Rozdział XXXII Kapitan Kearney przyznaje się do pokre- wieństwa ze mną — Zawody w blagowa- niu między kapitanem a pierwszym ofi- cerem — Rekin, mops i...
13 downloads
39 Views
2MB Size
Rozdział
XXXII
Kapitan Kearney przyznaje się do pokrewieństwa ze mną — Zawody w blagowaniu między kapitanem a pierwszym oficerem — Rekin, mops i testament — Scenka z pokładu rufowego
Nasz admirał nie należał do tych, którzy pozwalają dowodzonym przez siebie okrętom tkwić bezczynnie w porcie, w kilka więc zaledwie dni po opisanym przeze mnie balu reprezentacyjnym cała eskadra pożeglowała ku różnym celom. Mnie wcale nie było żal opuszczać zatoki, gdyż człowiek szybko nudzi się nadmiarem obfitości, a ja miałem już dość pomarańczy, bananów czy pampeinusów, a nawet smacznych obiadków podlewanych winem, jakie zjadałem u stołów miejscowych obywateli i w mesie oficerskiej garnizonu wyspy. Wkrótce morska bryza -stała się dla nas cenniejsza niż wszystko inne i gdybyśmy się jeszcze mogli byli kąpać bez obawy przed rekinami, z wszystkich źródeł rozkoszy tej gorącej strefy równie wysoko cenilibyśmy sobie to jeszcze większe odświeżenie. Z prawdziwą przyjemnością przyjęliśmy wiadomość, że następnego* dnia mamy udać się w rejs ku francuskiej wyspie Martynika. Kapitan Kearney tak często przebywał na lądzie, że mało go widywaliśmy, a okręt całkowicie był w rękach pierwszego oficera, o którym jeszcze nie wspomniałem. Był to niski 5
mężczyzna zeszpecony przez ospę, o r u d e j c prynie i bokobrodach, dobry żeglarz i niezły oficer. Chcę powiedzieć, że posiadał praktyczne umiejętności żeglarskie i mógł każdemu prostemu marynarzowi pokazać, na czym polegają jego obowiązki w każdej dziedzinie, co marynarze cenią bardzo wysoko, gdyż nie zdarza się to zbyt często. Nie spotkałem jeszcze oficerów, którzy by szczycąc się swymi praktycznymi umiejętnościami, byli jednocześnie dobrymi nawigatorami, natomiast zbyt często biorąc na siebie rolę prostych marynarzy obniżają należny sobie autorytet, stają się szorstcy i wulgarni, tak pod względem zachowania się, jaik i wysławiania. Do takich należał pan Phillott, chełpiący się swoją gwarą marynarską, który raz był za pan brat z marynarzami, pozwalając na spoufalanie się jak z równymi sobie, raz bił tych samych ludzi handszpakiem, gdy mu się coś nie podobało. Nie był ito z natury zły człowiek, ale bardzo porywczy, język zaś, w jakim zwracał się do oficerów, czasem był daleki od poprawności, a taki niezmiennie w odnoszeniu się do podchorążych. Ogólnie biorąc, nie można powiedzieć, by nie był lubiany, aczkolwiek nie ciesizył się takim autorytetem, jakim pierwszy oficer powinien. Należy jednak bezstronnie przyznać, że do swoich zwierzchników odnosił się w sposób identyczny jak do podwładnych i rubaszność, z jaką sprzeciwiał się kapitanowi Kearneyowi, wyrażając swoją niewiarę w jego opowiastki, często powodowała na kilka dni oziębienie ich wzajemnych stosunków. Następnego dnia pb wypłynięciu z Zatoki Carlisle'a zostałem zaproszony na obiad do kapitańskiej kabiny. Podano go na platerowych półmiskach, które wyglądały imponująco, ale nie było ich wiele. — Teri serwis — zaznaczył kapitan — spreG
mi pewni kupcy za trudy, jakie poratując im m a j ą t e k przed Duńczykami podczas mego rejsu wokół Helgolandu. A cóż to za brednie opowiadał mi pański steward, że kupił go pan w Portsmouth — odparł pierwszy oficer. — Pytałem go o to dziś rano w kambuzie. — Jak śmiałeś pleść takie wierutne łgarstwa? — zwrócił się kapitan do stojącego za nim człowieka. — Powiedziałem, że mnie się tak tylko zdawało — odpowiedział. — Jak to, czy nie mówiłeś, że przysłano rachunek, domagając się za twoim pośrednictwem siedem czy osiem razy zapłaty, a kapitan zapłaci na święty nigdy? — Jak śmiałeś coś takiego mówić? — zapytał mocno zagniewany kapitan. — Pan Phillott źle mnie zrozumiał, sir! — odparł steward. — Zajęty był besztaniem sprzątaczy i niedokładnie mnie słyszał. Ja tylko mówiłem, że podchorążowie kupili swoje naczynia za piękne oczy. — Tak, tak! — rzekł kapitan. — To już bardziej możliwe. — Hej, panie steward — powiedział pan Phillott. — Niech mnie diabli porwą, ałe z ciebie łgarz nie lada, zupełnie jak twój... — („kapitan" byłoby mu się wyrwało, ale na szczęście ugryzł się w język i szybko dodał): — ...ojciec jeszcze przed twoim urodzeniem. Kapitan zmienił temat pytając, czy nie zjadłbym plasterka szynki. — Prawdziwa westfalska, panie Simple. Każę ją sobie przysyłać wprost przez hrabiego Troningskena, mego bliskiego przyjaciela, który poluje na własne dziki w górach Harzu. — A jaik, u diaska, udaje się panu ją tu przedostać, kapitanie Kearney? zentowali
niosłem
7,
— Są sposoby i sposobiki na wszystko, panie nillott, a Pierwszy Konsul wcale nie taki zły, k się go przedstawia. Pierwszą partię dostani z bardzo uprzejmym listem, skreślonym do nie jego własną ręką. Pokażę go wam którejś dnia. Ja odpisałem i posłałem mu przez •zemytnika dwa cheshire'skie sery. Od tego asu dostaję te szynki regularnie. Czy pan już edy jadł westfalską szynkę, panie Simple? — Tak jest — odparłem. — Raz jeden spo-wałem ją u -lorda Privilege'a, panie kapitanie. — Lord Privilege! Przecież to mój daleki •ewny, coś w rodzaju piątego kuzyna — wiadczył kapitan. — Co za traf, sir! — odparłem. — Wobec tego pozwoli pan, że go przedstaię krewnemu, kapitanie Kearney — rzekł erwszy oficer — ponieważ pan Simple jest go wnukiem. — Czy to możliwe? Tylko tyle powiem, pae Simple, że będę nad wyraz szczęśliwy moc okazać ci wszelkie możliwe względy i cieę się, że mam pana wśród moich oficerów. Stało się więc tak, że aczkolwiek to wszystko ła nieprawda, gdyż kapitana Kearneya nawet jdalsze więzy pokrewieństwa nie łączyły moją rodziną, z chwilą gdy to stwierdził, nie 3gł się wycofać, skutkiem tego odniosłem koyść z jego oszustwa. Od tej chwili był bardzo a mnie uprzejmy i zawsze nazywał mnie kunem. Pierwszy oficer uśmiechał się, a gdy kapitan ończył mówić, m r u g n ą ł do mnie, jakby dając . do zrozumienia, jaki to ze mnie szczęściarz, rozmowa potoczyła się na inny temat. Nie[tpliwie kapitan Kearney umiał koloryzować :budzając podziw, a opowiadał swoje historyjz takim przejęciem, że faktycznie mogłem erzyć, iż sam był przekonany o ich prawdzie.
Oto jak przyzwyczajenie staje się drugą naturą. Opowiadając o wyprawie w celu porwania okrętu z kotwicy tak mówił: — Francuski kapitan byłby poległ z mojej ręki, ale właśnie gdy celowałem z muszkietu, nadleciała kula odcinając kurek u zamka tak gładko jak nożem. Zdumiewający wypadek. — Nie umywa się do tego, co wydarzyło się na okręcie, na którym ja służyłem — odparował pierwszy oficer. — Wtedy to drugi oficer został draśnięty kulą z kartacza, która obcięła mu jeden wąs, a gdy odwrócił głowę, by Zobaczyć, co się stało, nastąpił wystrzał i kula obcięła mu drugi. Oto co ja nazywam „ogolony na gładko". — No tak — rzekł kapitan Kearney..— Istotnie na gładko, jeśli to tylko prawda. Pan wybaczy, panie Phillott, ale czasami opowiada pan niesłychane bajdy. Ja osobiście nie mam nic przeciwko temu, ale pan daje zły przykład memu młodemu krewniakowi panu Simple. — Panie kapitanie Kearney — odparł pierwszy oficer wybuchając niepohamowanym śmiechem. — Czy wie pan, jak przyganiał kocioł garnkowi? — Nie wiem, mój panie — żachnął się kapitan z obrażoną miną. — Panie Simple, napijemy się po kieliszku wina? Myślałem, że ta utarczka pohamuje nieco kapitana. Istotnie było tak, ale tylko na kilka minut, gdyż wkrótce zaczął na nowo. Pierwszy oficer właśnie zauważył, że trzeba będzie każdego ranka wlewać wodę do okrętu, a potem ją wypompowywać, żeby pozbyć się smrodu z wody zęzowej. — Istnieją gorsze zapachy niż zęzówka — rzekł kapitan. — Co pan powie na to, że cała załoga była prawie zatruta zapachem olejku różanego? A jednak to się mnie zdarzyło na 9
Morzu Śródziemnym. Byłem akurat w Smyrnie, czatując na francuski okręt, miał właśnie odpłynąć do Francji z tureckim baszą na pokładzie w charakterze ambasadora. Wiedząc, że to będzie bogaty pryz, bacznie uważałem, aż pewnego ranka wykryłem go przed dziobem po zawietrznej. Postawiliśmy wszystkie żagle, ale on odpadał stopniowo od wiatru, aź obaj mieliśmy wiatr z r u f y tak, że w nocy straciliśmy go z oczu. Wiedząc, że kieruje się do Marsylii, podniosłem wszystkie żagle, aby go znów spotkać. Wiatry były lekkie i zmienne, ale po pięciu dniach tuż przed świtem, gdy leżałem w swojej koi, poczułem bardzo silny odór niosący się od podwietrznej i przedostający się przez świetlik, który był otwarty. Pociągnąwszy nosem dwa, a może trzy razy poznałem, że to był różany olejek. Posłałem po oficera wachtowego i zapytałem go, czy czego nie widać. Odpowiedział mi, że na morzu nic nie ma, ja zaś dałem mu rozkaz, by przez lunetę dokładnie zbadał horyzont i dobrze uważał od podwietrznej. W miarę jak wiatr się wzmagał, zapach stawał się coraz silniejszy, wobec tego kazałem mu przebrasować bombramreje i mieć je gotowe do postawienia żagli, bo wiedziałem, że ten Turek musi być blisko nas. O świcie znalazł się trzy mile przed nami dokładnie w linii wiatru. Mógł on nas wprawdzie pobić idąc fordewindem, ale pod wiatr nie mógł się z nami mierzyć i zanim minęło południe, znalazł się w naszym posiadaniu wraz z całym haremem. Przy sposobności będę mógł wam opowiedzieć świetną historyjkę o tych damach. Okręt był bardzo wartościowym pryzem, a między innymi miał na pokładzie kufę olejku różanego... — Uf! — krzyknął pierwszy oficer. — Co? Całą kufę? — Tak — odpowiedział kapitan. — Turecka -10
kufa nie jest taka bardzo duża w porównaniu do tych, jakie my mamy na pokładzie. Zabrałem na dowodzony przeze mnie bryg większość kosztowniejszych rzeczy, blisko dwadzieścia tysięcy cekinów, dywany, a także beczułkę olejku różanego, który poczuliśmy na odległość trzech mil. Mieliśmy już ją bezpiecznie na okręcie, gdy wpadła do magazynu z wódkami, rozbijając się na kawałki, bo sztauer w ładowni nie zabezpieczył jej należycie. Co się nie działo! Mój pierwszy oficer i kilku ludzi znajdujących się na pokładzie zemdlało, marynarzy będących w ładowni wyniesiono bez ducha i trwało jakiś czas, zanim przyszli do siebie. Wleliśmy wodę do kadłuba brygu i wypompowaliśmy ją z powrotem, ale nic nie mogło usunąć tego zapachu, który był tak odurzający, że zanim dotarłem do Malty, miałem czterdziestu ludzi na liście chorych. Przybywszy tam, wyrzuciłem owego sztauera ze służby za niedbalstwo. Mało pomagała fumigacja, dopiero po zatopieniu brygu na trzy tygodnie można było jakoś znieść ten odór, ale nie dało się całkiem go usunąć nawet wtedy, więc admirał odesłał bryg do kraju, gdzie został sprzedany w prywatne ręce. I w stoczni nie mogli nic poradzić, poszedł więc na rozbiórkę, a kupili go jacyś ludzie z Brighton i Tunbridge Wells, którzy jego drewna użyli do wyrobu różnych fantastycznych przedmiotów, a że mocno pachniały olejkiem różanym, przyniosły ładny zysk. Czy był pan kiedy w Brighton, panie Simple? — Nigdy, panie kapitanie. W tym momencie wszedł oficer wachtowy i oznajmił, że pod nawisem rufowym znajduje się ogromny rekin, więc chciałby wiedzieć, czy kapitan nie ma nic przeciw temu, by oficerowie spróbowali go złapać. — Oczywiście że nie mam — odparł kapi11
tan. — Nienawidzę rekinów jak wszystkich diabłów. Przez jednego z nich omal nie straciłem czternastu tysięcy funtów szterlingów, gdy byłem na Morzu Śródziemnym. — Czy wolno mi spytać, jak to było, panie kapitanie? — rzekł z obłudnie niewinną miną pierwszy oficer. — Bardzo chciałbym wiedzieć. — Historia jest całkiem prosta — odparł kapitan. — Otóż miałem krewną na Malcie, którą odnalazłem przez przypadek. Była to stara panna, sześćdziesięcioletnia, mieszkająca całe życie na tej wyspie. Tylko przez czysty przypadek dowiedziałem się o jej istnieniu. Szedłem sobie spacerkiem po Strada Reale, gdy ujrzałem, jak trzymany tam duży pawian złapał za ogon małego tłustego mopsa, którego chcąc mu wyrwać jakaś starsza dama wrzeszczała wzywając pomocy, gdyż ilekroć podbiegała, by pomóc swemu pieskowi, pawian rzucał się na nią, jakby ją chciał zgwałcić, a chwyciwszy ją jedną ręką za spódnice drugą mocno trzymał mopsa. Miałem z nim już na pieńku za to, że napadł na mnie, gdy go mijałem pewnej nocy, widząc więc co się dzieje, wydobyłem pałasz i wymierzyłem małpiszonowi taki cios, że uciekł rycząc i krwawiąc jak prosiak, zostawiając mi pieska, którego wręczyłem -jego pani. Starsza dama trzęsąc się ze strachu błagała, bym odprowadził ją do domu. Miała bardzo ładny dom, a usiadłszy na kanapie podziękowała mi za moją rycerską, jak ją nazwała, pomoc i powiedziała, że się nazywa Kearney. Słysząc to, rychło dowiodłem mego z nią pokrewieństwa, czym ona była ogromnie zachwycona i prosiła, bym uważał jej dom za swój własny. Byłem na owej placówce przez następne dwa lata i bardzo dobrze rozegrałem swoje karty, starsza pani zaś dała mi do zrozumienia, że zostanę jej spadkobiercą, gdyż nie ma żadnych innych krewnych, o których było12
by jej wiadomo. W końcu odwołano mnie do kraju, a nie chcąc damy zostawiać błagałem, by mi towarzyszyła, i oddałem jej własną kabinę do dyspozycji. Na dwa tygodnie przed naszym odjazdem poważnie zachorowała, a zrobiwszy testament uczyniła mnie swoim jedynym spadkobiercą, ale wyzdrowiała i gruba była jak nigdy. Panie Simple, wino stoi przed panem. Wątpię, czy lord Privilege poczęstował pana lepszym winem bordo od tego, jakie jest w tej butelce. Sam je importowałem przed laty dowodząc „Coąuette". — To bardzo dziwne — zauważył pierwszy oficer. — Takie samo kupiliśmy na Barbados. Ma identyczną nazwę na butelce i na korku. — To całkiem możliwe — odparł kapitan. — Wszystkie renomowane f i r m y trzymają wina tej samej marki, ale bardzo wątpię, czy można przyrównać pańskie wino do tego. Ponieważ pan Phillott chciał usłyszeć zakończenie kapitańskiej historyjki, tym razem nie sprzeciwiał mu się oświadczeniem, co wie w tej sprawie, mianowicie że kazał on je przysłać na okręt będąc na Barbados, i kapitan kontynuował swoje opowiadanie. — Tak więc odstąpiłem moją kabinę starszej damie, a swoją koję umieściłem na czas podróży do k r a j u w mesie oficerskiej. Cisza unieruchomiła nas przed Ceutą na dwa dni. Starsza pani bardzo była skrupulatna na punkcie swego psa i ja osobiście doglądałem kąpieli te j bestii dwa razy w tygodniu, aż w końcu mając tego dość dałem psa memu sternikowi, aby go kąpał. Ale ten był leniem, a uwiązawszy nieszczęsne stworzenie na linie holował Przez kilka minut za burtą. Podczas tej ciszy właśnie pławił pieska za burtą, gdy spod rufy w y p ł y n ą ł ten przeklęty rekin i jednym kłapnięciem paszczy załatwił się z mopsem. Sternik 13
zameldował o tej stracie jako o sprawie bez znaczenia, ja jednak byłem innego zdania i kazałem zakuć go w kajdany. Zszedłszy na dół zawiadomiłem o tym przykrym fakcie panią Kearney dodając, że wziąłem winowajcę w żelaza i ukarzę chłostą. Stara dama przyjęła tę wiadomość wybuchem nieokiełznanej wściekłości oświadczając, że jest to moja wina, gdyż będąc zazdrosny o psa uczyniłem to celowo. Im silniej protestowałem, tym gwałtowniej szalała. W końcu musiałem wybiec na pokład, aby uniknąć jej obelg i opanować własne wzburzenie. Byłem tam zaledwie pięć minut, gdy ona przyszła na pokład, to znaczy została wepchana, bo była taka ciężka, że bez pomocy nie mogła wejść na górę. Wiecie, jak słonie w Indiach przepychają armaty przez bagna — głową od tylu. Otóż w ten sam sposób mój steward wpychał ją po schodni na pokład, z całą głową kompletnie zagrzebaną w jej spódnicach. Gdy tylko znalazła się na górze, cofał głowę, rozgrzany i czerwony jak świeżo ugotowany homar. No i przyszła trzymając w ręce swój testament, a spojrzawszy na mnie z wściekłością, rzekła: „Skoro rekin porwał mego pieslka, może zabrać i mój testament". Po tych słowach rzuciła go za burtę, a sama opadła na lawetę armaty. „Wszystko będzie dobrze, droga pani — rzekłem. — Powoli pani ochłonie i napisze nowy testament". „Nigdy, jak mi Bóg miły, kapitanie Kearney! Moje pieniądze dostaną się najbliższemu z linii, ale, jak panu wiadomo, to nie będzie pan". Doskonale wiedziałem, że stara dama jest bardzo stanowcza i dotrzyma słowa, moim więc celem było odzyskanie tego testamentu, który unosił się jakieś pięćdziesiąt jardów za rufą, o czym ona nie wiedziała. Pomyślawszy chwilę zawołałem zastępcę bosmana i kazałem gwizdać na zbiórkę całej załogi do 14
