Rozdział 1 Jaka i ogromna korzyść być głupkiem w swojej rodzinie — Zapada postanowienie eo do mojego losu i zostaję oddany w rę- ce maklera giełdowego...
12 downloads
66 Views
2MB Size
Rozdział
1
J a k a i ogromna korzyść być głupkiem w swojej rodzinie — Zapada postanowienie eo do mojego losu i zostaję oddany w r ę ce maklera giełdowego jako część morskiego inwentarza Jego Królewskiej Mości — Na moje nieszczęście pan Handycock jest niedźwiedziem, wobec czego dostaje, bardzo skromniutki obiadek
I f \
Aczkolwiek mój życiorys nie zawiera awanturniczych i zuchwałych wyczynów, nie wykazuje też na szczęście żadnych ciężkich zbrodni, toteż jeżeli nie zasłużę na wysokie mniemanie w oczach czytelnika za waleczne czyny i poświęcenie dla dobra ojczyzny, mogę przynajmniej rościć sobie pretensję do zasługi za gorliwą i wytrwałą służbę w swoim zawodzie. Opatrzność w różny sposób obdarzyła talentem każdego z nas i ten, kto zadowala się powolnym marszem po wyznaczonej mu ścieżce ?ycia zamiast po niej pędzić, chociaż może nie tak szparko osiągnie swój cel, ma j ^ n a k tę korzyść, że dobnnis tam przynajmniej bez zadyszki. Nie chcę przez to powiedzieć, by w moim życiu brakło przygód. Pragnę jedynie nadmienić, że we wszystkim, co się wydarzyło, brałem raczej biertny, nie czynny udlział, jeśli zaś nadają się do utrwalenia na piśmie jakieś interesujące wydarzenia, to z całą pewnością nie ja ich poszukiwałem. O ile mogę sobie przypomnieć i przeanalizować swoje najwcześniejsze skłonności, dochodzę do wniosku, że gdyby mi pozwolono wybrać zawód, najprawdopodobniej zostałbym uczniem u któregoś z krawców, ponieważ za-
wsze zazdrościłem im zadowolenia, z jakim siedzieli wygodnie na warsztatowej ławie i z tej wyniosłej pozycji mogli spoglądać z góry na nieustający potok przechodniów, złożony z nierobów i ludzi pracy, toczący się przed nimi jak na paradzie główną ulicą miasteczka, w pobliżu którego spędziłem czternaście pierwszych lat mego życia. Natomiast mój ojciec, który był anglikańskim duchownym żyjącym z tłustego probostwa i najmłodszym z braci w arystokratycznej rodzinie, w przeciwieństwie do swego syna, miał wyższe, ponad swój stan, aspiracje. Od niepamiętnych czasów istniał pogański zwyczaj, aby największego bałwana z rodziny poświęcać dla dobra i morskiej potęgi ojczyzny, na ofiarę więc wybrano mnie, liczącego sobie wówczas czternaście lat. Gdyby to był zwyczaj rozsądny, nie miałbym powodu do zażaleń. Nie padł ani jeden głos sprzeciwu, gdy taką propozycję przedstawiono zebraniu złożonemu z przeróżnych moich ciotek i kuzynów, zaproszonych do nas 7. okazji Nowego Roku. Ogólnie przyklaśnięto temu, a mnie pochlebiło tak jednogłośne uznanie moich kwalifikacji i głaskanie ręką ojca po głowie, jakie mu towarzyszyło. Poczułem się tak dumny i, niestety, w równej mierze nieświadomy, niczym jagniątko z pozłacanymi różkami, igrające kwiatami girland przesądzających jego los, z czego tylko ono samo nie zdawało sobie sprawy. Poczułem nawet, a może tylko tak mi się wydało, co prawda w nieznacznym stopniu, pewien wojskowy zapał, a wizja wspaniałej przyszłości mignęła mi przed oczyma ukazując w dalekiej perspektywie karocę zaprzężoną w czwórkę koni i srebrną zastawę na moim stole. To wszystko jednak szybciej, niż mogłem się w tym rozeznać, rozwiało się pod wpływem dotkliwego bólu, ja6
ki spowodował mój brat Tom, óbjaśniający świece na polecenie ojca, gdy korzystając z mego zamyślenia wetknął mi do lewego ucha tlący się jeszcze kawałek knota. Zważywszy, iż opowieść moja do krótkich nie należy, nie wolno mi rozwodzić się nad jej początkiem. Poinformuję więc czytelnika, iż mój ojciec, mieszkający na północy Anglii, nie uważał za stosowne wyposażyć mnie w pobliskim miasteczku, w dwa tygodnie natomiast po owej wspomnianej już decyzji wysłał mnie do Londynu na koźle dyliżansu, zaopatrzywszy w n a j lepszy zielonkawy garnitur i sześć koszul. Aby uniknąć jakichkolwiek pomyłek, na zakupionym bilecie widniała instrukcja, iż „pasażer ma być dostarczony panu Tomaszowi Handycockowi pod numerem 14 w zaułku Świętego Klemensa — przejazd opłacony". Rozstanie się moje z rodziną bardzo było wzruszające; matką gorzko płakała, gdyż jak wszystkie matki kochała mocniej niż resztę dzieci to najgłupsze z nich, jakie sprezentowała memu ojcu. Moje siostry płakały, ponieważ płakała matka, Tom zaś r y czał przez jakiś czas najgłośniej ze wszystkich, gdyż dostał od ojca lanie za zbicie w tym tygodniu już czwartego okna. Podczas tego wszystkiego ojciec chodził tam i z powrotem po pokoju z wielką niecierpliwością, gdyż pożegnalna scena nie pozwalała mu usiąść do obiadu, a jak wszyscy prawowierni duchowni przywiązany był do tej jedynej zmysłowej rozkoszy dozwolonej ludziom jego powołania. W końcu wyrwałem się z ich objęć. Beczałem okropnie, oczy miałem zaczerwienione i tak spuchnięte, iż z trudem można było odróżnić źrenice, a łzy i brud umazały moje policzki w der:eń marmurka na kominku. Zanim scena ta dobiegła końca, chusteczka moja, od wycierania oczu i siąkania nosa, przemokła na wskroś.
Mój brat Tom, z uprzejmością przynoszącą zaszczyt jego dobremu sercu, wymienił ją na swoją, mówiąc z braterską troską: — Piotrze, masz tu moją, sucha jest jak pieprz. — Ojciec jednak nie czekał, aż ta druga chusteczka spełni swoją powinność. Poprowadził mnie przez sień, gdzie znajdowała się męska i żeńska służba. Uścisnąłem ręce służącym, a wycałowawszy wszystkie służące stojące w szeregu z fartuszkami przy oczach, opuściłem ojcowski dom. Nasz woźnica odwiózł mnie do miejsca, skąd miał wyruszyć dyliżans. Widząc mnie bezpiecznie zaklinowanego między dwiema tłustymi starymi jejmościami i po umieszczeniu mego bagażu wewnątrz pojazdu pożegnał się ze mną. Za kilka minut byłem w drodze do Londynu. Byłem zbyt przygnębiony, by cokolwiek zauważyć podczas tej podróży. Po przybyciu do Londynu zawieziono mnie do oberży Pod Błękitnym Dzikiem (na^wy ulicy zapomniałem). Nigdy nie słyszałem o takim zwierzaku, on zaś naprawdę wyglądał straszliwie, pysk miał rozwarty i okrutne zębiska. Co mnie natomiast najwięcej zaskoczyło — to to, że jego zęby i racice były z czystego złota. Nie wiadomo, pomyślałem, czy w jakichś obcych krajach, które dane mi będzie zwiedzić, nie spotkam i nie zastrzelę jednego z tych straszliwych potworów. Z jakimż pośpiechem odetnę te cenne części i z jaką radością po powrocie złożę je na podołku mojej matki w dowód mego synowskiego przywiązania! Na myśl o matce znów łzy napłynęły mi do oczu. Woźnica rzucił bat stajennemu, a wodze na końskie grzbiety, następnie zlazł z kozła, wołając do mnie: — A więc, młody dżentelmenie, jesteśmy na miejscu. — Przystawił drabinkę, abym mógł zejść, potem zwrócił się do odźwiernego mówiąc: — Słuchaj, Bill, masz zaprowaĆ
Szłć tego t u t a j młodego dżentelmena z tym tu•>• pakunkiem pod ten adres. A szanowny pari raczy pamiętać o woźnicy. — Odpowiedziałem na] to, że nie zapomnę o nim, skoro tego sobie życzy, a gdy odchodziłem z odźwiernym, za•%'Jażył: — Ależ z niego prawdziwy głupek, to fpkt. — Przybyłem zupełnie bezpiecznie na zaułek Sw. Klemensa, a tam odźwierny dostał szylinga od służącej za fatygę, ona zaś wprowadziła mnie do saloniku, gdzie stanąłem przed obliczem pani Handycock. Pani Handycock była drobną chudą kobieciną nie wyrażająca się w zbyt poprawnej angielszczyźnie i jak zaobserwowałem, spędzała większość swego czasu wrzeszcząc ze szczytu schodów na służbę znajdującą się na dole. Gdy tani przebywałem, nigdy nie widziałem, by coś ki"dy czytała lub by zajmowała się szyciem. Miała wielką szarą papugę i naprawdę trudno mi powiedzieć, która z nich głośniej skrzeczała. W stosunku do mnie jednak była bardzo grzeczna i uprzejma i dziesięć razy dziennie zapytywała, kiedy ostatnio miałem wiadomości o moim dziadku lordzie Privilege'u. Zauważyłem, że zawsze to czyniła, gdy podczas mego pobytu w jej domu ktoś ją odwiedzał. Zaledwie byłem tam dziesięć minut, gdy oświadczyła, że zawsze „hadorowała" marynarzy, gdyż byli to „protektorzy" i obrońcy króla i kraju, dodając, że pan Handycock przyjdzie do domu o czwartej, a wówczas usiądziemy do obiadu. Nagle zerwała się z krzesła i ryknęła do kucharki ze szczytu schodów: — Jemima, Jemima! Tych wKlinek nie smaż, tylko je ugotuj. — Nie mogę, psze pani, już są obtoczone w jajku i tartej buJce i zawinięte tak, że trzymaja w pyszczkach swoje ogonki. — Nie szkodzi, Jemima, niech tak będzie — odparła dama. — Kochanie, nie wkładaj przypadkiem palca do klatki papugi, bo ona 9
nie bardzo lubi obcych. Pan Handycock będzie w domu o czwartej i wówczas zjemy obiad. Czy lubisz witlinki? Bardzo pragnąłem ujrzeć pana Handycocka i bardzo też łaknąłem obiadu, przeto wcale się nie zmartwiłem, słysząc jak zegar na schodach wybił czwartą, a wtedy pani Handycock znów się zerwała i wstawiwszy głowę między balaski krzyknęła: — Jemima, Jemima, jest czwarta godzina! — Słyszałam, psze pani — odparła kucharka i tak pokręciła patelnią, że na niej zaskwierczało, a kuchenne zapachy przeniknęły aż do salonu, mnie zaś głód jeszcze bardziej skręcił kiszki. Stuk, puk, puk! — Oto twój pan, Jemimo! — wrzasnęła dama. — Słyszę go, psze pani — odparła kucharka, — Kochanie, zbiegnij na dół i wpuść pana Handycocka do domu — rzekła jego żona. — A to będzie dla niego niespodzianka, gdy ty mu otworzysz drzwi. Zbiegłem na dół, jak sobie tego życzyła pani Handycock, i otworzyłem drzwi od ulicy. — Kim ty, u diabła, jesteś? — krzyknął pan Handycock grubym głosem. Był to mężczyzna wysokości sześciu stóp, odziany w niebieskie pantalony, buty z cholewami, czarny surdut i kamizelkę. Wyznaję, że byłem nieco zbity z tropu, ale odpowiedziałem, że nazywam się Simple. — Więc proszę pana, panie Simple, co powiedziałby na to pański dziadek, gdyby pana teraz zobaczył? Mam dosyć służby, aby mi otwierała drzwi, a dla młodych dżentelmenów właściwym miejscem jest salon. — Spokojnie, panie Handycock — rzekła żona wychodząc na schody. — Jak możesz tak się gniewać? To ja kazałam mu otworzyć drzwi, aby ci zrobić niespodziankę. 10
— Istotnie zrobiłaś mi niespodziankę swoimi przeklętymi wygłupami. Gdy pan Handycock wycierał buty ha słomiance, ja wróciłem na górę i muszę przyznać, że poczułem się nieco upokorzony, gdyż ojciec powiedział mi, że pan Handycock był jego maklerem i uczyni wszystko, by zapewnić mi wszelkie wygody. Istotnie tak pisał w swoim liście, który ojciec pokazał mi przed wyjazdem z domu. Po powrocie do salonu pani Handycock powiedziała szeptem: — Nie rób sobie nic z tego, kochanie. Widocznie coś złego stało się na giełdzie. Pan Handycock jest teraz n i e d ź w i e d z i e m * Tak i ja myślałem, ale nic na to nie powiedziałem, gdyż pan Handycock przyszedł na górę. Tu dwoma krokami przemierzył odległość od drzwi saloniku do kominka, a stanąwszy do niego tyłem podniósł poły surduta i zaczął pogwizdywać. — Czy jesteś gotów do obiadu, mój drogi? — rzekła pani niemal z drżeniem. — Ja jestem, o ile obiad jest gotów. Zdaje się, że zwykle jadamy o czwartej — odparł szorstko mąż. — Jemima, Jemima! Słuchaj, Jemima! Nakładaj na półmiski! — Ju*, psze pani — odrzekła kucharka — tylko podprawię zasmażkę. Pani Handycock z powrotem zajęła swoje miejsce, pytając: — Więc, panie Simple, jak miewa, się pański dziadek, lord Privilege? — Miewa się doskonale, proszę pani — odparłem po raz piętnasty co najmniej. Ciszę, jaka nastąpiła po tym stwierdzeniu, przerwał obiad. Pan Handycock opuścił poły * W żargonie giełdowym „niedźwiedź" to ktoś, kto spekuluje na zniżkę.
11
swego surduta i udał się na dół, nie dbając 0 to, ezy jego żona i ja podążamy za nim. Skoro tylko oddalił się poza zasięg głosu, zapytałem: — Proszę pani, dlaczego pan Handycock jest taki zły na panią? — Och, mój drogi, to jedna z przykrości życia małżeńskiego. Gdy mężowi c.dfc się nie powiedzie, żona z pewnością za to odpokutuje. Pan Handycock musiał stracić dużo pieniędzy na giełdzie. Wtedy zawsze przychodzi wściekły do domu. Ale gdy zarobi, wesoły jest jak szczygiełek. — Czy wy nareszcie zejdziecie na obiad? — ryknął z dołu pan Handycock. — Tak, najdroższy — odparła dama. — Myślałam, że poszedłeś umyć ręce. Zeszliśmy do jadalni, a tam przekonaliśmy się, że pan Handycock już zdążył pożreć dwa witlinki zostawiwsay na półmisku jednego dla żony i dla mnie. — Czy nie zjadłby pan kawałeczek rybki, kochanie? — zwróciła się pani do mnie. — Nie warto go dzielić na dwie połowy — zaznaczył ponuro jegomość i posługując się nożem i widelcem przełożył rybę na swój talerz. — Taka jestem rada, że ci smakuje, mój kochany — potulnie odparła żona i zwracając się do mnie rzekła: — Zaraz będzie pieczeń cielęca, mój drogi. Pieczeń zjawiła się na stole i na nasze szczęście pan Handycock nie zdołał jej całej pożreć. Niemniej jednak wziął sobie lwią część, odkraw u j ą c najlepsze kąski, a następnie odsunął półmisek ku żonie i mnie, abyśmy się sami obsłużyli. Nie zdążyłem zjeść dwóch kawałeczków, gdy pan Handycock życzył sobie, bym wstał od stołu 1 podał mu kufel piwa stojący na kredensie. Pomyślałem, że skoro nie było rzeczą stosowną, 12
bj a otwiera! drzwi, odnosiło się to również do podawania do stołu, ale posłuchałem go bez K t j obiedzie pan Handycock zszedł d o piwnicy po butelkę wina, - O rety! — krzyknęła żona — musiał strasie masę gotówki. Chodźmy lepiej na górę i zostawmy go samego. Może po butelce porta hum >r mu się poprawi. Chętnie wyszedłem, a będąc bardzo zmęczony uoałem się na spoczynek rezygnując z herbaty, gdyż pani Handycock nie ważyła się jej podać, z&uim mąż nie wróci na górą.
Rozdział
II
Błyskawiczne wyekwipowanie — Tego dnia na moje szczęście pan Handycock nie jest niedźwiedziem i wszystko dla mnie idzie pomyślnie — Wyjeżdżam do Portsmou'h — Na tylnym koźle dyliżansu spotykam człowieka „sprzed masztu"* — On maskuje się wódecznością, ale to nie jedyna maska, na którą daję się nabrać W t e j podróży
Następnego r a n k a pan Handycock w y dał się być w lepszym humorze. Posłano po właściciela zakładu tekstylnego, zajmującego się wyposażaniem kadetów etc. „w najkrótszym terminie" i dano mu zamówienie na m ó j ekwipunek, przy czym p a n Handycock uparł się, by wszystko było gotowe na następny dzień, W przeciwnym razie a r t y k u ł y nie zostaną odebrane, dodał też, że ma już zarezerwowane miejsce w dyliżansie do Portsmouth. — Ależ proszę pana — zauważył właściciel sklepu — obawiam się, że w tak krótkim czasie nie... — Pańska reklama wyraźnie pisze „w n a j krótszym czasie" — odparł p a n Handycock z pewnością siebie i autorytetem człowieka, któremu ktoś inny dał okazję wytknięcia sobie czegoś posługując się własnymi a r g u m e n t a mi. — Jeśli p a n nie podejmie się t e j pracy, kto inny to uczyni. To uciszyło kupca, który obiecał wywiązać się z obietnicy, wziął moją miarę i wyszedł. * Wyrażenie, oznaczające prostego marynarza, pochodzi x f a k t u , że pomieszczenia m a r y n a r z y mieściły s&ę na praadzie okrętu, w żargonie m a r y n a r s k i m : „przed m a sztem".
y
Wkrótce potem pan Handycock również opuścił dom. Przy ciągłym powracaniu do mego dziadka, zwracaniu się do papugi i zastanawianiu się, ileż to pieniędzy musiał stracić jej mąż, pani Handycock wybiegała ina schody, by pogadać I z! kucharką, i tak dzień nieźle przeszedł do godziny czwartej. Wówczas, jak przedtem, wrzasnęła pani Handycock, wrzasnęła kucharka i| wrzasnęła papuga, pan Handycock zaś zastukał do drzwi i został wpuszczony do domu — lecz nie przeze mnie. Trzema susami przebiegł schody i wpadając do saloniku krzyknął: — Nancy, kochanie, jak się miewasz? — Pochylając się nad nią dodał: — D a j mi buziaka, żoneczko. Głodny jestem jak wilk. Jak się pan ma, panie Simple? Spodziewam się, że spędził pan przyjemnie przedpołudnie. No, muszę umyć ręce i zmienić obuwie. Nie mogę w tym stanie zasiąść z państwem do stołu. Jak się masz, Polly? — Taka jestem rada, że jesteś głodny, kochanie. Mam taki smaczny obiadek dla ciebie — odparła żona cała w uśmiechach. — Jemima, pośpiesz się i nalewaj. P a n Handycock jest taki głodny. — Tak, psze pani — odrzekła kucharka, pani Handycock zaś udała się za mężem do sypialni znajdującej się na tym samym piętrze, aby pomóc mu w toalecie. — Na Jowisza, Nancy, ale b y k o m* ładnie wpadło — rzekł pan Handycock, gdy siadaliśmy do stołu. — Och, bardzo jestem z tego zadowolona — odparła żona, chichocząc. Ja zaś byłem pewny, że tak było w istocie, ale nie rozumiałem dlaczego. * Żargon giełdowy, „ b y k " — to osoba spekulująca na zwyżkę.
15
go Z ^ r m t
1
POZWOli
Pan
'
Ż£
łając się, wyszedł z tłumu i zaklinał się, że usi jechać do P l y m o u t h . Po kole w d r a p a ł oc n n X J e Ś l i P a n S 3 m n a n i 3 n i e reflektuj H i ę na górę i usiadł przy mnie. Musiałem włparłem uprzejmie. ócznie bacznie mu się przyglądać, gdyż rzekł: probatą po"rtąsnęla g T o w a ^ m ^ ^ ^ 1 * ~ C z e g 0 s i ę g a P i s z . " m a ł y pomuchlu? Chcesz runku, g d y j e j n i ą ż L k ł t d T ł SieS T ^ ^ — Uołąbeczko,. pozwolisz rybki? matrosa na małej fali, to jest na małej . -j —"» Dzisiaj oboje partycypowaliśmy w tym da- bańce, chciałem powiedzieć? Odparłem, że nigdy w życiu nie byłem na UłU, ja zaś nigdy nie widziałem bardziej u p r z e j - L ^ z u i właśnie się wybieram, aby na nim HAĆgo człowieka niż pan Handycock. Żartował Z żoną, dwa czy trzy razy częstował mnie wi- łużyć. nem, opowiadał o moim dziadku. Jednym sło- — Jesteś więc jak ten młody niedźwiadek, którego wszystkie kłopoty miały dopiero spotwem, spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór. Następnego dnia przed południem dostarczo- kać — odparł m a r y n a r z . — Tak, m ó j pieszczono do domu moją garderobę, ale pan Handy- bzku, jak się tylko znajdziesz na pokładzie, zocock, którego dobry humor nie opuszczał, baczysz, jaki to małpi cyrk. Oberwiesz więcej oświadczył, że nie pozwoli mi podróżować no- kopniaków niż pensów. H e j tam, ty nosikuflu, cą, mam spać tutaj, a wyruszyć na drugi dzień d a w a j tu jeszcze k w a t e r k ę piwa. rano. Tak też * uczyniłem o godzinie szóstej, Kelner o w e j oberży z a o p a t r u j ą c e j dyliżans o ósmej zaś przybyłem do oberży Pod Słoniem przyniósł piwo. M a r y n a r z wypił połowę kufla, z Zamkiem, gdzie zatrzymaliśmy się na piętnaś- a drugą połowę chlusnął kelnerowi w twarz cie minut. Patrzyłem na malowidło przedsta- mówiąc, że to jest jego zapłata, a potem dowiające to zwierzę z zamczyskiem na grzbie- dał: — Ile się należy? — Widać było, że kelner cie, przyrównując to, co niósł na sobie, pod Dardzo się rozgniewał, zbyt się jednak bał m ,—a rynarza, by mu cokolwiek odpowiedzieć, zażądał Względem rozmiaru i ciężaru do znanego mi ^Trpchv "e n 7óV^Maryna"rz wyjął garść bankno zamku w Alnwrck, wysilałem swoją wyobraź- c z x e • nię, aby pojąć potworną masę słonia, gdy za- tów pomieszanych ze złotymi, s r e b r n y m i i mieuważyłem na rogu ulicy jakieś zbiegowsko. Za- dzianymi m o n e t a m i i zaczął wybierać pieniąpytałem więc siedzącego obok mnie jegomoś- dze, by zapłacić za piwo, gdy nagle zniecierplicia, odzianego w płaszcz w szkocką kratę, czy wiony woźnica zaciął konie i ruszył w drogę. to coś aż tak bardzo niezwykłego, by przyciąg— Tak to jest. R ą b cumy i z w i e w a j — zawonąć tłum ludzi, on zaś odparł: — Nie bardzo, to łał m a r y n a r z w p y c h a j ą c z powrotem pieniądze tylko pijany marynarz. do kieszeni w spodniach. — Oto czego nauczysz Podniosłem się ze swego miejsca, znajdują- się, kawalerze, zanim zrobisz dwie podróże na cego się w tylnej części pojazdu, aby lepiej morzu. widzieć, gdyż był to dla mnie zupełnie nowy Tymczasem jegomość w szkockim płaszczu, widok, pobudzający moją ciekawość, a tymczasiedzący obok mnie, zapalił cygaro nie odzysem ku memu zdumieniu sam marynarz, zataw a j ą c się ani słowem. Wszcząłem z nim roz16
ł — Peter Simpie t. I
17
mową na temat mego morskiego zawodu i zapytałem, czy trudno jest go się wyuczyć. — Uczyć Się — zawołał marynarz, przerywając nam rozmowę. — Nie, skąd? Trudne to może być dla takich ciemniaków sprzed masztu jak ja, ale ty pewnie będziesz podchorążym*, a Ci nie mają wiele do nauki, a to dlatego, że wystarczy im nagryzmolić swoje tygodniowe raporty, a potem chodzą tylko z rękami w kieszeni. Musisz nauczyć się żuć tytoń, popijać grog, płatać figle nie bojąc się chłosty i już umiesz wszystko, czego podchorążemu w tych czasach potrzeba. Czy nie mam racji, proszę pana? — rzekł marynarz zwracając się do jegomościa w szkockim płaszczu. — Pytam się pana dlatego, że pan jest marynarzem, sądząc po kroju pańskiego kliwra, bez obrazy, proszę szanownego pana — ciągnął dotykając ręką kapelusza. — Niestety, trafiłeś prawie w sedno, mój dobry człowieku — odparł jegomość. Pijaczyna wdał się więc z nim w rozmowę i opowiadał, jak to został zwolniony z okrętu „Audacious" w Portsmouth, a przyjechał do * Ang. mldshlpman. Oznacza, co w y n i k a z akcji powieści, marynarza-dżentelmena, t r a f i a j ą c e g o na okręt dobrowolnie, zwykle pochodzącego z niezamożnej „dob r e j " czy arystokratycznej rodziny, mieszkającego na śródokręciu (midshlp) porraędzy zwykłymi marynarzami m a j ą c y m i lokum na dziobie, od których dzieli go prawie przepaść, werbowanymi drogą dobrowolnego zaciągu lub branymi przymusowo, a kapitanem i oficerami na rufie. To mieszkanie pomiędzy miejscem najgorszym a n a j lepszym na okręcie jest znamienne dla tej grupy eiarynarzy, podoficerów, z k t ó r e j w przyszłości wywodzić się będą oficerowie. Wobec b r a k u rodzimej tradycji morskiej n a j t r a f n i e j s z y m , zdaniem tłumacza, odpowiednikiem mldshipmana jest w języku polskim „podchorąży" (Stanisławski w swym słowniku podaje: „aspirant", a więc: k a n d y d a t [na oficera], termin współcześnie z powodu skojarzeń prawniczych raczej nie do przyjęcia).
18
Londynu, aby z kolegami przepuścić trochę pieniędzy, ale przekonawszy się, iż sygnet sprzedany jako złoty za piętnaście szylingów przez pewnego Żyda w Portsmouth okazał się tombakowy, wraca do Portsmouth, by Żydowi podbić jedno i drugie oko za to łajdactwo, a potem z powrotem uda się do swoich kumpli, którzy obiecali mu popijać Pod Kogutem z Butelką w zaułku Sw. Marcina aż do jego powrotu na Ł l e n c j ę powodzenia jego wyprawy. Jegomość w szkockim płaszczu gorąco go pochwalił za ten rezolutny wyczyn, dodając uwagę, że aczkolwiek podróż do Portsmouth i z powrotem może być dwa razy droższa niż złoty sygnet, w końcu może być warta „żydowskiego oka". Co chciał przez to powiedzieć, nie rozumiałem. Na każdym postoju dyliżansu marynarz zamawiał coraz więcej piwa- i zawsze nie dopitą resztą bluzgał w twarz usługującemu w momencie, gdy dyliżans ruszał, następnie rzucał cynowy kufel na ziemię, aby kelner musiał go podnieść. Marynarz za każdym postojem stawał się bardziej pijany, a na ostatnim przed Portsmouth w y j ą ł pieniądze i nie mogąc znaleźć drobnych, dał kelnerowi banknot z poleceniem, by go zmienił. Kelner zmiął banknot i schowawszy go do kieszeni wydał marynarzowi resztę z jednego funta, ale jegomość w szkockim płaszczu zauważywszy, że marynarz dał pięciofuntowy banknot, zażądał kategorycznie, by kelner pokazał, co dostał, i wydał właściwą resztę. Marynarz odebrał swoje pieniądze od kelnera, który czerwony ze wstydu, że oszustwo się wydało, przepraszał za omyłkę. — Naprawdę bardzo przepraszam — powtórzył — to była tylko pomyłka. — Na to m a r y narz: — Ja także ciebie przepraszam — i rzucił w kelnera kuflem z taką siłą, że naczynie 19
rozpłaszczyło SIĘ na jego głowie, a on bez przytomności padł na żiemię. Woźnica popędził konie i nigdy się nie dowiedziałem, czy kelner został zabity, czy nie. Gdy dyliżans ruszył z miejsca, marynarz bacznie przyglądał się jegomościowi w szkockim płaszczu, a po kilku minutach rzekł: — Na pierwsze spojrzenie wziąłem pana za oficera marynarki wojennej w cywilu, ale teraz widząc, jaki jest pan przebiegły, jeśli chodzi o forsę, myślę, że z pana jakiś Szkot szaraczek i pewnie drugi oficer na statku handlowym. Masz pan tu pół korony za fatygę. Dałbym więcej, gdybym wiedział, że to przepijesz. Jegomość zaśmiał się i wziął pół korony, a jak później zauważyłem, dał ją siwowłosemu żebrakowi przed Portsdown Hill. Chciałem się od niego dowiedzieć, czy rychło będziemy w Portsmouth, na co odparł, że właśnie mijamy linie, ja zaś żadnych linii nie widziałem, a wstydziłem się zdradzić ze swoją ignoracją. On spytał, na jaki okręt mam się udać. Nie mogłem sobie przypomnieć, jaką ten okręt ma nazwę, ale powiedziałem, że jest wymalowana na moim kuferku, który będzie przywieziony furgonem, a ja tylko tyle sobie przypominam, że jest francuska. — A nie masz listu polecającego do kapitana*? — Tak, mam — odparłem i w y j ą ł e m z kie* Obecnie w angielskiej marynarce w o j e n n e j obowiązują inne nazwy stopni służbowych niż w XIX w., m a j ą c e odpowiedniki w naszej terminologii (na okręcie idąc od góry jest: dowódca, pierwszy zastępca dowódcy itd.), które jednak byłyby anachronizmem w opisywanej epoce, używamy więc w książce terminów z naszej m a r y narki handlowej: kapitan, pierwszy oficer itd., j a k o lepiej być może przystających do ówczesnych nazw angielskich.
W
Bzonl portfel, gdzie znajdował się list. — Kapitan Savage, okręt Jego Królewskiej Mości „IHomedc" — przeczytałem w dalszym ciągu rozmowy. Ku memu zdumieniu on z zimną krwią przystąpił do otwierania listu. Spostrzegłszy, co zamierza, natychmiast wyrwałem mu list z ręki, wyrażając jednocześnie swój sąd, że jest to czyn hiehonorowy i że nie uważam go za dżentel: łnfna. — Jak sobie życzysz, chłopaczku — odp a r ł . — P a m i ę t a j , oświadczyłeś mi, że nie jestem dżentelmenem. Otulił się szczelnie płaszczem i nie rzekł wię« c e j ani słowa. Ja zaś byłem ogromnie z siebie ;* rad, że go osadziłem na miejscu swoją zdecydowaną postawą.
Rozdział
III
Pod Błękitnymi Filarami szaro — Znakomity duch Wkrótce napełniam się i chem, czyli spirytusem, całkowicie obezwładniony
robią mnie na tego lokalu — ja gorącym duaż zostaję nim — Melduję się
wanie
że
kapitanowi, by złożyć mu swoje uszanoprzekonując
się,
już
miałem
przyjemność go poznać — Z jednych tarapatów w drugie
Dyliżans zatrzymał się, zapytałem więc woźnicę, gdzie się z n a j d u j e najlepsza oberża. Oto co usłyszałem: — Tam gdzie Błękitne Filareożki, zostawiają podchorążaczki swe kufereczki, za herbateczki zaś i grzaneczki zapominają czasem płacić rachuneczki. — Rzekłszy to r y k n ą ł śmiechem, a ja pomyślałem, że d w o r u j e sobie ze mnie, lecz on wskazał batem na dwa duże na niebiesko pomalowane słupy stojące tuż przy wejściu do stacji dyliżansów i powiedział, że podchorążowie zatrzymują się w tym właśnie zajeździe. Następnie prosił, bym pamiętał o woźnicy. Teraz już wiedząc, że chodzi o to, b y m nie zapomniał o napiwku, dałem mu jednego szylinga i wszedłem do oberży. Sala kawiarniana pełna była podchorążych. Niepokojąc się o los swego k u f e r k a zapytałem jednego z nich, czy mu wiadomo, kiedy nadejdzie wóz bagażowy. — Czy spodziewasz się swojej mamusi? — odparł zapytany. — Nie, ale tam jest mój m u n d u r . Noszę to zielonkawe ubranie, dopóki nie nadejdzie. — Przepraszam, a na jakim okręcie kolega będzie służył? 22
—»• „Dajmimagda", pud kapitanem Tomaszem Kirkwallem Savagiem. — O, „Diomede". Słuchaj, Robinson, czy to nie ta fregata, na której każdy z podchorążych oberwał po cztery tuziny batów za niewyrównanic W sobotę swoich tygodniowych rachunków? — Z całą pewnością — odrzekł Robinson. — Nie dawniej jak parę dni temu kapitan kazał wlepić pięć tuzinów jednemu chłopakowi tylko za to, że miał szkarłatną tasiemkę przy zegarku. —• Przecież to najstraszniejszy tyran w całej marynarce — dodał inny. — Podczas ostatnich manewrów kazał wysmagać całą prawoburtową wachtę za to, że okręt robił nie więcej niż dziewięć węzłów, i to idąc ostro do wiatru. — Wielkie nieba — rzekłem. — To strasznie wpadłem. — Na honor, współczuję ci. Będą się tobą wysługiwać, aż zdechniesz, bo na okręcie jest tylko trzech podchorążych, reszta uciekła. Prawda, Robinson? — Teraz zostało tylko dwóch, ponieważ nieszczęsny Mathews padł trupem ze zmęczenia. Kazano mu harować cały dzień i całą noc trzymać wachtę. I tak przez sześć tygodni, aż pewnego dnia znaleziono go bez ducha leżącego na swoim kuferku. — O Boże, litości! — krzyknąłem. — A na wybrzeżu wszyscy mówili, że on jest taki dobry dla podchorążych. — Istotnie — odparł Robinson. — On sam każe to wszędzie rozgłaszać. Zresztą zobaczysz, że jak tylko zameldujesz mu o swoim przydziale na okręt, oświadczy, jaki jest szczęśliwy, widząc cię, i wyrazi nadzieję, że twoja rodzina miewa się dobrze. Następnie poleci ci udać się na pokład okrętu i zapoznać się ze swymi obo23
wiązkami. Potem trzymaj się od niego z daleka. Teraz zapamiętaj sobie, co ei powiedziałem, a sam zobaczysz, czy się nie sprawdzi. Tymczasem siadaj z nami i wypij szklaneczkę grogu. To cię zaraz podniesie na duchu. Podchorążowie tyle naopowiadali mi o moim kapitanie i o potwornych okrucieństwach, jakie stosował, że zaczęły mnie ogarniać poważne wątpliwości, czy nie byłoby lepiej ruszyć z powrotem do domu. Gdy zaś poprosiłem ich o zdanie W tej materii, oświadczyli, że jeśli tak uczynię, zostanę pojmany jako dezerter i powieszony. Najlepiej zaś będzie, jeśli go poproszę, by przyjął kilka galonów rumu, gdyż bardzo lubi grog, może więc zaskarbię sobie jego łaski przynajmniej na tak długo, jak starczy rumu. Muszę wyznać z przykrością, że podchorążowie potężnie mnie upili owego wieczoru. Nie pamiętam, kto i jak położył mnie do łóżka, a znalazłszy się tam następnego ranka z potwornym bólem głowy miałem bardzo mętne pojęcie o tym, co się zdarzyło. Do głębi wstrząśnięty faktem, iż tak rychło zapomniałem o przestrogach rodziców, przysięgałem sobie, że nigdy więcej nie będę równie lekkomyślny, gdy wszedł ten właśnie podchorąży, który okazał mi tyle uprzejmości wczoraj wieczorem. — Jazda, panie Zielonkawy — ryknął, czyniąc zapewne aluzję do koloru mego ubrania.-— Wyciągaj nogi i naciągaj łachy. Sternik przysłany przez kapitana czeka na ciebie na dole. Wpadłeś w porządną kabałę narozrabiawszy wczoraj wieczorem! — Ja rozrabiałem?! Wczoraj wieczorem?! — odparłem zdumiony. — Skądże kapitan może wiedzieć, że byłem wstawiony? — Diabeł cię pewnie skusił, ale sam się o to postarałeś będąc w teatrze. 2i
— W teatrze?! Czyż ja byłem w teatrze? — Byłeś z całą pewnością. Uparłeś się, żeby iść, mimo że robiliśmy wszystko, by temu przeszkodzić, gdyż byłeś zalany w sztok. Kapitan był tam w towarzystwie córek admirała. Nazwałeś go tyranem, dałeś mu prztyczka w nos. Jak to, nie pamiętasz? Powiedziałeś mu, że nic sobie z niego nie robisz i gwiżdżesz na niego. — Biada mi, biada' Cóż ja teraz pocznę? Co pocznę? — wykrzyknąłem. — A mamusia tak mnie przestrzegała przed piciem i złym towarzystwem. — Złe towarzystwo! A kogo to, szczeniaku, masz na myśli? — W żadnym wypadku ciebie. — No, spodziewam się! Jako przyjaciel jednak radziłbym ci jak najszybciej udać się do oberży Pod Świętym Jerzym i zameldować się kapitanowi, gdyż im dłużej będziesz go unikał, t y m gorzej dla ciebie. Tak czy inaczej zobaczysz, czy cię przyjmie, czy nie. Całe szczęście, że nie zostałeś wpisany na listę załogi okrętu. Jazda, pośpiesz się. Sternik już wrócił z powrotem. — Nie jestem wpisany na listę... — rzekłem smętnie. — Właśnie przypominam sobie, że nadszedł list kapitana do mego ojca stwierdzający, że zostałem wciągnięty do ksiąg okrętowych. — Na honor, martwi mnie, martwi mnie to serdecznie — odrzekł podchorąży i wyszedł z pokoju z miną tak ponurą, jakby to nieszczęście jego samego spotkało. Wstałem z łóżka z głową ciężką jak ołów i z jeszcze cięższym sercem. Ubrałem się i spytałem o drogę do oberży Pod Świętym Jerzym. Zabrałem ze sobą swój list polecający, chociaż bałem się, że nie na wiele się przyda. Przybywszy na miejsce, drżącym głosem spytałem, czy pan 25
kapitan Tomasz Kirkwall Savage, dowódca okrętu Jego Królewskiej Mości „Diomede", mieszka tutaj. Kelner odparł, że właśnie je śniadanie w towarzystwie kapitana Courtneya, ale on gotów jest mnie zameldować. Podałem mu więc swoje nazwisko, on zaś wrócił po chwili i skierował mnie na górę. Ach, serce waliło mi jak młotem, takiego stracha "nigdy jeszcze nie miałem. Myślałem, że zwalę się ze schodów, Dwa razy próbowałem wejść do pokoju i za każdym razem nogi odmawiały mi posłuszeństwa. W końcu, otarłszy pot spływający iz czoła, uczyniłem desperacki wysiłek i wszedłem do pokoju. — Panie Simple, bardzo mi jest miło widzieć pana — mówił jakiś głos. Trzymałem głowę nisko opuszczoną, gdyż się bałem spojrzeć na mówiącego, ale głos ten brzmiał tak łagodnie, że zebrawszy się na odwagę spojrzałem. Siedział oto w mundurze z epoletami, ze szpadą przy boku nie kto inny, jak ów pasażer w szkockim płaszczu, który chciał otworzyć mój list i któremu rzuciłem w twarz, ż e n i e j e s t d ż e n t e l m e n e m . Myślałem, że padnę trupem, jak iten podchorąży na swoim kuferku. Opuszczałem się już na kolana, by błagać o litość, gdy kapitan widząc moje zmieszanie wybuchnął śmiechem i rzekł: — Tak więc poznał mnie pan, panie Simple? Ale nie obawiaj się niczego. Spełniłeś jedynie swój obowiązek nie pozwalając mi na otwarcie listu, ponieważ przypuszczałeś, iż nie jestem osobą, do której był zaadresowany. Na podstawie tego podejrzenia miałeś prawo oświadczyć mi, że nie jestem dżentelmenem. Twoje postępowanie zasługuje w moich oczach na pochwałę. A teraz zajmij miejsce przy stole i zabierz się do śniadania. — Kapitanie Courtney — zwrócił się do dru26
|
j
j
I !
giego kapitana siedzącego przy stole — oto jest jeden z tych moich młodzików wstępujących do służby w marynarce. Wczoraj byliśmy pasażerami tego samego dyliżansu. Następnie opowiedział wszelkie okoliczności wiadomego zdarzenia, z czego obaj serdecznie się uśmieli. Tymczasem przyszedłszy nieco do siebie zaczynałem odzyskiwać ducha, ale jeszcze nie załatwiona była ta sprawa w teatrze. Miałem nadzieję, że mnie nie poznał. Niepokój mój rozwiał się szybko, gdyż ten drugi kapitan spytał: — Byłeś wczoraj w teatrze, Savage? — Nie, jadłem obiad u admirała, a później jakoś nie mogłem oderwać się od jego córek. One są takie urocze. — Mam wrażenie, że jesteś dość z a d o m o w i o n y n a tej kwaterze. — Nie, na honor. Mogłoby tak być, gdybym miał czas na przekonanie się, którą z nich najbardziej lubię, ale obecnie okręt jest moją żoną i na razie nie chcę mieć innej, zanim nie odłożą mnie do lamusa. A więc — pomyślałem — skoro nie był w teatrze, nie jego obraziłem. Gdybym teraz tylko mógł dać mu rum, zaprzyjaźniłbym się z nim na dobre. — Bądź pan łaskaw, panie Simple, i powiedz mi, jak się miewa pański szanowny ojciec i szanowna matka? — spytał kapitan. — Dziękuję, panie kapitanie, miewają się doskonale i mam zaszczyt przekazać panu ich uszanowanie. — Jestem mocno zobowiązany. A teraz uważam, że im szybciej uda się pan na okręt i zapozna się ze swymi obowiązkami, tym będzie lepiej. (Tak właśnie mówił ten podchorąży, dokładnie te same słowa, wszystko więc, co mówił, 27
było prawdą, Zaczynałem znów drżeć ze strachu). — Chcę panu dać jedną radę — ciągnął dalej kapitan.»— Przede wszystkim bądź pan posłuszny swoim przełożonym oficerom bez najmniejszego wahania. Do mnio, a nie do pana będzie należała decyzja, czy rozkaz był słuszny, czy nie. Następnie, nie przeklinaj i nie pij alkoholu. To pierwsze jest rzeczą niemoralną i niegodną dżentelmena, a to drugie jest ohydnym nałogiem, jaki może cię zupełnie opanować. Ja osobiście nie tykam alkoholu i oczekuję, że moi młodzi dżentelmeni też będą trzymać się z dala od niego. Teraz jest pan wolny i skoro tylko nadejdzie pański mundur, proszę udać się na okręt. A tymczasem, ponieważ z okazji wspólnej podróży mogłem poznać nieco pański charakter, radzę panu nie spoufalać się przy pierwszym widzeniu z każdym napotkanym nieznajomym, gdyż możesz narazić się ńa nieprzyjemności. Zegnam pana. Złożywszy niski ukłon opuściłem pokój, rad będąc, że tak gładko przebrnąłem przez to, co wydawało się całym splotem trudności. W umy£le miałem jednak zamęt wywołany oświadczeniem owego podchorążego, będącym w tak jaskrawej sprzeczności z postępowaniem i słowami kapitana. Wróciwszy do oberży Pod Błękitnymi Filarami znalazłem wszystkich podchorążych zebranych w kawiarnianej sali i opowiedziałem im, co się wydarzyło. Gdy skończyłem wybuchnęli śmiechem oświadczając, że zażartowali sobie ze mnie. — Doskonale — rzekłem, zwracając się do tego, który rano do mnie przyszedł. — Można to nazwać żartem, ale ja nazywam łgarstwem. — Czy to do mnie się odnosi, panie Zielonkawy? — Tak jest — odparłem. 28
— Wobec tego, jako dżentelmen, żądam satydakcji. Wymiana strzałów na udeptanej ziemi. Raczej śmierć niż hańba, do stu diabłów! — Ja też panu nie odmawiam — odrzekłem — aczkolwiek wolałbym nie bić się w pojedynku, gdyż mój ojciec ostrzegł mnie w tej materii, pragnąc, bym jeśli to tylko możliwe, unikał tego, gdyż jest to wyzwanie rzucone Stwórcy, ale zdając sobie sprawę, że muszę postępować, •jak przystało na oficera, zostawił to memu uznaniu, gdybym kiedykolwiek znalazł się przed takim dylematem. — Nie mamy zamiaru wysłuchiwać jednego z bębnionych kazań twego ojca — odparł podchorąży (powiedziałem im, że mój ojciec jest duchownym). — Pytanie jest wyraźne. Będziesz się bił czy nie? — Czy nie można by tej sprawy inaczej załatwić? — przerwał inny podchorąży. — Czy pan Zielonkawy nie cofnie swego zarzutu? — Moje nafcwisko brzmi Simple, szanowny panie, a nie Zielonkawy — odparłem. — A ponieważ on skłamał, niczego nie cofam. — Wobec tego sprawa musi mieć swój bieg — rzekł podchorąży. — Robinson, bądź tak uprzejmy i zostań moim sekundantem. — To nieprzyjemna historia — odrzekł tenże — ty strzelasz doskonale, ale skoro sobie życzysz, nie mogę ci odmówić. Panie Simple, jeśli się nie mylę, nie masz pan przyjaciela, który mógłby panu służyć. — Owszem, ma — oświadczył jeden z podchorążych. — To jest odważny typ i ja będę jego sekundantem. Ustaliliśmy więc, że spotkanie nastąpi jutro rano, a bronią będą pistolety. Zdawałem sobie sprawę, że jako oficer i dżentelmen nie mogłem odmówić, ale czułem się bardz-o marnie. Nie upłynęły trzy dni mojej samodzielności, a już 29
sdążyłcm siQ upić, toraz zaś mam się bić w pojedynku. Poszedłem do swego pokoju i napisałem długi list do matki, załączając kosmyk swoich włosów, uroniłem też kilka łez na myśl, jak będzie jej przykro, gdy zostanę zabity. Od kelnera pożyczyłem Biblię, którą czytałem przez resztę dnia.
Rozdział
IV
Pewnego zimnego poranka przed śniadaniem uczę się, jak wytrzymać ogień i okazać odwagę — Po śniadaniu wykazuję się rycerskością — Zamiast nagrody nagany — Kobiety sprawczyniami zła — Z powodu jednej tracę przepustkę na ląd, a z powodu drugiej pieniądze
Obudziwszy się następnego ranka nie mogłem sobie uzmysłowić, co to był za ciężar Ugniatający moją pierś, ale po wstaniu z łóżka i zebraniu rozproszonych myśli uprzytomniłem sobie, że za godzinę lub dwie rozstrzygnie się, czy przeżyję do następnego dnia, czy nie. Pogrążywszy się w żarliwej modlitwie powziąłem w m e j duszy niezłomne postanowienie, że nie wezmę na swoje sumienie przelania k r w i innego człowieka i że strzał z mego pistoletu oddam w powietrze. I dopiero po powzięciu tego postanowienia opuścił mnie, p a n u j ą c y nade mną do t e j chwili, niepokój. Zanim zdążyłem się ubrać, wszedł do mego pokoju ów podchorąży, który .z własnej woli zgłosił się na mego sekundanta, i poinformował mnie, że rozprawa rozstrzygnie się w ogrodzie za oberżą, że m ó j przeciwnik [ jest znakomitym strzelcem, muszę się więc spodziewać, że będę porządnie zadrapany, jeśli nie przewiercony. — Co to znaczy „zadrapany" i „przewiercony"? — spytałem. — Nie tylko ani razu się nie pojedynkowałem, ale nigdy w życiu nie strzelałem z pistoletu. 31
Wiec wyjaśnił, ze będę „zadrapany", jeśli moja ręka lub noga zostanie przestrzelona, a przewiercony", jeśli kula przejdzie przez moje ciało. — A jak to jest możliwe — ciągnął dalej — 20 Się nigdy nie biłeś w pojedynku? — Nie — odparłem. — Nie mam jeszcze skończonych piętnastu lat. — Piętnaście lat! Przysiągłbym, że masz co najmniej osiemnaście. (Byłem bardzo wysoki i tęgi, jak na swój wiek, i zwykle dawano mi więcej lat, niż istotnie miałem). Ubrawszy się, podążyłem za moim sekundantem do ogrodu, gdzie znalazłem już wszystkich podchorążych i nieco służby z oberży. Wszyscy wydawali się bardzo uradowani, jak gdyby życie bliźniego nie miało dla nich żadnego znaczenia. Sekundanci przez chwilę naradzali się na boku, a następnie odmierzyli odległość wynoszącą dwanaście kroków, my zaś zajęliśmy swoje stanowiska. Musiałem nagle stać się bardzo blady, gdyż mój sekundant podszedłszy do innie szepnął mi do ucha, żebym się nie bał. Odpowiedziałem mu, że nie czuję lęku, ale uwalam, że ta chwila jest okropna. Zbliżył się sekundant mego przeciwnika i zapytał, czy nie m a m zamiaru go przeprosić, a gdy odmówiłem, jak poprzednio, wręczono nam pistolety, a mój sekundant pokazał mi, jak się naciska spust. Ustalono, że po daniu sygnału mamy strzelać obaj jednocześnie. Byłem pewny, że zostanę ranny, jeśli nie zabity, i zamknąwszy oczy wystrzeliłem w powietrze. Zakręciło mi Się w głowie i myślałem, że zostałem trafiony, ale na szczęście tak nie było. Naładowano pistolety na nowo, a my strzeliliśmy po raz drugi. Wówczas nastąpiła interwencja sekundantów, proponujących, abyśmy na zgodę podali sobie ręce, co ja uczyniłem z radością, uważając, że 32
oudcm uratowałem życie. Udaliśmy *się do obereySi [zasiedliśmy do śniadania. Podchorążowie powiedzieli mi, że wszyscy służymy na tym samym okręcie, i cieszyło ich to, iż nie boję się ognia, gdyż nasz kapitan był nieustraszony w porywaniu z kotwicy statków pod obstrzałem nieprzyjacielskich baterii. Następnego dnia nadszedł mój kuferek, zdjąłem więc moje „zieloności" i nałożyłem mundur. Nie miałem jednak trójgraniastego kapelusza ani sztyletu w pochwie, zwanego kordzikiem, noszonego przez podchorążych, gdyż magazyn pana Handycocka nie dostarczał tych artykułów. Ustaliliśmy, ze nabędę je w Portsmouth. Zapytawszy o ich cenę dowiedziałem się, że kosztują więcej, niż miałem pieniędzy w kieszeni, wobec tegc podarłem list napisany przed pojedynkiem do matki i w innym poprosiłem o przekazanie odpowiedniej sumy na kupno kordzika i trójgraniastego kapelusza. Potem wyszedłem na miasto ubrany w mundur i muszę wyznać, dość dumny z siebie, teraz jako i oficer w służbie Jego Królewskiej Mości, w niewysokim stopniu — to prawda, ale zawsze oficer i dżentelmen. Uczyniłem też ślubowanie, fe/J nigdy nie uchybię tej godności, mimo że uważano mnie za największego głuptasa w rodsinie. Dochodziłem właśnie do placu zwanego Sally 'ort, gdy jakaś młoda dama pięknie ubrana pojrzawszy na mnie ostro rzekła: — Słuchaj, kadeciku, jak tam u ciebie z mymem? Zdębiałem usłyszawszy to pytanie, a jeszcze bardziej, że tak interesuje się moimi sprawami, odrzekłem więc: — Dziękuję pani, zaopatrzony jestem w nie doskonale, mam trzy kawałki toaletowego | windsorskiego i dwa duże żółtego do prania. 3 — Peter Simple t. I
Zaśmiała się usłyszawszy moją odpowiedź l spytała, czy nie zechciałbym odprowadzić jej do domu i zjeść z nią kolacji. Zdumiałem się słysząc tak uprzejme zaproszenie, które W mej skromności przypisywałem raczej mundurowi niż moim własnym walorom. Czułem, że nie wypada odmawiać tak grzecznej prośbie, odparłem wiec, że będę nad wyraz szczęśliwy, i ośmieliłem się ofiarować jej swe ramię, które cna chętnie przyjęła. Podążyliśmy przez High Street W Stronę jej domu. , Mijaliśmy właśnie rezydencję admirała, gdy spostrzegłem naszego kapitana idącego w towarzystwie dwóch admiralskich córek. Czułem się bardzo dumny, że mogę mu pokazać, iż nie tylko on ma znajomości wśród niewiast. Gdy mijałem go w towarzystwie owej pod moją opieką będącej damy, zdjąłem kapelusz i głęboko mu się ukłoniłem. Ku memu zdumieniu, nie tylko nie oddał mego ukłonu, ale spojrzał na mnie z bardzo surową miną, Wnioskowałem z tego, że jest bardzo zarozumiałym człowiekiem i nie życzy sobie, by admiralskie córki przypuszczały, że ma znajomości wśród podchorążych, Jeszcze nie bardzo byłem pewny co do trafności mych wniosków, gdy kapitan odprowadziwszy damy do rezydencji admirała przysłał do mnie gońca z poleceniem, bym natychmiast zjawił się u niego w oberży Pod Świętym Jerzym, znajdującej się prawie naprzeciw. Przeprosiłem więc ową młodą damę, obiecując wrócić do niej jak najrychlej, byle zechciała na mnie poczekać. Ona zaś mi rzekła, że jeśli to był mój kapitan, to według jej zdania, dostanie mi się piekielna reprymenda i zostanę odesłany na okręt. Po czym pożegnawszy się, zostawiła mnie na ulicy i poszła do domu. Ja zaś żadną miarą nie mogłem zrozumieć jej po34
stępowania jak też powodu, dla którego kapitan spoglądał tak ponuro, gdy go mijałem, ale wszystko to znalazło wyjaśnienie, gdy wszedłem do salonu w oberży Pod Świętym Jerzym. — Przykro mi, panie Simple — rzekł kapitan ujrzawszy mnie — ż e taki młodzian jak pan wykasuje objawy tak wczesnego zepsucia. Co więcej, nie masz na tyle delikatności, jakiej nawet najzatwardzialsi nie są całkowicie pozbawieni, by oddawać się rozpuście w tajemnicy, a nie poniżać się do tego stopnia i obrażać swego kapitana, bezwstydnie oddając się bezeceństwu (mogę powiedzieć: szczycąc się nim) publicznie w biały dzień na jednej z najbardziej uczęszczanych ulic miasta. — Panie kapitanie — odparłem zdumiony — wielkie nieba! Cóż takiego uczyniłem? Kapitan skierował na mnie swe bystre oczy, a jego wzrok zdawał się przeszywać mnie na wskroś i przygważdżać do ściany. — Chce pan udawać przede mną, że nie zdaje sobie sprawy z tego, do jakiej kategorii należy osoba, z którą pan szedł przed chwilą? — Nie, panie kapitanie — odpowiedziałem. — Wiem tylko tyle, że była bardzo miła i uprzejma. Następnie opowiedziałem mu, w jaki sposób zwróciła się do mnie i co potem nastąpiło. — Czy to jest możliwe, panie Simple, że z pana taki ogromny głuptas? Odpowiedziałem, że istotnie, uważano mnie za największego głuptasa w rodzinie. — I ja tak sądzę — odparł sucho. Następnie kapitan wyjaśnił mi, kim była osoba, w której towarzystwie się znalazłem, i przestrzegł, że zadawanie się z nią nieuchronnie doprowadzi mnie do upadku i hańby. Wstrząśnięty, rozpłakałem się, widząc, jak mało brakowało, bym nie uniknął nieszczęścia, 35
i upokorzony tym, że popsułem sobie dobrą Opinię, jaką się u niego cieszyłem. Kapitan zapytał mnie, jak spędziłem czas od chwili przybycia do Portsmouth. Przyznałem się do tego, że siĘ upiłem, opowiedziałem wszystko, co mówili podchorążowie, i jak wczesnym rankiem biłem się W pojedynku. Kapitan iz wielką uwagą wysłuchał mojej re'acji, a mnie się zdawało, że od czasu do czasu po twarzy jego przebiegał uśmieszek, mimo iż" przygryzał wargi, by temu zapobiec. Gdy skończyłem, odezwał się w te słowa: — Panie Simple, nie mogę panu zaufać, że dasz sobie rack; na lądzie, zainim inie nabierzesz większego doświadczenia. Wobec tego postanawiam, że mój sternik nie spuści pana z oczu, dopóki nie znajdzie się pan bezpiecznie na pokładzie fregaty. Gdy pan popływa ze mną kilka miesięcy, sam pan osądzi, czy zasłużyłem na taką charakterystykę, jaką nakreślili ci młodzi dżentelmeni, mając na celu, jak mniemam, jedynie wyzyskanie pańskiego braku doświadczenia. Na ogół biorąc nie było mi zbyt przykro, gdy nasza rozmowa dobiegła końca. Widać było, że kapitan wierzy w to, co mówiłem, i że jest wobec mnie przyjaźnie usposobiony, aczkolwiek uważa mnie za wielkiego głuptasa. Sternik, wykonując jego rozkaz, towarzyszył mi Pod Błękitne Filary, Tam spakowałem swoje rzeczy, uregulowałem rachunek, a tragarz zawiózł na taczkach mój kuferek do przystani Sally, gdzie czekała na nas łódź. — Jazda, odbijamy, chłopaki. Kapitan powiada, że mamy dostarczyć zaraz tego młodego dżentelmena na pokład. Odebrał mu przepustkę za pijaństwo i uganianie się za ladacznicami! — Można by się wyrażać z większym szacun36
kiem, panie sterniku — rzekłem, wyraźnie okaz u j ą c moje niezadowolenie. — „Panie" Sterniku, Dziękuję za ten ornament przy moim mianie — 1 odparł tenże. — Przyłożyć się do wioseł, chłopaki, razem! — Hola, Billu Freeman, co to za ładniutki młody dżentelmen jest w twojej łodzi? — krzyknęła jakaś młoda kobieta stojąca na plaży. — Wygląda jak Nelson przy piersi. Słuchaj, I śliczniutki oficerku, czy możesz mi pożyczyć szylinga? Byłem tak zadowolony, że nazwała mnie Nelsonem, natychmiast więc spełniłem jej żądanie. — Wprawdzie nie mam w kieszeni szylinga — rzekłem — ale tu jest pół korony, czyli dwa i pół szylinga, może pani to zmienić i przynieść mi osiemnaście pensów reszty. — Ach, co za miły młodzieniec — odparła, biorąc pół korony. — Zaraz wracam, kochany! Marynarze w łodzi rechotali ze śmiechu, a sternik kazał odbijać. — Stać! — krzyknąłem. — Musicie zaczekać na moje osiemnaście pensów. — Tak mi się widzi, że będziemy tu sterczeć cholernie długo. Ja znam tę dziewczynę. Ona ma bardzo złą pamięć. — To niemożliwe, żeby była taka nieuczciwa i niewdzięczna — odrzekłem. — Sterniku, rozkazuję wam czekać. Jestem oficerem. — Wiem o tym, sir I to od sześciu godzin. Wobec tego wychodzę, by zameldować kapitanowi, że wziął pan znów jakieś ciało na hol i nie chce udać się na okręt. — Oj, nie, panie sterniku. Proszę tego nie robić. Odejdziemy, kiedy pan tylko zechce, mniejsza o te osiemnaście pensów. Łódź odbiła natychmiast, kierując się ku okrętowi zakotwiczonemu w Spithead.
Rozdział
V
Zostaję przedstawiony na pokładzie r u f o wym, a pierwszy oficer uznaje mnie za bardzo mądrego — Truchcikiem do pani Trotter —• Szczęście małżeńskie w kokpicie* — Pan Trotter p r z y j m u j e mnie na stołownika — Jestem zaskoczony, że tak wielu ludzi zna mnie jako syna swego ojca
Po przybyciu na okręt sternik oddał notatkę od kapitana pierwszemu oficerowi, stojącemu właśnie na pokładzie. Pierwszy przeczytawszy ją, przenikliwie na mnie spojrzał, po czym usłyszałem nastąpujące słowa, z jakimi zwrócił się do innego porucznika: — Służba w marynarce schodzi na psy. Dawniej nie cieszyliśmy się w narodzie popularnością i dostawaliśmy ludzi nie mających wielkiego wykształcenia, ale przynajmniej mogliśmy wyzyskać wszystkie ich przyrodzone zdolności. Natomiast teraz wyższe sfery pozbywają się ze swoich rodzin najgorszych wyrzutków, oddając ich pod opiekę marynarki wojennej, tak jakby byle kto nadawał się na dowódcę okrętu wojennego. Tymczasem ten dźwiga na swoich barkach ciężar wielkiej odpowiedzialności, nieraz znajdując się w sytuacjach wymagających większej przenikliwości, niż to się może zdarzyć komukolwiek na świecie. Znowu mamy takiego głuptaka, ofiarowanego przez rodzinkę w prezencie ojczyźnie. Znów jeden taki szcze* Kokpit — na starych żaglowcach wojennych pomieszczenie blisko dna okrętu-
niak, z którego mam zrobić człowieka. No, jeszcze nie widziałem takiego, z którego nie moina by czegoś zrobić. Gdzie ten pan Simple? — To ja jestem pan Simple — odparłem, mocno przestraszony tym, co usłyszałem. — A więc, panie Simple — rzekł pierwszy oficer — bacz pilnie i słuchaj ze szczególną uwagą tego, co mam ci do powiedzenia. Kapitan komunikuje mi w tym liście, że pan pozoruje głuptaka. P r z y j m i j zatem do wiadomości, że mnie pan w ten sposób nie nabierze. Pan jest jak te małpy, które nie chcą mówić z obawy, by ich nie zmuszono do pracy. Przyjrzałem się dokładnie pańskiej twarzy i od razu spostrzegłem, że jest pan bardzo sprytny i jeśli w krótkim czasie pan tego nie udowodni, to... no to lepiej już wyskoczyć za burtę, to wszystko. Proszę mnie dokładnie zrozumieć. Ja wiem, że pan jest bardzo mądry, a skoro panu o tym powiedziałem, proszę nie próbować mnie nabierać, bo nic z tego nie wyjdzie. Przemówienie to napełniło mnie przerażeniem, ale równocześnie miło mi było usłyszeć, że uważał mnie za mądrego. Postanowiłem uczynić wszystko, co w mojej mocy, by podtrzymać tę nieoczekiwaną opinię. — Sterniku* — zawołał pierwszy oficer — poproście pana Trottera na pokład. Sternik przyprowadził tego osobnika, który przepraszał za swój brudny wygląd. Mówił, że odbijał beczki w ładowni. Był to niski krępy mężczyzna lat około trzydziestu, z nosem ozdobionym czerwoną brodawką, z bardzo brudnymi czarnymi zębami i dużymi kruczymi wąsi, skami. — Panie Trotter — powiedział pierwszy oficer — oto jest młody dżentelmen, który właś* Sternik — wyższy stopień podoficerski w dawne] m a rynarce b r y t y j s k i e j .
39
nie przybył na okręt. Proszę mu wskazać jego miejsce i dopilnować zawieszenia hamaka. Musi pan się nim trochę zaopiekować. — Nie mam zbyt wiele czasu, by którymkolwiek z nich się zajmować, ale zobaczę, co się da zrobić, panie poruczniku — odparł pan Trotter. — Chodź za mną, młodzieńcze. Posłusznie podążyłem za nim, idąc w dół po drabiniastych, stromych schodkach, następnie zszedłem po jeszcze jednych, a następnie, ku raemu zdziwieniu, kazano mi zejść jeszcze jedną kondygnację niżej, a gdy to uczyniłam, pouczono mnie, że znajduję się w kokpicie. — A więc słuchaj, młodzieńcze — rzekł pan Trotter sadowiąc się na dużej skrzyni — możesz się urządzić, jak chcesz. Mesa podchorążych znajduje się na pokładzie nad nami i mozesz pan się do niej zapisać, ale ostrzegam jako przyjaciel, że przez cały dzień będziesz tam zbierał potężne cięgi,'a wyżywienie będzie podłe i jak zawsze, najsłabszy tam przegrywa, ale może panu to będzie odpowiadało. Teraz, w porcie, jadam tutaj, gdyż moja żona, pani Trotter, jest na okręcie. To urocza kobieta, zapewniam pana, za chwilę tu będzie. Poszła tylko do kuchni, by dopatrzyć ziemniaków gotujących się w baniaku. Jeśli pan zechce, zwrócę się do niej, by się zgodziła stołować pana u nas. W ten sposób będzie pan odseparowany od podchorążych. To banda nicponi, która niczego pana nie nauczy, jak tylko zdrożnych, nieprzyzwoitych rzeczy, t u t a j zaś odniesie pan korzyść z przebywania w najlepszym towarzystwie, ponieważ pani Trotter należała do najlepszych sfer Anglii. Czynię panu tę propozycję, bo chcę dogodzić pierwszemu oficerowi, który wydaje się specjalnie panem interesować, bardzo bowiem niechętny jestem jakiemukolwiek zakłóceniu mego domowego szczęścia.
Odparłem, że mocno mnie zobowiązuje jego uprzejmość i jeżeli to nie sprawi pani Trotter kłopotu, będę bardzo rad przyjąć jego ofertę, co więcej, uważam się za szczęściarza, mając go za przyjaciela. Zaledwie zdążyłem odpowiedzieć, gdy zobaczyłem na schodach tuż nad nami parę nóg odzianych w czarne bawełniane pończochy. Okazało się, że należały do pani Trotter, która .schodziła po schodach z siatką pełną parujących kartofli. — Daję słowo, pani Trotter, musi pani dobrze wiedzieć, że ma pani bardzo zgrabne nóżki, inaczej nie pokazywałaby ich pani młodemu dżentelmenowi, panu Simple, którego pragnę pani przedstawić, a który za jej pozwoleniem będzie się u nas stołował. — Mój kochany Trotter, co za okrutnik z ciebie, żeby mnie nie ostrzec. Byłam pewna, że na dole nie ma nikogo Jak można mnie tak zawstydzać! — Mówiła krygując się i zakrywając twarz wolną ręką. — Nic już teraz nie poradzimy na to, n a j droższa moja, zresztą nie ma się czego wstydzić. Ufam, że wy oboje zaprzyjaźnicie się ze sobą. Zdaje się, wspomniałem ci, że pragnie stołować się u nas. — Jestem pewna, że jego towarzystwo będzie mi bardzo miłe. Dziwne to dla mnie miejsce, w którym teraz mieszkam po tych sferach towarzyskich, do jakich przywykłam. Ale dla uczucia trzeba ponosić ofiary i wolałam to, niż rozstać się z moim kochanym Trotterem, któremu tak się nie powiodło w interesach. — Nie wspominaj już o tym, najdroższa. Szczęście rodzinne jest wszystkim i rozjaśni nawet mroki kokpitu. — A jednak jak sobie przypomnę — ciągnęła pani Trotter — te czasy, gdy mieszkaliśmy w 41
Londynie i trzymaliśmy własny powóz... Czy pan kiedy był -W I-ondynie, panic Simple? Odpowiedziałem, że byłem. — A czy przypadkiem nie poznał pan albo nie słyszał o Smithach? Odparłem, że jedyni ludzie, jakich t a m znałem, (to są państwo Handycock. — Ach, gdybym była wiedziała, że pan będzie w Londynie, chętnie byłabym mu dała list polecający do Smithów. Należą tam do najwyższych sfer. — Ale, moja droga — przerwał pan Trotter — czy nie byłby czas zająć się obiadem? — Tak, już się do niego zabieram. Mamy dzisiaj pieczyste z rożna. Bardzo pana przepraszam, panie Simple. Mizdrząc się i krygując żartowała na temat swoich łydek, a następnie poprosiwszy, bym zrobił jej tę łaskę i skromnie się odwrócił, weszła schodami na górę. Aby czytelnik wiedział,' jakiego rodzaju była to osoba, skorzystam ze sposobności, by ją opisać. Miała zgrabną kibić i uważałem, że był kiedyś okres w jej życiu, gdy jej twarz musiała być bardzo ładna. Teraz, gdy byłem jej przedstawiony, widać było wyraźnie spustoszenie, jakie czas i bieda na niej poczyniły. Krótko mówiąc, można ją było określić jako przywiędłą piękność, pretensjonalną w ubiorze i nie bardzo przestrzegającą osobistej czystości. — Urocza kobiecina ta moja pani Trotter, nieprawdaż, panie Simple? — rzekł pomocnik nawigatora, na co, oczywiście, skwapliwie się zgodziłem. — A teraz, panie Simple, musimy omówić parę spraw, korzystając z nieobecności pani Trotter — ciągnął tenże dalej — gdyż byłaby zgorszona, że poruszamy te tematy. Trzeba panu wiedzieć, że styl życia, jakiemu hołdujemy, jest raczej kosztowny. Pani Trotter nie może obejść się bez herbaty i innych drob-
fiych przyjemności, ja zaś nie mogę z tego powodu narażać pana na dodatkowe koszty, raczej wolałbym dołożyć z własnej kieszeni. Wobec tego zaproponuję, by przez czas stołowania się u nas płacił pan tylko jedną gwineę tygodniowo, tytułem wpisowego zaś myślę nie policzyć panu więcej, jak parę gwinei. Ma pan jakieś pieniądze? — Tak — odrzekłem — zostało mi jeszcze trzy i pół gwinei. — Więc d a j mi te trzy gwinee, a pół gwinei proszę sobie zatrzymać na kieszonkowe. Natychmiast musi pan napisać do rodziny po dalszy zapas gotówki. Wręczyłem mu pieniądze, a on włożył je do kieszeni. — Swój kuferek proszę przynieść tutaj — ciągnął dalej — ponieważ jestem pewny, że pani Trotter na moje żądanie będzie utrzymywała pańskie rzeczy w porządku i wszystko będzie przyzwoicie wycerowane. Pani Trotter jest uroczą kobietą, no i bardzo lubi młodych dżentelmenów. Ile pan ma lat? Odpowiedziałem, że mam piętnaście. — Nie więcej?! Bardzo jestem z tego rad, ponieważ pani Trotter osiągnąwszy pewien wiek zrobiła się bardzo wybredna. Ja zaś radziłbym panu pod żadnym warunkiem nie przyjaźnić się z innymi podchorążymi. Oni są źli na mnie, że nie pozwalam pani Trotter chodzić do ich mesy, to przecież banda marnych blagierów. — Faktycznie tak jest — odparłem, ale rozmowę przerwało nam wejście pani Trotter, która zeszła na dół trzymając w ręce krótki patyk z nadzianymi na nim małymi kawałkami wołowiny i wieprzowiny w ilości około dwunastu sztuk, które wyłożywszy na talerz zaczęła nakrywać do stołu i przygotowywać do obiadu. 43
— Pan Simple ma zaledwie piętnaście lat, moja droga — zauważył pan Trotter, — O mój Boża! — odrzekła pani Trotter. — Ależ jaki on wysoki! Całkiem tak wysoki jak młody lord Foutretown, którego lubiłeś zabierać do swego p o w o z i k u na spacer. Czy pan zna lorda Foutretowna, panie Simple? — Nie, nie znam, proszę pani — odrzekłem, ale chcąc się przed nimi pochwalić moimi wysokimi koneksjami ciągnąłem dalej: — Śmiem jednak stwierdzić, że mój dziadek, lord Priviiege, zna go. — O mój Boże! To lord Privilege jest pańskim dziadkiem? Zdawało mi się, że dostrzegłam jakieś podobieństwo. Czy nie przypominasz sobie, kochany Trotter, lorda Privilege'a, którego poznaliśmy u Lady Scamp — taki starszy pan? Jak to niewdzięcznie z twojej strony, że go nie pamiętasz, a on przysłał ci ćwiartkę sarniny. — Privilege, oczywiście tak! Jak mogłem zapomnieć? Taki starszy dżentelmen, prawda? — zwrócił się do mnie. — Tak jest, proszę pana — rzekłem zachwycony, że znalazłem się wśród ludzi znających moją rodzinę. — A więc, panie Simple — rzekła pani Trotter — skoro mamy przyjemność znać pańską rodzinę, biorę pana pod swoją opiekę i tak pana polubię, że Trotter będzie okropnie zazdrosny — dodała śmiejąc się. — Mamy dzisiaj marny obiad, bo ta przekupka z łódki oszukała mnie. Specjalnie żądałam, by przywiozła mi kulkę jagnięcia, ale ona mówi, że na targu nie było. Trochę za wcześnie na baraninę to fakt a Trotter jest taki wybredny co do jedzenia No ale teraz siadajmy do stołu. Poczułem okropne nudności i nie mogłen niczego przełknąć. Nasz obiad składał się z ka 44
wałków wołowiny i wieprzowiny, ziemniaków i budyniu upieczonego w blaszanym naczyniu, p a n T r o t t e r w y s z e d ł , a b y w y d z i e l i ć załodze j e j dzienny przydział alkoholu, i wrócił z butelką rumu.
— Czy masz przydział pana Simple, kochany? — zapytała pani Trotter. — Tak, zaprowiantowany jest z dniem dzisiejszym, gdyż przybył na pokład przed dwunastą w południe. Czy pan pije alkohol, panie Simple?
— Nie, dziękuję •— odparłem, pamiętając zakazie kapitana. — Mając na uwadze jedynie pańskie dobro, muszę poważnie radzić panu, abyś się trzymał od niego z dala — rzekł pain Trotter. — Jest to bardzo zły zwyczaj i skoro się raz nabędzie, niełatwo się go pozbyć. Ja sam jestem zmuszony pić, żeby nie zatrzymywać w sobie waporów po pracy w ładowni. Niemniej jednak mam do tego przyrodzony wstręt, ale niestety minęły dni, gdy spijało się wina szampańskie i bordo, trzeba się więc poddać okolicznościom. — O mój biedny Trotter — rzekła dama. — Bez serca jest ten — kontynuował mąż — kto się nigdy nie raduje. Nalał sobie pół szklanki rumu i dopełnił ją wodą. — A ty, kochana, nie skosztujesz? — Słuchaj, Trotter, wiesz, że tego do ust nie biorę, jedynie gdy woda jest stęchła, by zabić jej przykry smak. A jaka woda jest dzisiaj? — J a k zwykle, moja droga, nie nadaje się do picia. Po długich naleganiach pani Trotter zgodziła się umoczyć usta w jego szklance. Zdawało mi się, że jak na osobę, która nie lubi rumu, zbyt często pociągała łyk za łykiem, ale zrobiło mi się tak niedobrze, że musiałem wybiec na górny
uokład. Tam spotkałem podchorążego, którego jeszcze nie widziałem Ten spojrzał badawczo na moją twarz i zapytał o nazwisko. — Simple — rzekł — czy nie jesteś synem starszego pana Simple'a? — Tak jest, proszę pana — odrzekłem zdumiony, że tak wiele ludzi zna moją rodzinę. — Od razu tak pomyślałem, widząc podobieństwo. Jak miewa się ojciec? — Dziękuję, bardzo dobrze, proszę pana. — Pisząc do niego, proszę mu oświadczyć moje uszanowanie i nadmienić, że wyraziłem szczególne pragnienie, aby o mnie nie zapominał — następnie odszedł na dziób, ale ponieważ zapomniał powiedzieć, jak się nazywa, nie mogłem spełnić jego żądania. Poszedłem spać ogromnie zmęczony. Pan Trotter kazał zawiesić mój hamak w kokpicie, zasłoniwszy brezentowym parawanem koję, w której spał wraz z żoną. Bardzo wydało mi się to dziwne, ale powiedziano mi, że to rzecz całkiem zwyczajna na pokładzie okrętu, chociaż wrażliwość pani Trotter mocno skutkiem tego cierpiała. Mnie zaś morska choroba silnie dawała się we znaki, a pani Trotter była bardzo dobra. Gdy już leżałem, pocałowała mnie, życząc mi dobrej nocy. Wkrótce twardo zasnąłem.
Rozdział
VI
Najpospolitsze słowa zagadką — Pani Trotter opiekuje się moją garderobą — Duet małżeński zakończony eon strepito*
Następnego r a n k a obudził mnie z brzaskiem dnia jakiś hałas rozlegający się jak grzmot nad moją głową. Przekonałem się, że pochodził od cegiełkowania i mycia górnego pokładu. Świeży i wypoczęty, w n a j m n i e j s z y m stopniu nie odczuwałem ani nudności, ani zawrotów głowy. P a n Trotter, który był na nogach już od czwartej rano, zszedł na dół i kazał jednemu z żołnierzy piechoty morskiej przynieść ftii wody. Postawiłem miskę na k u f e r k u i umywszy się wyszedłem na pokład, który właśnie wycierano do sucha. Zobaczyłem jednego z podchorążych, poznanego wraz z innymi Pod Błękitnymi Filarami. Stał obok posterunku przy kabinie kapitana. — A więc, paniczu Simple, ten stary Trotter i jego wiedźma dostali cię w swoje ręce? — rzekł. Odpowiedziałem mu, że pani Trotter jest uroczą kobietą, .na co on w y b u c h n ą ł głośnym śmiechem. — Ja tylko — mówił — d a j ę ci przestrogę. Uważaj, inaczej obrobią cię do czysta. Czy pani Trotter pokazywała ci już swoje nogi? — Tak — odparłem — ma bardzo zgrabne. • hałaśliwie, ze skandalem (wł.)
47
-— Widzę, że próbuje swoich starych sztuczek. Najlepiej przenieś sie do razu do naszej mesy. Nie jesteś pierwszym żółtodziobem, którego oskubali. W każdym razie — rzekł odchodząc — dobrze pilnuj klucza od swego kuferka... To wszystko. Nie zwracałem na jego słowa większej uwagi, pamiętając o przestrogach pana Trottera, który mówił, że podchorążowie będą obrzucać ich obelgami. Gdy kolega oddalił się, przeszeułem na pokład rufowy, gdzie marynarze uwijali się przy pracy, a pierwszy oficer krzyczał do oficera artylerii okiętowej: — Dalej, panie Dispart, jeśli pan gotów, podportkujemy te armaty. — Jazda, chłopaki — rzekł pierwszy oficer — musimy podciągnąć je trochę do przodu. Ponieważ nigdy nie słyszałem, by armata miała „portki"*, byłem mocno zaciekawiony, co się tam dzieje, i podszedłem do pierwszego oficera, a ten powiedział: — Młodzieńcze, podaj mi małpi ogon. Nie widziałem niczego, co by było podobne do małpiego ogona, ale przestraszony porwałem pierwszą rzecz, jaką zobaczyłem, a była to krótka żelazna sztaba i traf chciał, że to był właśnie ten przedmiot, który był mu potrzebny. Gdy mu go wręczałem, spojrzał na mnie i rzekł: — A więc już wiesz, co to jest „małpi ogon"? Żebyś mi potem nigdy nie udawał głupiego! No, jakoś mam szczęście, pomyślałem, ale jak na małpi ogon to zanadto sztywny! Postanowiłem nauczyć się tych nazw, jak tylko zdołam najszybciej, aby być na wszystko przygotowany. Słuchałem więc uważnie tego, co przy mnie mówiono, ale wkrótce tak mi się * „ P o r t k i " (ang. breechas) — w żargonie marynarskim: gruba lina m o c u j ą c a tył lufy armatniej do burty; w 1.
poj.: breech — zamek u działa.
48
w głowie pomieszało, że zwątpiłem, bym mógł cokolwiek zapamiętać. — Panie bosmanie, jak to zakończyć? — pytał jakiś marynarz. — Ośmielam się oświadczyć szanownemu panu w najdelikatniejszy sposób — odparł bosman — że podwójnym splotem hiszpańskim... i do diabła z tobą, to jeszcze tego nie wiesz? Hej tam, starszy fokmasztu, właźcie na konie* i podnieście strzemiona** o trzy cale. —• Tak jest, panie bosmanie. (Ja zaś patrzyłem, wytrzeszczając oczy, ale nigdzie nie widziałem żadnych koni). — Panie Chucks — zwrócił się pierwszy oficer do bosmana — jakie wolne bloki ma pan na dole? — Zaraz, niech pomyślę, panie poruczniku. Mam jeden bliźniaczy, bo drugi niedawno pękł nam na dwie połowy. No i jeszcze będę miał w magazynie chyba z parę bloczków z krętlikiem. Słuchaj, Smith, przeciągnij bras przez wole oko***, a zanim zejdziesz na dół, rozwiąż ten skrót! Następnie bosman zapytał pierwszego oficera, czy na coś tam trzeba założyć przewiąz, czy wystarczy gałka... A potem powiedział mu, że zbrojmistrz będzie musiał przekuć więźbę, jak tylko kuźnia będzie uruchomiona. Krótko mówiąc, zanim zszedłem z pokładu, usłyszałem takie zagadkowe słowa, jak jufersy, wanty, talie, bloki z hakiem, odbijacze, martingiki i linobloki... Wszystko to doprowadzało mnie do rozpaczy. — Jeszcze jedno, panie Chucks, nie zapomnij* tonie — perty, liny przy r e j a c h dla oparcia £óg przy pracy z żaglami *« strzemiona — podwiesztó t r z y m a j ą c e perty wole oko — u c h w y t s k ł a d a j ą c y się z dwóch o k r ą głych otworów 4 — Peter Simple t. I
49
cle po południu spuścić krew wszystkim chłopcom*. „Spuścić krew chłopcom"! A to po eo? — pomyślałem. — W każdym razie chirurg będzie bardziej właściwą osobą do tej operacji. Ta ostatnia zupełnie niezrozumiała uwaga spędziła mnie z pokładu, wycofałem się więc do kokpitu, gdzie znalazłem panią Trotter. — Ach. kochany — powiedziała — dobrze, że pan przyszedł, bo chcę pańską garderobę doprowadzić do porządku. Czy ma pan jej spis? A gdzie jest pański klucz? Odpowiedziałem jej, że żadnego spisu nie mam, natomiast wręczyłem j e j klucz, mimo iż nie zapomniałem ostrzeżenia kolegi. Uważałem jednak, że nic złego się nie stanie, jeśli ona w mojej obecności przejrzy moje rzeczy. Otworzyła kluczem mój kuferek i wszystko z niego wyjęła, a następnie zaczęła przebierać w mojej garderobie, mówiąc, co mi może być z niej przydatne, a co nie. — Na ten przykład weźmy te wełniane pończochy — mówiła — bardzo się przydadzą, gdy będzie zimno, natomiast w lecie te brązowe bawełniane skarpety będą przyjemnie chłodne, a ma pan ich tyle, że wystarczą, aż pan z nich wyrośnie. Co zaś do tych cieniutkich bawełnianych pończoch, one się zupełnie nie nadają, zabrudzą się podczas czyszczenia pokładów i zawsze wyglądają niechlujnie. Ciekawa jestem, kto to był taki niemądry i przysłał je panu. * Ang. Bleed all the buoys. Chodzi oczywiście o „spu-
szczenie krwi Dojom (pławom)", tzn. o usunięcie z ich wnętrza nadmiaru wody, k t ó r a d o s t a j ą c się tam sprawiała, że boje zanurzały się w morzu i należycie nSe były widoczne (słowo buoys — pławy — jest fonetycznie identycznie z boys — chłopcy, stąd opaczne zrozumienie rozkazu przez Piotra).
