejrzeń, ale wiesz co? W życiu nie wziąłem łapówki, ani pensa. Może czasem przymykałem oko, może nawet go kryłem, ale wypełnialiśmy swoje obowiązki. Ścigaliśmy przestępców. Uwielbiałem tego człowieka. To on wszystkiego mnie nauczył, a raz nawet ocalił mi życie. John miał charyzmę. To był taki gość, którego wszyscy zauważali, kiedy gdzieś wchodził. Nie widzicie, że ten facet jest tutaj bohaterem? – I dlatego robiłeś wszystko, żeby storpedować śledztwo inspektor Hart w sprawie śmierci Grahama Marshalla? Żeby chronić dobre imię przyjaciela? Żeby chronić legendę Jeta Harrisa? To dlatego kazałeś komuś włamać się do jej mieszkania, a mnie pobić. – Co ty mi, kurwa, opowiadasz? – Dobrze wiesz co. Shaw spojrzał na Michelle, a potem znów na Banksa. Miał zdezorientowaną minę. – Na pewno nie kazałem nikomu w żaden sposób zastraszać inspektor Hart. Z jej strony niczego się nie obawiałem. To ty jesteś prawdziwym problemem. – Dlaczego? – Bo jesteś nieobliczalny. Musiałem cały czas mieć cię na oku. Znałeś ofiarę i to dla ciebie sprawa osobista. Wiedziałem od samego początku, kiedy tylko się zjawiłeś, że tak łatwo nie odpuścisz. – Shaw pokręcił głową i znów spojrzał w stronę swojej podwładnej. – Jeżeli ktoś próbuje cię naciskać, ja na pewno nie mam z tym nic wspólnego. Banks wymienił spojrzenie z Michelle. – I mamy ci uwierzyć, że pracowałeś z Harrisem przez te wszystkie lata i nie miałeś pojęcia, co się dzieje? – Mówię, że miałem podejrzenia, ale machnąłem na to ręką. Ze względu na służbę i na Johna. Posłuchaj, wyrwiesz taki chwast jak Fiorino, a na jego miejscu wyrośnie następny. Teraz już nie
wygrasz z prostytucją, pornografią i narkotykami, tak samo jak nie zabronisz ludziom picia i uprawiania seksu. Trzeba się z tym pogodzić. A wtedy praca w policji wyglądała inaczej i czasem trzeba było obracać się w naprawdę parszywym towarzystwie, żeby dopiąć swego. – A Graham Marshall? – O co ci chodzi? – zapytał Shaw z wyraźnym zaskoczeniem w głosie. – Wiedziałeś, co się z nim naprawdę stało? To też ukrywałeś przez te wszystkie lata? – O czym ty, kurwa, gadasz? – W takim razie opowiem ci historię – rzekł Banks. – Inspektor Hart i ja nie możemy tego udowodnić, ale naszym zdaniem tak się to rozegrało. Grahama najprawdopodobniej zamordował Donald Bradford. Miał taki sam nóż, jakiego ślad znaleziono na jednej z kości, a poza tym Graham mu ufał. Wystarczyło, że Bradford podjechał po niego na Wilmer Road i powiedział, że wypadło coś pilnego, a on wsiadł do jego samochodu i zabrał ze sobą torbę z gazetami. Pewnie myślał, że niedługo wróci i dokończy roznoszenie. – Jaki Bradford mógł mieć motyw? – Tutaj sprawy się komplikują, a na scenę wkracza twój szef. Bradford rozprowadzał magazyny i filmy pornograficzne na zlecenie Carla Fiorino, dla którego pracowała cała sieć sklepików z prasą. Dziwi mnie, że taki czujny gliniarz jak ty o tym nie wiedział. – Wal się. – Shaw zmierzył Banksa złowrogim spojrzeniem i dolał sobie whisky. – Graham w jakiś sposób wplątał się w ten proceder. Może przez przypadek natrafił na lewy towar Bradforda i wykazał chęć współpracy. Nie wiem. Ale Graham był cwanym dzieciakiem, wychował się w dzielnicy, którą rządzili Krayowie, a jego ojciec czasem dla nich pracował. Zawsze szukał okazji do zarobku, więc może pracował dla Bradforda za dodatkową opłatą, a pieniędzy nigdy mu nie brakowało, a może go szantażował. Tak czy inaczej był w to zamieszany. – Sam powiedziałeś, że nie możecie niczego udowodnić. – Graham wpadł w oko jednemu z najbardziej wpływowych klientów Fiorina, Rupertowi Mandeville’owi – mówił dalej Banks. – Wiem, że pozował nago do zdjęć, bo jedno takie znalazłem w jego domu. Może posuwał się do czegoś więcej, nie wiadomo, ale możemy połączyć jego osobę z domem Mandeville’a, a wiemy, co tam się działo. Seks z udziałem nieletnich, narkotyki i tak dalej. Mandeville nie mógł sobie pozwolić na wpadkę. Był ważną osobistością z politycznymi aspiracjami. Graham prawdopodobnie zażądał od niego więcej pieniędzy i zagroził mu, że zawiadomi policję. Mandeville wpadł w panikę, zwłaszcza że całkiem niedawno węszył u niego Geoff Talbot, więc kazał Fiorinowi załatwić sprawę, a Jet Harris zadbał, żeby śledztwo zakończyło się fiaskiem. A ty wiedziałeś o tym; wiedziałeś, że coś nie gra, dlatego próbowałeś zatrzeć ślady, żeby ochronić reputację Harrisa. Jak mi idzie?
– Twoje rozumowanie nie trzyma się kupy, Banks. Co by mu to dało, gdyby zawiadomił policję, skoro i tak rzekomo wszyscy byliśmy skorumpowani? Po co posuwać się do morderstwa, skoro Bradford był przekonany, że i tak nad wszystkim zapanujemy? – Przez jakiś czas też mnie to intrygowało. Mogę tylko przypuszczać, że Graham wiedział, z którym policjantem nie rozmawiać. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Nie ulega wątpliwości, że Graham był w domu Mandeville’a. A jeżeli kogoś tam zobaczył? Człowieka, którego nie powinno tam być, na przykład pewnego nadinspektora policji? – To niedorzeczne. John nie był taki. – Jaki nie był? Na tych przyjęciach każdy mógł znaleźć coś dla siebie, poza tym zdaniem byłej żony John Harris był homoseksualistą. Nie wiemy, czy Mandeville i Fiorino dowiedzieli się o tym i go szantażowali, czy wyświadczali mu przysługi. Może swoje łapówki odbierał pod postacią młodych chłopców albo narkotyków? Nieistotne. Moim zdaniem Graham powiedział również Bradfordowi, że doniesie o tym gdzie indziej. – John homoseksualistą? – wyszeptał Shaw. – Nie wierzę w to. – Jeden z moich szkolnych przyjaciół okazał się gejem i też o tym nie wiedziałem – odparł Banks. – John Harris miał dwa powody, żeby zachować to w tajemnicy. Do sześćdziesiątego siódmego szło się za to siedzieć, a on był gliniarzem. Wiesz, że nawet teraz nie jest łatwo przyznać się do tego policjantom. Tacy z nas macho, że trzęsiemy portkami, kiedy któryś woli chłopców. – Gówno prawda. Wszystko to tylko spekulacje. – Ale nie w odniesieniu do Harrisa – zabrała głos Michelle. – Dowiedziałam się o tym od jego byłej żony. – W takim razie to zakłamana dziwka. Z całym szacunkiem. – Po co miałaby kłamać? – Nienawidziła Johna. – Wygląda na to, że musiał dać jej powód – rzekł Banks. – Ale wróćmy do Grahama. Z jakiegoś powodu zagroził, że wszystko ujawni. Może z chciwości, a może dlatego, że Mandeville zażądał od niego czegoś więcej niż tylko pozowania do zdjęć. Prawdopodobnie to była granica, której nie chciał przekroczyć, ale tego chyba już się nie dowiemy. To również wyjaśnia, co go tak gnębiło, kiedy byliśmy razem na wakacjach w Blackpool. Martwił się, co dalej robić. W każdym razie wiedział, że powinien z tym iść dalej, nie na miejscowy posterunek. Miał też dowód w postaci zdjęcia, które obciążało Mandeville’a. Naraził na szwank interesy jego i Fiorina i dlatego musiał umrzeć. – I co się stało?