kąpieli. „Pani wybaczy, panno Kearney, ale ludzie będą się kąpać i nie wydaje mi się, że chciałaby pani ich tu wszystkich oglądać nagich. Ale jeśli pani sobie życzy, może pani zostać na pokładzie". Spojrzawszy na mnie zabójczo, podniosła się z lawety karonady, pokuśtykała do zajściówki, mówiąc, że ta obraza jest jeszcze jednym dowodem na to, że nie zasługuję na żadne względy z jej strony. Skoro tylko znalazła się pod pokładem, opuszczono łodzie zawieszone na rufie, a ja wsiadłszy do jednej z nich podniosłem, ciągle jeszcze unoszący się na wodzie, testament. Jak wiadomo, brygi nie mają okien rufowych, ona więc nie mogła widzieć mego manewru i była przekonana, że testament był utracony na zawsze. Z powodu bardzo złej pogody, jaka później nastała, a także z powodu straty ulubionego mopsa i ustawicznych kłótni ze mną, gdyż czyniłem wszystko, by jej dokuczyć, zachorowała i pochowano ją w dwa tygodnie po wylądowaniu w Plymouth. Starsza dama dotrzymała słowa i nigdy więcej żadnego testamentu nie napisała. Ja zaś po zarejestrowaniu tego, który miałem, we właściwym urzędzie, zgłosiłem swoje prawa do spadku i odziedziczyłem całą jej fortunę. Ponieważ ani pierwszy oficer, ani ja nie mogliśmy stwierdzić, czy historyjka była prawdziwa, czy nie, pogratulowaliśmy, oczywiście, kapitanowi tak szczęśliwego t r a f u i opuściliśmy kabinę, by opowiedzieć kolegom tę zdumiewającą anegdotę. Gdy przyszedłem na pokład, przekonałem się, że właśnie złapano rekina na hak i wciągano go do góry. Pan Phillott rówmez z iawił się na pokładzie. Wszyscy oficero| VlG Płonąc z ciekawości wychylali się za bur•?> aby przyjrzeć się rekinowi, nawołując się zajemnie i dając instrukcje marynarzom. Wi15
dok, jaki przedstawiał pokład rufowy, z pewnością nie był zbyt budujący, można jednak było to wybaczyć, gdyż kapitan udzielił swego pozwolenia. Pan Phillott był natomiast innego zdania i zabrał się do rzeczy na swój zwykły sposób, zaczynając od oficera piechoty morskiej. — Panie Westley, proszę pana, żebyś zechciał zejść z tych hamaków. I to natychmiast, mój panie! Gdyby któryś z pańskich żołnierzy to zrobił, na miesiąc zatrzymałbyś mu jego racje grogu, nie widzę więc powodu, byś dawał zły przykład. Za długo siedział pan na lądzie w koszarach. A tam kto znów jest? Panowie Williams i Moore — obaj również na hamakach. Jazda jeden z drugim na saling fokmasztu, i to już! Panie Thomas, na grotmaszt. A ty, chłopcze, nie próbuj się wymknąć, siadaj na bomie ster masztu i zamelduj, kiedy zajedziesz do Londynu. Na Boga! Królewska marynarka schodzi na psy! Już nie wiadomo kogo teraz robią oficerami. Pewnego dnia każę niektórym młodym painiczykom dobrze wyłoić skórę. Pokład rufowy wygląda jak chlew. Nic dziwnego, skoro porucznicy taki dają przykład. Ta ostatnia uwaga mogła odnosić się tylko do 0'Briena, który stał w łodzi rufowej, dając instrukcje, zanim tyrada pana Phillotta nie przerwała zabawy całego towarzystwa. 0'Brien natychmiast wyszedł z łodzi, podszedł do pana Phillotta, zasalutował i rzekł: — Panie Phillott, otrzymaliśmy pozwolenie kapitana na złapanie rekina. A rekina nie można wydobyć na okręt spacerując sobie po po~ kładzie rufowym. Jeśli o mnie chodzi, to tak długo jak kapitan jest na okręcie, uważam, że tylko przed nim odpowiadam za swoje postępowanie. Jeśli'według pana postąpiłem źle, pro16
szę złożyć meldunek, ale jeśli panu się zdaje, że będziesz mógł używać do mnie takiego języka, w jakim zwracasz się do innych, pociągnę pana do odpowiedzialności. Znajduję się tutaj jako oficer i dżentelmen i mam być odpowiednio traktowany. Pozwól mi zauważyć, że pokład rufowy bardziej hańbi ordynarny i niedżentelmeński język, niż to że przypadkowo któryś z oficerów stanie na hamakach. A teraz skoro pan uznał za stosowne interweniować, proszę samemu wydostać rekina na okręt. Pan Phillott odwrócił się z wypiekami na twarzy, bo nigdy dotąd nie miał tego rodzaju styczności z 0'Brienem. Wszyscy inni oficerowie w milczeniu poddawali się temu nieprzyjemnemu sposobowi zwracania się do nich. — Bardzo dobrze, panie 0'Brien, pociągnę pana do odpowiedzialności za to, co pan powiedział — odparł. — Z całą pewnością zamelduję kapitanowi o pańskim postępowaniu. — Zaoszczędzę panu kłopotu. Kapitan Kearney wchodzi właśnie na pokład i sam mu o wszystkim zamelduję. 0'Brien postąpił zgodnie z zapowiedzią, gdy tylko kapitan postawił nogę na pokładzie rufowym, — No więc — rzekł kapitan zwracając się do pana Phillotta — na co pan chce złożyć zażalenie? — Na sposób, w jaki pan 0'Brien zwraca się do mnie. Czy tak ma się do mnie mówić tu, n a pokładzie rufowym? — W rzeczy samej jestem zmuszony powiedzieć panu, panie Phillott, że nie dopatruję się niczego niestosownego w tym, co powiedział Pan 0'Brien. Ja tutaj dowodzę i jeżeli oficer ^k bliski panu stopniem popełnił coś niewłaśclWe go, nie wolno panu brać prawa w swoje r ?ce. w rzeczywistości, panie Phillott, pański t
Peter Simple t. II
17
język ani w przybliżeniu nie jest tak poprawny, jak bym sobie tego życzył. Słyszałem wszystko, co t u t a j zaszło, i uważam, że to p a n nie t r a k t u j e z należytym respektem swego p r z e ł o ż o n e g o , t o znaczy m n i e . J a dałem pozwolenie na schwytanie rekina, a tym samym zezwoliłem na pewne odchyłki od dyscypliny w służbie, jakie niewątpliwie muszą nastąpić. P a n uważał za stosowne wystąpić przeciwko m e m u pozwoleniu, które jest równoznaczne z rozkazem, przemawiał pan szorstko i u k a r a ł młodych dżentelmenów za posłuszeństwo moim zarządzeniom. Bądź pan łaskaw odwołać ich na dół, a na przyszłość proszę panować nad swoim rozdrażnieniem. Zawsze poprę pański autorytet, jeśli postąpi pan poprawnie, ale ubolewam, że wynikła sytuacja zmusiła mnie do jego osłabienia. Było to bardzo surowe przykrócenie cugli panu Phillottowi, który po odwołaniu na dół podchorążych natychmiast zszedł do siebie. J a k tylko sobie poszedł, wszyscy znów znaleźli się na hamakach, rekina podciągnięto do przodu i wydobyto na pokład, a na okręcie kto tylko mógł zaopatrzył się w patelnię. Postępek kapitana w tym wypadku bardzo nam się wszystkim podobał, 0 ' B r i e n zaś rozmawiając ze mną taką uczynił uwagę: — On jest. n a p r a w d ę porządnym człowiekiem i doskonałym oficerem. Co za szkoda, że z niego taki piekielny łgarz! Muszę oddać sprawiedliwość panu Phillottowi, że z powodu tego wydarzenia nie żywił do nas urazy, t r a k t u j ą c nas jak poprzednio, co bardzo przemawia na jego korzyść, jeśli się zważy władzę, jaką pierwszy oficer posiada, gdy chce dokuczyć swoim podwładnym lub ich ukarać.
Rozdział
XXXIII
Nowa rozgrywka między kapitanem a pierwszym oficerem — Wyprawa po pryz — Pomyłka pana Chucksa — Umiera jak dżentelmen — Swinburne zaczyna swą opowieść o bitwie pod Przylądkiem Sw, Wincentego
Byliśmy nie dłużej niż tydzień u brzegów duńskiej wyspy St Thomas, gdy tuż przy niej dostrzegliśmy jakiś bryg. Postawiliśmy wszystkie żagle, ruszając za nim w pościg, i wkrótce nie byliśmy dalej aiŁż półtora mili od brzegu, gdy on zakotwiczywszy pod osłoną baterii przybrzeżnej otworzył do nas ogień. Kąt podniesienia był za duży i kilka strzałów poszło nad nami górą i między masztami. — Pewnego razu wydarzyła mi się rzecz niezwykła — opowiadał kapitan Kearney. — Trzy działa wypaliły do fregaty, na której służyłem, 1 to wszystkie jednocześnie. Trzy strzały przecięły trzy topenanty u trzech marsrei, które jednocześnie spadły. Aby Francuzom się nie zdawało, że tak dobrze celują, posłaliśmy na S°rę marynarzy do refowania marsli i zanim Judzie zeszli z rei, topenanty były zaszplajsoWane i marsie postawione na nowo. Pan Phillott nie mógł znieść tej potwornej bzdury i rzekł: Wypadek istotnie dziwny, kapitanie, ale nurie spotkał jeszcze bardziej niezwykły. Załadowaliśmy prochem cztery działa na głównym Ja
ID
pokładzie fregaty, na której właśnie byłem podczas walki z duńskimi kanonierkami, i ledwo kanonierzy zdążyli w y j ą ć z luf stemple, gdy cztery nieprzyjacielskie kule wpadły do czterech wylotów tych dział i w ten sposób zakończyły ich ładowanie. Wystrzeliliśmy więc do nich ich własnymi ikulami i to się zdarzyło trzy razy pod rząd. — Na honor — odezwał się kapitan Kearney patrząc przez lunetę na baterię. — Musiało się to chyba panu przyśnić, panie Phillott. — Zupełnie tak samo jak panu o tych marslach, kapitanie Kearney. Kapitan miał w tym momencie długą lunetę w ręce, opartą na ramieniu, gdy nagle strzał z baterii gwizdnął mu nad głową i wyrwał lunetę rozbijając ją na kawałki. — No to raz — rzekł kapitan z zimną krwią — ale pan chce nam wmówić, że to mogło zdarzyć się trzy razy pod rząd. Następnym razem mogą mi odstrzelić głowę albo ramię, lecz nie drugą lunetę, podczas gdy topenanty mogły być przecięte przez trzy różne strzały. Panie Simple, proszę mi podać nową lunetę. Jestem pewny, że to kaperski statek. Co pan o tym sądzi, panie 0'Brien? — W zupełności podzielam pańskie zdanie, kapitanie Kearney — odparł 0'Brien. — Myślę też, że byłoby to doskonałe ćwiczenie dla załogi, gdybyśmy tak poderwali ten statek spod tej nędznej baterii. — Ster na prawą bartę, panie Phillott, i trzym a j pan cztery rumby pełniej, a trzeba będzie dziś w nocy pomyśleć o tym. Fregata poszła z wiatrem, odpływając poza donośność ognia baterii. Działo się to na jakąś godzinę przed zachodem słońca, a w Indiach Zachodnich słońce nie zachodzi tak jak w sze20
rokościach północnych. Zmierzchu nie ma zupełnie, słońce opada w dół w pełnym blasku, otoczone obłokami złota i rubinowej czerwieni w jej najwspanialszych odcieniach i gdy tylko znajdzie się pod horyzontem, staje się zupełnie ciemno. Po zapadnięciu ciemności wyostrzyliśmy w kierunku wybrzeża, kapitan zaś naradzał się z panem Philiottem i 0'Brienem, a w końcu zdecydował, że należy przedsięwziąć tę akcją. Faktycznie porwanie statku z kotwicy jest sprawą poważną i trzeba walczyć wśród bardzo niekorzystnych okoliczności, ale szkody, jakie naszemu handlowi wyrządzały w Indiach Zachodnich chyżo żeglujące statki kaperskie, były tak duże, że dla dobra ojczyzny warto było zdobyć się na prawie każdą ofiarę. A jednak kapitan Kearney, aczkolwiek był oficerem dzielnym i rozważnym, dobrze obliczającym swoje szanse i nie narażającym ludzi, jeśli nie uznał, że wymaga tego absolutna konieczność, był przeciwny atakowi w nocy, na podstawie swojej znajomości zatoki, w której kotwiczył bryg, mimo iż tak pan Phillott, jak i 0'Brien byli zdania, że należy działać właśnie o tej porze. Kapitan wziął pod uwagę to, że chociaż ryzyko być może będzie większe, ale siła uderzeniowa bardziej zwarta, gdyż ci, którzy byliby opieszali w nocy, nie ważą się na to w dzień. W dodatku obie załogi, tak na lądzie w baterii, jak i na statku kaperskim, przez całą noc będą w stanie najwyższej czujności, a nie spodziewając się ataku za dnia będą kompletnie zaskoczone. Wydano więc rozkazy, by wszystkich przygotowań dokonano w nocy, by łodzie odbiły przed świtem, powiosłowały ku brzegowi i tam ukryły się wśród urwistych załomów skalnych tworzących cypel z jednej strony okalający zatokę. Jeśli nie zostaną wykryte, mają lam przebywać do południa, kiedy to najpraw21
dopodobniej załoga kapra uda się na ląd i można będzie zdobyć statek bez trudności. Pokład okrętu wojennego podczas przygotowań do takiej wyprawy przedstawia bardzo interesujący widok, a że czytelnik mógłby nie mieć okazji być tego naocznym świadkiem, być może opis przygotowań zaciekawi go. Obsady fodzi okrętowych składają się zwykle z dwóch załóg: załogi zwykłej, dobranej tak, by nie pozbawić okrętu najbardziej sprawnych marynarzy, i załogi służbowej lub bojowej, wybranej z najlepszych, jakimi dysponuje okręt. Sternicy tych łodzi należą do najbardziej godnych zaufania na okręcie i zadaniem ich jest dopilnowanie należytego wyposażenia swoich jednostek. Do tej wyprawy wyznaczono barkas, jol, pierwszy, i drugi kuter. Na wszystkich miały być zmontowane, osadzone na kołyskach armaty, umieszczone między ludźmi w osi dziób-rufa. Po opuszczeniu łodzi na wodę załadowano na nie działa, ustawiając je na dziobie. Następnie podano na nie skrzynie amunicyjne z nabojami. Kule ułożono na dnie łodzi i tak wszystko już było gotowe. Wiosła i dulki były zaopatrzone w pierścienie zrobione z liny, by tłumiły wszelki odgłos podczas wiosłowania i zabezpieczały wiosła przed wypadnięciem po przybiciu do burty kaperskiego statku. Do każdej łodzi podano jedną lub dwie baryłki (każda o pojemności około siedmiu galonów) z wodą jak również przepisowe racje rumu dla m a r y narzy, na wypadek gdyby nieprzewidziane okoliczności na dłużej ich zatrzymały. Ludzie wyznaczeni do łodzi byli w pełni zatrudnieni przy opatrywaniu swojej broni, jedni przy osadzaniu skałek u pistoletów, inni, a tych była większość, przy ostrzeniu pałaszy na toczydłach lub pilnikiem pożyczanym od zbrojmistrza. Wszyscy krzątali się żwawo, weseli jak szczygły. Sa22
ma myśl o akcji bitewnej jest źródłem ogromnej radości dla angielskiego marynarza i przy takiej okazji więcej jest zabawy, więcej sypie się żartów niż kiedy indziej. Wówczas, jak się to często zdarza, gdy ktoś z załogi służbowej znajduje się na liście chorych, występują usilne starania, by dostać się na jego miejsce. Spokój i powagę zachowują jedynie mający pozostać na fregacie, nie uczestniczący w wyprawie. Nie ma potrzeby dawać rozkazu na obsadzenie łodzi, gdyż zwykle ludzie są już w nich na długo przed zagwizdaniem na zbiórkę. Zaiste, można by myśleć, że udają się na przyjemną wycieczkę, a nie na wyprawę najeżoną niebezpieczeństwami i grożącą śmiercią. Kapitan Kearney dokonał wyboru oficerów, jacy mieli dowodzić łodziami. W tak niebezpiecznej służbie nie powierzył żadnej z nich podchorążemu. Powiedział, że zna kilka wypadków, kiedy ich porywczość i nieroztropność spowodowały klęskę wyprawy. Wobec tego wyznaczył pana Phillotta, pierwszego oficera, na barkas, 0'Briena na jol, nawigatora zaś na pierwszy, a pana Chucksa na drugi kuter. Pan Chucks był uszczęśliwiony na samą myśl dowodzenia łodzią i spytał mnie, czybym mu nie towarzyszył, na co się zgodziłem, mimo iż zamierzałem udać się, jak zwykle, z 0'Brienem. Na jakąś godzinę przed świtem podpłynęliśmy fregatą na półtora mili od brzegu, łodzie odbiły, a okręt nasz uczyniwszy zwrot oddalił się tak, by za dnia znaleźć się w odległości, jaka nie mogła wzbudzić podejrzeń co do tego, iż jakieś łodzie zostały z niego wysłane, my zaś na łodziach powiosłowaliśmy cichutko w pobliże lądu. Po kwadransie znaleźliśmy się przy cyplu tworzącym jeden bok zatoki, gdzie byliśmy doskonale ukryci wśród skupisk skalnych znajdujących się u jego podnóża. Wiosła zo23
stały wciągnięte, falenie umocowane, a ludziom wydano rozkaz zachowania absolutnej ciszy. Urwiska skalne wznosiły się bardzo wysoko i łodzie były niewidoczna, chyba żeby ktoś podszedł na sam skrawek przepaści, ale nawet wtedy prawdopodobnie wziąłby je za skały. Wóda była gładka jak szkło, a gdy dzień rozjaśnił się pełnym blaskiem, ludzie apatycznie przechyleni przez burty łodzi przyglądali się koralom widniejącym w głębi i obserwowali ryby pływające wśród nich. — Nie mogę powiedzieć, panie Simple, abym miał dobre przeczucia w związku z tą wyprawą — rzekł do mnie półgłosem pan Chucks. — Coś mi mówi, że niektórzy z nas stracą swój numerek w mesie. Po ciszy nastaje burza, a jak tu cichutko wokół! Zdejmę płaszcz, bo słońce już mocno przypieka. Sterniku, podaj mi moją kurtkę. Pan Chucks miał na sobie płaszcz, ale bez kurtki pod spodom, którą zostawił na dziale na głównym pokładzie, aby ją mieć pod ręką do przebrania się, gdy ustąpi gęsta mgła. Sternik podał mu kurtkę, a pan Chucks zdjął płaszcz, by ją włożyć, ale rozwinąwszy przekonał się, że przez pomyłkę zab r ał kurtkę z dwoma naramiennikami, należącą do kapitana Kearneya, którą jego steward wziąwszy do czyszczenia położył na tę samą armatę. — Na wszystkie herby szlacheckie całej Anglii! — krzyknął Chucks. — Przez pomyłkę zabrałem kapitański mundur. W ładną kabałę się wpakowałem! Jeśli włożę płaszcz, spocę się z gorąca na śmierć, jeśli pozostanę bez kurtki, usmażę się na skwarek, ale jeśli nałożę kapitańską kurtkę, zostanę posądzony o brak szacunku dla kapitana. Marynarze w łodzi zachichotali, a pan Phillott, znajdujący się obok nas w barkasie, obej24
rzał się, by zobaczyć, o co chodzi. 0'Brien siedział na rufie barkasa razem z pierwszym oficerem, więc ja przechyliwszy się powiedziałem im, co zaszło. — Do diaska! Nie widzę, co się może stać kapitańskiej kurtce, jeśli nałoży ją pan Chucks — odparł 0'Brien. — Chyba że kula ją przewierci, ale temu pan Chucks nie będzie winien. — Rzecz jasna, że nie — rzekł pierwszy oficer. — Gdyby tak się stało, kapitan nie dałby zaszyć dziury i przysięgałby, że kula okrążyła mu ciało nie raniąc go. Miałby świetny temat. Wkładaj pan mundur, Chucks, stanie się pan doskonałym celem dla nieprzyjaciela. — Z przyjemnością narażę się na to ryzyko — zwrócił się do mnie bosman. — Choćby po to, by mnie wzięto za dżentelmena. Już się robi! Wszystkich ogarnął serdeczny śmiech, gdy pan Chucks wciągnął kapitański mundur i usiadł przy sterze kutra z miną wielce zadowoloną. Jeden z marynarzy naszej łodzi uważał za rzecz stosowną śmiać się nieco dłużej, niż panu Chucksowi mogło się to podobać, usłyszał więc od niego te słowa: — Słuchaj no pan, panie Webber, ośmielam się zwrócić mu uwagę w najdelikatniejszy w świecie sposób, jedynie by nadmienić, iż jest nieobyczajnie naśmiewać się z wyższych rangą oficerów. Pozwalam sobie zasugerować, że jesteś bezczelnym drabem, ty pomiocie morskiego kuka, a jeśli obaj zdrowi i cali przeżyjemy, to ci pokażę, że można się śmiać ze mnie, gdy mam kapitański kabat na sobie, ale nie można, gdy jestem na pokładzie fregaty z bosmańską trzciną w garści. Więc uważaj, serdeńko, gdy znajdziesz się na baku, niech mnie diabli porwą, jeśli nie dam ci zobaczyć więcej 25