50
Teraz nikt takich rzeczy na okręcie nie nosi. Xo się nadaje tylko dla kobiet, ciekawa jestem, czy będą na mnie pasować. Odwróciła się na krześle i śmiejąc się cały czas nałożyła jedną z moich pończoch. Następnie odwróciła się ku mnie i pokazała, jak doskonale na nią pasują. — O rety, panie Simple, jak dobrze, że Trotter jest w ładowni, dopiero byłby zazdrosny! Czy pan wie, ile takie pończochy kosztują? Nie będzie pan miał z nich żadnej korzyści, a na mnie pasują, jak ulał, Pomówię z Trotterem, aby je od pana odkupił. Odpowiedziałem jej, że ani mi w głowie je sprzedawać, a skoro dla mnie się nie nadają, natomiast pasują na nią, bardzo proszę, aby raczyła przyjąć tuzin par. Z początku kategorycznie odmówiła, ale gdy nalegałem, zgodziła się w końcu. Ja zaś byłem uszczęśliwiony, że mogłem ją nimi obdarować,- gdyż była dla mnie bardzo uprzejma i zgadzałem się z jej mężem, że jest bardzo uroczą kobietą. Owego dnia mieliśmy na obiad befsztyki z cebulą, ale ja nie mogłem znieść zapachu cebuli. Pan Trotter przyszedł bardzo zły, bo pierwszy oficer znalazł jakieś usterki w jego robocie i surowo go skarcił. Zaklinał się, że porzuci służbę, a jeśli zostanie, to tylko zrobi to dla kapitana, który mówił, że woli stracić prawą rękę niż jego. Zaś pierwszego oficera wyzwie na pojedynek, jak tylko otrzyma zwolnienie z marynarki. Pani Trotter robiła wszystko, co mogła, aby go uspokoić i przypomniała mu, że ma protekcję lorda tego i Sir Tomasza owego, którzy dopilnują, by nie stała mu się krzywda, ale wszystko na próżno. Mówił dalej, że pierwszy oficer oświadczył, iż nie ma z niego żadnego pożytku, a tylko krew może zmazać taką obelgę. Wychylał jedną szklankę grogu za drugą, a po każdej 4*
51
stawał sic coraz gwałtowniejszy. Pani Trotter piła też, jak zauważyłem, i to o wiele więcej, niż była powinna, sama zaś szepnęła mi do ucha, że pije po to, żeby Trotter tego nie robił, fjo z pewnością się upije. Pomyślałem, jakie to poświęcenie z jej strony. Oni zaś Siedzieli do późna i pili przysięgając zemstę pierwszemu oficerowi, zostawiłem ich więc i udałem się na spoczynek, Nic spałem dłużej niż jakieś dwie lub trzy godziny, gdy zbudził mnie ogromny hałas i kłótnia. Przekonałem się, że to pan Trotter upił się i bił swoją żonę. Byłem ogromnie tym wstrząśnięty, że tak uroczą kobietę bito i poniewierano, wylazłem więc ze swego hamaka, żeby przyjść jej z pomocą. Niestety, było ciemno, oni zaś tłukli się ze sobą nie mniej niż przedtem. Poprosiłem zatem żołnierza stojącego na warcie u drzwi zbrojowni, aby mi przyniósł latarnię. Byłem też bardzo zaskoczony jego odpowiedzią, żebym lepiej poszedł spać i nie mieszał się do ich bójki. Wkrótce potem pani Trotter, która nie rozbierała się wcale, wyszła spoza parawanu, a ja od razu spostrzegłem, że biedna kobieta ledwie trzyma się na nogach. Zatoczyła się w stronę mego kuferka i usiadłszy na nim wybuchnęła płaczem. Szybko naciągnąłem coś na siebie i poszedłem do niej, by ją uspokoić, ale ona nie potrafiła wypowiedzieć zrozumiale ani jednego słowa. Na próżno usiłowałem ją pocieszyć, na c.o wcale nie reagowała, potoczyła się natomiast ku memu hamakowi i po kilku usiłowaniach udało jej się do niego wleźć. Nie powiem, żebym był tym zachwycony, ale cóż miałem począć? Ubrałem się porządnie i wyszedłem na górny pokład. Trzymający wachtę podchorąży był tym samym, co mnie przestrzegał przed Trotterami. Zwrócił się do mnie bardzo przyjaźnie. 52
— No, Simple — r2ekł — cóż to sprowadza cię na pokład? Powiedziałem mu, jak brzydko Trotter zachowuje się wobec żony i jak ona wlazła do mego hamaka. — A to stara zapijaczona flądra! — wykrzyknął. — Zejdę na dół i podetnę jej hamak przy głowie. Prosiłem go jednak, by tego nie robił, bo to przecież jest dama. — Dama! — odparł na to. — Tak, pełno jest dam jej pokroju. Następnie poinformował mnie, że kilka lat temu była utrzymanką jednego bogatego gościa, a gdy mu się znudziła, dał Trotterowi dwieście funtów szterlingów, aby się z nią ożenił. Oni zaś teraz nic innego nie robią, jak tylko upijają się i tłuką między sobą. Z przykrością słuchałem tego wszystkiego, ale widząc, że pani Trotter nie była trzeźwa, zaczynałem wierzyć w to, co mówił kolega. — Mam nadzieję — dodał podchorąży — że nie zdążyła jeszcze niczego od ciebie wyłudzić. Powiedziałem mu, że darowałem jej tuzin pończoch i że zapłaciłem panu Trotterowi trzy gwinee za stołowanie. — Trzeba rozpatrzyć tę sprawę — odparł. — Jutro pomówimy z pierwszym oficerem. Tymczasem wystaram się dla ciebie o h a m a k . — N a stępnie podchorąży zszedł na dół, a ja podążyłem za nim, by zobaczyć, co zrobi. On podszedł do mego hamaka i opuścił go na dół z jednej strony, tak żeby głowa pani Trotter znalazła sicf na podłodze w bardzo niewygodnej pozycji. Ku memu zdumieniu, zaczęła go ona w straszliwy sposób obrzucać przekleństwami, ale nie chciała ruszyć się z miejsca. Ori zaś lżąc wytrząsał ją z hamaka, na co pan Trotter, zbudzony hałasem, wyskoczył zza parawanu. 53
— Ty łotrze! Co robisz z moją żoną? — krzyczał, rzucając się na niego z pięściami, ale niewiele mógł mu zrobić, bo był tak pijany, że ledwie trzymał się na nogach. Przekonany, że kolega potrafi doskonale sam sobie dać radę, nie miałem zamiaru się w t r ą cać, zostałem więc na górze, a stojący przy mnie wartownik przechylał się z latarnią przez zrębnicę luku, aby poświecić podchorążemu i przyglądać się bójce. Wkrótce pan Trotter został znokautowany, ale wówczas pani Trotter, zerwawszy się z hamaka, wpiła się we włosy podchorążego i zaczęła go szarpać. Wartownik wtedy uznał, że należy wkroczyć, zawołał żandarma okrętowego, a sam zszedł na dół, żęby pomóc podchorążemu, który znalazł się w porządnych opałach, m a j ą c tych dwoje przeciw sobie. Ale pani Trotter wyrwała wartownikowi latarnię z ręki, ogarnęła więc nas ciemność 1 nie mogłem widzieć, co się dzieje, aczkolwiek bijatyka nie ustawała. Tak miały się sprawy, gdy nadszedł żandarm Świecąc sobie latarnią. Wówczas podchorąży i wartownik wyszli po trapie na górę, państwo Trotter zaś nie przestali się bić. Na to żaden z nich nie zwracał najmniejszej uwagi, mówiąc to samo CO przedtem powiedział wartownik: — Niech się sami ze sobą wytłuką. Po bójce, która trwała jakiś czas, małżeństwo wycofało się za parawan, a ja usłuchałem rady kolegi i wlazłem do hamaka, który żandarm dla mnie ponownie zawiesił. Słyszałem, jak państwo Trotterowie płakali oboje, obsypując się pocałunkami. — Ach, Trotter, Trotter, jesteś okrutny — pobekiwała ona. — Moje życie, moje kochanie, to wszystko z zazdrości — mówił on. — D a j się w y p c h a ć s w o j ą zazdrością — o d -
54
parła dama. — J a k się pokażę jutro w karnbuzie m a j ą c jedno i drugie oko podbite. — To całowali się, to lżyli na przemian przez prawie godzinę, zanim nareszcie usnęli. Następnego ranka jeszcze przed śniadaniem podchorąży zameldował pierwszemu oficerowi 0 zachowaniu się pana Trottera i jego żony. Posłano po mnie, a ja musiałem potwierdzić, że tak istotnie było. Następnie kazał przywołać pana Trottera, ten jednak odpowiedział, że nie czuje się dobrze i nie może przyjść na pokład. Wówczas pierwszy oficer dał rozkaz sierżantowi piechoty morskiej, by przyprowadził go natychmiast, Pan Trotter zjawił się m a j ą c spuchnięte i zamknięte jedno oko, a całą twarz mocno podrapaną. — Czy nie kazałem panu — rzekł pierwszy oficer — żeby wprowadził pan tego młodego dżentelmena do mesy podchorążych? Zamiast to uczyjiić; zaprowadził go pan do tej swojej bezwstydnej żony i wyszwindlował od niego jego własność. Rozkazuję natychmiast zwrócić te trzy gwinee, które pan otrzymał za stołowanie, a żonie oddać pończochy wyłudzone od podchorążego. Na to się wtrąciłem, mówiąc, że pończochy to był dobrowolny dar z mojej strony i chociaż zachowałem się głupio, byłoby niehonorowo żądać ich zwrotu. — Dobrze, młodzieńcze — odparł pierwszy oficer. — Może i masz rację, a skoro tego sobie życzysz, nie będę nalegał na wykonanie tej części mego rozkazu. Natomiast — ciągnął, zwracając się do pana Trottera — życzę sobie, by pańska żona natychmiast opuściła okręt 1 mam nadzieję, że gdy zamelduję kapitanowi o pańskim zachowaniu, on tak samo postąpi z panem. Tymczasem aresztuję pana za pijaństwo. 55
Rozdział
VII
Skandalum m a g n a t u m wyraźnie udowod-
nione — Udowadniam kapitanowi, że uwa-
żam go za dżentelmena, mimo iż oświadczyłem coś wręcz przeciwnego, i podchorążym, że sam jestem dżentelmenem — Oni natomiast dowodzą swojej wdzięcz-
ności ćwicząc na mnie, ponieważ ćwiczenie udoskonala
Kapitan przybył na okręt około południa i kazał sporządzić pismo zwalniające pana Trottera, skoro tylko pierwszy oficer złożył raport o wszystkim, co się zdarzyło. Następnie kazał wszystkim podchorążym zebrać się na pokładzie rufowym. — Proszę panów — zwrócił się do nich z surowym wyrazem twarzy — jestem niezmiernie zobowiązany niektórym z was za opinię, jaką byli łaskawi wyrazić o mnie wobec pana Simple^. Teraz muszę zażądać, abyście odpowiedzieli na kilka pytań, które chcę wam zadać jego obecności. Czy kiedykolwiek kazałem wychłostać całą prawoburtową wachtę tylko za to, że okręt nie robił więcej jak dziewięć węzłów przy wybranych żaglach? — Nie, panie kapitanie, nigdy! — odpowiedzieli wszyscy, bardzo przerażeni. — Czy kiedykolwiek kazałem dać podchorążemu cztery tuziny batów za to, że nie wyrównał tygodniowych rachunków, a drugiemu pięć tuzinów za noszenie szkarłatnej tasiemki przy zegarku? j— Nie, panie kapitanie — odparli wszyscy razem. 56
— Czy zdarzyło się, by jakiś podchorąży na kuferku padł trupem ze zmęczenia? Znów wszyscy odpowiedzieli przecząco. — Wobec tego będę panom zobowiązany za oświadczenie, który z was uważał za stosowne rozgłaszać te kłamstwa publicznie w kawiarni, a dalej, który doprotwadził do tego, że ten młodzieniec narażał swoje życie w pojedynku? Nikt się nie odezwał. — Czy otrzymam od panów odpowiedź? — Co się tyczy pojedynku, panie kapitanie — odparł podchorąży, który strzelał się ze mną — s ł y s z a ł e m , jak mówiono, że pistolety były nabite tylko prochem. To był tylko żart. — Dobrze, przyjmijmy, że ten pojedynek był żartem (i spodziewam się, że w tej mierze pański meldunek jest prawdziwy), ale pozwalam sobie zapytać panów, czy opinia, jaką się cieszy wasz kapitan, też jest żartem? Żądam, aby powiadomiono mnie, który z was śmiał rozpowiadać takie u j m ę przynoszące oszczerstwa. Zapadła śmiertelna cisza. — A więc, moi panowie, skoro nie chcecie się przyznać, muszę zwrócić się do mego jedynego źródła. Panie Simple, bądź łaskaw wskazać osobę lub osoby, które udzieliły panu tych informacji. Jednakże według mnie nie byłoby to honorowo, tym bardziej że oni wszyscy bardzo uprzejmie zachowali się w stosunku do mnie po pojedynku. Postanowiłem nic nie mówić i odpowiedziałem w te słowa: — Bardzo przepraszam, sir, ale powiedziałem to panu w konfidencji. — W konfidencji, sir! — odrzekł kapitan. — Kto kiedy słyszał o konfidencji między kapitanem-dowódcą okrętu a podchorążym? — Istotnie, sir — odparłem — ale była to 57
konfidencja nie między dowódcą okrętu a podchorążym, lecz między dwoma dżentelmenami, Pierwszy oficer, stojący obok kapitana, zasłonił twarz dłonią, by ukryć śmiech. — On może i jCSt głupek, sir — rzekł do kapitana — ale mogę pana zapewnić, że bardzo prostolinijny i prawy. Kapitan przygryzł wargi, a zwracając się do podchorążych oświadczył: — Możecie podziękować panu Simple'owi, panowie, że nie będę dochodził tej sprawy do końca. Ufam, że miotając na mnie oszczerstwa nie myśleliście tego na serio, pamiętajcie jednak, że to, co się nieraz mówi żartem, często bywa rozpowiadane jako rzecz poważna. Spodziewam się, że postępowanie pana Simple'a wywrze zbawienny skutek i przestaniecie praktykować na nim, tym bardziej że ocalił was od bardzo surowej kary. Podchorążowie po zejściu na dół uścisnęli mi wszyscy rękę, mówiąc, że porządny ze mnie chłopak, bo nie bawię się w donosicielstwo. Co się zaś tyczy tego, aby przestali, jak kapitan to określił, praktykować na mnie, zapomnieli o tym. Natychmiast zaczęli na nowo, a przestali dopiero wtedy, gdy się przekonali, że już więcej nie dam się oszukać. Nie upłynęło dziesięć minut, jak się ułożyłem w posłaniu, gdy zaczęły się uwagi na mój temat. Jeden z nich mówił, że wyglądam na bardzo odpornego i zapytał, czy umiem wytrzymać dużo snu. Odpowiedziałem mu, że istotnie tak jest, szczególnie jeśli byłoby to dla dobra służby, na co oni się roześmieli, a ja przypuszczałem, że powiedziałem bardzo mądrą rzecz. — To wszystko nic wobec Tomlcinsa — rzekł jeden z podchorążych. — Ten by ci dopiero pokazał, jak spełniać tę część swego obowiązku. 58
On odziedziczył to po swoim ojcu, oficerze piechoty morskiej. Potrafi chrapać czternaście godzin jednym ciągiem i nawet ani razu nie obrócić się w hamaku na drugą stronę, a resztę doby dosypia na kuferku, wyjąwszy pory posiłków. Natomiast Tomkins bronił się mówiąc, że: — Niektórzy ludzie są bardzo szybcy w robieniu różnych rzeczy, a inni bardzo powolni, on właśnie należy do tych bardzo powolnych. W rzeczywistości bowiem nie był bardziej pokrzepiony swoimi długimi drzemkami niż inni krótkimi, gdyż spał o wiele wolniej niż inni. Ten przemyślny argument został jednak odrzucony nem. eon.*, zostało bowiem udowodnione, że zjadł pudding szybciej niż ktokolwiek w mesie. Na okręt przybył listonosz z pocztą i wsadził głowę w drzwi pomieszczenia dla podchorążych. jSardzo chciałem otrzymać list z domu, ale spotkało mnie rozczarowanie. Niektórzy /, nas dostali listy, a inni nie. Ci, którzy ich nie otrzymali, oświadczyli, że ich rodzice są bardzo nieobowiązkowi, wobec czego nie zapiszą im nic w testamencie, poza symbolicznym szylingiem. Ci zaś, którzy listy dostali, po przeczytaniu wystawili je na sprzedaż, zwykle za bezcen. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego je sprzedawali ani dlaczego je kupowano, ale tak było. Jeden list, pełny zbawiennych rad, izostał sprzedany trzykrotnie, która to okoliczność skłoniła mnie do wyrobienia sobie lepszego zdania o moich kolegach. Najniższą cenę o'siągały listy pisane przez siostry. Oferowano mi jeden taki list za pensa, iecz odmówiłem kupna, gdyż mam dość własnych sióstr. Zaledwie wypowiedziałem tę uwagę, wszyscy zaczęli się dopytywać o ich imiona, * Nemlne contradlcente
(łac.) — bez głosu sprzeciwu.
59
wiek i czy są ładne, Czy nic, Gdy udzieliłem im żądanych informacji, zaczęli Się między sobą kłócić, do kogo z nich która ma należeć. Jeden chciał Lucy, inny Mary, a wielki spór rozgorzał 0 Ellen, gdyż powiedziałem, że jest z nich najładniejsza. Uzgodnili w końcu, że wystawią ją na licytację i dostała się asystentowi nawigatora nazwiskiem 0'Brien, który nabył ją za siedemnaście szylingów i butelkę rumu. Zażądano Więc Ode mnie, bym napisał do domu zasyłając serdeczne pozdrowienia dla moich sióstr i podając szczegóły co do sposobu, w jaki zostały rozdysponowane. Uważałem to wszystko za rzeczy bardzo dziwne, chociaż powinna mi pochlebiać cena, jaką osiągnęła Ellen, gdyż później nieraz byłeon świadkiem, jak sprzedawano bardzo ładne siostry za jedną szklankę grogu. Wyjawiłem im powód, dla którego tak oczekiwałem listu. Chciałem kupić sobie kordzik 1 trójgraniasty kapelusz, na co oni oświadczyli, że to nie jest powód, aby wydawać własne pieniądze, gdyż zgodnie z regulaminem steward intendenta wydaje je wszystkim oficerom, którzy się do niego zgłoszą. Wiedząc, gdzie znajduje się pomieszczenie stewarda intendenta, gdyż widziałem je będąc w kokpicie z Trotterami, udałem się tam natychmiast. — Panie stewardzie intendenta — rzekłem — proszę mi natychmiast wydać trójgraniasty kapelusz i kordzik. — Tak jest, sir — odparł na to, wypisał zapotrzebowanie na kawałku papieru i wręczył mi je, — Oto zapotrzebowanie, panie podchorąży, ale trójgraniaste kapelusze zamknięte są w skrzyni znajdującej się na topie grotmasztu, co zaś się tyczy kordzików, są one pod opieką rzeźnika i do niego trzeba się zwrócić. Poszedłem więc z tym zapotrzebowaniem na górę i postanowiłem najpierw udać się po kor6G
dzik. Poinformowawszy się o rzćźnika znalazłem go siedzącego w klatce z owcami i łatającego spodnie. W odpowiedzi na moje żądanie powiedział, że nie ma klucza od magazynu, który jest w pieczy jednego z kaprali piechoty morskiej. A gdy spytałem którego, powiedział, ze się nazywa „Cheeks" i służy w piechocie morskiej. Chodziłem po całym okręcie szukając kaprala Cheeksa, ale nie mogłem go nigdzie znaleźć. Jedni mówili, że stoi na warcie na topie fokmasztu, pilnując, by wiatr nie zmienił kierunku, inni, że jest w kambuzie, by nie pozwalać podchorążym maczać sucharów w sosie przeznaczonym dla samego kapitana. W końcu dopytywałem się o niego wśród kilku kobiet stojących między armatami na głównym pokładzie. Jedna z nich powiedziała mi, że nie ma celu szukać go między nimi, gdyż one wszystkie są zamężne, a Cheeks jest przecież „wdowim chłcpem"*. Nie mogąc znaleźć kaprala, pomyślałem, że wobec tego pójdę po swój trójgraniasty kapelusz, a później załatwię sprawę kordzika. Nie bardzo uśmiechała mi się myśl wspinania się w górę olinowania. Obawiałem się zawrotu głowy i że mógłbym wypaść za burtę, a nie umiałem pływać. Tymczasem jeden z podchorążych ofiarował mi swoje towarzystwo, oświadczając, że nie powinienem się obawiać, iż pójdę na dno, gdy zlecę za burtę, bo jeśli mi się kręci w głowie, to kręcąca się głowa będzie pływała. Wobec tego zdecydowałem się zaryzykować. Wspinałem się w górę i byłem już blisko marsa, ale nie zawsze udawało mi się trafić w rat* Są to nie istniejący marynarze, wpisani na listę załogi, aa których pobiera się żołd i pieniądze pryzowe, przekazując je następnie na szpital m a r y n a r k i w Greenwich.
61
linki, porządnie WIĘC zdarłem sobie skórę na goleniach. Doszedłem tak do podwantek, a są to liny idące od masztu, toteż trzeba się na nie wspinać z głową odchyloną do tyłu. Kolega powiedział mi, ża nazywają się „kocie wantlci", bo tak trudno po nich wchodzić, że nawet kot by zaprotestował, gdyby mu kazano tędy się wspinać, i ponieważ się bałem, poradził mi, bym wszedł na saling przez „dziurę leniuchów", która właśnie była zrobiona dla takich jak ja. Zgodziłem się spróbować i okazało się, że było to dość łatwe i tak w końcu znalazłem się, prawie bez tchu, ale jakże uszczęśliwiony, na salingu grotmasztu. Na salingu znajdował się starszy salingowy wraz z dwoma marynarzami. Podchorąży przedstawił mnie w bardzo uprzejmej formie: — Panie Jenkins, oto pan Simple, podchorąży. Panie Simple, oto pan Jenkirs, starszy salingowy. Panie Jenkins, pan Simple przyszedł z zapotrzebowaniem, aby mu wydano trójgraniasty kapelusz. — Starszy salingowy na to odparł, że jest mu bardzo przykro, ale już nie ma w magazynie ani jednego, bo ostatni kapelusz został wydany małpie kapitana. Bardzo mnie to zirytowało. Wówczas starszy salingowy zapytał, czy mam przygotowaną b a z ę . Odpowiedziałem: — Niezbyt, bo dwa czy trzy .razy potknąłem się wchodząc na górę. — On na to się zaśmiał, że stracę ją zupełnie, nim zejdę na dół, i że muszę mu ją oddać, — O d d a ć moją „bazę"! Co on ma na myśli? — spytałem zwracając się błagalnie do kolegi. — Powiada, że musisz wyłuskać siedem szylingów. W dalszym ciągu nie byłem mądrzejszy niż przedtem i zdziwiony wytrzeszczyłem oczy, gdy pan Jenkins kazał swoim ludziom wystarać się 62
0 kilka „lisich ogonów" i zrobić ,ze mnie „rozpostartego orła", jeśli nie spełnię jego żądania. Byłbym się nigdy nie dowiedział, co to wszystko miało znaczyć, gdyby nie podchorąży, który zaśmiewając się do łez w końcu poinformował mnie, że według zwyczaju każdy, kto po raz pierwszy wspiął się na saling, musi dać tym marynarzom napiwek, a jeśli tego nie zrobi, oni takiego przywiązują do want. Nie m a j ą c pieniędzy w kieszeni, obiecałem im zapłacić, jak tylko zejdę na dół, ale pan Jenkins mi nie ufał, co mnie okropnie rozgniewało 1 zapytałem, czy wątpi w moje słowo honoru. Odpowiedział, że nic podobnego, ale on musi dostać siedem szylingów, zanim zejdę na dół. — Pan nie wie, do kogo pan mówi — rzekłem. — Jestem oficerem i dżentelmenem. Czy pan wie, kto jest moim dziadkiem? — O tak, wiem doskonale. — Więc kto on jest? — zapytałem gniewnie. — Kto on jest? Oczywiście, lord Takiowaki. — Nie — 'odpowiedziałem — nic podobnego, nazywa się lord Privilege. (Byłem zaskoczony, że wiedział, iż m ó j dziadek był lordem). — I wam się zdaje — kontynuowałem — że będę narażał honor mojej rodziny na hańbę z powodu marnych siedmiu szylingów? To moje oświadczenie i przyrzeczenie ze strony podchorążego, że złoży za mnie kaucję, zadowoliło pana Jenkinsa i pozwolił mi zejść po wantach na dół. Poszedłem więc do mego kuferka i wypłaciłem siedem szylingów jednemu z salingowych marynarzy, którzy przyszli ze mną. Następnie udałem się na górny pokład, aby jak najszybciej nauczyć _ się różnych rzeczy związanych moim zawodem. Zasypywałem podchorążych pytaniami tyczącymi się armat, a oni zebrali się wokół mnie i na wszystko dawali odpowiedzi. 63
jeden z nich powiedział, że armaty nazywają się „zetami" fregaty, bo psują one francuską „dżo"*. Inny zaś opowiadał, że tak często brał udział w bitwach, że gc nazywano „pożeraczem ognia". Zapytałem, jak to się stało, że uniknął śmierci. Powiedział, że zasadą jego było wsadzać głowę w pierwszą dziurę wybitą w burcie przez kulę armatnią, gdyż według obliczeń dokonanych przez profesora Innmana prawdopodobieństwo wynosi jak jeden do 32 647, z mnóstwem miejsc dziesiętnych, aby druga kula wpadła w tę samą dziurę. Nigdy bym sam na to nie wpadł, • Jot (Ir.) — radość.
Rozdział
VIII
Koledzy przekonują mnie o lekkomyślności wpadania w długi — Wytworne maniery przy pełnieniu służby — Zapoznaję się z ludźmi będącymi pod opieką prawa — Epizod w Sholto MToyem
Spędziwszy już prawie miesiąc na okręcie przekonałem się, że moje życie jest wcale przyjemne. Nie odczuwam zapachu smoły i dziegciu i potrafię już wejść do hamaka, tak by nie wypaść z d r u g i e j strony. Koledzy moi to dobre chłopaki, mimo iż śmieją się ze mnie niemało. Ja zaś muszę powiedzieć, że ich pojęcie o honorze nie bardzo jest ładne. U w a ż a j ą , że jeśli uda im się kogoś oszukać, jest to doskonały kawał, a ponieważ śmieją się przy tym, sam ten f a k t przestaje być oszustwem. Ja zaś nie mogę myśleć inaczej jak tylko tak, że oszustwo jest oszustwem i nie stanie się rzeczą uczciwą tylko dlatego, że oszukujący jeszcze się z ciebie śmieje. Kilka dni po przybyciu na pokład okrętu kupiłem trochę ciastek od przekupki h a n d l u j ą c e j z łódki, a gdy chciałem zapłacić, okazało się, że nie miała reszty, powiedziała mi więc bardzo uprzejmie, że ma do mnie pełne zaufanie. Wydobyła wąską książeczkę i oświadczyła, że otworzy mi rachunek, a mogę j e j zapłacić, kiedy będę uważał za właściwe. Nie sprzeciwiałem się takiemu załatwieniu sprawy i posyłałem po różne s p r a w u n k i aż do chwili, 5 — Peter S t o p i e t.
65
gdy przypuszczałem, że moje zadłużanie wynosi jedenaście czy dwanaście szylingów. Ze wzglądu na daną ojcu obietnicę niezaciągania długów postanowiłem rachunek uregulować. Zażądawszy go, dowiedziałem się, ku memu zdumieniu, że należność wynosi dwa f u n t y czternaście szylingów i sześć pensów. Oświadczyłem, że to jest niemożliwe, i zażądałem, by przekupka pozwoliła mi sprawdzić moje konto. Wówczas się przekonałem, że zostałem obciążony za trzy, a może cztery tuziny ciastek, zamawianych codziennie przez młodych dżentelmenów i „zapisanych na rachunek pana Simple'a". Do głębi byłem wstrząśnięty nie tylko wysokością sumy, jaką musiałem zapłacić, ale też nieuczciwością moich kolegów. Udając się na spoczynek powiedziałem im, co o tym myślę, a oni tylko mnie wyśmiali. W końcu jeden z nich powiedział: — Powiedz prawdę, Piotrze, czy ojciec nigdy nie przestrzegał cię przed zaciąganiem długów? — O tak, przestrzegał, — Dobrze się orientuję — odparł tenże — wszyscy ojcowie czynią to, gdy ich synowie wyjeżdżają. Jest to sprawa zupełnie zrozumiała. Zapamiętaj więc sobie, że koledzy dla twego dobra zajadali ciastka na twój rachunek. Zaledwie jeden miesiąc jesteś poza domem, a już byłeś nieposłuszny napomnieniom swego ojca. Jedynie w celu dania ci lekcji, jaka może ci się przydać później w życiu, uważali, że ich obowiązkiem było zamówić te ciastka. Ufam, że ta nauczka nie pójdzie na marne. Idź do przekupki, zapłać rachunek i nie rób więcej długów. — Na pewno tego nie zrobię — odpowiedziałem. Ponieważ nie mogłem udowodnić, kto zamawiał ciastka, i przy tym uważałem, że byłoby nieuczciwością, aby przekupka poniosła stratę, 66
poszedłem na pokład i zapłaciłem rachunek, czyniąc sobie mocne postanowienie niebrania nic od nikogo na kredyt. To jednak sprawiło, że w moich kieszeniach powstała pustka, napisałem więc do ojca przedstawiając przebieg całej sprawy i wynikający z niej stan moich finansów. Ojciec w odpowiedzi zaznaczył, że łjez względu na to, jakimi moi koledzy kierowali się motywami, wyrządzili mi przysługę, ja zaś straciłem pieniądze przez własną lekkomyślność, nie mogę zatem się spodziewać, by on zwiększył moje kieszonkowe. Natomiast moja matka dopisawszy się do listu wsunęła do niego pięciofuntowy banknot. Byłem przekonany, że uczyniła to za pozwoleniem ojca, mimo iż on udawał ogromnie rozgniewanego tym bagatelizowaniem jego nakazów. Zapomoga matki była bardzo na czasie, a ja poczułem się znów pewny siebie. Cóż to za przyjemność otrzymać list od swoich bliskich, gdy się jest od nich daleko, zwłaszcza gdy jeszcze zawiera trochę pieniędzy! Na kilka dni przed tym wydarzeniem pan Falcon, pierwszy oficer, kazał mi przypasać broń boczną i zameldować się do objęcia służby. Odrzekłem, że nie posiadam ani kordzika, ani trójgraniastego kapelusza i zgłosiłem się. po nie. Uśmiał się z mojej opowieści na ten temat i wysłał mnie na ląd z nawigatorem, który je zakupił, pierwszy oficer zaś posłał ojcu rachunek. Ojciec zapłacił i napisał do pana Falcona dziękując mu za fatygę. Owego ranka pierwszy oficer rzekł do mnie: — Tak więc, panie Simple, zdejmiemy polor nowości z tego pariskiego kapelusza i kordzika. Uda się pan w łodzi z panem 0'Brienem i dopilnuje, aby nikt z ludzi nie zwiał i nie zalał się w szynku. Pierwszy to raz zostałem wysłany służbowo 67.
i bardzo byłem dumny z funkcji dowodzącego oficera. Nałożyłem galowy mundur i byłem gotów przy trapie juź na kwadrans przed gwizdkiem na zbiórkę marynarzy mających popłynąć na ląd. Kazano nam udać się do stoczni w celu pobrania różnych zapasów okrętowych. Przybywszy tam byłem zdumiony wielkimi stosami drewna, rozmiarem magazynów i olbrzymimi kotwicami leżącymi na przystani. Wszędzie panowała taka krzątanina i każdy wydawał się tak zajęty, że chciałem patrzeć równocześnie na wszystkie strony, żeby wszystko widzieć. Tuż przy miejscu lądowania naszej łodzi przeholowywano dużą fregatę z miejsca zwanego basenem. Widok ten tak mnie zainteresował, że muszę z przykrością wyznać, iż zupełnie zapomniałem o załodze naszej łodzi i rozkazie, bym dawał na nią baczenie. Najbardziej zaskoczył mnie fakt, że chociaż ludzie tu zatrudnieni wyglądali na marynarzy, język ich jednak bardzo różnił się od tego, do jakiego przywykłem na pokładzie naszej fregaty. Zamiast przekleństw i wymyślania wszyscy byli niesłychanie uprzejmi. — Proszę łaskawie wybrać prawodziobową cumę, panie Jones. — Zechciej pan, proszę, poluzować cumę z lewej burty, panie Jenkins. — Burtą, panowie, burtą przesuwać. — Proszę przekazać wyrazy uszanowania panu Tompkinsowi wraz z uprzejmą prośbą, by zechciał zrzucić szpring rufowy. — Burtą, panowie, burtą proszę przesuwać, jeśli łaska. — Hej, tam na łodzi, podciągnijcie do pana Simmonsa i powiedzcie mu, żeby nie pozwolił okrętowi obracać się. Będę mu ogromnie zobowiązany. Co się tam stało, panie Johnson? — A tam jeden podchorążak rzucił gorącym kartoflem przez f u r t ę rufową i uderzył naszego oficera w oko. — Niech pan zamelduje jego nazwisko komisarzowi, panie Wiggins, ja zaś będę zobowiązany za 68.
podwiezienie cumy kotwicznej. Powiedzcie panu Simpkinsowi, żeby ją sklarował na przystani, i pozdrówcie go ode mnie. Panowie, bądźcie łaskawi, burtą, burtą przesuwajcie. Zapytałem jednego z przypadkowych widzów, kim są ci ludzie, on zaś mi powiedział, że są to dokerzy ze stoczni. Wydawało mi się, że zupełnie tak samo, łatwo było powiedzieć „proszę uprzejmie", jak na przykład „cholery na was nie ma", a brzmiało o wiele bardziej przyjemnie. W tym czasie, gdy przyglądałem się przeholowywaniu fregaty, dwóch ludzi należących do naszej łodzi zwiało gdzieś i po moim powrocie nie było ich nigdzie widać. Ogromnie się przeraziłem, gdyż zrozumiałem, że zaniedbałem swego obowiązku, i to pierwszy raz m a j ą c okazję wypełniać odpowiedzialne zadanie. Nie wiedziałem, co robić. Biegałem po całej stoczni, aż tchu mi zabrakło, i pytałem każdego napotkanego, czy nie widział moich dwóch ludzi. Wielu odpowiadało, że widzieli dużo ludzi, ale nie wiadomo, czy to byli moi, inni zaś śmiali się i nazywali mnie żółtodziobem. W końcu natknąłem się na pewnego podchorążego, który mi oznajmił, że ludzi odpowiadających memu opisowi widziano na dachu dyliżansu ruszającego do Londynu i jeśli chcę ich złapać, muszę się pospieszyć, ale nie chciał się zatrzymać, by mi odpowiedzieć na dalsze pytania. Obchodziłem więc dalej całą stocznię, aż natknąłem się na grupę dwudziestu czy trzydziestu ludzi odzianych w szare kurtki i spodnie i zwróciłem się do nich po informacje. Usłyszałem w odpowiedzi, że widziano dwóch marynarzy czających się za stosem desek. Ludzie ci tłoczyli się wokół mnie i wydawali się bardzo chętni do udzielenia mi pomocy, gdy odwołano ich do przeniesienia grubej liny. Zauważyłem, że mieli wy-
malowane numery na plecach, a niektórzy nosili na nogach błyszczące żelazne pierścienie. Mimo iż bardzo mi się śpieszyło, nie mogłem się powstrzymać, by nie zapytać, w jakim celu nosi sie takie pierścienie. Powiedział mi jeden z nich, że są to ordery przyznane im za dobre sprawowanie sie. Chodziłem dalej niepocieszony, gdy skręciwszy za róg, ku m e j radości, spotkałem" moich marynarzy, ci salutując złożyli meldunek, że wszędzie mnie szukali. Nie bardzo wierzyłem, by to była prawda, ale uradowany z odzyskania ich wcale nie besztając odprowadziłem do łodzi, czekającej na nas od dłuższego czasu. 0'Brien, asystent nawigatora, nazwał mnie „pomuchlem", którego to słowa nigdy przedtem nie słyszałem*. Po przybyciu na okręt pierwszy oficer zapytał 0'Briena, dlaczego był tak długo nieobecny. Ten odpowiedział, że dwóch łudzi oddaliło się z łodzi, ale że ja ich odnalazłem. Zastępca dowódcy wydawał się bardzo ze mnie zadowolony zaznaczając, że już dawniej mówił, że nie jestem głupcem, zszedłem więc na dół uradowany (moim szczęściem i mocno zobowiązany 0'Brienowi za niewyjawienie całej prawdy. Zdjąwszy kapelusz i odpasawszy kordzik, sięgnąłem do kieszeni po chustkę, ale jej nie znalazłem. Zapewne została mi zabrana przez ludzi w szarych kurtkach, o których w rozmowie z moimi kolegami dowiedziałem się, że są więźniami skazanymi na ciężkie roboty za rabunki i kradzieże. W jakiś czas potem dostaliśmy nowego kolegę nazwiskiem M'Foy. Byłem właśnie na pokładzie rufowym, gdy wszedł na okręt, okazując list do naszego kapitana, ale przedtem zapytał, czy jego nazwisko brzmi „kapitan Sauvage". Był to * P i o t r ma krótką pamięć, p.s. 17
TO
rumiany młodzieniec, wysokości prawie sześciu stóp, o rudawoblond włosach, przy tym bardzo przystojny. Ponieważ jego kariera w marynarce trwała bardzo krótko, powiem od razu to, o czym się dopiero później dowiedziałem. Nasz kapitan wyraził zgodę na przyjęcie go do służby, aby przychylić się do prośby dawnego kolegi-oficera, obecnie emerytowanego i mieszkającego w górach Szkocji. Pierwszą wiadomość o przybyciu pana M'Foya kapitan otrzymał w liście napisanym przez w u j a młodego człowieka. Epistoła owa tak go ubawiła, że dał ją do przeczytania swemu pierwszemu oficerowi. Tak oto brzmiał ten list: Glasgow, 25 kwietnia 1... Wielmożny Panie! Nasz czcigodny i wspólny przyjaciel kapitan M'Apline zakomunikował mi w liście datowanym 14 bro. o Pańskich zacnych intencjach co do mego siostrzeńca Sholta M'Foya (za które proszę przyjąć moje najlepsze podziękowanie), piszę właśnie z zamiarem zawiadomienia Pana, że jest on obecnie w drodze, by zaciągnąć się na Pański okręt „Diomede" i przybędzie, jeśli Bóg pozwoli, w dwadzieścia sześć godzin po otrzymaniu tego listu. Ludzie znający się nieco na sprawach związanych ze służbą królewską dali mi do zrozumienia, że wyposażenie takiego oficera jest dość kosztowne, wobec tego uważam za właściwe uspokoić Pana co do jakiejkolwiek odpowiedzialności w tej materii i w tym celu załączam połowę banknotu dziesięciofuntowego emitowanego przez Bank Angielski nr 3742, drugą zaś połowę wyekspediuję w liście polecającym,
jaki obiecano dostarczyć mi pojutrze, Proszę Pana uprzejmie dokonać wszelkich potrzebnych zakupów, a resztę, jeśli jaka zostanie, proszę przeznaczyć na koszty wyżywienia lub na wydatki, jakie uzna Pan za uzasadnione i usprawiedliwione. Uważam za właściwe jednocześnie poinformować Pana, że Sholto miał w kieszeni dziesięć szylingów w chwili wyjazdu z Glasgow. Nie mam wątpliwości, że Pan zbada, czy zostały wydane w sposób rozsądny, gdyż jak na sumę pozostawioną do dyspozycji chłopca mającego zaledwie czternaście lat i pięć miesięcy jest ona znaczna. Wymieniam jego wiek, gdyż Sholto jest wysoki, jego wygląd może więc Pana wprowadzić w błąd, wskutek czego może Pan być skłonny zawierzyć jego rozsądkowi w sprawie tak wielkiej wagi. Gdyby potrzebne mu było jakieś wsparcie w uzupełnieniu jego gaży, która jak mi mówiono, jest dla wszystkich królewskich oficerów wcale przyzwoita, proszę przyjąć do wiadomości, że każda trata* wystawiona przez Pana do wysokości pięciu angielskich funtów szterlingów, płatna w ciągu dziesięciu dni po jej przedłożeniu, będzie natychmiast honorowana przez firmę Monteith, M'Killop i Spółka w Glasgow. Dziękując Szanownemu Panu za Jego uprzejmość i łaskę, pozostaję wiernym i oddanym sługą Walter Monteith List, jaki M'Foy przyniósł ze sobą ha okręt, miał potwierdzić jego tożsamość. Gdy kapitan • Trata — zlecenie wypłaty za pośrednictwem bankiera lub agenta.
73
zajęty był czytaniem, M'Foy rozglądał się dokoła jak dziki jeleń. Kapitan przywitał go jako gospodarz okrętu, zadał mu kilka pytań, przedstawił pierwszemu oficerowi i udał się ha ląd. Zastępca zaprosił mnie, bym zjadł z nim obiad w mesie oficerskiej. Byłem przekonany, że rad był ze mnie z powodu odnalezienia tych dwóch ludzi, a po odjeździe kapitana na ląd zaprosił również pana M'Foya, po czym wywiązała się następująca rozmowa: — Tak więc odbył pan daleką podróż, panie M""Foy. Jeśli się nie mylę, to pierwsza w pańskim życiu. — Istotnie, proszę pana — odparł M'Foy — i okropnie mi dokuczano. Gdybym zgadzał się na wszystko, co ciągle kładziono mi w uszy, musiałbym cały być zrobiony z pieniędzy — sześć pensów tu, sześć pensów tam, wszędzie sześć pensów. Nigdy mi się nawet nie śniło o takim wyłudzaniu forsy. — W jaki sposób przybył pan z Glasgow? — Bocznokołowcem, parowcem, jak oni go nazywają, do Lunnon, gdzie policzono mi sześć pensów za przeniesienie mego bagażu na ląd, takiego malutkiego kufereczka, nie większego niż pański kapelusz. Sam chciałem go zanieść, ale mi nie pozwolono. — A dokąd pan się udał po przybyciu do Londynu? — Poszedłem pod adres Chichester Rents, do firmy składowej Storm i Mainwaring, tam musiałem zapłacić sześć pensów za wskazanie mi drogi. Czekałem w ich biurze pół godziny, a potem zaprowadzono mnie do oberży Pod Byczą Mordą i wsadzono na dyliżans po zapłaceniu za przejazd. Niemniej jednak przez całą drogę molestowano mnie o pieniądze. Naprzód był kierownik dyliżansu, a potem woźnica, następnie drugi kierownik i drugi woźnica. Dopo73.
mindli się o napiwki, ale ja ich nie posłuchałem, więc sarkali i obrzucali mnie obelgami. — A k i e d y p a n tu p r z y b y ł ?
— Wczoraj wieczorem. Tylko przespałem się i zjadłem śniadanie Pod Błękitnymi Filarami, za co wyłudzili ode mnie aź trzy szylingi i sześć pensów, żebym się z tego miejsca nie ruszył. I znów była ta dzierlatka pokojówka i ten drab kelner, oni oboje prosili, bym o nich pamiętał, a właściwie to chcieli więcej moich srebrniaków, ale powiedziałem im to samo co przedtem kierownikowi i woźnicy, mianowicie że nie mam nic dla nich. — A ile zostało panu z dziesięciu szylingów? — zapytał z uśmiechem pierwszy oficer. — O rety, panie poruczniku, a pan skąd to wie? Aha! poznaję rękę mego wujaszka Monteitha z Glasgow. Wszystkiego trzy szylingi i jeden pens. To wszystko, co mi zostało, żebym się z tego miejsca nie ruszył. Ale tu jest okropny zapach, muszę, wyjść na świeże powietrze. Gdy tylko M'Foy opuścił mesę, wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Po krótkim pobycie na pokładzie zszedł do pomieszczenia dla podchorążych/ gdzie dał się poznać jako bardzo niemiły towarzysz, kłótliwy i handryczący się ze wszystkimi. Nie trwało to jednak długo, gdyż odmówił wykonywania dawanych mu rozkazów. Na trzeci dzień opuścił okręt bez pozwolenia pierwszego oficera. Gdy wrócił następnego dnia, pierwszy oficer aresztował go i postawił wartownika u drzwi kajuty. Po południu zszedłem na dół na półpokład i zobaczyłem, że ostrzy dłligi składany nóż o tylną część lawety. Podszedłszy do niego zapytałem, po co to robi, a on odpowiedział mi z ogniem w oczach, że musi pomścić obrazę, jaka spadła na krew M ! Foyów. Wygląd jego zdradzał, że myśli na serio. H
— Cóż więc zamierzasz? —• zapytałem. — Mam zamiar — mówił, przeciągając palcem po ostrzu i próbując szpic swojej broni — wsadzić to we flaki tego faceta ze złotym plackiem na ramieniu za to, że śmiał mnie tu wsadzić. Ogromnie się przeraziłem i uważałem, że jest moim obowiązkiem wyjawić jego mordercze zamiary, aby nie stało się coś gorszego. Wyszedłszy więc na pokład powiedziałem pierwszemu oficerowi, co M'Foy zamierza i że jego życie jest w niebezpieczeństwie. Pan Falcon roześmiał się i wkrótce potem zszedł na główny pokład. Oczy M'Foya zabłysły i podszedł do miejsca, gdzie stał pierwszy oficer, wartownik jednak, ostrzeżony przeze mnie, zagrodził mu drogę bagnetem. Pierwszy oficer odwrócił się i widząc, co się dzieje, kazał wartownikowi sprawdzić, czy M'Foy nie ma noża. Miał go z całą pewnością, trzymając otwarty za plecami. Rozbrojono go, pierwszy oficer zaś widząc, że M'Foy zamierzał popełnić przestępstwo, zameldował 0 wszystkim kapitanowi, gdy ten wrócił na okręt. Kapitan posłał po M'Foya, a ten trwał w swoim uporze i gdy zrobiono mu zarzuty co do jego zamiaru, nie tylko się nie wyparł, ale nawet nie obiecał, że tego więcej nie zrobi. Odesłano zatem go na ląd i powrócił do swoich przyjaciół w szkockich górach. Nie widzieliśmy go już na oczy. Później słyszałem o nim, że dostał nominację na oficera w armii lądowej 1 w trzy miesiące po przybyciu do swego pułku, czując się obrażony jakąś urojoną zniewagą wyrządzoną krwi M'Foya, został zabity w pojedynku.
Rozdział
IX
Pośpieszamy na jarmark w Portsdown — Skutki zaskoczenia damy przy kolacji •— Naturalne skłonności pelikana sprawdzone moim kosztem — Samozapalenie w parku Ranelagha — Obżarstwo zamiast nabożeństwa — Wielu zaproszono na ucztę, z wyjątkiem chromych, kulawych i ślepych
W kilka dni po odejściu M'Foya z okrętu dostaliśmy urlop od pierwszego oficera dla udania się na j a r m a r k w Portsdown, ale on tylko najstarszym z nas pozwolił nocować na lądzie. Obiecywaliśmy sobie mnóstwo p r z y j e m ności z t e j wycieczki i niektórzy z nas byli tak podekscytowani, że zbudzili się dość wcześnie, by wybrać się łodzią wysłaną po świeże mięso. To było bardzo niemądre. Nie było żadnych zaprzęgów, którymi moglibyśmy pojechać na jarmark, a zresztą o tak wczesnej porze nie był jeszcze czynny. Wszystkie sklepy były zamknięte, a Pod Błękitnymi Filarami, gdzie zwykle zbieraliśmy się, zaledwie otwarto podwoje. Czekaliśmy tam w k a w i a r n i a n e j sali, ale wygnała nas służąca w y m i a t a j ą c a śmieci, musieliśmy więc pójść na przechadzkę, dopóki nie skończyła sprzątać i nie rozpaliła ognia, dopiero wtedy mogliśmy zamówić sobie śniadanie. A przecie o ileż lepiej byłoby zjeść wygodnie na okręcie i dopiero potem przedostać się na ląd, t y m bardziej że nie mieliśmy zbyt dużo pieniędzy do wydawania. Najgorszym w świecie postępowaniem jest spóźniać się, ale prawie tak samo źle jest przyjść za wcześnie. Ale cóż 16.
było robić, zjedliśmy śniadanie i zapłaciliśmy rachunek. Następnie ruszyliśmy przed siebie, a na George-street czekały pojazdy najrozmaitszej kategorii, by zabrać nas na jarmark. Wsiedliśmy do jednego, zwanego „dilly", eo zapewne miało być skrótem od dyliżansa, a gdy zapytałem człowieka, który nim powoził, dlaczego tak właśnie się nazywa, powiedział mi, iż dlatego, że bierze za przejazd tylko szylinga. 0 ' B r i e n , który dołączył do nas po zjedzeniu śniadania na okręcie, powiedział, że ta odpowiedź przypomina mu otrzymaną od człowieka doglądającego postoju dorożek w Londynie. — Proszę mi powiedzieć — rzekł 0 ' B r i e n — dlaczego nazywają was „wodniakiem"? — Wodniaki, proszę łaski pana — brzmiała odpowiedź — to dlatego, że odwodzimy drzwi u dorożek. W końcu wśród śmiechu, przekleństw i walenia batem starego koniska po wygiętym w pałąk grzbiecie wskutek wysiłku przy ciągnięciu nadmiernego ciężaru przybyliśmy do stóp wzgórza w Portsdown, gdzie wysiedliśmy i już pieszo podążyliśmy na j a r m a r k . Był to istotnie widok przepiękny! Czyste, błękitne niebo, różnokolorowe flagi trzepocące na wietrze, soczyście zielona trawa, białe namioty i stragany, słońce jasno świecące, błyszczące jak złoto pierniki, różnorodne zabawki i n a j różniejsze hałasy, tłumy ludzi i sterty słodyczy, mali chłopcy tacy uradowani, sklepikarze tacy uprzejmi, muzyka przy straganach, a wśród nich izapał i k r z ą t a n i n a ludzi — wszystko to sprawiało, że serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Oto Richardson ze swoimi błaznami i pajacami, z pięknymi paniami u b r a n y m i w stroje obsypane złotymi świecidełkami, w i r u j ą cy w walcu i szkockich tańcach, a w y g l ą d a j ą c y tak beztrosko i szczęśliwie! Oto Flint i Gyngell 77.
ze swoimi chłopakami fikającymi kozły, popisującymi się różnymi sztuczkami — połykaniem ognia i wyciąganiem kilometrów wstążek z ust. Oto Cyrk Królewski, gdzie stały konie w wyrównanym szeregu, a na ich grzbietach woltyzerzy i woltyżerki powiewający flagami przy dźwięku fanfar wygrywanych przez trębaczy. Był tam też największy olbrzym na świecie i pan Paap, najmniejszy na świecie karzeł, i karlica, która jeszcze była od niego mniejsza, i panna Biffin, która wszystko potrafiła robić bez rąg i nóg. Była tam uczona świnia i herefordshirslii wół i sto innych ciekawych rzeczy do oglądania, których nie mogę sobie teraz przypomnieć. Chodziliśmy tak z godzinę albo dwie, oglądając wszystko z zewnątrz, a następnie zdecydowaliśmy się zobaczyć, co jest w środku. Najpierw poszliśmy do Richardsona, gdzie oglądaliśmy krwawą tragedię z duchami i piorunami, a następnie pantomimę pełną różnych sztuczek, w której akrobaci stawali dęba i fikali kozły. Potem znów widzieliśmy to i owo, ale już zapomniałem co. Ogólnie zaś biorąc 2. zewnątrz wszystko lepiej się przedstawiało niż od środka. Po tym wszystkim poczuliśmy głód i postanowiliśmy udać się do pawilonu restauracyjnego, aby coś zjeść. Były tam w koło ustawione stoły, a w środku drewniana estrada do tańca. Wystrojone panienki czekały już na tancerzy, a muzyka przygrywała tak ochoczo, że poczułem ogromną chęć, by sobie potańczyć, ale uzgodniliśmy, że pójdziemy do menażerii pana Polita oglądać karmienie dzikich zwierząt, a że zbliżała się godzina ósma, zapłaciliśmy nasz rachunek i ruszyliśmy tam. Oto był niezwykle ciekawy widok, bardziej godny oglądania niż cokolwiek innego na jarmarku. Nie miałem dotąd pojęcia, że na świecie jest tyle dziwacznych zwierząt. Wszystkie one były bez78.
piecznie umieszczono w żelaznych klatkach. Z powały szopy zwisał olbrzymi świecznik z dwudziestoma lampami i oświetlał je, strażnik zaś obchodził wkoło, drażnił zwierzęta długim drągiem, opowiadając różne o nich historyjki, które ogromnie mnie interesowały, zapamiętałem też kilka z nich. Był tam tapir, czyli ogromna świnia z długim nosem, odmiana „hiptostamasa", który, jak mówił dozorca, był zwierzęciem ziemnowodnym, gdyż nie mógł żyć na lądzie, a g i n ą ł w Wodzie — niemniej, zauważyłem, doskonale mu się wiodło w klatce. Kangur też tam się znajdował, a z brzucha wyglądały małe. Zdumiewające stworzenie. Dozorca opowiadał, że wydało na świat czworo małych i po urodzeniu wzięło je z powrotem do swego żołądka, w którym będą przebywać, aż dojdą do wieku dojrzałego. Prosto z dzikiej puszczy pochodził pelikan (tego nigdy nie zapomnę), miał duży worek pod gardłem, z którego człowiek sporządza na noc szlafmycę. Ptak ten żywi swoje młode własną krwią, gdy brak ryb. Była tam śmiejąca się hiena, która w lesie wydaje okrzyki jak człowiek w nieszczęściu i pożera śpieszących na ratunek, co jest smutnym objawem zepsucia natury ludzkiej, jak zaznaczył dozorca. Było tam przepiękne stworzenie: królewski tygrys bengalski, zaledwie trzyletni, któremu co roku przybywało dziesięć cali, ale który nigdy nie osiągał pełnego wzrostu. Ten, jakiego oglądaliśmy, mierzył, według objaśnienia dozorcy, szesnaście stóp od pyska do ogona i siedemnaście od ogona do pyska, ale chyba w tym mierzeniu zaszła jakaś pomyłka. Był też młody słoń i trzy lwy i różne inne zwierzęta, lecz zapomniałem już jakie, wobec czego przystąpię do opisywania tragicznych scen, które potem nastąpiły. Dozorca poszturchiwał zwierzęta i zaczął je karmić. Olbrzymi lew charczał 79.
i warczał nad wołową kością goleniową, którą chrupał, jakby to był orzeszek, gdy nagle skutkiem jakiegoś niedociągnięcia jeden koniec słupa z wiszącym na miin świecznikiem spadł na dół i uderzywszy w drzwi klatki, gdzie lwica spożywała kolację, otworzył je na oścież. Wszystko to stało się w przeciągu jednej sekundy, świecznik spadł, klatka się otworzyła i lwica wyskoczyła. Dokładnie pomiętam aż do chwili, nim ujrzałem ciało lwicy w powietrzu, po czym wszystko ogarnęła ciemność jak smoła. Co za gwałtowna zmiana! Nie upłynęła chwilka od momentu, gdy wszyscy z przyjemnością i ciekawością przyglądaliśmy się menażerii, by nagle znaleźć się w ciemności, trwodze i przerażeniu! Natychmiast rozległy się wrzaski, płacze i nastąpiła bijatyka, wzajemne popychanie się i omdlenia, nikt nie wiedział, dokąd iść i jak znaleźć drogę do wyjścia. Ludzie tłoczyli się to w jedną, to w drugą stronę pod wpływem strachu. Wkrótce przyciśnięto mnie plecami do krat jakiejś klatki, a czując, że nieznana bestia dobiera się do moich pośladków, rozpaczliwym wysiłkiem zdołałem wspiąć się do górnej klatki, niestety, tracąc przy tym siedzenie u moich spodni, których śmiejąca się hiena nie chciała wypuścić ze swej paszczy. Po (tej wspinaczce nie bardzo orientowałem się, gdzie jestem, wiedziałem tylko, że w górnych klatkach mieszczą się ptaki. Chcąc jednak uniknąć rozszarpania spodni z przodu, jak to się stało z tylną częścią, skoro tylko stanąłem mocno na nogi, odwróciłem się plecami do prętów klatki, ale nie minęła minuta i zostałem zaatakowany przez coś, co kłuło mnie jak szpikulec, a ponieważ hiena potargała odzienie, ciało moje nie miało żadnej ochrony. Odwrócić się byłoby jeszcze gorzej. Otrzymawszy z dobry tuzin potężnych ukłuć udało mi się wreszcie stopniowo przesu80.
riftć tak, by znaleźć się przed inną klatką. Ale pelikan, on był właśnie tą bestią, zdążył wytoczyć ze mnie tyle krwi, że wystarczyłoby jego młodym na tydzień. Starałem się domyślić, jakie nowe spotka mnie niebezpieczeństwo, gdy ku mej radości stwierdziłem, że dotarłem do stojącego otworem pomieszczenia, z którego umknęła lwica, wczołgałem się do środka i zatrzasnąłem drzwi za sobą. Ucieszony tak pomyślnym obrotem sprawy siedziałem cicho, przycupnąwszy w kącie do końca tego całego zamieszania i zgiełku. Po kilku minutach zjawili się „pożeracze befsztyków" — t a k nazywano strażników, będących zarazem muzykantami — trzymający w rękach pochodnie i n a bite muszkiety. Widok, jaki się ukazał, był istotnie przerażający. Ze dwudziestu czy trzydziestu ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, leżało na ziemi, a ja myślałem, że to lwica ich pozabijała. Byli jednak tylko ofiarami histerii lub podeptania przez tłum. Nikt nie poniósł poważnego szwanku. Jeśli chodzi o lwicę, nie można jej ?jyło znaleźć, a gdy się przekonano, że uciekła, przerażenie i panika ogarnęły tłum na dworze, jak przedtem wewnątrz menażerii. Okazało się później, że zwierzę było tak samo przestraszone jak i my i skryło się pod jednym z wozów. Zeszło sporo czasu, zanim lwicę znaleziono. To właśnie 0 ' B r i e n odznaczył się dzielnością, gdyż wysunąwszy się przed strażników spostrzegł jej połyskujące ślepia. Pożyczono z wozów sieci, w jakich przywożono cielęta na targ, i zarzucono na nią. Gdy była nimi dostatecznie omotana, zawleczono ją za ogon do menażerii. Wszystko o działo się, gdy ja byłem spokojnie ukryty w klatce, ale spostrzegłszy, że powraca jej prawowita właścicielka, uznałem, iż najwyższy ,-zas ją opuścić. Zawołałem kolegów, którzy z 0'Brienem pomagali strażnikom. Nie wiedzie. ~ Peter Simple t. t
8i
ii, gdzie się podziałem i pokładali sic ze śmiechu zobaczywszy, gdzie jestem. Jeden z podchorążych zasunął rygiel u drzwi, ze nie mogłem wyskoczyć z klatki, i wziąwszy długi drąg zaczął mnie nim poszturchiwać. W końcu udało mi Się odryglować drzwi i wyjść na zewnątrz, a koledzy śmiali się jeszcze więcej na Widok mego urwanego siedzenia u spodni. Ja osobiście nie uważałem, by to było takie śmieszne, aczkolwiek musiałem pogratulować sobie szczęśliwego wywikłania się z opresji. Uczynili to również moi koledzy, gdy opowiedziałem im swoje przygody. Najgorsze ze wszystkiego było to zajście z pelikanem. 0'Brien pożyczył mi swojej ciemnej jedwabnej chustki, którą się przepasałem, spuszczając ją z tyłu jak najniżej, aby mój defekt nie przyciągał niczyjej uwagi. Opuściliśmy nareszcie tę menażerię, ale ja z trudem mogłem iść, tak mnie bolały wszystkie kości. Następnie udaliśmy się do tak zwanych Ogrodów Ranelagha, aby przyjrzeć się sztucznym ogniom, jakie miano puszczać tam o godzinie dziesiątej, Punktualnie o tej godzinie zapłaciliśmy za wstęp i czekaliśmy cierpliwie przez cały kwadrans, ale nie widzieliśmy śladu żadnych sztucznych ogni. Faktycznie jednak człowiek, do którego te ogrody należały, czekał na liczniejszą publiczność, mimo że było już pełno ludzi. Ponieważ pierwszy oficer rozkazał, by łódź czekała na nas do północy, a następnie wróciła na okręt, nie mieliśmy dużo czasu do stracenia, będąc o siedem mil od Portsmouth. Przeczekaliśmy jeszcze kwadrans i uzgodniwszy, że skoro afisz zapowiadał rozpoczęcie fajerwerków punktualnie o dziesiątej, będziemy zupełnie usprawiedliwieni, jeśli zrobimy to we własnym zakresie. 0'Brien kupił tuzin jednopensowych trzcinek, które rozszczepił na koń-
cu. Ognie sztuczne były już przygotowane i rozmieszczone na słupach i podstawach, a my zmówiliśmy się, by zapalić je wszystkie równocześnie, a następnie zmieszać się z tłumem. Starsi z nas zapalili cygara, a wsadziwszy je w rozszczepione końce trzcinek ciągnęli je mocno, aż się porządnie rozżarzyły. Następnie wręczyli każdemu z nas po jednej i na dany znak przyłożyliśmy cygara do lontów i jak tylko ogień się zajął, rzuciliśmy trzcinki i wbiegliśmy w tłum. W przeciągu pół minuty wszystkie ognie zaczęły strzelać w przepięknym zamieszaniu. Były tam złote i srebrne gwiazdy, błękitne światła i młynki Katarzyny, miny i bomby, grecki ogień i rzymskie świece, chińskie drzewka, rakiety i świetliste motta — wszystko tryskające ogniem, strzelające i syczące nie po kolei, lecz naraz. Jednogłośnie uznano, że było to znacznie lepsze niż zamierzony pokaz. Właściciel ogrodu wybiegł" z kiosku, gdzie spokojnie popijał piwo, podczas gdy cała publika czekała. Pienił się ze złości przysięgając zemstę sprawcom, a nawet następnego dnia wyznaczył pięćdziesiąt funtów nagrody za ich wykrycie. Moim zdaniem, został potraktowany jak należy. W tej bowiem sytuacji był niczym więcej jak sługą publiczności, tymczasem zachował się tak, jakby był jej panem. My zaś wszyscy wymknęliśmy się bardzo sprytnie i wynająwszy f u r mankę pojechaliśmy do Portsmouth, przybywając na łódź we właściwym czasie. Następnego dnia rano czułem, że wszystkie członki mi zesztywniały i ból na wskroś przenikał tak silny, iż musiałem udać się do lekarza, który wpisał mnie na listę chorych. Minął cały tydzień, zanim wróciłem do swoich obowiązków. Tyle na temat jarmarku w Portsdown. .Mój powrót do służby wypadł w sobotę, a że niedziela była pogodna, wszyscy udaliśmy się
na ląd, by Wraz z panem Falconem, pierwszym oficerem, pójść do kościoła. Bardzo lubiliśmy chodzić do kościoła, ale muszę z przykrością wyznać, że nie z religijnych, a następujących powodów: pierwszy oficer siadał w ławce Jia dole, a my lokowaliśmy się na chórze, gdzie ani on nas, ani my jego nie mogliśmy widzieć. Przez cały czas nabożeństwa siedzieliśmy bardzo cicho i muszę stwierdzić — nawet pobożnie, ale duchowny wygłaszający kazanie był taki nudny i miał taki okropny głos, że skoro Stanął na kazalnicy, my wymykaliśmy się do pobliskiej cukierenki, gdzie zajadając się ciastkami i tortami popijaliśmy wiśniówkę, co nieskończenie bardziej przekładaliśmy nad słuchanie kazania. Jednakże zastępca dowódcy w y w ą chał jakoś nasze manewry — zdaje się, że oficer piechoty morskiej zadenuncjował nas — i t e j właśnie niedzieli zrobił nam paskudny kawał. Byliśmy w cukierence, jak zwykle, a gdy tylko ujrzeliśmy ludzi wychodzących z kościoła, powkładaliśmy ciastka i torty do kapeluszy, które następnie nałożyliśmy na głowy, ustawiając się przy drzwiach kościoła tak, jakbyśmy dopiero co zeszli z chóru i czekali na niego. On jednak nie zjawił się w kościelnej bramie, lecz przyszedł ulicą i poprosił, abyśmy poszli z nim do czekającej łodzi okrętowej. Okazało się, że był w pokoiku za cukiernią i cały czas obserwował nas przez zieloną żaluzję. Niczego takiego nie podejrzewaliśmy, myśląc, że wyszedł z kościoła wcześniej niż zazwyczaj. Po przybiciu do okrętu, weszliśmy za nim na pokład, a tani on rzekł: — Proszę panów przejść na rufę. Uczyniliśmy tak, wówczas on nakazał zbiórkę w szeregu. — A teraz, panie Dixon, proszę mi powiedzieć, jaki tekst odczytany był dzisiaj? 84.
Ponieważ często zadawał nam to pytanie, zostawialiśmy zawsze jednego z nas w kościele do chwili odczytania tekstu z Biblii i ten przyszedłszy potem do cukierni zawiadamiał nas 0 tym, my zaś zaznaczaliśmy sobie to miejsce w naszych Bibliach, by na wypadek zapytania mieć gotową odpowiedź. Dixon natychmiast wyjął Biblią, gdzie miał założoną odnośną kartkę, i odczytał tekst. — A więc tak brzmiał ten tekst? — rzekł pan Falcon. — Musi pan mieć świetny słuch, panie Dixon, by słyszeć duchownego siedząc W cukierni. A teraz, panowie, proszę zdjąć k a pelusze. Zsunęliśmy z głów kapelusze, które, jak on się tego spodziewał, były pełne słodyczy. — Faktycznie, moi panowie — mówił dotykając pakiecików z ciastkami i cukierkami — miło mi stwierdzić, że nie ha próżno byliście w kościele. Mało kto może mieć tyle dobrych rzeczy wciśniętych na siedzibę pamięci. Niech wachtowy żandarm przyśle na r u f ę wszystkich chłopców okrętowych. Chłopcy pędem wybiegli na górę, a pierwszy oficer kazał im po jednemu porozsiadać się na karonadach. Gdy wszyscy już byli tak rozmieszczeni, kazał n a m obchodzić ich kolejno i częstować ciastkami, prosząc, by zechcieli je przyjąć, aż wszystkie kapelusze zostały opróżnione. Chłopcy szczerzyli zęby od ucha do ucha, a my jak lokaje musieliśmy ich obsługiwać, i to mnie najbardziej złościło, nie mówiąc już o kpinach 1 śmiechu całćj załogi zebranej przy wejściówkach. Po zjedzeniu wszystkich słodyczy pierwszy oficer odezwał się w. te słowa: — A teraz, panowie, dostaliście swoją lekcję, możecie więc się rozejść. Znalazłszy się na dole w naszym pomieszcze85.
iiiu musieliśmy się śmiać sami z siebie. Pali Falcon zawsze karał nas w sposób dowcipny, i tO Za każdy rodzaj przewinienia inaczej. Zawsze miał środek zaradczy przeciwko wszystkiemu, czego nie aprobował, tak że załoga nadała mu przydomek „Zaradny Kuba". Muszę zaznaczyć, że po tym zdarzeniu moi koledzy bardzo znęcali się nad chłopcami okrętowymi, obdarzając ich kopniakami i szturchańcami, gdy tylko ich dopadli, jednocześnie mówiąc: — Masz tu jeszcze jedno ciasteczko, szczeniaku. — Sądzę, że gdyby chłopcy wiedzieli, co ich czeka, żaden z nich nie dotknąłby ani kawałeczka tych słodyczy.
Rozdział
X
Werbujący łapacze rozpędzeni przez jedną kobietę — Niebezpieczeństwa w Spithead i Point — Traktament z drobiu dla dwóch partii moim kosztem — Również dżyn dla dwudziestu — Staję się jeńcem, uciekam i wracam na okręt
Muszę teraz opowiedzieć, co mi się wydarzyło na kilka dni przed odpłynięciem naszego okrętu, na dowód, że skoro wstąpiło się do służby Jego Królewskiej Mości, niekoniecznie trzeba n a t k n ą ć się na wichry, fale lub ogień a r m a t n i wroga, by znaleźć się w niebezpieczeństwie. Rzecz ma się wręcz odwrotnie. Od tego czasu brałem udział w bitwach i bez wahania wyznaję, że nie czułem takiego strachu jak podczas zdarzenia, które właśnie chcę przekazać potomności. Zameldowaliśmy pełną gotowość żeglugową i Admiralicji zależało na tym, żebyśmy jak n a j r y c h l e j wyszli na morze. Jedyną przeszkodę stanowiły b r a k i w naszej załodze. Kapitan zwrócił isię w t e j sprawie do admirała, komendanta portu, i otrzymał pozwolenie w y słania na ląd patroli werbunkowych, czyli tak zwanych „łapaczy". Każdego wieczora oficerowie, to jest drugi i trzeci, tudzież starsi podchorążowie, wysyłani byli na ląd wraz z n a j bardziej godnymi zaufania m a r y n a r z a m i i nad ranem zwykle przywozili na okręt z pół tuzina ludzi pojmanych w piwiarniach i różnych, jak m a r y n a r z e mówią, spelunkach. Niektórych 87.
zatrzymywaliśmy, ale większość odsyłaliśmy na ląd, jako nie nadających się do służby, gdyż obowiązuje zwyczaj, że gdy ktoś zgłasza się do marynarki lub jest do niej siłą wcielany, kieruje się go do chirurga, urzędującego w kokpicie. Tam rozdziewa się go do naga i dokładnie bada, aby stwierdzić, czy jest zdrowy i nadaje się do służby Jego Królewskiej Mości, w przeciwnym wypadku odsyła się go z powrotem na ląd. Słuchając opowieści o tych werbunkach na siłę, doszedłem do wniosku, że to była robota poważna, gdyż nasi ludzie biorący w niej udział nieraz bywali pobici i poranieni, marynarze bowiem w ten sposób werbowani walczyli równie dzielnie, by się do marynarki nie dostać, jak później, znalazłszy się w jej szeregach, na chwałę ojczyzny. Bardzo chciałem wziąć udział w patrolu werbunkowym, zanim nasz okręt odpłynie, i poprosiłem 0'Briena, który na ogół odnosił się do mnie bardzo uprzejmie i nie pozwalał się nikomu wyręczać w garbowaniu mi skóry, aby zabrał mnie z sobą, co też istotnie uczynił zaraz nazajutrz. Przypasałem kordzik, aby wiedziano, że jestem oficerem i abym miał się czym bronić Po zapadnięciu zmierzchu powiosłowaliśmy na ląd i przybiliśmy do brzegu w Gosport. Wszyscy nasi marynarze uzbrojeni byli w krótkie szerokie pałasze i mieli na sobie kurtki z granatowego, gęsto tkanego samodziału znanego pod nazwą flushing. Nie zatrzymując się w mieście, by spenetrować piwiarnie, bo było jeszcze za wcześnie, pomaszerowaliśmy jakieś trzy mile na przedmieścia i podeszliśmy do jednej knajpy, której drzwi były zamknięte, ale wyważywszy je błyskawicznie, popędziliśmy do sieni, gdzie znaleźliśmy gospodynię broniącą wstępu. Sień była długa i wąska, więc postać gospodyni prawie całkowicie ją wypełniała, jako że była wysoką i korpulentną babą. 84.
Dzierżyła w dłoni długi rożen, skierowany ku nam, trzymając nas W szachu. Oficerowie, znajdujący się na przedzie, nie chcieli atakować kobiety, ona zaś zamierzyła się na nich tym swoim rożnem z takim rozmachem, że gdyby się nie wycofali, z pewnością przynajmniej jeden z nich byłby gotów na pieczeń. Marynarze stojąc na dworze zaśmiewali się, zostawiając oficerom załatwienie t e j sprawy jak się uda. W końcu gospodyni zawołała do męża: — Kuba, czy wszyscy wyszli? — Tak — odpowiedział mąż — już wszyscy dali dęba. — No to dobrze — odparła — zaraz i tych się pozbędę. Z tymi słowy ruszyła na nas z tym swoim rożnem i gdybyśmy nie podali tyłów, wzajemnie się popychając, z pewnością nadziałaby drugiego oficera dowodzącego patrolem. W jednej chwili sień była pusta, a gdy tylko znaleźliśmy się na ulicy, gospodyni zaryglowała za nami drzwi. A było nas trzech oficerów i piętnastu uzbrojonych mężczyzn, przepędzonych przez jedną starą tłustą babę, pijący zaś w jej knajpie marynarze ulotnili się gdzie indziej. Nie mogło jednak być inaczej, gdyż albo my musielibyśmy zabić lub zranić tę kobietę, albo ona przewierciłaby nas na wylot, tak bowiem była zawzięta. Gdyby w sieni znajdował się jej mąż, załatwilibyśmy go błyskawicznie, ale co można zrobić z kobietą, która walczy jak szatan, a jednocześnie oczekuje względów i nietykalności należnej słabszej płci. Musieliśmy głupio wyglądać, zmuszeni do wycofania się, i 0'Brien oświadczył, że gdy następnym razem odwiedzi tę knajpę, weźmie szturmem tę starą kocicę, zachodząc ją od tyłu. Lustrując piwiarnie pojmaliśmy jednego czy dwóch ludzi, ale większość umknęła tylnymi 89.
drzwiami lub wyskakując przez okna, gdy my wchodziliśmy od frontu. Słysząc o krążących po mieście łapaczach szukano zwykle schronienia w spelunce, będącej ulubionym miejscem spotkania marynarzy ze statków handlowych. Nasi oficerowie wiedzieli o tym i nie przejmowali się zbytnio ucieczką ludzi z innych lokali, wiedząc, że znajdą się w tej właśnie piwiarni, gdzie ufni w swoją liczebną przewagę będą starali się nas odeprzeć. Była pierwsza w nocy, oficerowie więc uznali, że pora już tam się udać. Posuwaliśmy się naprzód bez najmniejszego hałasu, ale ci ludzie musieli mieć kogoś na czatach, gdyż skoro tylko skręciliśmy za róg, zaalarmowano ich. Obawiałem się, że uciekną i stracimy ich z ociziu, tymczasem oni będąc owej nocy w dość pokaźnej liczbie postanowili ^przyjąć bitwę". Mężczyźni nie wychodzili z knajpy, wysłali natomiast przeciw nam straż przednią, złożoną mniej więcej z trzydziestu swoich żon, które przywitały nas gradem kamieni i błota. Kilku z naszych marynarzy oberwało, ale nic sobie z tego nie robili, posunęli się naprzód, a kobiety atakowały ich wówczas kułakami i paznokciami. Nawet wtedy marynarze tylko się śmiali i odpychając kobiety na bok mówili: — Uspokój się, Polly. — Nie wygłupiaj się, Molly. — Tylko takie padały powiedzonka, mimo iż krew spływała po niejednej twarzy, tak mocno były podrapane. W ten sposób chcieliśmy przebić się przez nie, a i ja sam ledwo wyszedłem cało z tej opresji. Jedna z kobiet chwyciła mnie za ramię i pociągnęła ku sobie i gdyby nie jeden ze sterników, zostałbym odłączony od patrolu. Gdy kobiety mnie wlokły, on złapał mnie za nogę i zatrzymał je. — Łap się za niego, Peggy — wrzeszczała kobieta do swej towarzyszki. — Trzymajmy tego podchorążaka, chcę dziecko do niańczenia. 90.
leszcza dwie kobiety przyszły jej z pomocą 1 chwyciwszy za moje drugie ramię byłyby wyrwały mnie sternikowi, gdyby on z kolei nie zażądał pomocy. Wówczas dwóch marynarzy złapało za moją drugą nogę i zaczęto mną targać we wszystkie strony. Czasami babom udało się przeciągnąć mnie parę cali na swoją stronę, ale nasi wnet odzyskiwali stratę. W pewnej chwili myślałem, że już koniec ze mną, gdy nagle znalazłem się wśród swoich ludzi. — My do siebie... a oni do siebie — krzyczały kobiety, śmiejąc się serdecznie. Mnie jednak nie było do śmiechu, zapewniam was. Kolana i ramiona bolały okropnie i byłem tak wyciągnięty, że chyba o cal wyższy. W końcu zaniosły się śmiechem tak mocno, że nie miały siły mnie utrzymać i to sprawiło, że zostałem wciągnięty w środek marynarzy, gdzie z całych sił starałem się utrzymać. Wśród bijatyki i tłamszenia się tłum wepchnął mnie do wnętrza knajpy. Marynarze ze statków handlowych uzbroili się w pałki i w inny oręż, zajmując pozycję na stołach. Wypadało dwóch na jednego z naszych i wywiązała się straszliwa bijatyka, gdyż stawiali zacięty opór. Marynarze musieli użyć pałaszy i w krótkim czasie byłem zupełnie oszołomiony wrzaskiem, przekleństwami, szamotaniem się, kotłowaniną i ogólną bójką wśród unoszącego się do góry kurzu, który nie tylko oślepiał, ale prawie mnie zadławił. Bliski już byłem wyzionięcia ducha, tak mnie ściśnięto, gdy nasi zaczęli mieć przewagę. Spostrzegłszy to gospodyni, wraz z innymi kobietami, wygasiła wszystkie światła, tak iż nie wiedziałem, gdzie się znajduję, ale każdy z naszych marynarzy pochwycił jednego człowieka. Udało się wywlec ich przez drzwi na ulicę, gdzie zebranych otoczono, uniemożliwiając ucieczkę. 91.
Teraz ja zhów znalazłem się się W opałach. Przewrócono mnie na ziemię i podeptano, a gdy Udało mi się podnieść, tak straciłem orientację, że nie wiedziałem, w którym kierunku są drzwi. Posuwając się przy ścianie w prawie pustej izbie, ponieważ kobiety wyszły z domu za mężczyznami, udało mi się dobrnąć do jakichś drzwi. Otworzyłem je, ale przekonałem się, że nie były właściwe, prowadziły bowiem do bocznego nie oświetlonego saloniku, gdzie palił się ogień na kominku. Spostrzegłszy swoją pomyłkę chciałem się wycofać, gdy nagle popchnięto mnie z tyłu i przekręcono klucz. Muszę wyznać, że bardzo się przeraziłem znalazłszy się zupełnie sam, myśląc, iż zemsta kobiet skrupi się na mnie i że śmierć moja jest pewna, a ja podobnie jak ten Orfeusz, o którym czytałem w książkach, zostanę rozszarpany przez bachantki. Uświadomiłem sobie jednak, ze będąc oficerem w służbie Jego Królewskiej Mości mam obowiązelf, jeśli zajdzie potrzeba, poświęcić życie za króla i ojczyznę. Pomyślałem o mojej biednej matce i tak to mnie przygnębiło, że starałem się o niej zapomnieć, przywoływałem natomiast na pamięć wszystko, co czytałem o męstwie i odwadze różnych dzielnych ludzi w sytuacji, gdy śmierć zaglądała im w oczy. Zajrzawszy przez dziurkę od klucza spostrzegłem, że znów zapalono świece, a w pokoju znajdują się same kobiety. Wszystkie mówiły naraz i wcale o mnie nie myślały. Ale za chwilę z ulicy weszła jakaś z rozpuszczonymi na ramiona włosami i czepkiem w ręce. — Wiecie — krzyczała — oni ehapneli mego męża, ale niech mnie rozdepczą, jeśli nie powetuję sobie na tym podchorążaezku, którego przyskrzyniłam w salonie, i on zastąpi mi męża. Myślałem, że trupem padnę widząc, jak ta 92.
kobieta zbliża się do drzwi,' by je otworzyć, a za nią pchało się kilka innych niewiast. Gdy drzwi się rozwarły, w y j ą ł e m z pochwy kordzik, postanawiając zginąć jak oficer, a przed zbliżającymi się cofałem się bez słowa do kąta, zasłaniając ostrzem kordzika. — Hola! — krzyknęła kobieta, która wzięła mnie do niewoli — podoba mi się ten mały. Wygląda jak pudel w kałuży, popatrzcie na tego sucharojada, zachciało mu się wojować. Chodź, kochaneczku, teraz do mnie należysz. — Nigdy! — krzyknąłem z oburzeniem. — Nie zbliżaj się, bo zrobię ci krzywdę. (Tu podniosłem kordzik do góry). — Jestem oficerem i dżentelmenem. — Sally! — wrzasnęła ta wstrętna baba. — Przynieś jakąś szmatę i wiadro pomyj, a już ja mu wypłuczę to żelazo z ręki. — Nie, nie — odpowiedziała jedna z nich, dość przystojna i młoda. — Zostaw go mnie, nie rób mu krzywdy. To naprawdę wcale miły chłopaczek. J a k się nazywasz, kochanie? — Nazywam się Peter Simple — odparłem. — Jestem królewskim oficerem i nie pozwalaj sobie zanadto. — Nie bój się, Piotrusiu, nikt ci nie zrobi nic złego, ale ty nie powinieneś wyciągać swego kordzika przeciwko damom. Tak robić nie wypada ani oficerowi, ani dżentelmenowi. Więc schowaj kordzik i bądź grzecznym chłopczykiem. — Nie zrobię tego — rzekłem — o ile nie obiecacie mi, że oddalę się stąd bez przeszkód. — Przyrzekam i daję na to słowo, Piotrusiu, słowo honoru. Czy jesteś teraz zadowolony? — Tak — odparłem. — Jeśli każda z was obieca mi to samo. — Na naszą cześć — krzyknęły wszystkie ra93.
zem, a ja zadowolony, włożyłem kordzik do pochwy i chciałem opuścić pokój. — Czekaj, Piotrusiu — rzekła kobieta, która stanęła po mojej stronie, ale muszę dostać całusa, zanim pójdziesz. — I ja, i ja, wszystkie musimy dostać! —• krzyczały kobiety. Bardzo byłem zgorszony tym wszystkim i chciałem znów dobyć kordzika, ale one tłocząc się wokół mnie nie pozwoliły na to. — Pamiętaj o swojej czci — wołałem do owej młodej kobiety, starając się wyswobodzić. — Moja cześć, o mój Boże! Piotrusiu, im mniej będzie się o niej mówiło, tym lepiej! — Ale obiecałyście mi, że odejdę bez przeszkód — mówiłem, przypominając ich obietnicę. — Pójdziesz, pójdziesz, Piotrusiu, pamiętaj jednak, że jesteś oficerem i dżentelmenem. Nie będziesz przecież taki sknera, aby nas nie poczęstować, nim odejdziesz. Ile masz pieniędzy w kieszeni? Nie czekając na odpowiedź, sięgnęła do mej kieszeni i wydobyła sakiewkę, a otworzywszy ją zawołała: — Ależ, Piotrusiu, jesteś bogaty jak Żyd — mówiła wyliczając trzydzieści szylingów na stole, — Czego się napijemy? — Cokolwiek chcecie, tylko puśćcie mnie wolno — odparłem. — No więc niech to będzie galon* dżynu. Sally, zawołaj panią Flanagan. Pani Flanagan, proszę o galon dżynu i czyste kieliszki. Gospodyni dostała większą część moich pieniędzy i za chwilę wróciła z dżynem i kieliszkami. — A teraz, Piotrusiu, mój pieszczoszku, przy» Galon — 4,54 1,
H.
suńmy się wszyscy do stołu i zabawmy się razem. — O nie — odparłem. — Bierzcie moje pieniądze, pijcie dżyn, ale błagam was, pozwólcie mi odejść. One ani słyszeć o tym nie chciały. Musiałem z nimi siedzieć, a gdy nalano dżynu, musiałem wypić cały kieliszek, którym omal nie zakrztusiłem się na śmierć. Dżyn miał jednak tę dobrą stronę, że dodał rni odwagi i za chwilę poczułem, że mogę im wszystkim stawić czoło. Drzwi wyjściowe były po tej samej stronie co kominek, a tam w palenisku zobaczyłem pogrzebacz rozgrzany do czerwoności. Skarżyłem się, że jest mi zimno, chociaż rozpalony byłem z gorączki, pozwoliły mi więc wstać, aby ogrzać ręce. Gdy tylko dostałem się do kominka, chwyciłem za rozżarzony do czerwoności pogrzebacz i wymachując nim nad głową skoczyłem ku drzwiom. One wszystkie porwały się za mną, ale zamierzyłem się na najbliższą z nich, a ta cofnęła się z wrzaskiem. (Zdaje się, że przypiekłem jej nos). Wyzyskawszy tę sposobność umknąłem na ulicę, w y w i j a j ą c pogrzebaczem młynka nad głową, a za mną pędziły kobiety z rykiem i wrzaskiem. Uciekałem biegiem, nie zatrzymując się ani na chwilę i wywijając pogrzebaczem, aż cały oblałem się potem, a pogrzebacz ostygł zupełnie. Obejrzawszy się za siebie przekonałem się, że jestem sam. Wszędzie było ciemno, wszystkie domy na głucho pozamykane, nigdzie ani światełka. Zatrzymałem się na rogu nie wiedząc, gdzie jestem i oo dalej robić. Czułem się naprawdę bardzo marnie i zastanawiałem się, jaki byłby najlepszy plan działania, gdy zjawił się jakiś marynarz. Nie kto inny jak jeden z naszych sterników, który przypadkowo został na lądzie. Poznałem po kurtce i słomianym kapeluszu, że był jed85.
aytn z na.szych, i strasznie się ucieszyłem na jego Widok. Opowiedziałem mu o wszystkim, on zaś oświadczył, że pójdzie do j e d n e j znajom e j knajpy, gdzie go na pewno wpuszczą. Gdy przyszliśmy tam, wszyscy byli dla nas bardzo uprzejmi, a gospodyni zrobiła na zamówienie sternika grzanego piwa, które bardzo mi smakowało. Wypróżniwszy cały dzban, zasnęliśmy siedząc na krzesłach. Sternik zbudził mnie już po siódmej, wynajęliśmy więc łódź i popłynęliśmy na okręt.