– Kazali Bradfordowi się go pozbyć. Tego ranka musiał być w sklepiku jak zwykle o ósmej, więc miał półtorej godziny, żeby porwać Grahama, zabić go i ukryć ciało. Wykopanie tak głębokiego dołu trochę trwa, więc przypuszczam, że wcześniej sobie wszystko zaplanował i przygotował upatrzone miejsce. A może ktoś mu pomagał i to jeden z ludzi Fiorina pochował ciało. Tak czy inaczej, mając Harrisa po swojej stronie, Bradford mógł być przynajmniej pewien, że nikt nie będzie sprawdzał jego alibi, którego nie miał. – Chcesz powiedzieć, że John Harris zlecił morderstwo tego chłopaka, bo… – Nie wiem. Nie sądzę. Powiedziałbym, że to raczej Fiorino albo Mandeville, ale Harris musiał o tym wiedzieć, żeby odpowiednio pokierować śledztwem. I to czyni go w moich oczach równie winnym. Shaw zamknął oczy i pokręcił głową. – Nie, John nie mógłby tego zrobić. Może nie zawsze grał zgodnie z zasadami, może czasem przymykał oko na to i owo, ale nie byłby zdolny zabić tego dzieciaka. – Musisz się z tym pogodzić. Tylko tak można wyjaśnić późniejsze wydarzenia. – Jakie późniejsze wydarzenia? – Nieudolne śledztwo i zaginięcie całej dokumentacji. Nie wiem, kto ją wykradł, ty, Harris czy Reg Proctor, ale musiał to zrobić jeden z was. – To nie byłem ja. Ja tylko próbowałem zniechęcić inspektor Hart do grzebania w przeszłości. – I nasłałeś na mnie Waymana. – Nie zmusisz mnie, żeby się do tego przyznał. – To akurat bez znaczenia – rzekł Banks. – Zatem Harris sam zabrał dzienniki, kiedy odchodził na emeryturę. Logiczny krok z jego strony. Tamto śledztwo nie było jego popisowym wyczynem i chciał zatrzeć ślady, na wypadek gdyby ciało Grahama kiedykolwiek się znalazło. Tak dla pewności. A teraz spróbuj sobie przypomnieć. Byłeś tu latem sześćdziesiątego piątego i prowadziłeś z Proctorem wywiad na tym osiedlu. Czego się dowiedzieliście? – Nikt o niczym nie wiedział. – Założę się, że to nieprawda – odparł Banks. – I założę się, że w twoim notatniku znalazło się parę wzmianek o Świńskim Donie. Jeden z moich starych przyjaciół zapamiętał, że tak się o nim mówiło. Idę też o zakład, że słyszeliście jakieś plotki o pornografii. – Plotki może tak. – Shaw odwrócił wzrok. – Ale nic poza tym. – Skąd ta pewność? – zapytał Banks, a Shaw spojrzał na niego spode łba. – No właśnie. Wiesz tylko tyle, ile ci powiedział Harris. Pamiętam, byłeś wtedy młodym posterunkowym i nie sprzeciwiałeś się przełożonym. Jeżeli w zeznaniach świadków pojawiało się coś, co wskazywałoby na Bradforda, Fiorina czy Mandeville’a, Harris to ignorował i sprowadzał do rangi plotek, a wy notowaliście tylko ogólniki, dokładnie tak, jak chciał. Harris kierował śledztwem
i rozdzielał zadania, dlatego zaginęła również książka przydziałów. A z niej dowiedzielibyśmy się, że wszystkie poszukiwania skupiały się wokół teorii przypadkowego ataku pedofila, która stała się bardziej wiarygodna po aresztowaniu Brady’ego i Lindley. – To wszystko nadal jest tylko teorią – zaprotestował Shaw. – Owszem. Ale wiesz, że prawdziwą. Mamy zdjęcie Grahama zrobione w domu Mandeville’a, wiemy o powiązaniach Bradforda z handlem pornografią i o prawdopodobnym narzędziu zbrodni, a dokumentacja śledztwa zaginęła. Może chcesz mnie przekonać, że to wszystko dowodzi czegoś innego? Shaw westchnął ciężko. – Po prostu nie mieści mi się w głowie, że John mógł być zdolny do czegoś takiego. Wiem, że dawał Fiorinowi dużo luzu, ale wtedy myślałem, że tamten rewanżuje mu się informacjami. Byłaby to uczciwa wymiana, coś za coś. Znałem go przez te wszystkie lata jako… i wciąż nie mogę w to uwierzyć. – Może tak naprawdę nic o nim nie wiedziałeś. Tak samo jak ja o Grahamie Marshallu. Shaw spojrzał na Banksa przekrwionymi oczami, a potem odwrócił wzrok w stronę Michelle. – A ty co myślisz o tym wszystkim? – Myślę, że to prawda. Jedyne logiczne wyjaśnienie. Nie chciałeś, żebym grzebała w archiwum, bo obawiałeś się, że znajdę coś, co zniszczy reputację Harrisa. Podejrzewałeś, że był skorumpowany, domyślałeś się układu z Fiorinem i coś ci się nie podobało w sprawie Grahama Marshalla, ale nie chciałeś roztrząsać tego na nowo, bo nie wiedziałeś, co jeszcze może wyjść na jaw. – Co teraz? – zapytał Shaw. – Trzeba złożyć raport, a ja nie zamierzam niczego zatajać. Opiszę swoje odkrycia i wnioski, jakie można z nich wysnuć. Reszta zależy od zastępcy komendanta. Możliwe, że sprawą zainteresują się media. – A dobre imię Johna? Michelle wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Jeśli wszystko wyjdzie na jaw, a ludzie w to uwierzą, jego legenda trochę na tym ucierpi. – A co z rodziną tego chłopaka? – Też nie będzie im łatwo. Ale czy to nie jest lepsze, niż o niczym nie wiedzieć? – Co będzie ze mną? – Może czas odejść na emeryturę – zasugerował Banks. – Chyba przysługuje ci już od dawna. Shaw prychnął z pogardą i zaniósł się kaszlem. Potem zapalił kolejnego papierosa i sięgnął po szklankę.
– Może masz rację. Kiedy tylko znaleziono te kości, powinienem był wiedzieć, że to oznacza wielkie kłopoty. A w tamtych notatnikach byście wiele nie znaleźli. Było tak, jak mówiliście: tu jakaś wzmianka, tam jakiś ślad. – Ale to by wystarczyło – odpowiedział Banks. – Spójrzmy prawdzie w oczy. Obydwaj dobrze wiemy, że w takich śledztwach wszystko zaczyna się od dokładnego prześwietlenia rodziny i najbliższych kręgów ofiary. Jeżeli ktoś tak postąpił, na pewno znalazł jakiś interesujący trop, jakieś wskazówki, które jednak później zostały pominięte. Najgłębiej zawsze kopie się blisko domu, a tutaj nikt nie zadał sobie tego trudu i to już samo w sobie wydaje się dziwne. – Dlatego że John kierował śledztwem? – Tak. W tamtych czasach wydział dochodzeniowy był dużo mniejszy, prawda? Miał nad wami prawie całkowitą władzę. – Och, opinii Jeta Harrisa nikt nie kwestionował, to więcej niż pewne – powiedział Shaw i popatrzył w stronę Michelle. – Mam raka. Raka żołądka. To dlatego brałem tyle wolnego. Już niewiele da się z tym zrobić. Może emerytura nie jest takim złym pomysłem. Będę się cieszyć ostatnimi miesiącami życia, podlewając ogródek albo oglądając kolekcję znaczków. Banks nie wiedział, co odpowiedzieć. – Przykro mi – odezwała się Michelle. – Nie masz powodu – burknął Shaw, zerkając na nią z ukosa. – Tobie to nie zrobi żadnej różnicy, czy będę żył, czy nie. Tylko pomyśl, o ile łatwiejsze będzie twoje życie beze mnie. – Mimo wszystko… – Byłoby lepiej, gdybyś tu w ogóle nie wracał – zwrócił się Shaw do Banksa. – Czemu nie zostałeś w Yorkshire i nie wydymałeś jakiejś owieczki, jak ci radziłem? – I tak byś tego nie zrozumiał. – Czyżby? Nie bądź tego taki pewien. Nie jestem aż tak zepsuty, za jakiego mnie uważasz. A teraz, jeśli nie zamierzacie postawić mi zarzutów albo dać po mordzie, to idźcie już w cholerę i zostawcie mnie w spokoju. Banks i Michelle wymienili spojrzenia. Rozmowę z nadinspektorem mogli uznać za zakończoną, więc wstali i wyszli. – Wierzysz mu? – zapytał Banks, kiedy wsiedli z powrotem do samochodu. – W to, że nie ma nic wspólnego z włamaniem i tą furgonetką? – Tak. – Wierzę. Wyglądał na autentycznie wystraszonego, kiedy o tym wspomniałeś. Jaki miałby powód, żeby kłamać? – Taki, że to poważne przestępstwa. Ale myślę, że masz rację. Ja też nie sądzę, że to jego sprawka. On tylko starał się chronić dobre imię Harrisa.
– W takim razie czy myślisz o tym samym co ja? Banks pokiwał głową. – Rupert Mandeville. – Złożymy mu wizytę? – Chcesz, żebym pojechał tam z tobą? – Tak – odparła Michelle. – Czuję, że jesteśmy blisko rozwiązania. Graham Marshall był twoim przyjacielem i należy ci się, żebyś przy tym był. Chciałabym tylko najpierw wstąpić na posterunek i sprawdzić kilka rzeczy. – Wiesz, że on nam nic nie powie. Michelle się uśmiechnęła. – Przekonamy się. Na pewno nie zaszkodzi trochę go przycisnąć.