świeczek w oczach, niż sam Pan Bqg je rozpalił, a takie będziesz wywijał piruety, jakich nie zna żaden francuski tancmistrz, Zapamiętaj sobie moje słowa, ty owsiankę żłopiący, grochówkę chlejący i portki smarujący sukinsynu! Ponieważ pan Chucks podniósł głos przy końcu swojej oracji do brzmienia znacznie donośniejszego, niż wymagała tego służba, został przywołany do porządku przez pierwszego oficera, a następnie opadł z powrotem na r u f ę z miną ważną, odpowiednią do autorytetu, jaki nadaje para epoletów. Aż do południa czekaliśmy za skałami tak dobrze ukryci, że nieprzyjaciel nas nie dostrzegł. Posłaliśmy już jednego z oficerów, a ten dobrze chowając się i czołgając się za skałami kilkakrotnie przeprowadził rozpoznanie nieprzyjaciela. Między brzegiem a statkiem kaperskim ciągle krążyły łodzie, a że wydawało się, iż na ląd udaje się mnóstwo ludzi, wraca zaś tylko jeden lub dwóch, żywiliśmy błogą nadzieję, że znajdziemy tam mało kogo do obrony statku. Pan Phillott, spojrzawszy na zegarek, pokazał go 0'Brienowi na dowód, że stosuje się ściśle do rozkazów otrzymanych od kapitana, i dał łodziom znak, by ruszyły. Dziobowi odwiązali falenie, działa naładowano i podsypano panewki, marynarze ujęli wiosła i w parę minut odbiliśmy od skał, a wyciągnąwszy się w linię znaleźliśmy się na ćwierć mili od wejścia do portu i o niecałe pół mili od kaperskiego brygu. Wiosłowaliśmy tak szybko, jak się dało, ale nie wydaliśmy okrzyku, zanim wróg nie wypalił ze swego pierwszego działa, a uczyniliśmy to z zupełnie nieoczekiwanej strony, wpływając do portu z banderą wlokącą się za rufą po wodzie, gdyż flauta była kompletna. Okazało się, że w nizinie pod u r 2(5
wiskiem po obydwu stronach zatoczki ustawiono nad wodą po jednej dwudziałowej baterii. Jedno z tych dział naładowane kartaczem wystrzelono do naszych łodzi, ale k ą t podniesienia był za mały, więc chociaż wodę poryło kilka jardów od barkasa, żadnej nie ucierpiał szkody. Takie samo szczęście sprzyjało przy odpaleniu trzech pozostałych dział. Dwie nie celowały z odpowiednim wyprzedzeniem, a że posuwaliśmy się szybko, oba strzały zostały daleko za rufą. Strzał z trzeciej padł wprawdzie wśród nas, ale przepołowił tylko wiosło u pierwszego kutra, nie czyniąc większej szkody. Tymczasem zauważyliśmy, że skoro tylko dostrzeżono nas z brygu, odbiły od niego łodzie, wracając napełnione ludźmi, wysłano je też po raz wtóry, ale nie zdążyły jeszcze wrócić. Znajdowały się teraz prawie w takiej samej odległości od kapra jak my, nie było więc wiadomo, kto z nas pierwszy będzie na jego pokładzie. Spostrzegłszy to 0'Brien przedstawił panu Phillottowi, że należałoby wpierw zaatakować łodzie, następnie zaś dostać się na pokład z tej burty, od której odbijały łodzie, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa tam pozostawiono przejście w sieciach przeciwabordażowych zwisających z rei, a stanowiących straszliwą przeszkodę w powodzeniu naszego planu. Pan Phillott zgodził się z 0'Brienem i kazał dziobowym wciągnąć wiosła, naprowadzić działa na cel i mieć je gotowe do wypalenia na dany znak, przykazując pozostałym w obsadzie wiosłować z całych sił. Nasi zapalczywi i nieustraszeni marynarze wytężali wszystkie swe mięśnie i nerwy. W odległości około dwudziestu jardów od statku i od łodzi dano rozkaz otwarcia ognia — zmontowana na barkasie karonada wypaliła kartaczem tak dobrze wycelowanym, że jedna z francuskich łodzi za27
tonęła natychmiast, a muszkietowe kulki, jakimi były naładowane mniejsze działa, poczyniły prawdziwą masakrę wśród nieprzyjacielskich załóg. Po chwili z trzykrotnym „hurra", wzniesionym przez naszych marynarzy, wszyscy razem znaleźliśmy się u burty, i Francuzi, i Anglicy, w pomieszanych między sobą łodziach. Wywiązała się zażarta walka na bezpośrednią odległość. Francuzi bili się rozpaczliwie, a ponieważ mieliśmy nad nimi przewagę, przybywali im na pomoc ludzie ze statku kaperskicgo, którzy nie mogli przypatrywać się bezczynnie, widząc że ich towarzysze potrzebują wsparcia. Niektórzy wskakiwali do naszych łodzi z dziobu, lądując wśród naszych ludzi, inni rzucali wprost na nas armatnie kule, by nimi nas zabijać lub topić nasze łodzie. W tej sytuacji doszło do niesłychanie zaciętej walki wręcz, jakiej nigdy w życiu nie byłem świadkiem. Wkrótce rozstrzygnęła się ona na naszą korzyść, gdyż przedstawialiśmy większą siłę i lepiej uzbrojoną. Po stłumieniu wszelkiego oporu wskoczyliśmy na kapra, gdzie na pokładzie nie zastaliśmy ani jednego człowieka, tylko dużego psa, który rzucił się do gardła 0'Brienowi, gdy ten wszedł przez furtę. — Nie zabijajcie go — rzekł 0'Brien do śpieszących mu z pomocą marynarzy. — Rozewrzyjcie mu tylko pysk. Marynarze oderwali psa, 0'Brien zaś przywiązał go do armaty mówiąc: — Na Boga, pieseczku, teraz jesteś moim jeńcem. Aczkolwiek wzięliśmy kapra w posiadanie, nasze trudności, jak się okaże, żadną miarą się nie skończyły. Byliśmy teraz wystawieni na ogień nie tylko z tych dwóch baterii u wejścia do portu, przez które musieliśmy przechodzić, ale także z baterii znajdujących się w głębi zatoki, a strzelających do naszej fregaty. My 28
r
tymczasem byliśmy zajęci przecinaniem liny kotwicznej, stawianiem marsli i zbieraniem na pokład kapra rannych z łodzi. Wszystko to jednak było dziełem kilku minut. Większość Francuzów była zabita, a stan naszych rannych wynosił tylkę dziewięciu marynarzy i pana Chucksa, bosmana, którego kula przebiła na wylot, tak iż małą miał szansę utrzymania się przy życiu. Stało się więc, jak mówił pan Phillott, kapitańskie epolety wyznaczyły go nieprzyjacielowi jako cel. Padł ustrojony w cudze piórka. Gdy wszyscy już znaleźli się na statku i zostali ułożeni na pokładzie, gdzie było, jeśli sobie przypominam, czternastu rannych Francuzów, poza naszymi własnymi, podano z dziobu liny holownicze. Obsada łodzi wzięła się do wioseł i zaczęliśmy holowanie brygu, by wyprowadzić go z portu. Cisza była zupełna, posuwaliśmy się więc powoli, ale załogi naszych łodzi, upojone zwycięstwem, wznosiły wesołe okrzyki i baraszkując wiosłowały ze wszystkich sił. Nieprzyjaciel, spostrzegłszy, że kaper został zdobyty i francuskie łodzie puste unoszą się na wodach portu, otworzył do nas ogień, i to bardzo skuteczny. Zanim wyholowaliśmy się na trawers tych dwóch baterii nabrzeżnych, otrzymaliśmy trzy strzały na linii wodnej ze strony innych baterii, i morze szybko zaczęło wlewać się do kadłuba. Doglądałem biednego pana Chucksa, który leżał na prawej burcie w pobliżu koła sterowego, a krew obficie spływała mu z rany, znacząc swój ślad na deskach pokładu na odległość kilku stóp od miejsca, gdzie spoczywał. Wydawał się bardzo osłabiony, a ja obwiązałem go swoją chustką, aby zatamować upływ krwi, i przyniosłem wody, którą umyłem mu twarz i wlałem nieco do ust. Otworzył szeroko oczy i spojrzał na mnie. 29
— Ach, to pan Simple — rzekł mdlejącym głosem — prawda? Zo mną już koniec, ale lepiej nie mogło się stać. — Co pan ma na myśli? — spytałem. — Jak to, czy nie padłem ubrany jak oficer i dżentelmen? — rzekł mając na myśli kapitańską kurtkę i naramienniki. — Wolę umrzeć w tym mundurze, niż wyzdrowieć i nałożyć mundur bosmański. Czuję się zupełnie szczęśliwy. Uścisnął mi rękę, a potem osłabiony zamknął oczy. Byliśmy teraz prawie na trawersie tych dwóch baterii na cyplu, które były wycelowane tak, by trafić nasze łodzie holujące bryg. Pierwszy strzał przedziurawił dno barkasa i zatopił go, na szczęście wszystkich ludzi uratowano, ale ponieważ holował najbliżej statku, nastąpiła długa zwłoka, zanim inne łodzie oswobodziły się od niego i wzięły bryg z powrotem na hol. Strzały teraz padały gęsto, a kartacze były bardzo dokuczliwe. Niemniej jednak nasi ludzie silnie pracowali wiosłami wznosząc radosne okrzyki przy każdym strzale i bylibyśmy już minęli baterie z minimalnymi stratami, gdybyśmy nie byli zauważyli, że w brygu byio już tak pełno wody, iż nic mógł dłużej unosić się na powierzchni; i że nie da się go doholować do fregaty. Pan Phillott zdecydował, że w tych okolicznościach byłoby bezcelowe narażanie życia większej liczby ludzi i że należy zabrać rannych z brygu, a łodzie mają się od niego oddalić. Życzył sobie, abym przeniósł rannych na kuter, który kazał podstawić u burty, i podążył za innymi łodziami. Spieszyłem się, jak mogłem, nie chcąc by mnie zostawiono samego, a gdy już wszyscy ranni byli w łodziach, podszedłem do pana Chucksa, aby go przenieść. Wydawało się, jakby nieco przyszedł do siebie, ale nie pozwalał się ruszać. 30
— Mój kochany panie'Simple — rzekł — to nie ma celu. Ja nigdy nie wyzdrowieję i wolę umrzeć tutaj. Błagam pana, niech mnie pan nie rusza. Jeżeli wróg opanuje bryg, nim zatonie, będę pochowany z wojskowymi .honorami. Jeżeli nie, umrę przynajmniej ubrany jak dżentelmen. Śpiesz się pan, zanim utracisz więcej ludzi. Ja tu zostaję — to fakt. Czyniłem mu wymówki, ale tymczasem ukazały się dwie łodzie pełne ludzi, płynące z portu w stronę brygu. Nieprzyjaciel spostrzegłszy, że nasze łodzie opuściły bryg, przybywał wziąć go w posiadanie. Nie miałem więc czasu nalegać na pana Chucksa, by zmienił swoje postanowienie, a nie chcąc stosować siły wobec umierającego człowieka, uścisnąłem mu rękę i zostawiłem. Z trudem udało mi się uciec, gdyż łodzie podeszły już blisko brygu i zaczęły mnie ścigać, ale jol i kuter wróciły, żeby udzielić mi pomocy, toteż zaprzestano pościgu. Ogólnie biorąc była to dobrze zorganizowana i nieźle przeprowadzona wyprawa. Jedyną stratą był pan Chucks, gdyż rany innych marynarzy nie były śmiertelne. Kapitan Kearney był całkowicie zadowolony z naszego zachowania się jak również admirał, gdy mu o tym złożono raport. W istocie to kapitan Kearney trochę zrzędził na temat swojej kurtki i wezwał mnie, żeby zapytać, dlaczego nie zdjąłem jej z pana Chucksa i nie przyniosłem na okręt. Ponieważ nie uważałem za stosowne mówić mu całej prawdy, rzekłem tylko, że nie mogłem niepokoić umierającego człowieka, kurtka zaś była tak przesiąknięta krwią, iż nigdy nie mógłby jej nosić, i to była prawda. — W każdym razie mogłeś pan przynajmi^ ej zabrać moje epolety — stwierdził kapitan. — Ale wy młokosy macie tylko obżarstwo w głowie. 31
Tej nocy wypadła na mnie pierwsza wachta, a sternik Swinburne podszedłszy do mnie prosił, bym mu opowiedział wszelkie szczegóły wyprawy, gdyż on sam nie znajdował się w żadnej łodzi. — No tak — rzekł — zdaje się, że pan Chucks był na swój sposób bardzo dobrym bosmanem, gdyby tylko mniej wywijał tą swoją trzcinką. To był sprytny facet i znał swoje obowiązki. Całkiem takiego samego zabito na naszym okręcie podczas bitwy u Przylądka Św. Wincentego. — Jak to, pan byłeś w tej bitwie?! — zapytałem. — Byłem, należałem do załogi „Captaina", okrętu lorda Nelsona. — Koniecznie musi mi pan wszystko o tym opowiedzieć! — No cóż, nie mam nic przeciwko temu, aby panu nie opowiedzieć od czasu do czasu jakiejś historyjki, panie «Simple — odparł sternik. — Ale widzi pan, jak to zwykł mawiać pan Chucks, pozwalam sobie zaznaczyć w najdelikatniejszy w świecie sposób, iż zauważyłem, że człowiek opiekujący się pańskim hamakiem i zmieniający go od czasu do czasu na czysty dostaje aa swoje usługi bardzo często dobrą szklaneczkę grogu, nie widzę więc powodu, bym ja nie zasłużył tak jak on na porządny łyk. — Oczywiście, Swinburne. Dostanie pan, i to podwójną porcję już jutro wieczorem. — To mi wystarczy. A teraz powiem panu wszystko, a to będzie o wiele więcej, niż ktokolwiek inny mógłby powiedzieć, bo ja wiem, jak do tej bitwy doszło. Wyciągnąłem log, zaznaczyłem deseczkę i usiadłem ze Swinburnem na skrzyni z flagami sygnałowymi, on zaś tak opowiadał: — Musi pan wiedzieć, panie Simple, że flo32
ta angielska płynąc Morzem Śródziemnym po wakacjach na Korsyce nie liczyła więcej niż siedemnaście żaglowców liniowych, podczas gdy hiszpańska z El Ferrol i Kartageny połączywszy się pod Kadyksem wynosiła prawie trzydzieści. W owym czasie naszą flotą dowodził Sir John Jervis, a że hiszpańskie dony nie miały gustu zetrzeć się z nami, mimo iż było ich prawie dwóch na jednego, Sir John zostawił Sir Hyde Parkera z sześcioma liniowcami, aby pilnował tych hiszpańskich dziadów, a sam /. resztą floty udał się do Lizbony, by odświeżyć zapas wody i zaopatrzenia. Bo musi pan wiedzieć, panie Simple, że Portugalia była w owym czasie, jak to oni nazywają, neutralna. Znaczy to, że nie chciała mieszać się do tej całej sprawy, będąc w przyjaźni z obiema stronami, i chętnie dostarczałaby świeżej wołowiny i wody tak Anglikom, jak i Hiszpanom, gdyby ci tylko odważyli się o to prosić, ale oni bali się nawet wyjść z portów. Portugalczycy i Anglicy zawsze byli dobrymi przyjaciółmi, bo P^my nigdzie nie możemy kupić porta, oni zaś i " nie mają komu go sprzedać. Tak więc Portum ' galczycy oddali Anglikom do dyspozycji swój ! ^ arsenał w Lizbonie, a my trzymaliśmy tam wszystkie nasze zapasy pod nadzorem tego sta. rego zabijaki Sir Izaaka Coffina. No i tak się o b d a r z y ł o , że jeden z pisarzy w biurze starego ^ S i r Izaaka, portugalski gość, służył przedtem >w biurze hiszpańskiego ambasadora, a że był qz niego sprytny chłopak i funkcjonował w char a k t e r z e tłumacza, stary komisarz bardzo mu •^ufał. — Ale skąd wyście się o tym wszystkim dowiedzieli, Swinburne? — Otóż powiem panu, jak to było, Simple. Byłem za sternika na joli, a admirałowie i kapitanowie r o z m a w i a j ą ^ 3 — Peter Simple t. 11
fie, bardzo często zapominają, że sternik stoi tuż za nimi. Wprawdzie w ten sposób dowiadywałem sie tylko połowy, ale resztę sobie dorobiłem, gdy porównałem dziennik pokładowy ze stewardem admirała, który oczywiście często słyszał to i owo. Pierwsze, co usłyszałem, to było, kiedy po drugiej butelczynie stary Sir John wykrzyknął do Sir Izaaka: „Słuchaj pan, Sir Izaaku, kto zabił hiszpańskiego posłańca?" „Nie ja, na Boga! — odpowiedział Sir Izaak. — Ja tylko zostawiłem go nieżywego". Wtedy obaj pokładali się ze śmiechu, a także Nelson, bo właśnie siedział z nimi przy stole. No więc, panie Simple, często mówiło się, że ten pisarz robi notatki z najrozmaitszych rozkazów, jakie dawano flocie, szczególnie odnoszących się do tego, żeby nic się nie marnowało w magazynach Jego Królewskiej Mości. Na to Sir Izaak idzie do admirała i żąda, aby tegio pisarza wydalić ze służby. Ale Sir John, stary lis, powiaSa- „Nic podobnego, panie komisarzu. Zobaczymy, czy nie uda nam się złapać ich we własne sieci". Admirał więc zasiada do stołu, woła, aby mu przynieśli pióro i atrament i wypisuje długi list do komisarza, stwierdzający, że wszystkie zapasy floty już się wyczerpały, wobec czego powiada, że nie będzie mógł wyruszyć na morze bez zaopatrzenia, i zapytuje komisarza, kiedy spodziewa się następnych transportów z Anglii. Powiada dalej w tym liście, że gdyby hiszpańska flota wyszła teraz z Kadyksu, on nie mógłby obronić Sir B'. Parkera z jego sześcioma liniowcami obserwującymi hiszpańską flotę, ponieważ nie mógłby w tych warunkach wyjść z portu. Na ten list komisarz odpisał w ten deseń, że z ostatnich obliczeń wynika, iż jego zdaniem w przeciągu sześciu tygodni lub dwóch miesięcy będą mogli dostać z Anglii zaopatrze34
nie, ale wcześniej to nie będzie możliwe. Listy te podłożono temu przeklętemu portugalskiemu szpiegowi, a ten je skopiował i potem widziano go, jak wieczorem udawał się do domu hiszpańskiego ambasadora. Sir Johin wysiał depeszę do Ferro — to taka mała mieścina na portugalskim wybrzeżu idąc ku południowi — na ręce Sir Hyde Parkera zycząc sobie, aby podpłynął pod Przylądek Św. Wincentego, zwabiając tam hiszpańską flotę, gdyby ta puściła się za nim. Więc, panie Simple, jak pan widzi, pułapka była dobrze zastawiona. Następną rzeczą, jaką zrobiono, to rozciągnięto dozór nad domem hiszpańskiego ambasadora, aby zobaczyć, czy nie wysyła jakichś depesz. W dwa dni po otrzymaniu listów od tego łajdackiego pisarza ambasador wysłał dwóch gońców, jednego do Kadyksu, a drugiego do Madrytu, w którym to mieście zamieszkuje hiszpański król. Temu do Kadyksu pozwolono jechać, ale tego do Madrytu zatrzymano na rozkaz admirała, a całą tę robotę zlecono komisarzowi, Sir Izaakowi, który załatwił to tak czy inaczej. W każdym razie taki był powód, dla którego admirał wołał do niego: „Słuchaj pan, Sir Izaaku, kto zabił posłańca?" Przyniesiono depesze, jakie miał przy sobie, i przekonano się, że zawiadamiano hiszpańskiego admirała, zapomniałem, jak się nazywa, tak jakoś jak „Magazyn", o przypuszczalnie marnym stanie naszej eskadry. Sir John będąc pewny, że Hiszpanie nie ominą sposobności, by przychwycić sześć liniowych okrętów — byłoby to więcej angielskich okrętów, niż zdobyli przez całe swoje życie — przeczekał kilka dni, aby dać im czas, a potem wypłynął z Lizbony w stronę Przylądka Św. Wincentego, gdzie połączywszy się z Sir Hyde Pairlkerem dał im porządnego łupnia. No, nie każdy mógłby panu tyle powiedzieć, panie Simple. 3*
35
— Dobrze już, dobrze, Swinburne, ale teraz o bitwie. — Bóg z tobą, panie Simple! Wybiło już dawno siedem dzwonów, a ja nie potrafię w przeciągu pół godziny stoczyć całej bitwy pod przylądkiem. A poza tym słuchanie o takiej bitwie warte jest chyba jeszcze jednej szklaneczki grogu. — Dostaniecie, Swinburne, tylko proszę nie zapomnieć opowiedzieć mi o niej. Potem rozstałam się ze Swinburaem, a nie minęła godzina, jak śniło mi się o depeszach... Sir Johnie Jervisie... Sir Izaaku Coffinie... i hiszpańskich posłańcach.