Rozdział
XI
0,Brien bierze mnie pod swoją opieką — Wyplata załodze i jako tako przekupkom, Żydom i emancypacjoniście — Wychodzimy na morze — Kuracja „doktora" 0'Briena przeciw chorobie morskiej — Jedna pigułka „doktora" wystarcza za całą daw-
kę
Po powrocie zameldowałem się p i e r w szemu oficerowi i opowiedziałem mu ze szczegółami o t y m , w jaki sposób ze mną postąpiono, i pokazałem mu pogrzebacz przyniesiony na okręt. On wysłuchał mnie cierpliwie, a następnie .powiedział: •— No dobrze, panie Simple, może pan i jest największym głupkiem w swojej rodzinie, w b r e w temu co jest mi o t y m wiadomo, ale nigdy nie u d a w a j głupiego przede m n ą . Właśnie pogrzebacz świadczy o czymś wręcz przeciwnym. Jeśli potrafi pan posłużyć się sprytem, by w y b r n ą ć z tarapatów, spodziewam się," ze potrafi go pan użyć dla dobra służby. Następnie posłał po 0 ' B r i e n a i palnął mu porządne kazanie za to, że pozwolił mi pójść z patrolem w e r b u n k o w y m , podkreślając, co było p r a w d ą , że nie tylko nie mogłem się na nic przydać, ale' mogłem ulec poważnemu w y p a d kowi. Zszedłem na główny pokład, gdzie przystąpił do mnie 0 ' B r i e n . — Słuchaj, Piotrze — powiedział — zostałem obsztorcowany za to, że pozwoliłem ci pójść na patrol, więc po sprawiedliwości należy ex się lanie za to, że mnie o to prosiłeś. ! — Peier Slmpls t. I
97
Miałem zamiar dyskutować z takim punktem widzenia, ale on przerwał moją argumentację dając mi tak potężnego kopniaka, że wpadłem do luku, i w ten sposób zakończyła się moja gorliwa troska o pozyskanie marynarzy do służby Jego Królewskiej Mości. Nareszcie nasza fregata miała pełny skład załogi, a ponieważ pobraliśmy ludzi z innych jednostek, otrzymaliśmy rozkaz, by przed w y j ściem na morze wypłacić każdemu zaległy żołd. Ludzie z lądu zawsze jakoś dowiadują się, kiedy na którym okręcie ma nastąpić wypłata, tak więc i my od wczesnego ranka byliśmy otoczeni łódkami pełnymi Żydów i innego różnorakiego ludu. Jedni chcieli dostać się na okręt; by sprzedawać towary, inni zaś, by zainkasować od marynarzy należność za to, co pobrali na kredyt. Jednak pierwszy oficer nie pozwolił nikomu z nich wejść na pokład, zanim okręt nie zostanie wypłacony, niektórzy byli jednak tak natarczywi, że był zmuszony umieścić na dziobie wartowników z kulami armatnimi pod ręką, aby nimi przedziurawić łodzie, gdyby próbowały przybić do burty. Stałem właśnie przy trapie przyglądając się całej tej chmarze łódek, gdy z jednej z nich jakiś ciemny typ zawołał do mnie: — Hej, panie, pozwól mi się wśliznąć z lew e j burty, a będę miał dla pana ładny prezencik. — Pokazywał złoty breloczek wyciągając go w moim kierunku. Oburzony przypuszczeniem, że można przekupstwem nakłonić mnie do nieposłuszeństwa rozkazom, natychmiast kazałem wartownikowi odpędzić go. Około jedenastej przybiła stoczniowa łódź z pisarzami od płatnika, kasjerem i skrzynią z pieniędzmi. Gdy ci znaleźli się na okręcie, skierowano ich do kabiny na dziobie, gdzie znajdował się stół do wypłaty pod nadzorem &3
naszego kapitana. Marynarzy wzywano pojedynczo i poprzednio obliczony należny każdemu żołd bardzo szybko wypłacano, Pieniądze zabierano do kapelusza po przeliczeniu ich w obecności kapitana i oficerów. Przed kabiną stał człowiek w czerni o gładko przyczesanych włosach, który otrzymał od admirała, komendanta portu, pozwolenie na przybycie na okręt. Człowiek ten napastował każdego marynarza wychodzącego z pieniędzmi w kapeluszu, aby dał coś na wykupienie niewolników w Indiach Zachodnich. Marynarze jednak nie dawali ani grosza, klnąc i mówiąc, że Murzynom lepiej się powodzi niż im, gdyż nie pracują ciężej od nich za dnia, a w nocy nie muszą trzymać wachty za wachtą. — Niewola jest niewolą na całym świecie, mój ty piewco psalmów — mówił mu jeden z marynarzy. — Oni służą swoim panom, bo przymusza ich do tego obowiązek, a my służymy królowi, bo on nie może się bez nas obejść i nie pyta nas o pozwolenie, bierze nas i już. — Tak — odparł przylizany dżentelmen — niewolnictwo to całkiem inna sprawa. — Nie widzę żadnej różnicy, a ty, Bill? — Najmniejszej. Przypuszczam, że jeśliby im się nie podobało, toby uciekli. — Uciekli! O biedne stworzenia — rzekł dżentelmen w czerni. — Gdyby to uczynili, dostaliby chłostę. — Chłostę, powiadasz pan. A nas za ucieczkę się wiesza. To jednak Murzynowi lepiej się powodzi niż nam. Prawda, Tom? Właśnie nadszedł steward intendenta, a nazywano go adwokaciną, gdyż otrzymał nieco lepsze wykształcenie niż zwykli marynarze. — Ufam — rzekł człowiek w czerni — że ofiaruje pan jakiś datek. — Nie, serdeńko, nie tylko jestem winien 7'
99
każdy szeląg mego żołdu, ale dużo więcej. Bardzo Żałuję. — Moża jednak, panie, choć cokolwiek. — A cóż to za piekielny łajdak, żeby żądać od człowieka, by dał to, co nie jest jego własnością. Czy już nie mówiłem, że winien jestem to wszystko? Jest takie stare porzekadło: „zapłać wpierw coś winien, a potem baw się w dobroczyńcę". W moim przekonaniu jesteś wyrachowanym nicponiem i łotrem i jeśli ktoś będzie na tyle głupi, że da ci pieniądze, zatrzymasz je dla siebie. Człowiek ten przekonawszy się, że nic nie dostanie stojąc przed drzwiami, zszedł na dolny pokład. Nie było to z jego strony rozsądne pociągnięcie, gdyż skoro było już po wypłacie, pozwolono łodziom przybić do okrętu, a że przy tym zdołano już przeszmuglować na pokład dużo spirytualii, większość marynarzy była mniej lub więcej pod gazem. Znalazłszy się na dole, zaczął rozdawać obrazki, przedstawiające czarnego człowieka, zakutego w łańcuchy, z podpisem: „Czy nie jestem twoim bratem?" Niektórzy marynarze śmiali się, przysięgając, że przykleją tego brata w swojej mesie, aby się modlił za całą załogę, ale inni wpadali w złość i obrzucali go obelgami. W końcu jeden bardzo pijany marynarz przystąpił do niego. — To ty starasz się insynuować, że ten czarny płaczący złodziej to ma być m ó j brat? — Z całą stanowczością—odparł metodysta. — No to masz za swoje piekielne kłamstwo — rzekł marynarz wycinając mu siarczysty policzek z prawej i z lewej strony, a następnie wpędzając go kopniakami w środek zwoju liny kotwicznej, skąd po wygrzebaniu się zemknął z naszej fregaty jak mógł najszybciej. Na naszym okręcie panowały teraz hałas i zamieszanie nie do opisania. Pełno było Żydów 100.
usiłujących sprzedawać odzież lub dostać pieniądze za dostarczoną dawniej. Przekupki i przekupnie przedstawiali długie kolumny rachunków, prośbą i groźbą domagając się zapłaty, wszędzie uwijali, się ludzie z lądu żądając uregulowania niezliczonych drobnych długów, żony marynarzy zaś, tulące się do mężów, gwałtownie protestowały nazywając każdy przedłożony rachunek zdzierstwem lub zwykłym rabunkiem. Wokół rozlegały się kłótnie, pogróżki, śmiech, a nawet płacz, gdyż wszystkie kobiety miały opuścić okręt przed zachodem słońca. Oto w jednym miejscu wywrócono Żyda i cały jego tobół z odzieżą wrzucono do ładowni, tam znów widać było marynarza tropiącego wszędzie Żyda, który go oszukał. Pełno było kłótni, psikusów, mnóstwo kompletnie pijanych. Mnie zaś się wydawało, że marynarze mieli do zaspokojenia pretensje z trzech stron: ze strony Żydów za odzież, przekupni za żywność do mesy w porcie i ze strony żon, wymagających utrzymania podczas ich nieobecności, tymczasem pieniądze, jakie otrzymali, na ogół z trudem mogły wystarczyć na spełnienie tylko jednego z żądań. Jak można było się spodziewać, kobiety najlepiej na tym wyszły, innym dostała się cząstka zapłaty wraz z obietnicą otrzymania reszty po powrocie z rejsu i chociaż, jak sprawy wówczas stały, mogło się wydawać, że Żydom i przekupniom działa się krzywda, ci jednak, patrząc na dalszą metę, zarabiali z nawiązką, gdyż rachunki były tak wyśrubowane, że jeśli pokryto je w jednej trzeciej, jeszcze i wówczas dawały zysk. Wraz ze zbliżaniem się godziny piątej wydano rozkaz, by okręt został opróżniony z obcych. Wszystkie spory zostały rozstrzygnięte przez sierżanta piechoty morskiej, który na czele patrolu rozdzielił antagonistów od Żydów i każda osoba 101.
pici męskiej czy żeńskiej nie należąca do okrętu została wyprawiona za burtę. Rozległ się gwizdek na zawieszanie hamaków, pijaków położono spać i na okręcie znów zapanował spokój. Nikogo nie ukarano za pijaństwo, gdyż dzień wypłaty uważany jest na okręcie wojennym jako likwidujący wszelkie uchybienia i od tej chwili marynarze zaczynają nowe życie. Wprawdzie korzystają oni z pewnej pobłażliwości podczas postoju w porcie — rzadko wtedy karze się marynarzy chłostą — z c h w i l ą ' jednak podciągnięcia się na kotwicy obowiązuje ścisłe przestrzeganie dyscypliny i nie można spodziewać się, by pijaństwo puszczono płazem. Następnego dnia wszystko było gotowe do wyjścia na morze i oficerom nie dawano żadnych przepustek na ląd. Zapasy wszelakiego rodzaju były już na okręcie, a duże łodzie podniesiono i zabezpieczono. Rankiem o świcie okręt flagowy w porcie dał sygnał do odcumowania, a przysłane fozkazy nakazały nam k r ą żenie po Zatoce Biskajskiej. Kapitan przybył na okręt, podniesiono kotwicę i przy ładnej bryzie z północnego wschodu pożeglowaliśmy przez cieśninę Needles. Podziwiałem scenerię wyspy Wight, z podziwem spoglądałem na zatokę Alum i ze zdumieniem na skały Needles, a potem nagle poczułem się tak źle, że musiałem zejść na dół. Co się działo ze mną przez następnych sześć dni, o tym nie umiem nic powiedzieć. Pewny byłem, że lada chwila wyzionę ducha i leżałem tak w swoim hamaku przez cały ten czas nie będąc w stanie ani jeść, ani pić, ani zrobić jednego kroku. Siódmego dnia przyszedł do mnie 0'Brien i powiedział, że jeśli sam nie zrobię wysiłku, nigdy nie wyzdrowieję, on zaś bardzo mnie lubiąc bierze mnie pod swoją opiekę i aby tego dowieść, zada sobie taki trud, jakiego nie podjąłby się dla 102.
żadnego młodziaka na 'okręcie, mianowicie sprawi mi tęgie lanie, co jest znakomitym lekarstwem na chorobę morską. Od słów przeszedł do czynów, obrabiając mnie po żebrach bez litości, aż zdawało mi się, że ducha wyzionę, następnie wziąwszy gruby kawał liny łoił mi skórę tak długo, dopóki nie usłuchałem jego rozkazu i nie wyszedłem natychmiast na pokład. Przed jego przyjściem nigdy bym nie uwierzył, że jest rzeczą możliwą spełnienie tego rozkazu, ale tak czy owak udało mi się jakoś wyczołgać po schodni na główny pokład, gdzie usiadłszy na stojakach amunicyjnych gorzko zapłakałem. Co byłbym dał za to, aby się znaleźć z powrotem w domu! Przecież to nie moja wina, że jestem największym głupkiem w rodzinie, a jak okrutnie zostałem za to ukarany! Jeżeli taka była uprzejmość ze strony 0'Briena, to czego mogłem się spodziewać od tych, którzy nie mieli żadnych dla mnie względów? Jednak stopniowo przychodziłem do siebie i wyraźnie czując się lepiej przez calutką noc twardo spałem. Następnego dnia rano 0'Brien znów przyszedł do mnie. — To paskudna febra ta choroba morska, mój Piotrze, koniecznie musimy ją z ciebie wypędzić. Rozpoczął od mowa aplikować mi wczorajsze •ekarstwo i zbił mnie prawie na kwaśne jabłko. Czy to strach przed garbowaniem skóry, czy coś innego spowodowało, nie wiem, faktem jest, że po drugim biciu już tej choroby nie odczuwałem i gdy obudziłem się następnego ranka, poczułem silny głód. Szybko się ubrałem, zanim 0'Brien do mnie przyszedł, i nie widziałem go, dopóki nie spotkaliśmy się przy śniadaniu. — Piotrze — powiedział — daj mi zbadać swój puls. 103.
— O, nie! — odparłem. — Jestem zupełnie zdrów. —~ Zupełnie zdrów! Możesz więc jeść suchary z solonym masłem? — Tak, mogę. — I kawał tłustej wieprzowiny? — Tak, to też mogę. — A wszystko dzięki mnie — odparł on. — Wobec tego nie dostaniesz mego lekarstwa, dopóki znów nie zachorujesz. — Spodziewam się, że nie — powiedziałem. — To nie było bardzo przyjemne. — Przyjemne! Ach, ty naiwny Prostaczku*, czyś ty kiedy słyszał, żeby lekarstwo było przyjemne? Chyba że człowiek sam je sobie przepisze. Chciałbyś pewnie lizaków przy żółtej febrze? Jak długo żyjesz, tak długo się uczysz. Dziękuj niebiosom, że spotkałeś kogoś, kto tak cię kocha, że łoi ci skórę dla twego dobra. — Spodziewam się — odparłem na to. — Aczkolwiek mocno zobowiązany, nie będę więcej wymagał takich dowodów twoich względów. — Takich u d e r z a j ą c y c h dowodów, to miałeś, Piotrusiu, na myśli. Pozwól też sobie powiedzieć, że były to szczere, bezinteresowne dowody, podczas twojej choroby zjadałem twoją porcję wieprzowiny i wypijałem twój grog, bo tego nie będziemy mieć za dużo w Zatoce Biskajskiej. Teraz gdy jesteś wyleczony, będziesz wszystko ładował do swego brzuszyska i ja nic na tym nie zyskam. Myślę, że to cię przekonało, iż nigdy nie dostałeś ani nie dodostaniesz dwóch bardziej bezinteresownych basarunków, póki twego życia. Wyświadczyłem ci jednak bardzo chętnie tę przysługę i nie ma o czym mówić. » Ang. simple Simple. Simple szczery, naiwny, głupkowaty itp.
104.
znaczy
prostoduszny,
Trzymałem język za zębami i zjadłem potężne śniadanie. Od tego dnia powróciłem do służby, przydzielony do wachty 0'Briena. On zaś rozmawiając o mnie z pierwszym oficerem zawiadomił go, iż wziął mnie pod swoją opiekę.
Rozdział
XII
Nowa teoria pana Muddle'a odznacza się tym, iż nie ma zakończenia — Osobliwy proceder pana Chucksa — 0'Brien zaczyna swoją opowieść — Istniały olbrzymy wowych czasach — Przynoszę „nocne szkła" dla nawigatora
Ponieważ poczyniłem wystarczającą liczbę wzmianek na temat kapitana i pierwszego oficera, by umożliwić czytelnikowi poznanie ich charakterów, wymienię teraz dwie bardzo dziwaczne osobistości, służące ze mną na okręcie, miano wici® cieślę i bosmana. Cieśla, nazwiskiem Muddle, znany był pod przezwiskiem „Filozof Drzazga", nie dlatego żeby był wyznawcą którejś ze szkół, ale z powodu stworzenia swojej własnej teorii, k t ó r e j nie można mu było wybić z głowy. Według n i e j we wszechświecie wydarzenia powracały cyklicznie, tak że po p e w n y m okresie wszystko zdarzało się na nowo. Nie mogłem go nigdy zmusić, by mi wyjaśnił, na jakich danych opierały się jego obliczenia. Powiedział, że gdyby mi tłumaczył, i tak jestem za młody, by zrozumieć jego teorie, lecz że jest faktem, iż „po 27 672 latach stanie się wszystko to samo, co dzieje się teraz przy pomocy tych samych ludzi żyjących obecnie". Bardzo rzadko ważył się kierować te uwagi do kapitana Savage'a, ale czynił to dość często wobec pierwszego oficera. — Zapewniam pana, panie poruczniku, że 106.
obliczyłem tak dokładnie, jak tylko możliwe, mimo że pan to krytykuje, ale 27 672 lata temu był pan pierwszym oficerem na tym okręcie, a ja cieślą, mimo iż nic z tego nie pamiętamy, zaś za 27 672 lata od dziś będziemy stali przy tej łodzi i rozmawiali c naprawach, jak to czynimy w tej chwili. — Wcale w to nie wątpię, panie Muddle — odpowiedział pierwszy oficer. — Śmiem rzec, że to wszystko prawda, ale naprawki muszą być zrobione dziś wieczorem, a za 27 672 lata otrzyma pan taki sam rozkaz, więc niech to będzie zrobione. Dzięki t e j teorii nic sobie nie robił z żadnego niebezpieczeństwa i najzupełniej obojętnie ustosunkowywał się do wszystkiego. Nic nie miało znaczenia, a każda sprawa musiała stać się we właściwym sobie czasie. Jeśli wówczas się zdarzyła, zdarzy się znów. Przeznaczenia nie można uniknąć. Jednakże bosman był postacią bardziej zabawną. Uważano go za „najtwardszego" (to jest najczynniejszego i najsurowszego) bosmana w marynarce. Był znany pod przezwiskiem „Dżentelmen Chucks"*. wydaje się, że otrzymał jakieś, ale niepełne wykształcenie. Czasem kilka zdań wypowiadał doskonale dobranym językiem, aby nagle załamać się na jakimś szorstkim słowie. Będę mógł zaznajomić czytelnika z jego historią w miarę opowiadania o swoich własnych przygodach. Miał postać bardzo przystojną, z pewną tendencją do otyłości, bystre oko i wijące się w puklach włosy. Głowę nosił wysoko, a idąc stąpał dumnie jak paw. Oświadczał, że „oficer powinien wyglądać jak oficer * Ang. chuck znaczy: gdakać, cmokać językiem; głaskać pod brodę, kurczątko. Chucks, na tle kontekstu, można by oddać po polsku jako „Cacuś".
107.
i odpowiednio się n o s i ć". Bardzo przestrze gał osobistej czystości, na swoich grubych palcach nosił pierścionki, a na piersi duży żabot, sterczący jak płetwa grzbietowa u okonia, kołnierzyki zaś podciągał do poziomu kości policzkowych. Na pokładzie nie pokazywał się nigdy bez swego „perswadowcy", którym były splecione razem jak kabel trzy trzcinki. Czasem nazywał go „orderem łaźni" albo „trio iuncto in uno", a ten jego „perswadowca" rzadko był bezczynny. Bosman starał się być bardzo uprzejmy nawet zwracając się do prostego marynarza. Istotne uwagi swoje rozpoczynał w bardzo wytworny sposób, ale kontynuując je, stawał się coraz mniej wybredny w swoich wyrażeniach. 0'Brien porównywał jego przemówienia do „grzechu poety"* przepiękne u góry, ale szkaradne w dolnych partiach. Oto próbka jego tyrady skierowanej do marynarza na baku. — Pozwólcie, mój kochany człowieku, że zwrócę wam uwagę w najdelikatniejszy na świecie sposób, że chlapiecie smołę na pokład... pokład, którego, jeśli mi wolno zaznaczyć, sam miałem dziś rano obowiązek dopilnować, by był dobrze wycegiełkowany. Czy pan rozumie, że pan zbezcześcił pokład Jego Królewskiej Mości? Więc ja muszę spełnić mój obowiązek, skoro pan zaniedbuje swego, no to masz, masz — (waląc marynarza, trzciną) — ty kmiotku od sianokosów, ty synu koguta morskiego. Jeśli jeszcze raz coś takiego zrobisz, wątrobę ci wypruję! Przypominam sobie, jak któryś chłopak okrętowy szedł z wiadrem brudnej wody, by ją wylać ha dziobie, i nie zasalutował bosmanowi mijając go. » Nawiązanie do Raju utraconego Miltona
108
— Stój, mój mały przyjacielu — rzekł bosman, wysuwając naprzód żabot i podciągając do góry oba końce kołnierzyków. — Czy zdajesz sobie sprawę z mego stopnia i stanowiska w społeczeństwie? — Tak jest, sir — odparł chłopak, drżąc i nie spuszczając oczu z trzcinki. — A więc zdajesz sobie! — odparł pan Chucks. — Gdyby tak nie było, mógłbym się zastanowić nad jakąś łagodną admonicją, abyś uniknął takiej pomyłki na przyszłość. Skoro jednak zdajesz sobie, przeklęty, nie masz żadnego usprawiedliwienia! A masz, a masz, ty skomlący, na wpół zagłodzony poroniony płodzie. Musi mi pan wybaczyć, panie Simple — rzekł zwracając się do mnie, bo właśnie wówczas z nim spacerowałem — ale faktycznie służba czyni brutali z nas wszystkich. Już dość ciężko jest poświęcać swoje zdrowie, spoczynek nocny, osobiste wygody, co dopiero poczucie delikatności, jakie często na tym odpowiedzialnym stanowisku muszę również poświęcać. Wachtą, do której zostałem przydzielony, dowodził nawigator. Oficer ten był gburowatym i nieokrzesanym żeglarzem, urobionym przez służbę w marynarce handlowej. Wygląd miał niezbyt dżentelmeński, natomiast bardzo dobre usposobienie i. ogromnie lubił grog. Ustawicznie sprzeczał się z bosmanem, głosząc, że marynarka schodzi na psy, skoro podoficerowie ncszą białe koszule i jeszcze do tego z żabotami. Bosman nic sobie z niego nie robił, znał swoje obowiązki, wypełniał je skrupulatnie, a skoro kapitan był z niego zadowolony, to, jak mówił, cała załoga mogła sobie szemrać. Jeśli zaś chodzi o nawigatora, chłop z niego dobry, powiadał, ale od pochodzącego z węglowca nie można się spodziewać wykwintnych manier. — Faktem jest — mawiał, podciągając kołnierzyk — że 105.
nie można zrobić jedwabnej sakiewki ze świńskiego ucha. Nawigator był dla mnie bardzo uprzejmy i zwalniał mnie zwykle, nim minęła połowa wachty, abym poszedł do hamaku spać. Do tego momentu przechadzałem się po pokładzie z 0'Brienem. Przyjemny był z niego kompan i uczył mnie wszystkiego, co sam umiał, a co mogło mi się przydać w moim zawodzie. Pewnej nocy, a trzymaliśmy właśnie pierwszą wachtę*, zwróciłem się do niego z prośbą, aby mi opowiedział historię swego życia, gdyż bardzo chciałbym ją poznać. — Zrobię to, serdeńko — odpowiedział. — Opowiem wszystko, co pamiętam, bez wątpienia bowiem większą część zapomniałem. Za jakieś pięć minut wybiją cztery dzwony, rzucimy więc log i zapiszemy na tablicy, a potem zasunę ci taką gadkę, że ani tobie, ani mnie nie zechce się spać. 0'Brien zameldował nawigatorowi, ile robimy węzłów, zapisał na tablicy nawigacyjnej i wrócił do mnie. — A więc, chłopaczku, zakotwiczę na marslow e j ltołkownicy, ty zaś możesz wcisnąć swoje cieniutkie jak bibułka ciało po mojej zawietrznej i wszystko ci opowiem. Przede wszystkim i na pierwszym miejscu musisz wiedzieć, że pochodzę od wielkiego 0'Briena Borru, który był królem w swoim czasie, tak jak wielki Fingal przed nim. Oczywiście, o Fingalu słyszałeś? — Nie, nigdy — odpowiedziałem. — Nigdy nie słyszał o Fingalu?! Zamorduję! A gdzieżeś ty się podziewał przez całe swoje życie? No więc aby ci dać jakieś pojęcie o Fingalu, muszę wpierw opowiedzieć, jak Fingal dokuczył wielkiemu szkockiemu olbrzymowi, a do* Wachta od północy do sodz. 4.
110.
piero potem wrócę do mojej historii. Musisz bowiem wiedzieć, że Fingal sam był olbrzymem, i to nie byle jakim, a ktokolwiek mu się naraził, mógł być tak pewny, że oberwie lanie, jak to że dzisiejszej nocy wypadła na mnie psia wachta. Otóż w Szkocji był pewien olbrzym wysoki jak grotmaszt, tak mniej więcej, jak to się mówi, gdy się nie ma pewności, oszczędzając w ten sposób mówienia więcej łgarstw, niż sytuacja wymaga. Otóż ten szkocki olbrzym słyszał o Fingalu i o tym, że potrafił każdego pobić, powiada więc po szkocku: „Któż to może być ten Fingal? Na rany, przejdę się do niego i zobaczę, co to za ziółko". Przeszedł więc piechotą przez Kanał Irlandzki i wylądował pół mili przed Belfastem, a czy stracił grunt pod nogami, tego nie umiem powiedzieć, ale podejrzewam, że nogi sobie zamoczył. Gdy Fingal dowiedział się, że ten ogromny dryblas nadchodzi, diablo się przeraził, gdyż powiedziano mu, że Szkot przewyższał go mniej więcej o kilka stóp. Musisz wiedzieć, że olbrzymi mierzą swój wzrost w stopach, nie bawiąc się w żadne cale, tak jak my mali ludkowie musimy robić. Tak więc Fingal miał się na baczności przed Szkotem, ale oto pewnego pięknego poranka widać go było wyraźnie, jak wspinał się pod górę, na której stał dom Fingala. Jeżeli Fingal miał stracha przedtem, to teraz więcej miał powodów do obawy ujrzawszy typa wyglądającego jak wieża wzniesiona na pamiątkę podróży odkrywczych. Biegnie więc ten Fingal do domu i krzyczy do swojej żony Szai: „Słuchaj, kobieto, pośpiesz się, bo pod górę podchodzi już ten szkocki zbir. N a k r y j mnie kocami i jeżeli się zapyta, kto leży w łóżku, powiedz mu, że to dziecko". Tak więc Fingal kładzie się do łóżka i żona zaledwie miała czas, by go ponakrywać kocami, a tu wchodzi Szkot. Mimo że nisko się 111.
schylił, nabił sobie o drzwi potężnego guza na głowie. „Gdzie jest ta bestia Fingal? — powiada masując sobie czoło. — Pokaż mi go, abym mu sprawił lanie". „Cicho sza! — krzyknęła Szaja — bo zbudzisz dziecko, a jeśli przyjdzie ten, któremu, jak mówisz, dasz lanie, zatłucze cię na śmierć". „Więc to jest dziecko?" — krzyczy zdumiony Szkot, patrząc na wielki kadłub opatulony kocami. „Z wszelką pewnością — odpowiada Szaja. — I to jest dziecko Fingala, więc nie waż się go budzić, bo inaczej Fingal zaraz kark ci skręci!" „Na krzyż świętego Andrzeja — odparł olbrzym. — Wynoszę się, czas na mnie. Jeżeli to jest jego dziecko, on sam schrupie mnie bez reszty. Żegnaj, kobieto". No i tak ten szkocki olbrzym wybiega z domu, wraca w swoje góry, gnając po drodze bez jedzenia i picia i omal się nie utopił, zmyliwszy przejście przez Kanał, tak się śpieszył. Zaś Fingal wstał i roześmiał się, a miał z czego, bo wykręcił się własnym sprytem. Tak się kończy moja opowieść o Fingalu, mogę teraz zacząć o sobie. Jak już mówiłem, pochodzę od wielkiego 0'Briena, który był królem w swoim czasie, ale to już należy do przeszłości. Wydaje mi się, że w miarę jak świat się kręci, potomkowie dzieci moich dzieci mogą znów być królami, chociaż obecnie małe są na to szanse. Na wielkiej arenie życia, tak jak w historii poszczególnego człowieka, zdarzają się wzloty i upadki, lortuna zaś kołem się toczy i może wydżwignąć w górę nawet znajdujących się na najniższym szczeblu, jak to jest teraz ze mną. Skracając nieco historię mego rodu, przejdę od razu do mego pradziadka, który żył sobie jak prawdziwy pan, mając swoje dziesięć tysięcy rocznie. W końcu zmarł, a osiem tysięcy z tych dziesięciu poszło za nim do ziemi. Dziadek mój po108.
dążył za swoim ojcem naturalną koleją rzeczy, zostawiając memu ojcu tylko sto akrów trzęsawiska dla podtrzymania splendoru rodziny. Jestem najmłodszy z dziesiątki rodzeństwa i oprócz mojej gaży nie mam złamanego szeląga i pewnie nigdy więcej mieć nie będę. Mówiąc o p oc h o d z e n i u , myślę o s c h o d z e n i u , b o nie ma chyba takiej rodziny, by tak zeszła na psy jak moja. Oto ja z moimi dwudziestoma pięcioma funtami rocznie, z dodatkiem porcji świeżego powietrza dziennie, podczas gdy mój wielki przodek robił z całą Irlandią i z każdym w niej, co mu się podobało. Ale to jest bez znaczenia, chodzi tylko, by ci dokumentnie udowodnić, że nie mam ani ćwierci pensa, co stało się powodem, który skłonił mnie zgodzić się na służbę Jego Królewskiej Mości. Wielebny M'Grath, ksiądz mieszkający u mego ojca, udzielał mi elementarnej edukacji, czyli „elementów", jak to zwykle nazywają, czyli też ,żywiołów" — z żywiołami zetknąłem się aż zanadto od tego czasu. „Terencjuszu — mówi do mnie pewnego dnia ojciec. — Co ty myślisz robić?" „Zjeść obiad, oczywiście" — odparłem, bo już byłem porządnie głodny. „No dzisiaj jeszcze zjesz, robaczku — odpowiada ojciec. — Ale na przyszłość musisz sam się starać o swoje obiady. Nie starczy żarcia dla was wszystkich. Nie poszedłbyś na morze?" „Muszę pójść i zobaczyć" — mówię. Mieszkaliśmy w odległości szesnastu mil irlandzkich od wybrzeża, więc gdy skończyłem jeść, co nie trwało długo z braku amunicji, podreptałem do Cove*, aby zobaczyć, jak też wygląda okręt. No i natrafiłem na jeden wielgachny o trzech pokładach z admiralską flagą na dziobie. „Czy byłbyś pan tak grzeczny powiedzieć mi, co to za okręt?" — • cobn. 8 — Peter Simple t. I
113
/
pytam jednego marynarza stojącego na molu. „To jest »Queen Charlotte^ — odpowiedział — ma sto dwadzieścia armat". Widząc jego rozmiary i porównując z kuterkami i lichtugami, jakie go otaczały, zapytałem, ile też może mieć lat. Powiedział mi, że ma trzy lata. Tylko trzy lata! — pomyślałem. — Piękny będzie z ciebie stateczek, gdy dorośniesz do pełnoletności, rosnąc w tym tempie. Będziesz tak wysoki jak szczyt Bencrow (to taka góra w naszych stronach). Widzisz, Piotrze, jaki wtedy byłem głupek, taki sam jak ty teraz, ale niebawem, gdy ci tyle razy złoją skórę, ile mnie, być może zmądrzejesz. Wróciłem do ojca i opowiedziałem mu wszystko, co widziałem, a on mówi, że jeśli mi się spodoba, mogę zostać podchorążym na tym okręcie i mieć pod swoją komendą dziewięciuset ludzi. Zapomniał tylko dodać, ilu będę miał nad sobą, ale o tym przekonałem się później sam. Więc zgodziłem się, a ojciec kazał sobie podać kuca i pojechał do królewskiego namiestnika, gdyż na tyle miał u niego względów. Lord namiestnik przemówił za mną do admirała, który wtedy przebywał w swojej rezydencji, i zostałem odkomenderowany na okręt jako podchorąży. Ojciec wyekwipował mnie przyzwoicie, opowiadając dostawcom, że wszelkie ich należności zostaną zapłacone z pieniędzy za pierwszy mój pryz i w ten sposób to obietnicami, to pochlebstwami dostał na kredyt wszystko, co mi było potrzebne. W końcu byłem gotów. Wielebny M'Grath udzielił mi swego błogosławieństwa mówiąc, że jeśli polegnę, jak na 0'Briena przystało, mnóstwo mszy odprawi za moją duszę. „Nie chciałbym, aby ojciec duchowny miał ze mną tyle kłopotu" — powiedziałem. „Żaden kłopot, cała przyjemność po mojej stronie" — odparł, gdyż był to bardzo uprzejmy człowiek. Wyruszyłem więc 114.
z dużym kuferkiem, nie tale jednak pełnym, jak mógłby być, gdyż mamusia ściągnęła połowę moich rzeczy dla rodzeństwa. „Spodziewam się wrócić niebawem, ojcze" — rzekłem, żegnając się. „Nie masz się po co śpieszyć, kochany chłopcze — odparł ojciec. — Czy nie zostałeś odpowiednio zaopatrzony i czego ci więcej potrzeba?" Po tych wszystkich perypetiach znalazłem się na dobre na okręcie i od razu rozstałem się z moim kuferkiem, bo on powędrował na dół, a ja zostałem na pokładzie, gdzie jakiś czas gapiłem się na wszystkie strony z wybałuszonymi ślepiami, bo któż to nie przybywał, jak nie sam kapitan, i oficerów wezwano na pokład, by go powitać. Chcąc dobrze mu się przyjrzeć, usadowiłem się na jednej z armat, aby spokojnie poddać go dokładnej obserwacji. Bosman zagwizdał świst trapowy, piechurzy morscy sprezentowali broń, a gdy kapitan wchodził na pokład, oficerowie zdjęli kapelusze. Następnie wartę rozpuszczono, a oficerowie przechadzali się po pokładzie, jak poprzednio, mnie zaś było bardzo przyjemnie siedzieć okrakiem na armacie, toteż nie ruszałem się stamtąd. Kapitan, jak tylko mnie tam zobaczył, powiada: „A ty łobuzie, co sobie myślisz?" „Co myślę, to myślę — odpowiedziałem. — Ale co pan sobie myśli, aby 0'Briena nazywać łobuzem?" „Kto to jest?" •— pyta kapitan pierwszego oficera. „Pan 0'Brien, zaledwie od godziny jest na okręcie". „Nie mogłeś sobie znaleźć lepszego miejsca do siadania jak tylko armatę?" — mów* kapitan. „Mogłem — odpowiadam. — Ale nic lepszego nie było". „On jeszcze nie wie, jak się zachować, panie kapitanie" — wtrącił pierwszy oficer. „Więc trzeba go nauczyć — mówi kapitan. — Panie 0'Brien, skoro usadowiłeś się na tej armacie dla swojej przyjemności, to teraz dla mojej posiedzisz sobie na niej przez 8*
115
dwie god2iny. Zrozumiano? Pojeździsz sobie na armacie przez dwie godziny!" „Zrozumiałem, sir —odparłem. — Ale obawiam się, że ten rumak nie ruszy z miejsca bez ostróg, mimo iż tyle daje z siebie ognia". Kapitan roześmiał się i zszedł na dół, udając się do swojej kabiny. Reszta oficerów podążyła za nim. Wszyscy śmiali się ze mnie, ale i mnie było wesoło, gdyż wówczas, jak i teraz, nie uważałem, by siedzenie na armacie przez parę godzin było takie przykre. Rychło jednak przekonałem się, jak ten niedźwiadek z bajki, że moje prawdziwe kłopoty miały się dopiero zacząć. Cały pierwszy miesiąc upłynął mi na bijatyce i użeraniu się z koleżkami. Nie nazywali mnie inaczej, jak ordynarnym Irlandczykiem. Ciekaw jestem, kto nie stałby się ordynarny, gdyby tyle co ja obrywał bicia i poszturchiwania od każdego, kto' tylko był większy i silniejszy. Ale nic nie trwa wiecznie. Przekonano się, że potrafię każdy cios oddać z nawiązką. Więc ta zabawa sprzykrzyła się im i zostawili mnie w spokoju, nie wyśmiewając się nawet z mego irlandzkiego dialektu. Tymczasem pożegłowaiiśmy po tę zasiedziałą flotę. — Jaką flotę? — spytałem. — Mówię ci przecież, „zasiedziałą'', tak ją nazwaliśmy, bo za długo siedzieli w porcie, cholery na nich nie ma, my zaś krążyliśmy, już sam nie wiem przez ile miesięcy, u Przylądka Widu-Widu (a- diabła tam mogliśmy widzieć, tylko czubki masztów). Ale zapomniałem ci powiedzieć, w jakie wpadłem tarapaty tuż przed naszym wyjściem z portu. Miałem właśnie wachtę, gdy zagwizdano na obiad, pozwoliłem więc sobie zejść na dół, bo moi koledzy bardzo lubili zapominać o nieobecnych przyjaciołach. A tu właśnie sam kapitan przychodzi na okręt i ani śladu chłopców trapowych, ni 116.
świstu trapowego, ni jednego oficera, by go przywitał. Urażony w swojej godności pienił się z wściekłości i chciał wiedzieć, który to podchorąży miał wachtę. „Pan 0'Brien" — powiedzieli wszyscy. „A do diabła — mówię. — Miałem wachtę do południa". „Kto pana zluzował?" — pyta pierwszy oficer. „Diabła tam, sir — odpowiedziałem. — Nikogo nie było, tak wszyscy zajęli się żarciem". „Więc dlaczego zszedł pan z pokładu nie zluzowany?" „Bo mój żołądek, sir, dopiero miałby luzy, gdybym tu został". Kapitan stojący obok powiedział: „Widzisz pan ten saling?" „Czy pan ma na myśli xe patyczki tam wysoko na górze, kapitanie?" „Tak jest, łaskawco. P o w ę d r u j tam i posiedź sobie, dopóki cię nie zawołam. Trzeba cię nauczyć rozumu, młody człowieku, inaczej nie ma dla ciebie widoków w marynarce". „Coś mi mówi, że dość będę miał widoków, gdy tylko pójdę na górę, a wszystko to, żeby sprawić przyjemność panu kapitanowi" — odparłem. Poszedłem więc na saling, a od tego czasu zdarzało mi się to wiele razy, tak jak tobie, Piotrusiu, to grozi. Można tam rozkoszować się świeżym powietrzem i marzyć o niebieskich migdałach. W końcu przywykłem jakoś do zwyczajów i obyczajów ludzi morza, a gdy tak sobie popływałem czternaście miesięcy przed Przylądkiem Widu-Widu, zaczęto mnie uważać za całkiem fajnego podchorążaczka, a koledzy (to jest ci, których mogłem prać, czyli znaczna większość) nabrali dla mnie ogromnego respektu. Na Minorce to było, gdy udało mi się zrobić pierwszy wypad na ląd. Ale też wpadłem, bo omal mnie nie zabito jako heretyka. Uratowałem się tylko dlatego, że okazałem się dobrym katolikiem, co znów jest dowodem, jak wielką pociechą w nieszczęściu może być religia, jak 117.
zwykł był mawiać wielebny ksiądz M'Grath. Kilku nas było na lądzie. Na obiad jedliśmy indyka nadzianego puddingiem z rodzynkami (tylko to mogliśmy wziąć do ust, gdyż wszystko inne gotowane było na oliwie), a wina wypiliśmy tyle, że nasz bączek mógłby po tym pływać, wreszcie zamówiliśmy osiołki, aby sobie na nich pojeździć. Niektóre wierzchowce ruszały z zadartymi ogonami, inne z zadartymi zadami i wtedy jeźdźcy galopowali zamiast osłów. Jeszcze inne w ogóle nie chciały postąpić kroku, natomiast mój nie tylko chciał... ten diabeł pognał z kopyta i jak myślisz, dokąd? Prosto do kościoła, gdzie cała ludność była na mszy. Biedne zwierzę konało z pragnienia i poczuło wodę. Gdy tylko znalazło się w kościele, pomimo że ściągałem wodze i szarpałem, wsadziło pysk do chrzcielnicy i wypiło wszystką święconą wodę. Wprawdzie, pomyślałem, dużo jest chrześcijan nie przestrzegających wymogów wiary, nie możnu więc oczekiwać wiele od osła, przecież zgorszony byłem tym świętokradztwem i bałem się konsekwencji. Nie bez racji, gdyż ludzie w kościele byli przerażeni, i słusznie, bestia bowiem wyżłopała tyle święconej wody, ile starczyłoby na obmycie z grzechów całego Mahón, wraz z okolicą i przedmieściami. Powstali z kolan i pochwycili mnie, wzywając wszystkich świętych, jacy tylko są w kalendarzu. Aczkolwiek doskonale wiedziałem, o co im idzie, nie umiałem jednak przemówić słowa w ich języku, aby błagać o życie, i omal nie rozerwano mnie na strzępy, zanim zjawili się księża. Widząc, w jakim znalazłem się niebezpieczeństwie, dotknąłem palcami mokrego nosa osiołka i przeżegnałem się, a następnie upadłem przed księżmi na kolana krzycząc „mea culpa", jak to czynią wszyscy dobrzy katolicy, mimo iż nie byłem niczemu winien, 118.
gdyż, jak mówiłem, robiłem, co' mogłem, i targałem za wodze, aż mi sił zabrakło. Po sposobie, w jaki się przeżegnałem, księża poznali, że jestem dobrym katolikiem, i doszli do przekonania, że winien był tylko osioł. Uspokoiwszy tłum, posłali po tłumacza, a ja wytłumaczyłem, jak doszło do tej całej historii. Rozgrzeszyli mnie z tego, co narobił osioł, a że rzadko można było spotkać angielskiego oficera, który byłby dobrym chrześcijaninem, pozyskałem sobie ich łaskę i podczas mego pobytu na Minorce opływałem we wszystko, nie płaciłem za nic, szczęśliwy jak świerszcz za kominem. Tak więc osiołek okazał się dobrym przyjacielem i w nagrodę wynajmowałem go codziennie i galopowałem na nim po całej wyspie. W końcu przyszło mi do głowy, że chyba przedłużyłem sobie urlop. Taki byłem uszczęśliwiony pobytem na łądzie, że całkiem zapomniałem, iż przepustkę miałem tylko na dwadzieścia cztery godziny. Ryć może w ogóle bym sobie tak prędko o tym nie przypomniał, gdyby nie patrol piechoty morskiej dowodzony przez sierżanta, który złapał mnie za kołnierz i ściągnął z osła. Zaprowadzono mnie na okręt, gdzie za swoje przestępstwo zostałem wzięty w areszt. Powiadam ci, Piotrusiu, nie znam przyjemniejszej rzeczy, jak być aresztantem. Nic nie robisz cały dzień, tylko jesz, pijesz i poza tym co ci się podoba, bylebyś się mie pokazywał ;na pokładzie rufowym, 'to jest w tym jedynym miejscu, którego podchorąży woli unikać. Czy było to w tym celu, by mnie surowiej ukarać, czy też zapomniano o mnie, nie umiem powiedzieć, dość że upłynęły prawie dwa miesiące, zanim kazano mi się stawić w kabinie, gdzie kapitan ze straszliwym marsem na czole oświadczył, że ufa, iż kara będzie dla mnie ostrzeżeniem i że mogę wrócić do swoich obowiązków. „Przepra119.
szam, panie kapitanie — powiedziałem. — Ale w moim przekonaniu nie zostałem jeszcze dostatecznie ukarany". „Cieszy mnie, że okazał pan skruchę, ale wybaczam i proszę uważać, abym nie był zmuszony znów wziąć go w areszt". Nie było żadnych widoków, by mu to wyperswadować, i musiałem wrócić do służby, ale postanowiłem wpaść w jakąś kabałę, skoro tylko odważę się na to... — Żagiel na prawo od dziobu! — krzyknął marynarz na oku. — Doskonale — odparł nawigator. — Panie 0'Brien... gdzie jest pan 0'Brien? — Czy pan mnie wołał, sir? — rzekł 0'Brien podchodząc ku nawigatorowi. Siedział na kołkownicy fału i marsla i tak się w niej zakleszczył, że nie mógł od razu wstać. — Tak, proszę pana, proszę iść na dziób i zobaczyć, co to za statek — Tak jest, sir — powiedział 0'Brien. — A pan Simple — t i ą g n ą ł nawigator — zejdzie i przyniesie mi moje nocne szkła. — Tak, proszę pana — odpowiedziałem, nie mając pojęcia, co to są nocne szkła. Zauważyłem jednak, że o tej porze jego ordynans przynosił mu szklankę grogu, pomyślałem więc, jakie to szczęście, że wiem, o co chodzi. — Niech pan uważa, żeby nie zbić, panie Simple. A więc w porządku — pomyślałem. — Wyraźnie ma szklanicę na myśli. Poszedłem na dół, zawołałem stewarda i zażądałem od niego szklanki grogu dla pana Doballa. Steward wylazł z hamaka w koszuli, przyrządził grog, podał mi, a ja bardzo ostrożnie zaniosłem na pokład. Podczas mojej nieobecności nawigator poprosił kapitana, a na jego rozkaz 0'Brien zawołał pierwszego oficera i gdy przyszedłem po trapie 120.
ha górę, obaj byli na pokładzie. Jeszcze wspinając się usłyszałem, jak nawigator powiedział: — Posłałem tego młodego Simple'a po moje nocne szkła, już długo go nie ma, pewnie coś pokręcił, bo to przecież półgłówek. — Muszę temu zaprzeczyć — rzekł pan Falcon, pierwszy oficer, w momencie gdy wstąpiłem na pokład. — On nie jest głupi. — Może i nie jest — odparł nawigator. — Oto i on. Dlaczego pana tak długo nie było, panie Simple?... gdzie są moje nocne szkła? — Tutaj, sir — rzekłem, wręczając mu szklankę grogu. — Kazałem stewardowi zrobić podwójnie moeny. Kapitan i pierwszy oficer wybuchnęłi śmiechem, bo pan Doball znany był z tego, że bardzo lubił grog. Dowódca poszedł na rufę, by ukryć swe rozbawienie, ale pierwszy został, a pan Doball wścieka! się ze złości. — Czyż nie mówiłem, że półgłówek z tego chłopaka? — krzyknął zwracając się do pierwszego oficera. — Za. przeproszeniem, pozwalam sobie zauważyć, że w tym właśnie wypadku wcale się nim nie okazał — odparł pan Falcon. — Przecież bezbłędnie trafił w samo sedno. — Po czym dołączył do kapitana i obaj zanosili się od śmiechu. — Proszę to postawić na kabestanie — zwrócił się do mnie ostrym tonem pan Doball. — Karę wyznaczę panu później. Zdębiałem, słysząc te słowa. Nie bardzo też wiedziałem, czy zrobiłem dobrze, czy źle. W każdym razie, pomyślałem, starałem się jak najlepiej. Umieściłem szklankę z grogiem na kabestanie i odszedłem na swoją stronę pokładu. Kapitan i pierwszy oficer zeszli na dół, z dziobu zaś wrócił 0'Brien. 121.
— Co to m statek? — zapytałem. — Według mego najlepszego rozeznania musi to być jedna z tych budek kąpielowych goniąca z depeszami do k r a j u — odparł. — Budka kąpielowa! — powiedziałem. — Zawsze myślałem, że wyciągają je na plażę. — Ale to jest model z Brighton, one są tak zbudowane, że nie dają się wyciągać. — Więc jak to jest? — One tylko potrafią jechać w d ó ł i świetnie to robią. Ale nie będę ci więcej mącił we łbie, Piotrusiu kochany, gadam tak, jakby to powiedzieć, halegorystycznie, co zdaje się znaczy kupa łgarstw. Po prostu jest to, na mój rozum, jeden z tych brygów o dziesięciu armatach. Wtedy opowiedziałem 0'Brienowi o wszystkim, co się wydarzyło, i jak nawigator rozgniewał się na mnie. 0'Brien serdecznie się uśmiał, mówiąc, bym się nie przejmował, baczył na zawietrzną i obserwował nawigatora. — Ta szklanka grogu tt> dla niego przynęta, będzie kolo niej krążył, aż sobie łyknie. Skoro tylko zobaczysz, że przytyka ją do ust, podejdź śmiało i poproś o wybaczenie, jeśli go obraziłeś, on zaś, jeśli jest dobrym chrześcijaninem, a pewnie nim jest, nie powinien ci tego odmówić. Uważałem to za dobrą radę i czekałem przy nadburciu od zawietrznej. Widziałem, jak nawigator spacerując po pokładzie coraz bardziej skracał swoje nawroty ku kabestanowi, aż nareszcie zatrzymał się przed nim, w p a t r u j ą c się w grog. Poczekał jeszcze z pół minuty, wziął kubek i wypił do połowy. Nie mógł wychylić go jednym haustem, bo grog był bardzo mocny, i musiał złapać oddech. Uważałem, że to był właściwy moment, i podszedłem do niego. Kubek znów był u jego ust i zanim mnie zobaczył, przemówiłem; 122.
— Mam nadzieję, sir, że pan mi wybaczy, bo ja nigdy nie słyszałem o nocnych teleskopach, a widząc jak dużo pan się nachodził, pomyślałem sobie, że pan jest zmęczony i chce się czegoś napić, żeby się orzeźwić. — No dobrze, panie Simple — rzekł wychyliwszy szklanicę i odsapnąwszy z przyjemnością — ponieważ miał pan dobre intencje, tym razem daruję panu, ale pamiętaj, jeśli kiedykolwiek przyniesiesz mi szklankę grogu, nie wolno ci tego robić ani przy kapitanie, ani przy pierwszym oficerze. Solennie mu to obiecałem, a odchodząc bardzo byłem zadowolony, że zapanowała między nami zgoda, a jeszcze bardziej z tego, że pierwszy oficer powiedział, iż to, co zrobiłem, nie świadczy o mojej głupocie. Nareszcie nasza wachta miała się ku końcowi i gdy uderzyły dwa dzwony, zluzował mnie podchorąży następnej wachty. To jest bardzo nieuczciwe nie zluzować kolegi na czas, ale gdybym pisnął słówko, spuściłby mi lanie następnego dnia pod takim czy innym pozorem. Z kolei gdybym ja nie stawił się dobrze przed pierwszym dzwonem, podchorąży, którego łuzowałem, dużo ode mnie większy, sprałby mnie na kwaśne jabłko. Tak więc między tymi dwoma pozostawałem dłużej na wachcie, niż należało, chyba że nawigator kazał mi iść spać przed jej końcem.
Rozdział
XIII
Pierwszy oficer przepisuje k u r a c j ę jednemu ze swoich pacjentów — Recepta tylko na „pigułki przeciągowe" — 0 ' B r i e n kończy opowieść o swoim życiu, a w niej nie sprawdza się porzekadło, że „im więcej, tym weselej" — Nasadzenie nowej pary butów powoduje wysadzenie ich właściciela — Wypadek 0 ' B r i e n a podczas pow r o t u z balu do domu
Z uderzeniem siedmiu dzwonów stawiłem się rano na pokładzie, aby doglądać składania hamaków, a przy tej sposobności byłem świadkiem, jak pan Falcon, pierwszy oficer, stosował jeden ze swoich środków leczniczych w celu wyleczenia chłopca od stermasztu z palenia, do którego to nałogu miał ogromny wstręt. Nigdy nie sprzeciwiał się, gdy marynarze palili lub żuli tytoń, natomiast nie pozwalał chłopcom, to znaczy młodzieńcom poniżej dwudziestu lat, wpadać zbyt wcześnie w ten nałóg. Pierwszy oficer poczuł woń tytoniu, gdy chłopak mijał go na pokładzie rufowym. — Hej, Neill, paliłeś — rzekł. — Wiesz doskonale, że nie pozwalam używać tytoniu takim chłopcom jak ty. — Bardzo przepraszam, sir — odparł chłopak salutując. — Mam robaki, a wszyscy mówią, że palenie dobrze im robi. — Dobrze robi robakom! — rzekł pierwszy. — Ale bardzo źle tobie. Czy ci wiadomo, młodzieńcze, iż robaki tak tuczą się na tytoniu, że wyrastają do wielkości węgorzy morskich? Najlepiej się czują, gdy jest gorąco, natomiast 124.
iilllno je zabija. Zaraz cię wyleczę. Sterniku, chodźcie tutaj. Weźcie tego chłopca i spacerujcie z nim po nawietrznej, a za każdym razem, gdy będziecie przy talii grotmasztu, obróćcie go gębą do wiatru, ściśnijcie mocno za kark, aż ją szeroko otworzy, i trzymajcie tak, aby zimne powietrze wiało mu do gardła, policzcie do dziesięciu, a następnie maszerujcie z nim na rufę i z powrotem ku dziobowi, powtarzając całą procedurę jak poprzednio. Zimno zabija robaki, a nie tytoń, mój chłopcze, cud, że w ogóle jeszcze żyjesz. Sternik, -który jak każdy marynarz ubóstwiał kawały, chwycił mocno chłopaka i skoro tylko przeszli na przód, ścisnął go tak mocno za kark, że ten musiał szeroko otworzyć usta choćby po to, by krzyknąć z bólu. Dął świeży wiatr i wiał mu w usta tak mocno, aż gwizdało, ale musiał je trzymać otwarte. W tea sposób maszerował tam i z powrotem przez całe dwie godziny studząc swoje wnętrze, po czym pierwszy oficer wezwawszy go do siebie oznajmił, iż według jego zdania wszystkie robaki są już martwe, jeżeli jednak jeszcze żyją, chłopcu nie wolno stosować żadnych własnych środków, tylko zgłosić się do niego po dalszą kurację. Chłopak musiał widocznie podzielić zapatrywanie pierwszego oficera, gdyż nigdy więcej nie skarżył się na robaki. Kilka nocy później podczas pierwszej wachty 0*Brien ciągnął dalej swoją opowieść. — Na czym to ja stanąłem? — Mówiłeś o tym, jak zostałeś zwolniony z aresztu. — To prawda, ale wierz mi, wcale nie miałem chęci wracać do służby. Deptałem więc pokład z rękami w kieszeni, myśląc o kochanej Irlandii i moim wielkim przodku Brienie Borru. Wszystko szło pięknie, a ja sprawowa-
Jem sic jak prawdziwy dżentelmen, nie w d a j ą c sic w żadne awantury, gdy nasza flota zawinęła do Cove w zatoce Cork, i ja znalazłem się o parę mil od rodzinnego domu. Możesz sobie łatwo wyobrazić, że ledwie kotwica ucałowała dno, a już meldowałem się u pierwszego, prosząc go o przepustkę na ląd. Ten akuratnie nie był w słodkim humorze, bo właśnie kapitan zbeształ go za to, że służba nie szła po jego myśli. Szorstko mi więc odburknął, że nie wolno schodzić z okrętu. Wolnego — pomyślałem — na tym się nie skończy. Poszedłem do kapitana, zasalutowałem, a następnie przypomniałem mu, że m a m ojca i matkę, nie mówiąc o zacnej gromadce rodzeństwa, a wszyscy umierają z tęsknoty, by mnie zobaczyć, wobec czego spodziewam się, że da mi przepustkę. „Poproś pierwszego oficera" — rzekł, odwracając się ode mnie. „Prosiłem już, sir — odparłem. — Powiedział mi, że diabła prędzej zjem, niż postawię mogę na ląd". „Widocznie musiałeś się źle prowadzić" — rzekł kapitan. „Bynajmniej, panie kapitanie — odparłem. — To pierwszy oficer źle się prowadził". „Jak to, panie podchorąży?" — zapytał rozgniewany. „Czyż nie prowadził się źle, skoro pełnił służbę nie po myśli i nie ku zadowoleniu pana kapitana? Czy przed chwilą nie potraktował go pan tak, jak na to zasłużył, i czy właśnie nie dlatego jest teraz nadąsany i czy to nie jest powodem, że mnie nie wolno zejść na ląd? J a k pan kapitan widzi, wszystko to jest p r a w d a i to pierwszy oficer źle się prowadził, nie ja. Mam nadzieję, że pan kapitan pozwoli mi udać się na wybrzeże, a Bóg pana pobłogosławi za okazanie wyrozumiałości moim rodzinnym uczuciom, jakie żywię dla sprawców m e j egzystencji!" „Czy ma pan coś do zarzucenia p a n u 126.
0'Brienowi?" — zwrócił się kapitan do pierwszego oficera, gdy ten przyszedł na rufę. „Nie więcej niż innym podchorążym w ogóle, ale według mego zdania nie jest zwyczajem oficerów prosić o zwolnienie na ląd, zanim żagle nie zostały zwinięte i reje przebrasowane". „To prawda — odrzekł kapitan. — Musi więc pan zaczekać, aż wachta skończy robotę, a wtedy, gdy pan poprosi pierwszego oficera, nie wątpię, że udzieli panu zezwolenia na odwiedzenie swoich bliskich". „Uprzejmie dziękuję panu kapitanowi" — odparłem. Gorąco pragnąłem, by reje i żagle zostały doprowadzone do porządku jak najszybciej, gdyż obawiałem się, że serce wyskoczy mi z piersi i samo poleci na ląd przede mną, jeśli tam zaraz nie pójdę. Myślałem, że bardzo sprytnie rozegrałem całą tę sprawę, ale okazało się, że nigdy bardziej nie wystrychnięto mnie na dudka, gdyż wcale się nie śpieszono umożliwić mi zejście na ląd, a do tego pierwszy oficer nigdy nie przebaczył, że śmiałem odwołać się do kapitana, ale o tem potem, wszystko w swoim czasie. W końcu otrzymawszy mrukliwe zezwolenie zejścia na ląd, wypadłem z okrętu z szybkością rakiety. Spiesząc się straszliwie wynająłem dwukołową biedkę, aby mnie zawiozła do domu mego ojca. „Ma pan na myśli tego 0'Briena z Ballyhinch?" — zapytał woźnica. „Tego — odparłem. — A jak się on miewa i cała szlachetna rodzina 0'Brienów?" „Wszyscy zdrowi, panie, z w y j ą t kiem tego chłopaka Tima, który ma łeb nie w porządku, bo oberwał na ostatnim jarmarku i teraz leży w łóżku bez czucia nie jedząc ani pijąc, ale doktorzy mówią, że wyjdzie z tego, bo wszystkie 0'Brieny mają twarde łby". „Jak ty się wyrażasz, ty ordynusie — powiadam do niego. — I jak to spotkało biednego Tima, czy była jakaś bijatyka?" „Nie, wielkiej bitki nie 127.
było, trochę się tam poszturehali. Były wszystkiego trzy dochodzenia koronera co do przyczyny nagłej śmierci, nic więcej". „Dlaczego nie jedziesz prosto, złodzieju?" — krzyknąłem, widząc, iż skręca w lewo. „Mam ku temu swoje powody, szanowny panie — odparł. — Zawsze skręcam przed zamkiem, a to z przyczyn zasadniczych, bo straciłem tam przyjaciela, co napełnia mnie smutkiem". Jak to się stało?" „Wszystko przez czysty przypadek, wasza dostojność. Powiesili tam mego brata Patryka, tylko przez to, że nie miał dobrej głowy do rachunków". „Powinien był wobec tego chodzić do lepszej szkoły" — powiedziałem. „Coś mi mówi, że wychowano go w bardzo złej szkole — rzekł, westchnąwszy. — Był handlarzem bydła, wasza dostojność, i jakoś tak wypadło pewnego dnia, że miał o jedną krowę za dużo. A wszystko dlatego, że nie umiał rachować, wasza dostojność, niech grom spali jego belfra". „Wszystko to może,być prawda i pokój jego duszy — powiadam. — Ale nie widzę powodu, abyś mnie wlókł dwie mile dalej dla samej zasady, wiedząc jak bardzo się śpieszę". „Tak panu pilno do domu? Na mój rozum im wcale nie jest pilno pana oglądać". „A kto ci powiedział, bestio, że ja nazywam się 0'Brien i jak śmiesz mówić, że moi bliscy nie ucieszą się na mój widok?" „Przepraszam szanownego pana, tak rni to tylko przyszło do głowy i nie ma co więcej o tym mówić. Wiem tyle: wielebny ksiądz M'Grath, który daje mi rozgrzeszenie, pewnego dnia kazał mi zapłacić, co się należy, i nie wpadać w długi, a potem zwiewać jak ten Terence 0'Brien, który umknął nie zapłaciwszy za koszule, trzewiki i pończochy ani za nic innego i który doczeka się stryczka, co jest tak pewne jak to, że święty Patryk przepłynął przez Liffey, trzymając własną gło128.
wę pod pachą". „Niech grom Spali tego klechę M'Gratha! — krzyknąłem. — A mnie niech diabli porwą, jeśli się na nim nie zemszczę!" Tymczasem przyj echaliśmy pod dom mego ojca. Zapłaciwszy woźnicy wszedłem do środka. Znajdowali się tam mój ojciec i matka, wszystkie siostry i bracia (z wyjątkiem Tima, który faktycznie leżał w łóżku i zmarł nazajutrz) i na dokładkę ten potwór, wielebny ksiądz M'Grath. Matka ujrzawszy mnie podbiegła i objąwszy za szyję zapłakała, a otarłszy łzy usiadła z powrotem, ale nikt z obecnych słowem się do mnie nie odezwał ani nie raczył powiedzieć: „Jak Się miewasz?" Pomyślałem, że coś tu jest nie w porządku, ale trzymałem język za zębami. Nagle wszyscy zaczęli mówić naraz z Okrutną zawziętością. Zaczął mój ojciec. „Jak ci nie wstyd, Terencjuszu 0'Brien?" To samo powiedział wielebny M'Grath z towarzyszeniem chóru moich braci i sióstr: ,-,Jak ci nie wstyd?" Tylko moja matka nic nie mówiąc ocierała fartuchem łzy. „Niech mnie diabli wezmą, jeśli m a m się czegoś wstydzić — odparłem. — Ale ogromnie wstyd mi za was, że tak mnie traktujecie. Co to wszystko ma znaczyć?" „Czy komornik nie zabrał moich dwóch krów, aby zapłacić za twoje mundurowe łachy, ty łobuzie?" — wykrzykiwał ojciec. „Czy nie zabrali siana za twoje trzewiki i pończochy?" — wrzeszczał wielebny M'Grath. „A może nie zabrali mego prosiaka, aby zapłacić za ten twój szkaradny kapelusz?" — jęczała najstarsza siostra. „A moje kury, by zapłacić za ten twój kordzik?" — wydzierała się druga. „A nasze najlepsze meble czy nie poszły na twoje białe koszule i czarne krawaty?".— krzyczał mój brat Murdock. „Czy od tego czasu nie zdychaliśmy wszyscy z głodu?" — wrzeszczała cała rodzina. ę — Peter Simple t. I
129
„Och hone!" — powiedziała po irlandzku matka. „Do diabła z wami — rzekłem, gdy każdy już powiedział swoje. — Przykro mi bardzo, ale co ja temu jestem winien? Ojcze, czy ty sam nie posłałeś mnie na morze?" „Tak jest, opryszku, ale obiecałeś, czy ja obiecałem w twoim imieniu, co na jedno wychodzi, że wszystko spłacisz pieniędzmi ze zdobycznego pryzu, no i gdzie on jest? Odpowiadaj, Terencjuszu 0 ; Brien". „Gdzie jest, ojcze? Powiem ci. Tam, gdzie przyszłe Boże Narodzenie. Jeszcze nie nadeszło, ale przyjdzie". „Przemów do niego, wielebny księże" — rzekł ojciec. „Czy to nie jakieś łgarstwo, co nam teraz opowiadasz? — rzekł wielebny M'Grath. — Dawaj pieniądze". „To nie kłamstwo, wielebny księże, a jeśli ci się spodoba jutro umrzeć, to nie będę miał nawet jednego szylinga, by nim brzęknąć na szczęście o twój nagrobek. Wszystko co mam, to te trzy czy cztery szylingi, które możecie podzielić między siebie" — szuciłem je na podłogę. „Terencjuszu 0'Brien — rzekł ksiądz. — J u tro będziesz chciał dostać rozgrzeszenie za wszystkie swoje grzechy i zbrodnie, ale prędzej zjesz diabła, niż je dostaniesz, ja ci to mówię". „Wielebny księże — odparłem okrutnie rozgniewany. — Nie potrzebuję od ciebie żadnego rozgrzeszenia!" „Siedź więc w tym niebie, jakie masz teraz — rzekł M'Grath. — Bo do prawdziwego ja cię nie puszczę, ty wszeteczny potworze!" „Jeżeli to nic lepszego niż stanowisko podchorążego, to mogę się bez tego obejść. Ale i tak się do nieba dostanę, tobie na przekór. Zapamiętaj to sobie, wielebny księże". „A kto zbawi twoją duszę i pośle cię do nieba, jeśli nie ja, ty nikczemny łajdaku? Ale nie 130.
licz na to, bo i tak będziesz smażył się w piekle!" „Wobec tego przejdę na protestantyzm i niech diabli wezmą papieża, wielebny księże M'Grath!" Na tę moją caloburtową salwę ojciec i całe moje rodzeństwo wydali okrzyk zgrozy, a matka wybuchnęła płaczem. Ksiądz złapał za naczynie ze święconą wodą, umoczył w nim swoje kropidełko i zaczął kropić po całym pokoju, modląc się po łacinie, a wszyscy tymczasem obrzucali mnie obelgami. W końcu ojciec złapał za stołek, na którym siedział, i rzucił nim w moją głowę. Ja się uchyliłem, a stołek zwalił z nóg wielebnego iksiędza M'Gratha, który z całą paradą szedł tuż za mną. Wiedziałem, że to już koniec, przeskoczyłem więc przez jego ciało i znalazłem się przy drzwiach. „Żegnam was wszystkich, a następnym razem gdy się spotkamy, obyście mieli lepsze maniery" — krzyknąłem i ruszyłem jak najszybciej na okręt. W drodze powrotnej nie było mi wesoło, gdy rozmyślałem nad wszystkim, co się zdarzyło. Mówiłem sobie, że całkiem niepotrzebnie śpieszyłem się prosząc o tę przeklętą przepustkę, czym zraziłem do siebie pierwszego oficera i było mi też przykro, że nagadałem księdzu. Sumienie wyrzucało mi surowo samo oszukiwanie z przejściem na protestantyzm, czego nigdy nie zamierzałem uczynić ani nie mam do tego ochoty, gdyż chcę żyć i umierać jak dobry katolik, jak to czynili moi przodkowie przede mną, a moi potomkowie czynić będą przez wszystkie pokolenia. No więc wróciłem na okręt, a pierwszy oficer srożył się okropnie. Myślałem, że mu to przejdzie, niestety w dalszym ciągu traktował mnie tak źle, że postanowiłem opuścić okręt i uczyniłem to, skoro tylko 131.
zawinęliśmy do zatoki Cawsand. Kapitan zgodził się na moje odejście, gdyż szczerze opowiedziałem mu, jak się rzecz miała, on zaś przekonał się, że to była prawda, wobec czego polecił mnie kapitanowi pewnej oślej fregaty, na której brak było podchorążych. — Co ty nazywasz „oślą" fregatą? — zapytałem. — Mam na myśli jeden z tych dwudziestoosmiodziałowych okrętów, ponieważ tak się różnią od prawdziwej fregaty, na jakiej my żeglujemy, jak różni się osioł od konia wyścigowego. Zaledwie okręt znalazł się przy stoczni, by pobrać balast, gdy nadszedł nasz kapitan. Był to człowiek niziutki, malutki i szczuplutki, ale ważny, bo przyszedł z wagą i ważył wszystko, co przychodziło na okręt. Zapomniałem, jak się nazywał, ale marynarze ochrzcili go Kapitanem Avoirdupois. Miał olbrzymią księgę i zapisywał w niej ciężar balastu, kul armatnich, wody, żywności, węgla, olinowania r u chomego i stałego, łańcuchów i w ogóle wszystkiego. Następnie zważył całą załogę, wszystkich podchorążych i ich kuferki, wszystkich oficerów wraz z tym, co do nich należało, w końcu zważył siebie, co nie powiększyło zbytnio całkowitego ciężaru. Dokładnie nie wiem, po co to było, ale on ciągle mówił o środku ciężkości, wyporności cieczy i Bóg wie co tam jeszcze. Zdaje się, że to dla znalezienia długości geograficznej, czy coś w tym rodzaju. Nie służyłem na tym okręcie na tyle długo, by się dowiedzieć, w jakim to było celu, gdyż pewnego dnia przyniosłem parę nowych butów i zapomniałem je zgłosić do wagi, która wisiała przy trapie, a czy kapitan myślał, że moje buty zatopią okręt, czy powodem było coś innego, dość że kazał mi natychmiast opuścić okręt i tak znalazłem się znów w dryfie. Spakowa132.
r
Jem manatki i zszedłem na ląd. Na złość włożyłem te nowe buty włażąc nimi w najgorsze błoto i bagno, jakie tylko mogłem znaleźć. Chodziłem pieszo tam i z powrotem z Plymouth do stoczni aż do zupełnego zmęczenia, żeby je ukarać. W ten sposób zdarłem te dranie w przeciągu dwóch tygodni. Pewnego dnia kręcąc się po stoczni zauważyłem w basenie portowym dwupokładowiec właśnie przyprowadzony w celu wyposażenia do służby i zapytałem o kapitana. Powiedziano mi, że nazywa się 0'Connor. Pomyślałem, że to musi być mój rodak, i postanowiłem spróbować szczęścia. Udałem się do hotelu Gouda, gdzie mieszkał, i oznajmiłem, że chcę z nim mówić. Zostałem dopuszczony przed jego oblicze i złożywszy mu najlepszy z moich ukłonów, oznajmiłem, że przybywam, by zaciągnąć się jako ochotnik na jego okręt i że nazywam się G'Brien. Zdarzyło się tak, że właśnie miał wolne miejsca, a ponieważ podobał mu się mój dialekt, zapytał, na jakich okrętach służyłem. Powiedziałem jak również z jakiego powodu opuściłem ostatni, a że zostałem z niego wydalony, wyłożyłem całą historię z butami. Kapitan zasięgnął informacji i przekonawszy się, że to wszystko prawda, przyjął mnie na w a k u j ą ce stanowisko zastępcy nawigatora. Rozkazy skierowały nas do Ameryki Południowej, a pasaty migieha nas tam zawiodły. Kapitan i oficerowie podobali mi się bardzo, a rzecz ważniejsza, że wzięliśmy kilka dobrych pryzów. Tak się jednak działo, że nie miałem szczęścia długo zagrzać miejsca na jednym okręcie, i to nie z mojej winy, w każdym razie nie w tym wypadku Wszystko szło gładko jak po maśle, aż pewnego dnia kapitan zabrał nas na bał w jednej ze spokojniejszych okolic. Bawiliśmy się całą noc wesoło, ale ja miałem pecha, bo wy133.
padła na mnie poranna wachta i musiałem dopilnować mycia pokładu, a Że nigdy nie zaniedbywałem swoich obowiązków, wyruszyłem już o trzeciej nad ranem, z brzaskiem dnia, zdążając na okręt. Wędrowałem przez piaski, myśląc o ładnej dziewuszce, z którą tańczyłem, a gdy przebyłem już połowę drogi, napadli na mnie trzej hiszpańscy żołdacy, wyskoczywszy zza skały, i zaatakowali szablami i bagnetami. Miałem tylko mój kordzik, ale postanowiłem nie dać się przebić bezkarnie, walczyłem więc tak długo, jak tylko mogłem. Wykończyłem już jednego draba, ale w końcu oni wykończyli mnie; bagnet przewiercił me ciało i co się stało potem, nie pamiętam. Otóż okazało się — a mogę 0 tym mówić według m e j najlepszej wiedzy 1 przekonania — że po zabiciu mnie zdarli ze mnie wszystko do naga i zakopali mnie w piasku, unosząc ze sobą ciało swego kamrata. No i masz... zostałem zabity i pochowany. — Ależ, 0'Brien... —powiedziałem. — Chwileczkę, na razie bądź cicho, nie słyszałeś jeszcze, jak to się skończyło. Leżałem więc pogrzebany przez blisko godzinę, okazuje się niezbyt głęboko, gdyż oni bardzo się śpieszyli, gdy jakiś rybak szedł wraz z córką do swojej łodzi. Wtem córka, niech ją Bóg błogosławi, uczyniła mi tę łaskę, że nadepnęła na mój nos. Rzecz jasna, nigdy przedtem nie deptała po irlandzkim nosie, więc to ją zaskoczyło. Spojrzała w dół, chcąc zobaczyć, co to było, a inic nie widząc, znów popróbowała nogą, a następnie odgarnąwszy piasek odkryła moje przystojne oblicze. Byłem całkiem ciepły i jeszcze oddychałem, piasek bowiem zatamował mi krew, zapobiegając wykrwawieniu się na śmierć. Rybak wyciągnął mnie i na plecach zaniósł do domu, gdzie kapitan wraz z oficerami jeszcze tańczyli. Gdy mnie tam przyniósł, damy W
podniosły straszliwy jazgot nie dlatego, że zostałem zamordowany, do tego są w tych krajach przyzwyczajeni, ale że byłem nagi, co w ich oczach było sprawą o wiele poważniejszą. Położono mnie do łóżka i wysłano łódź na okręt po naszego lekarza. Po kilku godzinach już mogłem mówić i opowiedziałem, jak to się stało. Niestety, zbyt byłem chory, by móc się poruszać, gdy więc okręt odpłynął, jak musiał to uczynić po paru dniach, kapitan wypisał mi zwolnienie i zostawił mnie tam. Rodzina była francuska, a że przebywałem u niej sześć miesięcy, nim udało mi się dostać na jakiś statek idący do kraju, nauczyłem się przez ten czas ich języka i do tego nabyłem niezłą znajomość hiszpańszczyzny. Po przybyciu do Anglii dowiedziałem się, że pryzy zostały sprzedane, a pieniądze są gotowe do rozdziału. Przedstawiwszy papiery otrzymałem swój udział, sto sześćdziesiąt siedem funtów szterlingów. No, nareszcie do tego doszło — pomyślałem. Nigdy w życiu nie miałem tyle pieniędzy, Jecz spodziewam się, że rychło znów będę miał. Wróciwszy do siebie wyłożyłem pieniądze na stół, popatrzyłem na nie i tak sobie powiedziałem: „Nuże, Terencjuszu 0'Brien, zatrzymasz te pieniądze sobie czy poślesz je do domu?" A gdy pomyślałem o wielebnym księdzu M'Grath i stołku, którym rzucono mi w głowę, już byłem bardzo bliski tego, by zagarnąć wszystko z powrotem i wsadzić do kieszeni. Ale tu znów na myśl przyszła mi matka, krowy, prosiak, meble, każda utracona rzecz, moi bracia i siostry, którym brak było nawet ziemniaków, i zrobiłem ślub, że poślę im co do grosza, po czym wielebny M'Grath nie będzie się więcej zastanawiał, czy dać mi rozgrzeszenie. Tak więc posłałem im wszystko do ostatniego miedziaka, zostawiając sobie tylko pobraną gażę, coś około 135.
trzydziestu funtów szterlingów, i nigdy w życiu nie czułem Sie tak szczęśliwy jak wówczas, gdy bez szwanku znalazłszy się na poczcie wpłaciłem pieniądze własnymi rękami. Napisałem też list do mego ojca tej treści: Czcigodny Ojcze! Od naszego ostatniego przyjemnego spotkania, podczas którego rzuciłeś mi stołkiem w głowę, a chybiwszy trafiłeś jak kulą w płot, byłem umarły i pochowany, obecnie jednak dzięki Bogu jestem zdrów i nie potrzebuję żadnego rozgrzeszenia od wielebnego księdza M'Gratha, pomór na jego głowę. Ale rzecz! najważniejsza, że właśnie dostałem swoją część pryzowych pieniędzy, pierwsze, jakie wpadły mi w ręce, odkąd służę Jego Królewskiej Mości, i posyłam Wam je do ostatniego groszaka, abyście mogli wykupić sTwoje stare krowy i prosiaka, i resztę przedmiotów zajętych przez komornika na zapłatę za mój ekwipunek. Więc nigdy więcej nie pytaj, czy mi nie wstyd. To Ty powinieneś się wstydzić tego, że poniewierałeś swym posłusznym synem, który poszedł na morze zgodnie z Twoją wolą i od tego czasu nie zasmakował nawet przyzwoitego ziemniaka. Jestem prawdziwym 0'Brienem i powiedz Matce, że nie myślę stać się protestantem, ale przestrzegać wiary swego kraju, mimo iż byłoby lepiej, by diabli wzięli wielebnego M'Gratha wraz z jego święconą wodą na dodatek. Nie przyjadę Was odwiedzić, bo możesz mieć pod ręką inny stołek do rzucenia mi w głowę, a drugim razem mógłbyś lepiej wycelować. Na razie tyle od Twego kochającego syna Terence'a 0'Briena 132.
Po około trzech tygodniach otrzymałem list od ojca, stwierdzający, że jestem prawdziwym 0'Brienem i gdyby ktokolwiek Śmiał temu zaprzeczyć, wszystkie kości mu połamie; że pieniądze dostał i dziękuje mi za nie, gdyż okazałem się prawdziwym dżentelmenem, a gdy przyjadę następnym razem, będzie miał dla mnie najlepszy stołek w domu, nie na moją głowę, ale dla mego podogonia; że wielebny M'Grath zasyła mi swoje błogosławieństwo i udziela rozgrzeszenia za wszystko, co uczyniłem dotychczas i co uczynię w następnych dziesięciu latach; że moja matka rozpłakała się z radości ciesząc się moim przywiązaniem i że wszyscy bracia i siostry (z w y j ą t k i e m Tima, który zmarł nazajutrz po moim wyjeździe) życzą mi szczęścia i dużych pieniędzy pryzowych przysyłanych do domu. Wszystko to było bardzo przyjemne i nic nie zaprzątało mych myśli, jak tylko zamustrowanie na inny okręt. Poszedłem więc do admirała, komendanta portu, i opowiedziałem mu, jak to się stało, że opuściłem mój ostatni okręt. A on powiedział, że jeśli ktoś opuści swój okręt jako nieżywy i pogrzebany, to ma ku temu wystarczający powód, i że wystara mi się o inny, skoro wróciłem do życia. Posłano mnie na okręt strażniczy, gdzie przebywałem około dziesięciu dni, skąd odkomenderowano na tę fregatę. Tak więc kończy się moja historia, a że bije osiem dzwonów, to i koniec wachty. Skacz na jednej nodze, Piotrusiu, i wołaj Robinsona. Powiedz mu, żeby się potrudził i nie zasypiał na nowo, jak to zrobił ostatnim razem, a ja musiałem szlifować pokład, wbrew regulaminowi i przepisom marynarki wojennej.