Rozdział 19 Znalezienie niewielkiego domku szeregowego przy Leeds Road w Harrogate nie zajęło Annie wiele czasu. Vernon Anderson otworzył drzwi i z zakłopotaną miną zaprowadził ją do spartańsko urządzonego salonu. Z podziwem zerknęła na wiszącą nad kominkiem reprodukcję Vermeera i usiadła w fotelu. – Widzę, że potrafi pan docenić dobre malarstwo – zagadnęła. – Znajomość sztuki jest chyba u nas rodzinna – odparł Vernon. – Chociaż muszę przyznać, że nie przepadam tak bardzo za książkami, jak nasza Lauren. Wolę czasem obejrzeć jakiś dobry film. Na niskim stoliku pod oknem leżało kilka kuponów loterii i gazeta otwarta na notowaniach wyścigów. Imiona niektórych koni były zakreślone czerwonym długopisem. – Poszczęściło się panu dzisiaj? – Wie pani, jak to jest. Raz się trochę wygrywa, raz się traci. Vernon Anderson usiadł na sofie i założył nogę na nogę. Annie zauważyła, że nie jest zbytnio podobny do siostry. Był masywny, miał szerokie ramiona i krótkie nogi, a jego ciemne kręcone włosy lekko przerzedzały się na skroniach. Za to długie rzęsy, dołki w policzkach i niewymuszony urok pozwalały przypuszczać, że cieszy się powodzeniem u płci przeciwnej. Jednak na Annie żadna z tych rzeczy nie robiła wrażenia. O jego pokrewieństwie z Lauren mogły świadczyć jedynie oczy, które miały tak samo jasnoniebieską barwę. Był ubrany w dżinsy i podkoszulek z logo Guinnessa. I sandały, do których nosił białe skarpetki. – Co panią do mnie sprowadza? – zapytał. – Prowadzę śledztwo w sprawie porwania i śmierci Luke’a Armitage’a. Był uczniem pańskiej siostry. – Tak, wiem. Lauren bardzo to przeżyła. – Poznał pan go kiedyś? – Ja? Nie, ale oczywiście o nim słyszałem. W każdym razie o jego ojcu. – O Martinie Armitage’u? – Zgadza się. Trochę zarobiłem, stawiając na drużyny, w których grał – pochwalił się Vernon, szczerząc zęby w uśmiechu. – Ale z Lukiem nigdy się pan nie spotkał? – Nie. – Czy pańska siostra dużo o nim opowiadała? – Czasami mówiła o szkole, więc mogła o nim wspomnieć.
– W jakim kontekście? – Takim, że go uczyła. – Ale nie mówiła, że jest wyjątkowo uzdolniony i prowadzi z nim dodatkowe zajęcia? – Nie. – Vernon spojrzał na Annie, mrużąc oczy. – Do czego pani zmierza? – Lauren zeznała, że odwiedziła pana w dniu, w którym zaginął Luke. To było w zeszły poniedziałek. Czy to prawda? – Oczywiście. Powiedziałem już to wszystko tamtemu policjantowi, który u mnie był przed kilkoma dniami. – Wiem, lokalna komenda pomaga nam w tej sprawie, bo nie zawsze udaje się od razu kogoś przysłać. Proszę wybaczyć, że zawracam panu głowę, ale czy mógłby pan jeszcze raz powtórzyć mi to wszystko? Vernon skrzyżował ręce na piersi. – Jeśli pani uważa, że to konieczne… – Jeśli pan nie ma nic przeciwko, to bardzo proszę. – Jak już mówiłem tamtemu facetowi, dosyć sporo wtedy wypiliśmy i Lauren została u mnie na noc. Tak było bezpieczniej, niż gdyby miała prowadzić w takim stanie. – To się jej chwali – powiedziała Annie. Zauważyła, że ludzie w jej obecności zawsze nerwowo odżegnują się od jazdy po pijanemu, jak gdyby to było jedyne przestępstwo, jakim policja się interesuje. – Gdzie piliście? – Gdzie? – W którym pubie? – Ach, rozumiem. Nie poszliśmy do pubu. Lauren przyszła do mnie na kolację i wypiliśmy wino. – Co to było za wino? – Australijskie chardonnay. Kupiłem w Sainsbury’s na wyprzedaży. – Siostra często pana odwiedza? – Dosyć często. Chociaż nie rozumiem, co to ma do rzeczy. Nasz ojciec jest chory, a matka nie daje sobie z tym wszystkim rady. Mamy wiele do obgadania. – Tak, słyszałam o alzheimerze. Bardzo mi przykro. Vernon szeroko otworzył usta ze zdziwienia. – To pani wie? Lauren pani powiedziała? – To zdumiewające, jak wiele informacji zdobywa się czasem w tej pracy. Chciałam się tylko upewnić, że wszystko się zgadza, rozumie pan, muszę wszystko opisać w raporcie. Byłby pan zaskoczony, jak dużą część naszej pracy zajmuje papierkowa robota. – Pamiętam, że przyjechała około szóstej, a kolację zjedliśmy o wpół do ósmej.
– Co pan przyrządził? – Dziczyznę w białym winie. Według przepisu Nigelli Lawson. Jako wegetarianka Annie nie była pod wrażeniem, ale pomyślała, że każdy ma swoje upodobania. – I z pewnością trzeba było sporo wina, żeby popić taką kolację. – Dwie butelki. To dlatego Lauren nocowała u mnie. I do tego jeszcze grand marnier. – A więc było też coś mocniejszego. Widzę, że sobie nie żałowaliście. – Nie byliśmy w najlepszych nastrojach. Chodzi o ojca. Nie poznał Lauren, kiedy ostatnio wstąpiła do domu. Wiem, że alkohol nie pomaga w rozwiązywaniu problemów, ale czasami sięgamy po niego w trudnych chwilach. – Rozumiem – odparła Annie. – O której mniej więcej położył się pan spać? – Ja? Nie jestem pewien, byłem trochę zamroczony. Ale chyba około północy. – A siostra? – Nie wiem, jak długo jeszcze siedziała. – Ale była u pana przez całą noc? – Oczywiście. – Skąd ta pewność? – W nocy poszedłem do toalety. Musiałem przejść przez salon i wtedy widziałem, że śpi na sofie. – O której to było? – Nie wiem, nie patrzyłem na zegarek. W każdym razie było jeszcze ciemno. – Ale pańska siostra mogła wyjść na kilka godzin, a potem wrócić, prawda? – Usłyszałbym to. – Jest pan pewien? Po takiej ilości alkoholu prawdopodobnie miał pan twardy sen. – Proszę nie zapominać, że obydwoje dużo wypiliśmy. – Czy tamtego wieczoru ktoś dzwonił do pańskiej siostry? – Nie. – O której wyszła od pana? – Około jedenastej. – Pewnie miał pan ciężki dzień w pracy po tak obficie zakrapianej kolacji. Czy może wziął pan wolne? – Obecnie jestem bezrobotny, jeżeli to panią interesuje. Zresztą potrafię sobie poradzić z alkoholem. Nie piję nałogowo. – Ależ oczywiście – odparła Annie i na moment zawiesiła głos. – Czy kiedykolwiek odniósł pan wrażenie, że pańską siostrę łączyło z Lukiem coś więcej niż zwykła relacja między nauczycielką
i uczniem? – Nic podobnego. – Nigdy nie mówiła o nim z czułością? – Mam już tego dość – przerwał jej Vernon. – Co innego potwierdzanie zgodności informacji, ale proszę nie insynuować, że moja siostra miała romans z tym chłopcem. Powiedziałem już wszystko, co chciała pani wiedzieć, a teraz proszę mnie zostawić w spokoju. – Co się z panem dzieje, panie Anderson? – Nic się nie dzieje. – Wydaje się pan trochę wzburzony. – A pani nie czułaby się wzburzona, gdyby ktoś przyszedł do pani domu i zaczął rzucać oskarżenia? – Jakie oskarżenia? Ja tylko próbuję się upewnić, że pańska siostra nie widziała się z Lukiem Armitage’em tamtej nocy, kiedy zaginął. Nie rozumie pan, jakie to ważne? Jeżeli z nim rozmawiała, mógł jej powiedzieć coś, z czego dałoby się wywnioskować, dokąd poszedł i z kim się spotkał. – Przykro mi, ale nie mogę pani pomóc. Lauren była u mnie przez całą noc. Annie westchnęła. – W porządku. Jeszcze tylko jedno pytanie, zanim zostawię pana w spokoju. – Słucham. – Z tego, co mi wiadomo, był pan karany. Twarz Vernona Andersona poczerwieniała. – Zastanawiałem się, kiedy pani to wyciągnie. To było dawno temu. Sfałszowałem podpis mojego szefa na czeku i nie jest to dla mnie powód do dumy. Owszem, popełniłem głupstwo, ale byłem wtedy zdesperowany. Już poniosłem za to karę. – Cóż, w takim razie nie ma o czym mówić – powiedziała Annie i przemknęło jej przez myśl, że to zdumiewające, do jakich rzeczy ludzie są zdolni w akcie desperacji. – Dziękuję, że poświęcił mi pan czas, panie Anderson. Veron nic nie odpowiedział, tylko z trzaskiem zamknął za nią drzwi. Tuż za rogiem przy głównej drodze Annie zauważyła punkt bukmacherski. Spojrzała na zegarek. Zostało jeszcze trochę czasu do zamknięcia. Z doświadczenia wiedziała, że w takich lokalach zawsze jest pełno dymu tytoniowego, więc wzięła głęboki oddech i weszła do środka. Jeżeli tak miało wyglądać oblicze zła, to prezentowało się nad wyraz łagodnie, pomyślał Banks, kiedy wraz z Michelle został wprowadzony do salonu Ruperta Mandeville’a przez młodego mężczyznę, który kojarzył się raczej z urzędnikiem niż z lokajem. Mandeville był podobny do dawnego premiera, Edwarda Heatha, który w 1965 roku stanął na czele Partii Konserwatywnej.