Rozdział
XXXIV
Dobre rady 0'Bricna — Kapitan Kearney znów puszcza wodze fantazji
Nie pamiętam żadnej w życiu mym okoliczności, która by tak ciężko zaważyła nad moimi myślami jak strata biednego pana Chucksa, naszego bosmana, gdyż oczywiście pewny "byłem, iż go nigdy więcej nie zobaczę. Myślę, że głównym tego powodem było to, iż wówczas, gdy wstępowałem do marynarki i każdy uważał mnie za największego głupka w rodzinie, jedynie pan Chucks i 0'Brien nie myśleli tak o mnie i traktowali mnie inaczej, toteż ich postępowanie skłoniło mnie, bym przyłożył się do pracy, i zachęcało do wysiłku. Moim zdaniem, niejeden chłopak, gdyby był otoczony odpowiednią opieką, wyszedłby na ludzi, ale dostawszy się w system wychowawczy polegający na upokarzaniu i ośmieszaniu musi znaleźć się na złej drodze, a doprowadzony do rozpaczy pozbawia się zupełnie pewności siebie, pozwalając się bezwolnie nieść ku zatraceniu. 0'Brien nie był wielkim amatorem lektury. Znakomicie za to grał na flecie i miał piękny głos. Największą przyjemność znajdował w ciągłym ćwiczeniu, a raczej w improwizowanej grze, co nie jest to samo, a chociaż sam nie przykładał się
do nauki, mnie kazał przychodzić do swojej kabiny na godzinę lub dwie dziennie i opowiadać sobie treść przeczytanych książek. Tym sposobem nie tylko ja korzystałem, ale i on nabywał bardzo dużo wiadomości, gdyż iczynił tyle uwag na temat tego, co przeczytałem, że to znakomicie wbijało się nam obydwom w pamięć. — No jak tam, Piotrusiu — mawiał, gdy przychodziłem do jego kabiny. — Co masz mi dzisiaj do powiedzenia? Faktycznie profesorem jesteś ty, nie ja, to ja uczę się codziennie od ciebie. — Dużo dziś nie czytałem, 0'Brien, bo ciągle myślę o tym biednym panu Chucksie. — Bardzo dobrze, że tak czynisz, Piotrze. Nigdy nie należy zbyt szybko zapominać swoich przyjaciół, bo niewiele się ich spotyka krocząc po gościńcu tego żywota. — Ciekaw jestem, czy on umarł? — Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Kula przez klatkę piersiową na pewno nie przysparza człowiekowi życia, to fakt, ale tyle wiem, że wszystko będzie robił, żeby nie umrzeć, mając na sobie kapitański mundur. — Zawsze miał aspiracje być dżentelmenem, co u takiego bosmana było zupełną bzdurą. — Wcale nie bzdurą, Piotrusiu, ale bzdurą jest to, co mówisz tak bez namysłu. Czy komuś z kolegów pana Chucksa było wiadomo, by popełnił on jakiś nieładny lub podły czyn? Nigdy, a dlaczego? Bo miał ambicję, żeby być dżentelmenem, i to poczucie utrzymywało go na wyższym poziomie. Próżność jest narowistym osłem, co to kładzie głowę między nogi i zwala jeźdźca z grzbietu. Natomiast duma jest szlachetnym rumakiem, który niesie nas ponad ziemię i pozwala prześcignąć towarzyszy wędrówki. Pan Chucks posiadał dumę, a to nawet u bosmana jest rzeczą chwalebną. Jaik często wy38
darzyło ci się czytać o ludziach, którzy wzrośli z niczego i istali się wielkimi? Oczywiście była to też kwestia talentu, ale był to talent, któremu ambicja dodała siły napędowej, a nie talent zahamowany skutkiem próżności. — Masz rację, 0'Brien. Głupio mi się powiedziało. — Nie przejmuj się, Piotrusiu. Nikt ciebie oprócz mnie nie słyszał, więc nie będzie to miało żadnych następstw. Czy jesz dzisiaj obiad u kapitana? — Tak. — Ja również. Kapitan od samego rana jest w świetnym humorze. Opowiedział mi takie dwie czy trzy bujdy, że zachwiały zupełnie moje poczucie uprzejmości i szacunku, jakie winien mu jestem podczas służby na pokładzie rufowym. Co za szkoda, że ten człowiek nabył tak brzydkiego przyzwyczajenia! — Obawiam się, że to już jest u niego nieuleczalne — odrzekłem. — Jest jednak rzeczą pewną, że jego zmyślenia nie czynią nikomu krzywdy, są to tak zwane niewinne kłamstewka. Jestem przekonany, że nie posunąłby się do zwykłego kłamstwa, to jest do takiego, jakie mogłoby przynieść u j m ę dżentelmenowi. — Piotrusiu, k a ż d e kłamstwo jest hańbą dla dżentelmena, winne czy niewinne, aczkolwiek przyznaję, że jest między nimi różnica. Delikatnie mówiąc, jest to niebezpieczny zwyczaj, bo niewinne kłamstewka torują drogę poważnym łgarstwom. Ja uznaję tylko jeden wypadek, w którym kłamstwo jest usprawiedliwione, a to, gdy trzeba wprowadzić nieprzyjaciela w błąd. Wtedy twoim obowiązkiem wobec ojczyzny jest łgać aż się kurzy, a że jest to wbrew twojej naturze, staje się do pewnego stopnia cnotą. — Co to za nieporozumienie było dzisiaj rano 39
między oficerem piechoty morskiej a panem Phillottem? — Nic ważnego. Nasz oficer piechoty morskiej to kawał durnia, obraża się o byle co, nawet wtedy, gdy nikt nie chce go obrazić. A pan Phillott ma niewyparzoną gębę, ale złote serce. — Co za szkoda! — Szkoda, bo to doskonały oficer. Faktem jest, Piotrusiu, że młodsi oficerowie mają skłonności do naśladowania swoich przełożonych, wobec czego ogromnie ważną jest rzeczą, żeby młodzi dżentelmeni pływali z takim kapitanem, k t ó r y sam jest dżentelmenem. W tym wypadku Phillott odbywał większą część swojej służby pod kapitanem Balloverem, który znany jest w całej marynarce ze swego plugawego i obelżywego języka. Jaki jest tego skutek? Taki, że Fhillott i wielu innych, jacy pod nim służyli, nabyli tego brzydkiego zwyczaju. — Mnie się wydaje, 0'Brien, że ta okoliczność, iż ci, którzy ę d y sami byli młodszymi oficerami, doznali często zranienia swoich uczuć przez tego rodzaju język, powinna powodować, by byli szczególnie ostrożni z używaniem go wobec innych, gdy sami awansują na wyższe stopnie. —• Tak, Piotrusiu, ale takie jest tylko p i e r w s z e odczucie, które szybko z czasem przechodzi, a w końcu twoje własne poczucie oburzenia zostaje przytępione i sam stajesz się na nie zobojętniały zapominając, że ranisz uczucie innych i tak przyzwyczajasz się do tego ku szkodzie i hańbie całej marynarki. No ale już czas przebierać się do obiadu, zmykaj więc, Piotrusiu, a ja się trochę wysztafiruję zgodnie z regulaminem i przepisami Jego Królewskiej Mości, przewidzianymi w wypadku zaproszenia na obiad przez kapitana. Spotkaliśmy się przy kapitańskim stole, gdzie, 4.0
jak zwykle, zastaliśmy imponującą zastawę, ale na niej niewiele, tylko to, co przewidywały racje okrętowe. Mógł być pewnym usprawiedliwieniem fakt, że byliśmy od dłuższego czasu w podróży, ale prawdę mówiąc, mało było kapitanów tak niezapobiegliwych jak nasz. — Obawiam się, panowie, że nie będzie to zbyt wystawny obiad — rzekł kapitan, gdy steward odkrył platerowe półmiski. — Ale w marynarce musimy w miarę możności starać się jak najlepiej przystosowywać do surowych warunków. Pozwoli pan grochówki, 0'Brien? Przypominam sobie, że byliśmy na o wiele gorszym wikcie podczas jednej podróży na cieknącym okręcie. Przez trzynaście tygodni brodziliśmy po kolana w wodzie, żywiąc się przez cały czas surową wieprzowiną, bo nie można było rozpalić ognia. — Przepraszam pana kapitana, czy wolno zapytać, gdzie to było? — Bardzo proszę. W pobliżu Bermudów. Siedem tygodni krążyliśmy nie mogąc znaleźć tych wysp. Myśleliśmy już, że Bermudy same udały się w podróż. — Przypuszczam, sir, że gdy stanęliście na kotwicy, nie było w a m przykro móc rozpalić ogień, żeby ugotować żywność? — rzekł 0'Brien, — Za pozwoleniem — odparł kapitan — my lak przywykliśmy do surowej strawy i przemoczonych nóg, że nie mogliśmy przełknąć niczego gotowanego ani powstrzymać się przed moczeniem nóg za burtą i to trwało potem przez długi czas. Sam widziałem, jak jeden marynarz, wyznaczony do opieki nad łodzią rufową, złapał dużą barrakudę i zjadł ją jeszcze żywą. Rzeczywiście, gdybym nie zakazał tego specjalnym rozkazem i nie wycłiłostał z pół tuzina marynarzy, jedliby na surowo do dnia dzisiejszego. Siła przyzwyczajenia jest olbrzymia. 41
— To fakt — zauważył sucho pan Phillott i mrugnął do nas znacząco, nawiązując do tej kapitańskiej historyjki nie z tej ziemi. — To fakt — powtórzył 0'Brien. — Widzimy źdźbło w oku bliźniego, a nie dostrzegamy belki we własnym — i 0'Brien mrugnął do mnie, mając na myśli zwyczaj Phillotta posługiwania się wulgarnym językiem. — Znałem swego czasu pewnego żonatego człowieka — opowiadał kapitan — który miał zwyczaj zasypiać, trzymając rękę na głowie swojej żony. W związku z tym nie pozwalał jej nawet wkładać na noc czepka. Zdarzyło się tak, że zaziębiwszy się umarła, a on nie mógł zasnąć, dopiero gdy położył obok siebie na łóżku szczotkę do ubrania i trzymał na niej rękę, co zupełnie dobrze spełniało swe zadanie. Taka jest siła przyzwyczajenia. — A ja raz widziałem trupa poddanego galwanizacji — mówił pan Phillott. — A było to ciało człowieka, który za życia dużo zażywał tabaki, i jak tylko baterię podłączono do jego stosu pacierzowego, trup powolutku podniósł ramię i przyłożył palce do nosa, zupełnie jakby zażywał tabaki. — Pan to sam widział, panie Phillott? — zapytał kapitan, patrząc przenikliwie prosto w twarz pierwszego oficera. — Tak jest, panie kapitanie. — A czy często opowiadał pan tę historyjkę? — Bardzo często, sir. — Bo musi pan wiedzieć, że są tacy ludzie, co wskutek częstego opowiadania jakiejś historyjki sami w nią wierzą. Oczywiście nie nawiązuję do pana, panie Phillott. Niemniej jednak poleciłbym panu, żebyś nie opowiadał tej historyjki ludziom, którzy pana dobrze nie Znają, gdyż mogliby zwątpić w pańską prawdomówność. 42
— Zasadą moją jest. wierzyć we wszystko, co słyszę — zauważy! pan Phillott. — Czysta grzeczność tego wymaga. Tej samej uprzejmości oczekuję od innych. — Więc klnę się na moją duszę, że kiedy pan opowiada tę historię, to wykracza pan przeciw zasadom dobrego wychowania. Mówiąc o uprzejmości, powinien pan poznać jednego z moich przyjaciół, który całe życie był dworakiem i nie mógł się powstrzymać od ciągłych ukłonów. Widziałem, jak kłaniał się swemu koniowi i dziękował mu, gdy zsiadał z iniego, przepraszał szczeniaka za nadepnięcie na ogon, a gdy pewnego dnia wywrócił się na skrobaczce, zdjął przed nią kapelusz, tysiąckrotnie ją przepraszając za nieuwagę. — Oto znów siła przyzwyczajenia — rzekł 0'Brien. — W rzeczy samej, Panie Simple, czy nie skosztuje pan kawałeczka wieprzowiny? A może zrobi mi pan ten zaszczyt i wypije kieliszeczek wina? Lord Privilege nie bardzo byłby zachwycony tym obiadem, prawda, panie Simple? — Może raz dla urozmaicenia, ale nie na stałe, panie kapitanie. — To prawda. Wspaniałą rzeczą jest urozmaicenie. Tutejsi Murzyni tak mają dosyć solonej ryby i zupy ze strąków piżmowca, że dla urozmaicenia smaku zajadają błoto. Panie 0'Brien, jak zinakomicie zagrał pan dzisiaj tę sonatę Pleydela. — Miło mi, że moje granie nie dokuczyło panu kapitanowi. — Wręcz przeciwnie. Bardzo lubię dobrą muzykę. Moja matka była jej znakomitą odtwórczynią. Pamiętam, że wykonywała raz na fortepianie utwór, w którym musiała oddać burzę z piorunami. Odegrała go w sposób zadzi43
wiający i tak skutecznie, że gdy poszliśmy na podwieczorek, cała śmietanka okazała się skwaśniała tak jak i trzy beczki piwa znajdujące się w piwnicy. Po tym stwierdzeniu pan Phillott nie mógł już wytrzymać i wybuchnął głośnym śmiechem, a że właśnie podnosił do ust kieliszek z winem, zakrztusił się i opryskał cały stół i mnie, gdyż na nieszczęście siedziałem naprzeciw niego. — Bardzo pana przepraszam, panie kapitanie, ale myśl o tak znakomitym talencie była przezabawna. Pozwoli pan, że zadam mu pytanie? Skoro była burza, musiały być i pioruny. Czy nikt nie został zabity od elektrycznego p r ą du wytworzonego w fortepianie? — Nie, proszę pana — odparł kapitan Kearney mocno rozgniewamy. — Natomiast jej gra z e l e k t r y z o w a ł a nas, co prawie na jedno wychodzi. Może wypije pan ze mną kieliszek wina, panie Phillott, bo nie zdążył pan swego wypić. — Z prawdziwą przyjemnością — odparł pierwszy oficer widząc, iż posunął się za daleko. — A więc, moi panowie, wkrótce będziemy w krainie obfitości — rzekł kapitan. — Będę jeszcze krążył po morzu przez dwa tygodnie, a potem dołączę do admirała na Jamajce. Będziemy musieli wygotować meldunek o poderwaniu „Sylvii" (tak się nazywał ten bryg) i miło mi oświadczyć, że będę uważał za swój obowiązek wymienić w nim wszystkich tu obecnych, którzy się tak wyróżnili. Steward, kawy. Pierwszy oficer, 0'Brien i ja skłoniliśmy się na to pochlebne oświadczenie ze strony naszego kapitana, jeśli zaś o mnie chodzi, byłem zachwycony. Na samą myśl, że moje nazwisko będzie wydrukowane w urzędowej gazecie, sprawiając tym ogromną przyjemność moim rodzi44
com, k r e w napłynęła rrfl do policzków tak, że stałem się czerwony jak indyk. — K u z y n i e Simple — rzekł dobrodusznie kapitan — nie potrzebujesz się rumienić. Pańska postawa zupełnie na to zasługuje, a zawdzięczasz to panu Phillottowi, że doniósł mi o pańskiej waleczności. Wkrótce.wypiliśmy kawę i ja rad byłem, mogąc już wyjść z kabiny i zostać sam, żeby uspokoić swoje rozigrane myśli przepojone szczęściem. Nie pisnąłem o tym ani słowa innym kolegom, aby nie wzbudzać w nich uczucia zawiści lub niechęci. Spotkany później 0'Brien przestrzegł mnie, bym tego nie robił, byłem więc bardzo zadowolony z własnej przezorności.