Rozdział
XIV
Pierwszy oficer ma więcej pacjentów — Pan Chucks, bosman, wtajemnicza mnie w sekrety swojej dżentelmenerii
Zanim dalej będę ciągnął swoją opowieść, pragnę wyjaśnić czytelnikowi, że nie została ona napisana w późniejszych latach mego życia, gdy już zdobyłem lepszą znajomość świata. Wyruszając pierwszy raz na morze, obiecałem matce, że będę prowadził dziennik wszystkich zdarzeń i moje o nich spostrzeżenia. S k r u pulatnie obietnicy tej dotrzymywałem, a że sam nad sobą byłem panem, dziennik ten pozostał w moim posiadaniu. Tak więc opisując wczesny okres moich przygód podałem wszystko tak, jak utrwaliło się aktualnie w moim umyśle. Miałem dość powodów ku temu, by od tego czasu wyrobić sobie na wiele spraw zupełnie odmienne zapatrywanie od tego, jakie wówczas zapisałem, a z wielu innych śmiałem się serdecznie, gdyż były tylko n a i w n y m i mrzonkami, zawsze jednak uważałem za rzecz słuszną pozostawić m o j e myśli takimi, jakie były w owym okresie, zamiast poprawić je na te, jakie okupiłem późniejszym doświadczeniem. Nie można oczekiwać od piętnastoletniego chłopca, wychowanego w zapadłym miasteczku, by rezonował i w y d a w a ł sądy jak mło134.
dzieniec, który poznał życie i doświadczył wielu przygód. Czytelnik musi więc pamiętać 0 t j m ! t że powoływałem się na swój dzienniczek, aby przytoczyć myśli i uczucia, jakimi się kierowałem w okresach wyznaczających wyraźne epoki mego życia. Krążyliśmy od sześciu tygodni po morzu, a ja przekonałem się, że mój zawód jest o wiele przyjemniejszy, niż się tego spodziewałem. Moją chęć, by wszystkiemu sprostać, przyjęto za dobrą monetę. Czasem zdarzało mi się strzelić jakiegoś byka, wszystko jednak wskazywało na to, że tak kapitan, jak i pierwszy oficer uważają, iż w miarę moich najlepszych chęci 1 zdolności jestem obowiązkowy i tylko się śmieli z moich błędów. Przekonałem się, że bez względu na to, w jaki sposób moja rodzina oceniała moje naturalne zdolności, t u t a j one w każdym razie nie były lekceważone i z każdym dniem nabierałem wiary w siebie, spodziewając się, że pilnością i sumiennością zastąpię brak wrodzonych talentów. Niewątpliwie istnieje coś w życiu marynarza, co wzbogaca jego umysł. Gdy sześć miesięcy temu byłem w domu, pozwalałem na to, że myślano za mriie, a ja dawałem się całkowicie powodować cudzymi wskazówkami, na okręcie zaś w miarę moich możliwości myślałem sam za siebie. Czułem się dobrze w gronie kolegów. Ci, którzy dokuczali mi, przestali to robić, gdyż nigdy nie obrażałem się za ich postępowanie, a t r a k t u j ą cy mnie przyzwoicie stali się jeszcze uprzejmiejsi. Czas płynął szybko, moim zdaniem dlatego, że wiedziałem dokładnie, co robić, a każdy dzień był odbiciem następnego. Pierwszy oficer należał do najzabawniejszych ludzi, jakich znałem, a jednak nigdy w służbie nie popuszczał dyscypliny ani też nie pozwalał sobie na nic czy to z przełożonymi, czy z podwład139.
nyml. Jego poczucie humoru objawiało się głównie w rozmaitych sposobach wymierzania kar. Bez względu na to jak surowa była kara dla delikwenta, sposób jej wykonania zawsze stawał się źródłem wesołości dla reszty załogi. Często zauważałem, że aczkolwiek nikt nie lubi być karany, cała załoga się cieszyła, gdy wymierzano karę. Pierwszy oficer szczególnie dbał o pokłady, błyszczały więc zawsze śnieżną białością, a nic go tak nie złościło, jak ich zabrudzenie. Z tego właśnie powodu sprzeciwiał się używaniu tytoniu. Spluwaczki były rozmieszczone w różnych miejscach pokładów do użytku załogi, aby nie brudzić desek wypluwanym sokiem tytoniowym. Czasami jakiś marynarz w pośpiechu zapomniał skorzystać ze spluwaczki, wobec tego w mesie znajdującej się naprzeciw splamionego miejsca zatrzymano grog, jeśli nie znaleziono winnego, toteż koledzy dbali nie tylko o to, by wystawić posterunki obserwacyjne, ale by donieść, kto był przestępcą. Oto jaka była kara za to przewinienie: winnemu wiązano ręce z tyłu, a na piersi wieszano mu spluwaczkę umocowaną na szelkach. Następnie usuwano wszystkie spluwaczki z dolnego pokładu, a on musiał podchodzić na wezwanie każdego, kto chciał opróżnić swoje usta z tytoniowego soku. Kolegom tak podobała się ta zabawa, że spluwali dwa razy więcej niż zwykle, aby tylko mieć przyjemność i zmusić go do biegania. Bosman Chucks nazywał to „spacerującą spluwaczką pierwszego oficera". Powiedział mi któregoś dnia, że „pan Falcon był takim epikurejczykiem co do swoich pokładów, że bał się podłożyć ochraniacze pod kotwicę na baku". Mocno się ubawiłem podczas jednej z porannych wacht. Załoga układała swoje hamaki w siatki na pokładzie rufowym, gdy jeden z chłopców mijał z hamakiem na plecach pierwszego 140.
r
oficera. Ten zauważył u niego prymkę pod policzkiem. — Co tam masz, mój dobry chłopaczku, może czyrak na dziąśle? Bardzo spuchł ci policzek. . — Nie, sir — odparł chłopak. — Nic mi nie jest. — Coś ci musi dolegać, to pewnie zepsuty ząb. Muszę sam zobaczyć, otwórz buzię. Chłopiec bardzo niechętnie otworzył usta i wtedy pokazał się duży liść tytoniu zwinięty w rolkę. — Widzę, widzę — mówił pierwszy oficer — że twoje usta wymagają pielęgnacji, a zęby oczyszczenia. Przysłać t u t a j zbrojmistrza z obcęgami. Gdy zbrojmistrz się zjawił, chłopiec musiał otworzyć usta, po czym prymkę wyjęto tym niezbyt delikatnym narzędziem. — Doskonale — rzekł pierwszy oficer. — Z pewnością już się lepiej czujesz. Mając to w ustach nie mogłeś cieszyć się dobrym apetytem. A teraz niech dowódca wachty stermasztu przyniesie kawałek starego płótna żaglowego, trochę piasku i ładnie wyczyści mu zęby. Dowódca wachty obsługującej stermaszt zbliżył się i wsadziwszy sobie głowę chłopaka między kolana przez kilka minut szorował mu zęby piaskiem. — No, już dosyć — rzekł pierwszy oficer. — A ty, malcze, masz śliczną i czyściutką buzię. Śniadanie będzie ci smakowało wyśmienicie. Nie mogłeś przecież jeść mając jamę ustną w tak ohydnym stanie. Gdy się znów zabrudzi, przyjdź do mnie, a ja się zabawię w twego dentystę. Pewnego dnia znajdowałem się na baku z panem Chucksem, owym bosmanem, który zawsze był dla mnie uprzejmy. Pokazywał mi, jak wią141.
zać różne węzły i nakładać na liny opaski, tak jak to jest potrzebne w naszej służbie. Obawiam się, że byłem bardzo tępy, ale on powtarzał każdą czynność w kółko tak długo, aż się nauczyłem. Między innymi nauczył mnie węzła rybackiego, nazywając go „królem" wszystkich węzłów. — W tym węźle, panie Simple — ciągnął, znajduje się morał. Proszę zauważyć, jeśli końce ściągnie się we właściwy sposób i razem, to im więcej się ciągnie, tym silniej trzymają i tym trudniej je rozwiązać. Ale popatrz,' pociągnąć osobno, jaka mała różnica, szarpnąć w drugą stronę, natychmiast się rozdzielają i jak łatwo je w jednej chwili zrzucić. To wskazuje na konieczność, panie Simple, trzymania się razem na tym świecie, jeśli chce się na nim utrzymać. Ta filozofia jest więcej warta niż te dwadzieścia sześć tysięcy lat z kawałkiem, o których baje mój przyjaciel cieśla, bo to do niczego innego nie prowadzi, jak tylko do tego, że wpada w zadumę, zamiast pilnować swoich obowiązków. — To święta prawda, panie Chucks. Z was dwóch pan jest lepszym filozofem. — Ponieważ m a m lepsze wykształcenie, panie Simple, oraz tuszę sobie, iż więcej mam w sobie z dżentelmena. Uważam, że dżentelmen jest do pewnego stopnia filozofem. Bardzo często, aby stale za takiego uchodzić, musi tolerować sytuacje, które kogo innego mogą doprowadzać do wściekłości. Myślę, że chłodne opanowanie jest charakterystyką dżentelmena. W naszej służbie, panie Simple, nieraz człowiek musi robić wrażenie okropnie rozgniewanego, wcale tego nie odczuwając. Mogę pana zapewnić, że nigdy nie wpadam w złość nawet robiąc użytek z trzciny. 142.
— Dlaczego więc klnie "pan tak ludzi? To z pewnością nie jest pa dżentelmeńsku. — Na pewno nie jest. Lecz ja stosuję to jako obronę, biorąc pod uwagę niezwykłe, sztuczne warunki, w jakich żyjemy na okręcie wojennym. Konieczność nie przestrzega prawa, panie Simple. Proszę zauważyć, jak łagodnie zawsze zaczynam, gdy znajdę jakieś uchybienie. Czynię to, aby okazać moje dobre maniery, natomiast moja gorliwość w służbie zmusza mnie do zmiany języka na dowód, że nie żartuję. Nic nie sprawiałoby mi więcej przyjemności, jak możliwość spełniania obowiązków jak dżentelmen, ale to jest niemożliwe. — Nie rozumiem dlaczego. — Wobec tego, panie Simple, wytłumaczy mi pan, dlaczego kapitan i pierwszy oficer klną. — Na to nie potrafię odpowiedzieć, ale oni robią to tylko w krytycznej sytuacji. — Otóż to właśnie, sir, ale co dla nich jest krytyczną sytuacją, dJa mnie jest codzienną służbą, trwającą przez okrągłą dobę. W bezustannej pracy na okręcie ja jestem odpowiedzialny za wszystko, co nie idzie jak należy. Życie bosmana jest niczym innym jak krytyczną sytuacją i dlatego ja klnę. — Jednakże nie mogę się z tym zgodzić, by to było konieczne, a z całą pewnością jest grzechem. — Przepraszam, drogi panie, to jest absolutnie konieczne, a wcale nie jest grzechem. Innym językiem przemawia się z kazalnicy, a innym na okręcie. Tak w jednej, jak i w drugiej sytuacji trzeba stosować takie wyrażenia, jakie wywołają odpowiedni skutek wśród słuchaczy. Czy powodem tego są stare zwyczaje w marynarce, czy obojętność marynarzy na zwykłe zjawiska i normalne gadanie, tego nie wiem. (Nie bardzo umiem to dość jasno wytłumaczyć, 143.
panie Simple, ale wiem, co mam na myśli), Może pochodzi to z ustawicznego napięcia i może dlatego oni potrzebują więcej „bodźców", jak to nazywają, aby ich zmusić do roboty. Jedno jest pewne, że zwykłym gadaniem nic się u prostego marynarza nie wskóra. T u t a j nie jest tak jak w Piśmie Świętym: Czyń to, a on to uczyni (swoją drogą chłop musiał krótko trzymać swoich żołnierzy); natomiast jest tak: „Rób to, do jasnej cholery!" i od razu jest zrobione. Rozkaz „rób" ma w sobie wagę kuli armatniej, ale jej potrzeba siły napędowej, „do jasnej cholery" jest prochem napędzającym kulę do spełnienia obowiązku. Czy pan mnie pojmuje, panie Simple? — Rozumiem pana doskonale, panie Chucks, i nie mogę powslrzymać się, by nie zaznaczyć, i to bez żadnego pochlebstwa, że jest pan zupełnie inny niż reszta podoficerów. Gdzie otrzymał pan swoje wykształcenie? — Panie Simple, ja tutaj jestem bosmanem w białej koszuli i mogę powiedzieć, a nikt temu nie śmie zaprzeczyć, że znam swoje obowiązki na wylot. Nie twierdzę, że kiedyś lepiej mi się powodziło, powiem natomiast, że obracałem się w najlepszym towarzystwie. Raz jadłem obiad u pańskiego dziadka. — To o wiele więcej niż ja, gdyż on mnie nigdy nie zaprosił. W ogóle nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi — odparłem. — Jednakże to,, co oświadczyłem, jest prawdą. Nie wiedziałem, że on jest pańskim dziadkiem aż do wczorajszej rozmowy z 0'Brienem. Przypominam go sobie doskonale, mimo iż byłem jeszcze bardzo młody w owym czasie. Panie Simple, jeśli przyrzeknie mi pan jako dżentelmen (a wiem, że pan nim jest), że nie powtórzy pan nikomu tego, co powiem, wtajemniczę pana w historię mego życia. 144.
— Panie Chucks, jako dżentelmen zapewniam, że nic z niej nie wyjawię aż do momentu, gdy pan będzie nieżywy i pochowany. A nawet wówczas nie, jeśli pan sobie tego nie życzy. — Gdy będę nieżywy i pochowany, niech pan robi, co mu się podoba. Może być z niej korzyść dla innych ludzi, aczkolwiek nie jest zbyt długa. Pan Chucks rozsiadł się wygodnie na wolnym końcu bomu, a gdy zająłem miejsce obok niego, tak rozpoczął swą opowieść: — Ojciec mój, jak ja, był bosmanem, takim ze starej szkoły. Nieokrzesany jak niedźwiedź i pijanica jak skrzypek z Gosportu. Moja matka była... nie powiem nic więcej, była moją matką, a to wystarczy. Ojciec wskutek bezustannego opilstwa został jako inwalida przeniesiony do służby w porcie i wkrótce zmarł. Tymczasem ja, dzięki dobroci małżonki admirała, komendanta portu, wychowywałem się w zakładzie dobroczynnym. Miałem trzynaście lat, gdy ojciec mnie odumarł, a matka nie wiedząc co ze mną począć, chciała dać mnie na handlowiec w charakterze chłopca okrętowego. Ale ja odmówiłem i po sześciomiesięcznej sprzeczce rozstrzygnąłem tę sprawę, zaciągając się jako ochotnik na fregatę „Narcissus". Jestem przekonany, panie Simple, że moje dżentelmeńskie skłonności musiały być wrodzone, gdyż nigdy nawet jako dzieciak nie mogłem znieść myśli o handlowej służbie. Po tygodniowym pobycie na pokładzie okrętu zostałem mianowany służącym intendenta. Dzięki mej bystrości i sprawności wywiązywałem się z obowiązków ku pełnemu zadowoleniu, wobec czego pierwszy oficer zabrał mnie intendentowi i przydzielił do swojej osoby. Tak więc po dwóch miesiącach stałem się ważną osobistością, spowodowawszy 50 — P e t e r Simple t. I
145
zamieszanie w mesie oficerskiej, intendent bowiem był strasznie rozgniewany, a wielu oficerów wzięło jego stronę. Szeptano, że byłem synem pierwszego oficera i że on o tym wiedział. Ile w tym było prawdy, nie wiem, ale podobieństwo między nami istniało. Moja matka zaś była bardzo ładną kobietą i od wielu lat odwiedzała jego okręt jako przekupka. Nie mam zamiaru rozwodzić się na ten temat, powiem tylko tyle, panie Simple, a wielu weźmie mi to za złe, nic jednak nie poradzę na swoje wrodzone skłonności, że wolę być latoroślą z lewej ręki dżentelmena niż ślubnym synem jakiegoś bosmana i jego żony. W tym ostatnim wypadku nie było żadnej szansy, by szlachetna krew dostała się do żył, podczas gdy w tym drugim można było ukraść jedną czy dwie kropelki. Mniej więcej po roku mojej służby u pierwszego oficera zdarzyło się, że pewien młody Jord (nie będę wymieniał nazwiska, panie Simple) został wysłany przez swych przyjaciół na morze, a rzecz możliwa, że sam dokonał tego wyboru. Jak to było, nie wiem, mówiono bowiem, że stryj jego, jako wykonawca testamentu, był zainteresowany w jego śmierci i że to on nakłonił go do tego. Lord w owym czasie, dwadzieścia pięć lat temu, był rzadkością w marynarce i zawsze, gdy wchodził na pokład, oddawano mu salut. Jasna sprawa, taki lord musi mieć swego własnego służącego, chociaż inni podchorążowie mieli jednego na dwóch. Kapitan zasięgnął informacji, kto był najlepszym chłopcem na okręcie, intendent zaś, do którego się zwrócił, polecił mnie. Zgodnie z tym, ku niezadowoleniu pierwszego oficera (w owych czasach pierwsi oficerowie nie zadzierali tak nosa jak teraz, nie m a m na myśli pana Faleona, któfy jest dżentelmenem), odstąpiono mnie natychmiast lordowskiej mości. Od tego 146.
czasu prowadziłem żywot beztroski i wygodny. Nie robiłem nic albo bardzo mało. Gdy wołano załogę na pokład, właśnie czyściłem lordowskie buty lub trzepałem jego ubranie i nikt słowa nie pisną na dźwięk nazwiska lorda. Popłynęliśmy na Morze Śródziemne (bo mamusia lorda tego sobie życzyła) i byliśmy tam już około roku, gdy jego lordowska mość tak się obżarł winogronami, że dostał dyzenterii. Chorował trzy tygodnie, a potem zażądał, by go wysłano na Maltę transportowcem idącym do Gibraltaru, a właściwie do Berberii* po woły. Stan jego zdrowia pogarszał się z każdym dniem, zrobił więc testament, zostawiając mnie wszystkie swoja rzeczy, jakie miał ina statku, na co zasłużyłem, biorąc pod uwagę staranność, z jaką go pielęgnowałem. U brzegów Malty natknęliśmy się na szebekę** idącą do Civitavecchia, więc kapitan transportowca, któremu zależało na pośpiechu, poradził nam, abyśmy się przesiedli, gdyż wiatry były słabe i przeciwne, te zaś śródziemnomorskie statki żeglują z wiatrem lepiej niż nasz transportowiec. Pan mój, z którego życie szybko uchodziło, zgodził się i zmieniliśmy statki. Następnego dnia zmarł, a tymczasem zerwał się silny wiatr od dziobu nie dozwalając nam przez kilka dni na osiągnięcie portu. Ciało jego lordowskiej mości nie tylko stało się przykre dla otoczenia, ale przerażało zabobonną katolicką załogę i zostało wyrzucone za burtę. Nikt z załogi nie umiał po angielsku ani ja nie mówiłem po maltańsku. Nikt z nich nie miał pojęcia, kim jesteśmy, ja zaś miałem dużo czasu na rozmyślanie. Często myślałem, jaka to .* Berberia — wspólna nazwa dla Maroka, Algierii i TUnezjt. ** Szebeka — żaglowo-wiosłowy trójmasztowiec śródziemnomorski, używany jeszcze w XIX w.
147.
wspaniała rzecz być lordem, i równie często żałowałem, że się nim nie urodziłem. Wiatr znów był nam przeciwny, gdy dogonił mas jakiś statek handlowy, który właśnie wyszedł z Civitaveccłiia do Gibraltaru. Chciałem, by kapitan szebeki wywiesił sygnał wzywający pomocy, właściwie ito ja go wywiesiłem, i statek, jak się okazało, angielski, podszedł do nas. Wsiadłem do łodzi, aby udać się na jego pokład, a do głowy przyszła mi myśl, że o ile mogliby odmówić przyjęcia mnie, o tyle nie odmówiliby lordowi. Nałożyłem mundur podchorążego, należący do jego lordowskiej mości (będąc na mnie z pewnością był mój) i podpłynąłem do burty handlowca. Powiedziałem, że zszedłem z mego okrętu ze względu na zdrowie i proszę o zabranie mnie do Gibraltaru, skąd udam się do k r a j u . Mój tytuł i natychmiastowa zgoda na opłatę ,za przejazd zrobiły swoje. Przeniesiono moje rzeczy z szebeki, a jej załoga nie mówiąca po angielsku nie mogła się oczywiście sprzeciwiać, nawet gdyby coś podejrzewała. W tym miejscu muszę się przyznać, panie Simple, do drobnej nieścisłości w historii mych wczesnych lat, komunikując to panu w zaufaniu. Nie mógłbym bowiem udowodnić, że nie myliłem się twierdząc, iż jadłem obiad w towarzystwie pańskiego dziadka. Pokusa była zbyt silna, a ja nie mogłem jej się oprzeć. Pomyśl tylko, panie Simple, oto służąc jako chłopiec okrętowy, bity i kopany, poniewierany przez jednych i posyłany do diabła przez drugich, nagle byłem traktowany uprzejmie i z szacunkiem. „Może lord pozwoli to, a może lord woli tamto..." tak przez calutki dzień. Podczas żeglugi do Gibraltaru miałem dość czasu, by ułożyć sobie plan postępowania. Nie potrzebuję nadmieniać, że wyposażenie lorda bardzo okazało się cenne, a co więcej, wszy144.
Stko ha mnie pasowało doskonale. Miałem też jego zegarki, świecidełka i wiele innych rzeczy, nie mówiąc o woreczku z talarami. Przecież to wszystko uczciwie do mnie należało, bo ja zabrałem tylko jego nazwisko, które biedakowi już i tak było niepotrzebne! Ale nie należy bronić tego, co nie było w porządku... nie ma co mówić, to było nieuczciwe. Zechciej zauważyć, panie Simple, jak to jedno prowadzi do drugiego. Oświadczam panu, że moja pierwsza myśl, by podszyć się pod nazwisko lorda, miała na celu zdobycie przejazdu do Gibraltaru. Wówczas nie byłem zdecydowany, jak działać, ale m a j ą c w swojej pieczy jego papiery i listy do matki i opiekuna myślę, a nawet jestem tego prawie pewny, że powinienem był odłożyć na bok tytuł wraz z mundurem podchorążego i zwrócić się do władz portowych z prośbą o odesłanie mnie do kraju. Ale przeznaczone było inaczej, ponieważ kapitan transportowca, udający się na ląd, by zgłosić przybycie i otrzymać pozwolenie na wejście, wszędzie rozpowiadał, że młody lord A. jest jego pasażerem, u d a j ą c y m się dla zdrowia do Anglii. Nie minęło pół godziny, gdy już przybiła łódź z kapitanatu portu, a za nią następna, należąca do samego gubernatora, z prośbą, bym ich zaszczycił swoim towarzystwem i bym korzystał z noclegu w ich domach podczas mego tam pobytu. Cóż było robić? Zacząłem się bać, ale większy odczuwałem strach przed przyznaniem się do oszustwa, gdyż byłem pewny, że kapitan transportowca sam dałby mi kopniaka za burtę, gdybym go uświadomił, jak diablo grzeczny był dla chłopca okrętowego. Oblałem się rumieńcem na wpół ze skromności, na wpół z poczucia winy i przyjąłem zaproszenie gubernatora, posyłając uprzejmą odmowę kapitanowi portu ustnie, z braku na statku papieru 149.
i piór. Tak często towarzyszyłem swemu zmarłemu panu, że doskonale wiedziałem, jak się zachować, naśladując jego minę i wygląd. Zaiste, z natury miałem inklinację do dżentelmeństwa. Umiałem czytać i pisać, może nie tak dobrze, jak powinienem był, biorąc pod uwagę, jakie otrzymałem wykształcenie, ale dość dobrze jak na lorda, w każdym razie o wiele lepiej niż mój były pan. Umiałem doskonale naśladować jego podpis, aczkolwiek drżałem na myśl, że mógłbym być zmuszony to zrobić. Kości jednak zostały rzucone. Muszę zaznaczyć, że pod jednym względem nie różniliśmy się: obaj mieliśmy wijące się włosy i niebieskie oczy — więcej żadnego podobieństwa między nami nie było. Z nas dwóch ja byłem o wiele przystojniejszym chłopcem, a że spędziliśmy dwa lata na Morzu Śródziemnym, nie miałem obaw, by zaszła jakaś wątpliwość co do mojej identyczności, zanim nie przybędę do Anglii. Tak więc, panie Simple, ubrałem się-bardzo starannie, nałożyłem swoje pierścionki i łańcuszki, delikatnie uperfumowałem chusteczkę i w towarzystwie adiutanta udałem się do gubernatora. Tam zapytywano o moją matkę Lady... i o mego w u j a tudzież o mego opiekuna wraz z setką innych pytań. Z początku byłem bardzo zmieszany, co przypisywano mojej nieśmiałości. Faktycznie tak było, tylko że nie była to nieśmiałość właściwego rodzaju. Zanim jednak dzień się skończył, tak przyzwyczaiłem się zarówno do tego, że nazywano mnie „lordem", jak i do swojej pozycji, iż poczułem się zupełnie swobodnie. Zacząłem też obserwować ruchy i zachowanie się tego towarzystwa, aby móc przystosować swój sposób bycia do manier wyższej socjety. Przebywałem w Gibraltarze dwa tygodnie, gdy zaproponowano mi przejazd transportowcem, skierowanym do Portsmouth. Jak dla oficera, 150.
było to do pewnego stopnia ^bezpłatne. W drodze do Anglii postanowiłem pozbyć się munduru i tytułu, skoro tylko będę mógł uciec z pola widzenia, ale jak wówczas, los i tym razem stanął mi na przeszkodzie. Admirał, komendant portu, przysłał zaproszenie, bym uczynił mu ten zaszczyt i przybył do niego na obiad. 1 znów, jak przedtem, byłem fetowany, obsypywany grzecznościami i tytułowany „lordem". Kupcy i rzemieślnicy prosili, bym zaszczycił ich swoimi zamówieniami, a mój stół w hotelu zasypywany był biletami wizytowymi najróżniejszego rodzaju. Muszę wyznać, że pozycja moja tak mi się podobała i tak do niej przywykłem, że coraz bardziej niechętnie myślałem o tym dniu, kiedy będę musiał z niej zrezygnować, a co postanowiłem uczynić natychmiast po wyjeździe z t e j miejscowości. Mój rachunek w hotelu był olbrzymi, wynosił więcej, niż mogłem zapłacić, ale kapitan powiedział, że to sprawa bez znaczenia, gdyż oczywiście jego lordowska mość nie mógł mieć dość gotówki wracając z obcych stron, ale on chętnie mi jej dostarczy, jeśli będę potrzebował. Muszę powiedzieć, iż byłem na tyle uczciwy, by mu odmówić. Złożyłem bilety wizytowe z dopiskiem P.P.C.*, jak to się, panie Simple, czyni w eleganckim towarzystwie, i wyruszyłem dyliżansem pocztowym do Londynu. Tam postanowiłem ostatecznie pozbyć się swego tytułu i udać się do Szkocji do matki jego lordowskiej mości 2 żałobną wieścią o jego śmierci, gdyż rozumie pan, nikt nie wiedział, że lord nie żyje. Kapitan transportowca zaokrętował go na szebece żywego, statek zaś idący do Gibraltaru przyjął go, jak sądził, na swój pokład. Kapitan fregaty otrzymał wkrótce potem wiadomość z Gi• Pour prendre conflć (fr.) — z pożegnaniem.
151.
braltaru o wyzdrowieniu lorda i jego powrocie do Anglii. Wyobraź sobie, nie siedziałem w dyliżansie nawet pięciu minut, gdy wsiada nie kto inny jak ten dżentelmen, którego poznałem u admirała, poza tym i woźnica, i inni dobrze wiedzieli, kim jestem. Po przybyciu do Londynu (ciągle ubrany w mundur podchorążego) stanąłem w hotelu, jak mi polecono, a jak się później przekonałem, najelegantszym w mieście, wciąż nie mogąc się pozbyć lordowskiego tytułu. Teraz postanowiłem zdjąć mundur i przywdziać cywilne ubranie, żeby skończyć tę farsę. Położyłem się spać tej nocy, rano zaś ukazałem się po cywilnemu, zapytując kelnera, jak najlepiej dojechać do Szkocji. „Kareta pocztowa, zaprzężona w czwórkę, milordzie. Na którą godzinę mam zamówić?" „Och — odpowiedziałem. — Nie jestem pewny* czy już jutro wyjadę". W tym momencie przyszedł właściciel hotelu z dziennikiem „Morning Post" w ręce i złożywszy mi głęboki ukłon wskazał notatkę o moim przybyciu do jego hotelu wśród dystyngowanych gości. Byłem tym poirytowany, przekonując się, jak trudno pozbyć się tytułu, tym bardziej więc chciałem być znów Williamem Chucksem, jak dawniej. Przed dwunastą wprowadzono do mego salonu trzech czy czterech panów, którzy przeczytawszy w tej przeklętej „Morning Post" o moim przybyciu przyszli złożyć mi swoje uszanowanie. Nim dzień się skończył, byłem zaproszony to tu, to tam przez tuzin różnych ludzi. Okazało się, że nie mogę się wycofać, puściłem się więc z prądem, jak to było w Gibraltarze i w Portsmouth. Przez trzy tygodnie bywałem wszędzie i jeśli uznałem to za bardzo przyjemne w Portsmouth, cóż dopiero w Londynie! Jednak, panie Simple, nie czułem się szczęśliwy, gdyż byłem oszustem, oczekującym w każ152.
dej chwili zdemaskowania. Wspaniała to rzecz być lordem. W końcu gra się skończyła. Jacyś młodzi ludzie zwabili mnie do szulerni, gdzie chcieli mnie oskubać, a że to było pierwszego wieczora, pozwolono mi wygrać, było tego około trzystu funtów szterlingów. Byłem tak uradowany powodzeniem, że umówiłem się z nimi na następny wieczór. Rano przy śniadaniu siedziałem sobie wygodnie czytając „Morning Post" i któż mnie odwiedza jak nie „mój" stryj-opiekun. Zbyt dobrze znał rysy swego bratanka, by dać się zwieść, a ponieważ nie poznałem go, dowodziło, że byłem oszustem. Pozwól mi szybko przebiec po scenie, jaka nastąpiła: oburzenie stryja, zamieszanie w hotelu, policjant i zawleczenie mnie do dorożki, a w niej do sądu na Bow-street. Tam przesłuchano mnie, a ja wszystko wyznałem. S t r y j tak był uradowany wieścią o pewnej śmierci bratanka, że nie czuł do mnie żadnej urazy, gdyż ostatecznie poza przybraniem nazwiska nikogo nie oszukałem, wyjąwszy tego hotelarza w Portsmouth. Wysłano mnie z Tower na pokładzie tendra* w celu zamustrowania na okręcie wojennym. Co zaś się tyczy owych trzystu funtów, ubrań i tak dalej, nigdy więcej o nich nie słyszałem. Zapewne hotelarz zajął je na pokrycie rachunku i ładnie musiał się przy tym obłowić. Miałem dwa pierścienie na palcach i zegarek w kieszeni, gdy wysłano mnie na pokładzie tendra, schowałem je więc starannie, miałem też jeszcze parę funtów w sakiewce. Posłano mnie do Plymouth, gdzie przydzielono na fregatę. Po pewnym czasie zamieniłem pierścienie i zegarek na gotówkę i sprawiłem sobie komplet » Tender — statek pomocniczy, z a o p a t r u j ą c y większe okręty w żywność, wodę itp.
153.
ubrań, gdyż nie lubiłem niechlujstwa. Zostałem przydzielony na saling stermasztu i nikt nie wiedział, że swego czasu byłem lordem. — Zapewne znalazłeś różnicę między obecną a dawną sytuacją. — Istotnie, panie Simple, ale czułem się szczęśliwszy. Nie mogłem zapomnieć towarzystwa dam, uczt, opery i wszystkich rozkoszy Londynu, nie mówiąc o szacunku, jakim otaczano mój tytuł. Często wzdychałem za tym wszystkim, ale też policjant i sąd na Bow-street przychodziły mi na pamięć, aż przeszywały mnie ciarki, gdy sobie o tym przypomniałem. Miało to jednak ten dobry skutek, że postanowiłem zostać oficerem, jeśli to tylko będzie możliwe, nauczyłem się spełniać swój obowiązek, zapracowałem na awans na sternika, a następnie na bosmana... i ja znam służbę, panie Simple. Za swoją lekkomyślność zostałem przecież ukarany, gdyż nabiłem sobie głowę myślami ponad stan i trudno mi wyzbyć się tęsknoty za dżentelmeństwem. Niedobrze, gdy człowieka nawiedzają ftakie myśli. — Z pewnością odczuwa pan różnicę między londyńskim towarzystwem a kolegami podoficerami. — Minęło już tyle lat, a ja ciągle nie mogę sobie tego zwalczyć. Nie potrafię się z nimi zaprzyjaźnić. Człowiek może mieć uczucia dżentelmena, aczkolwiek należy do niskiego stanu, Ale jak ja mogę poufalić się z takimi ludźmi, jak pan Dispart czy pan Muddle, cieśla? Każdy z nich jest doskonały na swój sposób, panie Simple, ale czego się można spodziewać po takich podoficerach, którzy gotują ziemniaki, wieszając je w siatce w kotłach do gotowania bielizny, mimo iż wiedzą, że jedna trzecia płyty kuchennej jest do ich dyspozycji, by mogli gotować swoje wiktuały.
Rozdział
XV
Wprawiam się do służby i staję się jeńcem pewnej starszej damy, która nie mogąc otrzymać m e j ręki bierze na pamiątkę kawałek mego palca — R a t u j e mnie 0 ' B r i e n — Ląd od zawietrznej i o krok od katastrofy
Od o w e j rozmowy z panem Chucksem minęły dwa, a może trzy dni, gdy kapitan skierował się ku lądowi, a będąc oddalony od niego z pięć mil odkrył dwa statki tuż przy brzegu. Postawiliśmy wszystkie żagle, aby odciąć im ucieczkę dookoła piaszczystego cypla, który usiłowały okrążyć po nawietrznej. Przekonawszy się, że nie osiągną swego celu, sztrandowały* pod osłonę m a ł e j baterii, złożonej z dwóch dział, które zaczęły nas ostrzeliwać. Pierwszy strzał, jaki gwizdnął między masztami, wydał mi się dźwiękiem straszliwym, ale oficerowie i załoga śmiali się z tego, oczywiście więc i ja udawałem, że robię to samo, ale tak n a p r a w d ę nie widziałem w t y m nic śmiesznego. K a p i t a n kazał dać gwizdkiem rozkaz, by prawoburtowa wachta zajęła stanowiska bojowe i by sklarować łodzie do opuszczenia. Wówczas zakotwiczyliśmy o milę od baterii i odpowiedzieliśmy ogniem. Tymczasem reszta załogi spuściła cztery łodzie, które uzbrojone i obsadzone ludźmi miały przypuścic atak na baterię. Za* Sztrandować — w żargonie m a r y n a r s k i m : się na brzeg lub na mieliznę.
wyrzucić
155
paliłem się do uczestniczenia w wyprawie, i 0'Brien, który dowodził pierwszym kutrem, pozwolił mi udać się ze sobą, pod warunkiem że schowam się pod żaglami na dziobie, aby kapitan mnie nie zobaczył. Tak uczyniłem i nie zostałem wykryty. Powiosłowaliśmy w szyku czołowym ku baterii i nie upłynęło dziesięć minut, jak łodzie dobiły do plaży, a my wyskoczyliśmy na ląd. Francuzi wystrzelili do nas 7 armaty, gdy zbliżaliśmy się do brzegu, po czym uciekli. W ten sposób zdobyliśmy działa bez walki, co prawdę mówiąc wcale mnie nie martwiło, gdyż nie uważałem się za wystarczająco dużego i silnego, by sprostać dorosłemu w walce wręcz. W pobliżu baterii znajdowało się kilka rybackich chat i gdy dwie łodzie podpłynęły do statków, aby zbadać, czy się nie uda Ściągnąć ich z mielizny, załogi pozostałych zajęły się gwożdżeniem dział i niszczeniem lawet, ja zaś z 0'Brienem poszliśmy przejrzeć te chałupy. Jak można się było spodziewać, nie było w nich ludzi, tylko duża ilość ryb widocznie złowionych nad ranem. 0 ' B r i e n wskazał bardzo wielką raję: — Niech mnie zamordują, jakem Irlandczyk! — krzyknął. — Toż to prawdziwy duch mojej babki! Zabierzemy ją, choćby dla rodzinnego podobieństwa. Piotrusiu, wsadź jej palec w skrzela i zawlecz do łodzi. Nie mogłem wepchnąć palca w skrzela, a że bestia wyglądała zupełnie zdechła, wsadziłem go w pysk, co okazało się wielkim błędem, zwierz bowiem żył i natychmiast ścisnął szczęki przegryzając mi palec do kości i trzymając tak mocno, że nie mogłem wyjąć, zaś ból był zbyt dotkliwy, by wyrwać na siłę i narazić na poszarpanie twardo siedzący w pysku paluch. Tak więc złapany w pułapkę zostałem jeńcem flądry. Na szczęście, krzyczałem dość głośno, 152.
tak że 0'Brien, będący już blisko lodzi z dużym dorszem pod każdą pachą, zawrócił mi na ratunek. Z początku nic mi nie mógł pomóc, gdyż pokładał się ze śmiechu. W końcu rozwarł szczęki ryby pałaszem, a ja wyjąłem palec, niestety okropnie poraniony. Następnie zdjąłem' podwiązkę i owinąwszy wokół ogona rai z a wlokłem rybę do łodzi, gotowej już do odbicia. Załogi tych łodzi, które podpłynęły do statków, przekonały się, że nie będzie ich można ściągnąć na wodę bez uprzedniego rozładowania, wobec tego wykonując rozkaz kapitana podpaliły je i zanim straciliśmy te statki z oczu, spłonęły aż po linię wodną. Mój palec marnie wyglądał przez trzy tygodnie, oficerowie zaś bawili się moim kosztem mówiąc, że o włos uniknąłem wzięcia do niewoli przez „starą pannę". W dalszym ciągu krążyliśmy wzdłuż wybrzeża, aż wpłynęliśmy do zatoki Arcachon, gdzie zdobyliśmy dwa, może trzy statki, a większą ich liczbę zmusiliśmy do sztrandowania. Tutaj właśnie mieliśmy sposobność pokazać, jak ważną jest rzeczą, żeby dowódca okrętu wojennego był dobrym żeglarzem i trzymał okręt w takiej dyscyplinie, by każdy rozkaz był przez załogę ściśle wykonywany. Gdy niebezpieczeństwo minęło, sam słyszałem, jak oficerowie jednomyślnie stwierdzali, że tylko przytomność umysłu wykazana przez kapitana Savage'a zdołała ocalić okręt i jego załogę. Zagnaliśmy konwój złożony z kilku statków jak najdalej w głąb zatoki, a wpędziwszy je na ląd odpadliśmy od wiatru, który stale się wzmagał. Przybój na plaży był w tym czasie tak potężny,,że statki te z pewnością zostały rozbite na kawałki, zanim były w stanie cokolwiek zrobić dla zejścia z powrotem na wodę. Musieliśmy wziąć marsie na dwa refy wyostrzając do wiatru, a pogoda 157.
Stawała się coraz groźniejsza. Po godzinie całe niebo pokryte było jedną czarną chmurą, opadającą tak nisko, że nieomal zawadzała o topy masztów, potężna zaś fala, rozpętana nagle jak gdyby czarami, spychała nas prosto na zawietrzny brzeg. Z nastaniem nocy straszliwa wichura rozdmuchała się na dobre, a okręt prawie cały nurzał się w odmętach pod naciskiem żagli, jakie musiał nieść. Gdybyśmy mieli więcej miejsca do manewrowania, sztormowalibyśmy, niosąc tylko żagle sztormowe, a tak bez względu na ryzyko musieliśmy podnieść wszystkie, by tylko oddalić się od brzegu. Grzywacze przewalały się przez nas, gdy znajdowaliśmy się w zagłębieniu fali, zalewając nas wodą od dziobu aż do kompasów na rufie. Często też okręt zanurzając się w głąb, zapadał z taką siłą, iż naprawdę myślałem, że rozpadnie się na pół, tak gwałtowne były te wstrząsy. Na armaty założyliśmy podwójne rzemienie, te zaś jeszcze wzmocniliśmy taliami, a za czopami przybiliśmy mocne kliny, gdyż huśtało nami tak mocno, że przy nagłych przechyłach bocznych działa trzymały się tylko na rzemieniach i taliach i gdyby któraś armata się zerwała, musiałaby przebić zawietrzną burtę okrętu, który wówczas poszedłby na dno. Kapitan, jego zastępca i większość oficerów całą noc przebywali na pokładzie. Wśród wycia wichru, gwałtownej ulewy, wody zmywającej pokłady, klekotu pomp, trzeszczących i skrzypiących drewnianych wiązań myślałem już, że nieuchronnie musimy ulec zagładzie; modliłem się co n a j mniej dwanaście razy tej nocy, gdyż czułem, że w żaden sposób nie zasnę. Dawniej nieraz z samej tylko ciekawości pragnąłem znaleźć się w sztormie, ale nie miałem najmniejszego pojęcia, że nie da się to wprost opisać i nie przypuszczałem ani w połowie, że będzie to tak 154.
*
straszne. Do większej grozy przyczyniał się fakt, że mieliśmy ląd od zawietrznej, a narada, jaką kapitan odbywał z oficerami, i niecierpliwość, z jaką oczekiwali dnia, wskazywały, że musimy stawić czoło jeszcze innemu niebezpieczeństwu oprócz burzy. Nareszcie zaświtało, a marynarz na oku krzyknął: — Na trawersie ląd od zawietrznej! Zauważyłem, że nawigator walnął pięścią w reling, jakby nie mógł opanować wściekłości, i odszedł bez słowa z mocno zasępioną twarzą. — Wejdź pan na górę, Wilson — rzekł kapitan do drugiego oficera. — Zobacz, jak daleko ląd ciągnie się ku przodowi i czy możesz coś na nim rozpoznać. Drugi oficer wspiął się na wanty grotmasztu i wskazał ręką na jakieś dwa rumby od trawersu. — Czy widzi pan dwa pagórki w głębi lądu? — Widzę, panie kapitanie. — Więc jest tak — rzekł kapitan do nawigatora. — Jeśli uda nam się minąć cypel, będziemy mieli więcej miejsca do manewru, proszę trzymać się na pełnych żaglach i dziobem do fali. Czy sternik mnie słyszy? — Tak jest, sir. — Tak trzymać, człowieku, i nie wyostrzać. Można trochę odpaść na jedną lub dwie szprychy, jeśli zanadto będzie ryć dziobem, ale ostrożnie, bo wyrwie wam koło z ręki. Istotnie, był to widok straszliwy. Gdy okręt znajdował się w dolinie fali, oko nie rozróżniało niczego, spotykając tylko bezmiar skłębionej wody, gdy zaś zostawał wyniesiony na szczyt olbrzymiego wału, patrzyło się jak gdyby z góry na bliski nizinny, piaszczysty brzeg, zalewany pianą i grzywaczami przyboju. — Okręt sprawuje się znakomicie — zauważył kapitan przechodząc na pokład rufowy, 159.
« zbliżywszy sig do kompasu i spojrzawszy na niego powiedział: — Jeśli wiatr nie spłata nam figla, przejdziemy. Zaledwie wypowiedział te słowa, żagle zatrzepotały z grzmotem łopotu. — Ster na zawietrzną! Co tam się dzieje, sterniku? — Wiatr się obrócił, sir. Dmie od dziobu — spokojnie odparł sternik. Kapitan wraz z nawigatorem nie odstępowali od kompasu, stale go obserwując, a gdy żagle znów się wypełniły, okręt odpadł na dlwa r u m by, zaś cypel był już niedaleko od dziobu. — Musimy zmienić hals, panie Falcon. Załoga do zwrotu przez sztag, hej, przez sztag. — Nie przeszedł, wrócił! — krzyknął nawigator nie odchodząc od. kompasu. — Tak trzymać. Jak teraz pokazuje dziób? — Północno-północny wschód*, tak było, zanim odpadliśmy, sir. — Dać sygnał: niech obłożą — rzekł kapitan. — Falcon, jeżeli znów odpadnie, może nam zabraknąć miejsca do zwrotu, faktycznie już teraz jest mało, ale muszę zaryzykować. Która lina kotwiczna szykowana była ostatniej nocy, czy najmocniejsza dziobowa? — Tak jest, sir. — Niech pan skoczy na dół i dopilnuje, by podwójnie ją obłożono i umocowano na długość trzydziestu sążni. Niech to będzie porządnie zrobione. Nasze życie może zależeć od tego. Okręt trzymał się dobrze na kursie i znaleźliśmy się w odległości pół mili od cypla, pewni będąc, że go miniemy, gdy znów mokre, • Ang. NNE — North-North-East — Kierunek według 360-stopniowej róży kompasowej, około 20 stopni.
160.
ciężkie żagle załopotaly ha wietrze i odpadliśmy o dwa rumby jak przedtem. Przerażenie ogarnęło oficerów i marynarzy, gdyż dziób okrętu szedł prosto na kipiel przyboju. — Trzymaj ostro, jak tylko możesz! — krzyknął kapitan do sternika. — Przysłać załogę na rufę. Słuchajcie, chłopcy, nie ma czasu na gadanie. Zrobię zwrot na kotwicy, bo nie mam miejsca na halsowanie. Jedyna wasza szansa na ocalenie to zachowanie spokoju, uważanie na mnie i wykonywanie moich rozkazów jak n a j dokładniej. Teraz na miejsca do zwrotu. Dać ludzi do największej dziobowej kotwicy. Panie Wilson, czekać w pogotowiu z cieślą i pomocnikami do przecięcia liny kotwicznej, gdy wydam rozkaz. Cisza tam na dziobie i na rufie. Sternik, trzymać na pełnych żaglach i uważać — ster na nawietrzną, kiedy powiem. Upłynęła przeszło minuta, zanim kapitan wydał dalsze rozkazy. Okręt był w potrzasku — na ćwierć mili od plaży i wokół otoczony przewalającymi się i wzbijającymi się w górę falami, pędzącymi nas na brzeg, który przedstawiał się jako nie kończąca się powierzchnia piany, rozciągająca się na pół kabla od naszej obecnej pozycji. Kapitan w kompletnej ciszy dał znak sternikowi i koło sterowe obróciło się ku nawietrznej. Okręt powoli obrócił się na wiatr, kołysząc się Wizdłuż i tłukąc dziobem o falę w miarę wytracania wiatru z żagli. Gdy przestał posuwać się naprzód, kapitan dał rozkaz: — Kotwicę rzuć! Panie Falcon, wybierać wszyscy razem! Nikt nie pisnął ani słówka, ludzie rzucili się do przedniego brasu, który nie był obsadzony. Większość z nich, prócz mnie, zdawała sobie sprawę, że jeśli dziób okrętu nie przejdzie liki — Peter Simple t. I
161
nil wiatru, za pół minuty znajdziemy się na brzegu wśród fał przyboju. Mnie wówczas się zdawało, że kapitan kazał wybierać wszystkie reje naraz i że wyraz twarzy pana Fałcona zdradzał powątpiewanie lub sprzeciw. Później mówiono mi, że nie zgadzał się z kapitanem, był jednak zbyt dobrym oficerem i wiedział, że nie był to czas na dyskusje czy na robienie uwag, a rozwój wypadków udowodnił, że kapitan miał rację. Nareszcie okręt stanął dziobem do wiatru i kapitan dał znak. Reje przeleciały z takim trzaskiem, że myślałem, iż maszty przewalą się za burtę, gdy w tym momencie wiatr wypełnił żagle, i okręt będący przez sekundę lub dwie na równej stępce przechylił się pod ich naporem aż do falszburty. Kapitan stojący przy siatce hamakowej od nawietrznej, trzymając się wanty grotmasztu, kazał dać ster na zero, spojrzał uważnie na żagle, a następnie na linę kotwiczną, napinającą się od nawietrznej i nie pozwalającą okrętowi zbliżyć się do lądu. W końcu krzyknął: — Linę kotwiczną tnij! Dały się słyszeć ciosy siekier i lina wyleciała z kluzy w płomieniu ognia, wskutek potężnego tarcia, znikając w olbrzymiej fali, która uderzyła przy pachołku halsowym i zalała nas od dziobu do rufy. Ale my byliśmy już na drugim halsie, a okręt nabierał szybkości, wyraźnie oddalając się od lądu. — Moi chłopcy — przemówił kapitan do załogi — spisaliście się dobrze i dziękuję wam. Muszę wam jednak uczciwie powiedzieć, że czekają nas jeszcze większe trudności. Trzeba na tym halsie minąć cypel zamykający zatokę. Panie Falcon, proszę wydać załodze dodatkową porcję rumu i zawołać wachtę. Sternik, jak patrzy dziób? luń
•
— Południowy zachód ku południowi®, zbacza na południe, sir. — W porządku, tak trzymać — rzekł kapitan, schodząc do swojej kabiny, skinąwszy przedtem na nawigatora, by podążył za nim. Ponieważ nie zagrażało w tej chwili żadne niebezpieczeństwo, udałem się do naszej mesy, aby coś przekąsić na śniadanie, i znalazłem tam 0'Briena z kilkoma kolegami. — Do diabła, a to się nam upiekło — zauważył 0'Brien. Najmniejszy błąd w wyborze momentu lub w wykonaniu manewru, a już teraz fląderki skubałyby nasze szpetne zewłoki. Piotrusiu, m ó j chłopaczku, nie bardzo lubisz flądry, prawda? Możemy podziękować niebiosom i kapitanowi, ja wam to mówię, chłopaki. A teraz, gdzie jest mapa, Robinson? P o d a j mi liniał równoległy i cyrkiel, Piotrusiu. Są tam na półce. Tu jesteśmy, o wiele za blisko tego piekielnego cypla. Kto wie, jak patrzy dziób? — Ja wiem, 0'Brien. Słyszałem, jak sternik meldował kapitanowi. Południowy zachód ku południowi, zbacza na południe. — J a k to jest? — ciągnął 0'Brien. — Zboczenie na zawietrzną dwa i jedna czwarta rumba, obawiam się, że to za dużo. Ale dajmy mu dwa i pół rumba. „Diomede" spaliłaby się ze wstydu, gdyby w jakichkolwiek okolicznościach zeszła więcej z kursu. Teraz jak to jest na kompasie? — 0 ' B r i e n przesunął liniał z róży kompasowej do pozycji okrętu na mapie. — Niech to licho! Sami widzicie, że na tym halsie okręt z trudem minie cypel. I to właśnie miał kapitan na myśli mówiąc, że mamy przed sobą jeszcze większe trudności. Mógłbym przysiąc na Biblię, że jeśli tylko wiatr się utrzyma, wywiniemy się z tarapatów. • Ang. SW by S — South West by South — kierunek według 390-stopniowej róży kompasowej: 213,a stopni.
183.
— Zmierzmy odległość, 0'Brien — rzekł Robinson. Po zmierzeniu okazało się, że wynosi trzynaście mil, — Tylko trzynaście mil, jeśli miniemy, to będzie świetnie, bo za cyplem zatoka wcina się głęboko w ląd. To skalisty cypel, po prostu dla urozmaicenia. No, chłopaki, mogę was zresztą pocieszyć. Już niedługo będziecie trwać w niepewności, bo zanim dzisiaj minie godzina pierwsza, będziecie sobie mogli albo wzajemnie pogratulować szczęścia, albo nie będzie nawet warto za was się modlić. Jazda, schowajcie mapę, nie lubię patrzeć na takie ponure widoki. Zapytajcie stewarda, czy nie znajdzie tam czego na pocieszenie. Na stole zjawił się chleb, ser i resztki wczorajszej gotowanej wieprzowiny wraz z butelką rumu, wykombinowaną podczas wydawania dodatkowej racji tego napoju. Byliśmy jednak zbyt przejęci niepokojem, by się objadać, i jeden po drugim wracaliśmy na pokład, aby się przekonać, jaka jest pogoda i czy wiatr jest dla nas pomyślny. Na pokładzie nasi oficerowie rozmawiali z kapitanem, który wyrażał te same obawy, jakie miał 0'Brien w naszej mesie. Członkowie załogi, wiedząc czego mają się spodziewać, skupiali się w małych grupach, zachowując wygląd poważny, ale jednocześnie nie pozbawiony pewności siebie. Wiedzieli, że mogą zaufać swemu kapitanowi, wspomagając go całą swoją biegłością i odwagą. Marynarze są zbyt wielkimi optymistami, by wpadać w rozpacz nawet w krytycznym momencie. Jeśli o mnie chodzi, to odczuwałem taki podziw dla kapitana po tym, czego byłem świadkiem dzisiejszego ranka, że ilekroć nawiedzała mnie myśl, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa zginę za kilka godzin, nie mogłem nie przyznać, że o wiele poważniejszą sprawą byłaby strata takiego człowieka dla kraju. Nie mam 1Ó4
zamiaru twierdzić, że myśl ta była dla mnie pociechą, przyczyniała się natomiast do jeszcze większego ubolewania nad naszym losem w obliczu tego, co nam groziło. Tuż przed dwunastą odkrył się skalisty cypel, którego tak się obawialiśmy. Znajdował się po zawietrznej od dziobu i jeśli nisko położony piaszczysty brzeg wyglądał straszliwie, to cypel był jeszcze straszniejszy nawet z odległości. Kapitan przyglądał mu się, jakby coś obliczając. — Panie Falcon — rzekł w końcu — musimy postawić grotżagie!. — Okręt nigdy tego nie wytrzyma, sir. — Musi wytrzymać — brzmiała odpowiedź. — Posłać ludzi ku rufie do szota grotżagla i proszę dopilnować, aby do gordingów dodano wyjątkowo sumiennych ludzi. Postawiono grot, co na okręt wywarło potężny skutek, tak bowiem się przechylił, że ławy wantowe na zawietrznej znalazły się pod wodą, a pod naporem fali zalewało całą zawietrzną część pokładu rufowego i wiodącą tam schodnię. Okręt przypominał mi ognistego, smaganego batem rumaka, oszalałego skutkiem zastosowanego bodźca, nie wspinającego się w górę jak poprzednio, ale siłą przebijającego się przez wzburzone morze, orząc fale wlewające się na niego nieprzerwanym strumieniem od dziobówki do dolnych, pokładów. Do koła sterowego przydzielono czterech ludzi, a ci dobrze musieli się trzymać, aby ich nie zmyło. Poplątane liny zwaliły się na zawietrzną, kule armatnie wytoczyły się z komór, oczy zaś nas wszystkich skierowane były ku górze na maszty, w obawie, że lada chwila zwalą się za burtę. Wysoka fala całym swoim ciężarem uderzyła nas z boku i upłynęło kilka chwil, zanim okręt 165.
przyszedł do siebie, zatoczył się, zadrżał i zatrzymał, jakby nią ogłuszony. Pierwszy oficer spojrzał na kapitana, jak gdyby chciał powiedzieć: „Nie można w ten sposób". — To nasza jedyna szansa — powiedział kapitan. Było rzeczą pewną, że okręt szybciej ruszył przez fale i lepiej trzymał się na wietrze, ale zanim doszliśmy do cypla, wichura przybrała na sile. — Jeśli zerwie się burza, już po nas — zauważył znów pierwszy oficer. — Doskonale zdaję sobie z tego sprawę — odparł kapitan spokojnym tonem. — Ale, jak mówiłem, a pan teraz sam widzi, to jest nasza jedyna szansa. Obecnie da się odczuć każdą niedokładność i każde zaniedbanie w oporządzeniu i zamocowaniu takielunku. To niebezpieczeństwo, jeśli wyjdziemy z niego cało, powinno nam przypominać, jak wielka ciąży na nas odpowiedzialność w razie zaniedbania naszych obowiązków. Cała załoga może przypłacić swoim życiem niedbalstwo lub niefachowość jakiegoś oficera podczas postoju w porcie. Można panu pogratulować, Falcon, gdyż jestem przekonany, że maszty naszego okrętu są tak solidne, jak tylko fachowość i sumienność mogły się do tego przyczynić. Pierwszy oficer podziękował kapitanowi za tak dobrą o sobie opinię, wyrażając nadzieję, że nie będą to ostatnie gratulacje, jakie mu składa. — Ja też się spodziewam, że tak będzie, ale następnych kilka minut zadecyduje o wszystkim. Okręt znajdował się w odległości dwóch kabli od skalistego cypla. Zauważyłem, że niektórzy marynarze załamywali ręce, ale większość 162.
w milczeniu zdejmowała kurtki i zrzucała buty, aby na wypadek rozbicia się okrętu mieć szansę ratunku. — Jeśli unikniemy katastrofy, to fakt, że o włos, Falcon — zauważył kapitan. (Cd pół godziny, jaka upłynęła od postawienia grota, tkwiłem blisko nich, trzymając się nagli). — Chodźmy na rufę. my obaj, pan i ja musimy wziąć ster. Jeśli gdzie, to tam potrzebna nam będzie zimna krew. Kapitan i pierwszy oficer ujęli szprychy przedniego koła, 0 ' B r i e n zaś, na znak dany przez kapitana, chwycił za tylne. Stary sternik został na stanowisku i był za czwartego. Ryk fal rozbijanych o skały i wycie wichru były okropne, ale okropniejszy od tego był widok. Na chwilę zamknąłem oczy, niepokój jednak zmusił mnie do ich otwarcia. Według mojej oceny, byliśmy nie dalej jak dwadzieścia jardów od skał, gdy znaleźliśmy się na ich trawersie. Piana wrzała wokół nas, a gdy okręt zbliżył się do skał i przechylił się pod naporem fali, myślałem, że nok rei grotmasztu zawadzi o nie. W tym momencie podmuch wichru położył okręt na burtę zatrzymując go jednocześnie, a narastający huk stał się ogłuszający. Po kilku chwilach okręt powlókł się dalej, a następna fala przeleciawszy przez niego rozbiła się o skały, odbite zaś od nich bryzgi zalały nasze pokłady. Gdy następne uderzenie wichru pochyliło nas na burtę, a główny blok skalny był na dziesięć jardów od nawisu rufowego, fok i grot pękły i do czysta zostały zdarte z łiklinek. Okręt wyprostował się, drżąc cały od dziobu do rufy. Spojrzałem do tyłu. Skały znajdowały się teraz od nawietrznej. Byliśmy uratowani. Wtedy pomyślałem, że okręt pozbawiony żagli i znów wspinający się na fale bardzo upodobnił się do nas, którzy w 167.
tej chwili poczuliśmy ulgę i podobnie jak on drżeliśmy dysząc ciężko w nagłej reakcji, czując, że opuszcza nas przenikliwy niepokój, jaki uciskał nasze piersi. Kapitan oddał ster i przeszedł na rufę, aby spojrzeć na cypel, będący teraz dobrze po nawietrznej. Po paru chwilach wyraził życzenie, by pan Falcon kazał wydobyć nowe żagle i postawić je, następnie zszedł do swojej kabiny. Jestem pewny, że udał się tam podziękować Bogu za nasze ocalenie, ja też modliłem się żarliwie nie tylko wtedy, ale ułożywszy się już w hamaku na spoczynek. Byliśmy teraz względnie bezpieczni, a po kilku godzinach bezpieczeństwo było zupełne, gdyż aczkolwiek dziwną to się może wydawać rzeczą, skoro tylko minęliśmy skały, wicher zelżał, a tuż przed wschodem słońca odrefowaliśmy marsie. Miałem właśnie przedpołudniową wachtę, a ujrzawszy pana Chucksa na dziobie, podszedłem do niego pytając, co o tym wszystkim myśli. — Co myślę? — odparł. — Jak najgorzej, szczególnie kiedy żywioły zagłuszają mój gwizdek, a nie uważam, by to była uczciwa gra. Nie mam obaw, gdy jesteśmy zdani na własne siły, ale jak załoga ma dać wszystko z siebie, jeśli nie słyszy bosmańskiego gwizdka? Jednakże Bogu niech będą dzięki i niech sprawi, byśmy stali się lepszymi chrześcijanami. Jeśli chodzi o cieślę, to zwariował do reszty. Zanim minęliśmy cypel, mówił mi, że to samo zdarzyło się przed 27 600 laty z okładem. Myślę, że na łożu śmierci (a wczoraj był niedaleko od bardzo twardego) będzie opowiadał, że ileś tysięcy lat temu umarł na tę samą dolegliwość. A nasz działomistrz też pomyleniec. Czy pan uwierzy, panie Simple, że biegał po pokładach płacząc: .,0 moje biedne armaty, co się z nimi stanie, gdy się zerwą?" Wydawało się, że zupełnie nie 168.
*
obchodzi go to, co się stanie w razie zguby okrętu i całej załogi, byle tylko jego armaty wylądowały bezpiecznie na plaży. „Panie Dispart — powiedziałem w końcu do niego. — Pozwól mi zauważyć w najdelikatniejszy, jaki istnieje na świecie, sposób, że jest pan skończonym starym bałwanem". Widzi pan, panie Simple, obowiązkiem oficera jest dbać o całość, zaś poświęcać uwagę szczegółom, mając jedynie dobro całości na względzie. Ja dbam o moje kotwice, liny i o takielunek. Nie dlatego bym pielęgnował je dla nieb samych, ale dlatego, że bezpieczeństwo okrętu zależy od ich dobrego stanu. Równie dobrze mogłem płakać, ponieważ wczoraj rano poświęciliśmy kotwicę i linę kotwiczną, by ocalić okręt przed wejściem na brzeg. — Święta prawda, panie Chucks — odparłem. — P r y w a t n e uczucia — ciągnął dalej — muszą ustąpić na rzecz ogólnego dobra. Jak pan wie, dolne pokłady zalane były wodą, która chlupotała w naszych kabinach i kuferkach. Ale wówczas nie myślałem o swoich koszulach. Popatrz pan na nie, powiewają na wantach fokmasztu i ani drobinki krochmalu nie zostało na kołnierzach i żabotach. Do końca kampanii nie będę mógł się pokazać, jak przystało oficerowi. Gdy to mówił, idący ku dziobowi bednarz potrącił go mijając. — Bardzo przepraszam, sir — rzekł — ale okręt nagłe się przechylił. — Okręt się przechylił, czyżby? — odparł bosman, który jak się obawiam, nie był w najlepszym humorze z powodu swojej garderoby. — A powiedz mi pan, panie bednarzu, dlaczego niebiosa dały ci dwoje nóg zaopatrzonych w stawy w kolanach, jak nie po to, by 169.
amortyzować horyzontalną dewiację? Czy przypuszczasz, że są one tylko po to, by toczyć nimi beczki? Do diabła! Czy wziąłeś mnie za słup, by o niego czochrać swoją świńską skórę? Pozwól mi zwrócić sobie uwagę, panie bednarzu, tylko lekko napomknąć, że jeśli mijasz oficera, twoim obowiązkiem jest trzymać się w przyzwoitej odległości, aby nie obsmarować jego munduru swoim zardzewiałym kaftanem. Czyś mnie zrozumiał? A może to pozwoli ci zapamiętać na przyszłość? — Trzcina podniosła się do góry i opadła w dół, spuszczając deszcz razów, aż biedny bednarz musiał szukać schronienia na dziobie. — A masz, a masz, ty zapowietrzony klepkodłubie, tylko świdrem cię przewiercić i wprawić w beczkę jak szpunt! Bardzo pana przepraszam, panie Simple, za przerwanie rozmowy, ale gdy obowiązek wzywa, musimy być mu posłuszni. — Święta prawda, panie Chucks, ale właśnie wybiło siedem dzwonów i muszę zawołać nawigatora, więc do widzenia.
Rozdział
XVI
Wieści z domu — Karne roboty w Gibraltarze — Więcej szczegółów z życia pana Chucksa — Utarczka z nieprzyjacielem — Sąd wojenny i niezapomniane wrażenie
Po kilku dniach przybył do nas kuter z P l y m o u t h przywożący dla naszej f r e g a t y rozkazy bezzwłocznego udania się do Gibraltaru, gdzie dowie się o swoim dalszym przeznaczeniu. Byliśmy bardzo z tego radzi: mieliśmy już dość krążenia po Zatoce Biskajskiej i ponieważ domyślaliśmy się, że będziemy stacjonowali na Morzu Śródziemnym, mieliśmy nadzieję na zam i a n ę burzliwych wichrów i surowej pogody na łagodne bryzy i czyste niebo. K u t e r dostarczył n a m listy i gazety. Nigdy nie czułem się szczęśliwszy, jak gdy jeden z listów doręczono do moich r ą k . Trzeba znaleźć się z dala od domu i przyjaciół, aby móc odczuć prawdziwą radość z otrzymania listu. Zaszyłem się w odosobniony kącik na między pokładzie, aby rozkoszować się nim bez żadnych przeszkód. O t w i e r a j ą c go miałem w oczach łzy radości, ale rozpłakałem się na dobre z żałości po przeczytaniu jego treści. Oto starszy m ó j b r a t Tom zmarł na tyfus. Biedny Tom! P r z y p o m n i a ł e m sobie, jak nieraz płatał mi figle, jak pożyczał ode mnie pieniędzy na wieczne nieoddanie, jak sprawiał mi. lanie, aby zmusić do posłuszeństwa, gdyż był moim starszym bratem. Oblewa171.
łem tę stratę strumieniami łez, a zastanowiwszy się, jak bardzo musi cierpieć moja biedna matka, rozpłakałem się jeszcze bardziej. — Co się stało, głuptasku? — zapytał 0'Brien podchodząc do mnie. -— Kto ci znów przetrzepał skórę? — Nikt — odparłem. — Ale zmarł mój starszy brat Tom, a więcej braci nie mam. — Słuchaj, Piotrusiu. Oczywiście twój brat był bardzo dobrym bratem, ale zdradzę ci pewien sekret. Gdy pożyjesz tak długo, że będziesz mógł brzytwą drapać się po brodzie, przekonasz się, że nie warto przejmować się starszym bratem. Ale tymczasem jesteś jeszcze dobrym, niewinnym chłopakiem, więc nie dostaniesz ode mnie za to lania. Jazda, Piotrusiu, wytrzyj oczy i nie przejmuj się. Po kolacji wypijemy jego zdrowie, zaśpiewamy „sto lat" i nie myśl o tym więcej. Przez kilka dni pogrążony byłem w czarnej melancholii, ale żegluga wzdłuż portugalskich i hiszpańskich brzegów była tak rozkoszna, pogoda tak ciepła, a morze tak gładkie, że niestety zapomniałem o śmierci mego biednego brata szybciej, niż to wypadało. Byłem w coraz lepszym nastroju, a nowość otoczenia nie pozwalała na rozmyślania. Każdy zresztą był pogodny i wesoły, więc i ja nie mogłem być inny. Po dwóch tygodniach zakotwiczyliśmy w Zatoce Gibraltarskiej,, gdzie okręt został rozbrojony przed kapitalnym remontem. Było tyle do roboty, że nie chciało mi się zejść na ląd. Co prawda pan Falcon odmówił przepustek moim kolegom, to i ja wolałem nie prosić, mimo iż bardzo pragnąłem zwiedzić tę miejscowość, zażywającą tak niezwykłej sławy. Pewnego wieczoru, gdy cała załoga była przy kolacji, spoglądałem przez trap. Podszedł wtedy do mnie pan Falcon i rzekł: 172.
— No, panie Simple, o czymże to pan tak rozmyśla? Salutując grzecznie do kapelusza, odparłem, że dziwiłem się, jak można było poprzecinać litą skałę licznymi chodnikami i że to musi być bardzo ciekawe. — To znaczy, że jest pan bardzo ciekaw je zobaczyć. No więc ponieważ sumiennie przykładał się pan do swoich obowiązków i nie prosił o przepustkę na ląd, udzielam jej panu na cały jutrzejszy dzień od rana do wieczornego wystrzału z armaty. Bardzo się ucieszyłem, a że nasi oficerowie "koxxys\.a\\ 7.e sYatego zaproszenia do mesy oficerskiej garnizonu i wszystkich będących na przepustce proszono o przybycie, mogłem zatem dołączyć do towarzystwa. Pierwszy oficer usprawiedliwiał się nawałem prac, jakich musi dopilnować na pokładzie, ale większość oficerów i podchorążych z przepustki skorzystała. Zwiedzaliśmy miasto i fortyfikacje aż do obiadu, na który udaliśmy się do koszar. Obiad był bardzo dobry, a wśród nas panowała ogólna radość, ale skoro tylko podano deser, wymknąłem się z jednym młodym podporucznikiem, który oprowadził mnie po wszystkich podziemnych chodnikach i kazamatach, nie szczędząc dokładnych wyjaśnień, co było o wiele lepszym sposobem spędzenia czasu, niż uczynili to inni koledzy, z czym czytelnik na pewno się zgodzi. Stawiłem się przy bramie fortecznej przed wystrzałem armatnim. Łódź nasza tam była, ale ani jednego oficera. Rozległ się wystrzał z armaty, podniesiono zwodzony most, a ja się przeraziłem, że wina spadnie na mnie, ale łodzi nie kazano odbijać, gdyż czekała na oficerów. Mniej więcej po godzinie, gdy było już całkiem ciemno, wartownik krzyknął: 173.
— Kio islsie? — kierując broń w stronę zbliżających się. — Oficer marynarki, pijany, na taczce — brzmiała odpowiedź, wypowiedziana wysokim śpiewnym tonem. Na co wartownik wziął broń na ramię odpowiadając również śpiewnie: — Oficer marynarki, pijany, na taczce, przechodzić, wszystko w porządku! Po czym zjawił się żołnierz w ćwiczebnym mundurze, wiozący na taczce trzeciego oficera tak zalanego, że nie mógł stać ani przemówić słowa. Wartownik znów zawołał, a odpowiedź brzmiała: — Następny oficer marynarki, pijany, na taczce — na co wartownik odpowiedział jak poprzednio: — Następny oficer marynarki, pijany, na taczce, przechodzić, wszystko w porządku. Był to mój przyjaciel 0'Brien, prawie w tak opłakanym stanie jak trzeci oficer. Trwało to tak jeszcze przez dziesięć minut, pytania w a r townika i przepuszczanie, aż zwieziono wszystkich pozostałych, z wyjątkiem drugiego oficera, który przyszedł trzymając się pod rękę i oficerem przynoszącym rozkaz do opuszczenia zwodzonego mostu. Byłem wstrząśnięty tym wszystkim, uważając to za rzecz haniebną, ale powiedziano mi, co oczywiście było jakimś usprawiedliwieniem, że mesa garnizonowa znana była z tego, że nie pozwalała nigdy, by zaproszeni goście na- trzeźwo wstawali od stołu. Umieszczono wszystkich bezpiecznie na łodzi, ja zaś rad jestem dodać, że pierwszy oficer już spał i nie widział ich, ale musiałem przyznać rację uwadze jednego z marynarzy ładujących oficerów do łodzi: — Słuchaj, Bill, gdybyśmy m y byli n i m i , w ładne dostalibyśmy się obroty na jutrzejszym apelu po wybiciu sześciu dzwonów. lii
Okręt pozostał w Gibraltarze jeszcze około trzech tygodni, podczas których wypór sadziliśmy cały takielunek od dziobu do rufy, przesztauowaliśmy i wyczyściliśmy ładownie i pomalowaliśmy burty na zewnątrz. Nigdy nie wyglądał tak pięknie jak wówczas, gdy posłuszni rozkazom postawiliśmy żagle, by dołączyć do admirała. Minęliśmy przylądek Europa przy pomyślnym wietrze i o zachodzie słońca byliśmy oddaleni od Skały o sześćdziesiąt mil, a jeszcze wyraźnie była widoczna jak błękitna chmura, lecz o dokładnie zarysowanej sylwetce. Wspominam o tym, ponieważ czytelnik mógłby nie wierzyć, że można dojrzeć ląd na taką odległość. Sterowaliśmy na przylądek Gata i następnego dnia byliśmy blisko wybrzeża. Widok hiszpańskich brzegów wielką napawał mnie radością. Góry i wzgórza, wznoszące się jedne nad drugimi, a wszystko pokryte winnicami aż prawie do szczytów. Można by było wyTjść na ląd w niektórych miejscowościach, gdyż w owym czasie byliśmy w przyjaznych stosunkach z Hiszpanami, ale nasz kapitan bardzo się śpieszył, by dołączyć do admirała. Wiatry wiały słabiutkie, a po paru dniach znaleźliśmy się przed Walencją prawie W zupełnym sztilu. Byłem na pomoście i patrzyłem przez teleskop na domy i ogrody okalające miasto, gdy podszedł do mnie pan Chucks, bosman. — Panie Simple, pozwól pan szkła na moment. Chcę zobaczyć, czy jest jeszcze pewien dom, gdyż mam swoje powody, by o nim pamiętać. — J a k to, czyżby pan był tu już kiedyś na lądzie? — Byłem, panie Simple, i prawie osadzony na mieliźnie, ale wymknąłem się bez większych szkód.
— Jak to było? Czy rozbił sie pan tutaj? — Mój okręt nie, ale mój spokój ducha był na jakiś czas wytrącony z równowagi. Było to Wiele lat temu, gdy mianowano mnie bosmanem na korwecie. — (Patrzył ciągle przez teleskop podczas tej rozmowy). — Tak, jest tam, mam go w polu widzenia. Niech pan spojrzy, panie Simple. Widzi pan ten kościółek z wieżą, pokrytą błyszczącą dachówką, lśniącą jak igła? — Tak, widzę. — No więc tuż nad nią nieco na prawo znajduje się długi biały dom z czterema okienkami u podnóża pomarańczowego sadu. — Tak, widzę — odparłem. — Co pana łączyło z tym domem, panie Chucks? — Ach, związana z nim jest pewna historia — odrzekł, a westchnienie, jakie wydał, podniosło i opuściło żabot jego koszuli co najmniej na sześć cali. — Niech pan wyjawi tę tajemnicę, panie Chucks. — Powiem panu, panie Simple. Zakochałem się po raz pierwszy i ostatni w życiu w pewnej osobie mieszkającej w tym właśnie domu. — Naprawdę? Bardzo chciałbym usłyszeć tę historię! — Opowiem panu, ale proszę, aby pan o niej milczał, gdyż młodzi dżentelmeni lubią sobie pokpiwać, a nie mogę na to pozwolić, kpiny bowiem obniżają mój autorytet wśród załogi. Działo się to szesnaście lat temu, a byliśmy wówczas, jak teraz, na dobrej stopie z Hiszpanami. Nie miałem wtedy więcej niż trzydzieści lat i właśnie otrzymałem nominację na bosmana. Uważano mnie w owym czasie za przystojnego młodego człowieka, aczkolwiek ostatnio zmieniłem się do pewnego stopnia na korzyść. — Istotnie, i ja uważam pana cza niezwykle przystojnego mężczyznę, panie Chucks. 176.
— Dziękuję panu, panie Sitnple. Nic jednak nie ulepsza się z wiekiem, jak pan wie, z wyjątkiem rumu. Ubierałem się bardzo szykownie, a będąc na lądzie zgrywałem „eleganckiego bosmana". Może nawet nie utraciłem jeszcze tego poloru, jakiego nabyłem w lepszym towarzystwie. Spacerując pewnego wieczora po Plaża dostrzegłem przed sobą kobiecą postać, która wydawała się najpiękniej zbudowanym stateczkiem, jaki zdarzyło mi się oglądać. Podążyłem w ślad za nią, by ją dokładnie obejrzeć. Tak zgrabnego chodu nigdy nie widziałem, a cały takielunek jakże schludny, wszystko pod lukami ładnie zasztauowane. Żeglowała też z fasonem jak fregata z postawionymi marslami, w pewnym momencie unosząc się tak leciutko, że nie mogłem się powstrzymać, by nie pójść za nią. Gdy zaś skręciła za rogiem idąc ostro na wiatr, a kilwater jej był prosty jak strzelił, bez dryfu na zawietrzną, postawiłem wszystkie żagle, by zrównać się z nią, a zbliżywszy się od r u f y przyjrzałem się dokładnie. Nigdy nie widziałem tak ładnego obła nawisu rufowego, a wszystko strymowane, nic nie wlokło się za burtą. Powiedziałem sobie, panie Simple, do diaska, jeśli jej aflaston* i cała część dziobowa są dziełem tego samego mistrza, to będzie skończona doskonałość. Wysunąłem się do przodu, a odbijając nieco w bok, zerknąłem na nią przez welon i ujrzałem dwoje czarnych oczu, błyszczących jak paciorki a dużych jak śliw?ci. To co widziałem, wystarczyło mi, toteż aby j e j nie płoszyć, odpadłem wstecz. Wkrótce zmieniła kurs, sterując prosto na ten biały dom. Gdy do niego dochodziła, a ja tuż od nawietrznej za r u f ą , wyszło w procesji kilku księży niosąc hostię dla umierającego. Moja • Aflaston —
dosłownie:
iS — Peter Sirnple t, I,
figura
dziobowa
okrętu.
m
mała fregata opuściła bramsle na znak szacunku, jak dawniej robiły wszystkie nacje i jak, u diabła, powinny czynić i teraz spotykając angielską banderę... — Co pan ma na myśli? — spytałem. — A to właśnie, że ona rozłożyła białą chusteczkę, która trzepotała w jej ręce podczas przechadzki, i uklękła na jedno kolano. Ja uczyniłem to samo, gdyż musiałem lec w dryf, aby utrzymać swoją pozycję. Pomyślałem sobie, że jak to zobaczy, będzie zadowolona. Gdy wstała, ja też podniosłem się na nogi, a że w pośpiechu nie wybrałem dość czystego miejsca, stojąc teraz zobaczyłem, że moje białe drelichowe spodnie są w okropnym stanie. Młoda dama obejrzała się, a widząc moje nieszczęście, zaśmiała się i weszła do domu. Ja zaś stałem jak głupi, patrząc to na dom, to na spodnie. Pomyślałem jednak, że to może być sposobność, aby się z nią zapoznać, podszedłem do drzwi i zastukałem. Wyszedł jakiś starszy jegomość, jej ojciec, odziany w obszerny płaszcz. Wskazując na spodnie poprosiłem po hiszpańsku o trochę wody, abym mógł je wyczyścić. Wtedy z wnętrza domu wyszła córka i opowiedziała ojcu, jak zdarzył się ten wypadek. Starszy pan zdumiał się, że angielski oficer był tak przykładnym chrześcijaninem i widać było, że mu się to podobało. Bardzo uprzejmie zaprosił mnie do środka i posłał jakąś starszą kobietę po wodę. Widząc, że on pali szczątek papieru, a mając na szczęście przy sobie parę tuzinów prawdziwych hawańskich cygar (ja tylko takie palę, panie Simple, gdyż nic innego, według mnie, nie przystoi dżentelmenowi), wyjąłem je, prosząc, by raczył się poczęstować. Na ich widok oczy mu zabłysły, ale odmówił przyjęcia więcej niż jednego, ja natomiast nalegałem, by wziął całą paczkę zapewniając, że mam ich du178.
żo na okręcie. Jedno cygaro zatrzymałem sobie, by je z nim wypalić. Wówczas 011 poprosił mnie o zajęcie miejsca przy stole, a stara kobieta przyniosła jakieś kwaśne wino, które bardzo chwaliłem, mimo iż potem porządnie mi zaszkodziło. Dopytywał się, czy jestem dobrym chrześcijaninem. Ja doskonale wiedziałem, że chodizi mu o to, czy jestem katolikiem, bo oni nas, panie Simple, nazywają heretykami. Wtedy weszła córka, już bez welonu. To była skończona doskonałość. Nie spojrzałem na nią, a po przywitaniu nie zwracałem na nią najmniejszej uwagi, aby nie wzbudzić podejrzeń u starszego pana. On wówczas zapytał mnie, kim jestem, a jeśli oficerem, to jakim, może kapitanem? Odpowiedziałem, że nie. To może tenente, co znaczy porucznik, na co również odparłem przecząco, ale z tak pogardliwą mitną, jakbym był czymś lepszym. Kim zatem jestem? Nie wiedziałem, jak po hiszpańsku „bosman", a prawdę rzekłszy, wstydziłem się tego stopnia. Wiedziałem, że w Hiszapnii jest taki oficer czy urzędnik, którego zowią corregidor, co znaczy prokurator, taki co karze. Pomyślałem sobie, że to będzie prawie stosowne dla moich celów, więc powiedziałem, że jestem corregidor. Trzeba wiedzieć, panie Simple, że corregidor w Hiszpanii to osobistość ważna i dostojna, toteż wyobrażali sobie, że i ja kimś takim muszę być. Sprawiało im to wyraźną przyjemność. Młoda dama wtedy zapytała, czy pochodzę z dobrej rodziny i czy jestem dżentelmenem. Odpowiedziałem twierdząco i zostałem u nich jeszcze przez około pół godziny, a gdy moje cygaro się wypaliło, wstałem i dziękując starszemu panu za jego uprzejmość prosiłem, by mi pozwolił przynieść mu więcej cygar i pożegnałem się. Córka otworzyła mi drzwi, wyu*
179
chodząc na ulicę, a jp nie mogłem powstrzymać się, by nie u j ą ć jej rączki i nie ucałować... — Gdzie jest Chucks? Hej, tam na dziobie, zawołać tu bosmana! — krzyknął porucznik. — Tu jestem, sir —• odparł pan Chucks biegnąc ku rufie, zostawiając mnie i nie kończąc swojej historii. — Starszy marsowy grotmasztu melduje, że poprzeczny padun bardzo się wyrobił i jest przetarty. Wyjść na górę i sprawdzić — rzekł pierwszy oficer. — Rozkaz, sir — odparł bosman, natychmiast wspinając się po drablinkach. — A pan, Simple, proszę dopilnować ludzi wyskrobujących plamy na pokładzie rufowym. — Tak jest, sir — odpowiedziałem i w ten sposób przerwała się nasza rozmowa. Tej nocy pogoda się zmieniła. Nastąpiła cała seria deszczów i zmiennych wiatrów, trwająca około siedmiu dni, podczas których nie miałem sposobności wysłuchania reszty bosmańskiej opowieści. Dołączywszy do floty blokującej Tulon, podeszliśmy do admiralskiego okrętu, dokąd nasz kapitan udał się z meldunkiem. Po jego powrocie dowiedzieliśmy się za pośrednictwem pierwszego oficera, że mamy pozostać z flotą aż do przybycia innej fregaty, oczekiwanej w przeciągu dwóch tygodni, po czym admirał obiecał wysłać nas w podróż krążowniczą. Na drugi dzień po przybyciu wcielono nas w skład eskadry przybrzeżnej, utworzonej z dwóch liniowców i czterech fregat. Zwyczajem francuskiej floty było wychodzenie z portu i manewrowanie w zasięgu baterii nadbrzeżnych, a jeśli Francuzi bardziej oddalali się od lądu, dobrze zważali, czy będą mieli pomyślny wiatr na powrót do portu. Byliśmy już w służbie przybrzeżnej od tygodnia, codziennie podchodząc blisko, oblicza180.
jąc stan floty francuskiej w pofcie, pilnując by tam bezpiecznie siedziała, sygnalizując o tym admirałowi, aż pewnego pięknego poranka spostrzegliśmy, że francuskie okręty postawiwszy marsie po godzinie podniosły kotwice i wyszły z portu. Byliśmy zawsze gotowi do akcji, tak w dzień jak i w nocy, nieraz patrolując wymienialiśmy strzały z bateriami. Oczywiście eskadra przybrzeżna nie mogła mierzyć się z całą francuską flotą, a nasza była oddalona od brzegu o jakieś dwanaście mil, ale kapitan jednego z liniowców, dowodzący nami, legł w dryf, jak gdyby z wyzwaniem, oczekując, że skusi ich na oddalenie się od lądu. Nie było to łatwe, gdyż Francuzi wiedzieli, iż zmiana wiatru mogłaby odebrać im możliwość odstąpienia od bitwy, a to właśnie było to, czego chcieli uniknąć, nam natomiast na tym mocno zależało. Mówiąc „nam", mam na myśli Anglików, nie siebie osobiście, gdyż prawdę mówiąc, mnie tam nie bardzo na tym zależało. Nie żebym się bardzo bał, ale nie pozbyłem się jeszcze nieprzyjemnego uczucia, jakie wywoływał we mnie huk strzałów armatnich. Jednakże cztery francuskie fregaty skierowały się ku nam i w odległości czterech mil legły w dryf, a za nimi, jak gdyby dla wsparcia, podążyły trzy lub cztery liniowce. Nasz kapitan sygnałem flagowym poprosił o pozwolenie zwarcia się z nieprzyjacielem, co zostało mu udzielone, także drugiej naszej fregacie. Natychmiast postawiliśmy wszystkie żag?e, zarządziliśmy alarm bojowy, wygasili ogień i otworzyli magazyny amunicyjne. Francuskie okręty liniowe widząc, że tylko dwie fregaty zostały wysłane przeciwko ich czterem, legły w dryf mniej więcej w t e j samej odległości od swoich fregat, w jakiej nasze liniowce znajdowały się od nas. Tymczasem nasza główna flota sbliżała się pod naporem żagli
ku brzegowi, francuska zaś główna flota stopniowo podchodziła ku wysuniętym naprzód okrętom. Cały ten widok przypominał mi turnieje, o jakich czytałem, gdyż w przechyłach okrętów było jakby wyzwanie, tylko że nieprzyjaciół było dwóch na jednego, co z ich strony było już uznaniem naszej nad nimi przewagi. Po godzinie zbliżyliśmy się tak bardzo, że francuskie fregaty postawiły żagle i otworzyły ogień. Wstrzymaliśmy się z naszym ogniem, aż odległość zmalała do ćwierć mili, a wówczas wygarnęliśmy z całej burty do czołowej fregaty, mijając się z nią na przeciwnych halsach. Idący za nami „Sea-horse" również poczęstował ją ogniem z całej burty. W ten sposób wymieniliśmy salwy burtowe z całą czwórką, a mieliśmy tę przewagę, że oni nie potrafili ładować tak szybko jak my. Oba nasze okręty znów były gotowe do przyjęcia mijających nas fregat, ale te nie były gotowe do oddania ognia całą burtą, a że „Sea-horse" szedł tuż za nami, każdy z Francuzów dostał po dwa razy z całej burty, nasza „Diomede" zaś oberwała cztery salwy, a „Sea-horse" ani jednej. Nasz takielunek mocno był uszkodzony, mieliśmy sześciu czy siedmiu rannych, ale nikt nie został zabity. Francuskie fregaty więcej ucierpiały, a ich admirał widząc, jak poważnie były uszkodzone, dał sygnał odwoławczy. Tymczasem nasze okręty zmieniły hals i podchodziliśmy ostatnią fregatę od nawietrznej. Spostrzegłszy to okręty liniowe, mając wiatr dwa rumby od rufy, zbliżały się swoim fregatom na pomoc. Nasza zaś eskadra, postawiwszy wszystkie żagle, przyżeglowała nas wesprzeć prawie do miejsca, gdzie się znajdowaliśmy. Ale wiatr był, jak my na morzu mówimy, „żołnierski", to znaczy wiejący w ten sposób, że okręty mogły żeglować w każ182.
dą stronę, tak że można było Schodzić do portu łub wychodzić z niego, i francuskie fregaty, zgodnie z wydanymi im rozkazami, żeglowały ku swej flocie przybrzeżnej, a liniowce oddalały się od brzegu, śpiesząc im z pomocą. Nasz kapitan jednak nie chciał zrezygnować, mimo że z każdą chwilą byliśmy coraz bliżej francuskich liniowców, toteż dopadłszy fregat wymieniliśmy z nimi salwy burtowe tak szybko, jak tylko potrafiliśmy. Jedna z nich straciła stengę fokmasztu i została w tyle, mieliśmy więc nadzieję, że uda n a m się odbić ją od reszty, ale inne skróciły żagle, aby jej przyjść z pomocą. Wszystko to trwało około dwudziestu minut, francuskie okręty liniowe nie były dalej od nas jak o milę, gdy nasz komodor wywiesił sygnał odwoławczy, widocznie uważając, że możemy być pokonani. Ale „Sea-horse", widząc odwołanie, nie potwierdził zrozumienia i odbioru sygnału i nasz kapitan był zdecydowany go nie zauważyć i kazał sygnaliście nie patrzeć w tamtym kierunku. Akcja trwała dalej, dwie f r a n cuskie fregaty zostały doszczętnie rozbite i zamienione w zupełne wraki, kiedy francuskie liniowce otworzyły ogień. Był już najwyższy czas wycofać się. Każdy z nas posłał jeszcze po całoburtowej salwie, a następnie zawrócił ku własnej eskadrze, stojącej, by nas osłaniać, nieco ku 'zawietrznej w odległości około czterech mil. Robiąc zwrot przez r u f ę straciliśmy stengę grotmasztu, która, mocno uszkodzona, wypadła za burtę, a Francuzi zauważywszy to postawili wszystkie żagle w nadziei pochwycenia nas, ale „Sea-horse" trwał przy nas, zwróciliśmy się więc pod wiatr i strzelaliśmy do nich, aż byli już od naszego okrętu o dwa kable. Wtedy skierowaliśmy się ku swoim, tymczasem jeden z ich liniowców, żeglujący tak szybko jak fregaty, zrównał się z nami i po183.
częstował nas salwą z całej burty. Wszystko zaczęło nam się walić na głowę, tak że myślałem, iż nas dostaną, ale wręcz przeciwnie, mimo iż straciliśmy kilku ludzi, nasz kapitan rzekł do pierwszego oficera: — Jeśli zabawią tu chwilkę dłużej, niechybnie wpadną w nasze ręce. — W tym właśnie momencie jeden z naszych liniowców otworzył ogień i karta się odwróciła. Francuzi zmienili hals, kierując się ku brzegowi jak mogli najszybciej, a za nimi podążyła eskadra przybrzeżna, z wyjątkiem naszego okrętu, zbyt uszkodzonego, by mógł brać udział w pościgu. Jedna z ich fregat wzięła na hol tę, która straciła stengę, i nasza eskadra szybko je dogoniła. Angielska flota była w promieniu trzech mil, zbliżając się do lądu, a na morze wychodziła flota francuska, aby wesprzeć okręty będące w akcji. Myślałem wraz z innymi, że nastąpi walna rozprawa, ale rozczarowaliśmy się. Fregata, holująca drugą, widząc, że nie zdoła umknąć, odcięła ją i zostawiła swemu losowi, a ta musiała opuścić banderę i poddać się dowódcy eskadry przybrzeżnej. Pościg trwał aż do zbliżenia się całej francuskiej floty pod osłonę własnych baterii, a nasza wróciła na stanowisko wraz z pryzem, którym był trzydziestosześciodziałowy „Narcisse" dowodzony przez kapitana Le Pelleteon. Nasz kapitan otrzymał mnóstwo pochwał za swoją waleczną postawę. Mieliśmy trzech zabitych marynarzy i podchorążego Robinsona, dziesięciu rannych, w tym kilku ciężko. Zdaje się, że bitwa ta wyleczyła mnie ze strachu przed armatnimi kulami, gdyż w ciągu tych kilku dni, w jakich pozostawaliśmy przy eskadrze, często strzelano do nas podczas patrolowania. Oczekiwana fregata dołączyła mniej więcej w tym czasie, kiedy się jej spodziewano, otrzymaliśmy więc pozwolenie odejścia. Ale zanim będę kontynuował opowieść 184.