Ubrany w swobodny strój składający się z białych spodni, kremowej koszuli z kołnierzykiem rozpiętym pod szyją i fiołkowego pulowera, tak samo jak Heath miał lekko zdziwione i nieobecne spojrzenie, siwe włosy i gładką rumianą cerę. Jak to jest, zastanawiał się Banks, że wszyscy politycy, jakich w życiu widział, mają skórę jak różowy plastik? Czy oni już z tym się rodzą? Owcza skóra zniknęła, a jej miejsce zajął dywan ozdobiony wymyślnym orientalnym wzorem, ale kominek był taki sam jak na zdjęciu znalezionym w gitarze Grahama. Znalazłszy się w miejscu, w którym przed laty zostało zrobione to zdjęcie, Banks poczuł ciarki na plecach. Co jeszcze się tu działo? Czy Graham brał również udział w orgiach? Czy uprawiał seks z Mandeville’em? Uświadomił sobie, że prawdopodobnie nigdy się tego nie dowie. Próbując odtworzyć przeszłość po tak długim czasie, mógł się opierać wyłącznie na wspomnieniach, a ludzka pamięć była niepewna i zawodna. Mogli przynajmniej się domyślić, skąd Mandeville wiedział o postępach śledztwa, chociaż niczego nie zdołają udowodnić. Według reportera jednej z lokalnych gazet, do którego Michelle zadzwoniła z posterunku, Mandeville wszędzie miał swoich szpiegów – to właśnie dzięki temu zdołał przetrwać tak długo w bezwzględnym świecie polityki. Krążyły również plotki, że miał oddanych ludzi w szeregach policji, choć nikt nie wymieniał żadnych nazwisk. To od nich musiał się dowiedzieć o śledztwie w sprawie śmierci Grahama i zagrożeniu, jakie mogło dla niego stanowić. Zachowując się jak uosobienie kurtuazji, Mandeville podsunął Michelle krzesło i zaproponował gościom poczęstunek, za który mu podziękowali. – Minęło wiele lat od czasu, kiedy ostatnio odwiedzała mnie policja – powiedział. – Czym mogę służyć? – Czy ma pan na myśli odwiedziny Geoffa Talbota? – zapytała Michelle. Banks pamiętał, że wciąż jest to jej śledztwo, a on uczestniczy w tej rozmowie tylko dlatego, że go zaprosiła, więc było zrozumiałe, że to ona zadaje pytania. – Nie pamiętam już nazwiska tego młodego funkcjonariusza. – Ale powinien pan sobie przypomnieć chociaż miesiąc i rok. To był sierpień sześćdziesiątego piątego. – Bardzo dawno temu. Jak ten czas leci. – Jak również powód tej wizyty. – To było nieporozumienie. Wystosowano oficjalne przeprosiny, które przyjąłem. – Podpisane przez nadinspektora Harrisa? – Znów muszę przyznać, że nie pamiętam również tego nazwiska. – Może mi pan wierzyć na słowo.
– Doskonale. Wyczuwam lekką wrogość w pani głosie. Proszę mi wyjawić cel waszej wizyty, w przeciwnym razie nie widzę powodu, aby ją kontynuować. – Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci Grahama Marshalla i chciałabym zadać panu kilka pytań. – Och tak. To ten biedny chłopiec, którego szkielet znaleziono przed kilkoma dniami. Straszna tragedia. Ale nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. – Staramy się tylko powiązać kilka luźnych wątków. – A ja jestem takim luźnym wątkiem? Jakie to fascynujące! W zimnych bladoniebieskich oczach Mandeville’a pojawił się kpiący wyraz. Banks wyjął z teczki fotografię i przesunął ją po stole w stronę gospodarza, który spojrzał na nią z obojętną miną. – Interesujące – odezwał się. – Ale jeszcze raz… – Poznaje pan tego chłopca? – przerwała mu Michelle. – Niestety nie. – Ale kominek pan poznaje? Mandeville spojrzał w stronę swojego kominka i uśmiechając się, z powrotem obrócił głowę. – Skłamałbym mówiąc, że nie – odparł. – Chociaż nie sądzę, że to jedyny taki kominek na świecie. – Jak dla nas jest wystarczająco charakterystyczny. – Wie pani, że takie zdjęcie można sfabrykować. Michelle postukała palcem w fotografię. – Twierdzi pan, że to jest fotomontaż? – Oczywiście. O ile ktoś nie wykorzystał tego miejsca do zdrożnych celów pod moją nieobecność. – Cofnijmy się do roku sześćdziesiątego piątego, kiedy w tym salonie zrobiono to zdjęcie. Słynął pan wtedy z urządzanych tu przyjęć, prawda? – Byłem młody i bogaty, więc czemu miałbym się trochę nie zabawić. Może i głupi też byłem. – Słynął pan z przyjęć, na których goście mogli zaspokoić każdą żądzę włącznie z narkotykami, prostytutkami oraz nieletnimi dziewczętami i chłopcami. – Niech pani nie będzie śmieszna. – Ten chłopiec miał czternaście lat, kiedy mu zrobiono to zdjęcie. – I był moim przyjacielem – dodał Banks, wbijając wzrok w oczy Mandeville’a. – Wobec tego proszę przyjąć wyrazy współczucia. Niemniej wciąż nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. – Pan kazał go zamordować – oświadczyła Michelle.
– Co takiego? Zalecałbym ostrożność, młoda damo, w szafowaniu takimi oskarżeniami. – Bo co mi pan zrobi? Znowu pański kierowca włamie się do mojego mieszkania albo będzie próbował mnie rozjechać? Mandeville uniósł brwi. – Jestem zmuszony panią uprzedzić o konsekwencjach takich oszczerstw. – Przygotowałam się do tej wizyty i prześwietliłam kilku pańskich pracowników. Derek Janson, pański kierowca, piętnaście lat temu siedział w więzieniu za włamanie i jak się okazuje, uchodzi za kogoś w rodzaju specjalisty od forsowania zamków. Założę się, że potrafi również kierować furgonetką. – Znam przeszłość Dereka. Byłym skazańcom bardzo trudno znaleźć pracę, ale przecież nie może mnie pani winić, że przyczyniłem się do jego resocjalizacji. Tak się składa, że całkowicie mu ufam. – Nie wątpię. Kiedy po odnalezieniu szczątków Grahama Marshalla zostało wznowione śledztwo w sprawie jego zaginięcia i odkryliśmy, że padł ofiarą morderstwa, dokładał pan wszelkich starań, żeby mnie powstrzymać. – Czemu miałbym to robić? – Ponieważ ten chłopiec szantażował pana tym zdjęciem, poprosił pan Carla Fiorino, żeby się nim zajął. Dobrze mu pan płacił za różne przysługi, więc czuł się zobowiązany. – To niedorzeczne. Nie macie żadnych dowodów. – Mamy to zdjęcie – wtrącił Banks. – Jak już powiedziałem, to zdjęcie można spreparować. – Ale można również potwierdzić jego autentyczność. Mandeville przyglądał się gościom, jak gdyby próbował ocenić zagrożenie z ich strony. W końcu wstał i opierając dłonie na blacie, nachylił się w ich stronę. – Muszę przyznać, że całkiem zmyślnie to sobie wykombinowaliście – rzekł. – Szkoda tylko, że żaden sąd wam w to nie uwierzy. Prasa też tego nie kupi. – Może ma pan rację – odparła Michelle. – Ale musi pan przyznać, że to nie wygląda czysto. Zawsze jakiś smród się rozniesie. – Wie pani, że jestem wpływowym człowiekiem. – Czy to groźba? – Nie zniżam się do gróźb. – No tak, ma pan od tego ludzi. – Co teraz zamierzacie? – Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby pan zapłacił za swój czyn. Na początek utniemy sobie miłą pogawędkę z panem Jansonem.