Rozdział
XXXV
Swinburne kończy swoje opowiadanie o bitwie u Przylądka Św. Wincentego
W dwie noce później wypadła na mnie pierwsza wachta, przypomniałem więc Swinburne'owi o jego obietnicy opowiedzenia mi o biitwie u Przylądka Św. Wincentego. — To się wie, panie Simple, przyrzeczenia dotrzymam, ale muszę mieć jakiś zapłon, bo inaczej nie wypalę. — To chcecie mieć swoją szklaneczkę grogu przed czy potem? — Rzecz jasna, że przed, panie podchorąży. Proszę zejść na dół i przynieść, a ja tymczasem wypuszczę za pana log i tak przez calutką godzinę będziemy mieli spdkój, bo wiatr od morza utrzyma się, a żagle ciągną równiuteńko. Przyniosłem szklankę mocnego grogu, którą Swinburne wychylił duszkiem, po czym westchnął głęboko jakby z żalu, że już więcej nie ma. Kubek na razie zasztauowaliśmy w zagłębieniu kabestanu, a sami usadowiliśmy się na zwoju lin pod nadburciem podwietrznej. Swinburne, wziąwszy do ust nowy kawałek tytoniu do żucia, rozpoczął, jak następuje: — Więc, jak już mówiłem, panie Simple, stary Jervis wyruszył z całą swoją flotą w kierunku Przylądka Św. Wincentego. Straciliśmy 46
na samym początku jecfen okręt, i to trójpokładowiec „St George", iktóry siadł na mieliźnie i musiał wracać do Lizbony, ale wkrótce dołączyło do nas pięć liniowców wysłanych z Anglii, tak że razem było nas piętnaście okrętów. O mały włos, a bylibyśmy się pozbyli jeszcze jednego kamrata, bo stary „Culloden" i „Colossus" zderzyły się, no i „Culloden" bardziej był pokiereszowany, ale Troubridge, który nim dowodził, nie należał do tych, co unikają ciężkiej roboty i dopraszają się remontu, kiedy jest okazja zmierzenia się z nieprzyjacielem, więc załatał swój okręt tu i tam, jak się dało, i zameldował następnego dnia gotowość do wałki. On do tego izawsze był gotów, lecz czy tak samo nadawał się jego okręt, to całkiem inna sprawa. Ale jak to żartobliwie mówili marynarze, był z niego prawdziwy pistolet i można było na nim polegać, a znaczyło to, że wiedział, jak poprowadzić swój okręt do boju, a gdy już tam był, jak najlepiej na nim walczyć. Myślę, że to było na drugi dzień, kiedy przyłączył się do nas Cockburn na „Minerve", przywożąc ze sobą Nelsona wraz z wiadomością, że hiszpańskie dony goniły go, a za nami ruszyła w pościg cała ich flota. Łacno pan może zgadnąć, panie Simple, że nas na „Captainie" niemało uradowało przybycie Nelsona, bo wiedzieliśmy, że gdy on zetrze się z Hiszpanami, nasz okręt odegra poważną rolę, co się też i stało. Było trzynastego rano, gdy stary Jervis podniósł sygnał przygotowania do boju i uformowania zwartego szyku, co oznaczało, że stenga bukszprytu ma kryć rufowe okno poprzednika, a trzymaliśmy się tak blisko siebie, że można było przechodzić z jednego okrętu na drugi przez całą flotę, obojętnie, z podwietrznej czy zawietrznej. Tej nocy nigdy nie zapomnę, panie Simple, jak długo będę żył i dychał. Od czasu 47
do czasu słyszeliśmy dochodzący do nas Z Oddali od nawietrznej huk sygnałowych strzałów odpalanych przez działa hiszpańskiej floty i możesz pan sobie wyobrazić, jak na ten odgłos mocno zabiły nasze serca, jak czujnie wytężaliśmy słuch zbierając się grupkami to na bomach, to na pomostach od nawietrznej, aby przy każdym następnym strzale próbować odgadnąć z niego kierunek i odległość. Miałem właśnie pierwszą wachtę, a byłem wtedy sygnalistą, więc oczywiście oka nie mogłem zmrużyć, nawet gdybym nie wiem jaki był śpiący. Po skończonej wachcie nie mogłem zejść do swego hamaka, więc przestałem i wachtę poranną, co zresztą zrobiła większość naszych ludzi. A co się tyczy Nelsona, to ten calutką noc chodził po pokładzie ogromnie zdenerwowany. O świcie pogoda była mglista i widoczność słaba, że nie mogliśmy ich dojrzeć, ale tak około pięciu dzwonów stary „Cullodetn", który wprawdzie złamał sobie nos, ale nje stracił oczu, dał nam sygnałem znać, że dojrzał hiszpańską flotę. Stary Jervis powtórzył sygnał przygotowania do boju, ale mógł sobie oszczędzić tych kolorowych szmatek, by się nie zużyły i nie potargały, bo my byliśmy w pełnej gotowości, grodzie zwalone, osłony postawione, kule w lufach, talie nawleczone, reje podwiązane, proch podsypany, zapas kul na pokładzie i ogień wygaszony, a co więcej, panie Simple, cała załoga rwąca się do walki jak wszyscy diabli. Przed południem, tuż przed wybiciem sześciu dzwonów, mgła ustąpiła od razu, zupełnie jak w teatrze w Portsmouth, kiedy podniosą tego foka, co go opuszczają na scenie, a tu przed nami cała hiszpańska flota. Policzyłem je wszystkie co do jednego. „Ile ich jest, Swinburne?" — krzyknął Nelson. „Dwadzieścia sześć żaglowców, sir" — odpowiedziałem. Nelson chodził po pokładzie tam 48
i z powrotem, zacierając r^ce i śmiejąc się sam do siebie, a potem kazał sobie podać lunetę i wyszedł na pomost razem z kapitanem Millerem. „Swinburne, dobrze uważaj na admirała" — powiada. „Tak jest, sir" — odpowiadam. Widzisz pan, panie Simple, dwadzieścia sześć okrętów na piętnaście to wygląda na bardzo nierówne szanse. Ale tylko na papierze. My byliśmy innego zdania, znając różnice, jakie istnieją między tymi dwiema flotami. Było nas piętnaście okrętów liniowych, a wszystkie zapięte na ostatni guzik, w zwartym szyku, jak kostki domina w pudełku, i ludzie na nich rwący się do bitki. A u nich co? Dwadzieścia sześć, ale nie wiadomo gdzie co jest, tu uszykowane w dwie linie, a tam znowu dwie, a między nimi dziura, taki kawał morza w samym środku między nimi. I właśnie w tę dziurę, między ich okręty, popłynęliśmy pod pełnymi żaglami, a podnieśliśmy ich tyle, ile tylko można było unieść, bo widzisz pan, m a j ą c ich po obydwóch stronach korzystaliśmy z tego, że mogliśmy walczyć z obydwóch burt, co jest tak samo łatwe jak walczenie z jednej, a trwa krócej. Jak tylko wybiło siedem dzwonów, Troubridge otworzył bał i puścił w taniec z pół tuzina Hiszpanów tak, że dostali kręćka, czy chcieli, czy nie. Buch... buch... buch, buch! Och, panie Simple, cóż to za piękny widok, gdy wypali pierwsze działo i zaczyna się bitwa na całego. „Ten ma cholerne szczęście, ten Troubridge" — mówił Nelson, tupiąc nogami z niecierpliwości. Nasze okręty wkrótce wsiadły im na karki, i to mocno, zębami i pazurami (niech skonam, ale waliły w nie gradem ikul!), a stary Sir John na „Victory" rozwalił wszystkie okna burtowe hiszpańskiemu admirałowi taką miażdżącą całoburtową salwą, że ten ich okręt podskoczył do góry, jakby mu sam diabeł dał kopniaka. Na 4 — Peter Simple t. U
49
litość boską, przecież karetą można było wjechać przez jego rufę, bo salwa burtowa z „Victory" dosyć zrobiła miejsca. Fatalnie, że Wkrótce wszystko zostało zasnute dymem i my już nie mogliśmy rozeznać, jak sprawy stoją, zgadywaliśmy więc, ale wcale nie najgorzej. Tak jak mówią w teatrze, panie Simple, to był akt pierwszy, scena pierwsza, a teraz na nas miała nadejść kolej. Panu samemu zostawię sąd po tym, co opowiem, czy stary „Captain" nie był głównym aktorem i czy nie grał pierwszych skrzypiec wśród nich wszystkich. ChwileczkQ poczeikaj pan, musizę zerknąć na kompas, bo ten młody topowy drzemie i kiwa się nad kołem. Hej, słuchaj, Smith, czy zamykasz oczy, aby im było ciepło? A tymczasem pozwoliłeś, by okręt zlazł z kursu całe pół rumba! Uważaj, żebym nie posłał po innego sternika, taki będzie koniec, a potem ci powiem, dlaczego tak się stało. Jutro rano gęba ci się skrzywi, jak za karę dostaniesz wodę zamiast grogu. Cholery na ciebie nie ma. Trzymaj te swoje gały otwarte! Swinburne po tym łagodnym napomnieniu marynarza na sterze usiadł z powrotem i kontynuował swoje opowiadanie. — Cały ten czas, panie Simple, my na „Captainie" nie wystrzeliliśmy z działa ani razu, ale rwaliśmy całym pędem naprzód w największy gąszcz wroga. Było tam w czym wybierać, ale Nelson szukał czegoś wielkiego, zupełnie jak to robią mali chłopcy, gdy muszą wybrać sobie jabłko. I zaklinam się na tego flecistę, co grał Mojżeszowi, że był duży ten, ku któremu kazał się podprowadzić nawigacyjnemu. Był to czteropokładowiec, nazwany „Santissima Trinidad". Musieliśmy minąć kilka prawdziwych olbrzymów, które zadowoliłyby każdego rozsądnego człowieka, bo był tam przecież „San Josef" i „Salvador del Mondo" i „San Nicolas", 50
ale hic nie odpowiadało 'Nelsonowi, tylko ten cztaropokładowy okręt. Minęliśmy dzioby chyba sześciu z nich i jak tylko znaleźliśmy się na jego trawersie, na komendę: „Ognia!" wygarnęły wszystkie nasze działa naraz prosto w niego, aż nasz stary „Captain" zatoczył się po odpaleniu, jakby był pijany. Chciałbym, aby pan widział, jakiego łupnia daliśmy tej „Świętej Trójcy", rzeczywiście była ś w i ę t a , zanim skończyliśmy z nią. Podziurawiona jak sito, kilka furt tak postrzelanych, że stały się jedną, a z każdego szpigatu krew ciekła razem z wodą. Trzeba mu przyznać, że i on dzielnie stawiał czoło i dał nam wet za wet tak, że porządną zrobił „awarię wspólną" w naszej załodze. Wielu starych kapitanów przeniosło się na łono Abrahama, a jeszcze więcej musiało wziąć kurs na marynarski szpital w Greenwich. „Ognia w nich, chłopcy! Dobrze celować! — krzyczał Nelson. — Panie Thomas, skocz pan tani i powiedz, aby zmniejszyli ładunki, bo kule przechodzą na wskroś. Na dziobie i rufie ładować podwójne kule!" No i waliliśmy przez dobre pół godziny z dział, aż tak się rozgrzały od szybkiego strzelania, że podskakiwały do pokładników nad naszymi głowami, zrywając się z pierścieni, a przewiązy pękały jak sznurowadła. My tymczasem byliśmy tak roztaklowani, jakbyśmy dwa dni zdawali okręt w porcie Portsmouth. Czteropok łado wiec przepchał się ku przodowi, a Troubridge na starym poczciwym „Cullodenie" wszedł między nas i dwa inne hiszpańskie okręty, które waliły w nas jak w bęben. On zaś był świeżutki jak pączek i przyłożył im taką porcję, że mieli nad czym wydziwiać. Oni się jakoś otrząsnęli i zostali za naszą rufą, ale tam „Blenheim" wziął ich w obroty i tak ich pokiereszował, że znów zostali za rufą. Ale wpadli 4"
51
z deszczu pod rynnę, bo nadszedł „Orion", „Prince George" wraz z kilkoma innymi i dali im takiego łupnia, jakby im wszystkie kiszki chcieli wypruć. Niech skonam, jeśli oni zapomną dzień czternastego kwietnia i dobrze im tak! Czy nie dość było, że czteropokładowiec szedł na dwupokładowca, by jeszcze więcej zwaliło się na nas? Nie mogłyby te dziady podciągnąć się trochę na dżentelmenów? No, w każdym razie, panie Simple, dało to nam kilka minut wytchnienia, działa ostygły, a my mogliśmy naprawić szkody i zmyć krew z pokładów. Ale za to wymknął się nam ten czteropokładowiec, bo już drugi raz nie dało się do niego podejść. — Czy nie uważacie, Swinburne, że Hiszpanie nadają swoim okrętom dziwaczne nazwy? — Faktycznie tak jest, bo to wygląda prawie na grzech tak obrobić „Świętą Trójcę", jak myśmy to zrobili. Ale dlaczego przyszło im do głowy nazwać czteropokładowiec „Świętą Trójcą", biorąc pod uwagę, że jest ich tylko trzech: Ojciec, Syn i Duch Święty, tego nie umiem powiedzieć. Bill Saunders mówił, że ten czwarty pokład był dla papieża, który był taką samą ważną osobistością jak reszta, ale ja nie bardzo rozumiem, jak to jest. Więc ja, panie Simple, byłem głównym sygnalistą, sterczałem na rufie i nie należałem do obsługi żadnego działa. Natomiast miałem meldować wszystko, co widzę, ale tego nie było dużo, bo dym był bardzo gęsty. Od czasu do czasu mogłem tam na coś zerknąć jak przez dziury w kocu. Oczywiście, miałem uważać na admirała, ile się tylko dało, no nie po to, żeby dostrzegać jego sygnały, bo pan komodor Nelson nie byłby mi za to wdzięczny. Wiedziałem, że on nie znosi sygnałów podczas bitwy, więc nigdy nie zauważałem admiralskich szmatek, tylko starałem się zgadnąć, 52
co admirał zamierza. Podczas gdy naprawialiśmy uszkodzenia, mogłem zobaczyć, co robi reszta floty, o ezym opowiem. Skoro tylko stary Jervis doprawił hiszpańskiego admirała, wyostrzył do wiatru na lewym halsie i na czele czterech czy pięciu innych okrętów, minąwszy hiszpańską linię po nawietrznej, dołączył do Collingwooda, dowodzącego liniowcem „Excellent". Wtedy wszyscy przebili się przez hiszpańską linię, a prowadził „Excellent", on też pierwszy przeczesał „Salvadora del Mondo", zostawiając go innym do wykończenia, a sam zaatakował dwupokładowiec, w tej chwili zapomniałem, jak się nazywał, zmuszając go do opuszczenia bandery. Gdy tylko „Vietory" podszedł do burty „Salvadora del Mondo", ten naraz ściągnął banderę w dół, mając aż nadto powodów, żeby się poddać. No a teraz przychodzi kolej na starego „Captaina", by znów wkroczył na scenę. Rozstawszy się z czteropokładowcem, rozpoczęliśmy bój z hiszpańskim osiemdziesięciodziałowym „San Nicolas", a mocno już byliśmy w nim uwikłani, gdy nadpłynął nasz „Excellent" pod Collingwoodem. „San Nicolas" wiedząc, że salwa burtowa z ,,Excellent" pośle go na grzybki, dał ster na zawietrzną, by od niej nie oberwać, ale przy tym wpadł na „San Josefa", hiszpański trójpokładowiec, a my byliśmy pokiereszowani i niezdolni do manewru, przy tym tak zmordowani, że zataczaliśmy się jak pijani, toteż gdy Nelson zakomenderował, by dano ster prawo na burtę, i my się tam znaleźliśmy, cała trójika sczepiona razem, wpadająca sobie nawzajem pod armaty, miażdżąca podwięzia burtowe i dziurawiąca sobie rejami żagle. „Cała załoga do abordażu!" — ryknął Nelson, wyskoczywszy na hamaki i dając znaki obnażoną szpadą. „Hurra! Hurra!" — odpowiedziało mu grom53
kie echo ze wszystkich pokładów. J a k rozdrażnione pszczoły z ula wyroili się nasi ludzie, W jednej chwili każdy złapał jakiś berdysz, topór, pałasz czy pistolet (bo to się stało całkiem nieoczekiwanie, panie Simple) i skoczył na ten osiemdziesięciodziałowy okręt. Nasi ludzie W ciągu dwóch minut oczyścili ;z nieprzyjaciela pokłady wsadzając na dół wszystkich panów Hiszpanów. Ja byłem wśród abordażujących i znajdowałem się właśnie na głównym pokładzie, gdy zszedł do nas kapitan Miller, krzycząc: „Wracać natychmiast na górny pokład!" Weszliśmy więc na górę i jak pan myśli, panie Simple, po CO? Otóż po to, aby abordażować po raz drugi, ponieważ Nelson zdobywszy dwupokładowiec przysięgał, że musi wziąć i trójpokładowiec. No więc ruszyliśmy na górę i zaczęliśmy się wspinać na jego wysokie burty, jak kto mógł, i spadliśmy na jego pokład jak grad. Od razu rzuciliśmy się w stronę pokładu rufowego, kładąc* trupem każdego hiszpańskiego typka, jeśli stawiał opór, i tak w przeciągu pięciu minut ściągnęliśmy bandery z dwóch najwspanialszych okrętów hiszpańskiej floty. Jeśli to tym donom nie utarło rogów, to już nie wiem co. Trzeba było widzieć, jak się te stare kapitany klepały po plecach i ściskały sobie ręce, a komodor Nelson nic, tylko stał na pokładzie „San Josefa" i odbierał szpady hiszpańskim oficerom! A było ich tyle, że mogliby maszerować kręcąc kabestan i jeszcze by ich trochę zostało. No co, panie Simple, pohulaliśmy sobie czy nie? — Mogę tylko żałować, że mnie tam nie było, Swinburne. — Każdy marynarz mówi to samo, może mi pan wierzyć. — A co się stało z „Santissima Trinidad?" — Mogę dać słowo, że ten okręt bił się lepiej 54
niż inne, może właśnie dlatego, że miał o jeden pokład więcej. Przez długi czas wytrzymywał ogień naszych czterech okrętów, aż został zmuszony do opuszczenia bandery i trzeba przyznać, że nie przynosi mu to ujmy, biorąc pod uwagę, w jaką nawałnicę pocisków dostał się od samego początku. Ale nadpłynęła zawietrzna część hiszpańskiej floty, którą, że się tak wyrażę, mieliśmy po nawietrznej, w składzie jedenastu liniowców, śpiesząc mu z pomocą i otoczywszy go wyswobodziła. Nasze okręty zbyt mocno były pokiereszowane, aby zaczynać bitwę na nowo, admirał zaś dał sygnał zabezpieczyć pryzy. Flota hiszpańska wówczas zrobiła to, co powinna uczynić na początku, to znaczy utworzyła szyk torowy, a my nie tracąc czasu postąpiliśmy tak samo. Ale też obie strony miały dość walki. -— A waszym zdaniem, Swinburne, Hiszpanie dobrze walczyli? — Biliby się lepiej, gdyby wiedzieli jak. Donom odwagi nie brak, panie Simple,' ale jeden drugiego nie wspiera. Zauważ pan tylko, jak Troubridge pośpieszył nam z pomocą. Na Boga, panie Simple, t o był p r a w d z i w y t o w a r z y s z i Nelson dobrze o tym wiedział. Był on jego prawą ręką, ale sam pan rozumiesz, nie było tam miejsca dla d w ó c h Nelsonów. Hiszpańskie okręty zaatakowane trzymały się dzielnie, to musimy przyznać, ale dlaczego nie pilnowały swego miejsca w szyku? Gdyby trzymały się razem żeglując i zachowały należyty porządek, gdyby wszystkie walczyły tak dzielnie jak te, które zdobyliśmy, nie byłoby sprawą łatwą dla piętnastu okrętów osiągnąć zwycięstwo nad dwudziestoma sześcioma. To były bardzo nierówne szanse, nawet jeśli uwzględni się walor brytyjskich marynarzy. — W jaki sposób rozstaliście się? 55
— No CÓŻ, następnego ranka Hiszpanie byli od nas po nawietrznej, wiec tylko od nich zależało, czy bić siQ, czy nie. Raz to tak wyglądało, jakby już się prawie zdecydowali, bo skręcili do nas na wiatr, na co my wyostrzyliśmy, aby im pokazać, że jesteśmy gotowi zmierzyć się z nimi, ale potem jakoś się rozmyślili i wrócili na dawny kurs. Widać było, że nie chcą walczyć, a my też sobie tego nie życzyliśmy, i w nocy straciliśmy się z oczu, a w dwa dni później kotwiczyliśmy w zatoce Lagos wraz z naszymi czterema pryzami. Więc wiesz pan teraz, jak to wszystko wyglądało, panie Simple, a ja się tak nagadałem, że całkiem ochrypłem. Nie została panu przypadkiem jakaś kropelka, żebym mógł sobie przepłukać gardło? Byłby to naprawdę czyn miłosierny. — Myślę, że się coś dla was znajdzie, Swinburne, bo zasłużyliście sobie. Zaraz przyniosę.