181. — * o naszej kampanii, wspomnę o okolicznościach mego uczestnictwa w sądzie wojennym, jaki odbył się podczas naszego przydziału do floty, gdyż nasz kapitan został odwołany z przybrzeżnej eskadry, by zasiadać jako jeden z sędziów. Byłem podchorążym wyznaczonym do gigu kapitana i przebywałem na pokładzie okrętu admiralskiego cały czas podczas posiedzenia sądu. Sądzono dwóch marynarzy za dezercję z jednej z naszych fregat. Jeden z nich był Anglikiem, a drugi Francuzem. Opuścili swój okręt przed trzema miesiącami, a gdy ich f r e gata przychwyciła francuskiego kapra, znaleziono ich w składzie jego załogi. Anglik, oczywiście, nie miał żadnej możliwości obrony, zasłużył na karę śmierci, na którą został niezwłocznie skazany. Można do pewnego stopnia usprawiedliwić dezercję, biorąc pod uwagę fakt, że marynarzy przemocą zmusza się do służby, ale żadnego nie może być wybaczenia, gdy chodzi o walkę przeciw własnemu krajowi. Inaczej przedstawiała się sprawa Francuza. Urodzony i wychowany we Francji, należał do załogi francuskich kanonierek w Kadyksie, gdzie dostał się do hiszpańskiej niewoli, a obawiając się, żeby mu lada dzień nie poderżnięto gardła, zdołał uciec na jedną z fregat będących wówczas w porcie i zaciągnął się do naszej służby jedynie z zamiarem ocalenia życia. Przebywał na owej fregacie blisko dwa lata, zanim nadarzyła się sposobność zbiec i po powrocie do Francji zaciągnąć się na francuski statek kaperski. Podczas pobytu na fregacie cieszył się doskonałą opinią. Największy zarzut, jaki wysunięto w stosunku do niego, dotyczył przyjęcia zaproponowanej mu po przybyciu do Gibraltaru premii dla ochotników. Anglik zapytany, co ma na swoją obronę, odpowiedział, że został siłą zdjęty z amerykańskiego statku, że
był rodowitym Amerykaninem i nigdy nie pobrał premii. To jednak nie było zgodne z p r a w dą. Obronę Francuza uznano za doskonałą, jak na osobę jego stanu. Wystarałem się o jej odpis, a brzmiała, jak następuje: „Panie Przewodniczący i Oficerowie Dostojnego Sądu! Z największą pokorą ośmielam się przemówić do panów. Będę mówił krótko, nie zaprzeczając postawionym mi zarzutom, ograniczę się jedynie do przedstawienia kilku faktów, rozważenie zaś tychże przyczyni się, ufam, do tego, by wasze uczucia złagodziły karę, na jaką mogę być skazany za swój błąd, spowodowany jedynie gorącą miłością do mego kraju, nie skutkiem złych intencji. Jestem Francuzem od urodzenia i całe życie spędziłem na służbie Francji aż do chwili, gdy w kilka miesięcy po rewolucji w Hiszpanii wzięto mnie do niewoli wraz z innymi wchodzącymi w skład francuskiej eskadry w Kadyksie. Trudy i okrutne traktowanie, jakie przecierpiałem, stały się nie do zniesienia. Po udanej ucieczce błąkałem się przez kilka dni po mieście oczekując, że każdej chwili zostanę zabity, gdyż los ten spotkał bardzo wielu moich rodaków. Doprowadzony głodem do rozpaczy i nie widząc żadnej możliwości ucieczki z miasta, zostałem zmuszony do zgłoszenia się na ochotnika do służby na angielskiej fregacie. Może powinienem był przyznać się do tego, że byłem jeńcem, bałem się jednak, by nie wydano .mnie Hiszpanom. Z całym zaufaniem polegam na opinii, jaką kapitan i oficerowie wyrażą o przebiegu m e j służby na angielskiej fregacie. Miłość do ojczyzny, aczkolwiek przez jakiś 186.
czas uśpiona, powinna w 'końcu się zbudzić, a szczególne okoliczności, w jakich się znalazłem, spowodowały, że uczucie to stało się nie do zwalczenia. Powróciłem jedynie do wypełniania swego obowiązku i czy za to mam być znów pozbawiony prawa powrotu do kraju, tak przeze mnie ukochanego, widoku moich sędziwych rodziców, modlących się za mnie nieobecnego, i uścisków moich braci i sióstr? Mam dokonać swoich dni na szafocie nie za zbrodnię, jaką popełniłem wstępując na służbę do was, ale za spełnienie obowiązku i akt skruchy, jakim był powrót do kraju? Niech mi wolno będzie zauważyć, że oskarżony jestem nie za wstąpienie do waszej służby, lecz za dezercję z niej. Nędza, w jakiej się znalazłem, może być okolicznością łagodzącą co do pierwszego, co do drugiego zaś m a m czyste sumienie, które ufam, będzie mi podporą w moim krytycznym położeniu.
Dżentelmeni! Gorąco błagam was, abyście weszli w moje położenie, i jestem pewny, że wasze szlachetne serca ulitują się nade mną. Niech miłość do ojczyzny, jaka przenika wasze piersi i wiedzie was ku poświęceniu siebie i wszystkiego, co posiadacie, przemówi za mną. Humanitarność Brytyjczyków ocaliła już tysiące moich rodaków przed wściekłością Hiszpanów. Niech ta sama humanitarność będzie i teraz okazana i niech skłoni moich sędziów do powiększenia rejestru tych, którzy jeśli wyposażeni są zdolnością odczuwania, mogą mieć tylko jedno uczucie wobec swego szlachetnego wroga — górujące nad wszelkimi innymi — mianowicie uczucie głębokiej wdzięczności, mimo iż narody nasze są w stanie wojny". Prośba ta mogła wywrzeć takie czy inne wrażenie na poszczególnych członkach sądu, okaza183.
lo się jednak, że na całości nie wywarła żadnego. Obaj marynarze zostali skazani na śmierć i egzekucję wyznaczono na pojutrze. Przyglądałem się obydwu więźniom prowadzonym z burty w celu przewiezienia na ich własny okręt. Anglik rzucił się na ławkę w rufowej części łodzi, widocznie pochłonięty jedyną myślą o zbliżającym się końcu, Francuz zaś zanim usiadł, zauważywszy iż ławka jest nieco zabrudzona, w y j ą ł jedwabną chusteczkę i rozpostarł ją na niej, by nie poplamić swoich nankinowych spodni. Otrzymałem rozkaz, abym w wyznaczonym dniu był obecny przy wykonaniu kary. Słońce świeciło tak jasno, niebo było tak czyste, a wiatr tak miły i łagodny, iż nie wydawało się możliwe, by dzień ten stał się dniem grozy i nieszczęścia dla tych dwóch biednych ludzi, a głębokiego smutku dla całej floty. Stosownie do rozkazów oficera dozorującego podpłynąłem w mojej łodzi wraz z innymi, należącymi do eskadry, zajmując miejsce przy dziobowych łańcuchach kotwicznych okrętu. Za pół godziny na rusztowaniu ukazali się obaj więźniowie, mający oczy zasłonięte nasuniętymi na nie czapkami. Oddano strzał ze znajdującej się tuż pod nimi armaty. Gdy rozwiał się dym, Anglik kołysał się, powieszony na rei, ale Francuza nie było. Okazało się, że skoczył, gdy oddano strzał, aby od razu skręcić kark i skończyć swe męczarnie, ale wywrócił się na skraju rusztowania, gdzie teraz leżał. Myśleliśmy, że lina się urwała, on również tak myślał, a gdy o to spytał, nikt mu nie odpowiedział. Trzymano go na rusztowaniu przez całą godzinę, podczas któr e j Anglik wisiał, następnie zdjęto mu czapkę, a on od czasu do czasu spoglądał na swego towarzysza niedoli. Gdy opuszczono zwłoki, doszedł widocznie do przekonania, że nadeszła 188.
jego chwila i chciał wyskoczyć za burtę. Zatrzymano go jednak, a po odprowadzeniu na rufę odczytano mu ułaskawienie i zdjęto więzy z rąk. Wstrząs ten taki wywarł skutek na jego umyśle, że padł zemdlony, a przyszedłszy do siebie stracił zmysły. Słyszałem, że nigdy ich nie odzyskał i został odesłany do kraju, gdzie go zamknięto jako obłąkanego. Według mego zdania, a wypadki to potwierdziły, posunięto się za daleko. Gdy ktoś jest ułaskawiony, nie ma zwyczaju powiadamiać go o tym aż do chwili, gdy znajdzie się na szafocie, w tej myśli, by straszliwe położenie, w jakim się znalazł, wywarło na nim niezatarte wrażenie na resztę życia, ale on, jako cudzoziemiec, nie znał naszych zwyczajów i godzina, podczas której poddano go tak silnemu napięciu uczuć, okazała się nie do wytrzymania dla jego umysłu. Muszę przyznać, że wszytkie te okoliczności były źródłem wielkiego ubolewania dla całej floty, a to, iż był Francuzem, nie Anglikiem, powiększyło jeszcze nasze współczucie.
Rozdział
XVII
Pan Chucks wyraża opinię o imionach własnych — Kończy swoją hiszpańską opowieść — Intelektualny postęp wśród podoficerów
Podniesiony przez nas sygnał „Do widzenia" powitaliśmy wszyscy z przyjemnością, spodziewając się dużo pieniędzy za pryzy zdobyte pod tak przedsiębiorczym kapitanem. Sterowaliśmy kursem na francuskie wybrzeże, tam gdzie styka się z Hiszpanią, gdyż kapitan otrzymał rozkaz przycbwyitywania wszystkich konwojów, wysyłanych dla zaopatrywania f r a n c u skiej armii w zapasy i żywność. Następnego dnia po rozstaniu się z flotą p a n Chucks dokończył swej opowieści. — Na czym to ja stanąłem, panie Simple, wtedy gdy musiałem odejść? — rzekł, rozsiadając się ze mną na długiej osiemnastofuntówce. — Na tym, jak p a n wyszedł z domu po przedstawieniu się jako corregidor i po ucałowaniu rączki t e j damy. — Racja. Więc, panie Simple, nie pokazałem się tam w ciągu następnych dwóch czy trzech dni. Nie chciałem iść tam zbyt wcześnie, tym bardziej że widywałem młodą damę codziennie, gdy przechadzałem się po Płaza. Nie odzywała się do mnie ani słowem, ale by użyć ich w y r a żenia, „puszczała do mnie oko", obdarzając 190.
czasem słodkim uśmiechem. Pewnego r a zu tak zagapiłem się na nią, że jak sobie przypominam, szabla zaplątała mi się między nogami i omal nie runąłem na nos, a ona parsknęła śmiechem. — Pańska szabla, panie Chucks! Myślałem, że bosmani nigdy nie noszą szabli. — Panie Simple, bosman jest oficerem i ma prawo do szabli, tak jak kapitan, mimo iż wyśmiewa się z nas ta małpiarska banda podchorążych. W owych czasach zawsze nosiłem szablę, ale teraz bosman jest niczym, chyba że potrzebują go do ciężkiej roboty, i wtedy słyszy się „panie Chucks to" albo „panie Chucks tamto". Wyjaśnię panu, jak do tego doszło, że my bosmani straciliśmy na znaczeniu i godności. Teraz pierwsi oficerowie biorą się do wykonywania bosmańskich obowiązków i jeśliby tylko jeszcze umieli dmuchać w gwizdek, można by skreślić bosmanów z połowy list załóg w służbie Jego Królewskiej Mości. Ale wracam do swej opowieści. Czwartego dnia zjawiłem się z zawiniętymi w chusteczkę cygarami dla ojca, ale on odbywał sjestę, jak oni to nazywają. Stara służąca z początku nie chciała mnie wpuścić, ale wsunąłem talara w jej chude paluchy i od razu zmieniła ton. Wystawiła swój stary łeb na ulicę, by zobaczyć, czy ktoś nie widzi, a wpuściwszy mnie do środka, zamknęła drzwi. Wszedłem do pokoju i znalazłem się sam na sam z Serafiną. — Serafina, co za piękne imię! — Żadne imię nie jest zbyt piękne dla ładnej dziewczyny i dobrej fregaty. Jeśli o mnie chodzi, wolę te trudniejsze imiona. Wasza Bess, Poll lub Sue dobre są dla takich statków, jak „Point" czy „Castle Rag", ale według mego zdania są degradacją dla damy. Czy nie zauważył pan, że wszystkie nasze uzbrojone bry191.
gi, oby ten, kto je wymyślił, z piekła nie wylazł, mają właśnie takie pospolite, wulgarne nazwy, jak Nękacz, Młocarz, Bokser, Borsuk lub coś w tym rodzaju, i to do nich pasuje w sam raz, podczas gdy nasze dziarskie, eleganckie fregaty mają nazwy długie jak bulina, a tak trudne do wymówienia, że szczękę można sobie wyłamać, na ten przykład: Melpomena, Terpsychora, Aretuza, Bachantka, to brzmi pięknie, a ciągnie się jak znak okrętowy zwisający w sztilu aż do wody. — To prawda — odrzekłem. — A czy nie myśli pan, że to samo jest z nazwiskami? — Z całą pewnością, panie Simple. Obracając się w eleganckim świecie rzadko spotykałem takie nazwiska, jak Potts, Bell lub Smith albo taki Hodges. Zawsze był to jakiś pan Fortescue albo pan Fithgerald czy pan Fitzherbert. Wyjątkowo kłaniałem się komuś, co miał mniej niż t r z y zgłoski. — Przypuszczam więc, ae nie jest pan zbyt zadowolony ize swego nazwiska, panie Chucks? — Tuś mnie pan dostał, panie Simple, ale jak dla bosmana, to wystarczy — odparł z westchnieniem. — Niewątpliwie źle postępowałem narzucając się ludziom w ten sposób, ale srogo zostałem za to ukarany. Od tego czasu ciągle czuję się rozgoryczony i nieszczęśliwy. Drogo zapłaciłem za swój wybryk, nie ma nic gorszego, jak mieć aspirację wybiegające ponad stan, do którego się należy, panie Simple. Ale żeglujmy dalej z moją historią. Spędziłem z Serafiną trzy godziny, zanim jej ojciec przyszedł do domu. W tym czasie ani sekundy nie stałem spokojnie na kotwicy. Padłem na kolana, przysięgając i zaklinając ją, pokrywając pocałunkami jej stopy i ręce, aż dostałem się do ust, podsuwając się do góry, jak ten co włazi przez kluzę i czołga się aż do okien kabin na rufie. Ona
zaś była bardzo miła, uśmiechała'się, wzdychała, to odpychając mnie, to ściskając za rękę albo gniewając się i marszcząc brwi, a doprowadziwszy mnie do rozpaczy, z powrotem uszczęśliwiała spoglądając swoimi lśniącymi czarnymi oczami. W końcu wyznała, że będzie się starała mnie pokochać, pytając, czy ją poślubię i czy zamieszkam w Hiszpanii. Odpowiedziałem twierdząco, uważając, że jest to możliwe, tylko jednocześnie pomyślałem, skąd weźmiemy forsę, bo przecież nie mogłem żyć, jak jej ojciec, m a j ą c dziennie po jednym papierosie i kawałku melona. W każdym razie jeśli chodziło o słowa, to wszystko zostało załatwione. Gdy ojciec wrócił do domu, służąca powiedziała mu, że właśnie przed chwilą przyszedłem, a córka jest w swoim pokoju. Oczywiście była tam, gdyż uciekła słysząc stukanie ojca do drzwi. Złożyłem starszemu panu głęboki ukłon i wręczyłem cygara. Bardzo był sztywny z początku, ale na widok cygar humor mu się poprawił, a po kilku chwilach weszła Donia* Serafina (oni damę nazywają Donia w Hiszpanii) i przywitała się ze mną oficjalnie, jak gdybyśmy się niedawno nie całowali przez całą godzinę. Nie zostałem tam dłużej, gdyż robiło się późno, więc po wychyleniu szklaneczki kwaśnego wina, jaką poczęstował mnie starszy pan, wyszedłem. On prosił, bym go znów odwiedził, a młoda dama nie zwracała na mnie prawie żadnej uwagi tak podczas mojej wizyty, jak i przy pożegnaniu. — Wydaje mi się, panie Chucks — zauważyłem — że ta młoda osóbka była bardzo fałszywa. — To prawda, panie Simple, ale zakochany jest ślepy i powiem panu dlaczego. Jeśli uda » Hiszp.: Dona — tytuł szlachecki. 13 — Peter Simple t. I
193
mu się zdobyć damę, jest tak samo zakochany w sobie jak i w niej ; tak bowiem d u m n y jest ze swej zdobyczy. Tak też było w moim w y padku. Gdybym miał oczy na swoim miejscu, wiedziałbym, że jeśli potrafi oszukiwać własnego ojca z byle obcym człowiekiem, to z kolei i jego oszuka. Lecz miłość czyni człowieka ślepym, a próżność oślepia go do reszty. Krótko mówiąc, byłem ostatnim osłem. — Niech się p a n tak nie przejmuje, panie Chucks. Wszak dużo można znaleźć na pańskie usprawiedliwienie. — Tak więc, panie Simple, widywałem się z nią bardzo często, aż byłem zupełnie oszalały 2 miłości. Wyglądało na to, że ojciec wie, o co chodzi, i nie stawia przeszkód. Posłał jednak po księdza, aby ten ze mną pomówił, a temu też oświadczyłem, że jestem dobrym katolikiem. Powiedziałem mu, że kocham tę młodą damę i p r a g n ę ją poślubić. Ojciec zaś nie sprzeciwiał się, gdy obiecałem pozostać w Hiszpanii, gdyż nie chciał rozstawać się ze swoją jedyną córką. T u t a j znowu ja byłem w i n n y oszustwa, czyniąc obietnice, jakich nie miałem zamiaru dotrzymać i u d a j ą c katolika. Uczciwość, panie Simple, jest najlepszą zasadą i na dłuższą m e t ę najlepiej się na n i e j wychodzi. — Tak zawsze przykazywał mi ojciec i ja mu wierzę — odparłem. — Wstyd się przyznać, ale postąpiłem jeszcze gorzej. Po dojściu do porozumienia ksiądz zapytał mnie, czy ostatnio się spowiadałem. Ja wiedziałem, o co chodzi, i odpowiedziałem, że nie. Wówczas ori gestem kazał mi uklęknąć, a że moja znajomość hiszpańskiego nie w y s t a r czała do tego celu, mamrotałem coś na wpół po hiszpańsku, na wpół po angielsku, a na koniec wsunąłem mu w łapę cztery talary na canta, co znaczy „miłosierdzie", czyli na biednych. To 3S4
zakończenie spowiedzi bardzo 'go zadowoliło, bez względu na to jak było z początku, gdyż dał mi rozgrzeszenie, mimo iż nie mógł zrozumieć, jakie były moje przewinienia, ale cztery talary opłacą i poważne zbrodnie w tym kraju. A teraz zbliża się zakończenie całej tej {prawy. Serafina oświadczyła, że wybiera się i krewnymi do opery, pytając czy i ja tam będę, gdyż wybierają się również oficerowie f r e gaty wraz z kapitanem. Życzyła sobie, bym jej towarzyszył. Otóż, panie Simple, musi pan zrozumieć, że chociaż ojciec Serafiny był tak biedny, że w jego domu mysz zdechłaby z głodu, to jednak pochodził z dobrej rodziny i łączyły go. więzy pokrewieństwa z zamożniejszymi od niego. Był prawdziwym Donem i miał czternaście, a może piętnaście długich imion, których już zapomniałem. Odmówiłem pójścia z nią do opery, wiedząc, że regulamin służbowy nie pozwala bosmanowi siedzieć w jednej loży z kapitanem i pierwszym oficerem. Powiedziałem jej, że przyrzekłem być na okręcie, aby doglądać załogi, gdy kapitan uda się na ląd. W ten sposób, panie Simple, robiłem z siebie ważną osobistość, co miało w końcu przynieść mi jeszcze większe upokorzenie. Gdy ona udała się do opery, ja poczułem się strasznie nieszczęśliwy, bojąc się, że kapitan ujrzawszy ją zakocha się w niej. Chodziłem przed domem tam i z powrotem, pożerany zazdrością i miłością, aż w końcu postanowiłem pójść na parter, zobaczyć, jak ona się zachowa. Wkrótce dostrzegłem ją w loży z innymi paniami, a wraz z nimi był mój kapitan i pierwszy oficer. Kapitan, który doskonale władał hiszpańskim, pochylony nad nią opowiadał coś śmiejąc się, a ona uśmiechała się słuchając tego, co mówi. Postanowiłem wyjść natychmiast, aby mnie nie zobaczyła i nie wykryła mego kłamstwa, ale oni oboje 195.
wyglądali na tak zażyłych, a mnie pożerała taka zazdrość, że nie miałem siły wyjść z teatru. Nareszcie ona ujrzała mnie i skinęła na mnie ręką, ja zaś opanowany gniewem wypadłem z teatru klnąc jak opętany. Okazało się później, że ona pokazała mnie kapitanowi i spytała, kim jestem, a on wyjaśnił jej, jakie zajmowałem stanowisko na okręcie, wyrażając się o mnie z pogardą. Następnie spytała, czy pochodzę •i dobrej rodziny, na co kapitan i pierwszy oficer wybuchnęli śmiechem, mówiąc, że byłem zwykłym marynarzem, który awansował za dobre sprawowanie — niezupełnie oficer, a w żadnym razie dżentelmen. Krótko mówiąc, panie Simple, zostałem zdemaskowany i chociaż kapitan, jak się później dowiedziałem od oficerów, powiedział o wiele więcej, niż to było potrzebne, zasłużyłem na to. Postanowiwszy przekonać się o najgorszym, zostałem na ulicy aż do skończenia opery, a wówczas ujrzałem ją, jak wychodziła w towarzystwie kapitana i pierwszego oficera, tak że nie mogłem z nią mówić. Poszedłem więc do „posady" (to jest do gospody) i wypiłem siedem butelek rosolisu, aby się uspokoić. Następnie udałem się na okręt, a drugi oficer, który wtedy dowodził, kazał mnie zamknąć za pijaństwo. Cały tydzień upłynął, zanim mnie wypuszczono, możesz więc pan sobie wyobrazić, ile wycierpiałem. W końcu otrzymałem pozwolenie wyjścia na ląd. Udałem się do tego domu, by zdecydować o swoim losie. Stara służąca otworzyła drzwi, a zwymyślawszy mnie od złodziei, zatrzasnęła je przed nosem. Gdy odchodziłem, Donia Serafina podeszła do okna i kiwając mi lęką z pogardliwym spojrzeniem powiedziała: „Odejdź z Bogiem, panie dżentelmen". Wróciłem na okręt taki rozwścieczony, że gdyby mi się było udało przekonać zbrojmistrza, aby dał 192.
mi nabój, byłbym sobie strzelił w łeb. Najgorszą rzeczą w tym (wszystkim było to, że stałem się pośmiewiskiem całej załogi, gdyż kapitan i pierwszy oficer podali tę moją historię do publicznej wiadomości. — No cóż, panie Chucks — odrzekłem. — Nie mogę panu nie współczuć, mimo iż z pewnością zasłużyłeś na karę za swoją nieuczciwość. Jak się ta cała sprawa skończyła? — Zakończyła się, jeśli o mnie chodzi, lecz inaczej było z innymi, gdyż kapitan zajął moje miejsce, ale bez wiedzy ojca. Jednakże mimo wszystko nikt nie miał powodu do radości wskutek tej zmiany. — Jak to, panie Chucks, co pan ma na myśli? — Otóż to, panie Simple, że kapitan nie uczynił z niej uczciwej kobiety, jak ja chciałem zrobić. Ojciec wykrył bowiem, co wyprawia się za jego plecami, i pewnej nocy przyniesiono kapitana na okręt przewierconego na wylot. Natychmiast odpłynęliśmy do Gibraltaru i dużo czasu upłynęło, zanim się wylizał. A wtedy spotkało go drugie nieszczęście. — A cóż to było? — Jak to co? Stracił bosmana, bo ja patrzeć na niego nie mogłem, wobec czego stracił (o czym pan sam się przekonał, jeśli nikt tego panu nie powiedział) takiego bosmana, co zna się na swoich obowiązkach. — Wszyscy to mówią, panie Chucks. Jestem pewny, że naszemu kapitanowi byłoby bardzo przykro rozstać się z panem. — Jestem pewny, że tak było z każdym kapitanem, z którym pływałem. Ale to nie była cała jego strata, gdyż w następnym rejsie stracił maszty, a strata masztów pociągnęła za sobą stratę okrętu. Odtąd nie powierzono mu już żadnego innego i poszedł w odstawkę. A przez 197.
cały czas, gdy z nim pływałem, nie stracił żadnego drzewca mającego jakie takie znaczenie. Maszt, panie Simple, jest niczym sam w sobie, tylko kawałkiem drewna, ale d a j mu pan odpowiednie otaklowanie, a wtedy maszt jest mocny jak skała. Można o to spytać Faulknera i on powie to samo. Nie spotkałem jeszcze żadnego oficera, który by lepiej wiedział, juk umocować maszt. — Czy później słyszał pan coś o tej młodej damie? — Tak. Po upływie roku wróciłem tam na innym okręcie. Zamknięto ją w klasztorze i zmuszono do przywdziania habitu. Ach, panie Simpłe, gdyby pan wiedział, jak ja kochałem tę dziewczynę! Od tego czasu z żadną kobietą nie łączyło mnie nic więcej ponad zwykłą uprzejmość i umrę jako kawaler. Nie ma pan pojęcia, jak się przejąłem tego dnia, gdy znów ujrzałem ten dom. Od tego czasu nie tknąłem prawie ani wieprzowiny, ani wołowiny i jestem już winien dwie kwarty rumu ponad przyodział. Ale, panie Simple, wszystko to opowiedziałem panu w zaufaniu, mając nadzieję, że jest pan na tyle dżentelmenem, by tego nie rozpowiadać, gdyż nie zniósłbym kpin ze strony podchorążych. Przyrzekłem, że nigdy o tym nie powiem, i dotrzymałem obietnicy, ale okoliczności, o których czytelnik dowie się z dalszego ciągu, zwolniły mnie z danego słowa. Nikt już nie może się z niego naśmiewać. Dopłynęliśmy na naszą pozycję u wybrzeża Perpignan, a skoro tylko zbliżyliśmy się do lądu, zostaliśmy od niego odepchnięci straszliwą wichurą. Nie będę nic więcej mówił na ten temat, gdyż jeden sztorm jest taki sam jak drugi, a wspominam o nim tylko dlatego, aby przytoczyć pewną rozmowę, jaka wówczas miała 198.
miejsce, a jaka mnie mocflo ubawiła. Byłem właśnie obok kapitana, gdy posłał po Muddle'a, cieślę, który na górze hadał grotmarsreję, pękniętą, według meldunku. — No jak tam, panie Muddle? — spytał kapitan. — Pęknięta, sir, zdecydowanie pęknięta, ale myślę, że uda mi się ją zmitygować. — Czy będzie ją można chwilowo zabezpieczyć, panie Muddle? — spytał dość ostro kapitan. — Zmifygujemy ją za pół godziny, sir. — Życzyłbym sobie, aby zwracając się do mnie używał pan zwykłych wyrażeń. Przypuszczam, że przez „mitygowanie" chce pan powiedzieć, że potrafi ją zabezpieczyć. Czy to miał pan na myśli, czy coś innego? — Tak jest, sir. Zdecydowanie to miałem na myśli i bez obrazy pana kapitana, wcale nie chciałem narazić się na pańskie niezadowolenie na skutek mojej mowy. — W porządku, panie Muddle — odrzekł kapitan. — Jest to pierwszy raz, że poruszyłem ten temat i niech to będzie ostatni. — Jak to pierwszy raz! — odparł cieśla, który nie mógł zapomnieć o swojej filozofii. — Bardzo przepraszam pana kapitana, ale wytknął mi pan ten sam błąd na tym pokładzie rufowym 27 672 lata temu i... — Jeśli tak zrobiłem, panie Muddle — przerwał mu gniewnie kapitan — to może pan być pewny, że jednocześnie kazałem mu wejść na górę i zająć się swoją robotą, zamiast wygadywać bzdury na pokładzie rufowym. A mimo iż według pańskiego zdania żaden z nas nie może tego pamiętać, stało się to tak, że gdyby pan nie usłuchał tego rozkazu, natychmiast wsadziłbym pana do paki i kazał się wynosić 199.
z okrętu po powrocie do portu. Czy zostałem zrozumiany? — Raczej myślę, sir — rzekł cieśla pokornie przykładając rękę do czapki — że nic takiego się nie stało, gdyż wówczas jak i teraz natychmiast poszedłem na górę — ciągnął nieuleczalny cieśla wchodząc na wanty — i jak zrobię to znów za 27 672 lata. — Ten człowiek jest niepoprawny i ciągle plecie te swoje idiotyzmy — zwrócił się kapitan do pierwszego oficera. — Wszystkie nasze maszty mogą zwalić się za burtę, byle tylko on miał kogoś, kto by wysłuchiwał jego zabawnych teorii. — Z niego nie jest zły cieśla — odparł pierwszy oficer. — To fakt, ale wszystko w swoim czasie i na swoim miejscu — dodał kapitan. W tym momencie zszedł po wantach bosman. — No, panie Chucks, jak tam z tą reją? Czy trzeba ją zmienić? — dopytywał się kapitan. — W chwili obecnej, panie kapitanie — odparł bosman — jestem tego zdania, że znajduje się ona w stanie, który można określić jako ryzykowny i wcale nie permanentny, gdyż przy niewielkim ludzkim wysiłku i przy pomocy czterech sążni trzycalówki tudzież pół tuzina dziesięciopensowych gwoździ może potrwać, o ile ja wiem, aż przyjdzie na nią czas, by znów pękła. — Nie rozumiem pana, Chucks, nie znam takiego czasu, w którym reja powinna pękać. — Nie miałem na myśli naszego czasu, sir — odparł bosman. — Tylko te 27 672 lata pana Muddle'a, kiedy to... — Proszę iść na bak i natychmiast wziąć się do swoich obowiązków — krzyknął kapitan bardzo gniewnym głosem, a następnie rzekł do pierwszego oficera. — Zdaje mi się, że nasi 200.
podoficerowie powariowali. K t o kiedy słyszał, aby bosman wyrażał się w ten sposób: „ryzykowny i wcale nie permanentny"? Taki też będzie jego pobyt na tym okręcie, jeśli nie będzie na siebie uważał. — Dziwak to on jest, sir — odparł pierwszy oficer. — Jednakże nie waham się twierdzić, że to najlepszy bosman w służbie Jego Królewskiej Mości. — Jestem też tego zdania — rzekł kapitan. — No cóż, każdy ma swoje wady. Simple, a panu o co chodzi? — Przysłuchiwałem się temu, co pan kapitan mówił — odparłem salutując do kapelusza. — Podziwiam pańską szczerość — odrzekł kapitan. — Radzę jednak tego zaprzestać. A teraz proszę odmaszerować na zawietrzną i pilnować swoich obowiązków. Przeszedłszy na drugą stronę pokładu spostrzegłem, że obaj, kapitan i pierwszy oficer, pokładali się ze śmiechu.
Rozdział
XVIII
Moja służbowa wyprawa — Jestem ranny i dostaję się wraz z 0'Rrienem do niewoli — Trafiła kosa na kamień między jednym 0'Brienem a drugim — Zanoszą mnie na wygodną kwaterę — Moje pierwsze spotkanie z Celestyną
Muszę teraz opowiedzieć o wydarzeniu, które mimo mego wówczas młodego wieku miało poważnie zaważyć na moim późniejszym życiu. J a k mało wiemy o tym, co dzień j u trzejszy może n a m przynieść! Wróciliśmy na swoją pozycję i przez kilka dni to zbliżaliśmy się, to oddalali od wybrzeża. Pewnego dnia o świcie znaleźliśmy się w odległości czterech mil od miasta Cette, gdy spoza cypla wyszedł duży konwój statków. Podniósłszy wszystkie żagle puściliśmy się w pościg, a one zakotwiczyły blisko lądu pod osłoną baterii, k t ó r e j nie dostrzegliśmy, aż dopiero wówczas, gdy otworzyła do nas ogień. Trafiono naszą f r e g a t ę dwa lub trzy razy, gdyż morze było spokojne, a bateria prawie na tym samym co my poziomie. Kapitan zrobił zwrot, a następnie znów zbliżył się tak, że można było opuścić łodzie, aby powiosłować ku brzegowi i zdobyć baterię. 0 ' B r i e n , który dowodził pierwszym kutrem w t e j potrzebie, był już w s w o j e j łodzi i znów pozwolił mi do n i e j się przemycić. — Zobaczymy, Piotrusiu, jaką rybę tym r a zem przyciągniesz na okręt — rzekł, gdy od202.
bijaliśmy. — A może ta ryba* tak łatwo cię nie puści. — Marynarze w łodziach wybuchnęli śmiechem, a ja odparłem: — Musiałbym być poważniej zraniony niż ostatnim razem, by dostać się do niewoli. Dobiliśmy do brzegu w ogniu kanonierek osłaniających konwój, skutkiem czego straciliśmy trzech ludzi. Rzuciliśmy się w stronę baterii, którą zdobyliśmy bez oporu, gdyż francuscy kanonierzy uciekli na sam nasz widok. Rozkary kapitana nie pozostawiały żadnej wątpliwości, że po zdobyciu baterii nie wolno n a m w mej zostać ani m i n u t y dłużej, tylko wsiadać na kanonierki, zostawiając łódeczkę z puszkarzem, który miał zagwoździć armaty, kapitan bowiem wiedział, że wzdłuż wybrzeża stacjonują oddziały wojska mogące nas zaatakować i odeprzeć. Pierwszy oficer, dowodzący w y p r a w ą , życzył sobie, żeby 0 ' B r i e n został przy p i e r w szym kutrze i jako dowodzący nim oficer dał rozkaz odbicia, jak tylko puszkarz zagwoździ armaty. 0 ' B r i e n i ja zostaliśmy przy baterii wraz z puszkarzem, a załogę odesłano do łodzi, by u t r z y m u j ą c ją na wodzie była gotowa do odbicia na pierwszy znak. Zagwoździliśmy już wszystkie armaty, z w y j ą t k i e m jednej, gdy nagłe gruchnęła do nas salwa z muszkietów, zabijając n a m puszkarza i raniąc mnie w nogę nad kolanem. Upadłem obok 0 ' B r i e n a , który krzyknął: — A do diabła, oni już tu są, a jeszcze jedno działo nie zagwożdżone! Doskoczył do puszkarza, w y r w a ł mu młotek z ręki, a w y j ą w s z y gwóźdź z w o r k a w kilku sekundach zagwoździł armatę. Słyszałem już tupot zbliżających się francuskich żołnierzy, gdy 0 ' B r i e n , odrzuciwszy młotek, wziął mnie na swoje barki, krzycząc: — Jazda, Piotrusiu, mój chłopcze! — Pobiegł 203.
w kierunku łodzi jak mógł najszybciej, ale nie zdążył, gdyż w połowie drogi złapało go za kark dwóch francuskich żołnierzy i zawlokło 7 powrotem do baterii. Oddziały francuskie podchodząc otworzyły rzęsisty ogień, ale nasz kuter umknął dołączywszy cło innych łodzi, które zdobyły kanonierki i resztę konwoju, pokonując jedynie mały opór. Nasze duże łodzie miały zamontowane na dziobie karonady i wkrótce odpowiedziały ogniem kartaczy, zmuszając Francuzów do wycofania się na stanowisko baterii, gdzie też pozostali, strzelając z ukrycia do naszych, ci zaś zdobyli większość statków, a których nie mogli obsadzić, spalili. Tymczasem 0'Briena, niosącego mnie na plecach, zaprowadzono na stanowisko baterii, a skoro tam się znalazł, delikatnie położył mnie na ziemi, mówiąc: — Jak długo, Piotrusiu, byłbyś pod moją opieką, przenosiłbym ciebie przez ogień i wodę, ale teraz opiekują się tobą te francuskie łobuzy, niech więc oni cię noszą. Każdy człowiek dźwiga swoje własne brzemię i tak jest sprawiedliwie, więc jeśli oni uważają, że warto ciebie nieść, to niech się zginają pod twoim ciężarem. — A przypuśćmy, że nie zabiorą, 0'Brien, czy mnie zostawisz? — Kto mówi o zostawieniu ciebie, Piotrusiu? Nigdy, póki to jest w mojej mocy. Ale oni cię nie zostawią, już ty się o to nie bój. Mają tak mało jeńców, że nie zostawiliby nawet kapitańskiej małpy, gdyby ją wzięli do niewoli. Skoro nasze łodzie oddaliły się poza donośność muszkietów, oficer dowodzący francuskim oddziałem zbadał wszystkie armaty ha baterii, mając nadzieję, że strzały z nich dosięgną łodzi, i bardzo był niezadowolony widząc je wszystkie zagwożdżone. 204.
— Żeby jak sroka wybałuszał ślepia, nie znajdzie armaty z otworem zapłonowym nie zatkanym — rzekł 0'Brien, przyglądając się oficerowi. Muszę zaznaczyć, że 0'Brien wykazał wielką przytomność umysłu zagważdżając ostatnią armatę, bo gdyby mieli choć jedną do ostrzelania naszych łodzi holujących pryzy, wyrządziliby im dużo szkody i my stracilibyśmy wielu ludzi. Niestety, dokonując tego czynu i usiłując mnie ratować, sam stał się jeńcem. Gdy wojsko przestało strzelać, oficer podszedł do 0'Briena i patrząc na niego zapytał: — Oficer? — na co 0'Brien skinął głową. Następnie wskazał na mnie: — Oficer? — 0'Brien znów skinął głową, z czego francuscy żołnierze roześmiali się, gdyż jak 0'Brien mi później powiedział, byłem w ich języku un en fant, to znaczy „dziecko". Bardzo osłabiony i zesztywniały, nie mogłem zrobić ani kroku. Oficer, dowodzący Francuzami, zostawił mały oddział na baterii i czynił przygotowania do powrotu do Cette, skąd przybyli. 0'Brien maszerował z nimi, a mnie niosło na trzech muszkietach sześciu francuskich żołnierzy. Nigdy nie był to zbyt wygodny pojazd, ale w moim wypadku nad wyraz bolesny. Muszę jednak powiedzieć, że byli bardzo dla mnie uprzejmi, podłożyli nawet płaszcz czy coś podobnego pod moją chorą nogę, gdyż cierpiałem okropne męki i kilka razy zemdlałem. W końcu przyniesiono wodę i dano mi pić. O jaka była wyborna! Od tego czasu, bawiąc nieraz w towarzystwie, gdzie amatorzy dobrego jadła ze smakiem mlaskali ustami popijając winko, myślałem, że gdyby kto z nich był ranny i napił się kubek wody, wiedziałby wtedy, to to znaczy czuć wdzięczność za łyk tego napoju. Po półtorej godziny, która wydawała się co najmniej jak pięć dni, przybyliśmy do Cette. 205.
Mnie zabrano do domu oficera, dowodzącego oddziałem, który często spoglądając na mnie, gdy niesiono mnie ze stanowiska baterii, mówił: „Pauvre enjant*!" Położony do łóżka znów zemdlałem. Odzyskawszy przytomność przekonałem się, że chirurg obandażował mi nogę i że jestem rozebrany, a o 0'Brien stoi przy mnie. Zdaje się, że płakał, myśląc, że już umarłem. Gdy spojrzałem mu w twarz, rzekł: — Och, Piotrusiu, ty bestio, aleś mnie nastraszył. Niech mnie diabli porwą, jeśli kiedykolwiek będę się opiekował smarkaczami. Dlaczego udawałeś umarlaka? — Już mi jest lepiej, 0'Brien — odparłem. — Ogromnie jestem ci zobowiązany. To przeze mnie dostałeś się do niewoli, starając się mnie ratować. — Stałem się jeńcem dlatego, że spełniałem swój obowiązek w ten czy inny sposób. Gdyby ten dureń puszkarz nie trzymał po śmierci tak silnie młotka, który już i tak nie był mu potrzebny, byłbym się wymknął i ty też. Ale nic sobie z tego nie rób, Piotrusiu. Na mój rozum, życie ludzkie składa się z tarapatów, w jakie się wpada i z jakich się wychodzi. Łaska Boska pokierowała w jednym, pokieruje także i w drugim. Więc trzymaj się, chłopie, i w r a c a j do zdrowia, bo o ile ucieczka może się udać na dwóch nogach, o tyle skacząc na jednej nigdy nie słyszałem, by jakiś chłopiec mógł uciec z francuskiego więzienia. 0'Brien podał mi rękę, a ja uścisnąłem ją gorąco. Spojrzałem wokół siebie: z jednej strony mego łóżka stał chirurg, a z drugiej oficer dowodzący oddziałem, w głowach zaś mała, mniej więcej dwunastoletnia dziewczynka, trzymająca w rączkach kubek, z którego wle» Eisdns dziaekoi
206
r
wano mi do gardła jakiś płyn. Patrząc na nią widziałem litość malującą się na jej twarzyczce, niezwykle pięknej, tak że wydawała mi się aniołem. Odwracałem się ku niej, jak tylko mogłem, aby na nią jedną móc spoglądać. Podała mi kubek, którego nie przyjąłbym od nikogo innego, i napiłem się kilka kropli. Ktoś znów wszedł do pokoju, a rozmowa toczyła się w języku francuskim. — Ciekaw jestem, co oni chcą z nami zrobić — zwróciłem się do 0'Briena. — Cicho bądź i trzymaj język za zębami — odparł, a pochyliwszy się nade mną wyszeptał: — Ja wszystko rozumiem, co oni mówią. Czy nie przypominasz sobie, jak ci opowiadałem, że nauczyłem się tego języka, gdy mnie zabito i pochowano w piasku w Ameryce Południowej? Po krótkiej rozmowie oficer wyszedł wraz z innymi, a w pokoju została tylko ta dziewczynka i 0'Brien. — Otrzymano pismo od gubernatora — rzekł 0'Brien. jak tylko wyszli. — Życzy sobie, aby jeńców odesłano do więzienia w twierdzy w celu przesłuchania. Oficer zaś (jest to, jak mogę sądzić, prawdziwy dżentelmen) powiada, że jesteś jeszcze dz ; eciakiem, a do tego ciężko rannym, byłoby więc hańbą nie dać ci w spokoju wyzionąć ducha. Z tego widać, że wkrótce będę się musiał z tobą rozstać. — Mam nadzieję, że to nie nastąpi — odparłem. — Jeśli pójdziesz do więzienia, pójdę tam również, bo nie opuszczę ciebie, mego najlepszego przyjaciela, i nie zostanę wśród obcych. Czułbym się o wiele gorzej, mimo lepszych wygód, z jakich korzystam w m e j obecnej sytuacji. — Piotrusiu, mój chłopcze, cieszy mnie, że masz serce na właściwym miejscu. Zawsze 207.
o tym wiedziałem, inaczej nie wziąłbym cię pod swoją opiekę. Obaj pójdziemy do więzienia, mój kochany, a ja dla zabawy wystawię przez kraty wędkę z woreczkiem, aby zebrać trochę pieniędzy na kupno różnych dobrych rzeczy dla ciebie. A gdy wyzdrowiejesz, sam to będziesz robił, może lepiej ci się poszczęści niż twemu patronowi Piotrowi, który był rybakiem. W jednej celi jest dwa razy więcej miejsca niż w pomieszczeniu dla podchorążych, a na dziedzińcu więziennym, gdzie będzie ci wolno spacerować, zmieści się tuzin pokładów rufowych i nie będziesz musiał salutować do kapelusza, aby okazać swoje uszanowanie. Gdy na okręcie wojennym, gdzie podchorążych upycha się jak śledzie w beczce, człowiek przebywa tak stłoczony, w więzieniu czuje się jak na swobodzie. Tak czy owak, myślę, że się jeszcze nie rozstaniemy, bo słyszałem, jak oficer (okazuje się, że to prawdziwy dżentelmen i wart tego, by być rodowitym Irlandczykiem) mówił do tego drugiego, że poprosi gubernatora, aby pozwolił mi zostać z tobą na parol, zanim wyzdrowiejesz. Dziewczynka podała mi lemoniady, a ja napiwszy się trochę, poczułem ogromne osłabienie. Położyłem głowę na poduszkę, a że 0'Brien przestał mówić, zapadłem wkrótce w przyjemny sen. Po godzinie obudziło mnie wejście oficera w towarzystwie chirurga. Oficer zwrócił się do 0'Briena po francusku, ale ten potrząsnął przecząco głową jak poprzednio. — Dlaczego nie odpowiadasz, 0'Brien — rzekłem — skoro go rozumiesz? — Zapamiętaj sobie, Piotrze, że ja nie umiem mówić ani słowa w ich języku. W ten sposób będę wszystko wiedział, co przy nas mówią, a oni nie będą się krępowali sądząc, że ich nie rozumiem. — Ale 0'Brien, czy to uczciwie? 204.
— Czy uczciwie, powiadasz? GSybym miał w kieszeni pięciofuntowy banknot i nie uznał za stosowne pokazywać go każdemu napotkanemu osobnikowi, czy to byłoby nieuczciwe? — Oczywiście, że nie. — Czy to właśnie nie jest, jak adwokaci mówią, przykładowy wypadek? — Niech będzie, jak chcesz — odparłem. — Oczywiście nic nie powiem, ale według mnie należałoby ich uprzedzić, tym bardziej że są tacy dla nas uprzejmi. W czasie tej rozmowy oficer od czasu do czasu mówił coś do chirurga, spoglądając na nas, jak mi się zdawało, bardzo surowo. Jeszcze dwóch ludzi weszło do pokoju. Jeden z nich zwrócił się do 0'Briena w bardzo złej angielszczyżnie, mówiąc iż jest tłumaczem i prosi go, by odpowiedział na kilka pytań. Zapytał więc 0 nazwę naszego okrętu, liczbę dział na nim, jak długo trwała nasza podróż. Następnie chciał wiedzieć, jaka była siła angielskiej floty, zadając w związku z tym wiele innych pytań. Stawiane one były po francusku przez towarzyszącego mu człowieka, odpowiedzi tłumaczono 1 zapisywano do księgi. Na niektóre pytania 0'Brien odpowiadał zgodnie z prawdą, co do innych zasłaniał się niewiedzą, a na niektóre dawał zupełnie nieprawdziwe odpowiedzi. Nie mam mu tego za złe, gdyż nieudzielanie informacji nieprzyjacielowi było zgodne z jego obowiązkiem. W końcu zapytano o moje nazwisko i stopień, a gdy 0'Brien odpowiedział, padło pytanie, czy jestem szlachcicem. — Tak jest — odpowiedział 0'Brien. — Nie mów tego, 0'Brien — przerwałem. — Piotrusiu, nic się na tym nie znasz. Jesteś przecież wnukiem lorda. — Wiem o tym, niemniej jednak ja sam nie 14 — Peter Simple t. I
209
należę do arystokracji, mimo iż od niej pochodzę. Błagam cię, nie mów tego. — Bzdura! Już powiedziałem i nie będę odwoływał. Zresztą, Piotrusiu, pamiętaj o tym, że pytanie było francuskie, a we Francji uważano by ciebie za arystokratę. W żadnym wypadku nie może to zaszkodzić. — Jestem zbyt słaby, by cię przekonywać, ale wolałbym, żebyś był tego nie mówił. Zapytano wówczas Ó'Briena o nazwisko, stopień w marynarce i czy jest szlachcicem. — Jestem 0'Brien — odparł — i powiedzcie mi proszę, co znaczy „O" przed moim nazwiskiem, jeśli nie jestem szlachcicem? Panie tłumaczu, może pan dodać, że opuściliśmy nasze tytuły, bo tak nam konwyniowało. Francuski oficer wybuchnął głośnym śmiechem, co nas ogromnie zaskoczyło. Tłumacz miał dużo kłopotu, by wyjaśnić, co 0'Brien powiedział, ale odpowiedź, jak 0'Brien później mi wyjaśnił, zapisano jako „wątpliwą". Wszyscy opuścili pokój, z wyjątkiem oficera, który ku naszemu zdumieniu zwrócił się do nas w poprawnej angielszczyźnie: — Panowie, uzyskałem pozwolenie od gubernatora na pozostawienie was w moim domu, aż pan Simple powróci do zdrowia. Panie 0'Brien, jest rzeczą konieczną, by dał mi pan słowo honoru, że nie będzie pan usiłował uciekać. Czy jest pan gotów je dać? 0'Brien nie posiadał się ze zdumienia. — A do wszystkich irlandzkich diabłów! — zawołał. — To pan mówi po angielsku, panie pułkowniku? To nie było bardzo elegancko ł pańskiej strony nic o tym nie mówić, zważywszy, że omawialiśmy tutaj swoje sekreciki. — Oczywiście, panie 0'Brien, odparł oficer i uśmiechem. — Tak samo nie było to potrzeb210.
ne, jak panu przyznać się, że rozumiesz f r a n cuski. — A to wpadka! — krzyknął 0'Brien. — Ślicznie złapałem się we własne sidła. Pan pewnie jest Irlandczykiem? — Jestem irlandzkiego pochodzenia — odparł oficer. — Moje nazwisko jest takie samo jak pańskie, 0'Brien. Wychowałem się w tym kraju, gdyż nie pozwolono mi służyć swemu własnemu, dochowując wiary przodków. Można mnie teraz uważać za Francuza, gdyż z mojej dawnej ojczyzny nie zachowałem niczego prócz języka, jakiego nauczyła mnie matka, i pewnej sympatii do napotykanych Anglików. Ale wracając do pytania, czy da pan parol, panie 0'Brien? — Oto słowo Irlandczyka i moja ręka — odparł 0'Brien, ściskając dłoń pułkownika. — Może pan być podwójnie pewny, gdyż nigdy bym nie uciekł zostawiając tu Piotrusia, a poza tym mam już dosyć dźwigania go na plecach. — To mi wystarczy — odparł pułkownik. — Panie 0'Brien, postaram się urządzić was tak wygodnie, jak tylko w mojej mocy, a gdy zmęczy się pan doglądaniem przyjaciela, moja córeczka pana zastąpi. Przekona się pan, panie Simple, jaka z tej małej zręczna pielęgniarka. Uprzejmość pułkownika wzruszyła mnie do łez, on zaś uścisnąwszy mą dłoń, powiedział 0'Brienowi, że obiad już gotów. Następnie zawołał córkę, właśnie tę dziewczynkę, która mną się już przedtem opiekowała, prosząc ją, by została w pokoju. — Celestyno — rzekł. — Umiesz trochę po angielsku, a to wystarczy, by zrozumieć, czego będzie potrzebował. Przynieś sobie robótkę, aby się nie nudzić, gdy chory zaśnie. Celestyna wyszła, a wróciwszy z robótką, usiadła w głowach łóżka, pułkownik zaś wraz n«
211
z 0'Brienem opuścili pokój. Celestyna zaczęła haftować, a że miała oczy opuszczone na swoją robótkę, mogłem nie obserwowany patrzeć na nią. Jak już wspomniałem, było to śliczne dziewczę, jasna szatynka o ogromnych oczach i brwiach zarysowanych jak cyrklem. J e j nosek, usteczka również były bardzo ładne, ale nie tyle rysy, ile cały wyraz twarzyczki był niezwykle piękny, skromny, słodki i inteligentny. Gdy się uśmiechała, a niemal zawsze robiła to mówiąc, jej ząbki podobne były do dwóch rzędów pereł. Patrzyłem na nią krótką chwilę, a ona już podniosła oczy znad robótki i widząc, że się jej przyglądam, rzekła: — Pan chce coś, pić, ja słabo mówię po angielsku. — Nie, dziękuję — odparłem. — Chciałbym zasnąć. — No to zamknij oko — odpowiedziała z uśmiechem, a podszedłszy do okna zaciągnęła zasłony, aby zaciemnić pokój. Ja jednak nie mogłem zasnąć na wspomnienie tego, co się wydarzyło w przeciągu zaledwie kilku godzin. ,Oto zostałem ranny i dostałem się do niewoli. Pomyślałem też o tym, jak niepokoić się będą moi rodzice, o tym, że po wyzdrowieniu czeka mnie zamknięcie w więzieniu, wszystko to w połączeniu z bólem rany nie pozwoliło mi na wypoczynek. Dziewczynka kilkakrotnie uchylała firanek, by przekonać się, czy nie śpię i czy czegoś nie potrzebuję, a potem cichutko wracała na swoje miejsce. Wieczorem przyszedł chirurg, zbadał mój puls, kazał położyć zimny kompres na nogę, która bardzo spuchła i coraz więcej mnie bolała. Powiedział pułkownikowi 0'Brienowi, że wprawdzie mam dużą gorączkę, ale stan mój jest na tyle dobry, na ile w takich okolicznościach można oczekiwać. 212.
r
Nie będą rozwodził się nad tym, jak przez dwa tygodnie cierpiałem po wyjęciu kuli i jak starannie byłem pielęgnowany przez 0'Briena, pułkownika i małą Celestynę w tym okresie rozdrażnienia i złego humoru, spowodowanego bólem i gorączką. Odczuwałem głęboką dla nich wdzięczność, a zwłaszcza dla Celestyny, która nie odstępowała mnie na dłużej niż na pół godziny, a gdy stopniowo przychodziłem do siebie, wszystko czyniła, aby mnie zabawić.
Rozdział
XIX
Przenoszą nas na bardzo nieprzyjemne kwatery — Nie zawsze tak samo upierzone ptaki tworzą stado — 0'Bricn mocno przycina podchorążemu z kutra i poznaje smak francuskiej stali — Marne widoki i marsz w głąb k r a j u
Gdy tylko byłem już na tyle zdrów, że mogłem zająć się moją małą pielęgniarką, sawiązała się między nami, jak można tego było się spodziewać, serdeczna przyjaźń. Naszym głównym zajęciem była wzajemna nauka f r a n cuskiego i angielskiego. M a j ą c tę nade mną przewagę, że znała już nieco język, zanim się poznaliśmy, a także dlatego, że była o wiele ode mnie pojętniejsza, zaczęła bardzo rychło płynnie mówić po angielsku na długo przedtem, zanim ja zdołałem sklecić k r ó t k i e zdanie po francusku. Ponieważ jednak było to nasze jedyne zajęcie i ponieważ obojgu nam zależało na tym, by się porozumieć, nauczyłem się bardzo prędko. Po pięciu tygodniach mogłem już wstawać z łóżka i kuśtykać po pokoju, a przed upływem dwóch miesięcy wróciłem całkowicie do zdrowia. P u ł kownik jednak nie meldował o tym gubernatorowi, w dzień więc leżałem na kanapie, ale o zmroku wymykałem się z domu i spacerowałem z Celestyną. Nigdy nie spędzałem czasu tak szczęśliwie jak podczas ostatnich dwóch tygodni, a jedyną stroną ujemną była myśl, że w k r ó t ce trzeba będzie przenieść się do więzienia. Spo214.
kojniejszy byłem co do matki i ojca, gdyz 0'Brien pisał do nich, zapewniając, iż czują się dobrze. Co więcej, fregata w kilka dni po nabzej wpadce podeszła do brzegu i przysłała parlamentariusza, aby się dowiedzieć, czy żyjemy i czy nic dostaliśmy się do niewoli, kapitan Savage zaś przysłał na ląd nasze rzeczy i dwieście dolarów gotówką do naszej dyspozycji, Toteż wiedziałem, że jeśliby nawet list 0'Briena nie dotarł do rodziców, dowiedzą się z pewnością, że jestem zdrów. Natomiast myśl 0 rozstaniu z Celestyną, dla której czułem tyle wdzięczności i oddania, była ogromnie bolesna 1 ilekroć o tym wspominałem, biedna Celestyna tak płakała, że i ja omal także i na próżno starałem się ją pocieszyć, pocałunkami spijając 'zy z jej oczu. Po upływie dwunastu tygodni chirurg nie mógł już dłużej odwlekać raportu o stanie mego zdrowia i otrzymaliśmy rozkaz, aby w przeciągu dwóch dni przygotować się do marszu do Tułonu, gdzie mieliśmy dołączyć do innej partii jeńców, aby wraz z nimi udać się w głąb kraju. Pominę opis naszego rozstania, które, jak czytelnik może sobie wyobrazić, bardzo było bolesne. Obiecałem Celestynie pisywać, ona zaś przyrzekła odpowiadać na moje listy, jeśli będzie to dozwolone. Uścisnęliśmy dłoń pułkownika 0'Briena, dziękując mu za jego uprzejmość, a ku jego ubolewaniu zostaliśmy oddani pod straż dwom kirasjerom, czekającym u drzwi. Ponieważ woleliśmy, by obowiązywał nas parol w drodze do Tulonu, żołnierze nie bardzo nas pilnowali. Wyruszyliśmy konno, 0'Brien wraz ze mną jechał przodem, a w pewnej odległości za nami francuscy kirasjerzy. Wygodnie jechaliśmy gościńcem to stępa, to kłusem, a że pogoda była rozkoszna, czuliśmy się znakomicie, zapominając prawie, że jesteśmy jeńcami. Kirasjerzy rozmawiając ze sobą 215.
podążali za nami w odległości dwudziestu jardów, a 0'Brien mówił, że zdumiewa go eleganckie postępowanie francuskiego gubernatora, który przydzielił nam dwóch ordynansów przyodzianych w tak wspaniałą liberię. Drugiego dnia pod wieczór przybyliśmy do Tulonu i gdy tylko weszliśmy w jego bramy, przekazano nas oficerowi o bardzo ponurym wyrazie twarzy, który po krótkiej rozmowie z kirasjerami gburowatym tonem oświadczył, że parol już nas nie obowiązuje, i oddał nas pod straż, dowodzoną przez kaprala, dając mu rozkaz zaprowadzić nas do więzienia w pobliżu arsenału. Daliśmy każdemu z kirasjerów po cztery talary za ich uprzejmość, po czym szybko popędzono nas do miejsca naszego uwięzienia. Zwierzyłem się 0'Brienowi ze swej obawy, że trzeba będzie pożegnać się ze wszystkim, co przyjemne. — Masz rację, Piotrusiu — odparł. — Istnieje pewien klejnot zwący się Nadzieją, który można znaleźć na dnie swego serca, gdy całkiem jest puste, toteż i nam nie wolno jej tracić d musimy starać się uciec przy pierwszej sposobności, tylko im mniej będziemy o tym mówili, tym lepiej. Po kilku minutach przybyliśmy na miejsce przeznaczenia, brama się otworzyła, a nas wepchnięto za nią szorstko wraz z naszymi węzełkami (zabraliśmy w drogę mało rzeczy, gdyż pułkownik obiecał nam resztę przysłać po zawiadomieniu go, w którym znajdujemy się obozie). Gdy drzwi się zamknęły i zazgrzytały ciężkie rygle, poczułem zimny dreszcz przenikający całe moje ciało. Jak tylko mogliśmy coś widzieć — więzienie nie było bardzo ciemne, wtrąceni jednak tak nagle, po jasnym blasku słonecznego dnia, niczego z początku nie mogliśmy rozróżnić — spostrzegliśmy, że znajdujemy się w towarzystwie 216.
*
około trzydziestu angielskich marynarzy. Większość z nich siedziała bądź to na kamiennej podłodze, bądź na kuferkach lub węzełkach, zawierających odzież, jaką zdołali ocalić. Ludzie ci rozmawiali, grali w karty lub w warcaby, a nasze przyjście zaledwie zwróciło ich uwagę, podniósłszy oczy zaspokoili swoją ciekawość, po czym wrócili do swoich zajęć. Często myślałem o tym, że samolubstwo przenika całą ich istotę. Wielu z tych nieszczęśników już od miesięcy przebywało w więzieiniu, a już krótkie nawet pozbawienie wolności wywołuje takie zobojętnienie na niedolę innych, jakie wówczas zaobserwowałem. Istotnie, jeden z nich widząc nas wchodzących, przerwał na chwilę grę w karty i wykrzyknął: — Hurra, chłopcy! im nas więcej, tym weselej! — Wydawał się uradowany widząc innych w takim samym nieszczęsnym położeniu, w jakim sam się znajdował. Chyba przez dziesięć minut staliśmy obserwując grupy tych ludzi, w końcu 0 ' B r i e n rzekł: — Zakotwiczmy gdzieś, nawet marny grunt jest lepszy niż głębia bez dna. Usiedliśmy w kącie- na węzełkach i blisko przez godzinę, ani słowa do nikogo nie mówiąc, przyglądaliśmy się otaczającej nas scenie. Czułem się tak nieszczęśliwy, że zupełnie nie mogłem mówić. Myślałem tylko o rodzicach w Anglii, o kapitanie i kolegach, którzy wesoło teraz żeglowali na fregacie, o uprzejmym pułkowniku 0'Brien i o drogiej małej Cełestynce. bzy spływały mi po policzkach, gdy obrazy minionego szczęścia szybko przesuwały się przed oczyma m e j wyobraźni. 0'Brien milczał cały czas, a tylko raz przemówił w te słowa: — Marnie się zapowiada, Piotrusiu. Byliśmy w więzieniu już chyba od dwóch godzin, gdy podszedł do nas jakiś chłopak o bla217.
214. dej wychudłej twarzy, odziany w lepiącą się cd brudu, potarganą kurtkę i rzekł: — Widzę po waszych mundurach, że jesteście oficerami, tak jak i ja. 0'Brien patrzył na niego przez chwilę, a następnie rzekł: — Na moją duszę i cześć, masz więc nad nami przewagę, bo to jest więcej, niż my możemy dostrzec u ciebie, ale wierzymy ci na słowo. Jakiż to okręt, proszę, miał nieszczęście utracić taką chlubę marynarki? — Byłem w stanie załogi kutra „Snapper" — odparł chłopak. — A wzięto mnie do niewoli na pryzie, który dowódca oddał pod moją komendę w celu doprowadzenia do Gibraltaru. Oni jednak nie chcą uwierzyć, że jestem oficerem. Zażądałem gaży oficerskiej i odpowiedniej racji żywnościowej, ale nie dają mi ani jednego, ani drugiego. — Natomiast wiedzą doskonale, że mv jesteśmy oficerami — rzekł 0'Brien — dlaczego więc wepchali nas tutaj razem z prostymi marynarzami? — Przypuszczam, że umieścili was t u t a j tylko chwilowo — odrzekł podchorąży z kutra. — Ale dlaczego, nie umiem powiedzieć. My też nie znaleźliśmy na to odpowiedzi, dopiero później, gdy dowiedzieliśmy się, jak się okaże z dalszego ciągu opowiadania, że oficer odbierający nas od kirasjerów posprzeczał się swego czasu z pułkownikiem 0'Brienem, który najpierw zagrał mu na nosie, a następnie przewiercił na wylot. Gdy kirasjerzy powiedzieli mu, z jakim szacunkiem traktował nas pułkownik 0'Brien, postanowił nam dokuczyć, jak tylko mógł, a wypisując meldunek o naszym przybyciu, opuścił słowo „oficerowie" i umieścił nas w zamknięciu razem ze zwykłymi marynarzami.
— To bardzo przykra sprawa nie otrzymywać tego, co się należy oficerowi — ciągnął dalej podchorąży. — Dają mi dziennie tylko bochenek czarnego chleba i trzy sous. Gdybym miał na sobie mój najlepszy mundur, tiigdy nic kwestionowaliby, że jestem oficerem, ale te łotry zagarniając pryz ukradli wszystkie moje rzeczy i teraz nic nie nam, tylko tę starą kurtkę. — No to będziesz na przyszłość doceniał wartość ubioru — odparł 0'Brien. — Wy podchorążowie z kutrów i kanonierek chodzicie zawsze tacy zaniedbani, że my, należący do fregat, nie uznajemy was prawie za oficerów, a tym bardziej za dżentelmenów. Widząc, jacy brudni i niechlujni chodzicie po nabrzeżu stoczni, omijamy was z daleka, jak więc możecie oczekiwać, by obcy traktowali was jak oficerów i dżentelmenów? Na sumienie, rozgrzeszam Francuzów z ich wątpliwościami, skoro my Anglicy mamy tylko twoje słowa na dowód tego, że jesteś oficerem — Bardzo to przykro być w ten sposób potraktowany przez kolegę oficera. Twój mundur będzie tak samo wyświechtany jak mój, gdy dłużej tu pobędziesz — rzekł młodzieniec. — To prawda, kochanku, ale przynajmniej będę miał przyjemne wspomnienie, że przybyłem tu jako dżentelmen — odwzajemnił się 0'Brien — mimo że wychodząc stąd będę miał nieco inny wygląd. Dobranoc i przyjemnych marzeń! Pomyślałem, że 0'Brien trochę za ostro mu przygadał, ale sam był zawsze tak niezwykle schludny i dobrze ubrany, odpowiednio do tego jak przystojny i dobrej budowy. Na szczęście, nie było nam przeznaczone długo przebywać w tej ohydnej norze. Po marnie spędzonej nocy, którą przesiedzieliśmy na to219.
bołkach, śpiąc, o ile się dało, oparci plecami 0 wilgotny mur, zostaliśmy o świcie obudzeni odryglowaniem drzwi więzienia, po czym nastąpił rozkaz wymarszu na dziedziniec. Spędzono nas razem jak stado baranów, otoczono strażą z nabitymi muszkietami, a przy wyjściu na dziedziniec ustawiono dwójkami. Ten sam oficer, który skierował nas do więzienia, dowodził oddziałem dozorujących żołnierzy. C B r i e n wystąpiwszy z szeregu, zwrócił się do nich mówiąc, że jesteśmy oficerami i że nie mają prawa traktować nas jak prostych marynarzy. Na to f r a n cuski oficer odparł, że posiada lepsze informacje, a my nosimy mundury, jakie do nas nie należą. 0'Brien wpadł we wściekłość, nazwał oficera kłamcą, żądając satysfakcji za obrazę, zaapelował też do francuskich żołnierzy, mówiąc iż pułkownik 0'Brien, stacjonujący w Cette, jest jego rodakiem i trzymał go we własnym domu przez dwa miesiące ,na parol, co już było wystarczającym dowodem, że jest oficerem. Po wysłuchaniu tego wyjaśnienia francuscy żołnierze zdawali się brać stronę 0'Briena, oznajmiając, iż żaden prosty angielski marynarz nie mógłby mówić tak dobrą francuszczyzną 1 że byli obecni przy tym, jak odesłano nas na parol, zapytali też, czy oficer jest gotów dać satysfakcję. Oficer rozgniewał się, a wyjąwszy szablę z pochwy uderzył 0'Briena płazem i patrząc na niego z pogardą kazał mu wstąpić do szeregu. T u t a j muszę zaznaczyć, że marynarze z okrętów wojennych, znajdujący się wśród jeńców, bardzo byli oburzeni, natomiast zabrani ze statków handlowych wydawali się uradowani obrażliwym traktowaniem 0'Briena. Jeden z francuskich żołnierzy powiedział złośliwie, że oficer widocznie nie lubi nazwiska 0'Brien. To doprowadziło oficera do takiej pasji, że przyskoczył do 0'Briena, wepchnął go do szeregu, 220.
a wyjąwszy pistolet zagroził, że strzeli mu w łeb. Muszę oddać sprawiedliwość francuskim żołnierzom, gdyż wszyscy krzyknęli: — Hańba! — Wydawało się, że nie są zdyscyplinowani w tym samym stopniu, co nasi żołnierze, bo nie odnosili się do oficera z takim samym szacunkiem jak żołnierze w naszym wojsku i byli swobodni w wypowiadaniu się, jednakże we wszystkich sprawach odnoszących się do służby wypełniali jego rozkazy bardzo skrupulatnie. Gdy 0 ' B r i e n wrócił do szeregu, patrzył wyzywająco na oficera, mówiąc mu, że na razie schowa zniewagę do kieszeni, ale ma zamiar wrócić do t e j sprawy w przyszłości i przy lepszej okazji. Wyprowadzono nas uszeregowanych dwójkami, na ulicy dołączyli d w a j dobosze, a nas otoczył tłum, jaki zebrał się, by gapić się na nasz odmarsz. Zagrzmiały bębny i ruszyliśmy w drogę. Dowodzący oficer, dosiadłszy małego konika, galopował na nim z obnażoną szablą tam i z powrotem wzdłuż kolumny łając, klnąc i płazując każdego jeńca, jeśli znalazł się nie na swoim miejscu. Niedaleko bramy dołączył do nas inny oddział jeńców, po czym zatrzymawszy nas -oznajmiono przez tłumacza, że jeśli ktokolwiek będzie usiłował zbiec, zostanie natychmiast zastrzelony. Po tej informacji znów ruszyliśmy w drogę. W pierwszym dniu marszu nie wydarzyło się nic szczególnego, z w y j ą t k i e m chyba dziwnej rozmowy 0'Briena z jednym francuskim żołnierzem, w której porównywali waleczność obydwóch naszych narodów. 0'Brien argumentował, że rodacy Francuza nie mogliby wytrzymać angielskiego ataku na bagnety. Francuz odpowiedział na to, że nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że Francuzi są tak samo dzielni jak Anglicy, a nawet jeszcze bardziej. Co zaś się tyczy niewytrzymania ataku na bagnety, to 221.
dzieje się tak nie dlatego, że są mniej waleczni, ale że są bardziej łaskotliwi. Gdy zatrzymaliśmy się na odpoczynek, dano nam czarny chleb i trochę kwaśnego wina. 0'Brien nakłonił jednego z żołnierzy, by poszedł kupić nam coś do jedzenia, ale oficer słysząc to bardzo się rozgniewał i kazał żołnierzowi wrócić na tył kolumny.
Rozdział
XX
0'Brien pojedynkuje się z francuskim oficerem i udowadnia, że największą sztuką w szermierce jest nie mieć o niej zielonego pojęcia — Dostajemy się na nowe k w a tery, z n a j d u j ą c je pod dobrą strażą
W nocy przybyliśmy do jakiegoś miasteczka, którego nazwy zapomniałem. Umieszczono nas na nocleg w starym kościele, gdzie bardzo marnie spędziliśmy noc. Nie dano nam ani źdźbła słomy, by się na n i e j położyć, a że połowa kościelnego dachu zapadła się, księżyc jasno świecił do wnętrza. Było to dla nas pewną pociechą, bo gdyby nas wszystkich siedemdziesięciu pięciu zamknięto w zupełnej ciemności, położenie nasze byłoby bardzo mizerne. Baliśmy się gdziekolwiek położyć, gdyż jak we wszystkich stary.ch zrujnowanych budynkach we Francji podłogę pokrywały nieczystości, a smród był straszliwy, 0 ' B r i e n pogrążony w myślach nie odpowiadał, gdy go o co pytałem, widać było, że rozpamiętuje zniewagę wyrządzoną mu przez francuskiego oficera. O świcie żołnierze z powrotem otworzyli kościelną bramę, a nas zaprowadzono na rynek, gdzie czekał z oficerami na czele już u f o r m o w a n y wojskowy oddział, który miał nas odebrać od straży eskortującej nas z Tulonu. Bardzo się ucieszyliśmy, ponieważ wiedzieliśmy, że przekazanie innemu oddziałowi uwolni nas od brutalnego oficera, s p r a w u j ą 223.
cego dotychczas kierownictwo nad jeńcami. Mieliśmy jednak pozbyć się go w inny sposób. Gdy francuscy oficerowie, robili przegląd idąc wzdłuż szeregów, ujrzałem wśród nich pewnego kapitana, z którym byliśmy w zażyłych stosunkach podczas pobytu u pułkownika 0'Briena w Cette. Zawołałem go po nazwisku, on odwrócił się, a ujrzawszy nas obydwóch, uścisnął nam ręce wyrażając zdumienie, że znajdujemy się w takiej sytuacji. 0'Brien dokładnie opowiedział mu, jak byliśmy traktowani, na co on i zebrani wokół nas oficerowie wyrazili swoje oburzenie. Major, dowodzący garnizonem tego miasta, wezwał owego oficera (będącego tylko porucznikiem), który przyprowadził nas z Tulonu, aby wytłumaczył powód tak niegodnego z nami postępowania. Ten zaprzeczył, jakoby źle nas traktował, i powiedział, iż poinformowano go, że nałożyliśmy oficerskie mundury nie należące do nas. Na to 0'Brien nazwał go kłamcą i tchórzem, mówiąc iż uderzył go płazem szabli, na co nie ważyłby się nie mając do czynienia z jeńcem, dodał wreszcie, że domaga się satysfakcji za wyrządzoną mu zniewagę i zwróciwszy się do oficerów zapytał, czy w wypadku gdyby mu odmówił, nie należałoby zerwać porucznikowi epolety z ramion. Dowodzący major i oficerowie udali się na naradę, a po kilku minutach oświadczyli, że porucznik powinien dać żądaną satysfakcję. Porucznik odpowiedział, że jest gotów, ale nie wydawało się, by miał na to ochotę. Pozostawiono jeńców pod strażą żołnierzy, dowodzonych przez jednego z młodszych oficerów, inni zaś w towarzystwie 0'Briena, moim i porucznika udali się niezbyt daleko za miasto. Idąc tam pytałem 0'Briena, jaką bronią będą walczyli. — Z całą pewnością — odparł — będziemy się bili na szable. 2^4
— Słuchaj, a czy masz jakieś pojęcie o szermierce? — Diablo małe, Piotrusiu, ale to jest tylko na moją korzyść. — Jak to możliwe? — zapytałem. — Powiem ci, Piotrusiu. Otóż jeśli jeden jest dobrym szermierzem, a drugi nie bardzo jest w tym biegły, to rzecz jasna, że ten pierwszy przewierci drugiego na wylot. Natomiast jeśli ten drugi nie ma o tym zielonego pojęcia, to sprawa nie jest taka prosta, ponieważ ten dobry szermierz jest w takim samym stopniu narażony na niespodzianki niewiedzą przeciwnika, jak ty jego biegłością. Macie więc już równiejsze szanse. Postanowiłem, Piotrusiu, nadziać tego typka jak na rożen albo niech się nie nazywam 0'Brien. — Miejmy nadzieję, że ci się uda, ale błagam cię, nie bądź zbyt pewny siebie. — Właśnie ta pewność siebie sprawi, że mi się to uda. Na krew 0'Brie,nów! Czy nie walił mnie płazem szabli, jakbym był błaznem w pantomimie? Zabiję tego łajdackiego pajaca, Piotrusiu, a moje słowo jest na wagę złota! Tymczasem przyszliśmy na miejsce. Francuski porucznik zdjął mundur i został tylko w koszuli i w spodniach, 0'Brien uczyniwszy to samo, zrzucił również buty i stanął na mokrej trawie w pończochach. Zmierzono szable i wręczono przeciwnikom, a ci w odpowiedniej od siebie odległości stanęli w pozycji. Muszę przygnać, że niepokój zapierał mi dech w piersiach. Sama myśl, że mogę stracić 0'Briena, napawała mnie bólem i przerażeniem. Wówczas poczułem wartość jego przyjaznych dla mnie uczuć i chętnie byłbym zajął jego miejsce i dał się przebić, żeby tylko jemu nie stała się krzywda. Z początku 0 ' B r i e n przybrał prawidłową pozycję obronną wzorując się na poruczniku, ale trwało u — Peter Simple t. I
225
to tylko kilka sekund, gdyż nagle skoczył i natarł na swego przeciwnika siekąc i kłując z zadziwiającą szybkością. Porucznik, broniąc się, odparowywał ciosy, aż znalazł sposobność zaatakowania 0'Briena. Ten nie trzymał już uniesionej lewej ręki w górze dla równowagi, ale uchwyciwszy nią szablę porucznika w odległości około sześciu cali od końca skierował ją pod swoje lewe ramię, a skoczywszy do przodu przeszył szablą ciało porucznika na wylot. Wszystko to nie trwało więcej niż jediną minutę, a porucznik po pół godzinie już nie żył. Francuscy oficerowie ogromnie byli zaskoczeni takim wynikiem walki, gdyż od razu widzieli, że 0'Brien nie ma pojęcia o szermierce. 0'Brien pękiem trawy wytarł szablę, oddał ją oficerowi, do którego należała, a podziękowawszy majorowi i wszystkim za bezstronność i dżentelmeńskie postępowanie, udał się z powrotem na rynek, gdzie zajął swoje miejsce w szeregu. Wkrótce potem dowodzący major podszedłszy do nas zapytał, czy zdajemy się na parol, bo w takim wypadku moglibyśmy wybrać najdogodniejszy dla siebie sposób podróży. Zgodziliśmy się, dziękując mu za jego grzeczność i uprzejmość, a ja nie mogłem się pozbyć myśli, ze francuscy oficerowie musieli czuć się nieco upokorzeni zwycięstwem 0'Briena, byli jednak zbyt dumni, by dać wyraz swoim uczuciom. Po opuszczeniu miasta 0'Brien powiedział mi, że gdyby nie eleganckie postępowanie oficerów, nie dałby parolu, jest bowiem przekonany, że ucieczka udałaby się nam z łatwością. Dyskutowaliśmy dość długo nad tą sprawą, zgadzając się w końcu na to, że biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności łatwiej nam będzie uciec, gdy będziemy lepiej pilnowani niż obecnie. Potrzebne n a m będą wstępne dobrze zgrane przygotowania, by wydostać się z tego kraju. 226.
Zapomniałem prawie nadmienić, że po naszym powrocie z pojedynku podcłiorąży z kutra wezwał 0'Briena, aby zażądał od komendanta uznania go za oficera, ale 0'Brien odrzekł, że nie ma na to dowodu, jak tylko jego słowo. Jeśli jest oficerem, musi to sam udowodnić, gdyż cały jego wygląd temu wyraźnie zaprzecza. — Przykra sprawa — odparł podchorąży. — Tylko dlatego że moja kurtka jest trochę zasmolona, mam stracić swój stopień? — Mój drogi chłopcze — mówił 0'Brien — to nie dlatego, że kurtka jest nieco poplamiona smołą, a dlatego, że to, co Francuzi nazywają tout ensemble*, jest niegodne oficera. Przyjrzyj się swojej twarzy w pierwszej napotkanej kałuży, a zobaczysz, że samo jej odbicie zabrudzi wodę. Patrz, jesteś tak zgarbiony, że barki wystają ci nad uszy, a plecy masz zgięte jak supeł na linie kotwicznej. A twoje spodnie? Podciągnąłeś nogawki tak wysoko, że widać półtora stopy wełnianych pończoch. Jednym słowem, spójrz na siebie i powiedz, założywszy, że jesteś oficerem, czy z szacunku dla służby nie jest moim obowiązkiem stawiać ci sprzeciw. Nie zgadza się to z moim sumieniem, mój drogi panie, ale pamiętaj, po powrocie do obozu będziesz mógł wszystko udowodnić, trzeba więc tylko trochę poczekać, aż kapitanowie przemówią za tobą, a to jest więcej, niż ja mogę zrobić. — To okropne — odparł podchorąży — że ja muszę jeść ten czarny żytni chleb. To bardzo nieładnie z pańskiej strony. — Ja ci powiem, co ładnie, a co nieładnie, ty nicponiu ze „Snappera". Więzienie będzie dla ciebie rajem, gdy dorwiesz się do żarcia. * Wszystko razem (całość).