Mandeville odszedł od stołu i oparł się o kominek. – Derek nic wam nie powie – oznajmił, uśmiechając się z wyższością. – Nigdy nic nie wiadomo. My też mamy swoje wpływy, zwłaszcza jeśli chodzi o byłych skazańców. Poza tym dysponujemy notatnikiem Geoffa Talbota. Jet Harris nie zadał sobie trudu, aby usunąć go z archiwum. Nie miał zresztą powodu, bo w tej sprawie nie było żadnego śledztwa. – Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. – Chodzi o nazwiska – włączył się Banks. – Talbot zanotował nazwiska ludzi, z którymi tutaj rozmawiał podczas swojej interwencji. Jestem pewien, że wystarczy trochę poszperać, a znajdziemy kilka osób, które pamiętają tamte czasy; może jakichś gości albo stałych bywalców. Mandeville poczerwieniał na twarzy i wrócił na swoje miejsce przy stole. – Ostrzegam was, że jeśli zaczniecie szerzyć ohydne kłamstwa na mój temat, osobiście dopilnuję, żebyście stracili pracę. Jednak zanim skończył mówić, Michelle wyszła już z salonu i energicznym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Korzystając z okazji do rozmowy w cztery oczy, Banks pochylił się nad stołem i z uśmiechem na ustach powiedział półgłosem: – A jeżeli inspektor Hart spadnie choćby włos z głowy, wrócę tutaj i nogi z dupy powyrywam waszej lordowskiej mości. Głowy by nie dał, ale sądząc po minie Mandeville’a, mógł się domyślać, że jego intencje zostały właściwie odebrane. Zapadał już wieczór i cienie stawały się coraz dłuższe, kiedy Lauren Anderson wprowadziła Annie do wypełnionego książkami salonu. Z odtwarzacza płynęła muzyka, jakiś koncert smyczkowy, którego Annie nie poznawała, ale była pewna, że Banks nie miałby z tym kłopotu. Lauren była boso, ubrana w jasnoniebieskie dżinsy i białą koszulkę bez rękawów. Jej blade ramiona pokrywały piegi, podobnie jak twarz, a kasztanowe włosy spięła z tyłu skórzaną spinką. – W czym mogę jeszcze pomóc – zapytała. – Złapaliście ich już? – Tak sądzę. Ale najpierw proszę usiąść i posłuchać, co mam do powiedzenia. Mogę zwracać się do pani po imieniu? – zapytała Annie, a Lauren przyzwalająco pokiwała głową. – Możesz mnie poprawiać, jeżeli się pomylę. – Nie rozumiem, o co chodzi. – Za chwilę zrozumiesz. Usiądź, proszę. – Annie założyła nogę na nogę i odchyliła się na oparcie fotela. Przez całą drogę z Harrogate zastanawiała się, jak podejść Lauren. Potem przeprowadziła dwie rozmowy przez telefon i zabrała ze sobą posterunkową Winsome Jackman, której kazała na razie czekać w samochodzie. Nie spodziewała się żadnych
problemów, a tę rozmowę wolała przeprowadzić w cztery oczy. – Wiemy, gdzie przebywał Luke na krótko przed tym, jak został zamordowany. Czy wspominał ci kiedyś o niejakiej Liz Palmer? – Nie. A czemu miałby to robić? – Na pewno? Ta dziewczyna bardzo wiele dla niego znaczyła. Lauren pokręciła głową. – Nie wierzę. To nie może być prawda. – Dlaczego nie. Co w tym takiego nieprawdopodobnego? – Luke… on nie był taki. Całkowicie oddał się sztuce. – Och, bez przesady. Był tylko napalonym nastolatkiem, jak każdy inny. A ta Liz była trochę starsza od niego i… – Nie! Dosyć. Nie będę tego słuchać. – O co ci chodzi, Lauren? – Nie pozwolę, żeby pani szargała pamięć Luke’a. – Szargała jego pamięć? A cóż jest złego w tym, że piętnastolatek traci dziewictwo ze starszą kobietą? To odwieczna tradycja, nawet jeżeli teoretycznie wiąże się z uwiedzeniem nieletniego. Ale kto się będzie przejmował takimi drobiazgami, zwłaszcza jeśli chodzi o chłopaka, a nie dziewczynę. Przynajmniej wiemy, że Luke przed śmiercią zakosztował radości seksu. – Nie wiem dlaczego, ale pani mnie okłamuje – powiedziała Lauren, patrząc Annie w oczy. – Nie istnieje żadna Liz. – Owszem, istnieje. Mogę ci ją przedstawić. – Nie. – W czym problem? Czy jesteś zazdrosna? – Luke był dla mnie bardzo ważny i dobrze pani o tym wie. On był taki utalentowany. – Ale łączyło was coś więcej, prawda? – Co pani chce przez to powiedzieć? – Byliście kochankami, tak? Lauren wahała się przez chwilę. – A jeżeli byliśmy, to co? – odezwała się wreszcie. – Aresztuje mnie pani za to? – Nie. Aresztuję cię za popełnienie morderstwa. Lauren zerwała się z fotela. – Nie mówi pani poważnie. – Jak najbardziej poważnie. Widzisz, Liz i jej chłopak mieszkają niedaleko stąd, pięć minut na piechotę, a Luke wyszedł od nich w stanie silnego wzburzenia. Zadałam sobie pytanie: dokąd mógł pójść? Może zbyt długo trwało, zanim znalazłam właściwą odpowiedź, w zasadzie jedyną możliwą, ale to za sprawą tej sprytnej zasłony dymnej, którą się posłużyłaś. Upozorowałaś
porwanie, więc podejrzewaliśmy, że sprawcą jest jakiś mężczyzna albo ktoś z najbliższego otoczenia. Ale Luke nie mógł wrócić do domu, ponieważ ostatni autobus odjechał, a żaden z taksówkarzy go nie zapamiętał. Podejrzewaliśmy nauczyciela muzyki, Alastaira Forda, on jednak mieszka zbyt daleko, a Luke nie miałby czym tam dojechać. Pozostajesz ty, Lauren. Luke nie miał szerokiego kręgu przyjaciół i znajomych, zresztą był wtedy bardzo wzburzony, a ty byłaś osobą, z którą rozmawiał o swoich problemach emocjonalnych. Od kiedy trwał wasz romans? Lauren ciężko westchnęła. – Zaczęło się pod koniec semestru. Po prostu się stało. To było takie… naturalne. Nie próbowałam go uwieść ani nic z tych rzeczy – mówiła, a w jej oczach wzbierały łzy. – Kiedyś oglądaliśmy obrazy prerafaelitów i on zwrócił uwagę na moje podobieństwo do jednej z modelek. – Elizabeth Siddal, pierwszej żony Dantego Gabriela Rosettiego. Bardzo ją przypominasz, czy raczej postacie z obrazów, do których pozowała. Typowa piękność z obrazów prerafaelitów, jak to ktoś określił. – A więc pani wie? – Powinnam była wcześniej to skojarzyć. Mój ojciec jest malarzem, a ja też czasami maluję i trochę już się nauczyłam. – Ale jak się pani dowiedziała? – W tamtym mieszkaniu znaleźliśmy również torbę Luke’a. Przeczytałam jego ostatnie zapiski i natrafiłam na wiele nawiązań do sztuki klasycznej, które wydały mi się dosyć zagadkowe. Zaintrygowało mnie to, że miały seksualną, bardzo intymną naturę i akcentowały pewien typ urody, jaki spotyka się na obrazach prerafaelitów. Znalazłam również wzmianki o Ofelii, ale myślę, że Luke nie miał na myśli Szekspira, a raczej Johna Everetta Millaisa. To on namalował Ofelię, a jego modelką była Elizabeth Siddal, która nabawiła się zapalenia płuc, kiedy przez kilka dni pozowała mu, leżąc w wodzie. Bardzo romantyczne. Ale nie potrafię pojąć dlaczego. Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego go zabiłaś? Czy zamierzał cię porzucić? – Nic pani nie rozumie. Ja go nie zabiłam. Nie ma pani żadnych dowodów, a ja mam alibi. Proszę porozmawiać z Vernonem. – Już z nim rozmawiałam i nie wierzę w żadne jego słowo. Vernon kłamie, żeby cię kryć, ale to akurat naturalne. Jestem jednak skłonna się założyć, że to on pomógł ci pozbyć się ciała. Nie poradziłabyś sobie z tym sama. I to on postanowił upozorować porwanie, chociaż wszystko wskazywało na to, że ten pomysł pojawił się później i nie jest to prawdziwa przyczyna zniknięcia i śmierci Luke’a. Twój brat pomyślał, że przy okazji uda mu się wyłudzić trochę pieniędzy, ale jest na tyle niedoświadczony, że zażądał tylko dziesięciu tysięcy. Zresztą prawdopodobnie