Rozdział
XXXVI
List od wielebnego M'Gratha, który bawi się w dyplomację — Gdy ksiądz natknie się na księdza, dochodzi do rozgrywki — Wielebny 0'Toole nie daje się zmusić do niczego
Krążyliśmy jeszcze przez dwa tygodnie, a potem wziąwszy kurs na Jamajkę zastaliśmy tam naszego admirała kotwiczącego w Port Royal, ale sygnał dla nas nie pozwalał na rzucenie kotwicy i kapitan Kearney po zameldowaniu się admirałowi otrzymał rozkaz dostarczenia urzędowej poczty do Halifaxu. Wodę i żywność dowiozły ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu łodzie z okrętów, będących pod komendą admirała, i nim zapadł wieczór, my znów ruszyliśmy na morze, zamiast, jak tego oczekiwaliśmy, zabawiać się na lądzie. Trzeba było jednak wykonać rozkaz z Anglii, nakazujący posłać jedną fregatę do dyspozycji admirała w Halifaxie. Ja przynajmniej miałem tę satysfakcję, że kapitan Kearney dotrzymał słowa i wymienił moje nazwisko w meldunku, bo jego sekretarz pokazał mi kopię. W czasie podróży nie zaszło nic, co by było warte zanotowania, chyba tylko to, że kapitan Kearney bardzo źle się czuł przez ten czas i rzadko opuszczał kabinę. Był już październik, gdy rzuciliśmy kotwicę w porcie Hali£ax, dokąd Admiralicja spodziewając się nasze57
go przybycia przysłała dla nas listy. Ja nie dostałem żadnego, ale był list do 0'Briena od wielebnego M'Gratha o następującej treści; Mój drogi Synu, dobrym jesteś synem i to jest święta prawda, a diabli niech mnie porwą, czy byłbyś lepszym, gdybyś był moim własnym. Całej Twojej rodzinie zapewniłeś zadowolenie i pokój i oni już więcej nie biją się o ziemniaki, a to z tej przyczyny, że mają teraz ziemniaków, ile chcą, na dodatek świniaka, który jest Bożym stworzeniem. Twój ojciec wraz z matką, Twój brat i trzy siostry, wszyscy posyłają należne Ci podziękowanie wraz z błogosławieństwem, do którego możesz dodać i moje własne, Terencjuszu, które starczy za wszystkie od nich, bo czyż ja nie potrafię uwolnić Cię od czyśćca, tak między nami mówiąc? W związku z czym nie masz się co martwić i zostaw to mnie. Zmów tylko od czasu do czasu paternoster i gdy święty Piotr wpuści Cię do środka, nie będzie mógł Ci zarzucić, że wkupiłeś się do królestwa niebieskiego, bo w ten sposób tylko cesarze i królowie dostają się do nieba. Twój list z Plymouth bezpiecznie dotarł do moich r ą k . Barney, listonosz, opuścił go na ziemię pod naszymi drzwiami, a tymczasem największy warchlak złapał go w pysk i zaczął uciekać, ale ja spostrzegłszy to przemówiłem do niego, on zaś wiedząc, że umiem lepiej czytać niż on, wypuścił list z pyska, takie to z niego mądre stworzenie! Skoro tylko przetrawiłem treść listu — a całe szczęście, że ja to uczyniłem, a nie świnia — po spożyciu posiłku, ująwszy swój gruby kij, wyruszyłem do Ballycleuch. Więc jak wiesz, Terencjuszu, jeśli nie zapomniałeś, a jeśli tak, to Ci przypomnę, jest tam taka dość zarozumiała osóbka, sprzedająca sa58
mogon, podająca się za panią 0'Rourke, żonę kaprala 0'Rourke, zabitego czy w ogóle nieżywego, nie wiem dokładnie, ale to nieważne. Niech mnie diabli wezmą, jeśli uwierzę, by jakikolwiek kapłan pobłogosławił jej małżeństwo, chociaż ona się zaklina, że wzięła ślub na skale Gibraltaru — może to jest i mocna skała, ale nie opoka zbawienia, jaką stanowi siedem sakramentów, spośród których jednym jest małżeństwo. Benedicite! Pani 0'Rourke pozwala sobie nieraz na szyderstwa i kpinki z księży i gdyby nie to, że łagodzi te swoje bezczelne powiedzonka szklaneczką najlepszego bimbru, a czasem i dwiema, co oznacza pewien szacunek dla kościoła, ekskomunikowałbym z ciałem i duszą nie tylko ją, ale każdego, kto macza wargi w napoju jej fabrykacji. Ale z tymi kpinkami musi przestać, bo jak ją ostrzegam, gdy będzie stara i brzydka, wóda całego świata jej nie pomoże. Ale teraz to zgrabna z niej kobieta i nie miałbym sumienia pomagać szatanowi w zdobyciu ładnej niewiasty. Otóż ta pani 0'Rourke zna każdego i wie wszystko, co się dzieje w całej okolicy, a język ma taki, że jak go rozpuści, to nie da mu spocząć ani na chwilę. „Dzień dobry, pani 0'Rourke" — powiadam. „A życzę przyjemnego dzioneczka i wam, wielebny księże — mówi ona z uśmiechem. — Co księdza t u t a j sprowadza? Czy wybrał się ksiądz w podróż, by kupić prawdziwe drzewo z Krzyża Świętego, czy ma wyspowiadać jakąś ładną dziewczynę, księże M'Grath, czy też tylko na szlaneczkę bimbru i pogaduszki z panią 0'Rourke?" „To fakt, że chętnie znalazłbym prawdziwe drzewo z Krzyża Świętego, ale podejrzewam, że jeszcze takie nie wyrosło w tym waszym mieście Ballycleuch. A co do wyspowiadania takiej ładnej szelmutki jak pani, pani 0'Rourke, 59
to nie miałbym nic przeciwko temu, bo wyznałaby mi ona tylko połowę swoich grzechów, nie sprawiając żadnego kłopotu, prawdą zaś jest, że przyszedłem ta tylko po to, by z panią pogawędzić, ślicznotko, i skosztować tej znakomitej wódeczki, jedynie dla dezynfekcji i przepłukania gardła". Wobec tego pani 0'Rourke nalewa szklaneczkę tego szlachetnego napoju, którą wychylam za jej zdrowie, a stawiając pustą na stole, powiadam: „Więc macie tu nowego przybysza w tych stronach, pani 0'Rourke?" „Ja też coś 0 tym słyszałam" — rzeoze ona. A zauważ, Terencjuszu, że tak niby zgadując od razu dowiedziałem się o tym fakcie. „Ktoś mi mówił, że to jest Szkot i gada tak, że nikt go nie może zrozumieć" — powiadam. „Nic podobnego — mówi ona. — To jest Anglik i mówi całkiem zrozumiale". „Ale co człowiekowi strzeliło do głowy, by zjawić się tu i osiedlić, będąc samotnemu jak palec". „Ładnie samotny, księże M'Grath! — rzecze ona. — Czy chłop jest samotny m a j ą c żonę 1 dzieci, a jeszcze jedno za łaską Boga właśnie w drodze?" „Ale mnie się widzi, że te chłopaki to nie są jego własne dzieci" — mówię. „Znowu strzeliliście kulą w płot, księże M'Grath — powiada ona. — To są jego rodzone dzieci, tylko że nie chłopcy, a dziewczęta. Zdaje się, że dobrze wam zrobi, księże, przyjść od czasu do czasu do naszego miasteczka Ballycleuch, by zasięgnąć języka". „Święta prawda, pani 0'Rourke — powiadam. — A czy znalazłby się taki, co wiedziałby o wszystkim lepiej od pani?" Widzisz, Terencjuszu, mówiłem wszystko od60
wrotnie, czyli jak mówią, vice versa, co do treści Twego listu, bo pamiętaj, mój Synu, że z kobiety wyłuskasz sekret tylko przez sprzeciwianie się jej, a nie przekonując ją. Wobec tego mówiłem dalej: „A swoją drogą to hańba, proszę pani, żeby dżentelmen przywoził z Anglii całą paczkę swojej leniwej angielskiej służby, kiedy jest tyle porządnych chłopców i dziewcząt tutaj na miejscu, którzy mogliby mu słyżyć". „Znowu strzeliłeś byka, księże M'Grath — mówi ona. — Niech mnie diabli, jeśli kogoś przywiózł stamtąd! Wszystkich wynajął tutaj. Jest przecież ta Ella Flanagan za pokojówkę, a Terence Driscol służy za lokaja, a jak doskonale wygląda w tej nowej liberii, gdy przychodzi tutaj po gazety. A czy nie ma tam też Moggy Cala, żeby im gotowała, i ładnej Mary Sullivan, by karmiła dziecko, jak tylko przyjdzie na świat?" „Czy to ta sama Mary Sullivan — powiadam — która wyszła za mąż trzy miesiące temu, a już teraz spodziewa się dziecka i rozsypie się lada moment równocześnie ze swoją panią?" „To ta sama, a wie ksiądz, z jakiego powodu?" — mówi pani 0'Rourke. „Niech mnie diabli wezmą. Skąd mogę wiedzieć?" „A właśnie z tego, żeby mogła odesłać precz swoje własne dziecko natychmiast po urodzeniu, a karmić swoim mlekiem to angielskie niemowlę, co ma przyjść na świat, bo angielska ]ady jest zbyt wielką damą, żeby dzieciak wisiał jej u piersi". „A przypuśćmy, że dziecko Mary Sullivan urodzi się później, co będzie wtedy? Powiedz pani sama, pani 0'Rourke, jako rozsądna kobieta". 81
„Co wtedy? — mówi ona. — Och! wszystko jest załatwione, bo Mary powiada, że zlegnie 0 tydzień wcześniej niż jej pani. Więc wszystko będzie w porządku, kaięże M'Grath". „Ale czy nie widzi pani, a przecież taka z pani rozgarnięta niewiasta, pani 0'Rourke, że młoda dziewczyna, która tak się pomyliła w rachunkach, spodziewając się dziecka w trzy miesiące po ślubie, mogła też zrobić małą pomyłkę w tej porodowej arytmetyce?" „Nic się nie bójcie, księże M'Grath. Mary Sullivan dotrzyma słowa i żeby nie zawieść swojej pani i nie stracić miejsca, będzie wolała spaść ze schodów, a czy przez to nie zlegnie dość wcześnie?" „Oto co się nazywa wierna, dobra służąca, starająca się uczciwie zarobić na swoją płacę — powiedziałem. — Pozwoli pani, że naleję sobie jeszcze jedną szklaneczkę, pani 0'Rourke. To fakt, że pani wie o wszystkim, a do tego taka z pani ślicznotka". „Dajcie mi spokój, księże M'Grath, i proszę mnie tak nie szczypać". „A bo zobaczyłem, że taka wielka pchła skacze po pani sukni, moja droga, nic więcej". ,-Bardzo Wam, księże, dziękuję za fatygę, ale następnym razem, jak zechcecie zabijać moje pchły, zaczekajcie, aż znajdą się w przyzwoitszym miejscu". „Pchły jak to pchły, pani O'Rourke. Musimy je łapać gdzie, jak i kiedy nam się tylko da, więc bez obrazy. Życzę pani spokojnej nocy... a do spowiedzi kiedy pani przyjdzie?" „Według mnie mam za dużo na sobie pcheł, żeby iść do was do spowiedzi, księże M'Grath, 1 to jest święta prawda. Więc życzę szczęśliwej drogi z powrotem do domu". Otóż, mój Synu, po uzyskaniu informacji od pani 0'Rourke wróciłem z powrotem do 62
r
Ballyhinch, gdy usłyszałem, że coś się tam dzieje w tym starym dworze w Ballycleuch. Natychmiast ruszyłem w drogę i udałem się prosto do dworu, bo przecież księża zawsze powinni być miłe widziani przy wszystkich urodzinach, ślubach i zgonach, ogromnie będąc użyteczni w owych okazjach... i któż mi otwiera drzwi, jak nie wielebny OToole, największy opryszek wśród księży w całej Irlandii. Czyż to nie on ukradł konia i ocalił swoją szyję tylko ze względu na stan duchowny? Czyż dał kiedy rozgrzeszenie młodej kobiecie^ nie wpędzając jej znów do grzechu? „A czegóż to życzy sobie tutaj wielebny M'Grath?" — powiada on, przytrzymując drzwi. „Wstąpiłem po prostu, żeby się dowiedzieć, co słychać i co się tu dzieje". „Więc jeśli chodzi o ścisłość — rzecze on — powiem, że wszyscy czujemy się bardzo dobrze, a jak wam nie wstyd, księże M'Grath, przyłazić tutaj i wścibiać nos w sprawy mojej trzódki, skoro wiadomo, że jestem spowiednikiem całego tego domu?" „Może to być — powiadam — ale chciałem się tylko dowiedzieć, co pani wydała na świat". „ D z i e c k o " — rzecze on. „Coś takiego! — mówię. — Tysięczne dzięki za informację, a proszę łaskawie mi powiedzieć, co urodziła Mary Sullivan?" „Także d z i e c k o — powiada on. — A teraz, skoro jest wszystko wiadomo, życzę dobrej nocy, księże M'Grath". I ten wstrętny brutal zatrzasnął mi drzwi przed samym nosem. „A kto to ukradł konia, może ja?" — krzyknąłem, ale on tego nie słyszał, a szkoda. Więc jak widzisz, drogi Chłopcze, że czegoś się dowiedziałem, aczkolwiek w żadnym wypadku nie było to, czego chciałem, ale ja jesz63
cze pokażę temu wielebnemu 0'Toole, że nie może się mierzyć z księdzem M'Grathem. Jednakże to, czego się dowiesz, musi być zachowane do następnego listu ze względu na to, że w tym liście nie da sie tego zrobić. Ziemniaki wyglądają nieźle, ale nie można tego powiedzieć o ubraniu, szkoda, że o d z i e ż nie rośnie na drzewach w naszej kochanej Irlandii, więc gdybyś tak przysłał swój kwartalny żołd albo trochę pieniędzy z pryzów, to bardzo przyczyniłoby się do przyzwoitego wyglądu całej rodziny. Nawet moja sutanna staje się zanadto ś w i ę t a , jak na proboszcza. Ja tam o to nie stoję, ale ta bestia, wielebny 0'Toole, ma sutannę nowiusieńką... ja nie wierzę, by przyszedł do niej uczciwą drogą, jak ja do swojej, ale tak czy owak nowa sutanna zawsze wygląda lepiej niż stara, to fakt. Tyle na razie od kochającego Cię przyjaciela i spowiednika %
Uirtagha M'Gratha
— Teraz sam widzisz, Piotrusiu — rzekł 0'Brien po przeczytaniu listu — iż twój stryjaszek, udając się do Irlandii, zamierzał spłatać figla. Czy dwójka tych dzieci jest chłopcami czy dziewczynkami, czy dziecko twego stryja jest chłopcem, a tamtr. drugie dziewczynką w tej chwili nie możemy się dowiedzieć. Jeżeli jakaś zamiana była potrzebna, to została z pewnością dokonana, ale ja napiszę do wielebnego M'Gratha, żeby się dowiedział, jeśli to możliwe, całej prawdy. Czy nie dostałeś listu od swego ojca? — Niestety żadnego, a szkoda, że nie dostałem, bo mój ojciec z całą pewnością nie omieszkałby napisać na ten temat. — No, mniejsza z tym, nie ma co marzyć 64
o tej sprawie. Trzeba się będzie postarać, by po powrocie do Anglii nie zasypiać gruszek w popiele, a tymczasem musimy polegać na księdzu M'Grathie. Pójdę napisać do niego, póki mam to wszystko w głowie. 0'Brien napisał swój list i nie było więcej o tym mowy.