15"
227
A jak. ci to będzie smakowało! A teraz zamkmj jadaczkę, bo im ogou Jonaszu w ego wieloryba, przysięgnę, że mam do czynienia z Hiszpanem. Nie mogłem się powstrzymać od myśli, że 0'Brien zbyt surowo postąpił z nieszczęsnym chłopakiem i czyniłem mu z tego powodu później wyrzuty. Na co on powiedział mi tak: — Piotrusiu, jeżeli jako podchorąży z kutra jest on kawałkiem oficera, to diabeł jest kawałkiem dżentelmena czy to z urodzenia, czy z wychowania. A ja nie mam obowiązku ratować każdego napotkanego łobuza. Na głowę świętego Piotra, zarumieniłbym się ze wstydu, gdyby mnie widziano w jego towarzystwie na najdzikszym trzęsawisku w Irlandii, a świadkiem byłaby tylko stara wrona. Pozwolono nam pozostawać znów na parolu i byliśmy przyzwoicie i uprzejmie traktowani przez oficerów, jacy na zmianę dowodzili oddziałami, przekazującymi jeńców z jednego miasta do drugiego. Po kilku dniach przybyliśmy do Montpellier, gdzie otrzymaliśmy rozkaz, aby pozostać tam na krótko, aż do otrzymania wskazań od rządu, do jakich obozów jeńcy mają być skierowani. W tym rozkosznym mieście korzystaliśmy z pełnpj swobody, gdyż nawet żandarm nam nie towarzyszył. Mieszkaliśmy stołując się w hotelu, wolno nam było chodzić, gdzie nam się podobało, a każdego wieczora zabawialiśmy się w teatrze. Podczas naszego tam pobytu napisaliśmy do pułkownika 0'Briena w Cette, dziękując za jego uprzejmość i opisując wszystko, co się wydarzyło po naszym rozstaniu. Ja również napisałem do Celestyny, dołączając mój nie zapieczętowany list do tego, jaki wysłaliśmy do pułkownika. Opowiedziałem j e j o pojedynku 0'Briena i o tym wszystkim, co według mnie mogło ją interesować; że przykro mi było rozstawać się z nią, że nigdy 22'ż
jej nie zapomnę, a ponieważ była tylko na wpół Francuzką, m a m nadzieję, że się znów spotkamy. Zanim opuściliśmy Montpellier, mieliśmy przyjemność otrzymać odpowiedź na hasze listy. Pułkownik bardzo był uprzejmy, szczególnie w liście do mnie, nazywał mnie swoim drogim chłopcem i wyrażał nadzieję, że rychło powrócę do rodziny i stanę się chlubą swego kraju. W liście do 0'Briena prosił, by nie narażał mnie na niepotrzebne niebezpieczeństwa i by pamiętał, że nie mogę jeszcze znosić nadmiernych trudów. Nie m a m wątpliwości, że ta przestroga odnosiła się do zamiaru ucieczki, żywionego przez 0'Briena, którego "nie ukrywał przed pułkownikiem, a ten przypuszczał, że będę uczestnikiem owego przedsięwzięcia. Odpowiedź Celestyny była w języku angielskim, ale zapewne ojciec jej pomagał, gdyż inaczej nie poradziłaby sobie tak dobrze. List był uprzejmy i czuły, jafc ona sama, również zakończony życzeniem, abym szybko powrócił do przyjaznych mi osób, które (jak mówiła) bardzo mnie muszą lubić. Była w rozpaczy, że nigdy się więcej nie zobaczymy, ale pocieszała się, jak mogła, myślą, że z pewnością będę szczęśliwy. Zapomniałem dodać, że pułkownik 0'Brień oznajmił w swoim liście, iż spodziewa się w każdej chwili rozkazu wyjazdu z Cette, aby albo objąć komendę nad jakimś wojskowym garnizonem w głębi kraju, albo dołączyć do armii, ale nie mógł powiedzieć, która z tych możliwości go czeka. W każdym razie są już spakowani, on zaś się obawia, że trzeba będzie przerwać naszą korespondencję, gdyż nie może powiedzieć, do jakiej miejscowości należałoby kierować listy. Nie mogłem się wówczas opędzić od myśli, że był to delikatny sposób zwrócenia nam uwagi, że jego korespondencja z na225.
rni nie była rzeczą właściwą, mając na względzie wzajemny nasz do siebie stosunek. Myślę jednak, że naprawdę miał wyjechać z Cette, gdyż nigdy nie uciekałby się do wykrętów. Muszę tutaj zapoznać czytelnika z pewnymi okolicznościami, których zapomniałem podać, a które miały miejsce wtedy, gdy kapitan Sawage posłał przez parlamentariuszy nasze ubrania i pieniądze. Pomyślałem, że słusznie się 0'Brienowi należy powiadomienie naszej fregaty, jak dzielnie się zachował. Wiedziałem, że sam nigdy o tym nie powie. Mimo iż bardzo wówczas byłem osłabiony, posłałem do pułkownika 0'Briena i poprosiłem go, by zapisał moje oświadczenie na temat tego wydarzenia, jak 0'Brien zagwoździł ostatnią armaitę, w następstwie czego, a także usiłowania ratowania mnie, dostał się do niewoli. Gdy pułkownik spisał to wszystko, prosiłem, by posłano po majora, który pierwszy wszedł z wojskiem do fortu, i by mu to przetłumaczono na francuski. Pułkownik uczynił mi zadość, a major oświadczył, iż każde słowo zgodne jest z prawdą. — Panie pułkowniku, czy major to potwierdza? Bardzo by się przysłużył 0'Brienowi. Major zgodził się natychmiast, a pułkownik 0'Brien załączył mój list z krótką notatką od siebie do kapitana Savage'a z pozdrowieniami i zapewnieniem, że jego dzielni oficerowie traktowani będą jak należy i z całą uprzejmością, na jaką pozwalają prawa wojny. 0'Brien nigdy nie wiedział o tym, że wysłałem ten list, pułkownik zaś na moją prośbę zachował to w sekrecie. Po dziesięciu dniach otrzymaliśmy rozkaz, żeby nazajutrz rano gotować się do wymarszu. Marynarze, wśród których znajdował się nasz nieszczęsny kolega podchorąży z kutra „Snapper"', zostali skierowani do Yerdun. 0'Brien, ja 230.
i ośmiu kapitanów statków handlowych, którzy dołączyli do nas w Montpellier, mieliśmy być posłani do Givet, ufortyfikowanego miasta w departamencie Ardenów. Ale jednocześnie nadeszło rozporządzenie rządowe, aby jeńców traktować z całą surowością i nie zezwalać na parol, a powodem tego była, jak nas poinformowano, śmierć francuskiego oficera w pojedynku z 0'Brienem. Władze wyrażały swoje niezadowolenie, że na to pozwolono. Bardzo wątpię, by do czegoś takiego dopuszczono w naszym kraju, ale francuscy oficerowie są prawie romantycznie rycerscy w swoim poczuciu honoru. Faktycznie uważałem, iż godni są być przeciwnikami Anglików, a w tej sytuacji wydają się więcej zasługiwać na szacunek i naszą życzliwość niż występując jako przyjaciele, odznaczający się cechami charakteru poniżającymi ich w naszej opinii. Nie będę rozwodził się nad wydarzeniami następnych trzech tygodni, podczas których traktowano nas na przemian to uprzejmie, to haniebnie, co zależało od usposobienia dowodzących nami. Muszę zauważyć, że gdy oficerami byli dżentelmeni z urodzenia, niezmiennie traktowali nas przyzwoicie, natomiast gdy tacy, którzy awansowali z niczego podczas rewolucji, byli szorstcy, a nieraz nawet brutalni. Upłynęły dokładnie cztery miesiące od czasu dostania się do niewoli, gdy przybyliśmy do wyznaczonego nam więzienia w Givet. — Piotrusiu — rzekł 0'Brien, oglądając w pośpiechu fortyfikacje i rzekę, dzielącą obydwa miasta. — Nie widzę, żeby mogli nam stanąć na przeszkodzie czy to Francuzi, czy Anglicy w zjedzeniu gwiazdkowego obiadu w Anglii. Z lotu ptaka widzę, jak to jest na zewnątrz, a teraz musimy się tylko zorientować w sytuacji, gdy znajdziemy się wewnątrz. 231.
Przyznaje, że Wioząc te fosy i wysokie wały forteczne, byłem odmiennego zdania, tak jak żandarm, idący obok nas, który zauważywszy, jak 0'Brien wszystko bacznie ogląda, rzekł do niego spokojnie po francusku: — Vous les croyez possible*! — Wszystko jest możliwe dla dzielnych ludzi. Dowiodły tego francuskie wojska — odparł 0'Brien. — Masz pan rację — rzekł żandarm zadowolony z uznania wyrażonego jego narodowi. — Życzę panu powodzenia, zasługuje pan na nie, ale... — i pokręcił głową. — Gdybym tylko dostał plan twierdzy, dałbym za niego pięć napoleonów — rzekł 0'Brien i spojrzał na żandarma. — Nie widzę przeszkód, by oficer nie mógł studiować fortyfikację, nawet gdy jest jeńcem — odparł żandarm. — Za dwie godziny znajdzie się pan za murami, a ja przypominam sobie. Że na planie obydwu miast twierdza uwidoczniona jest do tego stopnia dokładnie, by wyrobi! pan sobie o niej pojęcie. Ale już za długo rozmawiamy. — Rzekłszy to, żandarm wycofał się do tyłu. Po kwadransie znaleźliśmy się na Place d'Armes, gdzie, jak zwykle, czekał na nas z doboszami nowy oddział wojska, z którym paradowaliśmy przez miasto, zanim nie ustawiono nas przed domem gubernatora. Powinienem był wspomnieć, że działo się tak na rozkaz rządu w każdym mieście, przez które przechodziliśmy. Bardzo to było poniżające, ale jeńców było tak mało, że robiono z nas wystawę przy każdej sposobności. Zatrzymawszy się przed domem gubernatora, zobaczyliśmy, że żandarm, który zostawił nas na placu, daje 0'Brienowi * P a n wierzy, że to możliwo!
232.
zriafc. chciał powiedzieć, że już ms. 0'Brien w y j ą ł pięć napoleonów, a owinąwszy je w papier trzymał w ręce. Za chwilę podszedł żandarm, podał 0'Brien©\vi starą jedwabną chusteczkę, mówiąc: — Vctre mouchoir, monsieur*. — Mera - odparł 0'Brien, wkładając ją do kieszeni wraz z zawiniętą w nią mapą, — VoiCi i boire, mon ami** — i wsunął papierek z pięcioma napoleonami żandarmowi w rękę, a ten natychmiast się wycofał. Było to pomyślne dla nas zdarzenie, gdyż jak później się przekonaliśmy, przy nazwisku 0'Briena i moim znajdowała się uwaga, aby nie pozwolić na parol i nie wypuszczać z twierdzy nawet pod dozorem. Zaiste i bez tego zastrzeżenia nie pozwolcno by nam na to, gdyż porucznik zabity przez 0'Briena był bliskim krewnym komendanta twierdzy, a ten był tak samo rmuvais suje '"', jak j e g o powinowaty. Postaliśmy, jak 7. przez całą godzinę przed domem gobe- r.fttora, aby r a s dokładnie obejrzano i policzone na apelu. Po czym zostaliśmy odprowadzeni 1 :a kilka minut znaleźliśmy się zamknięci \ jednej z najsilniejszych twierdz Francji. • Pańska chusteczka, panie. *• Oto napiwak, mój przyjacielu. •»" Isjdak
Rozdział
XXI
0'Brien dostaje awans i obaj wymykamy się
z Givet
na bez
porucznika pożegnania
O ile miałem wątpliwości co do możliwości ucieczki oglądając twierdzę z zewnątrz, o tyle gdy wprowadzono nas do środka, doszedłem do przekonania, że to jest zupełnie niemożliwe i powiedziałem o tym 0'Brienowi. Znaleźliśmy się na dziedzińcu otoczonym wysokim murem. Budynki, przeznaczone dla jeńców, okryte jednospadzistym dachem, wzniesiono na jednym boku placu, na każdej zaś jego stronie był wartownik, obserwujący nas z góry. Wszystko to miało wygląd jamy, jaką teraz b u d u j e się dla niedźwiedzi, tylko o wiele większej. 0 ' B r i e n odpowiedział mi w te słowa: — Bzdura, Piotrusiu! Właśnie takie środki ostrożnosci, jakie tu m a j ą , pozwolą n a m na wymknięcie się stąd. A teraz cicho bądź i nie gadaj, bo zawsze kręcą się szpicle rozumiejący po angielsku. Zaprowadzono nas do pomieszczenia przeznaczonego dla sześciu jeńców i dostarczono nasze bagaże, po uprzednim zrewidowaniu. — Coraz lepiej, Piotrusiu — zauważył 0'Brien. — Niczego nie znaleźli! — A co to miało być? 234.
— Tylko taka mała kolckcyjka przedmiotów, mogących bardzo się kiedyś przydać. Pokazał mi teraz coś, o czym zupełnie nie wiedziałem. Było to podwójne dno bardzo sprytnie skonstruowane w jego k u f e r k u i wyklejone papierem jak całe wnętrze. — A co tam jest, 0'Brien? — spytałem. — Mniejsza z tym. Kazałem to zrobić w Montpellier. Zobaczysz, jak przyjdzie na to <'zas. Weszli mieszkający z nami w tym pokoju jeńcy, ale opuścili go po piętnastu minutach, gdyż dzwoniono na obiad. — Teraz, Piotrusiu — rzekł 0'Brien — m u szę pozbyć się swego ładunku. Zamknij drzwi na klucz. 0'Brien rozebrał się, a zdjąwszy koszulę i bieliznę pokazał mi jedwabną linę grubą na pół cala, mającą węzeł co dwie stopy, jaką był okręcony na całym ciele. Długość jej wynosiła około trzydziestu stóp. Obracając się odwijał ją z siebie, mówiąc: — Noszę ją na sobie, Piotrusiu, cały czas, odkąd wyszliśmy z Montpellier. Nie masz pojęcia, jakie wycierpiałem męki. Ale musimy dostać się do Anglii, żeby nie wiem co. Patrząc na 0'Briena, jak uwalniał się z liny, mogłem sobie łatwo wyobrazić, ile się nacierpiał. W wielu miejscach miał zdartą skórę do żywego mięsa skutkiem ciągłego tarcia liny, a gdy ją całą zdjął i nałożył ubranie, padł zemdlony. Bardzo się przeraziłem, ale zanim wezwałem pomocy, pamiętałem o tym, by schować linę do kuferka, a zamknąwszy, w y j ą ć klucz. On wkrótce przyszedł do siebie i zapytany, co mu brakuje, powiedział, iż od dzieciństwa podlega atakom mdłości. Poważnie spojrzał mi w oczy, ja zaś pokazałem mu klucz i to wystarczyło. 235.
Rozdział
XXI
0'Brien dostaje awans na porucznika i obaj wymykamy się bes pożegnania z Givet
0 ile miałem wątpliwości co do możliwości ucieczki oglądając twierdzę z zewnątrz, o tyle gdy wprowadzono nas do środka, doszedłem do przekonania, że to jest zupełnie niemożliwe i powiedziałem o tym 0'Brienowi. Znaleźliśmy się na dziedzińcu otoczonym wysokim m u r e m . Budynki, przeznaczone dla jeńców, okryte jednospadzistym dachem, wzniesiono na jednym boku placu, na każdej zaś jego stronie był wartownik, obserwujący nas z góry. Wszystko to miało wygląd jamy, jaką teraz buduje się dla niedźwiedzi, tylko o wiele większej. 0 ' B r i e n odpowiedział mi w te słowa: — Bzdura, Piotrusiu! Właśnie takie środki ostrożnosci, jakie tu m a j ą , pozwolą n a m na wymknięcie się stąd. A teraz cicho bądź i nie gadaj, bo zawsze kręcą się szpicle rozumiejący po angielsku. Zaprowadzono nas do pomieszczenia przeznaczonego dla sześciu jeńców i dostarczono nasze bagaże, po uprzednim zrewidowaniu. — Coraz lepiej, Piotrusiu — zauważył 0 ' B r i e n . — Niczego nie znaleźli! — A co to miało być? 234.
— Tylko taka mała kolekcyjka przedmiotów, mogących bardzo się kiedyś przydać. Pokazał mi teraz coś, o czym zupełnie nie wiedziałem. Było to podwójne dno bardzo sprytnie skonstruowane w jego k u f e r k u i wyklejone papierem jak całe wnętrze. — A co tam jest, 0'Brien? — spytałem. — Mniejsza z tym. Kazałem to zrobić w Montpellier. Zobaczysz, jak przyjdzie na to ezas. Weszli mieszkający z nami w tym pokoju jeńcy, ale opuścili go po piętnastu minutach, gdyż dzwoniono na obiad. — Teraz, Piotrusiu — rzekł 0'Brien — muszę pozbyć się swego ładunku. Zamknij drzwi na klucz. 0'Brien rozebrał się, a zdjąwszy koszulę i bieliznę pokazał mi jedwabną linę grubą na pół cala, mającą węzeł co dwie stopy, jaką był okręcony na całym ciele. Długość jej wynosiła około trzydziestu stóp. Obracając się odwijał ją z siebie, mówiąc: — Noszę ją na sobie, Piotrusiu, cały czas, odkąd wyszliśmy z Montpellier. Nie masz pojęcia, jakie wycierpiałem męki. Ale musimy dostać się do Anglii, żeby nie wiem co. Patrząc na 0'Brieina, jak uwalniał się z liny, mogłem sobie łatwo wyobrazić, ile się nacierpiał. W wielu miejscach miał zdartą skórę do żywego mięsa skutkiem ciągłego tarcia liny, a gdy ją całą zdjął i nałożył ubranie, padł s-emdlony. Bardzo się przeraziłem, ale zanim wezwałem pomocy, pamiętałem o tym, by schować linę do kuferka, a zamknąwszy, w y j ą ć klucz. On wkrótce przyszedł do siebie i zapylany, co mu brakuje, powiedział, iż od dzieciństwa podlega atakom mdłości. Poważnie spojrzał mi w oczy, ja zaś pokazałem mu klucz i to wystarczyło. 235.
Prr.cz kilka dni 0'Bricn, który istotni o Hic czul się dobrze, pozostawał bez przerwy w pokoju. W owym czasie często studiował mapę dostarczoną przez żandarma. Pewnego dnia rzekł do mnie: — Piotrusiu, a umiesz ty pływać? — Nie umiem — odparłem. — Ale to nieważne. — A właśnie że ważne, bo zrozum, musimy przekroczyć Mozę, a nie zawsze będzie łódka pod ręką. Popatrz, te twierdzę oblewa z jednej strony rzeka i ten bok jest najsilniej umocniony, ale najsłabiej strzeżony, tędy zatem musimy uciekać. Przewidziałem dokładnie całą naszą drogę, aż dojdziemy do drugiej linii fortecznych wałów, ale gdy znajdziemy się w rzece, a ty nie umiesz pływać... Muszę obmyślić jakiś pposób, aby cię utrzymać na powierzchni. — Więc postanowiłeś uciekać, 0'Brien? Nie mogę pojąć, jak wejdziemy choćby na ten mur, gdy czterech wartowników gapi się nam prosto v/ twarz. — Nie przejmuj się tym, Piotrusiu, i pilnuj swego nosa. Najpierw powiedz mi, czy chcesz ze mną spróbować szczęścia, czy nie? — Tak — odparłem. — Z całą pewnością, jeśli tylko ufasz mi na tyle, by wziąć mnie na towarzysza. — Powiem ci prawdę, Fiotrusiu, że nie dałbym grosza za to, by uciekać bez ciebie. Razem nas wzięto i jeśli Bóg pozwoli, razem brykamy, ale nie w tym miesiącu. Naszym najlepszym sprzymierzeńcem będzie paskudna pogoda i ciemna noc. Więzienie nasze pod wieloma względami różniło się od Verdun i innych. Nie byliśmy na parolu, a kontakt z mieszkańcami miasteczka mieliśmy minimalny. Niektórym z nich wolno było przychodzić i dostarczać różnych przed236.
*
miotów, aia koszyki ich rewidowano, aby zoa dać, czy nie zawierają czegoś, co mogłoby jeńcom posłużyć do ułatwienia ucieczki. Bez środków ostrożności, zastosowanych przez 0'Briena, wszelka próba byłaby bezużyteczna. A jednak 0 ; Brienowi, jak tylko opuścił pokój, udało się zdobyć kilka drobnych przedmiotów, a zwłaszcza kłębki szpagatu, gdyż jeńcy zabawiali się puszczaniem latawców. To jednak zostało zakazane po tym jak sznurek, celowo czy też nie, zaczepił się o zamek muszkietu wartownika, obserwującego nas z góry, i wyrwał mu go z ręki. Komendant wydał rozkaz, że latawców więcej puszczać nie wolno. Było to bardzo pomyślne, gdyż 0 ' B r i e n stopniowo wykupił wszystek szpagat należący do innych jeńców, a że wchodziło w grę przeszło trzy setki, cichaczem uzbierał tyle, że wystarczyło na uplecenie silnego sznura stosując węzły znane tylko marynarzom. — A teraz, Piotrusiu — rzekł do mnie pewnego, dnia — nie potrzebuję już niczego, tylko parasola dla ciebie. — Po cóż mi parasol? — Po to, byś się nie utopił od nadmiaru wody, to wszystko. — Przecież w deszczu się nie utopię. — Oczywiście że nie. Ale kup nowy parasol jak najprędzej możesz. Tak też zrobiłem, 0'Brien zaś przetopił wosk pszczeli razem z oliwą i tą mieszaniną kilkakrotnie powlókł tkaninę parasola, a potem starannie ukrył go w swoim sienniku. Zapytany, czy zamierza wtajemniczyć innych jeńców w swoje plany, odparł przecząco, mówiąc, że jest zbyt wielu, którym nie można ufać, on więc nie może ufać nikomu. Już dwa miesiące przebywaliśmy w Givet, gdy jednemu z więzionych tam poruczników przysłano urzędową li237.
>.t« nominacyjną. Oficer ten przyszedł do 0'Briesia, pytając, jak ma na imię. — Oczywiście że Terence — odpowiedział 0'Brien. — Wobec tego — oświadczył porucznik — niecli mi będzie wolno pogratulować panu awansu, gdyż umieszczono pana w dzienniku urzędowym za sierpień. — To musi być jakaś pomyłka. Proszę mi pokazać. Fakt, wyraźnie jest Terence 0'Brien. Czyżby jakiś inny faeet obrabował mnie z nazwiska i awansu W tym samym czasie? Nie wiem, co ma znaczyć ta bzdura. Nie wierzę ani jednemu słowu. Nie mam przecież więcej protekcji niż pies wykradający mięso przeznaczone dla kota. — Słuchaj, 0'Brien — wtrąciłem. — Nie widzę powodu, dlaczego nie miałbyś awansować. Z wszelką pewnością zasłużyłeś choćby za to, czego dokonałeś wówczas, gdy dostałeś się do niewoli. — A cóż takiego zrobiłem, Piotrusiu-naiwniaczku? Załadowałem cię na plecy zupełnie tak samo jak nasi chłopcy hamaki, gdy bosman gwiżdże, że czas iść spać. Ale pomijając to czy zasłużyłem, czy nie, kto mógł wiedzieć, co się działo na baterii, z wyjątkiem ciebie, mnie i zabitego puszkarza? Wytłumacz mi to, Piotrusiu, jeśli potrafisz. — Zdaje się, że mogę to zrobić — odparłem i gdy porucznik wyszedł, powiedziałem 0'Brienowi o tym, że napisałem do kapitana Savage'a, a wiarogodność faktów potwierdził major, który wziął nas do niewoli. — Wiesz, Piotrusiu — rzekł 0'Brien po chwili — jest taka bajka o lwie i myszce. Jeśli za twoim staraniem dostałem awans, wynika z tego, że mysz ważniejsza jest od lwa. Zamiast jednak się cieszyć, będę się martwił, dopóki w 236.
ten czy inny sposób nie spfawdzę, czy to prawda. Jest to więc jeszcze jeden powód więcej dostać się jak najszybciej do Anglii. Przez następnych kilka dni 0'Brien bardzo był niespokojny, ale na szczęście tymczasem nadeszły listy. Jeden był do mnie od ojca, który pisał, że mogę korzystać z kredytu na jego rachunek, aby mi nie zabrakło potrzebnych pieniędzy, dodając, że cała rodzina ograniczy swoje wydatki, byle mi umożliwić nabycie tych wszelkich udogodnień, jakie są dostępne w mojej nieszczęsnej sytuacji. Dobroć jego rozczuliła mnie do łez i bardziej niż kiedykolwiek pragnąłem rzucić się w jego ramiona, by mu podziękować. Donosił tez, że mój stryj William zmarł, więc tylko jedna osoba stała na drodze do tytułu lorda, natomiast dziadek cieszy się znakomitym zdrowiem i ostatnio był dla niego bardzo uprzejmy. Matka bardzo się tym martwi, że znajduję się w niewoli, i prosi, bym pisywał tak często, jak to jest możliwe. List, jaki otrzymał 0'Brien, był od kapitana Savage'a Naszą fregatę wysłano do Anglii i urzędową korespondencją, o czynach zaś 0'Briena zameldowano Admiralicji, która w nagrodę awansowała go do stopnia porucznika. 0'Brien przyszedł do mnie z tym listem, a gdy go wręczał, twarz jego jaśniała radością. W zamian podałem m ó j list, który natychmiast przeczytał. — Piotrusiu, mój chłopcze, jestem ci ogromnie zobowiązany. Będąc ranny i w gorączce pomyślałeś o mnie, m a j ą c dość powodów, by myśleć tylko o sobie, ale ja nigdy nie dziękuję samymi słowami. Widzę, że twój stryj William nie żyje. Ilu masz jeszcze stryjów? — Tylko stryja Jana. Jest żonaty i ma już dwie córki. — Bóg z nim. Niech dalej trzyma się tylko 239.
żeft:,kiej branży, -i^i. . umrzesz, bę« dziesz jegzcza lordem. — Bajki, 0'Brien. Nic- niani żadnych wido ków. Nie zawracaj mi głowy takimi głupimi pomysłami. — A jakie widoki miałem na to, by zostać porucznikiem, a czy nim nie zostałem? Słuchaj, Piotrusiu, pomogłeś mi w awansie na porucznika, ja zaś zrobię z ciebie c z ł o w i e k a , a to rzecz ważniejsza. Widzę, że przy całej twojej naiwności nie taki z ciebie głuptas. Niby zawsze zasięgasz rady, lecz w krytycznej sytuacji potrafisz myśleć i działać samodzielnie. Taki talent nie może się marnować w tej przeklętej dziurze. Więc, mój chłopcze, przygotuj się na opuszczenie tego miejsca w przeciągu tygodnia, jeśli wiatry i pogoda będą pomyślne. To znaczy: nie łagodny wiatr i piękna pogoda. Im będzie paskudniej, tym lepiej. Czy będziesz gotów o każdej godzinie nocy: gdy cię zawołam? — Tak jest, 0 ' B r k n , będę i zrobię wszystko, na co mnie stać. — Nie słyszałem o takim, by potrafił zrobić więcej. Ale, Piotrusiu, zrób mi tę przyjemność, skoro jestem porucznikiem, zasalutuj mi choć jeden jedyny raz, to wszystko. Oddaj mi honory, bo chcę zobaczyć, jak to wygląda. — Poruczniku 0'Brien — rzekłem stając na baczność i przykładając dłoń do kapelusza. — Czy ma pan jeszcze jakieś dla mnie rozkazy? — Tak jest, sir — odparł. — Abyś nie ważył się więcej mi salutować, chyba że pożeglujemy razem na jednym okręcie, ale to już inna historia. Mniej więcej w tydzień później 0'Brien podszedł do mnie mówiąc: — Nowa kwadra księżyca zaczęła się paskudną pogodą, jeśli się utrzyma, przygotuj się do wyruszenia. Włożyłem wszystko, co potrzeba,
do twego plecaka. To może być już dzisiejszej nocy. Idź do łóżka i wyśpij się z góry na cały tydzień, bo jeśli nam się uda, w przyszłym tygodniu mało będziesz miał sposobności do spania. Było około ósmej. Poszedłem do łóżka i blisko północy 0 ' B r i e n obudził mnie, każąc mi ostrożnie się ubrać i zejść do niego na dziedziniec. Zrobiłem tak, nic budząc nikogo. Przekonałem się, że noc była czarna jak smoła (było to w listopadzie), a deszcz lał strumieniami. Wiatr dął silny, wył wokół dziedzińca i zamiatał strugi deszczu we wszystkich kierunkach, wirując to w jedną, to w drugą stronę. Upłynął pewien czas, zanim znalazłem 0'Briena, zajętego ciężką pracą, a że zapoznał mnie ze wszystkimi swymi planami, mogę je teraz objaśnić. Otóż w Montpellier wystarał się o kawałki żelaza długości osiemnastu cali, zakończone z jednego końca świdrem, a z drugiego kwadratową główką, do której pasowała odejmowana iąezka. Dla ostrożności miał zapasową rączkę, każda zaś z nich pasowała do każdego żelaza. 0"Brien wkręcał takie żelazo w szparę między kamieniami, z jakich mur był zbudowany, a następnie usiadłszy na nim, umocowywał następne o trzy stopy wyżej. Dokonawszy tego, stawał na niższym żelazie trzymając się drugiego, będącego na wysokości mniej więcej jego biodra, i wkręcał trzecie, zawsze o jakieś sześć cali w bok jedno od drugiego, a nie w pionie jedno nad drugim. Gdy już wkręcił swoich sześć żeiaz, znalazł się w połowie muru, a umocowawszy linę, którą miał okręconą na szyi, do najwyższego żelaza, opuścił się w dół i wykręciwszy cztery dolne wspiął się po linie na piąte i trzymając się żelaza nad sobą rozpoczął wszystko od nowa. W ten sposób po półtorej godzinie wydostał się na szczyt muru, a umoco13 — Peter S i a n i a t, X
wawszy ostatnie żelazo i przywiązawszy linę znów opuścił się na dół. — Słuchaj, Piotrusiu — rzekł. — Nie ma obawy, by wartownicy mogli nas zobaczyć, nawet gdyby mieli kocie oczy, a i to dopiero wtedy, gdy znajdziemy się na murze. Natomiast na stoku trzeba się będzie czołgać na brzuchu do wałów fortecznych. Idę teraz na górę z wszystkim, co mamy. Dawaj mi swój plecak, lżej ci będzie się wspinać, a pamiętaj, gdyby mnie spotkał jakiś wypadek, uciekaj do łóżka. Na odwrót, jeśli szarpnę linę trzy lub cztery razy w górę i w dół, w d r a p u j się po niej tak szybko, jak możesz. 0'Brien naładował na siebie drugą linę, dwa plecaki i inne przybory, o jakie się wystarał, a na końcu wziął parasol. — Piotrusiu, jeśli lina wytrzyma mnie z tym wszystkim, to tym bardziej takie stworzonko jak ty, więc nic się nie bój. Wyszeptawszy to rozpoczął swoją wspinaczkę, a po trzech minutach był na górze i szarpnął linę. Natychmiast podążyłem za nim, przekonawszy się, jak łatwo było się wspinać po linie, mając co dwie stopy węzeł do oparcia nogi. Znalazłem się na górze tak samo szybko jak on. Złapał mnie za kołnierz i położył mi swoją mokrą dłoń na ustach. Ległem przy nim, a on wciągnął linę na górę. Następnie poczołgaliśmy się na brzuchu po stoku, aż dotarliśmy do wału. Wicher dął straszliwie, a deszcz siekł 1ak mocno, że wartownicy nas nie zobaczyli, co naprawdę nie było ich winą, bo nie można było nas widzieć. Upłynął pewien czas, zanim 0'Brienowi udało się znaleźć miejsce dokładnie nad mostem zwodzonym ponad pierwszą fosą. Znalazłszy je umocował żelazo i spuścił linę na dół. — Teraz, Piotrusiu, lepiej niech ja znów pój242.
dę pierwszy, a gdy z dołu potrząsnę liną, znaczy wszystko w porządku. 0'Brien zszedł w dół, po kilku minutach lina zadrgała, a podążywszy za nim znalazłem się w jego ramionach tuż w umocowaniu zwodzonego mostu, który był podniesiony. 0 ' B r i ę n poszedł naprzód po łańcuchach, a ja za nim. Gdy przekroczyliśmy fosę, przekonaliśmy się, że wrota są zamknięte, co nas zaskoczyło. Wydobył swoje wytrychy, by otworzyć zamek, ale nie udało się i utknęliśmy. — Słuchaj, 0'Brien, musimy podkopać się pod wrota, aby się pod nimi przeczołgać. — Piotrusiu, nigdy nie myślałem, że z ciebie taki wspaniały chłop. Porządnie napracowaliśmy się, zanim dziura była odpowiednio duża, a robiliśmy to za pomocą pozostałego żelaza i klucza, jaki 0'Brien miał ze sobą. Tym sposobem przedostaliśmy się pod wrotami w przeciągu około godziny. Wrota te wiodły do niższego wału, ale by tam się dostać, musieliśmy przejść przez strzeżoną przestrzeń. Posuwaliśmy się bardzo ostrożnie, gdy nagle usłyszeliśmy jakiś hałas. Zatrzymawszy się, stwierdziliśmy, że było to chrapanie twardo śpiącego wartownika. Nie spodziewaliśmy się go tutaj, byliśmy więc tym zaskoczeni. Minąć go nie mogliśmy, bo postawiono go właśnie w tym miejscu, w którym musieliśmy przytwierdzić żelazo, aby opuścić się po dolnym wale do rzeki. 0 ' B r i e n zastanowił się przez chwilę. — Musisz teraz udowodnić, Piotrusiu, że jesteś prawdziwym mężczyzną. On śpi mocno, ale trzeba przerwać ten jego hałas. Ja mu zatkam gębę, a w tym samym momencie ty otworzyć musisz panewkę jego muszkietu, aby nie mógł strzelać. — Nie bój się, 0'Brien, zrobię to. Ostrożnie podpełzliśmy do wartownika, 243.
0 ' B r i e n skinął na mnie, bym położył kciuk na panewce, gdy zaś io uczyniłem, zatkał ręką usta wartownika, a ja otworzyłem panewką. Żołnierz zaczął się szamotać i pociągnąwszy za spust chciał wystrzelić na alarm, ale muszkiet oczywiście nie wypalił, on zaś w przeciągu minuty był nie tylko zakneblowany przez 0'Brie~ aa, ale i związany przy m o j e j pomocy. Zestawiwszy go, podeszliśmy do wału i umocowawszy znów żelazo 0 ' B r i c n opuścił się w dół. Podążyłem za nim i znalazłem go w rzece, uczepionego liny. Parasol był otwarty i odwrócony do góry, a dzięki p o w l e k a j ą c e j go mieszaninie nie przepuszczał wody, ja zaś, jak mi to uprzednio wyjaśnił 0 ' B r i e n , miałem tylko na odległość ramienia trzymać się dwóch uchwytów, jakie zamocował do szpica znajdującego się pod wodą parasola. W tym samym miejscu 0 ' B r i e n założył linę holowniczą, którą trzymając w zębach przeholował mnie w dół rzeki o jakieś sto jardów z dala od twierdzy, gdzie wylądowaliśmy. 0 ' B r i e n był tak wyczerpany, że przez kilka m i n u t leżał bez ruchu, a ja •i. zimna byłem zupełnie zdrętwiały. — Piotrusiu — rzekł. — Dzięki Bogu udało się, jak dotąd. Musimy jednak odskoczyć stąd jak najdalej, bo za dwie godziny będzie dniało. 0 ' B r i e n w y j ą ł manierkę z wódką i obaj w y chyliliśmy p r z y n a j m n i e j po pół kubka. Ale w naszej sytuacji nie mogliśmy sobie pozwolić na popijanie. Poszliśmy brzegiem rzeki, aż napotkaliśmy stateczek holujący za rufą małą łódeczkę. 0 ' B r i e n podpłynął i odciąwSzy faleń bez wchodzenia do łódki przyholował ją do brzegu. Na szczęście znajdowały się w n i e j wiosła, wsiedliśmy więc, a odbiwszy od brzegu wiosłowaliśmy w dół rzeki aż do świtania. — W porządku, Piotrusiu. Teraz l ą d u j e m y . To jest Las Ardeński. 244.
Wyszliśmy na brzeg, a "Umieściwszy wiosła w łódce zepchnęliśmy ją na środek rzeki, aby myślano, że zerwała się z cumy, sami zaś pośpieszyliśmy w leśny gąszcz. Ciągle jeszcze padał ulewny deszcz. Drżałem na całym ciele i szczękałem zębami z zimna, ale nic nie można było na to poradzić. Wychyliliśmy znów po kieliszku wódki i zupełnie wyczerpani zmęczeniem i przeżyciami wkrótce twardo zasnęliśmy na łożu umoszczonym z uzbieranych liści.
Rozdział
XXII
Doniosłe następstwa prawa ciążenia — 0'Brien czyni sam siebie żandarmem i bierze nade mną władzę — Zostajemy wykryci i zmuszeni do ucieczki — Rozkosze zimowego biwaku
244.
Obudziwszy się dopiero w południe przekonałem się, że 0 ' B r i e n przykrył mnie liśćmi prawie na stopę grubo, aby osłonić od niepogody. Było mi zupełnie ciepło i przyjemnie; ubranie wyschło na mnie, nie ochładzając mego ciała. — Bardzo to było miłe z t w o j e j strony, 0 ' B r i e n — rzekłem. — Nie ma o czym mówić, Piotrusiu. Ciężkie cię jeszcze czekają trudy, muszę więc dbać 0 ciebie. Jesteś dopiero pączkiem, a ja już rozkwitłą różą. — Mówiąc to p r z y t k n ą ł manierkę z wódką do ust, a następnie podał ją mnie. — No a teraz, Piotrusiu, ruszamy. Możesz być pewny, że poszukując nas przetrząsną całą okolicę. Szczęściem, jest to wielki las i gdy tylko u k r y j e m y się w jego gąszczu, równie dobrze mogliby szukać szpilki w stogu siana. — Zdaje się, że Szekspir wymienia ten las w jednej ze swoich sztuk. — Bardzo możliwe, Piotrusiu — odparł 0 ' B r i e n . — Ale dla nas to nie sztuka teatralna 1 to, co się przyjemnie czyta, nie jest zabawne jąr rzeczywistości. Często obserwowałem, że ci
twoi pisarze nigdy nie uwzględniają warunków atmosferycznych. — Wybacz, 0'Brien, ale w dramacie Król Lear pogoda jest straszliwa. — Być może. Ale co to był za król, który wychodził na dwór w taką pogodę? — Robił to król Lear dostawszy pomieszania zmysłów. — W takim razie się nie dziwię, ale zbiegli jeńcy mają ku temu inne powody. A więc w drogę! Wyruszyliśmy, przedzierając się przez gęstwinę. Trwało to około trzech godzin. 0'Brien dla orientacji od czasu do czasu spoglądał na swój kieszonkowy kompas. Zaczęło się ściemniać i 0'Brien zaproponował postój. Zrobiliśmy sobie na noc posłanie z liści i spaliśmy o wiele wygodniej niż poprzedniej nocy. Cały chleb nasz przemókł, ale pocieszaliśmy się, że może i lepiej, bo byliśmy bez kropli wody. Mięso, jakie mieliśmy ze sobą, mogło wystarczyć na tydzień. Położyliśmy się więc i wkrótce zasnęliśmy. Około piątej nad ranem 0'Brien zbudził mnie, kładąc mi delikatnie rękę na ustach, a usiadłszy zobaczyłem niedaleko od nas duże ognisko. — Oto dopadli nas Filistyni, Piotrusiu — rzekł. — Zrobiłem małe rozpoznanie i to są żandarmi. Boję się ruszyć z miejsca, aby się nie natknąć na jakiś większy ich oddział. Zanim cię obudziłem, rozmyślałem, jak najlepiej postąpić i wydaje mi się, że nic innego nie można zrobić, jak wdrapać się na drzewo i tam się schować. Byliśmy ukryci w zagajniku o gęstym poszyciu, a w środku stał olbrzymi dąb cały porosły bluszczem. — Ja też jestem tego zdania, 0'Brien, ale czy już teraz, czy poczekamy trochę? 247.
— Teraz, dopóki zajęci są żarciem. Właź, Piotrusiu. Ja ci pomogę. 0'Brien podsadził mnie na drzewo, a po krótkiej chwili, podczas której zakopał w liściach nasze plecaki, podążył za mne. Chciał, abym umieścił się wygodnie na pierwszym odgałęzieniu drzewa, a sam usadowił się na innej najgrubszej gałęzi kryjąc się w bluszczu. Siedzieliśmy tam blisko godzinę, gdy zaczęło świtać. Obserwowaliśmy, jak żandarmi stanęli na zbiórkę przed kapralem, a następnie rozdzieliwszy się poszli w różnych kierunkach, aby przetrząsnąć las. Patrzyliśmy na to z zadowoleniem, mając nadzieję, że uda nam się uciec. Niestety, jeden żandarm został na miejscu. Chodził tam i sam, wszędzie zaglądając, aż nareszcie przyszedł pod to właśnie drzewo, gdzie byliśmy ukryci. Myszkował i grzebał, zanim nie natknął się na nasze legowiska z liści. Przewracał je bagnetem, aż wygrzebał plecaki. — Par di*! — wykrzyknął. — Gdzie jest gniazdko i jajka, niedaleko muszą być i ptaszki. Chodził dokoła drzewa, patrzył w górę, przyglądając się każdej gałązce, ale schowaliśmy się tak dobrze, że nie mógł nas przez długi czas wykryć. Wreszcie zobaczył mnie i kazał mi zejść na dół. Nie zwracałem na to uwagi, bo 0'Brien nie dał mi żadnego sygnału. Odszedł trochę dalej, aż znalazł się tuż pod tym konarem, na którym leżał 0'Brien. Zająwszy taką pozycję, z której mógł lepiej do mnie wycelować, podniósł muszkiet, mówiąc: — Descendez, ou je tire**. W dalszym ciągu nie ruszałem się, nie wiedząc co robić. Zamknąłem oczy, po czym rozległ się strzał z muszkietu i ja ze strachu czy z in• Dalibóg.
as-SM. bo Str
w
lego powodu, trudno mi teraz powiedzieć, oderwałem się od gałęzi i spadłem na dół. Byf -em ogłuszony od upadku, a myślałem, że zoI stałem ranny, i ogromnie się zdziwiłem, gdy zaniast żandarma podszedł do mnie 0'Brien, pyI tając, czy mi się coś nie stało. Odpowiedziałem, ' ze nie mi nie jest i podniosłem się na nogi, I Ą wówczas zobaczyłem na ziemi żandarma lecącego bez przytomności, ciężko dyszącego. Gdy 0'Brien spostrzegł, że żandarm mierzy we mnie I 7 muszkietu, skoczył ze swojej gałęzi prosto mu na głowę, co spowodowało, że muszkiet wypaI lił nie trafiając we mnie, ciężar zaś ciała 0'BrieI na zabił żandarma, który zanim odeszliśmy, wyI zionął ducha. — Słuchaj, Piotrusiu — rzekł 0'Brien. — To ' najpomyślniejszy dla nas wypadek i dzięki niemu przemaszerujemy przez połowę Francji. Ale nie mamy czasu do stracenia. Po tych słowach zdarł mundur z żandarma, mimo iż ten jeszcze ciężko dyszał, zaciągnął go : na nasze legowisko z liści i nakrył go nimi. Następnie rozebrał się, zwinął swoje ubranie w węzełek, który miałem za nim nosić, a sam | przebrał się w mundur żandarma. Nie mogłem [powstrzymać się od śmiechu widząc tę metamorfozę i zapytałem go, co ma zamiar robić. — Rzecz jasna, jestem żandarmem, eskortuI jącym zbiegłego jeńca. Następnie związał mi ręce z tyłu, wziął na i ramię muszkiet i ruszyliśmy przed siebie. Gdy ylko się dało, wyszliśmy co rychlej z lasu, I ( f c r i e n bowiem twierdził, że przez następnych [dziesięć dni nie mamy się czego bać i tak istotIrue było. Nasza jedyna trudność polegała na [tym, że szliśmy niewłaściwą drogą, ale to nadjirabialiśmy poruszając się głównie nocą, kiedy :hie ma kto zadawać pytań, z wyjątkiem oberży, h'<£z!e nocowaliśmy, ale tam znów nie wiedzia249.
no, z której przybyliśmy strony. Gdy zatrzymywaliśmy się na noc, mój młody wiek wzbudzał duże objawy współczucia, szczególnie wśród osób płci żeńskiej, a raz nawet zaofiarowano mi pomoc W ucieczce. Wyraziłem na to zgodę, ale jednocześnie powiedziałem 0'Brienowi o tym planie. Tej nocy 0'Brien nie spał trzymając wachtę, a gdy się ubrałem i stałem przy otwartym oknie, on wpadł i ująwszy mnie krzyczał, że zrobi meldunek do rządu oskarżając właścicieli gospody o nielojalne postępowanie. Powstało ogromne zamieszanie i lament. Dawano 0'Brienowi dwadzieścia, trzydzieści, a nawet czterdzieści napoleonów, byle tylko zatuszować całą sprawę, z powodu której czekała ich kara i więzienie. 0'Brien oświadczył, że nie przyjmie pieniędzy za niewywiązanie się z obowiązku i dodał, że po przekazaniu mnie żandarmowi w najbliższym posterunku służba jego się kończy, po czym musi wrócić do Flushing*, gdzie stacjonuje, — Tam jest moja siostra — rzekła właścicielka gospody. — W zajeździe, który prowadzi, można dostać dobry nocleg i z przyjaciółmi wychylić szklaneczkę. Dam do niej list, aby pana dobrze przyjęła, proszę mnie tylko nie denuncjować. Jeśli ona wam nie dogodzi, wrócicie, a pan może wówczas zrobić na mnie donos. 0'Brien wyraził zgodę. List został wręczony po przeczytaniu jego treści, w której proszono siostrę, zaklinając na miłość, jaką żywi do piszącej, by uczyniła wszystko dla oddawcy pisma, co jest w jej mocy, gdyż on mogąc sprowadzić nieszczęście na całą rodzinę, wstrzymał się jednak od tego. 0'Brien wsadził list do kiesze* Angielska wersja holenctersKlej miejscowości: Vllssingen.
m
ni, napełnił m a n i e r k ę koniakiem, a pozdrowiwszy wszystkie niewiasty, wyszedł z oberży ciągnąc mnie na powrozie za sobą. Różnica między nami polegała na tym, jak mi to później opowiadał, że on ((0'Brien) wycałował wszystkie niewiasty, one zaś wszystkie wycałowały mnie. Takim obrotem s p r a w y posuwaliśmy się przez Charleroi i Louvain i byliśmy o p a r ę mil od Malines, gdy zdarzył się n a m wypadek, sprawiając niemało kłopotu. Szliśmy taką trasą, by ominąć Malines, gdyż było to miasto forteczne, i właśnie znajdowaliśmy się na wąskiej dróżce, m a j ą c e j po obydwu stronach szerokie rowy pełne wody. Wychodząc z ostrego zakrętu spotkaliśmy tego samego żandarma, który dostarczył 0 ' B r i e n o w i m a p ę miasteczka Givet. — Dzień dobry, kolego —• zwrócił się do 0'Briena, bacznie mu się przyglądając. — A kogoż tam macie? — Młodego Anglika, którego niedaleko stąd złapałem. To uciekinier z więzienia. — Z którego? •— Nie chce mówić, ale ja podejrzewam, że z Givet. — Z Givet zwiało dwóch — odparł żandarm. — W jaki sposób uciekli, nikt n a w e t sobie nie może wyobrazić, ale — ciągnął, znów spoglądając na 0'Briema — avec les braves il n'y a ńen d'impossił>le*. — To p r a w d a — odparł 0 ' B r i e n . — Ja złapałem jednego, ten drugi więc musi być niedaleko. Niech kolega go lepiej poszuka. — Chciałbym go znaleźć — rzekł ż a n d a r m . — Wiadomo wam, że za schwytanie zbiegłego jeńca awans pewny. Zrobią was kapralem. — T y m lepiej — odpowiedział 0 ' B r i e n . — Adieu, mon ami. * dla śmiałego nic trudnego
— No, ja tylko wyszedłem na przechadzkę i wrócę z wami do Malines, bo z pewnością tam właśnie zdążacie. — Dziś wieczorem tam nie dojdziemy — rzekł 0'Brien. — Mój aresztant zanadto jest zmęczony. — Wobec tego pójdziemy razem tak daleko, jak będziemy mogli, a ja wam, kolego, pomogę, Może znajdziemy tego drugiego, który o ile mi wiadomo, dostał w taki czy inny sposób mapę twierdzy. Od razu pojęliśmy, że zostaliśmy zdemaskowani. Następnie opowiedział nam, że w lesie znaleziono ciało żandarma, niewątpliwie zamordowanego przez jeńców, i że zwłoki były do naga obdarte z odzienia. — Ciekaw jestem, czy jeden z uciekinierów nie nałożył munduru i czy nie przedzierzgnął się w żandarma. — Piotrze — rzekł 0'Brien — mamy zamordować tego człowieka czy nie? — Z całą pewnością... nie. Udawaj, że mu ufasz, a potem może uda nam się umknąć. Zdania te wymieniliśmy korzystając z tego, że żandarm zatrzymał się na chwilę za nami. — Spróbujemy! Ale przede wszystkim muszę zmylić jego czujność. — Gdy żandarm dołączył do nas, 0'Brien zrobił uwagę co do tego, że angielscy jeńcy nie liczą się z pieniędzmi i jak mu wiadomo, często płacą nawet i sto napoleonów za pomoc, a on sądzi, że stopień kaprala nie może się równać z tą sumą, która we Francji jest w stanie zapewnić człowiekowi beztroskie, niezależne życie. — To święta prawda — odparł żandarm. — I niech bym tylko miał na widoku te pieniądze, gwarantowałbym bezpieczne wydostanie się z Francji. — A więc się rozumiemy nawzajem — rzekł 253.
0'Brien. — Ten chłopak daje dwieście, z czego połowa będzie pańska, jeśli udzieli pan pomocy. — Pomyślę o tym — odparł żandarm, który przeszedł potem na obojętne tematy i tak rozmawiając przybyliśmy do miasteczka zwanego Acarchot, gdzie udaliimy się do oberży. Gdy minęła zwykła pierwsza ciekawość, zostawiono nas samych. 0 ' B r i e n oznajmił żandarmowi, iż oczekuje jego odpowiedzi dzisiejszej nocy lub jutro rano. Ten rzekł na to, że stanie się to nazajutrz. 0'Brien poprosił go, by mnie popilnował, a sam zawołał gospodynię, aby mu pokazała jego pokój. Ona wprowadziła go do jednego czy dwóch, ale on się na nie nie zgodził, jako na nie dość bezpieczne dla jeńca. Kobieta zaśmiała się, mówiąc: — A czego to obawia się pan od takiego pauvre enfant, jakim on jest? — Jednak ten pauvre enfant uciekł z Givei — odparł 0'Brien. — Ci Anglicy to wcielone diabły. Ostatni pokój, jaki mu pokazała, uznał za odpowiedni, kobieta zaś nie śmiała sprzeciwiać się żandarmowi. Gdy wszyscy zeszli na dół, 0'Brien kazał mi iść spać i poszedł ze mną na górę. Tam zaryglował drzwi i pociągnął mnie ku dużemu kominowi, gazie wsadziwszy głowy mówiliśmy szeptem, aby nikt nie podsłuchał naszej rozmowy. — Temu człowiekowi nie można ufać — rzekł 0'Brien. — Musimy dać nogę. Znam wyjście z oberży i musimy wracać tą samą drogą, którąśmy przyszli, a następnie skręcić w innym kierunku. — A czy on nam na to pozwoli? — Wszystko zrobi, by nam przeszkodzić, ale wkrótce wybadam jego zamiary. 0'Brien podszedłszy do drzwi zasłonił chusteczką dziurkę od klucza, a następnie zdjąwszy z siebie mundur żandarma włożył własne 233.
ubranie, a m u n d u r wypchał kocami i poduszkami i położył go na zewnętrznym brzegu łóżka, aby to wyglądało na człowieka śpiącego w ubraniu. Złudzenie było doskonałe. Obok tej kukły położył muszkiet i podobnie zrobił na moim łóżku, ułożywszy moją czapkę na poduszce i urządziwszy tak, że wyglądało, jakoby osoba moich rozmiarów spała w nim. — A teraz, Piotrusiu, przekonamy się, czy on nas pilnuje. Zaczeka, aż według niego już zaśniemy. Pozostawiliśmy w pokoju nie zgaszone światło i m n i e j więcej po godzinie usłyszeliśmy odgłos kroków na schodach, po czym, jak to było uzgodnione, wleźliśmy pod łóżko. Spróbowano zatrzask u drzwi, a gdy wbrew oczekiwaniu okazało się, że jest nie zamknięty, żandarm wszedł i spojrzawszy na oba łóżka, odszedł precz. — Teraz — rzekłem, gdy żandarm zszedł na dół — czy nie powinniśmy już wiać? J a k myślisz, 0 ' B r i e n ? — Właśnie zastanawiam się nad tym, Piotrusiu, i doszedłem do przekonania, że można jeszcze lepiej postąpić. On na pewno przyjdzie znów za godzinę lub dwie. Jest dopiero jedenasta. Teraz spłatam mu figla. 0 ' B r i e n wziął jeden koc i umocował go w oknie, zostawiwszy je szeroko otwarte, jednocześnie porozrzucał zrobione przez siebie kukły, aby żandarm zobaczył, że to jest oszustwo. Następnie znów wleźliśmy pod łóżko. Tak jak 0 ' B r i e n przepowiedział, po jakiejś godzinie żandarm powrócił. Wprawdzie nasza lampa jeszcze się paliła, ale on miał swoje światło. Spojrzał na łóżka i od razu spostrzegł, że został oszukany, podszedł do otwartego okna i wykrzyknął: — Sacri Dieu! ils m'ont echappes et je ne 254.
mis plus caporal. F-tre! a la ćhasse*! — Wypadł z pokoju i po kilku m i n u t a c h słyszeliśmy, jak otworzył drzwi wyjściowe i wyszedł. — Dosyć tego czekania, Piotrusiu — rzekł 0'Brien, śmiejąc się. — Teraz i my zmykamy, l ale nie ma się co bardzo śpieszyć. 0'Brien włożył z powrotem m u n d u r żandarma i po godzinie zeszliśmy na dół. Pożegnaliśmy gospodynię życząc j e j wszystkiego najlepszego i opuściliśmy oberżę w r a c a j ą c tą samą drogą, którą przyszliśmy. — Widzisz, Piotrusiu, znaleźliśmy się w kłopotliwej sytuacji. Ten m u n d u r przestał już być użyteczny, ale zawsze jeszcze wzbudza szacunek, zdejmę go więc dopiero w ostatniej chwili. Maszerowaliśmy aż do świtu, po czym u k r y liśmy się w zagajniku. W nocy znów w y r u s z y liśmy w k i e r u n k u Lasu Ardeńskiego, gdyż 0'Brien twierdził, że naszą najlepszą szansą jest powrót, dopóki myślano, że mieliśmy dość czasu, aby nasza ucieczka się powiodła. Nigdy jednak nie doszliśmy d,o tego lasu, gdyż następnego dnia rozpętała się gwałtowna burza śnieżna, szalejąca przez cztery dni bez przerwy, przyczyniając n a m wiele cierpienia. Nasz zapas gotówki jeszcze się nie wyczerpał, gdyż wziąłem na rachunek ojca sześćdziesiąt f u n t ó w szterlingów, co po bardzo niekorzystnym kursie w y miany wyniosło pięćdziesiąt napoleonów. 0'Brien od czasu do czasu przekradał się do jakiegoś zajazdu i nabywał żywność. Obawialiśmy się jednak, by nie widziano nas razem, m u sieliśmy więc nocować pod gołym niebem, a na ziemi leżał już śnieg warstwą więcej niż trzystopową. Piątego dnia, z n a j d u j ą c się o sześć dni marszu od Lasu Ardeńskiego, ukryliśmy się w * Święty Boże! Oni rai uciekli i nłie jestem już kapralem. Hajda, za nimil
255.
msuym sagajniUU W odległości ćwierci mili od gościńca. Zostałem fcaia, podczas gdy 0'Brien, jako żandarm, udał sic po żywność. Rozglądałem się jak zwykłe podczas jego nieobecności aa najlepszym schronieniem, gdy ku swemu przerażeniu natknąłem się na martwa ciała kobiety i mężczyzny, leżące na śniegu. Było rzeczą jasną, że stali się ofiarami złych warunków atmosferycznych. Wkrótce wrócił 0'Brien, a ja powiedziawszy mu o tym odkryciu poszedłem z nim tam, gdzie spoczywały te zwłoki. Miały na sobie dziwne stroje ozdobione wstążkami, a obok nich leżały dwie pary bardzo wysokich szczudeł. 0'Brien obejrzawszy je rzekł: -— Nic lepszego nie mogło nam się wydarzyć, Piotrusiu. Możemy teraz przejść przez całą Francję nie zabrudziwszy swoich stóp ziemią tego przeklętego kraju. — Co masz na myśli? — Myślę — rzekł — że jest to tych dwoje, jakich spotkaliśmy w "pobliżu Montpellier, a jacy przybyli z Holandii, by chodząc dla zabawy publiki na szczudłach zarabiać pieniądze. W swoim k r a j u muszą chodzić na szczudłach. Otóż, Piotrusiu, widać, że ubranie mężczyzny będzie pasowało na mnie, a dziewczyny na ciebie. (Biedne stworzenie, jak pięknie ona wygląda z tą śmiertelną bladością na twarzy!). Wszystko co mamy do roboty, to trochę poćwiczyć, a potem ruszśmy w drogę. 0'Brien z pewną trudnością ściągnął z mężczyzny kurtkę i spodnie, po czym zagrzebał go w śniegu. Nieszczęsną dziewczynę pozbawiliśmy sukni i wierzchniej halki z zachowaniem wszelkiej przyzwoitości i też pochowaliśmy. Pozbieraliśmy ubrania i szczudła, a po oddaleniu się do innej partii lasu, znalazłszy tam dogodną kryjówkę, spożyliśmy posiłek. Tej nocy nie udaliśmy się w drogę jak zwykle, musieliśmy więc 254.
przygotować sobie legowisko. Zgarnąwszy śnieg u l o k o w a l i ś m y się jak można było najwygodniej riłe rozpalając ogniska, ale pogoda była ohydna. — Piotrusiu — rzekł 0'Brien. — Melancholia mnie ogarnia, masz, łyknij sobie porządnie. — Podał mi manierkę, w której nigdy nie brakowało wódki. — Piotrusiu, napij się jeszcze. — Nie mogę, 0'Brien, bo się upiję. — Nieważne. Napij się. Pomyśl tylko, jak tych dwoje zginęło w śniegu — rzekł 0'Brien. — T u t a j spać nie będziemy, chodź ze mną. Na próżno czyniłem mu wymówki. Było już prawie ciemno, gdy on zaprowadził mnie do wioski, w pobliżu której natknął się na coś w rodzaju zrujnowanej szopy. — Piotrusiu, oto nasze schronisko. Połóż się i śpij, a ja będę trzymał wachtę. Ani słowa więcej. Rób, co każę, kładź się natychmiast. Posłuchałem go i po chwili twardo zasnąłem, gdyż byłem zupełnie wyczerpany z zimna i zmęczenia. Od kilku dni szliśmy całymi nocami, a w dzień nie mogliśmy dobrze wypocząć. J a k że tęskniłem do ciepłego łóżka, gdzie jest cztery, a może i pięć koców! Z brzaskiem dnia 0'Brien zbudził mnie. Stał na warcie całą noc i wyglądał zupełnie wycieńczony. — 0'Brien, jesteś chory — rzekłem. — Am trochę, ale wypróżniłem manierkę z koniaku, a to niedobrze. Trzeba to będzie naprawić. Wróciliśmy do lasu wśród siekącego deszczu i mgły, gdyż mróz zelżał i nastąpiła zmiana pogody. Jednakże odwilż jeszcze gorsza była od mrozu i zimno bardziej dawało nam się we znaki. 0'Brien nalegał na to, bym spał w szopie, ale tym razem stanowczo odmówiłem, jeśli 17 — Peter S t o p i e t. I
257
i on się nie położy. Tłumaczyłem mu, że nie narażamy się na większe ryzyko, gdyby nie został na zewinątrz. Widząc jak jestem stanowczy, zgodził się w końcu i obaj niepostrzeżenie dostaliśmy się do tej szopy. Położyłem się, ale przez długi czas nie mogłem zasnąć, gdyż zależało mi na tym, aby zobaczyć, że on wreszcie pogrążył się we śnie. 0'Brien kilkakrotnie wychodził i wracał, a ja tymczasem udawałem, że twardo śpię. W końcu deszcz rozpadał się tak, że lało jak z cebra. Wówczas on znów się położył, natura wzięła nad nim górę i zapadł W głęboki sen, chrapiąc tak głośno, iż się obawiałem, że ktoś nas usłyszy. Podniosłem się z legowiska i na przemian to trzymałem straż, to kładłem się i na chwilę zapadałem w drzemkę, by znowu wstać i podchodzić do drzwi.
Rozdział
XXIII
Podniesieni na duchu powodzeniem, maszerujemy przez Francję nie dotykając ziemi — Przemieniam się w żeńską istotę — Na ochotnika zaciągamy w rekruty
O świcie zbudziłem 0 ' B r i e n a , a ten aż poderwał się z legowiska. — Musiałem zasnąć, Piotrusiu. — Tak, spałeś — odparłem. — Dzięki niebiosom, że tak się stało, gdyż nikt nie mógłby w y trzymać dłużej takiej mordęgi. A co by się stało ze mną, gdybyś zachorował? — T u t a j t r a f i łem w jego czuły punkt. — Słuchaj, Piotrusiu, nie ma nic złego, co by na dobre nie wyszło. A że się wyspałem za cały tydzień naprzód, to fakt. Wróciliśmy do lasu. Śnieg stajał i deszcz przestał padać. Słońce w y j r z a ł o zza chmur i zrobiło się n a m cieplej. — Nie zbliżaj się t a m — rzekł 0 ' B r i e n — bo natkniemy się na tych nieszczęśników, teraz gdy nie ma śniegu. Musimy zmienić k w a t e r ę dzisiejszej nocy, gdyż obszedłem już wszystkie oberże w t e j wiosce i nie mogę się t a m więcej pokazywać bez wzbudzenia podejrzenia, mimo iż jestem żandarmem. Zostaliśmy w t y m miejscu do wieczora, a w y ruszając w drogę skierowaliśmy się z powrotem ku Givet. Na godzinę przed świtem doszliśmy do zagajnika otoczonego rowem, znaj259.
tfUJaeego się tuż przy gościńcu, a odległego o ćwierć mili od wioski. — Wydaje się, że tu nam będzie dobrze — rzekł 0'Brien. — Zostawię cię w tym lasku, a sam śmiało pomaszeruję do Wsi i zobaczę, co tam można dostać, bo musimy zostać tu przynajmniej przez tydzień. Podeszliśmy do zagajnika, a że rów był dla mnie za szeroki, bym go mógł przeskoczyć, 0'Brien położył cztery szczudła złozone razem, tworząc coś w rodzaju kładki, po której udało mi się przejść na drugą stronę rowu. Przerzucił do mnie nasze węzełki i każąc mi zostawić szczudła na miejscu, by posłużyły mu za mostek przy powrocie, wziął swój muszkiet na ramię i udał się do wsi. Nie było go dwie godziny, a gdy wrócił, przyniósł ze sobą tak znakomite zaopatrzenie, jakiego dotąd nie mieliśmy. Były tam francuskie kiełbaski zaprawione czosnkiem, smakujące wybornie, cztery butelki koniaku, nie licząc tęgo w manierce, połeć wołowiny, sześć bochenków chleba, nie mówiąc o na wpół upieczonej gęsi i dużym kawałku placka z owocami. — Wystarczy nam tego wszystkiego na dobry tydzień. A tu spójrz, Piotrusiu, to jest najlepsze ze wszystkiego. — Pokazał mi dwie duże końskie derki. — Wspaniale — rzekłem. — Teraz będzie nam ciepło. — Za wszystko uczciwie zapłaciłem, z w y j ą t kiem tych derek — wyjaśnił 0'Brien. — Obawiałem się ich kupić, musiałem więc ukraść. Jednakże zostawimy je tutaj dla tych, którym mogą się przydać. Będzie to wobec tego tylko pożyczka. Przygotowaliśmy sobie teraz wygodny szałas z gałęzi, a po wysuszeniu liści na słońcu zrobiliśmy z nich miękkie legowisko wyłożone jedną 260.
—
*
derka, nakryte dragą. Usunąwszy nasz mostek rzuliśmy się zupełnie pewni, że nikt nas nie zaskoczy. Ten wieczór spędziliśmy wyłącznie na ucztowaniu. Atakowaliśmy na przemian to gęś, to placek, to kiełbasy grube jak moje ramię, biegaliśmy do strumyka, by napić się wody, a potem znów zabieraliśmy się do jedzenia. W porównaniu z tym co przecierpieliśmy było to prawdziwe szczęście, tym bardziej że mogliśmy liczyć ria doskonałe łóżko. Pa zapadnięciu ciemności ułożyliśmy się w naszym legowisku i spaliśmy smacznie. Nigdy w całej naszej wędrówce nie czułem się tak wypoczęty i odświeżony. O wschodzie słońca 0'Brien wstał. — A teraz, Piotrusiu, poćwiczymy trochę przed śniadaniem. — Co masz na myśli za ćwiczenia? — Na szczudłach, oczywiście! Spodziewam się, że za tydzień będziesz umiał zatańczyć na nich gawota. Pamiętaj, Piotrusiu, że trzeba będzie wydostać się z Francji właśnie na tych szczudłach i nie ma na to rady. 0'Brien wziął szczudła należące do mężczyzny, a mnie dał te, które miała kobieta. Przymocowaliśmy je rzemykami do ud, a usiłując wstać podpieraliśmy się plecami o drzewo, sle przy pierwszej próbie 0'Brien upadł w prawo, a ja w lewo. 0'Brien uderzył w drzewo, ale ja upadłem na nos, z którego dużo krwi pociekło. Śmieliśmy się jednak z tego, wstaliśmy znów i mimo iż kilka razy padaliśmy, udało nam się w końcu poczynić duże postępy. Gdy mieliśmy jakieś trudności, by opuścić się w dół, pomagaliśmy sobie opierając się o drzewo. Po śniadaniu znów przypasaliśmy szczudła i ćwiczyliśmy na nich cały dzień, a gdy miał się ku końcowi, dobraliśmy się do zapasów żywności i podjadłszy sobie, zasnęliśmy pod naszą końską derką. Trwało to tak przez pięć dni, a chodząc 261.
przez cały ten czas na szczudłach nabraliśmy wielkiej wprawy. Nie umiałem wprawdzie tańczyć gawota, nie wiedząc nawet co to jest, mogłem jednak podskakiwać na nich z największą łatwością. — Ćwiczymy jeszcze jeden dzień, bo na tyle wystarczy nam żywności — rzekł 0'Brien. — A potem w drogę. Teraz musimy zrobić próbę w kostiumach. 0'Brien ubrał mnie w strój nieszczęsnej dziewczyny, a sam nałożył ubranie mężczyzny. Odzież pasowała na nas doskonale i w ostatnim dniu ćwiczyliśmy jako mężczyzna i kobieta. — Z ciebie wcale ładna dziewczynka, Piotrusiu. — Ale w tych spódnicach nie jest mi ciepło. Mam zamiar obciąć do kolan spodnie i włożyć pod spód. — Dobry pomysł — zgodził się 0'Brien. Nazajutrz rano użyliśmy szczudeł, by przejść przez rów, a następni? niosąc je w rękach wyruszyliśmy śmiało gościńcem w stronę Malines. Napotykani przez nas ludzie, między nimi i żandarmi, poza wyrażeniem komplementów na temat mojej urody nie zwracali na nas uwagi. Pod wieczór przybyliśmy do tej wioski, gdzie spaliśmy w szopie, i skoro tylko weszliśmy do niej, nałożyliśmy szczudła i zaczęliśmy na nich chodzić. Gdy zebrała się gromada ludzi, wyciągnęliśmy kapelusze, a nazbierawszy około dziesięciu sous weszliśmy do oberży. Zarzucono nas pytaniami, kim jesteśmy i skąd przychodzimy. 0'Brien odpowiadał na nie, łżąc jak najęty, przedstawiając mnie jako siostrę i udając bardzo troskliwego i zazdrosnego, gdy ktoś okazywał mi swoje względy. Spaliśmy dobrze, a rano ruszyliśmy w naszą drogę do Malines. Często nakładaliśmy szczudła, aby poćwiczyć na gościńcu, co bardzo opóźniało nasz 262.
marsz, tak iż dopiero po ośfniu dniach bez żadnych przeszkód ani przygód przybyliśmy do Malines. Wchodząc w rogatki miejskie nałożyliśmy szczudła i śmiało ruszyliśmy przed siebie. Strażnicy przy rogatkach zatrzymali nas nie dlatego, żeby żywili jakieś podejrzenia, ale żeby się zabawić, a ja musiałem poddać się pocałunkom ich czosnkiem woniejących ust, zanim pozwolono nam wejść do miasta. Weszliśmy znów na szczudła, z których przedtem musieliśmy zejść, gdyż inaczej strażnicy nie mogliby mnie wycałować. Udając krok taneczny przybyliśmy na Grandę Place, gdzie zatrzymaliśmy się naprzeciwko hotelu. Tam wykonaliśmy coś w rodzaju walca, tak jak to przećwiczyliśmy. Ludzie mieszkający w hotelu przyglądali się z okien naszemu pokazowi, a po jego ukończeniu obchodziłem okna, zbierając pieniądze do czapki 0'Briena. Jakże ogromną było dla mnie niespodzianką ujrzeć przed sobą pułkownika 0'Briena, patrzącego mi prosto w twarz. Nie mniej byłem zdumiony zobaczywszy Celestynę, która poznała mnie natychmiast, a cofnąwszy się do pokoju upadła na kanapę i zakrywając rączkami oczy, krzyknęła: — C'est lui, c'est 1 ui*! — Na szczęście 0'Brien był blisko mnie, bo podtrzymał mnie, gdyż omal nie upadłem. — Piotrusiu, idź zbierać pieniądze wśród ludzi, inaczej biada ci. Tak uczyniłem, a zebrawszy kilka groszy zapytałem, co czynić dalej. — Wracaj pod to okno, a wtedy sam zobaczysz, co się stanie. Powróciłem. Pułkownik już odszedł, lecz Celestyna była tam, jakby czekając na mnie. Podsunąłem ku niej czapkę, a ona włożyła do niej rękę. Czapka opadła w dół pod ciężarem. * To on, to o n !
263.
Wyjąłem z niej ukrytą w dłoni sakiewką i Włożyłem ją za stanik. Celestyna cofnęła się wówczas od okna w głąb pokoju, a posławszy mi rączką całusa wyszła przez drzwi. Osłupiałem ze zdumienia i przez chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca, ale 0'Brien popchnął mnie i opuściwszy Grandę Place zatrzymaliśmy się w skromnej oberży. Zbadawszy zawartość sakiewki znalazłem w niej pięćdziesiąt napoleonów, które Celestyna musiała otrzymać od swego ojca. Widząc je miałem z radości łzy w oczach. Również 0'Brien był wzruszony dobrocią pułkownika. — Prawdziwy z niego 0'Brien. Do szpiku kości — rzekł, -r- Nawet ten przeklęty k r a j nie mógł zepsuć tego wspaniałego rodu. W oberży, w którei się zatrzymaliśmy, poinformowano nas, że oficer mieszkający w hotelu został mianowany komendantem umocnionego fortu Bergen op Zoom i właśnie tam wyjeżdża. " % — Musimy teraz unikać nawet przypadkowego z nim spotkania, jak to tylko w naszej mocy — rzekł 0'Brien — Byłoby to wystawianiem na zbyt wielką próbę jego poczucia obowiązku. Nie możemy też na tych holenderskich groblach pokazywać się na szczudłach. Musimy więc, Piotrusiu, zmykać z tego miasteczka i zdać się na nasz spryt. Wczesnym rankiem opuściliśmy je, m a j ą c zakupioną przez 0'Briena odzież używaną zazwyczaj przez wieśniaków. Znalazłszy się na kilka mil od St Nicolas pozbyliśmy się szczudeł wraz z dotychczasowym ubiorem i nałożyliśmy ten, jaki zakupił 0'Brien. Nie zapomniał też zaopatrzyć się w dwa duże koce brązowego koloru, które umocowaliśmy na barkach podobnie jak żołnierze swoje płaszcze. — Kogo teraz mamy udawać, 0'Brien? 264.
*
— Rozstrzygnę to, zanim noc zapadnie. Wysilam swój dowcip, ale ufam, że przypadek przyniesie mi jakiś dobry pomysł. Musimy iść szybko, inaczej ugrzężniemy w śniegu. Dokuczało nam przenikliwe zimno, a gęsty śnieg padał przez cały dzień, ale gdy zaczęło się ściemniać, księżyc przyświecał nam jasno. Przyśpieszyliśmy kroku i wkrótce dostrzegliśmy przed sobą jakieś postacie. — Dogońmy ich. Może się czegoś dowiemy. Gdy zrównaliśmf^ się z nimi, jeden z nich (byli to chłopcy w wieku siedemnastu lub osiemnastu lat) rzekł do 0'Briena: — Myślałem, że zostaliśmy na ostatku, ale się omyliłem. J a k daleko jeszcze do St Nicolas? — Skądże mogę wiedzieć? — odparł 0'Brien. — Jestem tak samo obcy w tych stronach jak ty— Z których stron Francji pochodzicie? — dopytywał się inny, szczękając zębami z zimna, gdyż marna odzież słabo go chroniła przed surowością i kaprysami pogody. — Z Montpellier — odparł 0'Brien. — A ja z Tuluzy. Niewesoło, gdy trzeba zamienić winnice i oliwki na taki klimat jak ten. Przekleństwo na ten pobór do wojska, kolego. A właśnie w przyszłym roku miałem pojąć toneczkę. 0'Brien szturchnął mnie, jakby chciał rzec: „Oto coś dla nas" i podjął ten temat: — Niech diabli wezmą cały ten pobór. Ze mną też nie lepiej. Dopiero co się ożeniłem i musiałem zostawić żonę, do której zaleca się fermier generał*. Ale nic nie możemy na to poradzić. C'est pour la France et pour la gloire**. » sołtys ** Dla F r a n c j i i dla chwały.
265.
— Spóźnimy się i nie dadzą nam kwater — rzekł inny. — A ja nie mam grosza przy duszy. Wątpię, czy uda nam się dogonić cały oddział, zanim dojdzie do Flushing. Idąc naszą trasą muszą być dzisiaj w Axel. — Jeśli dojdziemy dzisiaj do St Nicolas, będzie bardzo dobrze — odparł 0'Brien. — Zostało mi jeszcze trochę pieniędzy i nie pozwolę, by kamrat, który ma służyć ojczyźnie, nie miał kolacji ani łóżka. Będziesz mi mógł oddać, gdy spotkamy się we Flushing. — Zwrócę ci z podziękowaniem — odrzekł Francuz. — Tak samo Jacques, jeśli mu zaufasz. — Z przyjemnością — oświadczył 0'Brien, wdając się następnie w długą rozmowę, podczas której wydobył od Francuzów wiadomość, że skierowano partię poborowych do Flushing, a oni zostali w tyle i doganiają teraz główny oddział. 0'Brien podał się jako poborowy należący do tego właśnie oddziału, przedstawiając mnie jako swego brata, który postanowił wstąpić do wojska jako dobosz, byle tylko się z nim nie rozstawać. Po godzinie marszu przybyliśmy do St Nicolas, gdzie nie bez pewnych trudności wpuszczono nas do oberży. — Vive la France*! — rzekł 0'Briem podchodząc do kominka i otrzepując śnieg z kapelusza. Wkrótce siedzieliśmy za stołem przy dobrej kolacji i wcale niezłym winie. Gospodyni przysiadłszy się do nas, przysłuchiwała się prawdziwym opowieściom rzeczywistych poborowych i fałszywym 0'Briena. Po wieczerzy ów poborowy, który pierwszy zwrócił się do nas, wyjął z kieszeni swoje wydrukowane powołanie do wojska z uwidocznioną marszrutą i oświadczył, że zostaliśmy w tyle za innymi o dwa dni • Niech żyje Blrancja!
266.
*
drogi. 0'Brien przeczytał ten dokument, jednocześnie wołając, by podano więcej wina, którym już przedtem hojnie częstował. Sami piliśmy niewiele, ale im dolewaliśmy obficie, aż w końcu jeden z nich rozpoczął na nowo swoją opowieść o zamierzonym małżeństwie, wyrywając sobie włosy z rozpaczy i popłakując od czasu do czasu. — Nic sobie z tego nie rób — przerywał mu 0'Brien co parę minut. — Buvons un autre coup pour la gloire*! — Zmuszał ich tak długo do picia, aż zbici z nóg potoczyli się do łóżka zapominając o swoich drukowanych wezwaniach, które 0 ' B r i e n zdążył sprzątnąć ze stołu. My również udaliśmy się do swego pokoju, gdzie 0'Brien powiedział mi tak: — Piotrusiu, ten opis w wezwaniu pasuje do mnie jak ulał. Zresztą to jest bez znaczenia, gdyż dobrowolnie nikt nie staje się poborowym, więc nie będą mieli najmniejszej wątpliwości, że wszystko jest w porządku. Musimy rano wcześnie wyruszyć, gdy wszyscy ci dobrzy ludzie będą jeszcze w łóżkach, aby ich znacznie wyprzedzić. Wydaje mi się, że aż do Flusning będziemy zupełnie bezpieczni. » Wypijmy jeszcze jedną szklaneczką na chrwalę!
Rozdział
XXIV
Co się wydarzyło we Flushing i co się tam stało, gdy wyszliśmy
Wyruszyliśmy na całą godzinę przed świtem. Na ziemi leżał śnieg grubą warstwą, ale niebo było czyste i bez żadnych trudności ni przeszkód minęliśmy miasteczko Axel i Hulst, p r z y b y w a j ą c czwartego dnia do Terneuzen, dostając się do Flushing w towarzystwie prawie tuzina maruderów, wlokących się za głównym oddziałem. Gdy tam przybyliśmy, zatrzymał nas Strażnik pytając, czy jesteśmy poborowi. 0 ' B r i e n powiedział, że nim jest, i podał w e zwanie. Zapisano go, a raczej tę osobę, na jaką opiewało, do księgi i kazano mu zgłosić się w sztabie przed trzecią. Wyszliśmy zadowoleni, że tak n a m się udało, i 0 ' B r i e n w y j ą ł list, jaki dała mu kobieta z t e j oberży, która chciała mi pomóc w ucieczce, kiedy to 0 ' B r i e n udawał żandarma, a przeczytawszy adres zapytał o drogę. Wkrótce znaleźliśmy ulicę i dom, do którego weszliśmy. — Poborowi! — krzyknęła kobieta patrząc na 0 ' B r i e n a . — Nie p r z y j m u j ę więcej na kwatery. Mam już pełno. To musi być jakaś pomyłka. Gdzie wasz nakaz kwaterunkowy? — Niech pani przeczyta — rzekł 0 ' B r i e n wręczając j e j list. 268.
*
Kobieta przeczytała list, a wsunąwszy go pod chustkę kazała 0'Brienowi iść za sobą. Ten skinął na mnie i razem weszliśmy do małego pokoju. — Co mam dla was zrobić? — spytała kobieta. — Uczynię wszystko, co jest w mojej mocy, ale, niestety, za dwa lub trzy dni musicie stąd wymaszerować. — Mniejsza z tym — odparł 0'Brien. — Później o tym pomówimy. Tymczasem proszę nam tylko pozwolić zostać w tym pokoiku, nie chcemy bowiem, by nas widziano. — Comment donc*! Poborowy i nie chce, by go widziano! Czy masz zamiar zdezerterować? — Proszę mi odpowiedzieć tylko na jedno pytanie. Pani przeczytała ten list, czy wobec tego jest pani gotowa postąpić stosownie do jego treści, jak sobie tego życzy jej siostra? — Jak pragnę zbawienia, zrobię wszystko, na nic nie bacząc. To moja najukochańsza siostra i nie pisałaby do mnie z takim przejęciem, gdyby nie miała ku temu poważnego powodu. Mój dom i wszystko, czego zażądacie, należy do was. Czy mogę obiecywać coś więcej? — Ale — ciągnął 0'Brien — przypuśćmy, że chciałbym zdezerterować, czy i wówczas mi pani pomoże? — Trudno, muszę zaryzykować — odparła kobieta. — Czyż nie pomogliście m e j rodzinie, gdy znalazła się w kłopotach? — No więc tymczasem nie będę pani przeszkadzał w jej obowiązkach, gdyż kilkakrotnie słyszałem, jak ją wołają. Proszę podać nam obiad w dogodnym dla pani czasie, my zaś zostaniemy tutaj. — Jeśli cokolwiek znam się na fiz... czy jak się to tam nazywa — zauważył 0'Brien po odej• Więc j s k to
269.
ściu kobiety — to uczciwość maluje się na jej twarzy i mam zamiar zwierzyć się jej, ale jeszcze nie teraz. Musimy poczekać do odmarszu poborowych. Przyznałem słuszność 0'Brienowi i gwarzyliśmy sobie przez godzinkę, gdy przyszła gospodyni przynosząc obiad — Jak się pani nazywa? — zapytał 0'Brien. — Louise Eustachę, można to było przeczytać na liście. — Czy jest pani mężatką? — O tak, od sześciu lat. Mój mąż rzadko bywa w domu. Jest pilotem we Flushing. Twardy to los, gorszy nawet od żołnierskiego. A kim jest ten chłopak? — To mój brat. Jeśli wezmą mnie do wojska, on ma zamiar zgłosić się na ochotnika jako dobosz. — Pauvre enfant! C'est dommage*. Oberża pełna była poborowych i innych gości, tak że gospodyni miała dość pracy. Na noc umieściła nas w małym alkierzu przylegającym do zajmowanego przez nas pokoju. — Jesteście tu zupełnie sami. Dowiedziałam się, że zbiórka poborowych jest jutro na Place d'Armes o dziesiątej. Czy macie zamiar się stawić? — Nie — odparł 0'Brien. — Pomyślą, że zostałem w tyle. To nie ma znaczenia. — Rób, jak uważasz — powiedziała kobieta.— Mnie możesz ufać. Nim oni wymaszerują z miasta, jestem bardzo zajęta, bo nie mam żadnej pomocy. Brak mi więc czasu na rozmowy. — Niebawem skończą się te kłopoty, droga pani — rzekł 0'Brien. — Au revoir**. Następnego wieczoru gospodyni przybiegła » Biedne dzieckol Co za przykrość. *• Do widzenia.
270.
nieco zaniepokojona mówiąc, źe zjawił się u niej iakiś poborowy, którego nazwisko wcześniej wprawdzie wciągnięto na listę, ale osobnik, który je podał, nie stawił się na placu. Poborowy ten oświadczył, że przepustkę i wezwanie ukradł mu człowiek, z którym zatrzymał się w St Nicolas. Dodał też, że wydano rozkazy, by przeszukać całe miasteczko, jak się dowiedziano o ucieczce dwóch angielskich oficerów, i przypuszcza się, że jeden z nich zaopatrzył się w tę przepustkę. — Wy to chyba nie jesteście Anglikami? — spytała kobieta patrząc badawczo na 0'Briena. — Oczywiście, droga pani. Jestem Anglikiem jak i ten chłopak. A pomoc, o jaką dla nas prosi pani siostra, polega na umożliwieniu przedostania się przez wodę na drugą stronę, za co zapłacimy gotówką sto ludwików, skoro się tam znajdziemy. — Oh, mon Dieu! Mais c'est impossible*. — Niemożliwe! — odparł 0'Brien. — Czy taką dałem odpowiedź pani siostrze w jej zmartwieniu? — Au moins, c'est fort difficile**. — To całkiem inna sprawa. Mając jednak męża pilota znaczna część trudności odpada. — Mój mąż! Nie mam nad nim żadnej władzy — rzekła kobieta przytykając fartuszek do oczu. — Ale sto ludwików może otrzymać — odparł 0'Brien. — Może to i prawda — rzekła po chwili kobieta. — 1 Ale co zrobię, jeśli przyjdą, by zrewidować dom? — Musi pani nas stąd wysłać, zanim znajdzie się sposobność wyprawienia nas do Anglii. * O mój Boże! Ależ to niemożliwe. •• W każdym razie jest to bardzo trudne.
271.