rozmawialiście o Luke’u i powiedziałaś mu, że jego rodzice wcale nie są tacy zamożni, na jakich wyglądają. Vernon jest hazardzistą i ciągle przegrywa. Rozmawiałam z jego bukmacherem. Twój brat tonie w długach i potrzebuje pieniędzy. Czy w ogóle wiesz, co zrobił po tym, jak pozbyliście się ciała? Lauren siedziała ze spuszczoną głową, a dłonie miała splecione tak mocno, że jej palce zbielały od wysiłku. – Nie wierzę, że Vernon byłby zdolny do czegoś takiego – wyszeptała. – Ale musiałaś coś podejrzewać, kiedy usłyszałaś o żądaniu okupu. – To mnie zaskoczyło. Nie wiedziałam, co się dzieje. Może miałam jakieś podejrzenia, ale byłam zbyt wstrząśnięta, żeby o tym myśleć. – Cała rzecz w tym, że nasi technicy znaleźli nikły ślad krwi na murze, przez który przerzuciliście ciało do Hallam Tarn. Ślad jest mały, ale wystarczy, żeby pobrać próbkę i myślę, że test wykaże zgodność z DNA twojego brata albo twoim. Jestem również pewna, że kiedy technicy zbadają twój dom, odkryją w nim ślady krwi Luke’a. To akurat może nie być rozstrzygające, ponieważ wiemy, że Luke miał już rozbity nos, kiedy tu przyszedł, ale wszystko i tak zaczyna się układać w spójną całość. Lauren uniosła głowę i spojrzała na Annie zaczerwienionymi oczami, w których malował się wyraz przejmującego smutku. – Ja go nie zabiłam – odezwała się cichym głosem, który zdawał się dobiegać z daleka. – Nigdy bym go nie skrzywdziła. Kochałam go. – W takim razie co się stało? Lauren zapaliła papierosa i zaczęła swoją opowieść. – Zgodzi się pani, żebym zamienił z pani mężem kilka słów w cztery oczy? – zwrócił się Banks do pani Marshall. – Z Billem? Nie wiem, czy coś ci powie. Wiesz, że on nie może mówić. – Chodzi tylko o parę drobiazgów – odparł Banks, zerkając na inwalidę, który sądząc po zaciętości widocznej w jego oczach, bez wątpienia zdawał sobie sprawę, że mówi się o nim. – A jest w stanie pisać? – Tak, ale ołówek może trzymać tylko w zaciśniętej pięści i w ten sposób kreśli litery. – To wystarczy. Mogłaby mi pani dać coś do pisania, jeśli to nie problem? Pani Marshall wyjęła z szuflady komody brulion w linie i ołówek, które podała Banksowi. – Chodźmy zaparzyć herbatę – powiedziała Michelle, chwytając starszą kobietę pod ramię, i poprowadziła ją w stronę kuchni. – Mam pani do powiedzenia kilka rzeczy. Banks i Michelle uzgodnili ocenzurowaną wersję wydarzeń, którą miała usłyszeć pani Marshall. Gdyby dziennikarze zaczęli drążyć głębiej i do prasy trafiłoby więcej drastycznych
szczegółów, mogłaby przeczytać o życiu i śmierci swojego syna więcej, niż chciałaby wiedzieć, ale to było zmartwienie na przyszłość. Teraz wystarczyło w zupełności, aby Michelle powiedziała jej, że Donald Bradford zamordował Grahama, ponieważ ten dowiedział się czegoś o jego nielegalnych interesach. Kiedy kobiety weszły do kuchni i zamknęły za sobą drzwi, Banks położył blok i ołówek na kolanie Billa Marshalla i usiadł naprzeciwko niego, wpatrując się w jego pozbawione wyrazu oczy. – Domyślam się, Bill, że wiesz, czemu chcę z tobą porozmawiać – zaczął. Bill Marshall nie dał żadnego znaku, który potwierdziłby, że zrozumiał jego słowa. – Za młodu boksowałeś z Reggiem i Ronniem, a potem, kiedy sprowadziliście się tutaj, zwąchałeś się z Carlem Fiorino i wykonałeś dla niego kilka zleceń jako reketier. Mam rację? Możesz skinąć głową albo coś napisać? Bill Marshall nie reagował. – No dobra, jak wolisz. Nie twierdzę, że miałeś coś wspólnego ze śmiercią Grahama, bo tak nie było. Do czegoś takiego nigdy byś się nie posunął. Ale wiedziałeś, kto to zrobił, prawda? Bill Marshall wpatrywał się tępo w Banksa. – Widzisz, Bill, problem z ludźmi twojego pokroju polega na tym, że usilnie działają poza prawem. Za glinami też nigdy nie przepadałeś, prawda? Tak samo jak mój ojciec. Chcesz wiedzieć, jak według mnie to się rozegrało? Cóż, i tak ci opowiem. Moim zdaniem Donald Bradford nie nadawał się na bezdusznego mordercę, ale nie miał wyboru. Fiorino go do tego zmusił. Poza tym odpowiadał za Grahama, który mógł ich wszystkich narazić na poważne kłopoty. Stawka była zbyt wysoka, chodziło o przyszłość imperium. Miasto rozrastało się w zawrotnym tempie, wkrótce liczba jego mieszkańców miała się podwoić, a to oznaczało wielkie możliwości dla Fiorina, który za godziwą cenę zapewniał to, czego ludzie zawsze potrzebowali. Nadążasz za mną? Marshall łypał tylko gniewnie na Banksa, a po jego grubym podbródku ściekała strużka śliny. – Fiorino też nie przepadał za stróżami prawa, chyba że siedzieli u niego w kieszeni, więc prowadził swoje lewe interesy, wysługując się innymi. Wkrótce po morderstwie Bradford sprzedał kiosk i wyprowadził się z miasta. Fiorino nie był tym zachwycony. Nie podobało mu się, kiedy ktoś znikał z pola widzenia i wymykał się spod jego kontroli. Zwłaszcza jeżeli wiedział tyle co Bradford, którego prześladowały wyrzuty sumienia po tym, co zrobił. Przypuszczam, że zabrał też ze sobą trochę towaru, ale to akurat był drugorzędny problem. tak naprawdę liczyło się to, że uciekł i nie można było już mu ufać. Bill Marshall nadal nie reagował. Kiedy Banks przerwał na chwilę, dały się słyszeć dobiegające z kuchni stłumione głosy.
– A więc co robi Fiorino, żeby rozwiązać ten problem? Cóż, mógł wynająć cyngla, który by go sprzątnął, i przypuszczam, że brał to pod uwagę. Ale zna ciebie i przychodzi mu na myśl prostsze rozwiązanie. Wie, że cokolwiek zrobisz, będziesz działać w pojedynkę i nie pobiegniesz na policję. Mówi ci więc, że to Bradford zamordował twojego syna, chociaż pomija, na czyj rozkaz to zrobił. Przekonuje cię, że Bradford jest zboczeńcem i daje ci jego adres. Łatwizna. Wiedział, że nie musi nic więcej robić, bo ty zajmiesz się resztą. Mam rację? Wyraz gniewu i nienawiści, który malował się w oczach Billa Marshalla, mówił Banksowi, że się nie myli. – Pojechałeś do Carlisle, prawda? Mogłeś powiedzieć wszystkim, że szukasz pracy. Tam włamałeś się do mieszkania Donalda Bradforda i czekałeś, aż wróci. Wiedziałeś, że to kawał twardziela, więc zaatakowałeś go od tyłu gazrurką. Nie winię cię za to, Bill. Ten człowiek zamordował twojego syna. Zrobiłbym to samo, gdyby ktoś skrzywdził któreś z moich dzieci. Ale pozwoliłeś, żeby twoja żona cierpiała przez te wszystkie lata. Wiedziałeś, że Graham nie żyje, i wiedziałeś, kto go zabił. Być może nie miałeś pojęcia, gdzie zostało ukryte jego ciało, ale założę się, że mogłeś jakoś do tego dojść. Tymczasem ty pojechałeś tam dokonać zemsty i nic nie powiedziałeś żonie ani córce. Żyły tyle lat w nieświadomości, nie wiedząc, co się stało z Grahamem. I to jest niewybaczalne, Bill. – Banks skinął głową w stronę brulionu. – Co masz do powiedzenia na ten temat? Nie krępuj się, powiedz mi coś. Marshall przez chwilę patrzył mu w oczy, a potem chwycił ołówek i z trudem poruszając ręką, zaczął coś kreślić w brulionie. Kiedy skończył, przesunął go w stronę Banksa. Na kartce widniały tylko trzy słowa nagryzmolone wielkimi literami: „Pierdol się glino”. – Tak jak pani mówiła, Luke przyszedł do mnie – zaczęła Lauren Anderson. – Był w strasznym stanie, nie mógł się opanować, bo… wie pani dlaczego. Próbowałam go uspokoić i poszliśmy do… Położyliśmy się razem na łóżku i objęłam go. Już wtedy zdawałam sobie sprawę, że muszę to zakończyć, nie mogłam tylko zebrać się na odwagę. Ale wiedziałam, że to nie może dłużej trwać. Ktoś w końcu by to odkrył i dopiero wtedy miałabym za swoje. Moja kariera, reputacja… wszystko ległoby z gruzach. Piętnastoletni chłopiec i prawie dwa razy starsza kobieta. To byłby skandal. Wydawało mi się, że już go trochę uspokoiłam, więc zaczęłam o tym mówić, wie pani, że powinniśmy na jakiś czas przystopować. – Powiedział ci, że wcześniej palił haszysz? – Haszysz? Nie, nie powiedział. Ale to pewnie dlatego wydawał się taki rozkojarzony i pobudzony. Nigdy wcześniej nie widziałam go w takim stanie. Przerażał mnie. – Jak zareagował, kiedy mu powiedziałaś, że chcesz zakończyć wasz romans? – zapytała Annie i przypomniała sobie, że sama całkiem niedawno powiedziała Banksowi coś takiego. – Nie chciał się z tym pogodzić. Powiedział, że nie zniesie rozstania ze mną. – Lauren zaczęła