! — Pet w simple Ł. II
Rozdział
XXXVII
Kapitan Kearney choruje — Pisze testament i wymyśla gruszki na wierzbie na korzyść zainteresowanych — W tym wypadku podatek spadkowy nie doprowadzi do ruiny — Podpisuje, pieczętuje i umiera
Kapitan, jak to było jego zwyczajem, udał się na ląd, obierając kwaterę w domu siwego przyjaciela, to znaczy jakiegokolwiek znajomego lub uprzejmego dżentelmena, który zaprosił go do siebie na obiad i na noc. To zupełnie wystarczało kapitanowi Kearneyowi, by z pełną walizką zostać tam na kwaterze ani myśląc ruszyć się stamtąd przed odpłynięciem okrętu, chyba żeby dostał jakieś korzystniejsze zaproszenie. Tego rodzaju postępowanie uważano by w Anglii za nadużywanie gościnności, ale w naszych koloniach i osadach za granicą, gdzie towarzystwo jest skazane na siebie, każda nowość jest pożądana, osoba zaś tak zabawna, jak kapitan Kearney, zawsze jest mile widziana, więc pozwalano mu gościć, jak długo sobie życzył. Każdy marynarz zgodzi się, że IIalifax jest jednym z najprzyjemniejszych portów, w jakich okręt może kotwiczyć. Wszyscy są gościnni, pogodni, chętni dać innym okazję do zabawy i samemu z niej skorzystać. Jest to więc najgorsze miejsce, do którego można wysłać okręt, żeby się szybko wyposażył, chyba że 66
znajduje się tam admirał, mający oko nad codziennym postępem robót, i energiczny komisarz, który wymógłby na stoczni spełnienie wszystkich dezyderatów. Gdy przybyliśmy, admirał już tam był i nie zostalibyśmy tam dłużej, gdyby nie zły stan zdrowia kapitana Kearneya, któremu tak się pogorszyło, że w momencie naszej gotowości morskiej lekarz był zdania, iż nie można mu pozwolić, by udał się na morze. Posłano w akwen naszego patrolowania inną fregatę, a my bezczynnie tkwiliśmy w porcie, pocieszając się tym, że choć nie zarabiamy pieniędzy na pryzach, przynajmniej czujemy się bardzo szczęśliwi, a większość naszych oficerów zakochana była po uszy. Nasz pobyt w Halifaxie trwał już około trzech tygodni, gdy w chorobie kapitana Kearneya nastąpiła gwałtowna zmiana na gorsze. Stan jego trudno by nawet nazwać chorobą. Od dawna cierpiał z powodu zdradliwego wpływu, jaki wywierał na niego tropikalny klimat, i aczkolwiek ustawicznie doradzano mu, by zwolnił się ze służby 1 zaczął się leczyć, nigdy się na to nie zgodził. Widać było, jak niknie w oczach. Po kilku dniach był taki chory, że na żądanie chirurga marynarki zgodził się na przeniesienie go do szpitala, gdzie mógł mieć lepszą pielęgnację niż w domu prywatnym. Był tam zaledwie dwa dni, gdy już przysłał po mnie, wyrażając życzenie, bym przebywał w szpitalu wraz z nim. — Wiesz, Piotrze, że jesteś moim kuzynem, a człowiek chętnie widzi swoich krewnych przy sobie, gdy jest chory, przenieś więc swoje kiamoty na ląd. Lekarz obiecał mi dać ładny pokoik wyłącznie dla ciebie, a ty będziesz siedział cały dzień przy mnie. Ja oczywiście nic przeciwko temu nie miałem, żeby być przy nim, uważając to za swój s»
67
obowiązek, muszę jednak powiedzieć, Że nie potrzebowałem czynić żadnego wysiłku, by go zabawiać, gdyż to on bawił mnie eały czas. Nachodziły mnie jednak poważne myśli i nie mogłem pozbyć się bardzo przykrego wrażenia, jakie wywierał na mnie widok leżącego w tak niebezpiecznym stanie człowieka, gdyż lekarze orzekli, iż jego powrót do zdrowia jest niemożliwy, bez przerwy przez cały dzień plotącego łgarstwa. Musiało to naprawdę być u niego wrodzone i jak mówił Swinburne, jeśli powiedział prawdę, to jedynie przez omyłkę. — Piotrze — rzekł pewnego dnia. — Tu jest ogromny przeciąg. Zamknij drzwi i nałóż więcej węgla. — Kominek nie ciągnie dobrze, jeśli drzwi nie są otwarte, sir — odparłem. — To zdumiewające, jak ludzie mało rozumieją istotę tych rzeczy. Gdy ja budowałem sobie rezydencję zwaną Walcot Abbey, nie było tam ani jednego komina, który by dobrze ciągnął. Posłałem więc po architekta i zwymyślałem go, ale on nic na to nie umiał poradzić i sam musiałem to zrobić. — A czy panu kapitanowi to się udało? — Pytanie! Oczywiście, załatwiłem to doskonale. Gdy pierwszy raz rozpaliłem na kominku i otworzyłem drzwi, przeciąg był tak wielki, że mój mały chłopak William, stojący właśnie w przeciągu, byłby wciągnięty do komina, gdybym go nie złapał za sukienkę, która zresztą już się zaczynała palić. — Panie kapitanie, to musiał być chyba huragan! — No, nie, tak źle nie było, ale z tego widać, do czego może doprowadzić brak filozoficznego załatwienia tych spraw. Nie mamy huraganów w Anglii, mój Piotrusiu, ale wi63
działem, bardzo ładną t r ą b ę powietrzną właśnie tam, w Walcot Abbey. — Czy być może, sir? •— No tak. Cztery kwadratowe stogi obcięła na okrągło, przez co straciłem dwadzieścia ton siana, stojące u wejścia żelazne latarniane słupy skręciła tak, jak delfin skręca harpun, i porwała maciorę z całym jej miotem prosiąt ze stujardowej odległości za domem i wylądowała je bezpiecznie z frontu domu, a żadnej się nic nie stało, tylko stara locha zwichnęła sobie łopatkę. — Nie do wiary, sir! — No tak, a najdziwniejszy fakt, że w stogu było dużo szczurów i razem z sianem zostały porwane w powietrze. Więc oczywiście zgodnie z prawem grawitacji spadały w dół prędzej niż siano i gdy tamtędy przechodziłem z moją charcicą, a raczej terierką, jeden szczur upadł tuz przy niej, a ona naturalnie go zabiła i komicznie to wyglądało, jak zadzierała łeb do góry, czekając aż więcej ich spadnie. — J a k pan kapitan powiedział? Charcica czy terierka? — Jedno i drugie, Piotrze. Była charcicą, ale tropiąc zwierzynę złamała sobie na jakimś pniaku przednią łapę. Kazałem amputować pozostałe trzy i zrobiła się z niej kapitalna terierka. To była moja wielka faworytka. — Coś takiego czytałem w opowieściach barona Miinchhausena. — Panie Simple — rzekł kapitan podnosząc się na łokciu i patrząc mi surowo w twarz. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Nic ponadto, sir, że o czymś takim czytałem w jakiejś historyjce. — Bardzo możliwe, gdyż wielka sztuka zmyślania polega na opieraniu się na faktach. Są tacy, co potrafią 2 muchy zrobić słonia, zaś w §9
naszych czasach prawda i fantazja tak się ze sobą zlewają, że zaczyna się już nawet wątpić w samą prawdę. — Święte słowa, sir — odparłem, a że on nic nie mówił od kilka chwil, odważyłem się przynieść mu do łóżka swoją Biblią, jak gdyby to miała być lektura dla mnie. — Co ty tam czytasz, Piotrze? — zapytał. — Tylko jeden rozdział w Biblii, sir — rzekłem. — Czy chciałby pan, żebym poczytał na głos? — O tak. Ja bardzn lubię Biblię, ta księga zawiera p r a w d ę , Piotrze. Przeczytaj mi o tym, jak Jakub oszukał Ezawa miską soczewicy i otrzymał błogosławieństwo swego ojca. — Pomyślałem, że to rzecz szczególna, iż wybrał właśnie to miejsce, gdzie boskim zrządzeniem kłamstwo zostało uwieńczone nagrodą i powodzeniem. Gdy skończyłem, on poprosił, bym mu coś jeszcze przeczytał, Więc otworzyłem Dzieje Apostolskie i , z a c z ą ł e m ten rozdział, gdzie Ananiasz wraz z Safirą padli martwi, a gdy dobiegłem do końca, on rzekł do mnie bardzo poważnie: — To powinno być doskonałą przestrogą dla młodzieży, aby wiedziała, że nie należy nigdy odbiegać od prawdy. Pamiętaj, Piotrze, aby twoją dewizą było „mówić prawdę i strzec się szatana". Po tej jego uwadze odłożyłem księgę, gdyż było dla mnie rzeczą jasną, że on nie zdaje sobie sprawy ze swojej skłonności, a nie mając poczucia winy, czy może okazać skruchę i obiecać poprawę? Z każdym dniem stawał się coraz słabszy i bardziej wyczerpany, tak iż w końcu z trudem mógł się podnieść na łóżku. Pewnego wieczora tak rzekł do mnie: — Piotrze, muszę zrobić testament, nie znaczy to, że zaraz wyciągnę kopyta, ale obowiąz70
kiem każdego człowieka jest zaprowadzić porządek w swoich sprawach. Zresztą będę miał z tym trochę zabawy, więc bierz pióro, papier i usiądź tu przy mnie. Zrobiłem, jak sobie życzył. — Pisz, Piotrze, że ja, Anthony George William Charles Huskisson Kearney (Anthony to po moim ojcu, George dano mi na chrzcie po obecnym regencie, zaś William i Charles, by u c z c i ć panów Pitta i Foxa, gdyż trzymali mnie do chrztu, natomiast Huskisson ma na imię m ó j dziadeczny stryj, którego m a j ą t e k na mnie przechodzi, a że ma teraz osiemdziesiąt trzy lata, więc już niebawem). Napisałeś to wszystko? — Tak jest, sir. — Będąc zdrów na umyśle, niniejszym czynię moją ostatnią wolę, wyrażoną w tym testamencie, unieważniając tym samym wszystkie poprzednie. — Tak, sir. — Zapisuję mojej ukochanej żonie, Auguście Charlocie Kearney (nazwano ją tak po królowej i księżniczce Auguście, które trzymały ją przy chrzcielnicy), całe moje domowe urządzenie, jak meble, obrazy, srebra stołowe i domy do jej wyłącznego i swobodnego użytku tudzież rozporządzenia po jej śmierci. Napisałeś? — Tak jest, sir. — Również z odsetek od wszystkich moich pieniędzy, ulokowanych w trzyprocentowych papierach wartościowych po obniżce, z dożywoci i reszty znajdującej się w rękach mego pełnomocnika ma korzystać do końca życia. Po jej śmierci należy wszystko przekazać po równej połowie moim obojgu dzieciom, a to Williamowi Mohamedowi Pctiomkinowi Kearneyowi i Karolinie Anastazji Kearney. Już to zapisałeś? — Tak, panie kapitanie. U
— A więc teraz zajmiemy się moimi nieruchomościami. Moją posiadłość w hrabstwie Kent (zaraz, jak się ona nazywa?), Walcot Abbey, moje trzy m a j ą t k i rolne w Dolinie Aylesbury i obszary bagienne w hrabstwie Norfolk zapisuję moim obojgu dzieciom, wymienionym powyżej, przy czym dochody z tych dóbr mają być składane, a po odjęciu wszelkich niezbędnych wydatków na wykształcenie dzieci mają służyć do ich wyłącznego użytku i dla ich dobra. Czy tak zapisałeś? — Jeszcze nie, sir... „wyłącznego użytku i dob r a ' . Już mam, panie kapitanie. — Do czasu osiągnięcia przez nich pełnoletności, czyli dwudziestu jeden lat, lub gdy moja córka wyjdzie za mąż, za zgodą egzekutorów mego testamentu należy wszystko uczciwie i dokładnie oszacować i rozdzielić między oboje. J a k widzisz, Piotrze, nie czynię żadnej różnicy między dziewczętami a chłopcami. Dobry ojciec zostawi jednemu dziecku dokładnie tyle samo co drugiemu. No, muszę nieco odsapnąć. Zdumienie moje nie miało granic. Powszechnie było rzeczą wiadomą, że kapitan Kearney nie posiada nic, z wyjątkiem swojej gaży, i że nadzieja na zdobyczne pieniądze z pryzów, jakie miały iść na utrzymanie jego rodziny, skłoniły go do pozostawania tak długo w Indiach Zachodnich. To było takie śmieszne, a jednak nie mogłem się śmiać, powstrzymywało mnie smutne uczucie, gdy widziałem przed sobą taki przykład wyraźnego obłędu. — Jedźmy dalej, Piotrusiu — rzekł kapitan po kilku minutach przerwy. — Mam do zapisania kilka legatów. Pierwszy zapis jest dla całej mojej służby, po pięćdziesiąt funtów szterlingów dla każdego i dwa garnitury żałobnego stroju, memu bratankowi Tomaszowi Kearneyowi z Kearney Hall w hrabstwie 68
Yorkshire zapisuję szpadę, ofiarowaną mi przez Wielkiego Sułtana. Dawno mu ją obiecałem, mimo iż posprzeczaliśmy się i nie rozmawiamy z sobą od łat. Ja zawsze dotrzymuję słowa. Srebra stołowe, będące darem kupców i subskrybentów Lloyda, zostawiam memu zacnemu przyjacielowi księciu Newcastle. Napisałeś już? — Tak jest, sir. — Co zaś do tabakierki, ofiarowanej mi przez księcia Potiomkina, zapisuję ją admirałowi Sir Izaakowi Coffinowi, a równocześnie umarzam zabezpieczenie hipoteczne, jakie mam na jego posiadłości na wyspach Madeline w Ameryce Północnej. Zaraz przy tej sposobności zapisuję mu też worek tabaki, będący darem deja Algieru. Skoro ma tabakierkę, niech ma i tabakę. Masz to już zapisane? — Tak, panie kapitanie. — No, teraz muszę i tobie coś po sobie zostawić, Piotrze. — Panie kapitanie, nie ma o czym mówić. — Nie, nie, Piotrze, nie wolno mi zapominać o swoim kuzynie. Zaraz, co by to mogło być? Już mam. Dostaniesz moją bojową szablę. A to zacna sztuka, powiadam ci. Swego czasu pojedynkowałem się nią w Palermo, przebijając na wylot pewnego sycylijskiego księcia, że utkwiła tak mocno, iż musiałem posyłać po dwa konie pocztowe, aby ją wyciągnąć. Zapisz ją jako legat dla mego kuzyna Piotra Simple'a. Zdaje się, że to byłoby wszystko. A teraz co do moich egzekutorów. Będę prosił, aby moi szczególni przyjaciele, a to hrabia Londonderry i markiz na Chandos wraz z panem Johnem Lubbockiem, bankierem, byli wykonawcami mego testamentu i zostawiam każdemu z nich po tysiąc funtów za fatygę w dowód mego szacunku. Na tym zakończymy, Piotrze. Mając na uwadze, że zostawiam tak dużo nieruchomoś13
ci, trzeba mieć trzech świadków, zawołaj więc jeszcze dwóch, a ja podpiszę w waszej obecności. Rozkaz został wykonany i ten dziwaczny testament prawomocnie zatwierdzony. Nie muszę chyba dodawać, że nawet te prezenty, jakie miał rzekomo otrzymać, sam kupował w różnych czasach, ale tak wielka była siła władającej nim do ostatka namiętności. Pan Phillott i 0'Brien jak również inni oficerowie odwiedzali go od czasu do czasu, on zaś zawsze był pogodny i wesół, okazując zupełną obojętność, jeśli chodzi o swój stan, mimo że w pełni zdawał sobie z niego sprawę. Jego historyjki stawały się coraz bardziej fantastyczne, tym bardziej że co do ich prawdopodobieństwa nikt nie wyrażał najmniejszej wątpliwości. Pozostałem w szpitalu jeszcze przez tydzień, gdyż widać było wyraźnie, że kapitan Kearney jest umierający. Przyszedł lekarz, a zbadawszy mu puls, oświadczył, że jednego dnia nie przeżyje. Było to w piątek i z całą pewnością wystąpiły wszelkie objawy zbliżającego się zgonu. Był tak wyczerpany, że nie mógł wyraźnie mówić, nogi miał zimne, oczy szkliste i gałki wywrócone. Lekarz pozostał przy nim przez godzinę, zbadał ponownie puls i potrząsając głową rzekł do mnie szeptem: — Już skończył. — Skoro tylko lekarz wyszedł z pokoju, kapitan Kearney otworzył oczy i skinął na mnie, bym podszedł do niego. — To jest skończony dureń, Piotrze — rzekł. — On myśli, że wydaję z siebie ostatnie tchnienie, ale ja wiem lepiej. Wynoszę się z tego świata, to fakt, ale przed przyszłym czwartkiem jeszcze nie umrę. I rzecz dziwna, od tej chwili jakby odzyskał siły, a chociaż zameldowano o jego śmierci i admirał podpisał rozkaz mianujący jego tymcza74
sowego następcę, nazajutrz Kapitan Kearney, ku zdumieniu wszystkich, jeszcze żył. Trwał w tym stanie między życiem a śmiercią aż do następn e g o czwartku, to jest tego dnia, w którym zapowiedział, że umrze. Już rano widać było wyr a ź n i e , jak szybko zbliża się koniec. Koło poł u d n i a jego oddech stał się bardzo przytłumiony i nieregularny, było oczywiste, że umiera, w gardle zaczęło się rzężenie, a ja czuwał e m p r z y łóżku, czekając na jego ostatnie tchnienie, gdy on ponownie otworzył oczy i skinąwszy na mnie z wysiłkiem, bym skłonił ku niemu nisko głowę, żebym mógł słyszeć, co mówi, zdołał z ogromną trudnością i charkoczącym s z e p t e m wypowiedzieć te słowa: — Piotrze, już odchodzę... ale ten... charkot... w moim gardle... nie jest oznaką śmierci, bo znałem jednego... który ż y ł... z t y m c h a r kotem w gardle... prizez s z e ś ć t y g o d ni. Opadł w tył, powiedziawszy wraz z ostatnim tchnieniem swoje prawdopodobnie największe łgarstwo. W ten sposób zmarł ten niezwykły osobnik, który pod każdym innym względem zasługiwał na szacunek. Był człowiekiem uprzejmym i dobrym oficerem, ale czy to wskutek jakiejś wady w usposobieniu, czy też z przyzwyczajenia lub z natury nie umiał mówić prawdy. Mówię „z natury", gdyż spotkałem się z występnym nałogiem kradzieży równie silnym i zupełnie nie dającym się wykorzenić. Był to młody nasz kolega z tej samej mesy, pochodzący z dobrej rodziny, zaopatrywany w pieniądze prawie bez ograniczeń, jeden z najhojniejszych chłopców, z otwartym sercem, jakich znałem. Gotów był oddać zawartość swojej sakiewki i kuferka każdemu ze swoich kolegów, a jednocześnie kradł wszystko, co mu w rękę wpadło. Widziałem, .75
jak potrafił obserwować godzinami, co by Ukraść, i to coś, z czego nie miał żadnej korzyści, jak na przykład jakiś trzewik nie do pary i w dodatku za mały na jego stopę. To co ukradł, rozdawał lub wydał następnego dnia, ale powstrzymać go od tego nie było sposobu. Wiedziano już, że jeśli czegoś brakuje, to trzeba szukać u niego w kuferku i zwykle rzecz, 0 którą chodziło, tam się znajdowała. Wydawało się, że zupełnie nie odczuwa wstydu w tym względzie, aczkolwiek w każdym innym wypadku wykazywał, że nie brak mu poczucia honoru, i dziwna rzecz, nigdy nie krył swej kradzieży kłamstwem. Po bezskutecznych próbach wyleczenia go z tej skłonności został zwolniony ze służby w marynarce wojennej jako niepoprawny. Kapitan Kearney otrzymał pochówek na cmentarzu ze zwykłymi wojskowymi honorami. W jego biurku znaleźliśmy skreślone jego własną ręką wskazówki odnoszące się do pogrzebu i treść napisu na grobie. W nim ustalił swój wiek na trzydzieści jeden lat. Gdyby to była prawda, to licząc według czasu jego służby dla ojczyzny, musiałby był wstąpić do marynarki już n a cztery miesiące przed urodzeniem. Dość niefortunnie rozpoczął ten napis od słów: „Tu leży kapitan Kearney etc. etc." Kamień nagrobny nie stał jeszcze dwudziestu czterech godzin, gdy ktoś, znający jego charakter, poprzestawiał litery 1 pozmieniał je w jednym słowie, tak ważnym i tak prawdziwym za jego życia: „Tu ł ż e kapitan Kearney..."