Pozostawiam to pani do załatwienia, a tego właśnie oczekuje pani siostra. — I nie rozczaruje się przy Bożej pomocy — rzekła kobieta po krótkim namyśle. — Obawiam sie jednak, że musicie jeszcze dzisiejszej nocy zniknąć z tego domu i z miasta. — Jak wydostaniemy się z miasta? — Załatwię to. Bądźcie gotowi o czwartej, gdyż bramy zamyka się o zmierzchu. Teraz muszę już iść, bo nie ma czasu do stracenia. — A to w ładną kabałę wpadliśmy — rzekłem po wyjściu kobiety z pokoju. — Diabła tam! Nie mam żadnych obaw, Piotrusiu. Mogę najwyżej żałować takiej dobrej kwatery. Spakowaliśmy nasze manatki, nie zapominając o dwóch kocach, i czekaliśmy na powrót gospodyni. Mniej więcej po godzinie weszła do pokoju. — Mówiłam z siostrą męża, mieszkającą przy drodze do Middelburga o dwie mile stąd. Jest teraz w mieście, bo to dzień targowy, i tam, gdzie ona was ukryje, będziecie bezpieczni. Powiedziałam jej, że mój mąż sobie tego życzy, inaczej by się nie zgodziła. A ty, chłopcze, przebieraj się w te sukienki, pomogę ci. Znów ubrany byłem jak dziewczyna, a gdy już miałem wszystko na sobie, 0'Brien ryczał ze śmiechu patrząc na moje niebieskie pończochy i przykrótkie spódniczki. — II n'est pas mai* — zauważyła gospodyni nakładając mi czepek na głowę i wiążąc pod brodą chusteczkę, która częściowo zakrywała moją twarz. 0'Brien włożył płaszcz i kapelusz z szerokim rondem, dostarczone mu przez kobietę. — Chodźcie teraz za mną. Wyprowadziła nas na ulicę, na której było * Zupełnie nieźle wygląda.
272.
mnóstwo ludzi, a gdy doszliśmy do rynku, spotkała tam drugą kobietę i ta poszła razem z nami. Na skraju targowiska stał wózek zaprzężony w małego konika, do którego wsiadła ta obca kobieta wraz ze mną, 0'Brien zaś na polecenie gospodyni prowadził konia przy pysku przez tłum, aż doszliśmy do rogatek. Tam gospodyni głośno pożegnała się z nami w obecności strażnika, życząc nam szczęśliwej drogi. Strażnik nie zwracał na nas uwagi i po chwili znaleźliśmy się bezpiecznie minąwszy rogatki na doskonale wybrukowanej drodze, prostej jak strzała, wysadzanej wysokimi drzewami i zaopatrzonej w rowy po obydwu stronach. Po godzinie zatrzymaliśmy się w pobliżu domu opiekującej się nami kobiety. — Czy widzicie ten lasek? — rzekła do 0'Briena wskazując zagajnik odległy o jakieś pół mili od drogi. — Boję się zabrać was do swego domu, bo mój mąż jest wściekły na Anglików, którzy zabrali mu jego szkutę, czyniąc go nędzarzem, wydałby więc was natychmiast. Idźcie tam i urządźcie się jakoś na noc, a rano przyślę wam, co potrzeba. Adieu.' Je uous plains, pauvre enfant* — rzekła patrząc na mnie, gdy odjeżdżała wózkiem do domu. — Piotrusiu, myślę, że niewpuszczenie nas do domu jest dowodem jej szczerości — rzekł 0'Brien. — Nie ma więc co na ten temat gadać. Mamy na pocieszenie manierkę koniaku i jazda do lasu, ale niech to diabli wezmą, będę miał dość tego, co nazywacie piknikiem, na najbliższe dwanaście lat. — Słuchaj, 0'Brien, jak ja przeskoczę przez ten rów w tych spódnicach? Nie dałbym rady w swoim własnym ubr aniu. — Musisz sobie obwiązać spódnice dokoła * Z Bogiem I
2 a l mi ciebie, biedne dziecko.
II — Peter Slmpla t. I
273
pasa i wziąć dobry rozpęd. Skacz, jak najdalej możesz, a ja cię jakoś przeciągnę przez pozostały kawałek. — Zapominasz jednak, że mamy spać w lesie i że wcale nie będzie wesoło przemoknąć, w dodatku przy takim mrozie jak teraz. — To prawda, Piotrusiu, ale że śnieg leży w rowie głęboko, może lód nas utrzyma. Spróbuję. Jeśli się nie załamie pode mną, to nie podda się i pod twoją mizerną figurką. 0'Brien popróbował, jak trzyma lód, a że był twardy, przeszliśmy po nim śpiesząc co tchu, aż znaleźliśmy się w lasku, jak go nazwała ta kobieta, który okazał się m a r n y m zagajnikiem, nie większym niż pół akra. Oczyściliśmy ziemię ze śniegu na jakieś sześć stóp wokół dogodnego zagłębienia, 0'Brien zaś ściął paliki i wbił je do ziemi i na nich rozpięiiśmy koc. Śnieg leżał na około dwie stopy, mieliśmy więc dość miejsca, by wczołgać się pod koc. Następnie nazbieraliśmy liści, a otrzepawszy ze śniegu wyścieJiliśmy nimi zagłębienie i rozłożyliśmy na nich drugi koc. Wciągnęliśmy tam swoje węzełki i obwałowaliśmy śniegiem ze wszystkich stron wokół górnego koca, z wyjątkiem otworu do wczołgania się. Aż dziw, jak szybko zrobiło się ciepło, gdy się tam znaleźliśmy. Mimo iż na zewnątrz panowało przenikliwe zimno, tam było niemal gorąco. Po obfitym posiłku, dobrze łyknąwszy koniaku, wkrótce obaj mocno zasnęliśmy. Przedtem jednak zdjąłem kobiecy strój i włożyłem swoje ubranie. Nigdy nie spaliśmy lepiej i cieplej niż na tym legowisku, jakie zrobiliśmy sobie w owym zagłębieniu pod pokrywą lodu i śniegu.
Rozdział
XXV
0'Brien rozstaje się ze mną, by upolować jakąś żywność, ja zaś zyskuję inne towarzystwo wskutek innego polowania — 0'Brien opłakuje moją śmierć i znajduje mnie żywego — Uciekamy
Gdy nastał poranek, z niepokojem w y patrywaliśmy nadejścia obiecanej pomocy, ponieważ nie byliśmy zbyt zasobni w żywność, choć to, co mieliśmy, było w doskonałym gatunku. Dopiero około trzeciej po południu dojrzeliśmy małą dziewczynkę zdążającą ku nam w towarzystwie dużego psa. Znalazłszy się w zagajniku, gdzie się ukrywaliśmy, krzyknęła coś po holendersku do psa, a ten zaczął n a tychmiast przeszukiwać lasek, aż odkrywszy naszą k r y j ó w k ę położył się u wejścia i zaczął gwałtownie szczekać, napędzając nam niemałego strachu, czy się na nas nie rzuci, ale dziewczynka znów coś do niego powiedziała, a on został w t e j samej pozycji, patrząc na nas i m a chając ogonem położył pysk na śniegu. Dziewczynka szybko nadeszła i zajrzawszy pod koc wsunęła koszyk i skinęła główką. Opróżniliśmy jego zawartość, 0 ' B r i e n zaś w y j ą ł jednego napoleona i podał dziewczynce, która odmówiła przyjęcia go, w t e d y on wcisnął pieniądz przemocą w j e j rączkę. Wówczas ona przemówiła do psa, a ten zaczął tak wściekle ujadać, że się baliśmy, iż lada chwila rzuci się na nas. Dziew275.
czynka t r z y m a j ą c napoleona wskazywała jednocześnie na psa, wobec tego podszedłszy do niej odebrałem pieniądz, a ona natychmiast uspokoiła swoją olbrzymią bestię i. śmiejąc się spiesznie się oddaliła. — J a k mi Bóg miły, co za wspaniała dziewczynka! — rzekł 0 ' B r i e n . — Stawiam na nią i na tego jej psa przeciwko każdemu mężczyźnie. Jeszcze nigdy nie szczuto mnie psem za dawanie pieniędzy, ale człowiek całe życie się uczy. Zobaczymy, Piotrusiu, co n a m przyniosła w tym'koszyku. Znaleźliśmy j a j k a na twardo, chleb, wędzoną szynkę baranią i dużą butelkę dżynu. — Co za milutka dziewczynka! Mam nadzieję, że będzie często zaszczycać nas swoim towarzystwem. Moim zdaniem, powodzi n a m się t u t a j nie gorzej niż w mesie podchorążych. — Zapomniałeś, że jesteś porucznikiem. — Zapomniałem, to fakt. Zwyciężyła siła przyzwyczajenia. A teraz" zabieramy się do obiadu. To będzie całkiem nowa moda spożywać posiłek na leżąco, ale za to Oiszczędniejsza, bo w ten sposób dłużej musi potrwać pożeranie żywności. — Rzymiane spożywali swoje posiłki na leżąco. Sam to czytałem, 0 ' B r i e n . — Ja tam nigdy nie słyszałem, by ktoś o tym choćby wspomniał w Irlandii, co zresztą nie dowód, że tak nie mogło być. Wierzę ci na słowo, Piotrusiu. A, do wszystkich diabłów, jak ten śnieg znowu sypie! Ciekaw jestem, o czym w takiej chwili myśli m ó j ojciec. Ta uwaga spowodowała, że zaczęliśmy mówić o naszych k r e w n y c h i przyjaciołach w Anglii, aż wyczerpani rozmową twardo zasnęliśmy. Następnego ranka zobaczyliśmy, że napadało śniegu na osiem cali, co obciążyło nasz koc do tego stopnia, iż musieliśmy wyjść i naciąć patyków, 276.
aby podeprzeć go od środka. Gdy byliśmy tym zajęci, usłyszeliśmy głośne hałasy i krzyki i zobaczyliśmy kilku ludzi, przypuszczalnie z towarzyszącymi sobie psami biegli prosto w kierunku zagajnika, gdzie biwakowaliśmy. Bardzo nas to przeraziło, ale oni nagle zawrócili w innym kierunku, posuwając się przed siebie z taką samą jak przedtem szybkością. — Co to takiego może być? — spytałem 0'Briena. -y Dokładnie ci nie powiem, Piotrusiu, ale zdaje się, że oni na coś polują, jedyną zaś zwierzyną, j?,ka może się znaleźć w takim miejscu jak to,-mogą być wydry. Byłem tego samego zdania. Oczekiwana przez nas dziewczynka nie przyszła, na próżno wyglądaliśmy jej do zapadnięcia ciemności, po czym wczołgaliśmy się do swojej nory i na kolację zjedliśmy resztę naszych zapasów. Następnego dnia wyczekiwaliśmy z wielkim niepokojem jej przybycia, ale ona nie zjawiła się w spodziewanym czasie. Znów zapadła noc, a my ooszliśmy spać nie m a j ą c czym się posilić jak tylko pozostałym ostatnim kawałeczkiem chleba i łykiem dżynu ocalonym na dnie manierki. — Piotrusiu — rzekł 0'Brien — jeśli ona i jutro nie przyjdzie, będę musiał sam zobaczyć, co się da zrobić, bo wcale nie uśmiecha mi się zdychanie z głodu, jakbyśmy byli dwojgiem niemowląt w lesie, znalezionych pod stosem zeschłych liści. Jeśli nie zjawi się do godziny trzeciej, wyruszam po żywność. Nie widzę w tym większego niebezpieczeństwa, bo tak jak jestem ubrany wyglądam na tutejszego holenderskiego chłopa. Spędziliśmy bardzo niespokojną noc, będąc przekonani, że albo niebezpieczeństwo było tak wielkie, iż nie odważyli się przyjść nam z pomocą, albo zmieniwszy zdanie zostawili nas sa-
mym sobie, abyśmy radzili samodzielnie jak możemy. Następnego ranka wdrapałem się na jedyne większe drzewo znajdujące się w zagajniku i rozglądając się wokół patrzyłem w kierunku domu należącego do kobiety, która wskazała nam to miejsce schronienia, ale nic nie było widać, tylko rozległą przestrzeń monotonnej równiny pokrytej śniegiem. Od czasu do czasu przejeżdżał w dali jakiś pojazd po drodze do Middelburga. Zlazłem z drzewa i zobaczyłem, że 0'Brien przygotowuje się do wymarszu. Był w melancholijnym nastroju i rzekł do mnie: -— Piotrusiu, jeśli mnie złapią, musisz bez względu na ryzyko udać się do tej oberży we Flushing, nałożywszy przedtem swoje dziewczyńskie kiecki. .Testem pewny, że te kobiety ochronią cię i wyślą do Anglii. Zabiorę tylko dwa napoleony, a ty bierz resztę, bo będą ci potrzebne. Jeśli nie wrócę dzisiaj przed wieczorem, ruszaj jutro rano do Flushing. 0'Brien jeszcze poczeftał trochę rozmawiając ze mną, a gdy minęła czwarta, uścisnął mi rękę i bez słowa wyszedł z lasku. Nigdy przedtem nie czułem się tak nieszczęśliwy przez cały ten okres, od chwili gdy nas po raz pierwszy wsadzono do więzienia w Tulonie, aż do tego momentu. Gdy 0'Brien oddalił się na jakieś dwieście jardów, ukląkłem do modlitwy. Nie było go już od dwóch godzin i zrobiło się ciemno, gdy doszedł do mnie z odległości jakiś hałas zbliżający się z każdą chwilą. Nagle usłyszałem chrzęst gałęzi i spiesznie dałem nura pod koc przykryty śniegiem, w nadziei że nikt nie zobaczy wejścia, ale ledwie tam się znalazłem, wpadł za mną olbrzymi wilk. Krzyknąłem głośno oczekując każdej chwili rozdarcia na kawałki, ale zwierzę leżało na brzuchu z otwartą szeroko paszczą, z błyszczącymi ślepiami i z jęzorem zwisającym z pyska. Wilk, 278.
mimo iż dotykał mnie, był tak wyczerpany, że nie atakował. Hałas się wzmagał, zrozumiałem więc, że to byli myśliwi ścigający wilka. Ja właziłem nogami naprzód, a on głową, tak że leżeliśmy głowami przy ogonach. Wyczołgałem się jak najszybciej i ujrzałem ludzi i psy nie dalej niż o dwieście jardów biegnących w pościgu. Szybko podbiegłem do dużego drzewa i ledwie zdołałem się wpiąć na sześć stóp w górę, gdy psy wpadły do mojej nory i po krótkiej chwili uśmierciły wilka. Myśliwi zbyt byli zajęci, by mnie zauważyć, ja zaś tymczasem wdrapałem się jeszcze wyżej po pniu drzewa i ukryłem się jak mogłem najlepiej. Będąc od nich nie dalej niż o piętnaście jardów słyszałem ich okrzyki zdumienia, gdy podnieśli koc i wyciągnęli martwego wilka, zabierając go ze sobą. Rozmowy ich, prowadzonej po holendersku, nie mogłem rozumieć, ale byłem pewny, że wypowiedzieli słowo „Anglicy". Myśliwi wraz z psami wyszli z zagajnika, ja zaś już miałem złazić z drzewa, gdy jeden z nich wrócił, a zabrawszy koce zwinął w rulon i odszedł zabierając je. Na szczęście nie zobaczył przy bladym świetle księżyca naszych węzełków. Poczekawszy chwilę zszedłem na dół. Nie wiedziałem, co począć. Gdybym nie został, a 0'Brien wrócił, co by sobie pomyślał? Jeżeli zostanę, do rana zamarznę na śmierć. Szukając węzełków znalazłem je zagrzebane w liściach, co musiało stać się przy walce psów z wilkiem. Przypomniałem sobie, że 0'Brien radził, abym się przebrał za dziewczynę, nie mogłem jednak zdecydować się pójść do Flushing. Postanowiłem udać się do domu t e j kobiety, który stojąc przy drodze mógł stać się miejscem mego spotkania z 0'Brienem. Wkrótce przybyłem tam i obszedłszy kilkakrotnie dom dokoła zobaczyłem, że wszystkie drzwi i okna zamknięte są na głucho, 279.
bałem się jednak zastukać, pamiętając o tym, co kobieta mówiła o nieprzebłaganej nienawiści jej męża do Anglików. W końcu, gdy się taić rozglądałem nie wiedząc, co począć, wydało mi się, że widzę jakąś postać zdążającą w kierunku zagajnika. Pośpieszyłem za nią i ujrzałem, że weszła tam. Bardzo ostrożnie posunąłem się naprzód, myśląc wprawdzie, iż może to być 0'Brien, ale również było rzeczą możliwą, że któryś z tych ludzi ścigających wilka, wracający w poszukiwaniu łupu. Wtedy nagle usłyszałem głos 0'Briena i pośpieszyłem ku niemu. Zbliżywszy się nie zauważony przez niego ujrzałem, że siedział z twarzą ukrytą w dłoniach i wkrótce przemówił z płaczem: — Ach, Piotrusiu, mój biedny Piotrusiu! Jednak w końcu cię zabrano. Czy nawet na godzinę nie mogłem cię bezpiecznie zostawić? O mój biedny Piotrze! Naiwniaczek to ty byłeś, fakt, właśnie dlatego cię kochałem, ale byłbym zrobił z ciebie człowieka, w dodatku dzielnego, bo miałeś na to dane. Gdzie mam szukać, gdzie ciebie znaleźć, Piotrusiu? Jesteś pod kluczem, zamknięty na cztery spusty i cały mój trud na nic. Ale i mnie zamkną, bo gdzie ty jesteś, tam też moje miejsce, więc skoro nie możemy dostać się razem do Anglii, wracam do tej łajdackiej nory w Givet. Ach, biada mi, biada! — Dalej nie mógł już mówić, zalewając się łzami. Bardzo byłem wzruszony dowodem tak szczerego oddania ze strony 0'Briena i stanąwszy u jego boku objąłem go. 0'Brien spojrzawszy na mnie krzyknął: — A ty co za jedna, wstrętna holenderska babo? — (zupełnie widać w tym momencie zapomniał o mym kobiecym przebraniu). Oprzytomniał jednak i gorąco mnie uściskał. — Piotrusiu, zamieniłeś się prawie w anioła zjawiając się w postaci kobiety, by mnie pociesao
szyć, bo, prawdę rzekłszy, byłem już w rozpaczy nie znalazłszy ciebie tutaj, a do tego i koce zniknęły. Co tu się działo? Opowiedziałem mu wszystko streszczając się, ile mogłem. — Rad jestem, Piotrusiu, że znalazłem cię całego i zdrowego, a jeszcze bardziej się cieszę, przekonawszy się, że można na tobie polegać, zostawiając cię samego, gdyż nie mogłeś postąpić rozsądniej. Teraz ja opowiem ci, czego dokonałem, ale jak się okaże, nie bardzo mi się udało. Wiedziałem, że nie ma ani jednej oberży aż do samego Flushing, gdyż specjalnie na to zważałem idąc tutaj. Wobec tego udałem się drogą do Middelburga i znalazłem oberżę, która była pełna żołnierzy. Poszedłem więc dalej, innej jednak nie napotkałem. Gdy w r a cając mijałem ją, wyszedł z niej jakiś żołnierz i chciał zbliżyć się do mnie, ale wędrowałem sobie swoją drogą. On przyśpieszył kroku, i ja uczyniłem tojsamo, obawiając się jakiegoś podstępu. W końcu dopędził mnie i przemówił po holendersku, na co mu nie odpowiedziałem. Wówczas złapał mnie za kołnierz, ja zaś uznałem za najlepsze udawać głuchoniemego. Pokazywałem na usta, bełkocąc ,,au-au...", a następnie na uszy i kręciłem głową. On przecież nie dał się przekonać i dosłyszałem, że coś mówił o Anglikach. Zrozumiałem wtedy, że nie ma czasu do stracenia, najpierw więc wybuchnąwszy głośnym śmiechem zatrzymałem się na miejscu, a gdy on chciał mnie zmusić do marszu, podbiłem mu nogi, w rezultacie padając na lód r ą b nął tak mocno łbem, że wątpię, czy dotychczas przyszedł do siebie. Zostawiłem go tam, sam zaś biegiem musiałem wracać, nie m a j ą c nic, czym mógłbym nakarmić głodne wnętrzności mego biednego Piotrusia. A ty co o tym wszystkim myślisz? Mówi się, że mądrość płynie z ust mai l
luezkich, ja wprawdzie nigdy nie widziałem, by coś innego z nich płynęło oprócz kwaśnego mleka, ale może tym razem będę miał więcej szczęścia, bo przecież, Piotrusiu, jesteś dzieciuchem. — Ale wcale nie takim małym, choć nie tak dużym jak ten bobas Fingala, o którym mi opowiadałeś. Otóż mój plan jest taki: bez względu na ryzyko chodźmy do chałupy tej kobiety. Raz już nam pomogła, możliwe więc, że będzie skłonna znów to uczynić. Jeśli nam odmówi, musimy spróbować dostać się do Flushing i zdać się na los szczęścia. — Niech tak będzie — zgodził się po namyśle 0'Brien. — I ja myślę, że nic lepszego nie możemy zrobić. No to chodźmy. Przyszedłszy pod dom zbliżyliśmy się do drzwi, ale tu napotkaliśmy tego samego dużego psa mas ty f a*. Ja cofnąłem się, ale 0'Brien śmiało ruszył naprzód. — To jest mądre psisko i pewnia nas pozna — mówił nie zatrzymując się. — Pogłaszczę go po łbie, a jeśli rzuci się na mnie, nic gorszego już mnie nie spotka, będę tam gdzie przedtem, bo możesz być pewny, że nie puści nas z powrotem. OBrien tymczasem zbliżał się do psa, który groźnie i ze złością patrzył na niego. Pogłaskał go po głowie, a pies zawarczał, ale 0'Brien objąwszy go za szyję, pogłaskał ponownie i zagwizdawszy na niego podszedł ku drzwiom chałupy. Pies był wprawdzie spokojny, ale podążał tuż za nim. O Brien zastukał, a drzwi otworzyła dziewczynka, pies podszedłszy ku niej odwrócił się w stronę 0'Briena, jak gdyby chciał zapytać: „Czy wolno mu wejść?" Dziewczynka powiedziała coś do psa i weszła do domu. Pod• Mastyf — dog angielski.
282.
czas jej nieobecności mastyf leżał na progu. Po krótkiej chwili nadeszła ta kobieta, która przywiozła nas z Flushing i zaprosiła do środka. Mówiąc bardzo dobrze po francusku zawiadomiła nas, że mąż jej na szczęście jest nieobecny, a nie dostarczyła nam żywności dlatego, że owego dnia dziewczynka spotkała wilka, którego odpędził mastyf, ale bała się ją znów posyłać, usłyszawszy zaś, iż wilk został zabity, chciała, by jej córeczka poszła do nas wcześnie nazajutrz. Dodała, że w tym kraju wilki są rzadkością, ale surowa zima przygnała je w niziny, który to wypadek zdarza się nie częściej niż raz na dwadzieścia lat. — Ale jakim sposobem udało się wam przejść koło psa? Była to dla mnie i dla córeczki prawdziwa niespodzianka. 0'Brien opowiedział jej, jak to było, a ona powiedziała, że Anglicy są naprawdę les braves*, bo nikt inny nie mógłby tego dokonać. Tak i ja myślałem, mnie bowiem nic nie nakłoniłoby do tego. 0'Brien opowiedział jej ze wszystkimi szczegółami o śmierci wilka i o naszym zamiarze powrotu do Flushing, jeśli nic lepszego nam się nie uda. — Słyszałam, że Pierre Eustachę wrócił wczoraj do domu — odparła kobieta. — Uważam, że byłoby wam tam bezpieczniej niż tu, bo nigdy im do głowy nie przyjdzie szulkać wa:s wśród koszar, które dotykają oberży. — Czy pomoże nam pani dostać się tam? — Zobaczę, co się da zrobić. Może jesteście głodni? — Mniej więcej tak jak ludzie, którzy od dwóch dni nic nie jedli. — Mon Dieul C'est vrai**! Nigdy bym nie po* mężni Mój Bożel To p r a w d a !
283.
myślała, że to aż tak długo trwało, ale ten, kto ma pełny brzuch, zapomina o tym, co ma w nim pusto. Spraw, Panie Boże, abyśmy się stali lepsi i litościwsi. Powiedziała coś po holendersku do dziewczynki, która pośpieszyła zastawiać stół, a my śpiesznie go opróżnialiśmy. Dziewczynka z początku wytrzeszczała oczy widząc nasze obżarstwo, aż w końcu roześmiała się, klaszcząc w rączki przy każdym naszym kęsku, zapraszając nas, byśmy jedli jeszcze więcej. Pozwalała mi się całować, dopóki matka nie powiedziała jej, że nie jestem kobietą, wówczas nadąsała się i odtrąciła mnie. Nim minęła północ, spaliśmy mocno na ławach przy kuchennym piecu, o świcie zaś zostaliśmy obudzeni przez kobietę, która dała nam chleba i napełniła manierkę. Wyszedłszy z domu zobaczyliśmy, że wózek był już zaprzężony i wyładowany jarzynami na targ. Kobieta z dziewczynką i ja wsiedliśmy, a 0'Brien jak poprzednio prowadził konia, pies zaś szedł za nami. Dowiedzieliśmy się, że pies nazywa się Achilles i wyglądało na to, że nas polubił. Rogatki, które nam tyle napędzały strachu, przeszliśmy bez przeszkód. Po dziesięciu minutach znaleźliśmy się w oberży Eustachego i natychmiast przeszliśmy do małego pokoiku, przeciskając się przez tłum żołnierzy, z których d w a j pogłaskali mnie pod brodę. Tam zastaliśmy nie kogo innego jak samego pilota Eustachego we własnej osobie, zagłębionego w rozmowie z żoną. Wyglądało na to, że rozmawiają o nas, przy czym ona nalegała, a on nie chciał maczać palców w tym całym interesie. — Oto i oni, Eustachę. Żołnierze, którzy widzieli ich przychodzących tutaj, nigdy nie uwierzą, jeśli ich wydasz, że przyszli t u t a j po raz pierwszy. Zostawiam ich z tobą, by sami ubili ten interes, ale pamiętaj o tym, Eustachę, że ha384.
rowałam dniami i nocami w tej oberży, aby ci dawała zysk. Jeżeli teraz nie pójdziesz na rękę mnie i mojej rodzinie, nie będę więcej zajmowała się tą całą twoją karczmą. Madame Eustachę wyszła z pokoju w towarzystwie kobiety i jej córeczki, 0'Brien zaś natychmiast zwrócił się do niego: — Przyrzekam panu — rzekł — sto ludwików, jeśli wysadzi nas pan na brzeg w którejkolwiek części Anglii lub na pokład jakiejś angielskiej jednostki wojennej, a jeżeli uczyni pan to w przeciągu tygodnia, dodam jeszcze dwadzieścia ludwików. 0'Brien w y j ą ł pięćdziesiąt napoleonów, jakie dała nam Celestyna, swoich pieniędzy jeszcze nie wydaliśmy, i wyłożył je na stół. — Oto zadatek na dowód moich szczerych intencji. Więc mów, pan, robimy interes czy nie? — Nigdy jeszcze nie słyszałem, aby jakiś biedak oparł się namowom swojej żony, popartym stu dwudziestoma ludwikami — rzekł Eustachę z uśmiechem, zgarniając ze stołu pieniądze. — Przypuszczam, że nie ma pan nic przeciwko temu, by wyruszyć dzisiejszej nocy? Dostanie pan jeszcze dziesięć ludwików — powiedział 0'Brien. — Zarobię je — odrzekł Eustachę. — Im wcześniej wyruszymy, tym lepiej, bo i tak nie mógłbym was tu dłużej ukrywać. Ta młoda painna to pewnie pański kolega, o którym mówiła mi żona. Wcześnie spadły na niego trudy i cierpienia. Słuchajcie, usiądźmy i pogadajmy, bo zanim się nie ściemni, nie mamy nic do roboty. 0'Brien opowiedział, jakie przygody towarzyszyły naszej ucieczce, z czego Eustachę śmiał się serdecznie, a najbardziej z własnej żony, która dała się nabrać co do rzekomego długu 285.
wdzięczności, do jakiego poczuwa się jej rodzina. — Jeżeli przedtem nie byłem skłonny wam pomóc, teraz jestem gotów to zrobić, choćby po to, by móc się z niej pośmiać, gdy wróci, A gdyby zechciała mojej pomocy jeszcze kiedyś dla dobra swoich krewnych, przypomnę jej o waszym opowiadaniu. Niemniej niezła z niej kobieta i w dodatku bardzo dobra żona, tylko zanadto oddana swoim siostrom. O zmroku wyposażył nas obydwóch w żeglarskie kurtki i spodnie, każąc nam iść śmiało za sobą. Minął strażników, którzy go dobrze znali, a jeden z nich rzekł: — Co, już na morze? Z pewnością pokłóciłeś się z żoną. — Na to wszyscy się roześmieli, a my razem z nimi. Po dojściu na plażę wskoczyliśmy do małej łódeczki i powiosłowaliśmy na jego statek. W przeciągu kilku minut płynęliśmy pod żaglami, a na silnym odpływie i przy pomyślnym wietrze wkrótce odbiliśmy się od brzegów Skaldy. Następnego ranka dojrzeliśmy leżący w dryfie kuter. Skierowaliśmy się ku niemu, a podpłynąwszy od jego zawierznej 0'Brien krzyknął, by przysłano łódź, a Eustachę, otrzymawszy mój weksel na resztę należnych mu pieniędzy, życzył powodzenia i uścisnął nam ręce. Po kilku minutach znaleźliśmy się z powrotem pod brytyjską banderą.
Rozdział
XXVI
Przygody w k r a j u — Jestem przedstawiony własnemu dziadkowi — Jego staraniem 0 ' B r i e n i ja otrzymujemy przydział i służymy na fregacie
Skoro tylko znaleźliśmy się na pokładzie kutra, dowodzący nim porucznik zapytał nas wyniosłym tonem, kim jesteśmy. 0 ' B r i e n odpowiedział, że jesteśmy angielskimi jeńcami, którzy uciekli z niewoli. — Ach, podchorążowie zapewne — powiedział porucznik. — Słyszałem, że niektórym udało się uciec. — Nazwisko moje, sir — rzekł 0 ' B r i e n — brzmi porucznik 0 ' B r i e n i jeśli p a n każe sobie przynieść oficjalną listę oficerów, będę miał honor wskazać mu je osobiście. Ten młody dżentelmen to pan P e t e r Simple, podchorąży i wnuk jaśnie wielmożnego lorda wicehrabiego Privilege'a. Porucznik, m a ł y człowieczek z zadartym nosem i krostowatą twarzą, natychmiast zmienił stosunek do nas i zaprosił nas do s w o j e j k a j u ty. Tam poczęstował czymś, co było dla nas szczytem luksusu, mianowicie angielskim serem i butelkowym porterem. — Proszę mi powiedzieć — rzekł — czy nie widzieli panowie gdzieś jednego z moich oficerów, wziętego do niewoli, gdy wysłano mnie 287.
£ oficjalną pocztą dla floty Morza Śródziemnego? — Czy wolno mi zapytać o nazwę pańskiej zwinnej jednostki? — rzekł 0'Brien. — „Snapper" — odparł porucznik. — A do diabła Faktycznie spotkaliśmy go. Został wysłany do Verdun, ale mieliśmy przyjemność korzystać z jego towarzystwa w drodze aż do Montpellier. Wybitnie elegancki, doskonale ubrany młodzieniec, to musiał być on. — Nie mam wiele do powiedzenia na temat jego elegancji, faktycznie nie bardzo się na tym znam. Zaś jeśli chodzi o jego strój, to powinien dobrze się ubierać, ale będąc na okręcie 'iigdy tego nie robił. Jego ojciec jest moim krawcem. Wziąłem go na podchorążego tylko dlatego, że chciałem z ojcem uregulować rachunek. — Tak właśnie myślałem — odparł 0'Brien. Nic więcej na ten temat nie mówił, z czego byłem zadowolony, gdyż porucznikowi nie bardzo mógł się podobać przebieg tych wydarzeń. — Kiedy się pan spodziewa wpłynąć do portu? — dowiadywał się 0'Brien, gdyż pilno nam było postawić nareszcie stopy na lądzie starej Anglii. Porucznik oświadczył, że jego podróż patrolowa właściwie dobiegała końca, a nasze przybycie na pokład okrętu jest dla niego wystarczającym powodem, by natychmiast skierować się w stronę lądu. W tym celu zamierza wyostrzyć do wiatru, jak tylko załoga będzie po obiedzie. Wiadomość ta bardzo nas ucieszyła, tym bardziej że w pół godziny później zamiar ten został wykonany. Po trzech dniach zakotwiczyliśmy w Spithead i razem z porucznikiem powiosłowaliśmy na ląd, by zameldować się admirałowi. Ach, z jaką przyjemnością dotknąłem stopą żwirowatej plaży w Sally Port, aby co rychlej po288.
śpieszyć na pocztę wysłać długi list do matki. Nie stawiliśmy się przed oblicze admirała, gdyż nie mieliśmy odpowiedniego stroju, zameldowaliśmy się tylko w jego biurze. Poszliśmy jednak do krawca Mereditha, który obiecał nas kompletnie wyekwipować na dzień następny. Potem zamówiliśmy nowe kapelusze i| wszystko, czego jeszcze nam brakowało. Zatrzymaliśmy się w gospodzie Pod Fontanną, gdyż 0'Brien nie chciał iść do oberży Pod Błękitnymi Słupami, mówiąc, że dobra tylko dla podchorążych. Nazajutrz nim minęła jedenasta, byliśmy kompletnie gotowi, by stanąć przed admirałem, który przyjął nas bardzo uprzejmie i zaprosił na obiad. Nie mając zamiaru wyjeżdżać do domu przed otrzymaniem odpowiedzi od matki, oczywiście przyjęliśmy jego zaproszenie. Na przyjęciu liczne towarzystwo złożone z oficerów marynarki wraz z paniami doskonale bawiło się przy obiedzie opowiadaniem 0'Briena. Gdy panie opuściły pokój jadalny, żona admirała poprosiła, abym wraz z nimi udał się do salonu. Tam wszystkie damy zebrały się wokół mnie i musiałem opowiedzieć im swoje przygody, które je ogromnie ubawiły i zainteresowały. Następnego dnia otrzymałem list od matki i jaki serdeczny! Błagała, bym mk najszybciej przyjeżdżał do domu zabierając mego „wybawcę" 0'Briena ze sobą. Pokazałem ten list 0'Brienowi i zapytałem, czy będzie mi towarzyszył. — Otóż, Piotrusiu, mam takie różne interesiki do załatwienia, dość ważne dla mnie, chcę otrzymać zaległe pobory i należne mi pieniądze za pryzy. Gdy to załatwię, pojadę do Londynu, aby złożyć uszanowanie pierwszemu lordowi Admiralicji i wtedy dopiero odwiedzę twoich rodziców, gdyż nie wiedząc jak sprawy la — Pater Simple t. I
289
stoją i nie mając trochę zapasowej gotówki w kieszeni nie chcę nawet widzieć mojej własnej rodziny. Więc napisz mi t u t a j swój adres i ja na pewno przyjadę, choćby tylko po to, by uregulować moje rachunki z tobą, gdyż niemały dług zaciągnąłem u ciebie. Zrealizowałem czek otrzymany od ojca i tej samej nocy wyjechałem dyliżansem pocztowym, przybywając następnego wieczora zdrów i cały do domu. Pozostawiam czytelnikowi, by sam sobie wyobraził tę scenę. Dla matki zawsze byłem jednakowo kochanym dzieckiem, natomiast okoliczności sprawiły, że nabrałem dodatkowego znaczenia w oczach ojca. Byłem obecnie jedynakiem, on zaś miał teraz zupełnie inne dla mnie widoki niż wówczas, gdy wyjeżdżałem z domu. Mniej więcej po tygodniu przybył do towarzystwa 0'Brien, który pozałatwiał wszystkie swoje interesy. Pierwszą jego czynnością byłp uregulowanie rozrachunków z moim ojcem, pokrycie swojej części wydatków. Nalegał nawet na zapłacenie połowy pięćdziesięciu napoleonów, jakie dostałem od Celestyny, a jakie zostały przekazane bankierowi w Paryżu przed wyjazdem 0'Briena, wraz z ostrożnie sformułowanym listem dziękczynnym od mego ojca do pułkownika 0'Briena, a drugim ode mnie do kochanej Celestynki. Po tygodniu pobytu u nas 0'Brien powiedział mi, że ma w kieszeni około stu sześćdziesięciu funtów i zamierza odwiedzić swoich bliskich, będąc pewny dobrego przyjęcia, nawet ze strony wielebnego M'Gratha. — Mam zamiar zostać u nich ze dwa tygodnie, a po powrocie starać się o nowy przydział. Słuchaj więc, Piotrusiu, czy chciałbyś znów znaleźć się pod moją opieką? — 0'Brien, jeśli to tylko będzie w mojej 290.
mocy, nigdy nie opuszczę ani ciebie, ani twego okrętu.' — Oto rozsądne słowa, Piotrusiu. Powiem ci w takim razie, że przyrzeczono mi szybki przydział i dam ci natychmiast znać, gdy obietnica zostanie spełniona. 0'Brien wkrótce pożegnał się z moją rodziną, która zdążyła go bardzo polubić. Wieczorem wyjechał do Holyhead. Ojciec już więcej nie traktował mnie jak dzieciaka, byłoby to zresztą niesprawiedliwe z jego strony, gdyby tak dalej robił. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem bardzo mądry, ale zdołałem zobaczyć już kawał świata, umiałem dawać sobie radę i myśleć za siebie. Ojciec często rozmawiał o swoich widokach na przyszłość co do mnie, a różniły się one od tych, jakie żywił wówczas, gdy go opuściłem. Dwaj jego starsi bracia, moi stryjowie, zmarli, a trzeci był żonaty i miał dwie córki. Jeżeli nie będzie miał syna, wówczas tytuł przejdzie na mego ojca. Wskutek śmierci mego brata Toma stałem się następny w sukcesji. Mój dziadek lord Privilege, który dawniej nie zwracał większej uwagi na mego ojca, przysyłając mu jedynie od czasu do czasu koszyk z dziczyzną, ostatnio zaczął go zapraszać do siebie, a raz wyraził nawet zamiar zobaczyć „kiedyś przy okazji" jego żonę i dzieci. Przyczynił się znacznie do powiększenia dochodów mego ojca, co stało się możliwe przez śmierć moich obydwóch stryjów. Niepomyślna natomiast była wiadomość, że małżonka mego stryja oczekuje znów potomstwa. Nie mogę powiedzieć, by spekulacje ojca co do tych widoków były mile przeze mnie widziane, tym bardziej że zbyt często je czynił. Obwiniałem go za to nie tylko jako człowieka, ale przede wszystkim jako duchownego, wówczas jednak nie znałem jeszcze tak dobrze świata. 0'Brien 291.
od dwóch miesięcy nie dawał znaku życia, aź nadszedł od niego list, donoszący, iż odwiedził rodzinę, zakupił kilka akrów ziemi, czym wszystkich uszczęśliwił, i wyjechał, m a j ą c podwójne błogosławieństwo wielebnego M'Gratha wraz z nieograniczonym rozgrzeszeniem. Obecnie znajduje się w Londynie starając się o przydział, ale ma z tym trudności, mimo iż jedna obietnica goni drugą. Kilka dni później mój ojciec otrzymał list od lorda Privilege'a, zapraszający, by spędził u niego kilka dni wraz z synem Piotrem, który uciekł z francuskiej niewoli. Rzecz jasna, nie można było odmówić temu zaproszeniu, przyjęliśmy je więc skwapliwie. Muszę się przyznać, że miałem trochę stracha przed dziadkiem, gdyż on utrzymywał taki dystans między sobą a resztą rodziny, że zawsze słyszałem jego imię wymawiane więcej z szacunkiem niż z uczuciem należnym krewnemu. Teraz jednak byłem już nieco mądrzejszy. Przybyliśmy do Eagle Park, wspaniałego majątku, gdzie rezydował. Tam zostaliśmy przyjęci przez tuzin służby w liberii i bez, po czym wprowadzono nas przed jego oblicze. Znajdował się w swej bibliotece, usadowiony w wygodnym fotelu. Był to obszerny pokój, gdzie wokół wszystkich ścian stały wspaniałe szafy z książkami. Nigdy nie widziałem bardziej czcigodnego i pogodnego starszego dżentelmena. Jego siwe włosy, opadające po obydwóch skroniach, z tyłu zebrane były w mały warkoczyk. Gdy nas zaanonsowano, wstał i pochylił się w ukłonie. Memu ojcu na przywitanie podał d w a palce, a mnie tylko j ed e n, ale wdzięk, z jakim to uczynił, był nie do opisania. Skinął ręką w stronę krzeseł, jakie ustawił dżentelmen-służący nie noszący liberii, i prosił, abyśmy usiedli. W tym momencie mimo woli przypomniałem sobie pana 292.
Chucksa, bosmana, i jego tak słuszne uwagi 0 wytwornych manierach, śmiałem się też w duchu na myśl, że pan Chucks raz jadł z nim obiad. Gdy służba opuściła pokój, dystans, z jakim dziadek traktował nas, jakby się zmniejszył. Zadał mi kilka pytań na różne tematy 1 widać było, iż jest zadowolony z moich odpowiedzi, ale nie nazywał mnie inaczej, jak „moje dziecko". Po półgodzinnej rozmowie ojciec mój wstał mówiąc, iż jego lordowska mość zapewne bardzo jest zajęty, więc my przed obiadem udamy się na zwiedzenie m a j ą t k u . Mój dziadek podniósł się z fotela, po czym nastąpiło coś w rodzaju oficjalnego pożegnania, ale mimo wszystko nie było to oficjalne pożegnanie, tylko okazanie wytwornych manier polegających na tym, aby odnosić się z szacunkiem do siebie i do innych. Jeśli o mnie chodzi, byłem bardzo zadowolony z tego spotkania i powiedziałem o tym ojcu, skoro tylko wyszliśmy z pokoju. — Mój drogi Piotrze — rzekł ojciec — twój dziadek pochłonięty jest jedynie myślą o tym, że należy do parów Anglii i o swoim majątku, który ma przekazać prawowitemu dziedzicowi. Tak długo, jak żyli twoi stryjowie, nie istnieliśmy dla niego nawet w myślach, gdyż nie dziedziczyliśmy w prostej linii, i byłoby tak w dalszym ciągu, gdyby nie to, że twój stryj William ma tylko córki. Jednakże ciągle jeszcze nie uważa nas za faktycznych dziedziców tytułu, a jedynie ewentualnych. Gdyby twój stryj William jutro zmarł, różnica w zachowaniu się dziadka byłaby natychmiast widoczna. — To znaczy, że zamiast d w ó c h p a l c ó w , podałby ci c a ł ą rękę, a ja z j e d n e g o palca zaawansowałbym do d w ó c h . Na to ojciec roześmiał się serdecznie mówiąc: — Trafiłeś w sedno, Piotrze. Nie rozu293.
miem, jak mogliśmy nazywać ciebie największym głuptasem w rodzinie. Nic na to nie odpowiedziałem, gdyż aby to uczynić, musiałbym poniżyć innych lub siebie, wobec czego zmieniłem temat, zwracając uwagę na piękno parku i wspaniały drzewostan, jaki go zdobił. — Tak, Piotrze — powiedział ojciec z westchnieniem. — Trzydzieści pięć tysięcy rocznie dochodu z ziemi, pieniądze ulokowane w papierach wartościowych, dodaj do tego materiał leśny wartości jeszcze czterdziestu tysięcy. Wszystko to nie jest do pogardzenia, ale będzie jak Bóg zechce. Powiedziawszy to, ojciec zagłębił się w myślach bez przeszkód z mojej strony. Gościliśmy u dziadka przez dziesięć dni, on zaś często zatrzymywał mnie po śniadaniu na dwie godziny, słuchając moich przygód i szczerze wierzę, że mnie polubił. W przeddzień naszego wyjazdu rzekł: — Moje dziecko, jutro wyjeżdżasz, powiedz mi więc, co chciałbyś mieć, gdyż życzę sobie dać ci dowód swego przywiązania. Nie bój się i mów śmiało, czy ma to być zegarek, czy jakiś breloczek albo coś, czego byś najbardziej pragnął? — Milordzie — odparłem — jeżeli chcesz uczynić mi łaskę, to proszę zwrócić się do pierwszego lorda Admiralicji o przydział dla porucznika 0'Briena na jakąś dobrą fregatę z równoczesną prośbą o znalezienie wakującego miejsca podchorążego dla mnie. — 0'Brien! — rzekł jego lordowska mość. — Tak, przypominam sobie. To jest ten, który towarzyszył ci we Francji, a z twego opowiadania wynika, że jest wiernym przyjacielem. Twoja prośba, moje dziecko, sprawia mi przyjemność i będzie spełniona. 294.
Wówczas lord kazał podać sobie papier i kałamarz i napisał list zgodnie z moimi wskazówkami, zapieczętował go mówiąc, że odpowiedź zostanie mi przesłana. Następnego dnia wyjechaliśmy z Eagle Park, a dziadek na pożegnanie podał memu ojcu d w a palce, wyciągając do mnie j e d e n , jak poprzednio, ale rzekł: — Jestem zadowolony z ciebie, moje dziecko. Możesz pisywać od czasu do czasu. W drodze powrotnej do domu ojciec mój oświadczył: — Odkąd pamięć moja sięga, nikomu nie udało się zjednać względów dziadka w takim stopniu jak tobie. To oświadczenie, że możesz pisywać do niego, oznacza co najmniej dziesięć tysięcy w testamencie, a trzeba wiedzieć, że nikomu nigdy nie sprawia zawodu ani nie zmienia swojej decyzji. Odpowiedziałem, że wprawdzie chętnie widziałbym dziesięć tysięcy funtów, lecz na to nie liczę. Upłynęło kilka dni po naszym powrocie do domu, gdy otrzymałem od lorda Privilege'a list, wraz z drugim załączonym, o następującej treści: Moje drogie Dziecko! Posyłam Ci odpowiedź lorda..., która, ufam, będzie dla Ciebie zadowalająca. Pozdrowienia dla Twojej Rodziny Twój etc. Privilege Załącznikiem był uprzejmy list pierwszego lorda Admiralicji, oznajmiający, że przydzielił 0'Briena do załogi fregaty „Sanglier" i rozkazał, aby przyjęto mnie na nią w stopniu pod295.
chorążego. Wielką miałem przyjemność posyłając ten list pod adresem 0'Briena, który po kilku dniach nadesłał z podziękowaniem odpowiedź, iż otrzymał już nominację, ja zaś mam jeszcze cały miesiąc do zamustrowania, gdyż okręt znajduje się w remoncie. Na wypadek jednak, gdyby moi bliscy mieli mnie już dość, co zdarza się w najlepszych rodzinach, przybywając wcześniej do Portsmouth zapoznam się nieco z moimi obowiązkami. List swój zakończył przekazaniem uprzejmego pozdrowienia dla całej rodziny i wyrazów „miłości" dla mego dziadka. Rzecz jasna, tego ostatniego nie zawarłem w moim liście dziękczynnym. W miesiąc później otrzymałem list od 0'Briena zawiadamiający mnie, że okręt gotów jest do wyruszenia z portu i będzie za kilka dni kotwiczył na redzie w Spithead.
Rozdział
XXVII
Kapitanostwo To — Wieprzowina — Idziemy do Plymouth, gdzie spotykam się ze swoim dawnym kapitanem
Natychmiast pożegnałem się z rodziną i wyruszyłem do Portsmouth. Po dwóch dniach zjawiłem się w oberży Pod Fontanną, gdzie czekał już na mnie 0 ' B r i e n . — Piotrusiu, m ó j chłopaczku, poczuwam się do takiego długu wdzięczności wobec ciebie, że jeśli t w ó j stryjaszek nie zejdzie z tego świata w sposób naturalny, wywołam z nim sprzeczkę i zastrzelę, abyś został lordem, postanowiłem bowiem, że masz nim zostać. Tymczasem chodź do mego pokoju, będziemy tam zupełnie sami i opowiem ci wszystko o okręcie i o naszym. n o w y m kapitanie. Przede wszystkim rozpocznę od okrętu, jako najważniejszego z nich. To skończone piękno. Zapomniałem, jak się nazywał przed zabraniem go Francuzom, ale trzeba im przyznać, że lepiej znają się na budowie okrętów niż na ich utrzymaniu. Teraz nazywa się „Sanglier", co ma znaczyć „dzika świnia" i do stu diabłów! to może być „świński" okręt, jak zaraz o t y m usłyszysz. Nazwisko kapitana jest króciutkie i nie podobałoby się panu Chucksowi, gdyż składa się tylko z dwóch liter: „T" i „O", co razem czyni To, więc cały jego tytuł brzmi „kapitan J o h n To". Tak w y gląda, j a k b y mu ktoś odłamał większą część 297.
nazwiska, zostawiając tylko początek. Bardzo jest jednak wygodne, gdy trzeba się podpisywać, na przykład przy zdawaniu okrętu. A teraz powiem ci, jak wygląda. Zbudowany jest na model holenderskiej szkuty, rozłożysty, z bardzo wydatnym nawisem rufowym. Na dwóch ostatnich okrętach, jakimi dowodził, prosił o pozwolenie poszerzenia korytarzy w pomieszczeniach rufowych. Waży mniej więcej sto piętnaście kilogramów, raczej więcej niż mniej. Dosyć dobroduszny to facet, zdumiewająco niekulturalny, nietęgi oficer, a i żeglarz nie najlepszy, natomiast diablo zręczny, gdy zabiera się do jadła i napitku. Ale sam jest tylko częścią tego całego kramu, bo ma ze sobą żonę na pokładzie. Dama ta ma wygląd wędzonego śledzia i w dodatku jest bardzo nieznośna. Na domiar złego wozi ze sobą fortepian, okropnie rozstrojony, na którym gra najczęściej nie w porę. Cegielkowanie pokładu to rozkoszna muzyka w porównaniu z jej bębnieniem. Nawet spaniel kapitana wyje, gdy uderzy w wysokie tony. Przybiera maniery wielkiej damy i zawsze częstuje oficerów swoją muzyką, ilekroć jedzą obiad u kapitana, co powoduje, że ulatniają się stamtąd jak najszybciej. — Ależ, 0'Brien, myślałem, że nie wolno zabierać żon na okręt. — Święta prawda, ale najgorsze strony charakteru tego człowieka wychodzą w tym, że wiedząc o zakazie zabierania żon na morze nigdy nie mówi, że to j e s t jego żona i nigdy jej nikomu na lądzie nie przedstawia. J e śli któryś z jego kolegów kapitanów zapytuje go o zdrowie pani To, odpowiada: „Dziękuję, miewa się dobrze". Robi jednak przy tym perskie oko, jakby chciał powiedzieć, -że to wcale nie jest jego żona, chociaż każdy wie, że jest 298.
nią, on jednak woli, by myślano raczej przeciwnie, niż żeby miał ponosić koszty utrzymania jej na lądzie. Trzeba ci bowiem wiedzieć, Piotrusiu, że chociaż istnieją przepisy dotyczące żon, to nie ma żadnych co do innych kobiet. — Czy jego żona wie o tym? — spytałem. — Bez wątpienia, a w głębi duszy jestem przekonany, że jest wspólniczką tej mistyfikacji, bo takie z niej skąpiradło, że jak powiadają, umarłego obdarłaby ze skóry. Zawsze też wymusza prezenty od oficerów i faktycznie to ona dowodzi okrętem. — Tam do licha, 0'Brien. To niezbyt przyjemnie się zapowiada. — Spokojnie, to jeszcze nie wszystko! Teraz przystępuję do sedna sprawy. Nasz kapitan To jest ogromnym amatorem wieprzowinki i mamy na pokładzie tyle samo żywych świń, ile żelaznych prosiaków" wozimy jako balast. Pierwszy oficer dostaje szału na ich widok. Jednocześnie nie pozwala, dla uniknięcia pomyłek, aby jakieś inne świnie, prócz jego własnych, znajdowały się na pokładzie. Miejsce przeznaczone na nierogacizną jest pełne świń, dwie przegrody dla krów między działami głównego pokładu, ustawione w stoczmi, też zamieniono na świńskie chlewy. Na śródokręciu dwie zagrody dla owiec są pełne świń, zaś kojce dla gęsi i indyków przydzielono czterem maciorom oczekującym potomstwa. Trzeba ci wiedzieć, Piotrusiu, że na pokładzie wielkiej fregaty można bardzo małym kosztem lub prawie za darmo utrzymać nierogaciznę, gdyż tyle mają do żarcia grochówki i całego grochu. Oto powód, dla którego je trzyma, nie biorąc w podróż prawie żadnych innych zapasów. * w żargonie m a r y n a r s k i m obie kawałki surówki żelaznej używane jako balast zwie się prosiakami.
299.
Pierwszą jego czynnością jest ranny obchód swoich świń. Czyni to idąc razem z rzeźnikiem, tu jedną pomaca, tam drugą podrapie po brudnym uchu, a następnie klasyfikuje. Ta będzie na słoninę, ta na mięso, a tamta na rozpłodek. Stary knur jest jeszcze ciągle w stajni tej oberży i słyszałem, że zostanie zaokrętowany wraz z rozkazem odpłynięcia, gdyż jest taki dziki, iż trzyma go się na lądzie do ostatniej chwili. Wiedz, Piotrusiu, że kwiczenie świń i bębnienie jego żony na fortepianie doprowadza nas prawie do szału. Nie wiadomo co z dwojga złego jest gorsze. Idziesz na rufę, słyszysz jadno, na dziobie — to drugie dla urozmaicenia, a rozmaitość, jak mówią, jest urokiem życia. Czy to nie skandal, by taką piękną fregatę zmieniać w świński chlew i by z jej głównego pokładu -roczhodiził się smród gorszy niż z gnojówki? — A jak to jest, że jego żona godzi się na to, by odżywiać się tjUko wieprzowiną? — Ona? Niech cię niebo ma w swojej opiece, Piotrusiu! Przecież to rekin, tak samo żylasta i podobnie żarłoczna. Wrąbie czterofuntowy kotlet wieprzowy, zanim zdążą położyć go jej na talerz. — Masz więcej dla mnie takich przyjemnych wiadomości, 0'Brien? •— Nie, Piotrusiu. Najgorsze już usłyszałeś. Porucznicy to dobrzy oficerowie i mili koledzy, lekarz trochę dziwak, intendent uważa się za dowcipnisia, nawigator zaś, starszy facet z północy, zna się na swoich obowiązkach i nie gardzi szklaneczką grogu. Podchorążowie to sympatyczna paczka eleganckich młodzików, gotowych do zabawy i figlów. Idę o większy zakład, że planują urządzić w chlewie jakieś szelmostwo, bo skłonność do psoty z oczu im patrzy. Co zaś się tyczy ciebie, nie potrzebuję 300.
chyba dodawać, że moja kabina i wszystko, co posiadam, jest do twojej dyspozycji. Sam natomiast życzyłbym sobie, abyśmy się dostali w jakąś cholerną burzę albo w zaciekłą bitwę, by móc wywalić za burtę te wszystkie świnie i porąbać na kawałki fortepian, nic nam wówczas nie będzie brakowało do szczęścia. Następnego dnia udałem się na okręt i zaraz wezwano mnie do kabiny kapitana, abym mu zameldował o swoim zamustrowaniu. Pani To, wysoka chuda kobieta, siedziała właśnie przy fortepianie, wstała i zaczęła zadawać mi mnóstwo pytań na temat mojej rodziny, ile dostaję rocznie kieszonkowego i wiele innych, bardzo według mnie impertynenckich. Niestety, żona kapitana może sobie na wiele pozwolić. Zapytała mnie następnie, czy lubię muzykę. To było trudne pytanie. Jeśli powiem, że lubię, najprawdopodobniej będę musiał jej słuchać, natomiast gdy oświadczę, że nie lubię, mogę spowodować jej niechęć ku sobie. Odpowiedziałem więc, że lubię muzykę na lądzie, gdzie żadne inne odgłosy nie mogą jej zakłócić. — Ach, widzę, iż jesteś prawdziwym jej miłośnikiem, panie Simple — odparła dama. W tym momencie ze swej kabiny wyszedł na wpół ubrany kapitan To. — Widzę, młodzieńcze, że zamustrowałeś nareszcie. Może zjesz z nami dzisiaj obiad? Wracając do siebie, powiedz wartownikowi, aby zawołał rzeźnika, bo mam mu coś do powiedzenia. Skłoniłem 'się i wyszedłem. Spotkałem się z bardzo przyjaznym przyjęciem ze strony oficerów i własnych kolegów, korzystnie usposobionych w stosunku do mnie przez 0'Briena jeszcze przed moim przybyciem. W naszej marynarce można zawsze spotkać młodych ludzi z najlepszych rodzin na pokładzie dużych fre801.
gat, gdyż spośród okrętów uważa się je za klasę wyborową. Wszyscy moi koledzy, z wyjątkiem jednego czy dwóch, byli dżentelmenami, ale nigdy przedtem nie spotkałem tylu rozhukanych młodziaków zebranych razem. Ponieważ powietrze morskie spowodowało, iż czułem się głodny, usiadłem wraz z nimi do stołu, by coś przekąsić, mimo iż miałem jeść obiad z kapitanem. — Czy nie idziesz na obiad do kapitana? — zapytał mesowy. — Tak — odparłem. — Wobec tego nie jedz teraz wieprzowiny,' mój chłopcze, bo tam będziesz miał jej aż za dużo. Panowie, napełnijmy kielichy i wychylmy je za pomyślność naszego nowego kolegi, a wznosząc ten toast przyrzeknijmy, iż się do niej przyczynimy. — Przyłączam się do,waszego toastu — rzekł 0'Brien, wchodząc do mesy podchorążych. — A czym go pijecie? — Portem Colliera, sir. Chłopcze, kieliszek dla pana 0'Briena. — Twoje zdrowie, Piotrusiu, wraz z życzeniami, abyś w tej podróży unikał francuskiego więzienia. Panie Montague, jako mesowy, wystaraj się pan o drugą świeczkę, abym zobaczył, co jest na stole. Może znajdzie się jakiś kąsek, który przypadnie mi do gustu. — Jest tu resztka baraniego combra i kawałek gotowanej wieprzowiny. — Poproszę więc o mały kawałeczek przy kości. Ty, Piotrusiu, jesz u kapitana, prawda? Ja również, bo lekarz nie przyjął zaproszenia. — Panie 0'Brien, nie wie pan, kiedy wypływamy? — zapytał jeden z moich kolegów. — W biurze admirała słyszałem, że mają nas skierować do Plymouth, gdzie otrzymamy dalsze rozkazy. Mówi się tam o Indiach Wschod302.
nich lub Zachodnich. Sądząc po zapasach, jakie załadowano na okręt, będzie to podróż w obce strony. Właśnie podniesiono sygnał kapitański, zapewne więc admirał ma jakąś wiadomość do zakomunikowania. Mniej więcej po godzinie kapitan powrócił. Bardzo był czerwony na twarzy i zgrzany. Od witającej go grupy oficerów odwołał na bok pierwszego oficera i oznajmił mu, że mamy nazajutrz rano ruszyć do Plymouth i powierzył mu poufną wiadomość uzyskaną od admirała, że mamy pójść do Indii Zachodnich w konwoju, jaki się właśnie formował. Wydawał się być przerażony myślą, iż może stać się pastwą lądowych krabów. W każdym razie jego spasiona tusza była zupełnie nieodpowiednia do tamtejszego klimatu. Wiadomość ta szybko rozniosła się po całym okręcie, powodując wszczęcie przygotowań i niemałą krzątaninę. Lekarz, który wymówił się od jedzenia obiadu u kapitana, usprawiedliwiając się złym stanem zdrowia, kazał teraz zameldować, że czuje się lepiej, wobec czego przyjmuje zaproszenie z przyjemnością i przyłączył się do towarzystwa, składającego się z pierwszego oficera, 0'Briena i mnie, wchodzącego do kapitańskiej kabiny. Usiedliśmy do stołu. Zdjęto pokrowce i było tak, jak przepowiadali podchorążowie: dużo wieprzowiny — fałszywa zupa żółwiowa zrobiona na świńskim łbie, gotowana golonka wieprzowa z groszkiem puree, smażony kotlet schabowy ze skwarkami, kiełbasa z ziemniakami i ratki wieprzowe. Nie powiem, by obiad mi nie smakował, i zajadałem z apetytem, ale zaskoczyło mnie, że na drugie danie było pieczone prosię, a jeszcze bardziej mnie zdumiały ilości pochłaniane przez panią To. Po gotowanej wieprzowinie podała swój talerz, prosząc o pieczyste, następnie o nóżki, a skosz303.
towawszy kiełbasy, zakończyła potężną porcją nadziewanego prosięcia. Na deser mieliśmy szarlotkę, ale ponieważ jedliśmy kompot z jabłek przy pieczystym, nie przykładaliśmy się do niej. Lekarz, nie znosząc wieprzowiny, nieźle jednak zajadał i był uprzedzająco grzeczny wobec pani To. — Może jeszcze kawałeczek pieczonej wieprzowinki, doktorze? — rzekł kapitan. — Dlaczegóż by nie, panie kapitanie. Ponieważ, jak chodzą słuchy, udajemy się na placówkę, gdzie nie wolno nam będzie brać wieprzowiny do ust, teraz nie odmówię kawałeczka, gdyż bardzo ją lubię. — Co to ma znaczyć? — zapytali oboje jednym tchem. — Może zostałem mylnie poinformowany — odparł lekarz — ale słyszałem, że rozkazy kierują nas do Indii Zachodnich. Aczkolwiek wolno tam, jak wiadomo, spożywać bez narażenia się na niebezpieczeństwo soloną wieprzowinę od czasu do czasu, to jednak żywienie się tym mięsem w tropikach, a szczególnie w Indiach Zachodnich, przez dwa lub trzy dni z rzędu powoduje dyzenterię, która jest zawsze śmiertelna w tamtejszym klimacie. — Czy być może! — wykrzyknął kapitan. — Pan nie mówi serio! — dołączyła dama. — Jak najbardziej. Dla tej właśnie przyczyny zawsze unikałem Indii Zachodnich, gdyż przepadam za wieprzowiną. Następnie lekarz przeszedł do przytaczania blisko setki przypadków marynarzy stołujących się w mesach lub osobno, którzy padli ofiarą dyzenterii wskutek jedzenia wieprzowiny w Indiach Zachodnich. 0'Brien widząc, do czego lekarz zmierza, przyłączył się do niego, opowiadając niestworzone historie o straszliwych skutkach spożywania świńskiego mięsa 304.
ciepłych krajach. J a k pamiętam, opowiadał, za podczas blokady Francuzi przed poddaniem Martyniki nie m a j ą c innej żywności prócz wieprzowiny stracili tysiąc trzysta spośród tysiąca siedmiuset żołnierzy i oficerów w ciągu trzech I tygodni, a reszta tak była wycieńczona chorobą, że musieli kapitulować. Lekarz następnie zmienił temat opowiadając o żółtej febrze i inInych chorobach, właściwych tamtejszemu klimatowi, tak iż w jego słowach wyspy Indii IZachodnich przedstawiały się jak jeden wielki Iszpital, gdzie pobyt kończy się śmiercią. Te chojroby atakują najwięcej ludzi zażywnych i ciel ą c y c h się dobrym zdrowiem, chudzi natomiast i wątli mają lepsze szanse. Tę konwersację prowadziliśmy aż do momentu, gdy wypadło się pożegnać — z panią To, która naeszcie zamilkła, i z kapitanem, sączącym wśród westchnień swoje winko. Gdy wstaliśmy od stołu, pani To nie prosiła nas, jak zwykle, abyśmy zostali i posłuchali muzyczki. Była nie • m n i e j rozstrojona jak jej fortepian. — Na wszystkie moce piekielne, doktorze, zgrabnie to rozegrałeś — rzekł 0'Brien po w y j I ś c i u od kapitana. — Słuchaj, 0'Brien — rzekł lekarz — musisz się zobowiązać jak również pan, panie Simple, że nikt na okręcie ani słówka się nie dowie, o czym tu mówiłem. Gdyby to się rozedo, moje gadanie na nic się nie przyda. Natoiast jeśli potrzymacie przez jakiś czas język i zębami, będę mógł, jak sądzę, obiecać wam, pozbędziemy się kapitana To wraz z jego żo•r;ą i nierogacizną. — Przyznaliśmy słuszność jego żądaniu i obiecaliśmy dotrzymać tajemnicy. Nazajutrz rano popłynęliśmy do Plymouth, a pani To, nie czując się dobrze, wezwała lekarza. Ten zapisał jej jakieś lekarstwo i celowo, moim zdaniem, spowodował, iż jej stan się — Peter Simple t. I
305
pogorszył. Choroba żony i własne obawy przyczyniły się do bliższych niż zwykle kontaktów kapitana To z lekarzem, którego często prosił, aby szczerze mu powiedział, jakie ma szanse przetrzymać gorący klimat. — Panie kapitanie To — rzekł lekarz — nigdy nie wypowiadałbym mojej opinii, gdyby pan jej nie żądał, świadom będąc, iż jako oficer nie uchylałbyś się od spełnienia swego obowiązku bez względu na to, do której części świata skierują pana rozkazy, ale skoro postawił pan to pytanie, muszę wyznać, że przy pańskiej tuszy nie ma pan, moim zdaniem, szansy na przeżycie dłużej niż dwa miesiące. Mogę, oczywiście, się mylić, sir, na wszelki jednak wypadek muszę, zaznaczyć, iż pani To ma skłonności do ataków żółciowych, ufam zatem, że nie wyrządzi pan krzywdy tak uroczej kobiecie, pozwalając jej sobie towarzyszyć. — Dzięki, doktorze, jestem panu mocno zobowiązany — powiedział kapitan, odwracając się i schodząc do swojej kabiny. Pchaliśmy się wtedy przez kanał La Manche idąc pod wiatr, gdyż wprawdzie przeszliśmy koło Needles z pomyślnym wiatrem, ale nastąpiła po nim cisza, a gdy znaleźliśmy się na trawersie Portlandu, obrócił się na zachodni. Następnego dnia kapitan rozkazał zabić ładnego wieprza, bo skończyły mu się zapasy. Ponieważ pani To musiała jeszcze leżeć w łóżku i nie mogła dotrzymać mu towarzystwa, kazał dużą część mięsa zasolić. Byłem właśnie w pomieszczeniu dla podchorążych, gdy ktoś powiedział, że musimy dobrać się do tego wieprza. Plan ułożono następujący: Należało zakraść się do chlewa i za pomocą igły na długim kiju nakłuć tego wieprza na całym ciele, a potem wetrzeć w zranione miejsca proch strzelniczy. Tak zrobiono. Mimo iż rzeźnik przychodził w nocy kilka ra306.
zy Sprawdzać, dlaczego świnie były takie niespokojnej podchorążowie podawali sobie tę igłę z wachty na wachtę, aż wieprz na całym ciele pokryty został pięknym tatuażem. Podczas porannej wachty zarżnięto go, ale po oparzeniu w cebrzyku i oczyszczeniu z sierści okazało się, że cały jest w niebieskich plamach. Podchorąży z porannej wachty, będący na głównym pokładzie, nie omieszkał pokazać tego rzeżnikowi mówiąc, że świnia jest w ą g r o w a t a, na co ten musiał się zgodzić, choć bardzo niechętnie, twierdząc, że nie może zrozumieć, jak to się stało, gdyż nigdy nie przykładał noża do piękniejszej świni. O wypadku zameldowano kapitanowi, ku jego ogromnemu zdumieniu. Właśnie nadszedł lekarz, by odwiedzić panią To, kapitan więc zażądał, by zbadał wieprza i wydał swoje orzeczenie. Wprawdzie nie leżało to w zakresie jego obowiązków, ale dla utrzymania dobrych stosunków z kapitanem zgodził się natychmiast. Po drodze n a t k n ą ł się na mnie, a ja wtajemniczyłem go we wszystko. — To wystarczy — odparł. — Wszystko składa się po naszej myśli. — Wróciwszy do kapitana oświadczył iż nie ma wątpliwości, że świnia była w ą g r o w a t a, na co skarżono się bardzo często na okrętach, szczególnie w gorącym klimacie, gdzie każde wieprzowe mięso dostaje wągrów, co jest ważnym powodem, dla którego jest takie niezdrowe. Kapitan posłał po pierwszego oficera i ciężko westchnąwszy kazał wieprza . wyrzucić za burtę. Porucznik wiedząc od 0'Briena, co naprawdę zaszło, wydał rozkaz pomocnikowi nawigatora, aby t o wykonał. Ten zasalutował i wyrzekłszy regulaminowe: — Tak jest, sir — zabrał całego wieprza do naszej mesy, gdzie go pokrajaliśmy, a zasoliwszy połowę, resztę jedliśmy aż do Plymouth, co trwało sześć dni od naszego wyjścia •i;*
307
z Portsmouth. Przybywszy na miejsce znaleźliśmy już tam część konwoju, ale dla nas nie było żadnych rozkazów. Natomiast ku m e j radości następnego dnia przybyła „Diomede", powracająca z rejsu do wysp Indii Zachodnich, a my z 0'Brienem otrzymaliśmy pozwolenie udania się na nią, mogliśmy więc znów przywitać się z naszymi kolegami. Pan Falcon, pierwszy oficer, poszedł do kapitana Savage'a, aby zameldować, że jesteśmy na okręcie, a on zaprosił nas do swojej kabiny. Przywitał nas gorąco, wyrażając nam uznanie za sposób, w jaki zrealizowaliśmy ucieczkę z niewoli. Po wyjściu stamtąd natknąłem się na pana Chucksa, bosmana, czekającego na mnie. — Drogi panie Simple, wyciągnij do mnie swoją grabulę, gdyż cieszy mnie bardzo, że pana widzę. Mam z panem dużo do pogadania. — Ja również chętnie bym to zrobił, panie Chucks, ale niestety nie dysponuję czasem. Jestem zaproszony przez kapitana Savage'a na obiad, a to już za godzinę. — Wie pan, panie Simple, przyglądałem się pańskiej fregacie. Jaka ona piękna i o wiele większa od „Diomede". — Sprawuje się też nie gorzej od niej — odparłem. — Moim zdaniem, mamy o dwieście ton więcej. Człowiek nie zdaje sobie sprawy z jej wielkości, zanim nie znajdzie się na pokładzie. — Chętnie zostałbym na niej bosmanem, oczywiście tylko pod kapitanem Savagem, gdyż nie chcę się z nim rozstawać. Porozmawiałem jeszcze z panem Chucksem, ale musiałem też poświęcić uwagę innym, którzy nam ciągle przerywali. Spędziliśmy bardzo przyjemne chwile przy obiedzie z kapitanem. Opowiedziałem mu o naszych przygodach, po czym wróciliśmy na swój okręt.
Rozdział
XXVIII
Pozbywamy się świń i fortepianu — Ostatnia łódź na ląd przed odpłynięciem — Pierwszy oficer zbytnio się pośpieszył i co z tego wynikło dla mnie
Czekaliśmy trzy dni, a po upływie tego czasu doszły nas słuchy, że kapitan To ma się zamienić z kapitanem Savagem. Trudno było uwierzyć, by taka pomyślna wiadomość mogła się urzeczywistnić,' lecz nie sposób było ją sprawdzić, gdyż kapitan udał się na ląd wraz z panią To, która rychło wyzdrowiała, wymknąwszy się z r ą k naszego lekarza, a stało się to tak szybko, że w tydzień potem, pytając stewarda po jego powrocie na okręt, jak miewa się pani kapitanowa, otrzymałem taką odpowiedź: — Jest znów w doskonałym zdrowiu, sir. Zdążyła już zjeść c a ł e g o w i e p r z a po odjeździe z okrętu. Pogłoska okazała się prawdziwa. Kapitan To obawiając się podróży do Indii Zachodnich spowodował zamianę z kapitanem Savagem. Zgodnie ze zwyczajami, panującymi w marynarce wojennej, kapitanowi Savage'owi wolno było zabrać ze sobą swego pierwszego oficera, bosmana i obsadę swojej osobistej łodzi służbowej. Przybył do nas na dzień czy dwa przed odpłynięciem i chyba nie było większej radości na okręcie. Jedynymi zasmuconymi byli oprócz, porucznika wszyscy należący do „Sangliera", 307.
zmuszeni pójść za kapitanem To, którego wraz z żoną, nierogacizną i fortepianem pozbyliśmy się w przeciągu jednego przedpołudnia. Opisałem już dzień wypłaty żołdu na okręcie wojennym, myślę jednak, że dwa dni przed odpłynięciem są jeszcze bardziej nieprzyjemne. Chociaż, ogólnie biorąc, wcale nie jest nam przykro po wydaniu na lądzie wszystkich pieniędzy wyjść nareszcie z portu i znaleźć się znów na pełnym morzu. W owych dniach ludzie nigdy dobrze nie pracują, myśląc o swoich żonach i kochankach i o tych wszystkich rozkoszach, jakie się miało, będąc za przepustką na lądzie, gdzie można było bezkarnie się upić. Wielu było jeszcze na wpół pijanych lub cierpiących od skutków ostatniej birbantki. Cały okręt znajduje się w nieładzie, zawalony rożnymi zapasami i częściami zamiennymi, które trzeba zabrać w pośpiechu, a nie ma jeszcze czasu porządnie je rozmieścić i umocować na swoim miejscu. Pierwszy oficer jest wściekły, oficerowie sztywni, a biedni podchorążowie, mając do załatwienia sprawy swoich drobnych wygód, nękani i popędzani jak pocztowe konie. — Panie Simple — pyta pierwszy oficer — skąd pan wraca? — Z artyleryjskiego nabrzeża wyposażeniowego. Przywiozłem zapasowe bloki do dział i liny hamujące odrzut. — Bardzo dobrze. A. teraz niech pan pośle kilku żołnierzy na rufę, żeby przygotowali pierwszy kuter do spuszczenia i niech zagwiżdżą do odbicia. Panie Simple, wskakuj pan w ten kuter i jazda do Mount Wise po oficerów. Niech pan uważa, aby nikt z pańskich ludzi nie opuszczał kutra. Ruszaj się pan, a żywo! Trzeba pamiętać, że od samego rana byłem posyłany z okrętu i było już wpół do drugiej, 310.
r a ja jeszcze nie jadłem obiadu, nie rzekłszy jednak ani słowa wsiadłem do łodzi. Skoro tylko odbiłem, stojący obok pana Falcona 0'Brien odezwał się w te słowa: — Biedny Piotruś, z pewnością myślał, że zje sobie obiadek, a tu masz! — Zupełnie o tym zapomniałem — odparł pierwszy oficer. — Tyle jest jeszcze do roboty. Chętny z niego chłopak, więc gdy wróci, zaproszę go do mesy oficerskiej na obiad. Tak też się stało, i nic nie straciłem na tym, że się nie wykręcałem, jeszcze zaskarbiłem sobie względy pierwszego oficera, który nigdy nie zapominał, gdy ktoś okazał to, co on nazywał „gorliwością". Najgorszą jednak próbą, na jaką w ogóle można wystawić podchorążego, to wysłać go z łodzią po zakupy dla kapitana i dla mesy oficerskiej na dzień przed odpłynięciem okrętu. Miałem pecha, że to właśnie mnie odkomenderowano do tej służby owego dnia, i to zupełnie nieoczekiwanie. Dostałem rozkaz nałożyć porządny mundur, zabrać gig, popłynąć nim na ląd i być tam do dyspozycji kapitana. Chodziłem sobie po pokładzie w swoim najlepszym mundurze i przy broni bocznej, gdy oficer piechoty morskiej, będący wówczas gospodarzem mesy oficerskiej, podszedł do porucznika i poprosił go o łódź. Natychmiast obsadzono ją wioślarzami, dając rozkaz jednemu z podchorążych objęcia nad nią komendy. Gdy się zameldował, porucznik przypomniał sobie, że ów podchorąży dwa dni temu wrócił tylko z połową obsady łodzi, nie mając więc do niego zaufania, wezwał mnie. — Proszę do mnie, panie Simple. Muszę wysłać pana w tej łodzi. Niech pan daje szczególne baczenie, aby żaden marynarz z niej nie wychodził. Przywiezie pan sierżanta piechoty morskiej, który poszukuje naszych marynarzy 311.
na lądzie, jacy byli tam na przepustce, a nie wrócili na okręt. Czułem się wprawdzie dumny okazanym mi zaufaniem, ale nie bardzo mi się podobało brać do tej służby najlepszy mundur, chciałem zbiec na dół, by się przebrać, ale oficer piechoty morskiej i wszyscy ludzie byli już w łodzi, toteż nie mogąc kazać im czekać, wsiadłem i odbiliśmy. Było nam dość ciasno, bo oprócz wioślarzy i oficera piechoty morskiej zabraliśmy trzech stewardów: kapitańskiego, mesy oficerskiej i intendenta. Wiał silny wiatr z południowego wschodu, morze było dość wzburzone, ale że przypływ rwał w stronę portu, fala nie była bardzo spieniona. Postawiliśmy fok i tak z wiatrem i falą w ciągu kwadransa znaleźliśmy się w Mutton Cove, gdzie oficer piechoty morskiej chciał wysiąść na ląd. Przystań była zatłoczona łodziami, nie obeszło się więc bez wymiany plugawych słów i przekleństw, dziobowi zaś musieli bosakami odpychać inne łodzie, abyśmy mogli przepchać się do brzegu. Oficer piechoty morskiej i stewardzi wysiedli na ląd, a ja musiałem pilnować naszych ludzi. Nie upłynęły trzy minuty, gdy dziobowy zameldował, że jego żona jest na przystani z upraną bielizną i czy wobec tego pozwolę mu pójść po nią. Odmówiłem, oświadczając, że żona może mu ją przynieść. — Zmiłuj się pan, panie Simple — mówiła kobieta. — Bądź pan elegancki dla damy i nie każ jej brnąć między zdechłymi psami, kaczanami kapusty i śmierdzącymi łbami gnijących dorszy w nowiutkich trzewiczkach i czyściutkich pończochach. — Spojrzałem na nią, stwierdzając, że istotnie była, jak mówią Francuzi, bien chausse*. — Bardzo pana proszę, • dobrze obuto
312.
niech mu pan pozwoli wyjść, aby mógł przynieść te swoje rzeczy. Ani się pan obejrzy, jak będzie z powrotem. — Nie miałem serca jej odmówić, bo istotnie mokro było i brudno, a cała plaża była pokryta tym wszystkim, o czym mówiła. Dziobowy żwawo wyskoczył, z bosakiem w ręce, a odrzuciwszy go z powrotem, podszedł do żony i zaczął z nią rozmawiać, ja zaś nie spuszczałem go z oka. — Panie podchorąży, niech pan będzie łaskaw, oto tam przyszła moja kobiecinka, czy mogę z nią pogadać? — rzekł znów inny marynarz. Odwróciłem się ku niemu i kategorycznie odmówiłem. Ten zaklinał się i błagał na wszystko, aby mu pozwolić, ale ja byłem nieubłagany. Odwróciwszy wzrok w tym kierunku, gdzie powinien znajdować się dziobowy, przekonałem się, że znikł wraz z żoną. — Widzicie — rzekłem do sternika. — Wiedziałem, że tak będzie. Hickman zwiał. . — Poszedł tylko wychylić strzemiennego — odparł sternik. — Za chwilę wróci. — Miejmy nadzieję, ale obawiam się, że się go nie doczekam. Od tej chwili byłem głuchy na błagania marynarzy o pozwolenie wyjścia z łodzi, zezwoliłem tylko, aby przyniesiono im trochę piwa. Po chwili przyszedł steward mesowy z koszem pełnym bochenków chleba i zameldował, że oficer piechoty morskiej prosi, żebym pozwolił dwóm marynarzom pójść z nim do sklepu Glencrossa po resztę sprawunków. Oczywiście wysłałem tych dwóch ludzi, przykazując stewardowi, że jeśli zobaczy Hickmana, niech go przyprowadzi do łodzi. Tymczasem zebrało się mnóstwo kobiet, należących do marynarzy z naszego okrętu, i rozpoczęła się hałaśliwa rozmowa. Jedna z kobiet przyniosła coś dla Jima, druga ubranie dla 3*3
Bila, inne znów powłaziły do łodzi i przysiadły się do marynarzy, reszta krążyła tam i z powrotem, wysyłana przez nich na zakup tytoniu i piwa. Cały ten tłum robił tak wielki rwetes i zgiełk, że z największym tylko trudem mogłem mieć na oku wszystkich swoich ludzi, z których to jeden, to drugi usiłował wymknąć się z łodzi. Wtedy właśnie przyszedł sierżant piechoty morskiej przyprowadzając trzech przytrzymanych naszych ludzi zalanych w pestkę. Ci zwaliwszy się do łodzi jeszcze bardziej utrudniali sytuację. Pilnując bowiem ich, awanturujących się i chcących na siłę wyjść z łodzi, nie mogłem tak dobrze dozorować tych,, którzy byli jeszcze trzeźwi. Sierżant znów poszedł na poszukiwanie jednego marynarza, a ja powiedziałem mu o Hickmanie. Po upływie pół godziny wrócił steward z dwoma ludźmi, obładowanymi koszami ]aj, główkami kapusty, warkoczami cebuli, combrami i ćwiartkami baraniny, szkłem, najróżniejszą porcelaną stołową i paczkami z żywnością, owiniętymi w papier. Wszystko to władowano na łódź tak, że nie było miejsca już nie tylko na rufie, ale i pod ławkami, bo napchano tam ile się dało. Powiedzieli mi oni, że muszą pójść po pewne rzeczy, a że oficer udał się do Stonehouse, aby zobaczyć się z żoną, zdążą wrócić jeszcze przed nim. W ciągu pół godziny, podczas której z trudem dawałem sobie radę z załogą łodzi, wrócili niosąc tuzin gęsi i dwie kaczki, powiązane za nogi, ale bez dwóch ludzi, którzy im zwiali. Brakowało mi więc już teraz trzech ludzi, i wiedziałem, że pan Falcon bardzo będzie zły, gdyż należeli do najsprawniejszych na okręcie. Postanowiłem nie ryzykować większej straty i kazałem odbić od plaży i przybić do nabrzeża tak wysokiego, że nie mogli się po nim wspiąć. Bardzo byli niesforni i sarkając nie314.
chętnie wykonali moje rozkazy. Prawdę powiedziawszy, za dużo wypili, niektórzy mieli porządnie w czubie. W końcu posłuchali, ale nie obeszło się bez obelg, jakimi obsypały mnie kobiety, i przekleństw przewoźników, których łódki fala tłukła o nasze burty. Pogoda znacznie się pogorszyła i zaczynało wyglądać groźnie. Poczekałem jeszcze godzinę, gdy nadszedł sierżant, prowadząc dwóch ludzi, z których jednym był, ku m e j wielkiej radości, Hickman. Zaraz poczułem się lepiej, bo za tamtych dwóch nie byłern odpowiedzialny. Niemniej jednak sporo miałem kłopotu z powodu niesfornego i bezczelnego zachowania się mojej załogi i ludzi przyprowadzonych przez sierżanta. Jeden z nich wpadł do kosza z jajami, rozbijając je wszystkie na miazgę. Robiło się późno, a oficera piechoty morskiej ciągle nie było widać. Był teraz odpływ, i to pod wiatr, wskutek czego fala była wysoka, a ja miałem przedostać się do okrętu na ciężko załadowanej łodzi, w której większość ludzi znajdowała się w stanie opilstwa. Sternik, jedyny całkiem trzeźwy, radził, żebyśmy już odbili, bo wkrótce zrobi się ciemno, a wtedy o wypadek nietrudno. Po krótkim namyśle zgodziłem się z nim, kazałem chwycić za wiosła i odbiliśmy. Sierżant i steward mesowy przykucnęli na dziobie, na dnie łodzi leżeli pijani w towarzystwie kaczek i gęsi, a że rufa załadowana była po krańce nadburcia, musiałem wraz z innymi pasażerami gnieździć się wśród naczyń i całej masy najróżniejszych przedmiotów napchanych do łodzi. Zamieszanie było okropne, na wpół pijana załoga łapała szczupaka przy wiosłowaniu, jedni wpadali na drugich, klnąc kompletnie zalanych, aby porządnie ciągnęli. — Przyłóż się do wiosła, Sullivan, więcej przeszkadzasz, niż pomagasz. Ty pijany łotrze, 315.
złożę na ciebie raport, jak tylko znajdziemy się na okręcie. — Jak mogę ciągnąć, do stu diabłów, panie podchorąży, gdy ten cały Jones wali mnie w plecy swoim wiosłem, a sam ani dotknie wody. — Kłamiesz — krzyczał Jones. — Sam jeden ęiągnę łódź za całą obsadę z lewej burty. — On wiosłuje na sucho, panie podchorąży, tylko udaje. — Nazywasz to „na sucho"? — krzyknął inny, gdy grzywacz przeleciał przez łódź od dziobu do rufy, mocząc nas wszystkich do skóry. — Proszę, niech pan podchorąży popatrzy na mnie, czyż nie wyciągam sobie r ą k ze stawów? — wołał Sullivan. — Czy wystarczy nam wody, by przejść przez mieliznę, Swinburne? — spytałem sternika. — Dosyć, panie Simple. Dopiero jest ćwierć odpływu, ale im prędze] będziemy na okręcie, tym lepiej. Minęliśmy Diabelski Cypel i znaleźliśmy się na dużej fali. Łódź waliła się tak cięż! w dół, iż się bałem, że złamie się na pół. Wkrótce była już prawie całkiem zalana i dwóch ostatnich wioślarzy zostało przydzielonych do wylewania wody. — Panie podchorąży, czy nie byłoby lepiej, abyśmy przecięli pęta na nogach tych gęsi i kaczek i niech się ratują wpław, inaczej biedne ptaszyska potoną w swoim własnym żywiole? — krzyknął Sullivan, spoczywając na wiośle. — Nie gadaj, a wiosłuj tak mocno, jak możesz! W tym momencie pijani, leżący na dnie łodzi, zaczęli czuć się nieswojo w chlapiącej po nich wodzie. Kilkakrotnie czynili niezgrabne wysiłki, by stanąć na nogi, ale zwalali się z po3*8
wrotem na kaczki i gęsi, tak że większość z nich uratowała się cd utonięcia przez to, że została poduszona. Morze nad mielizną bardzo było wzburzone i mimo iż odpływ pomógł nam ją przebyć, zostaliśmy prawie kompletnie zalani falą. Chleb mókł na dnie łodzi, paczki z cukrem, pieprzem i solą przemoczone były na wskroś słoną wodą, a gwałtowny przechył rzucił kapitańskiego stewarda, siedzącego na burcie przy ostatnim wiośle, prosto na porcelanę stołową i jajka, powiększając tym dzieło zniszczenia. Kilka fal, jakie przez nas przeleciały, załatwiły wszystko bez reszty, ku rozpaczy mesowego stewarda. — Co za kochana łódeczka! — wrzeszczał Sullivan. — Kiwa się w ukłonach i dygach więcej niż najlepsza para tancerzy na lądzie. Ciągnijcie, chłopaki, aż wam łokcie wyskoczą ze stawów, a pierwszy oficer zobaczywszy nas takich trzeźwych, a do tego tak przemoczonych, lecz suchych w środku, może da nam łyknąć po szklaneczce, gdy znajdziemy się na pokładzie" Za piętnaście minut byliśmy prawie przy burcie, ale ludzie wiosłowali tak marnie, a fala była tak wysoka, że minęliśmy okręt i znaleźliśmy się za jego rufą. Wypuszczono nam bojkę na linie, którą złapaliśmy, a holowali nas wybierając linę żołnierze i wachtowi, przy czym łódź ryła dziobem pod wodę tak, że przemoczeni byliśmy do nitki. W końcu dostaliśmy się pod nawis rufowy i wdrapaliśmy się po sztormtrapie. Pan Falcon był na pokładzie, bardzo zły, że łódź porządnie nie dobiła do burty. — Myślałem, panie Simple, że do tego czasu już się pan nauczył manewru podprowadzania łodzi do burty. — Umiem, sir — odparłem — ale w łodzi 317.
było pełno wody, a wioślarze mocniej nie pociągnęli. — Ile ludzi sierżant przyprowadził na okręt? — Trzech, sir — odparłem drżąc z zimna, myśląc z rozpaczą o zniszczonym mundurze. — Czy ma pan załogę łodzi w komplecie? — Nie, sir. Dwóch zostało na lądzie, bo oni... — Ani słowa więcej. Jazda do góry na saling i zostać tam, póki pana nie zawołam. Gdyby nie było tak późno, wysłałbym pana na ląd i nie puścił na okręt bez tych ludzi. Jazda na górę, i to już! Nie próbowałem niczego wyjaśniać i poszedłem po wantach na górę. Było mi bardzo zimno, dęło mocno z południowego wschodu w gwałtownych szkwałach. Tak byłem przemoczony, że zdawało mi się, jakoby wicher przechodził przeze mnie na wskroś. Zrobiło się już prawie zupełnie ciemno. Gdy doszedłem do salingu i usiadłem tam, poczułem, że dzieje mi się krzywda, gdyż spełniłem swój obowiązek. Tymczasem podniesiono łódź, by zrobić na niej porządek i ładne to było porządkowanie. Wszystkie gęsi i kaczki martwe, jaja i zastawa stołowa potłuczone, prawie cała żywność zmyta z łodzi, krótko mówiąc, jak zauważył 0'Brien, zupełnie niezła „awaria wspólna". Pan Falcon był jeszcze ciągle bardzo zły. Gdy sternik Swinburne wlazł na pokład, zapytał go: — Których ludzi brak? — Williamsa i Sweetmana, sir. — Jak mi mówiono, ci d w a j należą do najlepszych topowych. To naprawdę rzecz oburzająca, że na całym okręcie nie ma ani jednego podchorążego, któremu mogę zaufać. Sam muszę harować całymi dniami, nie m a j ą c żadnej pomocy. Marynarka faktycznie schodzi na psy, jeśli młodzi ludzie, jakich przysyła się na okręt, aby ich wychowano na oficerów, nie ra318.
czą się zniżyć do spełniania obowiązków. Dlaczego wróciliście tak późno, Swinburne? — Czekaliśmy na oficera piechoty morskiej, bo poszedł do Stonehouse zobaczyć się z żoną. Pan Simple miał już tego dość, bo robiło się ciemno i mieliśmy na łodzi dość dużo nietrzeźwych. — Pan Simple postąpił słusznie. Według mnie pan Harrison mógłby na dobre zostać z żoną na lądzie, zanadto bagatelizuje sobie służbę. A wy, Swinburne, dlaczego nie mieliście głowy na karku, skoro pan Simple był taki nieostrożny? Jak to się stało, że pozwoliliście tym ludziom wyjść z łodzi? — Oni dostali rozkaz od oficera piechoty morskiej, aby przynieśli pańskie zapasy, sir, i zwiali stewardowi. To nie była wina ani pana Simple'a, ani moja. Staliśmy z dala od przystani pełne dwie god'ziny, zanim ruszyliśmy, inaczej stracilibyśmy więcej ludzi. Cóż ten biedny chłopak miał zrobić, mając pod komendą zalanych chłopów, którzy n i e c h c i e l i słuchać rozkazów? — Sternik spojrzał w górę, jakby chciał powiedzieć, że nie wiadomo za co mnie tam posłano. — Przysięgam, sir — ciągnął dalej Swinburne — że pan Simple ani na krok nie wyszedł z łodzi od momentu odbicia od okrętu aż do powrotu na pokład. Żaden z młodych dżentelmenów nie mógłby skrupulatniej wypełniać swoich obowiązków. Pan Falcon z początku był bardzo zły, że sternik pozwala sobie na takie uwagi, w końcu nic nie powiedział. Przeszedł się raz i dwa po pokładzie, a następnie wywoławszy saling kazał mi zejść na dół. Ale ja n i e m o g ł e m ! Wskutek wichru dmącego przez moje przemoczone ubranie skostniałem do tego stopnia, że nie mogłem się ruszyć. Zawołał ponownie. Ja go słyszałem, ale nie byłem w stanie odpowie319.
dzieć. Wtedy jeden z topowych wszedł do mnie, a widząc w jakim jestem stanie, wywołał pokład krzycząc, że peiwinie umieram, bo nie mogę się ruszać, on zaś boi się mnie tam zostawić, abym nie spadł. 0'Brien, który był cały czas na pokładzie, puścił się po wantach i szybko znalazł się przy mnie na salingu. Posłał topowego po blok z ogonem i fały bocznych żagli, zrobił linoblok i opuścił mnie na pokład. Natychmiast położono mnie do hamaka, chirurg zaordynował mi łyk gorącego koniaku z wodą, kazał nakryć kilkoma kocami i po paru godzinach zupełnie przyszedłem do siebie. 0'Brien, który czuwał przy mnie, rzekł: — Nie przejmuj się, Piotrusiu, i nie gniewaj na pana Fałcona, bo jest mu bardzo przykro. — Nie gniewam się, 0'Brien. Pan Falcon był zawsze dla mnie tak uprzejmy, że. nie mógłbym mu nie wybaczyć, iż jeden raz okazał się zanadto porywczy. Do mego hamaka podszedł chirurg-, dał mi znowu czegoś gorącego, kazał zasnąć i rano obudziłem się zdrów jak ryba. Kiedy wróciłem do naszej mesy, koledzy pytali mnie, jak się czuję, a wielu z nich oburzało się na tyranię pana Fałcona, ja jednak brałem jego stronę mówiąc, że jeśli działał pochopnie w tym jedynym wypadku, to ogólnie biorąc był doskonałym i bardzo sprawiedliwym oficerem. Niektórzy zgadzali się ze mną, inni nie. Jeden, zawsze będący w niełasce, rzekł, uśmiechając się szyderczo: — Piotr rozczytuje się w Biblii i wie, że gdy się go uderzy w policzek, musi nadstawić drugi. Idę teraz o zakład, że gdy pociągnę go za prawe ucho, on mi podstawi lewe. — Mówiąc to pociągnął mnie za ucho, a ja wymierzyłem mu taki cios, że się wywrócił. Zrobiono zaraz w mesie miejsce dla naszej walki i po kwadransie mój przeciwnik 320.
poddał się, ale i ja nie wyszedłem bez szwanku, miałem mocno podbite oko. Zaledwie zdołałem się umyć i zmienić koszulę, gdyż była zakrwawiona, kiedy zawołano mnie na pokład. Przyszedłszy, ujrzałem pana Falcona przechadzającego się tam i z powrotem. Spojrzał ostro na mnie, ale nie pytał o powód mego niezwykłego wyglądu. — Panie Simple — rzekł. — Wezwałem pana, aby go przeprosić za mój wczorajszy postępek, który był nie tylko pochopny, ale i niesprawiedliwy. Przekonałem się, że nie ponosi pan winy za stratę tych dwóch ludzi. Zrobiło mi się go żal, słysząc te uprzejme słowa, i aby go nieco uspokoić, powiedziałem, że choć nie jestem winny straty tych dwóch marynarzy, to jednak źle postąpiłem pozwalając Hickmanowi na wyjście z łodzi i gdyby sierżant go nie przytrzymał, wróciłbym bez niego, wobec czego istotnie z a s ł u ż y ł e m na karę, jaką otrzymałem. — Panie Simple — powiedział pan Falcon — szanuję pana i cenię jego uczucia, niemniej jednak zawiniłem i obowiązkiem moim jest przeprosić pana. Proszę teraz wrócić do siebie. Z przyjemnością byłbym prosił pana o towarzyszenie mi przy obiedzie, ale widzę, że coś zaszło, co w innych okolicznościach musiałbym zbadać, obecnie jednak tego nie uczynię. Zasalutowałem i zszedłem na dół. Tymczasem 0'Brien dowiedział się o przyczynie zatargu i nie omieszkał udzielić wyjaśnienia panu Falconowi, który, jak oświadczył 0'Brien, wcale się nie gniewał na mnie za to, co się wydarzyło. W istocie po tym zajściu pan Falcon t r a k tował mnie z największą uprzejmością i powierzał mi do wykonania każde zadanie, jakie uważał za ważne. Był moim prawdziwym przyjacielem, nie dopuszczając do zaniedbywania Si •
' v .1e t I
001
obowiązków, a traktując mnie jednocześnie z szacunkiem i zaufaniem. Oficer piechoty morskiej przybył na okręt ogromnie zagniewany za pozostawienie go na lądzie i groził sądem doraźnym za brak szacunku i zmarnowanie zapasów powierzonych mojej pieczy, ale 0'Brien powiedział mi, abym sobie nic z niego i z jego wygadywania nie robił. — Moim zdaniem, Piotrusiu, ten dżentelmen niemało najadł się w życiu czegoś, co się nazywa ,.duby smalone". — Co to jest, 0'Brien? Nigdy o tym nie słyszałem. — Jak to, nie wiesz, Piotrusiu? To taki przysmak dla durni.