płakać. – Zagroził, że się zabije. – I co było potem? – Wybiegł do łazienki. Pomyślałam, że chce przez chwilę być sam, a potem usłyszałam brzęk tłuczonego szkła, kiedy zaczął wyrzucać rzeczy z szafki. Wtedy pobiegłam za nim. – Nie zamknął się na klucz? – Nie. – Szukał valium, prawda? – Skąd pani wie? – Ustaliliśmy, że na krótko przed śmiercią zażył ten lek. – Zażywałam valium z zalecenia lekarza, ale o tym pewnie też pani już wie. Annie pokiwała głową. – Sprawdziłam to. – Luke wysypał kilka tabletek na rękę i połknął je. Podbiegłam do niego i chciałam mu odebrać fiolkę. Zaczęliśmy ją sobie wyrywać, szamotaliśmy się i nagle on upadł. Ot tak, po prostu. Miał na nogach skarpetki, a płytki na posadzce są śliskie. Stracił równowagę i uderzył głową o brzeg wanny. Próbowałam go ratować, robiłam mu sztuczne oddychanie, sprawdzałam puls i nasłuchiwałam bicia serca, a potem nawet przykładałam mu lusterko do ust, ale na próżno. Był martwy. Wszędzie było tyle krwi… – Co stało się potem? – Nie wiedziałam, co robić. Wpadłam w panikę. Wiedziałam, że jeśli to się wyda, będę skończona. Nie wiedziałam, gdzie szukać pomocy, więc zadzwoniłam do Vernona. Powiedział, że zaraz będzie i żebym niczego nie ruszała do jego przyjazdu. Resztę pani wie. – Co się stało z komórką Luke’a? – Wypadła mu z kieszeni, kiedy zanieśliśmy go do samochodu. Vernon ją zabrał. A potem zadzwonił do Martina Armitage’a, pomyślała Annie. To wszystko wyjaśniało. Znalazł numer jego komórki w spisie kontaktów Luke’a, chociaż nie mógł wiedzieć, że chłopiec nie byłby skłonny dzwonić do swojego ojczyma. Żeby uniknąć podejrzeń, pojechał do Eastvale i stamtąd zadzwonił. Nie było daleko. – Wiedziałaś o żądaniu okupu? Lauren pokręciła głową. – Nie. Nigdy bym się nie zgodziła na coś takiego. Jak już powiedziałam, byłam zbyt wstrząśnięta, żeby o tym myśleć. Kiedy usłyszałam o okupie, pomyślałam, że to jakiś okrutny żart. Żałuję, że tak się to wszystko potoczyło. – Lauren wyciągnęła rękę i chwyciła Annie za nadgarstek. – Musi mi pani uwierzyć, że nigdy bym nie skrzywdziła Luke’a. Kochałam go. Może gdybym nie była tak zapatrzona w siebie i nie próbowała z nim zerwać, kiedy był w takim
stanie, nie doszłoby do tego wszystkiego. Teraz wciąż przeżywam na nowo tamten moment. Nie mogę spać. Nie wiem, jak wrócę do pracy, chociaż już nic się dla mnie nie liczy. Annie wstała z fotela. – Co pani teraz zrobi? – zapytała Lauren. – Zawołam moją partnerkę, która czeka w samochodzie na zewnątrz i zapoznamy cię z przysługującymi ci prawami, a potem pojedziemy na posterunek policji, żeby spisać oficjalne zeznanie. Damy również znać policji w Harrogate, żeby zatrzymali twojego brata. – Co ze mną będzie? – Nie wiem – odparła Annie. Znów czuła się podle, wypełniając swoje obowiązki. Tylko bez sentymentów, powiedziała sobie w myślach. Może Lauren Anderson nie zabiła Luke’a umyślnie, ale była przynajmniej częściowo odpowiedzialna za jego śmierć do spółki z Liz Palmer i Ryanem Milne’em. Wszyscy ci dorośli powinni byli wiedzieć, że nie należy igrać z uczuciami wrażliwego i zagubionego nastolatka. Wszyscy oni byli samolubni i wykorzystywali Luke’a do własnych celów, nawet jeżeli w przypadku Lauren owym celem była miłość. Romantyczna wyobraźnia i młodzieńcza żądza mogą stanowić niebezpieczną mieszankę. Annie pomyślała jednak, że gdyby nie potrafiła zdobyć się na współczucie dla tej kobiety, mogłaby zatracić cząstkę swojego człowieczeństwa. Banks nauczył ją, jak bronić się w tej pracy przed bezdusznością i cynizmem, które ogarniały ją, zanim go poznała. Spodziewała się, że Lauren prawdopodobnie uniknie poważnych konsekwencji. Jeżeli Luke zginął podczas szamotaniny, która miała na celu powstrzymanie go przed przedawkowaniem valium i jeżeli Lauren nie miała pojęcia o pomyśle swojego brata, wyrok nie powinien być zbyt surowy. Z drugiej strony jednak czekała ją utrata pracy i podobnie jak Norman Wells musiała liczyć się z tym, że przez wielu ludzi zostanie wyklęta jako siejąca zgorszenie uwodzicielka nieletnich. Robin i Martin też mieli przed sobą niełatwą próbę, gdyż bez wątpienia proces wzbudzi wielką sensację i cała sprawa zostanie nagłośniona. Syn Neila Byrda, słynna modelka i gwiazdor futbolu – nie było szans, aby media podarowały sobie tak smakowity kąsek. Wielka szkoda, że nie można pociągnąć do odpowiedzialności Liz i Ryana, pomyślała Annie. Byli winni tego, co się stało, w takim samym stopniu jak Lauren, jeśli nie w większym. Ale nie do niej należało wydawanie osądów. Zapadał wieczór, kiedy Banks zabrał ojca do Coach and Horses, żeby opowiedzieć mu całą historię Grahama Marshalla. Siedział nad kuflem piwa w ponurym i opustoszałym wnętrzu pubu i czuł, że każda komórka jego ciała rozpaczliwie domaga się nikotyny, ale zdołał w końcu nad tym zapanować. Codziennie powstrzymywał przemożną ochotę na papierosa, aż w końcu przechodziła. Ludzie mówili, że z czasem ten głód traci na sile, ale zdaniem innych nie sposób
było wyzwolić się od nałogu. Byli tacy, którzy znów zaczynali palić po wielu latach bez papierosa. – Jet Harris skorumpowany? W głowie się nie mieści. – Arthur Banks patrzył na syna z niedowierzaniem. – Czy to wyjdzie na jaw? – Prawdopodobnie tak. W zasadzie nie udostępniamy dziennikarzom naszych raportów, ale oni mają swoje dojścia. Wszystko zależy od zainteresowania mediów. – Och, tego sobie nie podarują i roztrąbią, że Jet Harris był pedziem i łapówkarzem. Na pewno nie będziecie się starali tego zatuszować? – Tato, nie będziemy zatajali prawdy. W każdym razie ani ja, ani inspektor Hart. To śledztwo wiele ją kosztowało. Pracuje tu zaledwie od dwóch miesięcy, no i proszę, obaliła legendę. Możesz sobie wyobrazić, jak teraz będą na nią tutaj patrzeć. Niewiele brakowało, a przypłaciłaby to życiem, pomyślał Banks. Nie miał wątpliwości, że od tej pory będzie już bezpieczna, i to nie za sprawą jego melodramatycznej groźby. Mandeville miał świadomość, że tą sprawą będzie się teraz zajmować więcej ludzi, których on nie zdoła zastraszyć ani przekupić. Pozostawało mu już tylko liczyć, że upływ czasu zatarł większość jego tajemnic. – Dlaczego mi o tym wszystkim opowiadasz? – zapytał Arthur Banks. – Ty i mama nigdy nie dopuściliście mnie do głosu, no wiesz, odkąd wstąpiłem do policji. Zawsze zwracaliście uwagę tylko na negatywną stronę tej pracy. Chciałem tylko, żebyś wiedział, że niektórzy z nas nie są skorumpowani, że niektórzy traktują poważnie swoje obowiązki. Nawet jeżeli ta sprawa nigdy nie wyjdzie na jaw, przynajmniej ty poznasz prawdę i będziesz to wszystko wiedział ode mnie. Arthur milczał przez chwilę, patrząc synowi w oczy. – A dowiedziałeś się również, co spotkało twojego przyjaciela, Grahama Marshalla? – zapytał w końcu. – Tak. W większości jest to zasługa inspektor Hart, ja tylko uzupełniłem szczegóły. Ale dowiedziałem się, bo właśnie na tym polega moja praca. Ja nie wymachuję banknotami strajkującym górnikom przed nosem, nie biję podejrzanych na przesłuchaniach, nie partaczę śledztwa, kiedy zginie jakiś czarny dzieciak, i nie kradnę zarekwirowanych prochów, żeby je sprzedać na ulicy. Głównie przekładam papierki, ale zdarza mi się też aresztować morderców. Czasami ponoszę klęskę, ale zawsze daję z siebie wszystko. – Więc kto to zrobił? Banks wyjaśnił ojcu, z czyjej ręki i dlaczego zginął Graham. – Donald Bradford? A wydawało się, że jego pierwszego sprawdzili. – Dlatego zaczęliśmy podejrzewać jakieś machinacje. – I Rupert Mandeville. Brukowce będą miały używanie.