Rozdział
XXIX
<
Długa rozmowa z panem Chucksem — Korzyści z posiadania modlitewnika w kieszeni — Żeglujemy pasatami — Sternik S w i n b u r n e i jego opowieść — Choroba kapitana
Kapitan przybył na okręt następnego dnia. Otrzymał zapieczętowaną kopertę z rozkazami, którą zgodnie z poleceniem wolno mu otworzyć dopiero, gdy miniemy Ushant*. Po południu podnieśliśmy kotwicę i postawiliśmy żagle. Mieliśmy dobry północny wiatr, a Zatoka Biskajska była spokojna. Poszliśmy pełniej z wiatrem i dodaliśmy bocznych żagli, osiągając prędkość jedenastu mil na godzinę. Nie mogłem pokazywać się na pokładzie rufowym, a kapitan Savage, którego uwagi nic nie uchodziło, zapytywał, co mi dolega. Chirurg zameldował: — Zapalenie oka. — Kapitan nie dopytywał się więcej, a ja już dbałem o to, by nie wchodzić mu w drogę. Wieczorami spacerował po baku, odnowiliśmy zaś zażyłe stosunki z panem Chucksem, naszym bosmanem, opowiedziałem mu ze wszystkimi szczegółami o swoich przygodach we Francji. — Właśnie przemyśliwałem nad tym, jak to mogło być, panie Simple — mówił — że taki młodzieniaszek jak pan potrafił wytrzymać te wszystkie trudy i teraz już wiem. To k r e w , * Angielska nazwa f r a n c u s k i e j wyspy Ouessant.
U*
323
panie Simple, wszystko zależy od krwi, a pan pochodzi z dobrej krwi. Taka sama różnica istnieje między szlachtą a niższymi klasami jak między koniem wyścigowym a pociągową szkapą. — Nie zgadzam się z panem, panie Chucks. Ludzie z gminu są tak samo dzielni jak ci, którzy są dobrze urodzeni. Nie chce pan chyba utrzymywać, że pan nie jest dzielny albo że marynarze na tym okręcie nie są dzielni? — Oczywiście nie, panie Simple, ale jak zaznaczyłem, mówiąc o sobie, matka moja nie była osobą godną zaufania i nie wiadomo, kto mógł być moim ojcem, ale żeby dodać: była to bardzo ładna kobieta, co w pewnych sytuacjach wyrównuje wszelkie różnice. A jeśli chodzi o marynarzy, Bóg mi świadkiem, że wyrządziłbym im wielką niesprawiedliwość, gdybym nie przyznał, iż są dzielni jak lwy. Jednakowoż są dwa rodzaje dzielności, panie Simple. Odwaga jednej ęhwili i dzielność w znoszeniu przeciwieństw przez dłuższy czas. Czy pan mnie rozumie? — Wydaje mi się, że rozumiem, ale wciąż się nie zgadzam. Kto potrafi znieść więcej trudów niż nasi marynarze? — Tak, tak, panie Simple, ale to dlatego, że z a h a r t o w a ł o ich do tego twarde życie. Gdyby jednak prości marynarze byli takimi delikacikami jak pan i otrzymali tak staranne wychowanie, nie wytrzymaliby tego wszystkiego. Takie jest moje zdanie, panie Simple, najważniejsza jest k r e w . — Ja myślę, że daje się pan za daleko ponosić swoim zapatrywaniom na ten temat. — Nic podobnego, panie Simple. Ponadto myślę, że ci co mają więcej do stracenia, zawsze będą więcej się starali. Otóż człowiek z gminu walczy tylko na swój własny rachu324.
aek, ale gdy ktoś pochodzi z długiej linii osobników sławnych w historii, posiada herb w różne wzorki i upstrzony cały lwami i jednorożcami dla dodania godności, czy nie ma walczyć o honor wszystkich swoich przodków, których imiona okryłyby się hańbą, gdyby nie postąpił jak należy? — Zgadzam się z panem, panie Chucks, w związku z pańską ostatnią wypowiedzią, ale tylko do pewnego stopnia. — Ach, panie Simple! Nigdy nie zna się w a r tości dobrego pochodzenia, gdy się je posiada, ale kiedy jest nieosiągalne, wtedy się je d o c e n i a . Ja tak bardzo żałuję, że nie urodziłem się szlachcicem. Niebo mi świadkiem, jak mi na tym zależy! — i pan Chucks palnął pięścią w komin, aby nadać wydźwięk swoim słowom. — Dla mnie, proszę pana, wielką jest pociechą, że rozstałefb się z tym durniem panem Muddlem i jego dwudziestoma sześcioma tysiącami lat z kawałkiem, i z tą starą babą działomistrzem Dispartem. Nie masz pan pojęcia, jak ci d w a j ludzie działali mi na nerwy. Głupie to wszystko było, ale nic nie mogłem na to poradzić. Zaś podoficerowie na tym okręcie wydają się być godni szacunku, są to spokojni ludzie, znający swoje obowiązki i przykładający się do nich, no i nie spoufalają się zbytnio, czego nie cierpię i znieść nie mogę. Pan oczywiście po przybyciu do Anglii udał się do swej rodziny? — Tak jest, panie Chucks. Pojechałem do domu, a kilka dni spędziłem u mego dziadka lorda Privilege'a, którego pan swego czasu poznał przy obiedzie. — No i jakże się starszy pan miewa? — spytał bosman wzdychając. — Doskonale, jak na swój wiek. — A teraz błagam pana, panie Simple, niech 325.
mi pan opowie wszystko dokładnie od momentu, gdy służba powitała pana u drzwi, aż do pańskiego wyjazdu. Proszę mi opisać cały dom i poszczególne pokoje, ponieważ tak bardzo lubię słuchać o tym wszystkim, chociaż nigdy nie będę mógł tego zobaczyć. Aby mu zrobić przyjemność, w moim opowiadaniu nie pominąłem żadnego szczegółu, on zaś słuchał z wielką uwagą, aż zrobiło się bardzo późno, ale i wtedy z trudem pozwolił mi się pożegnać, abym poszedł położyć się w swoim hamaku. Następnego dnia zdarzył się dziwny wypadek. Jeden z podchorążych został przez drugiego oficera wysłany na saling za karę, iż nie czekał na pokładzie, aż zostanie zmieniony. Był właśnie u siebie, gdy go wezwano, a spodziewając się ze słów sternika, że zostanie ukarany i aby się nie nudzić na salingu, chwycił pierwszą lepszą książkę, jaka mu wpadła w ręce, i wsadziwszy ją do kieszeni kurtki wybiegł na pokład. Tak jak się tego spodziewał, natychmiast posłano go na górę. Nie był tam dłużej niż trzy minuty, gdy nagły szkwał zerwał bramstengę grotmasztu, a on sam wyleciał na zawietrzną (bo wiatr się obrócił i reje były podbrasowane). Gdyby spadł za burtę, byłby się pewnie utopił, bo nie umiał pływać, tymczasem książka, którą miał w kieszeni, zakleszczyła się między policzkami bloku przedniego brasu i wisiał tam, dopóki go nie zdjęli topowi grotmasztu. Przypadek chciał, że tą książką, którą chwycił w pośpiechu, był modlitewnik, wobec czego skłonni do przesądów uznali, że uratował się dzięki temu, iż książka była treści religijnej. Nie podzielałem tego zdania, gdyż każda książka spełniłaby ten sam cel. Natomiast on sam wierzył w to, co zresztą obróciło się na dobre, bo będąc skończonym nicponiem, znacznie lepiej później się zacho326.
wywał. Zupełnie zapomniałem wspomnieć o pewnym fakcie, jaki wydarzył się w sam dzień naszego odjazdu, a jaki miał wielki wpływ, jak się później okazało, na dalszy bieg mego życia. Był to list od ojca, pisany z wielką irytacją i strapieniem, informujący mnie, że mój stryj, którego żona, jak wspomniałem, miała dwie córki i znów się spodziewała potomstwa, nagle zlikwidował całe swoje gospodarstwo domowe, rozpuścił służbę, a sam udał się do Irlandii pod przybranym nazwiskiem. To niesłychane postępowanie nie miało żadnego wytłumaczenia i nawet mój dziadek ani żaden inny członek naszej rodziny nic nie wiedzieli o jego zamiarach. Co więcej, jedynie przez przypadek wykryto jego wyjazd, i to dopiero w dwa tygodnie po fakcie. Ojciec mój zadał sobie wiele trudu, by poznać miejsce jego pobytu, i chociaż ślady mego stryja prowadziły do miasta Cork, to urwały się kompletnie w tej miejscowości. Dzięki jednak uzyskanym informacjom można było przypuszczać, że jest gdzieś stamtąd niedaleko. „Tak więc — pisał ojciec w swoim liście — nie mogę nic innego przypuszczać, jak tylko to, że mój brat, pragnąc za wszelką cenę pozyskać dla swojej rodziny korzyści związane z tytułem, postanowił przedstawić światu, uciekając się do takiego czy innego sprytnego podstępu, jakieś obce dziecko jako rzekomo swoje. Stan zdrowia jego żony jest bardzo zły i mała jest możliwość, by mogła mieć więcej dzieci. Jeżeli to, którego oczekuje, okaże się córką, wówczas mała szansa, by jeszcze mogła jakieś dziecko urodzić, ja więc nie waham się oświadczyć, iż w moim przekonaniu powzięto te wszystkie kroki w celu pozbawienia ciebie możliwości ewentualnego powołania do Izby Lordów". 327.
Pokazałem ten list 0'Brienowi, który przeczytawszy go dwa czy trzy razy, oświadczył, że ojciec mój nie myli się w swoich przypuszczeniach. — Możesz być pewny, Piotrusiu, że gotuje się t u t a j nieczystą grę na wypadek, gdy trzeba się będzie do niej uciec. — Ale słuchaj, 0'Brien, nie mogę sobie wyobrazić, po co stryj, nie mając własnych synów, wolałby uznać syna jakiejś innej osoby, zamiast własnego bratanka. — Natomiast ja mogę, Piotrusiu. Jak wiesz, twój stryj jest człowiekiem, któremu nie piszą długiego żywota. Lekarze mówią, że on z tym swoim krótkim karkiem dłużej nie pociągnie niż dwa lata. A więc gdyby miał syna, zauważ, o ile bardziej polepszyłaby się sytuacja jego córek i wzrosłyby szanse ich zamążpójścia. Są jeszcze inne powody, jakich nie będę teraz wymieniał, gdyż nie ma potrzeby, abyś myślał o swoim stryju jak o skończonym łajdaku. Ale powiem ci, co zrobię. Otóż zejdę natychmiast do swojej kabiny i napiszę do wielebnego księdza M'Gratha o tej całej aferze z prośbą, aby wyszperał, gdzie stryj się ukrywa, a następnie pilnował każdego jego kroku, i zakładam się o tuzin butelek czerwonego wina, że po tygodniu wy najdzie go i nie popuści do końca. Dobierze się do jego irlandzkiej służby, a ty sobie nawet nie wyobrażasz, jaką potęgę ma ksiądz w naszym kraju. Podaj mi teraz tak dokładny opis wyglądu twego stryja, jak tylko potrafisz, również jego żony, ile mają dzieci i w jakim wieku. Wielebny M'Grath musi posiadać wszystkie szczegóły, po czym można zostawić mu wolną rękę, a on już zrobi, co będzie trzeba. Postąpiłem w myśl wskazań 0'Briena jak tylko mogłem dokładnie, on zaś napisał do wie-
iebnego księdza M'Gratha długi list, który zaufane ręc zabrały na ląd. Odpowiedziałem na list mego ojca i nie myślałem więcej o całej tej sprawie. Po zdjęciu pieczęci z naszych rozkazów okazało się, że jak przewidywaliśmy, skierowano nas do Indii Zachodnich. Wstąpiliśmy na Maderę po wino dla załogi, a że staliśmy tam tylko jeden dzień, nie pozwolono nam zejść na ląd. Byłoby prawdziwym szczęściem, gdyby nikt tam się nie udał, gdyż następnego dnia nasz kapitan, który był na obiedzie u konsula, nagle poważnie zachorował. Chirurg obawiał się, sądząc z objawów, że było to zatrucie jakimś pokarmem, a najprawdopodobniej dlatego, że gotowano w miedzianym naczyniu niedostatecznie pobielonym cyną. Pragnęliśmy z całej duszy, aby szybko wrócił do zdrowia, tymczasem wręcz przeciwnie, pogarszało mu się z każdym dniem i niknął, jak się to mówi, w oczach. W końcu musiał położyć się do koi, z której już nigdy •nie miał się podnieść. Ta smutna okoliczność wraz ze świadomością, że udajemy się tam, gdzie klimat jest niezdrowy, przyczyniła się do ponurego nastroju, jaki zapanował na okręcie. Mimo że pasat niósł nas jak na skrzydłach przez kryształowo błękitne morze, mimo ciepłej, lecz nie za gorącej, pogody, mimo iż słońce wznosiło się w całym swym blasku, a wszystko dokoła tchnęło pięknem i otuchą, stan zdrowia naszego kapitana tłumił każdą radość. Wszyscy stąpali cichutko po pokładzie i mówili szeptem, aby mu nie dokuczać, rano zaś każdy się dopytywał, jaki jest biuletyn chirurga o stanie zdrowia, a rozmowy nasze przeważnie obracały się wokół niezdrowego klimatu, żółtej febry, śmierci i palisad, za którymi się tam nas grzebie. Sternik Swinburne, należący do mojej wachty, przebywał długo w Indiach Zachodnich i od 329.
niego starałem się wydobyć jak najwięcej informacji. Ten starszawy już marynarz znajdował cichą radość, jeśli mógł mnie jak najmocniej przestraszyć. — Faktycznie, panie Simple, ciągle się pan tylko pyta i pyta — zwykł mówić, gdy zwracałem się do niego, tkwiącego przy kole sterowym. — Wolałbym, by pan nie zadawał tyle pytań, bo potem chodzi pan jak struty... Tak trzymać. — Jest, tak trzymać. — Co się tyczy .,Żółtego Dżeka", tak nazywamy żółtą febrę, tego diabła wcielonego, to jak tu stoję, rzecz pewna, że rano możesz być zdrów i pobierać należny przydział, a nim noc zapadnie, wykończony jesteś jak zdechła makrela. Zaczyna się od leciutkiego bólu głowy, to meldujesz się do lekarza, a ten puszcza ci krew jak z wieprza, tak że od zmysłów odchodzisz, potem przychodzą czarne wymioty, no i koniec z tobą, potem rzucą cię krabom, -a* one już oskubią twoje kosteczki do czysta, że będą bielutkie jak słoniowy kieł Trzeba jednak przyznać Żółtemu Dżekowi, że umiera się prościutko jak dżentelmen. Człowiek nie jest pokręcony jak jakaś polarna ryba wyrzucona na lód rzeki Świętego Wawrzyńca, mając kolana przy nosie, a palce nóg pod pachami, jak to bywa przy tych różnych cudzoziemskich chorobach. Równo, sztywno, jak prawdziwy dżentelmen. Ale Dżek lubi też płatać figle, to fakt. Na „Jurydyce"* mieliśmy załogę taką, że lepsza nigdy nie stawała -na zbiórkę ani wspinała się po wantach... Trzymaj kurs, bardziej w prawo, pół rumba zlazłeś z kursu... Otóż rzuciwszy kotwicę w Port Royal od razu zwąchaliśmy, że gotuje się tu dla nas jakieś licho, bo trzydzieści osiem rekinów wpłynęło za * „Eurydyce"
330.
okrętem do portu i pląsało wokół nas dniem i nocą. Podczas nocnej wachty przyglądałem się im, obserwując ich płetwy grzbietowe, śmigające na wszystkie strony, ciągnąc za sobą długą świetlną ścieżkę. Następnej nocy powiedziałem do wartownika, patrząc na nie, jak węszyły pod nawisem rufowym: „Patrz, piechurze — mówię do niego. — Te wszystkie rekiny zamustrowały tutaj na rozkaz Żółtego Dżeka". Zaledwie zdążyłem wymienić Żółtego Dżeka, gdy one wszystkie żwawo chlupnęły, dając nurka w głąb, jakby chciały powiedzieć: Tak jest, masz rację i niech cię diabli wezmą! Żołnierz tak się przeraził, że byłby wypadł za burtę, gdybym go nie chwycił za kark, bo stał na relingu. Skończyło się tylko na tym, że wypuścił z r ą k swój muszkiet, na który rekiny rzuciły się ze wszystkich stron, tak że morze wyglądało jak w ogniu. Potrącono mu ten muszkiet z żołdu, zdaje się wyniosło to jeden f u n t i szesnaście szylingów. Chyba zrozumiał, co by się z nim stało, gdyby zamiast muszkietu on sam wypadł za burtę, bo już nigdy więcej nie stawał na relingu. Trzymaj kurs, więcej w lewo, i piinuj steru, Smith, możesz i tak słuchać mojej gadki. No i, panie Simple, Żółty Dżek zjawił się, jak na zawołanie. Pierwszym był intendent, którego wezwano, by się rozliczył ze wszystkich łajdactw. Wcale nie martwiliśmy się, że go zeżrą lądowe kraby za to, że przyzwyczaił tylu nieżyjących już biedaków do żucia tytoniu, oszukując ich żony i krewnych albo szpital marynarki w Greenwich, zależnie od sytuacji. Następnie poszło dwóch podchorążaków, mniej więcej w pańskim wieku, panie Simple, a szybko się uwinęły te nieszczęsne chłopaki. Za nimi podążył nawigacyjny, no i tak już poszło, nie zostało więcej jak sześćdziesięciu chłopa na okręcie. W końcu umarł kapitan, a Żółty Dżek napchawszy sobie brzuch zostawił 331.
fesztę nas w spokoju. J a k tylko kapitan wyzionął ducha, wszystkie rekiny wyniosły się od okrętu i nigdy ich więcej nie widzieliśmy. Takie to były opowieści, jakie opowiadano mnie i innym podchorążym podczas nocnych wacht i mogę zapewnić czytelnika, że napędzały nam niemało strachu. Z każdą dobą, po wykonaniu całodziennej pracy, znajdowaliśmy się coraz bliżej wysp, a czuliśmy się tak, jakbyśmy się zbliżali do własnych grobów. Poruszyłem ten temat w rozmowie z 0'Brienem, a on tylko się roześmiał. — Piotrusiu, strach zabija więcej łudzi niż żółta febra albo jakaś tam inna choroba w Indiach Zachodnich. A ten Swinburn to stara szelma i tylko robi z ciebie balona. Diabeł ani w połowie nie taki czarny, jak go malują, a febra też nie taka bardzo żółta, jak mi się wydaje. Szybko zbliżaliśmy się do wyspy Barbados. Pogoda była piękna„ wiatr stale pomyślny, latające ryby całymi stadami wyskakiwały z morza wyrzucane spienionymi falami, które rycząc odbijały się od naszego dziobu, gdy nasza fregata pruła wodę, a tysiące morświnów, bonet i delfinów pląsało wokół nas, goniąc latające ryby lub bawiąc się towarzyszeniem takiemu szybkiemu jak nasz okrętowi. Wszystko wokół nas było piękne i powinniśmy się czuć szczęśliwi, gdyby przede wszystkim nie stan zdrowia kapitana, który pogarszał się z każdym dniem, i strach przed piekłem, do jakiego mieliśmy się dostać przez ten cudowny morski raj. Pan Falcon, sprawujący dowództwo, był poważny i zamyślony. Wyglądało na to, że jest wprost nieszczęśliwy widząc przed sobą szansę zapewniającą mu jego własny awans. Był nieubłagany, gdy chodziło o zapewnienie troskliwej opieki i spokoju, jakie mogły przyczynić się do lepszego stanu kapitana. Spowodowanie jakiegoś ha332.
lasu stało się teraz przestępstwem gorszym w jego oczach od zbrodni opilstwa, a nawet buntu. Gdy byliśmy w odległości trzech dni żeglugi od Barbados, nastała prawie zupełna cisza, a z kapitanem było znacznie gorzej. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy białego rekina atlantyckiego. Jest kilkanaście gatunków rekinów, ale najniebezpieczniejsze są duże białe i denne rekiny. Te pierwsze dorastają do ogromnych długości, te drugie zaś rzadko są bardzo duże, mierząc nie więcej niż dwanaście stóp, natomiast dochodzą do wielkiej grubości. Nie mogliśmy żadnego z nich złowić na hak, gdy igrały wokół nas, ponieważ pan Falcon na to nie zezwolił, obawiając się, by hałas przy wydobywaniu ich na pokład nie zaszkodził kapitanowi. Tymczasem znów podniósł się wiatr i w przeciągu dwóch dni byliśmy już blisko wyspy, a ludziom przykazano, by pilnie wyglądali lądu.
Rozdział
XXX
Śmierć kapitana Savage'a — Jego pogrzeb — Okaz prawdziwego Barbadończyka — Ssanie małpy
Przez część nocy leżeliśmy w drylie, a następnego ranka od dziobu dojrzano ląd, 0 czym marynarz pełniący służbę na salingu zameldował w tym dokładnie momencie, gdy na pokład przyszedł chirurg, by oznajmić nam śmierć naszego zacnego kapitana. Wprawdzie spodziewaliśmy się tego od dwóch lub trzech dni, jednakże wiadomość ta okryła cały okręt ponurym smutkiem. Ludzie pracowali w milczeniu, porozumiewając się jedynie szeptem. Pan Falcon był bardzo przygnębiony i my wraz z nim. W ciągu przedpołudnia zbliżyliśmy się do wyspy, a ja mimo panującego w mej duszy smutku nigdy nie zapomnę uczucia zachwytu, jaki ogarnął mnie, gdy podchodziliśmy do przylądka Needham, aby wejść do Zatoki Carlisle'a. Oto plaża o czystej oślepiającej bieli odbija się od tła zielonych, wysokich drzew kokosowych, powiewających swymi rozłożystymi koronami ha świeżym wietrze. Intensywny błękit nieba 1 ciemniejsza ton przeźroczystego morza miejscami zmieniała się w zieleń, gdy mijaliśmy koralowe skały wysuwające z głębi swe rozgałęzione konary. Stopniowo w nasze pole widzenia wchodzi miasto, a oto jego doimy, za domami, 334.
wyróżniające się 2 krajobrazu, wszystkie takie schludne, z zielonymi żaluzjami; oto fort z powiewającą nad nim chorągwią, oddziały oficerów zjeżdżające konno i ruchliwa ludność o różnych kolorach skóry stonowanych bielą ubioru. Cała ta scena była urzeczywistnieniem moich pierwszych marzeń o krainie baśni, gdyż nigdy nie widziałem czegoś podobnie pięknego. Czy to możliwe, by to był taki okropny kraj, jak o tym mówią opisy? — myślałem. Żagle podciągnięto na gejtawy, kotwica poszła na dno, a nasz armatni salut, na który odpowiedziały forty, stal się dodatkowym efektem całej ceremonii. Po zwinięciu żagli opuszczono łodzie, a bosman z bączka przed dziobem przebrasował reje. Pan Falcon w galowym mundurze, gdy tylko jego łódź została obsadzona załogą, udał się z meldunkami na ląd. Po skończonej robocie nowy zachwycający widok ukazał się oczom podchorążych, którzy tak długo byli na wyżywieniu Jego Królewskiej Mości. Widok tłoczących się wokół okrętu łodzi, załadowanych koszami bananów, pomarańczy, pampelnusów* i innymi owocami południowymi wszelakiego rodzaju, suszonymi latającymi rybkami, jajami, drobiem, mlekiem i tym wszystkim, co tylko może kusić nieszczęsnego chłopaka po długiej morskiej podróży. Po wyznaczeniu wachtowych pośpieszyliśmy wszyscy do łodzi, aby powrócić obładowani tymi skarbami, przyczyniając się szybko do ich zniknięcia. Upchawszy owoce gdzie się dało w ilości, jaka by wystarczyła w Anglii na deser do obiadu na dwadzieścia osób, wróciłem na pokład. W zatoce nie było oprócz nas żadnego innego okrętu wojennego, ale uwagę moją przyciągnął przepiękny stateczek, szkuner, którego zgrabny • Pampelnus — odmiana drzewa pomarańczowego.
335.
kształt silnie kontrastował ze stojącym obok zachodnioindyjskim handlowcem. Gdy tak przyglądałem się jego zgrabnej sylwetce, nagle podniósł się z niego straszliwy wrzask, który mnie wprost zaskoczył, a zaraz potem pokład jego zapełnił się prawie dwustu nagimi postaciami o wełnistych głowach, paplającymi i szczerzącymi zęby. Był to hiszpański statek niewolniczy, który został zdobyty i przybył poprzedniego wieczora. Znajdowali się jeszcze na nim niewolnicy w oczekiwaniu na decyzję gubernatora. Nie upłynęło dziesięć minut ich pobytu na pokładzie, gdy na nadburcie wyskoczyło trzech czy czterech mężczyzn w szerokich słomianych panamskich kapeluszach, z długimi trzcinami w rękach, i w przeciągu kilku sekund zapędziło wszystkich na dół. Odwróciwszy się ujrzałem, że jakaś czarna kobieta wdrapała się na naszą fregatę. 0'Brien był właśnie na pokładzie, a ona podeszła do niego z bardzo dostojną miną. — Jakże szanowny pan się miewać? Taka szczęśliwa pan znów przyjechać — zwróciła się do 0'Briena. — Bardzo pani dziękuję — odparł 0'Brien. — Czuję się doskonale i mam nadzieję, że w tym stanie wrócę, ale jeszcze nigdy moja noga nie stanęła w tej zatoce, więc ma pani nade mną przewagę. —• Nigdy tu nie być, o święty Boże! A ja myśleć znać pana, ja pamiętać jego piękna twarz. Ja, proszę pana, być Lady Rodney, sir. Ach, biały chłopaczek! Jak się miewać? — rzekła odwróciwszy się ku mnie. — Spodziewać się mieć honor prać dla szanowny pan — dygnęła przed 0'Brienem. — A ile się t u t a j za to liczy? — Zawsze ta sama cena. Jeden kawałek za sztukę. 336.
— Ile zaś wynosi „jeden kawałek"? — zapytałem. — Kawałek, mały panie? Co nazywać „jeden kawałek"? To cztery małe pensy. Tymczasem nasz pokład zaroił się od oficerów armii lądowej i mieszkających tu stale dżentelmenów, którzy przybyli ciekawi nowin. Nastąpiły wzajemne zaprosiny z naszej strony do mesy, do domów prywatnych ze strony owych panów. Po ich odjeździe wrócił pan Półton i powiedział 0'Brienowi oraz innym oficerom, że za kilka dni spodziewane jest przybycie admirała wraz z eskadrą, my zaś mamy zostać w Zatoce Carlisle'a i natychmiast odnowić zapasy i wyposażenie. Wprawdzie strach przed żółtą febrą znacznie zmalał, ciągle jednak powracała przykra myśl, że w kabinie spoczywa martwe ciało naszego kapitana. Całą noc cieśle robili trumnę, gdyż miał być pochowany następnego dnia. Nie pozwalano w tropikach zbyt długo leżeć zwłokom bez pogrzebu, gdyż roz• kład następuje tu gwałtownie. Następnego dnia załoga o świcie była na nogach m y j ą c pokłady i doprowadzając do porządku cały okręt. Ludzie pracowali chętnie, ale z milczącą powagą, co wskazywało na ich uczucia. Nigdy pokłady nie były tak starannie wyczyszczone, nigdy liny nie były tak dokładnie zwinięte w słońca, hamaki porządnie sklarowane w białych pokrowcach, reje równo przebrasowane, a wszystkie liny takielunku naciągnięte na sztywno. Z wybiciem ósmej podniesiono banderę i proporzec do połowy masztu. Załodze kazano zejść na śniadanie i oporządzić się. W tym czasie wszyscy oficerowie udali się do kabiny, by ostatnim spojrzeniem pożegnać naszego dzielnego kapitana. Wyglądał na to, że umarł bez bólu, a twarz jego wyrażała głęboki spokój. Ale już zaczęły występować zmiany i zrozumieliśmy, że zachodziła SS — Peter Simple t. I
337
konieczność rychłego pogrzebu. Byliśmy p?zy tym, jak układano go w trumnie, po czym opuściliśmy kabinę nie mówiąc do siebie ani słowa. Gdy przybito wieko trumny, obsada barki kapitańskiej wyniosła ją na pokład i przykrytą banderą umieściła na kratownicy na śródokręciu. Cała załoga wyszła nie czekając na gwizdek, a uroczysta powaga cechowała każdy jej ruch. Z szacunku dla zmarłego wszędzie panowały porządek i cisza. Gdy padł rozkaz, by obsadzono łodzie, wydawało się, że ludzie wślizgują się do nich. Barka kapitańska przyjęła trumnę, którą umieszczono na rufie. Następnie podpłynęły inne łodzie, do których wsiedli oficerowie, żołnierze i marynarze mający iść w kondukcie pogrzebowym. Gdy wszystko było gotowe, dziobowi odepchnęli barkę, a jej obsada zanużyła wiosła w wodę bez najmniejszego plusku i zaczęła wiosłować krótkimi pociągnięciami. Za nią podążyły inne łodzie, a gdy oddaliły się od okrętu, głębokim basem zagrzmiały działa, które na znak żałoby oddawały z przeciwnej burty strzał co minutę, a odgłos niósł się przez gładką toń zatoki. Reje podwieszono tak, że ukośnie opadały to na lewą, to na prawą burtę, co wraz z poluzowanymi i zwisającymi w pętlach linami miało wyrażać nastrój nieszczęścia i zaniedbania. W tym samym czasie około dwustu marynarzy, będących w gotowości, szybko opuściło się za burty w różnych miejscach okrętu, a zaopatrzeni w puszki z farbą i pędzle zamalowali w przeciągu kilku minut szeroki biały pas, który podkreślał piękną linię naszej fregaty. Była teraz cała czarna i w głębokiej żałobie. Działa z fortu zagrzmiały w odpowiedzi na nasze strzały. Statki handlowe opuściły swoje bandery, a załogi ich stały z obnażonymi głowami w postawie pełnej szacunku, gdy żałobny kondukt posuwał się powoli 338.
ku przystani. Trumnę niosła na cmentarz załoga barki kapitańskiej, za nią, jako główny żałobnik, postępował pan Falcon, następnie wszyscy oficerowie wolni od służby, setka marynarzy maszerujących dwójkami i piechota morska z bronią na znak żałoby odwróconą kolbą do góry. Kondukt, do którego dołączyli oficerowie armii, będący na lądzie, posuwał się między szpalerem żołnierzy, rozstawionych wzdłuż ulic, przy dźwiękach marsza żałobnego wojskowych orkiestr. Nad grobem odczytano modlitwę, oddano salwę honorową, a my w smutku i przygnębieniu wróciliśmy do łodzi, by udać się na okręt. Wydawało mi się, i z pewnością się nie myliłem, że oddawszy ostatnią przysługę jego zwłokom, zapomnieliśmy o naszym smutku. Reje zostały przebrasowane na swoje miejsca, liny naciągnięte, przywdziano ubrania robocze i na całym okręcie zawrzała praca i krzątanina. Faktem jest, że marynarze i żołnierze nie mają czasu na lamenty i tak jak poruszają się z jednej strefy klimatycznej do drugiej, podobnie ' w urozmaicony sposób i szybko zmienia się sceneria wydarzeń. Po paru dniach wydawało się, aczkolwiek tak nie było, że kapitan został zupełnie zapomniany. Pierwszą naszą czynnością było zaopatrzenie okrętu w w o d ę , jaką należało przywieźć tratwami w beczkach Mnie znów przypadła komenda nad łodzią ze Swinburnem jako sternikiem. Gdy podeszliśmy do brzegu, było tam mnóstwo Murzynów kąpiących się i nurzających swe wełniste głowy w przyboju bijącym o plażę. — A teraz, panie Simple, zobaczy pan, jak te czarnuchy dadzą drapaka — rzekł Swinburn. Stanął na rufie i wskazując palcem ryknął: — Rekin, rekin! — Wszyscy kąpiący się parskając i sapiąc uciekli od swego straszliwego wroga na plażę i żaden z nich nawet nie zatrzymał się, by spojr<»
339
rzeć za siebie, zanim nie znaleźli się wysoko na brzegu, gdzie nie mógł ich dosięgnąć. A gdy śmialiśmy się z nich, obrzucali nas wyzwiskami, takimi jak „złodzieje spod szubienicy" i wszystkimi innymi, jakimi dysponował ich słownik. Byłem tą sceną ubawiony w równym stopniu jak Murzynami tłoczącymi się wokół nas po wylądowaniu. Wesołe to były chłopaki, paplali i śpiewali bez przerwy, pokazując w uśmiechu swoje białe zęby. Jeden z nich tańczył wokół nas strzelając palcami, wyśpiewując piosenki bez początku i końca. — Ech, massa, co powiesz? Ja nie niewolnik, ja rodowity Barbadian, tak, panie! Nie zobaczysz dnia, Żeby Rodney zwiał. Nie ma takiej nocy, By Rodney wołał pomocy. Massa, ja wolny człowiek, sir. A może dasz piątaka, to wypić zdrowie massa. Nie zobaczysz dnia, Żeby Pompej Cezara pobił. Hej! I nic widać polny konik rington. — Z drogi, czarnuchu! — z marynarzy toczący beczkę. — Kogo nazywać czarnuch? wiek, ja rodowity Barbadian. wojenny człowiek.
skakać po Warkrzyknął jeden Ja wolny człoTy ruszać stąd,
Okręt wojenny białych, Okręt wojenny białych To chłopak dla mnie; Żołnierz biały, Żołnierz biały Nic nie wart, Nic nie wart dla mnie; 340.
Żołnierz dać mnie jeden szyling, Marynarz dać mnie dwa. Massa, a może ty dać tylko jeden piątak teraz. Ty naprawdę ładny młody pan. — Uciekaj stąd — rzekł Swinburne podnosząc kij, znaleziony na plaży. — Co? uciekać? Nikt nio widzieć Badiana uciekać. Pilnuj swoja robota, sir. Co gadać do mnie? Idż do robota, sir. Ja wolny człowiek, rodowity, prawdziwy Barbadian. Murzyn na brzegu Widzieć, jak okręt przychodzić, Biali przychodzić na brzeg, A ręce mieć pod brodą; Okręt wojenny białych, Okręt wojenny białych To chłopak dla mnie, Okręt wojenny białych, Okręt wojenny białych, A ty mnie dać piątaka. W tym momencie inny Murzyn przyciągnął moją uwagę. Tarzał się na plaży z pianą na ustach, najwyraźniej w jakimś ataku. — Co jest temu człowiekowi? — zapytałem Murzyna, który trzymał się przy mnie nie zważając na kij Swinburne'a. — Ten? My go wołać Leniwy Sam. On ma napad tik-tik. — Istotnie, tak zapewne było. Czekaj. Ja go wyleczyć. — Tu wyrwał Swinburne'owi z ręki kij i podbiegłszy do tarzającego się w piasku zaczął go nim obrabiać bez miłosierdzia. — Hej, Sambo! — krzyknął wreszcie zdyszany. — Jeszcze ci nie lepiej? Próbuj teraz! — Znów zaczął go walić kijem, aż ten 341.
zerwał się i uciekł co sił w nogach. Nie wiedziałem w końcu, czy ów człowiek udawał, czy był to prawdziwy „tik-tik", czyli atak padaczki, ale nigdy nie słyszałem o takiej kuracji. Rzuciłem Murzynowi piątaka i za to, że mnie ubawił, i po to, by się go pozbyć. — Dzięki, massa, ty wojenny człowiek, masz tu ten kij z powrotem i pędzić te cholerne czarnuchy. — Rzekłszy to, wręczył kij Swinburne'owi i grzecznie skłoniwszy się odszedł. My jednak wkrótce zostaliśmy otoczeni przez innych, a szczególnie natarczywe były dość obszarpane damy, które zapewniały, że „sprzedawać wszystko". Zauważyłem, że moi marynarze bardzo polubili mleko orzechów kokosowych, a że jest to napój nieszkodliwy, nie sprzeciwiałem się, gdy kupowali je od tych pań, mających głównie orzechy kokosowe w swoich koszykach. Ponieważ jeszcze nigdy tego nie kosztowałem, zapytawszy co to jest, wybrałem największy orzech. — Nie, massa, to niedobry. Dać lepszy dła biały oficer. — Wówczas wziąłem inny, ale znów spotkałem się z takim samym sprzeciwem. — Nie ten. Tu bardzo dobry mleko. Dobry na żołądek. — Wypiłem mleko przez dziurki wywiercone u góry orzecha i stwierdziłem, iż było bardzo orzeźwiające. Jeśli chodzi o marynarzy, to im ogromnie przypadło do gustu. Wkrótce jednak przekonałem się, że o ile dobre było „na żołądek", o tyle nie bardzo dobre na głowę, gdyż moi ludzie zamiast toczyć beczki, sami zataczali się na wszystkie strony, a gdy trzeba było wracać na obiad, większość z nich leżała na dnie łodzi pijana do nieprzytomności. Przekonywali mnie, że to słońce tak na nich wpłynęło. Upał istotnie był duży i z początku wierzyłem im, gdy byli nieco zamroczeni, ale przestałem, widząc jak stracili przytomność, ale skąd wzięli alkohol, było dla mnie tajemnicą. Po powrocie na okręt pan Fal342.
eon — aczkolwiek przyjął na siebie obowiązki kapitana, pełnił służbę pierwszego oficera prawie tak skrupulatnie jak dawniej — zapytał mnie, jak to się stało, iż pozwoliłem moim ludziom tak się zalać. Zapewniałem go, że nie mam pojęcia, gdyż nie pozwoliłem nikomu oddalać się od miejsca pobierania wody albo kupować alkohol i że nie pili nic innego jak trochę mleka kokosowego, a ponieważ było bardzo gorąco, nie widziałem powodu, by się temu sprzeciwiać. Pan Falcon uśmiechnąwszy się, rzekł: — Panie Simple, jako stary bywalec w Indiach Zachodnich wtajemniczę pana w pewien sekret. Czy wiesz, co znaczy „ssać małpę"? — Nie wiem, proszę pana. — Więc ja ci powiem. Jest to wyrażenie naszych marynarzy na picie rumu z orzecha kokosowego, który po wylaniu mleka napełniono alkoholem. Rozumie pan teraz, dlaczego jego ludzie są pijani? Wybałuszyłem oczy, bo to nigdy by mi nie przyszło do głowy, wtem nagle pojąłem, dlaczego ta czarna kobieta nie chciała mi dać tego pierwszego orzecha, jaki wybrałem. Opowiedziałem to wszystko panu Falconowi, a ten powiedział: — Nie pańska to wina, ale proszę na przyszłość o tym nie zapominać. Miałem tej nocy pierwszą wachtę, zaś sternikiem wachtowym był Swinburne. — Swinburne — powiedziałem. — Bywałeś już dawniej w Indiach Zachodnich, dlaczego nie zameldowałeś, że ludzie „ssali małpę", gdy ja myślałem, że piją tylko kokosowe mleko? Swinburne zaśmiał się i rzekł: — Widzi pan, panie Simple, jakoś to nie wypadało, abym ja, kolega z okrętu, wsypał ich. Biedny człek tak mało ma sposobności, by się 343.
trochę poweselić, że byłoby nieuczciwie pozbawić go jej. Przypuszczam, że nie pozwoli im pan więcej na picie „kokosowego mleka", prawda? — Nie, nie pozwolę. A swoją drogą nie mogę pojąć, co za przyjemność mają w tym, by się tak zalać? — Tylko dlatego, że to jest zakazane. Oto w dwóch słowach cała historia. — Wydaje mi się, że wyleczyłbym ich z tego, gdyby mi pozwolono sprobować. — Bardzo chciałbym usłyszeć, jak by pan się do tego zabrał. — Otóż zmusiłbym faceta do wypicia ćwiartki alkoholu, a następnie zostawił kompletnie samego, nie dopuszczając żadnych kompanów, aby się z nim zabawiali, czyniąc w ten sposób z pijaństwa przyjemność. Poczekałbym do następnego dnia, aż wytrzeźwieje, a zostawiwszy ze straszliwym bólem głowy do wieczora, kazał mu znów wypić taką samą porcję. Zmuszałbym go do upijania się tak długo, aż poczułby wstręt do samego zapachu spirytualii. — Wie pan, panie Simple, możeby to któremuś pomogło, ale z wielu naszymi chłopakami trzeba by tę dawkę, o jakiej pan mówi, powtarzać dość często, aby kuracja miała skutek. A ponadto byliby bardzo chętnymi pacjentami, wcale się nie krzywiąc przy zażywaniu tego lekarstwa. — Może być, w końcu jednak wyleczyłbym ich. Ale powiedzcie mi, Swinburne, czy byliście kiedy w huraganie? — Byłem we wszystkim, panie Simple, z wyjątkiem chyba szkoły, bo nie miałem czasu, by do niej chodzić. Widzi pan tę baterię na przylądku Needham? Otóż podczas huraganu w osiemdziesiątym drugim te tam stojące armaty zostały zmiecione przez wiatr aż t u t a j na dru344.
gą stronę, a za nimi przywiało wartowników stojących w swoich budkach. Ci żołnierze, którzy stali twarzą do wiatru, mieli zęby zawiane aż do gardła jak połamane cybuchy od fajek, innym zaś głowy przekręciły się dookoła jak kurkom na kościele, bo czekali na rozkaz „w tył zwrot", a całe powietrze pełne było Murzynów fruwających jak łupiny z cebuli. — I myślicie, że w to wszystko uwierzę, Swinburne? — Będzie, jak ma być, panie Simple, ale tę historię tyle razy opowiadałem, że już w nią uwierzyłem. — Na jakim byliście okręcie? — To był „Blanche" pod kapitanem Faulknerem. Zacny to był człowiek, zupełnie jak nasz biedny kapitan Savage, cośmy go wczoraj pochowali, nie było od nich lepszego. Byłem przy zdobywaniu P i ą u e i sam zniosłem go z pokładu, gdy został śmiertelnie ranny. Ładną wtedy wycięliśmy fintę biorąc Fort Royal abordażem z rei grotmasztu fregaty, z której skakaliśmy do środka fortu. A tam co znowu widać pod księżycem? Jakiś żagiel na horyzoncie! Swinburne chwycił lunetę i skierował ją w to miejsce. — Jeden, dwa, trzy, cztery. To admirał z całą eskadrą, sir. Położyli się w dryf na noc. Przysięgam, że jest i jeden okręt liniowy. Sprawdziłem, jakie to były jednostki, i zgodziłem się ze zdaniem Swinburne'a, a następnie zameldowałem o nich panu Falconowi. Wachta moja dobiegła końca, a gdy mnie zmieniono, udałem się do swego hamaku.
Rozdział
XXXI
Kapitan Kearney — Reprezentacyjny bai
Następnego dnia o świcie wymieniliśmy sygnały rozpoznawcze i po oddaniu salutu banderze, nim minęła ósma, wszysitkie okręty były zakotwiczone. P a n Falcon udał się na admiralski okręt z urzędową pocztą i z meldunkiem o śmierci kapitana Savage'a. Wrócił po upływie pół godziny, ku naszemu zadowoleniu, z uśmiechem na ustach, z czego wnosiliśmy, że otrzyma rozkaz m i a n u j ą c y go dowódcą, co do czego istniała wątpliwość, gdyż admirał miał pełną władzę oddać w a k u j ą c e stanowisko komukolwiek według swego uznania. Wprawdzie nie byłoby to uczciwe, gdyby nie dał nominacji panu Falconowi, co nie oznaczało, że pan Falcon nie miał p r a w a dowodzenia, nadawszy je sam sobie nie będąc pod komendą żadnego admirała w momencie śmierci kapitana Savage'a, admirał jednak mógł odesłać go do kraju, nie powierzając mu żadnego okrętu. Ale oto co uczynił: kapitan „Minerve" został mianowany na „Sangliera", kapitan „Opossum" na „Minerve", zaś kapitan Falcon na „Opossum". Tego samego wieczora otrzymał rozkaz nominacyjny, a następnego dnia nastąpiły w y m i a n y dowód346.
ców. Kapitan Falcon byłby mnie zabrał ze sobą, z czym sam się zaofiarował, ale nie mogłem opuścić 0'Briena, wolałem więc zostać na „Sanglierze". Wszystkim nam bardzo zależało na tym, by dowiedzieć się, jakiego rodzaju człowiekiem jest nasz nowy kapitan o nazwisku Kearney, ale mieliśmy czas, by wypytać podchorążych dopiero wtedy, gdy przybyli dowodząc łodziami wiozącymi jego bagaże. Powiedzieli tylko ogólnie, że to jest rówiny gość, zupełnie nieszkodliwy. Natomiast gdy trzymałem nocną Wachtę ze Swinburnem. ten podszedł do mnie i rzekł: — Tak więc, panie Simple, mamy nowego kapitana. Żeglowałem z nim na jednym brygu przez dwa lata. — Powiedzcie, proszę, Swinburne, jaki to jest człowiek? — Coś panu powiem, panie Simple, usposobienie ma dobre, a nawet dość uprzejmy z niego człek, ale... — Ale co? — Taki z niego bujacz! — Co mówicie? Wcale na to nie wygląda. — Bóg z panem, panie Simple, ale nie zna się pan na ludziach. Z niego jest największy blagier, jaki kiedykolwiek stąpał po pokładzie okrętu. Sam pan wie, jak ja umiem czasem podkoloryzować historyjkę. — To fakt. Najlepszy dowód to wasze opowiadanie o huraganie zeszłej nocy. — No więc, panie podchorąży, nie jestem godzien zawiązać sznurowadła u jego butów. Ja nie od tego, by nie przesadzić od czasu do czasu, ot tak, dla zabawy, nawet do takiego stopnia jak on, ale on stale buja. Faktem jest, panie Simple, że jeśli uda mu się powiedzieć prawdę, to tylko przez pomyłkę. Biedny jest jak mysz kościelna i oprócz swojej gaży nic nie po347.
siada, ale gdyby mu wierzyć, to jest taki bogaty, że mógłby kupić cały szpital rządowy w Greenwich. Wkrótce pan go rozszyfruje i będzie się śmiał za jego plecami, bo nie ścierpiałby, gdyby ktoś ważył się na to w oczy. Kapitan Kearney pojawił się na okręcie następnego dnia. Na jego przybycie zarządzono zbiórkę całej załogi i wszyscy oficerowie zebrali się na pokładzie rufowym. — Ma pan tutaj wcale grzeczny oddział piechurów, kapitanie Falcon — zauważył. — Ci, których zostawiłem na „Minerve", nadawali się wyłącznie do powieszenia. No i piękny zestaw podchorążych również, ci co zostali na „Minerve", nie warci tego, by ich powiesić. Pozwólcie, panowie, że odczytam moją nominację, zwołajcie tylko wszystkich ludzi na rufę. Nominacja została odczytana, a marynarze wysłuchali jej z odkrytymi głowami, z szacunku dla władzy, która ją nadała. — A więc, moi chłopcy — zwrócił się kapitan Kearney do załogi — mam do powiedzenia wam kilka słów. Zostałem wyznaczony na dowódcę tego okrętu, zaś wasz były pierwszy oficer wystawił wam wcale dobrą opinię. Wszystko, czego od was wymagam, to abyście byli żwawi, trzeźwi i zawsze m ó w i l i p r a w d ę , a to wystarczy. Rozejść się! Panowie — ciągnął dalej, zwracając się do oficerów. — Ufam, że będziemy dobrymi przyjaciółmi, gdyż nie widzę powodu, aby miało być inaczej. Skłoniwszy się, zawołał sternika swojej łodzi: — Williams, wrócisz na okręt i powiesz memu stewardowi, że obiecałem gubernatorowi być u niego na obiedzie, więc musi przyjść mnie ubrać. A sternik niech nie zapomni położyć baranicę na rufie mego gigu, ale nie tę, jakiej zwykle używam do k a r e t y będąc na lądzie,
lecz tę niebieską, którą używa się do p o w o zu, wiesz, o co chodzi. Przypadkowo spojrzałem na Swinburne'a, który zrobił do mnie perskie oko, jakby chciał powiedzieć: „Już poszedł na całego". Gdy potem poznaliśmy się z oficerami „Minerve", oni w całej rozciągłości potwierdzili wszystko, co mówił Swinburne. Było to zresztą niepotrzebne, bo na potwierdzenie tego faktu mieliśmy każdej chwili własne słowa kapitana. Przyjęcia i obiady były teraz niezliczone, a gościnność tej wyspy jest aż zbyt dobrze znana. Zaproszenia obejmowały również podchorążych i podczas mego tam pobytu dużo zjadłem smacznych obiadków, będąc wszędzie uprzejmie przyjmowany. Było jednak coś, o czym słyszałem, a co bardzo chciałem zobaczyć, to „bal reprezentacyjny". W tym miejscu muszę udzielić małego wyjaśnienia, inaczej czytelnik mógłby mnie nie zrozumieć. Otóż krajowcy Murzyni na Barbados są, z powodów im tylko wiadomych, nadmiernie z siebie dumni i na wszystkich urodzonych na innych wyspach patrzą z góry jako na „czarnuchów". Mają również niezwykłe wyobrażenie o swojej odwadze, mimo iż nigdy nie słyszałem, by kiedykolwiek była wystawiona na próbę. Wolni Barbadończycy są przeważnie bardzo bogaci, a chodzą z dumnie zadartymi głowami, przybierając najkomiczniejsze miny. Małpują maniery Europejczyków, jednocześnie uważając ich jakby za coś od siebie niższego. Tak więc bal „reprezentacyjny" wydawany jest przez najważniejszą z murzyńskich osobistości i tak dla niezłej zabawy, jak i różnych innych powodów jest licznie uczęszczany przez oficerów, będących na lądzie lub zaokrętowanych. Cena jednego biletu wstępu była wysoka, o ile pamiętam, wynosiła osiem dolarów. Gubernator wysłał zaproszenia na wydawany 349.
przez siebie bal i kolację, mające się odbyć następnego tygodnia, a panna Betsy Austin, kwarteronka, dowiedziawszy się o tym, również wysłała swoje zaproszenia na ten sam wieczór. Motywem nie było to, by mu dorównać, ale inny powód, ten mianowicie, że ona wiedząc o tym, iż większość oficerów i podchorążych dostanie przepustkę na bal u gubernatora, woląc przyjść do niej, wymknie się stamtąd i zapewni jej komplet uczestników. W dniu, na który opiewało zaproszenie, nasz kapitan zjawił się na okręcie i oznajmił naszemu pierwszemu oficerowi (o którym więcej opowiem później), że gubernator nalega, aby wszyscy j e g o oficerowie byli na balu i że nie przyjmie żadnych usprawiedliwień, wobec tego spodziewa się, że pójdziemy, a rzecz była w tym, że gubernator, będąc spokrewniony z jego żoną, wystarał się dla niego o obecne stanowisko dowódcy, toteż kapitan poczuwał się w stosunku do niego do pewnego zobowiązania. Istotnie, rozmawiał z p r e m i e r e m i bardzo możliwe, biorąc pod uwagę zażyłe stosunki, jakie łączą go z nim od dzieciństwa, że jego starania mogły wywrzeć powien skutek. Tak czy inaczej, sprawia to człowiekowi przyjemność, gdy się przekona, że zostało na świecie trochę wdzięczności. Po takim oświadczeniu oczywiście każdy oficer poszedł, z wyjątkiem nawigatora, który powiedział, że wolałby dwa razy pod rząd przeleźć przez kluzę kotwiczną, niż pójść gapić się, jak ludzie fikają nogami niczym kupa wariatów. Lepiej będzie, gdy dopilnuje okrętu. Bal u gubernatora był wspaniały, szkoda tylko że damy miały raczej ziemistą, niezdrową cerę, co było wpływem klimatu. Zdarzały się jednak w y j ą t k i i na ogół zabawa była bardzo wesoła. Jednakże nas wszystkich korciło, by pójść na „reprezentacyjny" bal do panny Betsy 350.
Austin. Ja wymknąłem się'wraz z trzema podchorążymi i Wnet znaleźliśmy się tam. Przed domem stał tłum Murzynów, ale bal jeszcze się nie zaczął z powodu braku panów, gdyż przestrzegano zasady, że nikt poniżej Mulata w skali kolorów skóry nie będzie wpuszczony. Może powinienem wyjaśnić, że potomek czarnego i białego jest Mulatem, zaś białego i Mulata jest kwarteronem, czyli ćwierć Murzynem, z tych dwóch głównie klas pochodzili zaproszeni. O ile mi wiadomo, to mieszaniec kwarterona z białym nazywa się mustee, czyli Murzyn w jednej ósmej, zaś mustee z białym daje mustafinę, czyli czarnego w jednej szesnastej. Potem już stają się „wybieleni" i uważa się ich za Europejczyków. Duma z posiadanego koloru skóry jest bardzo duża w Indiach Zachodnich i mają tam tyle rozgraniczeń, ile można znaleźć na herbie jakiego niemieckiego księcia, gdyż o ile kwart eron patrzy ,z góry na Mulata, o tyle ten tak samo zachowuje się w stosunku do samby, czyli pół Multa i pół clzarnego, a ten z kolei zadziera nosa wobec „czarnucha". Z nich wszystkich najprzystojniejsi są kwarteroni; kobiety, a zdarzają się wśród nich skończenie piękne, mają długie i zupełnie proste włosy, doskonałą figurę, policzki ich z takim samym powabem jak Europejek pokrywa zupełnie wyraźny rumieniec. Drzwi domu panny Austin zastaliśmy otwarte i przyozdobione gałązkami drzewa pomarańczowego, a gdy zjawiliśmy się tam, przystąpił do nas dżentelmen o wyglądzie Mulata, który był zapewne czymś w rodzaju odźwiernego i marszałka dworu. Miał doskonale upudrowaną głowę, białe płócienne spodnie, kamizelkę nie dłuższą niż na sześć cali i w charakterze liberii na wpół znoszony surdut kapitana marynarki. Z głębokim ukłonem „pozwolił sobie trudzić dżentelmenów o okazanie zaproszeń na 351.
bal", a gdy je wręczyliśmy, skierował nas do sali balowej, u której wejścia stała panna Austin, witając swoich gości. Głęboko dygnąwszy przed nami oświadczyła, że jest jej naprawdę miło widzieć d ż e n t e l m e n ó w z okrętu, ale ona spodziewała się ujrzeć na swoim r e p r e z e n t a c y j n y m balu o f i c e r ó w z okrętu. Poczuliśmy się nieco dotknięci tym powiedzeniem i jeden z kolegów odparł: — My, podchorążowie, uważamy się za oficerów, i to wcale nie najgorszych, ale jeśli spodziewa się poruczników, to musi poczekać, aż im się znudzi na balu u gubernatora, bo my daliśmy pierwszeństwo jej zaproszeniu. Ta uwaga sprawiła doskonałe wrażenie na wszystkich, podano sangaree*, a ja rozejrzałem się po zebranym towarzystwie. Muszę przyznać, narażając się na potępienie w oczach moich nadobnych rodaczek, że nigdy dotąd nie widziałem tyle zgrabnych figur i pięknych buziaków. Ponieważ oficefowie jeszcze nie przybyli, staliśmy się przedmiotem ogólnego zainteresowania. Byłem kolejno przedstawiany pannom: Eurydyce, Minerwie, Sylwii, Aspazji, Euterpe i innym, a wszystkie miały imiona wyraźnie zapożyczone od różnych okrętów wojennych, jakie przebywały na tej placówce. Wszystkie te młode damy przybierały miny arystokratek z almanachu gotajskiego Nie podejmuję się opisu ich toalet, ale o ile nie brakowało im klejnotów, o tyle materiałów używały raczej skąpo. Wydawało się, że nie noszą i nie potrzebują żadnych gorsetów, ogólnie zaś biorąc figury miały tak doskonałe, że nadmiar sukien mógł im tylko zaszkodzić. Po przybyciu jeszcze więcej podchorążych i kilku poruczników (w ich liczbie 0'Briena) panna Austin dała polecenie rozpo* czerwone wino z sokiem cytrynowym
352.
częcia balu. Poprosiłem ó zaszczyt ujęcia rączki Eurydyki w kotylionie, który miał otworzyć bal. W tym momencie wystąpił pierwszy skrzypek, mistrz ceremonii i wodzirej w jednej osobie, massa Johnson, naprawdę bardzo elegancki pan, który dawał lekcje tańca wszystkim „badiańskim" damom. Był to kwarteron o ciemnej cerze z lekko upudrowaną fryzurą, odziany w jasnobłękitny surdut tak mocno rozchylony, aby było widać jego liliowo-białą kamizelkę, którą nie pozwalał sobie zapinać na więcej niż jeden guzik, czyniąc miejsce dumie jego serca, jaką był żabot u koszuli, który istotnie był un jdbot superbe*, na cztery cale szeroki, sięgający od kołnierza aż do paska nankinowych spodni, zakończonych u kolan dużymi kokardami. Białe pończochy jednak okrywające nogi nie wskazywały na zbyt dobry gust, gdyż w ukształtowaniu kończyn uwydatniała się przewaga Europejczyka nad kolorowym osobnikiem, były bowiem nie proste, ale kabłąkowate, jak nóż do krajania sera, a co gorsza, golenie osadzone w stopie jak kij w miotle lub w szczotce do szorowania, ponieważ tyle wystawało jej w stronę pięty, ile w kierunku palców. Taki to był wygląd pana Apolla Johnsona, którego tutejsze damy uważały za ostatni krzyk mody i arbitra elegantiarum. Smyczek w jego ręce stał się różdżką czarodziejską, której magiczne uderzenie w skrzypce powodowało natychmiastowe posłuszeństwo wśród jego poddanych. — Panie i panowie, proszę zająć swoje miejsca. — Wszyscy ruszyli. — Panno Eurydyko, pani w pierwszej parze otworzy bal. Panna Eurydyka miała marnego partnera, ale podjęła się mnie poduczyć, 0'Brien wraz z panną Euterpe tworzyli nasze vis-a-vis. Z nami sta* żabotem wspanl-lym dr.) ti — P f t e r 8'nspls i. '
353
nęli inni oficerowie z różnych okrętów, tak że nasza dwunastka, o twarzach na przemian brunatnych i białych, przypominała szachownicę. Wszystkie oczy zwrócone były na pana Apolla Johnsona, który spojrzawszy najpierw na pary, następnie na swoje skizypce, w końcu na innych muzykantów, by sprawdzić, czy wszystko w porządku, skinieniem swego smyczka rozpoczął muzykę. — Massa porucznik — krzyczał Apollo do 0'Briena — podejść do damy naprzeciw, prawa ręka i lewa, a teraz figura z panną Eurydyką, bardzo ładnie, teraz runda na cztery ręce. Pan, mały podchorąży, proszę podejść do swojej danserki, obrócić ją w koło, doskonale, a teraz podziękowanie. Koniec pierwszej figury, W tym momencie pomyślałem, że mógłbym nawiązać rozmowę z moją danserką, i uczyniłem jakąś uwagę. Ku memu zdumieniu, odpowiedziała mi dość ostro: — Przyszłam tutaj, by tańczyć, sir, a nie paplać, spójrz pan na massę Johnsona, stuka swoim smyczkiem. Zaczęła się druga figura, a ja wszystko pomieszałem, tak samo było w trzeciej, czwartej i piątej figurze, gdyż nigdy nie tańczyłem kotyliona. Gdy odprowadziłem swoją tancerkę na miejsce, a była to z całą pewnością najładniejsza dziewczyna na sali, ta spojrzawszy na mnie dość pogardliwie rzekła do sąsiadki: — Naprawdę żal mi takiego dżentelmena, co przyjeżdża aż z Anglii nie umiejąc ani tańczyć, ani nic w ogóle i dopiero trzeba go uczyć na Barbados. Ogłoszono teraz kontredansa, co wszyscy o wiele chętniej przyjęli, gdyż nikt z uczni pana Apolla biegle nie tańczył kotyliona, a już żaden z oficerów nie miał o nim zielonego pojęcia. Jedynie 0'Brien stanowił wyjątek, a wyż354.
szość jego wykształcenia -fo tej dziedzinie wraz z porucznikowsfcim epoletem i urokiem postaci spowodowała, że miał ogromne powodzenie, on jednak zajął się wyłącznie panną Eurydyką, skoro tylko zostawiłem ją samą, wzbudzając zazdrość pana Apolla Johnsona, który właśnie w jej stronę skierował swoje amory. Towarzystwo balowe stawało się coraz liczniejsze, gdyż wszyscy oficerowie miejscowego garnizonu, a w końcu nawet adiutant gubernatora, jak tylko udało im się wymknąć, przybyli tu po cywilnemu. Tańczono do trzeciej nad ranem, kiedy to stało się ogromnie tłoczno, bo przybywało ciągle świeżych ochotników ze wszystkich domów w Barbados. Muszę stwierdzić, że kilka butelek wody kolońskiej rozlanych po sali z pewnością poprawiłoby jej powietrze. Tymczasem gorąco stało się straszliwe, a panie bez przerwy wycierały sobie twarze. Mógłbym polecić taki REPREZENTACYJNY bal wszystkim otyłym dżentelmenom, którzy chcieliby schudnąć o kilkanaście kilogramów. Właśnie ogłoszono podanie kolacji, a że ostatniego kontredansa tańczyłem z panną Minerwą, oczywiście miałem przyjemność służenia jej ramieniem do jadalni. Miałem to szczęście, że siedziałem tuż naprzeciw wspaniałego indyka, zapytałem więc swoją danserkę, czy uczyni mi tę przyjemność i pozwoli podać sobie kawałeczek piersi. Spojrzała na mnie oburzona i rzekła: — Co za bezczelność z pańskiej strony, sir. Ciekawa jestem, gdzie pan nabył takich manier. Sir, ja mogę wziąć troszkę indyczego b i u s t u , jeśli łaska. Ale mówić do damy o p i e r s i , sir... To okropne! Zanim kolacja dobiegła końca, popełniłem jeszcze kilka takich barbarzyńskich gaf, w końcu skończyliśmy jeść, a muszę przyznać, że w życiu nie zasiadłem do lepszej uczty. 355.
— Panie i panowie, proszę o spokój! — krzyknął pan Apollo Johnson. — Za pozwoleniem naszej miłej gospodyni, mam zaszczyt zaproponować wzniesienie toastu. Panie i panowie! Wszystkim wiadomo, a jeśli ktoś nie wie, to mu powiem, że nie ma na świecie miejsca nad Barbados. Cały świat walczy przeciwko Anglii, ale Anglia nie ma stracha, król Jerzy nie ma stracha, jak długo Barbados sztywno za nim stoi. Badianin bije się za króla Jerzego do ostatniej kropli krwi. Jeszcze się taki nie narodził, by widzieć, jak Badianin uchodził! Wiecie, jak te Francuzy pod San Lucee* oddały Morne Fortunee, jak usłyszały, że badiańscy ochotnicy idą na nich. Bez obrazy kogo bądź z naszej kompanii, przykro mi powiedzieć, że Anglicy, jacy tu przybywają, są mocno zazdrośni o Badianów. Panie i panowie, rodowity Barbadian ma tylko jeden błąd: on naprawdę jest zan a d t o o d w a ż n y ! Wznoszę toast, niech żyje Barbados! Po tej tak zaprawdę skromnej mowie nastąpiły oklaski ze wszystkich stron, a toast spełniono z zachwytem. Damy były oczarowane elokwencją pana Apolla i wrażeniem, jakie wywarł na całym towarzystwie. Z kolei podniósł się 0'Brien i przemówił do obecnych w te słowa: — Panie i panowie! Pan Poił przemówił lepiej niż najlepsza papuga, jaką kiedykolwiek udało mi się napotkać w tym kraju, ale skoro on uważał za stosowne wypić za wyspę Barbados, ja pragnę pójść nieco dalej. Życzę wraz z nim najlepszego zdrowia tej wyspie. Ma ona jednak pewien urok, bez którego stałaby się pustynią, jest nim zaś towarzystwo rozkosznych dziewcząt, które nas teraz otaczają i jak burza 354.
• Poprawnie: Saint Lucia.
owładnęły naszymi sercami — (tutaj 0'Brieri delikatnie objął ramieniem kibić panny Eurydyki, zaś pan Apollo zazgrzytał zębami tak, że słychać było w najdalszym krańcu sali). — A więc pozwólcie, panowie, wznieść mi toast za zdrowie „badiańskich" dam! Przemówienie' 0'Briena zostało uznane, przynajmniej przez panie, za o wiele przewyższające mowę Johnsona. Panna Eurydyka stała się jeszcze bardziej łaskawa, a inne damy jeszcze bardziej zawistne. Wznoszono jeszcze więcej toastów i pito coraz więcej wina, tak że część męskiego towarzystwa zaczęła okazywać skłonność do awanturowania się. Natomiast pan Apollo postanowił odzyskać swoją przewagę i po dłuższym pochrząkiwaniu i pokaszłiwaniu poprosił, by mu pozwolono wyrazić swoje uczucia. — Panie i panowie, pozwalam sobie powiedzieć: Niech żyje kogucik, co kocha kurkę, Z piania dostaje chrypki i robi powtórkę. Ten wyraz uczuć spotkał się z ogólnym zachwytem, a gdy zapanował spokój, podniosła się panna Besty Austin i rzekła: — Aczkolwiek nie przywykłam do publicznych wystąpień, nie mogę siedzieć spokojnie i nie podziękować dżentelmenowi za jego naprawdę wspaniały toast, w imieniu zaś dam wznieść inny, który brzmi: Niech żyje kurka, co nigdy nie odmawia, Niech więc kogucik co sił ją zabawia. O ile pierwszy toast przyjęto oklaskami, o tyle drugi wywołał wprost entuzjazm. Nasze zapały znacznie jednak ochłodły, gdy pani domu wstała mówiąc: — No a teraz, panowie i panie, uważam za 257.
stosowne powiedzieć, że już czas iść do domu. Ja nigdy nie pozwalam, by w moim domu u p i - | jano się i rozrabiano, wypijmy więc strzemien-| nego i mam zaszczyt podziękować wam za towa-l rzystwo. Jak zwykł mówić 0'Brien, była to subtelna aluzja, żeby się wynosić, zatem wszyscy wychy-l liliśmy kielich na pożegnanie, zgodnie z żąda-j niem pani domu i naszymi życzeniami, a na-l stępnie przystąpiliśmy do odprowadzania naszych danserek do domu. Gdy ja pomagałem pannie Minerwie przy wkładaniu czerwonego! muślinowego szala, w innej stronie sali zbierało! się na burzę, a to między Apollem Johnsonem , a 0'Brienem. Ten bowiem gorliwie asystował] pannie Eurydyce, szepcząc jej do uszka to, coj sam nazywał „przemiłe bujdy na resorach", gdyl nagle pan Apollo, którego kipiąca zazdrość prze-1 kroczyła punkt wrzenia alkoholu, podszedł i rzekł pannie Eurydyce, że będzie miał zaszczyt odprowadzić.ją do domu. — Możesz sobie zaoszczędzić fatygi, ty obskurny rzępoło — odparł 0'Brien. — Ta dama jest pod moją opieką, a ty zabieraj swój wstrętny czarny pysk, bo ja ci pokażę, jak się załatwiam z Badianem, który jest „zanadto odważny". — Przysięgam na Boga, massa porucznik, tknij mnie tylko palcem, a ja ci pokażę, co Badian potrafi. Apollo usiłował wepchnąć się między 0'Brie-j na a jego damę, na co ten odepchnął go z wieł-l ką siłą, kierując się ku wyjściu. Byli właśnie w korytarzu, gdy zostawiwszy pannę Minerwę! swemu losowi podszedłem słysząc gniewny głos 0'Briena. Na życzenie 0'Briena panna Eurydyka puści-l ła jego ramię, obaj zaś z Apollem stali w kory-j tarzu w ten sposób, że 0'Brien bliżej drzwi, 358.
które były zamknięte. Gdy Apollo zaczął się stawiać, 0'Brien, znając czuły punkt każdego Murzyna, przywitał go takim kopnięciem w goleń, które imnie złamałoby nogę. Massa Johnson zawył z bólu i cofnął się kilka krolków roztrącając stojący za nim tłum. Czarni nigdy nie walczą na pięści, tylko taranują głowami jak barany i z taką samą siłą. Pan Apollo odstąpił, pomasował sobie trochę goleń, a wydawszy głośny ryk iruszył na 0'Briena celując w jego pierś głową jak taranem. Ten zaś, wiedząc o tym sposobie walki, zręcznie ustąpił na bok, pozwalając panu Apollo minąć siebie, co ów uczynił z taką siłą, że jego głowa przebiła drzwi znajdujące się za 0'Brienem, utkwiwszy w nich mocno jak w pręgierzu, a on kwicząc jak wieprz i pieniąc się z wściekłości wzywał pomocy. Uwolniony z niejaką trudnością, przedstawiał żałosny widok. Miał twarz poranioną, a wspaniały żabot cały w strzępach. Wyglądało na to, że ma już wszystkiego dość, gdyż wycofał się do jadalni, osłaniany przez niektórych swych wielbicieli, nie zwracając na 0'Briena żadnej uwagi. O ile pan Apollo miał dość, o tyle jego przyjaciele zbyt byli oburzeni, by pozwolić nam odejść bezkarnie. Na ulicy zebrał się ogromny tłum przysięgając nam zemstę za spostponowanie swego utalentowanego rodaka i spodziewano się awantury. Panna Eurydyka uciekła, więc OBrien miał ręce wolne. — Opryszki spod szubienicy, wychodźcie, szkoda, że nie mamy kamieni, aby wam łby porozbijać — wrzeszczał tłum Murzynów. Oficerowie wystąpili w komplecie i zostali przywitani gradem najróżniejszych pocisków, takich jak zgniłe pomarańcze, kaczany kapusty, błoto i łupiny orzechów kokosowych. Walczyliśmy dzielnie, ale gdy zbliżyliśmy się do plaży, tłum urósł do setki, tak iż w końcu nie mogliś359.
my się dalej posuwać, gdyż Murzyni ścisnęli nas ze wszystkim stron, a ich głowy były tak nieczułe na nasze ciosy jak bloki z marmuru. — Musimy wydobyć szable — z a u w ^ y ł jeden z oficerów. — Nie, to na nic — odparł 0'Brien. — Jeśli rozlejemy krew, nie ujdziemy z życiem na okręt. Załoga naszej łodzi musi się już orientować, że wybuchła awantura. 0'Brien miał rację. Zaledwie wypowiedział te słowa, zobaczyliśmy, jak z dala w tłumie rozstępu je się szpaler, który w przeciągu dwóch minut otworzył się przed nami. W środku zjawił się Swinburne, a za nim reszta obsady łodzi uzbrojona w podstawki pod nogi wioślarzy, które kierowano nie w głowy, ale w golenie czarnych, kosząc po nich ruchem żniwiarzy. Stosowali ten manewr na prawo i lewo od nas, aż przeszliśmy przez tłum do łodzi, i za nami, bijąc od czasu do czasu czarnych, jeśli podeszli za blisko. Był już jasny dzień, gdy po kilku minutach znaleźliśmy się bezpieczni na pokładzie fregaty. Tak zakończył się pierwszy i ostatni bal reprezentacyjny, w jakim brałem udział.
P E T E R S I M P L E F r e d e r i c k a M a r r y a t a <17*2—1«4I), p o w i e ś ć w y d a n a po r a i p i e r w s z y w 1834 r., w pełn y m polskim przekładzie ukazuje się dopiero obecnie ( W y d a w n i c t w o Morskie w y d a ł o wcześniej — w 1942 r. — s k r ó c o n ą w e r s j e d l a m ł o d z i e ż y pt. PRZYGODY PIOTRA SIMPLE-A). Uchodzi za najlepszą p o w i e ś ć Marryata. Z g o d n i e z k o n w e n c j ą dziewiętnastowieczną jest to powieść-rzeka. opowiadająca p t l a s przygód dzieje głównągo bohatera, rozgrywające sic przede w s z y s t k i m na okrętach angielskiej marynarki wojennej, które autor, sam marynarz, ukazuje ze znajomością rzeczy. T c h n i e w i ę c m o r s k i e ż y c i e w k s i ą ż c e p r a w d ą i dla m i ł c ś n i k ó w t e m a t y k i morskiej dostarczy w i e l e sat y s f a k c j i , a że są c z a s y w o j e n z n a p o l e o ń s k ą Francją, t y m w i ę c e j bohater ma przeżyć i zdarzeń, które wikłają akcję, zdążającą jednak konsekwentnie do szczęśliwego zakończenia.