– Jeżeli cokolwiek mu udowodnimy. Pamiętaj, że upłynęło dużo czasu, a on nie jest skory do zwierzeń. – Ale mimo wszystko… Twój przyjaciel Graham też miał swoje za uszami, prawda? – Czemu tak mówisz? – Nie wiem. Zawsze wydawał mi się trochę śliski, i tyle. Jak jego ojciec. – Cóż, Graham z pewnością nie był bez winy, ale to jeszcze nie powód, żeby go zabijać. – Oczywiście, że nie – zgodził się Arthur Banks i zamilkł. Przez chwilę badawczo przyglądał się synowi. – Rzuciłeś palenie, prawda? – Zamierzałem to zachować dla siebie. – Myślałeś, że uda ci się to zataić przed własnym ojcem? – Tato, czy ty mnie słuchałeś? Przez te wszystkie lata chciałem ci tylko pokazać, że uczciwie wypełniam swoje codzienne obowiązki, tak jak ty. – A legendarny Jet Harris okazał się przekupnym gliniarzem? – Zgadza się. – A ty zamierzasz go zdemaskować? – Coś w tym rodzaju. – No dobrze – powiedział Arthur i zatarł ręce. – W takim razie wypijemy jeszcze po kufelku? Teraz ja stawiam. Banks spojrzał na zegarek. – Dla mnie tylko małe piwo. Jestem dzisiaj jeszcze umówiony. Czy to był mojej niewinności czas, Czy tylko mi się przyśniło, Że wędrowałem pośród gwiazd W to lato, którego nie było? Łan złotej pszenicy szumiał nad mą głową, Gdy z dzieckiem w ramionach kroczyłem wśród pól. Czy byłeś mi, synku, jak brzemię z ołowiu, Po którym zostaje zmęczenie i ból? Dzień twoich narodzin wciąż noszę w pamięci I twoje kwilenie wciąż w uszach mi brzmi Wciąż widzę, jak piąstki zaciskasz maleńkie, A smutek i żal serce przepełnia mi Czy może marzyciel zarzucić kotwicę
I w świecie dorosłych odcisnąć swój ślad? Czy może pokochać i cieszyć się życiem, Czy przegra swe życie i przeklnie go świat? Omijaj te ścieżki, po których chodziłem, Nie idź za mną tam, gdzie dziś kieruję krok, Nie słuchaj demonów, które mnie zwodziły I nie patrz w ten sam, co ja patrzyłem mrok. W tym jednym dniu wieczność zamyka się cała, Gdy kłosy złociste szumią wokół nas. Żeby choć na krótko te chwile się dało Zatrzymać, lecz w niebyt wymyka się czas. Czy to był mojej niewinności czas, Czy tylko mi się przyśniło, Że wędrowałem pośród gwiazd W to lato, którego nie było? Była późna noc, kiedy po kolacji z Michelle i rozmowie telefonicznej z Annie Banks leżał w łóżku z słuchawkami na uszach i słuchał płyty Neila Byrda. Piosenka Lato, którego n ie było, choć od niej zaczynała się płyta, jak głosiła notka na okładce, była ostatnim utworem, jaki nagrał Byrd na tydzień przed popełnieniem samobójstwa. Wsłuchując się w subtelną harmonię słów i muzyki, w akompaniament gitary i kontrabasu przeplatany partiami fletu i skrzypiec jak w Astral W eeks Van Morrisona, czuł rozpacz i gorycz klęski emanujące z tej piosenki. Nie rozumiał jej, nie umiał pojąć znaczenia jej słów, wiedział tylko, że są wyrazem udręki. To było wołanie człowieka, który znalazł się u kresu wytrzymałości. Myślał o swoim dziecku albo o własnym dzieciństwie. Albo o jednym i drugim. Banks nawet nie potrafił sobie wyobrazić, jakie znaczenie miały te słowa dla Luke’a Armitage’a, kiedy oszołomiony przez narkotyk usłyszał je po raz pierwszy w domu Liz i Ryana. Annie miała rację. Jak można być tak nieczułym i wyrachowanym? Albo po prostu głupim. Bez wątpienia nawet przez myśl im nie przeszło, jak wielką katastrofę mogą spowodować. W głowach mieli tylko jedno – przekonać Luke’a do muzyki ojca, co pomogłoby im w karierze, a każdy wie, że narkotyki otwierają drzwi percepcji. Przypomniał sobie cytat z Rimbauda zapisany srebrnymi literami na czarnej ścianie pokoju Luke’a: Le Poëte se fait voyan t par un lon g, im m en se et raison n é dérèglem en t de tous le sen s. Czy Luke stał się takim wizjonerem? Co zobaczył? Czy chciał się zabić, zażywając diazepam,
czy tylko próbował uśmierzyć swój ból? W myślach Banksa Luke Armitage i Graham Marshall stali się jednym. Każdy z nich umarł w inny sposób i z innego powodu – nie wspominając o tym, że w innej epoce – ale obaj byli dziećmi zagubionymi w świecie dorosłych, który ich przerastał i okazał się zbyt skomplikowany, by mogli go pojąć. Graham próbował zagrać o wysoką stawkę i poniósł klęskę, a Luke Armitage szukał miłości i akceptacji wszędzie tam, gdzie było to skazane na niepowodzenie. On też poniósł klęskę. Chociaż jego śmierć była skutkiem tragicznego wypadku, zdaniem Annie wypadek ten stanowił konsekwencję szeregu zdarzeń, z których każde było jak drzwi zatrzaskujące się za Lukiem, kiedy szedł na spotkanie swojego losu. Banks położył odtwarzacz na szafce przy łóżku, obrócił się na bok i próbował zasnąć. Wiedział, że to nie będzie łatwe. Piosenka Neila Byrda wywołała w nim uczucie takiej pustki i samotności, że zapragnął kogoś przytulić i zaczął żałować, że nie został na noc u Michelle. Niewiele brakowało, a sięgnąłby po komórkę i zadzwonił do niej, ale pora była stanowczo za późna. Zresztą nie wiedział, jak by zareagowała, gdyby w tak wczesnej fazie ich znajomości okazał taką bezradność. Pewnie uciekłaby przed nim gdzie pieprz rośnie, jak Annie. I słusznie. Słyszał dobiegające zza ściany chrapanie ojca. Przynajmniej z nim udało mu się jakoś dojść do ładu. Chociaż Arthur Banks nigdy by się do czegoś takiego nie przyznał, jego nastawienie zmieniło się od czasu ich wspólnego wieczoru w pubie. Był dumny, że jego synowi udało się wyjaśnić zagadkę śmierci Grahama Marshalla – chociaż Banks zaznaczał, że w głównej mierze jest to zasługa Michelle – i że nie próbuje zatuszować prawdy o Harrisie. Chyba pierwszy raz w życiu był z niego dumny. Banks czuł się dziwnie, leżąc w swoim starym łóżku. Kiedy zapadał w sen, wydawało mu się, że matka budzi go rano do szkoły, wołając: „Szybciej, Alanie, bo się spóźnisz”. W swoim śnie zawiązał krawat i zbiegł na dół, żeby zjeść w pośpiechu miskę płatków śniadaniowych i wypić szklankę mleka, bo na ulicy czekali już na niego koledzy. Ale kiedy złapał tornister i wyszedł z domu, zobaczył Dave’a, Paula, Steve’a i Grahama, którzy trzymali kij, piłkę i paliki do krykieta. Na bezchmurnym niebie świeciło słońce, a powietrze pachniało świeżością. Nie było lekcji, trwały wakacje, a oni wybierali się na boisko. – Jest lato, głupolu – powiedział Graham i wszyscy zaczęli się śmiać. – Lato, którego nie było.
1 Philip Larkin, Pom n ę, pom n ę, [w:] Zebran e, przeł. J. Dehnel.