Rozdział
XXXVIII
K a p i t a n H o r t o n — P o n u r e w i e ś c i z domu — Z g ł o w ą i u s z a m i z n a j d u j ę się w w o d z i e p r z e k o n u j ą c się, ż e r o s n ę w j e d n ą , a u b r a n i e w d r u g a s t r o n ę — M i m o iż n i e bogaty j a k Żyd ani tak duży jak wielbłąd z d a j ę egzamin, co moi koledzy u w a żają za rzecz bardao dziwną
!
Nazajutrz po zgonie kapitana Kearnaya jego tymczasowy następca zjawił się na okręcie. Charakter kapitana Hortona był nam dobrze znany choćby ze skarg wypowiadanych przez oficerów służących na jego okręcie, jego apatia i lenistwo, z powodu której nadano mu przydomek „Leniwiec". Było z pewnością irytującą sprawą dla jego oficerów być świadkami, jak marnuje się wskutek opieszałości tyle okazji do zdobycia pieniędzy za pryzy i do odznaczenia się. Kapitan Horton był młodym człowiekiem, należącym do jednej z wpływowych rodzin. Szybko awansował zarówno dzięki protekcji, jak i temu, że się parę razy wyróżnił. W kilku wyprawach, mających na celu porwanie statku z kotwicy, na które nie zgłosił się na ochotnika, lecz został odkomenderowany, wykazał się nie tylko odwagą, ale niezwykle zimną krwią w obliczu niebezpieczeństwa i trudności, co zyskało mu wiele uznania, mówiono jednak, że ta zimna krew wynika właśnie z jego wady, mianowicie niewytłumaczalnego lenistwa. Szedł wolno, uchodząc przed nieprzyjacielskim ogniem, tylko dlatego, że był tak apatyczny, iż mu się nie chciało wysilać do biegu, gdy inni
•
77
braliby nogi za pas. W jednej wyprawie, W której się odznaczył, mówiono, że mając wspiąć SIĘ na bardzo wysokie burty statku, w gradzig kul z muszkietów i kartaezy, kiedy jego łódź tam przybiła, a ludzie już wdzierali się na górę, spojrzawszy na wysokie burty zawołał z desperacją w oku: „O Boże, czy my naprawdę musimy wspinać się na pokład tego statku?" Znalazłszy się na pokładzie nabrał takiego ducha i udowodnił, jak mało strach miał wspólnego z jego wypowiedzią, w walce wyforsował się przed swoich ludzi, a kapitan okrętu padi z jego ręki. Te dziwactwa w usposobieniu, jakie u młodszego oficera nie miałyby większego znaczenia i mogłyby jedynie wzbudzać wesołość, u kapitana stawały się sprawą poważną. Admirał świadom był tego, iż często zaniedbywał on nękania lub porwania nieprzyjacielskiej jednostki, gdy można to było zrobić, którym to zaniedbaniem kapitan Horton popełniał wykroczenie przeciwko jednemu z postanowień regulaminu wojennego, karane ś m i e r c i ą . Mianowanie go na „Sangliera" było więc dla nas w takim samym stopniu przykre jak przyjemne dla tych, których zostawił na swoim poprzednim okręcie. Tak się stało, że to wszystko nie miało żadnego znaczenia, gdyż admirał otrzymał instrukcje z kraju, aby mianować kapitana Hortona przy pierwszym wakansie, musiał więc być im posłuszny, nie chcąc jednak trzymać u siebie oficera, który nie lubił się wysilać, postanowił odesłać naszą fregatę z meldunkiem do Anglii, a zatrzymać tę, którą przysłano na zluzowanie nas. Wiadomość o tym, że mamy natychmiast ruszać do Anglii, przyjęliśmy z radością zmieszaną z pewnym uczuciem żalu. Jeśli o mnie chodzi, to byłem z tego zadowolony. Do wysłużenia stażu w stopniu podchorążego brako,
78
r
wało mi tylko pięciu miesięcy, a według mnie większą miałem szansę na awans w Anglii niż przebywając za granicą. Zależało mi także na powrocie do domu ze względów rodzinnych, o których już mówiłem. W przeciągu dwóch tygodni wyruszyliśmy w towarzystwie kilku statków, m a j ą c instrukcje objęcia komendy nad konwojem z Quebecu, który miał się z nami spotkać u brzegów wyspy St John. Po kilku dniach złączyliśmy się z naszym konwojem i mając pomyślny wiatr położyliśmy się na kurs do Anglii. Wkrótce pogoda bardzo się popsuła, a my sztormowaliśmy rufą pod nagimi masztami, pędzeni potężną wichurą. Nasz kapitan rzadko opuszczał swoją kabinę; przebywał w niej wyciągnięty na kanapie czytając jakąś powieść albo drzemiąc, w zależności od tego co mu bardziej odpowiadało. Przypominam sobie pewne zdarzenie, które dowodzi gnuśności jego usposobienia i tego, że zupełnie nie nadawał się na dowódcę tak pięknej i dzielnej fregaty. Sztormowaliśmy już przez trzy dni, gdy pogoda znacznie się pogorszyła. 0'Brien, mający pierwszą wachtę, zszedł, by zameldować, że dmie bardzo mocno. — Bardzo dobrze — rzekł kapitan. — Zameldować, gdy będzie wiało mocniej. Po upływie godziny wichura się wzmogła, 0'Brien więc znów zszedł na dół. — Dmie o wiele mocniej, panie kapitanie Horton. — Bardzo dobrze — odpowiedział kapitan obracając się na koi. — Możesz pan mnie zawołać znów, gdy będzie wiało j e s z c z e m o c niej. Wybiło sześć dzwonów i burza dochodziła do szczytu, a wichura ryczała z całą wściekłością. 0"Brien zszedł ponownie do kabiny kapitana. Z9
— Tefaz już dmie Straszliwie, panie kapitanie. — No dobrze, jeśli pogoda siQ pogorszy... — Nie może być gorsza — przerwał 0'Brien. — Nie da rady mocniej dmuchać. — Czyżby?! Wobec tego — odparł kapitan — proszę m i dać znać, gdy z a c z n i e p r z y e i c h a ć. Podczas porannej wachty powtórzyła się podobna scena. P a n Phillott zszedł zawiadamiając, że stracono z oczu kilka idących za rufą statków. — Czy mamy stanąć w dryf, kapitanie Horton? — Ależ nie — brzmiała odpowiedź. — Strasznie będzie nami kołysać. Proszę mi dać znać, gdy stracicie z widoku jeszcze więcej z nich. Po godzinie pierwszy oficer zameldował, że już bardzo mało widać statków konwoju. — Bardzo dobrze, panie Phillott — odrzekł kapitan, odwracając się do snu. — Proszę mi oznajmić gdy zgubicie jeszcze więcej. Po upływie jakiegoś czasu pierwszy oficer zameldował, że stracono wszystkie statki z oczu. — Bardzo dobrze więc — rzekł kapitan. — Proszę mnie zawołać, gdy znów je zobaczycie. To nie mogło się zdarzyć, bo szliśmy z prędkością dwunastu węzłów, oddalając się od reszty konwoju, gnając co sił, wobec czego kapitan mógł się nie fatygować aż do momentu, kiedy uznał za stosowne wstać do śniadania. Toteż nigdy więcej nie zobaczyliśmy naszego konwoju, ale za to rwąc naprzód wraz z burzą zakotwiczyliśmy po piętnastu dniach w zatoce Plymouth. Nadeszły rozkazy, aby fregatę wypłacić, załogę zwolnić i znów okręt przysposobić do służby. Otrzymałem list od ojca, w którym gratulował mi wymienienia w meldunkach kapitana Kearneya i żądał mego przyjazdu do doao
mu jak najszybciej, jak to będzie możliwe. Admirał zezwolił na wciągnięcie mego nazwiska na listę załogi okrętu strażniczego, abym nic nie stracił z czasu służby, a następnie udzielił mi dwumiesięcznego urlopu. Pożegnawszy się z kolegami, uścisnąłem ręce 0'Brienowi, który miał zamiar pojechać do Irlandii, zanim podejmie starania o przydział n& inny okręt, i z gażą w kieszeni wyruszyłem dyliżansem pocztowym z Plymouth, a po trzech dniach trafiłem znów w ramiona mojej kochanej matki, gorąco witany przez ojca i resztę naszej rodziny. Znalazłszy się znów w gronie rodzinnym muszę czytelnika zapoznać z tym, co się tam wydarzyło od czasu mego wyjazdu. Moja najstarsza siostra Lucy wyszła za oficera piechoty, niejakiego kapitana Fieldinga, a że on wraz ze swoim pułkiem został wysłany do Indii, ona towarzyszyła swemu mężowi i tuż przed moim powrotem nadszedł od niej list o ich szczęśliwym przybyciu na Cejlon. Druga moja siostra, Mary, była zaręczona i też miała już wyjść za mąż, ale od dzieciństwa była niezwykle delikatnego zdrowia. Będąc bardzo urodziwa, podziwiana była przez wszystkich. J e j przyszły mąż był baronetem, pochodzącym z bardzo dobrej rodziny. Niestety, zaziębiła się na balu, wydanym z okazji sesji sądowej, zapadła na gruźlicę i umarła na dwa miesiące przed moim przyjazdem, zastałem więc rodzinę w ciężkiej żałobie. Moja trzecia siostra, Ellen, siedemnastoletnia i też bardzo piękna dziewczyna, była jeszcze niezamężna. Zdrowie naszej matki było nadwerężone skutkiem ^straty m e j siostry Mary i rozłąką z najstarszym dzieckiem. Co zaś do mego ojca, to wydawało się, że nawet strata córki poszła w zapomnienie w następstwie otrzymania niepomyślnej wiadomości o powiciu s y n a przez żonę mego stryja, przez co odsut — P e t e r Simple t. II
81
nęła się możliwość pozyskania przez ojca oczekiwanych tytułów i dóbr mego dziadka. Był to więc istotnie dom żałoby. Szanowałem ból mej matki, czyniąc wszystko, co mogło ją w nim ukoić, ale zmartwienie ojca było tak wyraźnie świeckiej natury i w takiej sprzeczności z powołaniem duchownego, że muszę przyznać, iż wywoływało we mnie raczej gniew niż współczucie. Stał się markotny i ponury, szorstki dla otoczenia a dla matki wcale nie tak uprzejmy, jak to było jego obowiązkiem przy jej obecnym stanie umysłu i zdrowia, nawet jeśli brak było ku temu skłonności. Rzadko spędzał z nią jakąś część dnia, a że chodziła spać bardzo wczesnym wieczorem, mało czasu spędzali w swoim towarzystwie. Wielką pociechą dla niej była moja siostra, a spodziewam się, że i ja, bo często tak twierdziła, obejmując mnie ze łzami spływającymi jej po policzkach, ja zaś nie mogłem powstrzymać się od myśli, że te łzy były tym obfitsze, im mój ojciec zwracał się do niej z większą oziębłością i obojętnością, jeśli wręcz nie brakiem uprzejmości. Co do mojej siostry, to była ona prawdziwym aniołem. Widziałem na własne oczy troskliwe względy, jakimi otaczała matkę, przy kompletnym zapominaniu o sobie (inaczej od ojca, wyłącznie skoncentrowanego na sobie). Często myślałem, jakim byłaby skarbem dla mężczyzny, którego uszczęśliwiłaby swoją miłością. Tak przedstawiał si^ stan mojej rodziny w momencie mego do niej powrotu. Byłem już w domu około tygodnia, gdy pewnego wieczora po kolacji przedstawiłem ojcu konieczność starania się o mój awans. — Nic nie mogę dla ciebie uczynić, Piotrze Nie posiadam kompletnie żadnych wpływów oznajmił mi ponuro. — Nie jestem tego zdania, że tak wiele d( 82
tego potrzeba, ojcze — odparłem. — W przyszłym miesiącu dwudziestego dobiegnie czas mego stażu i będę dopuszczony do egzaminu. Jeżeli zdam, a ufam, iż to mi się uda, moje nazwisko zostanie wymienione w opublikowanych komunikatach sprawiając, że przy poparciu mego dziadka nie będzie zbyt trudną sprawą uzyskanie dla mnie patentu oficerskiego. — Tak jest, dziadkowi twemu mogłoby się to udać, wcale nie wątpię, ale według mnie nie masz co szukać w tamtej parafii. Mój brat ma syna, więc nas się wyrzuca. Nie uświadamiasz sobie, Piotrze, do jakiego stopnia ludzie potrafią być egoistami i jak wcale nie kwapią się. pomóc swoim krewnym. Twój dziadek od chwili, kiedy powiększyła się rodzina mego brata, ani razu mnie nie zaprosił. Ja sam nawet nie zbliżałem się do niego, wiedząc iż będzie to bezskuteczne. — Jestem zmuszony wyrazić odmienne zdanie o lordzie Privilege'u, drogi ojcze, dopóki twoja o nim opinia nie zostanie potwierdzona jego postępowaniem. Przyznaję, że nie stanowię przedmiotu jego wielkiego zainteresowania, a jednak był dla mnie bardzo uprzejmy i wydawało się, iż odczuwa do mnie pewną słabość. — Dobrze, dobrze, możesz spróbować, jeśli chcesz, ale wkrótce sam zobaczysz, na czym ten świat stoi. Żywię gorącą nadzieję, że ci się uda, bo co się stanie z wami, moje dzieci, gdy ja umrę, pojęcia nie mam. Nie oszczędziłem nic lub bardzo mało, a teraz wszystkie moje wido; ki rozsypały się w nicość przez... — i mój oj[ ciec walnął pięścią w stół w sposób nie bardzo licujący z jego stanem duchownym i z miną wcale nie apostolską. Przykro mi, że muszę w ten sposób mówić o swoim ojcu, ale nie wolno mi ukrywać prawó*
83
dy. Trzeba jednak powiedzieć, że były poważne okoliczności łagodzące, jeśli chodzi o jego postępowanie. Od samego początku czuł niechęć do stanu duchownego, a jego ambicją w młodości było wstąpienie do wojska, do której to służby o wiele lepiej się nadawał, ale że od wieków w arystokracji było zwyczajem przekazywać cały m a j ą t e k najstarszemu synowi, resztę zaś braci zostawiać na utrzymaniu państwa, lub raczej narodu, na ten cel opodatkowanego, mojemu ojcu nie pozwolono iść za głosem swego zamiłowania. Starszy jego brat wybrał wojsko jako swój zawód, wobec tego zdecydowano, że ojciec wstąpi w szeregi sług kościoła. Takim sposobem mieliśmy i ciągle mamy tyle ludzi w tym zawodzie nie tylko zupełnie do niego się nie nadających, ale faktycznie przynoszących hańbę swemu powołaniu. Prawo primogenitury najeżone jest niesprawiedliwością i pełne wad, ale bez niego arystokracja każdego k r a j u straciłaby zupełnie na znaczeniu. Moim zdaniem, dopóki ludność jakiegoś k r a j u godzi się chętnie na utrzymywanie młodszych synów szlacheckich, dobrze jest podtrzymywać arystokrację jako trzeci stan będący ogniwem łączącym władcę z ludem, jeśli jednak ludzie są zbyt biedni albo przeciwni takiemu obciążaniu podatkowemu, mają rację odmawiając płacenia podatków na ten ceł i żądając zniesienia prawa pierworództwa. Pozostałem w domu aż do przepisowego terminu, kończącego mój staż, po czym wyruszyłem do Plymouth, aby poddać się egzaminowi. Admirał wyznaczył piątek na dzień zdawania, a że przybyłem w środę, zabawiałem się chodzeniem po stoczni i przystani, starając się zdobyć jak najwięcej informacji potrzebnych do mojego zawodu. We czwartek na przystań przybył z koszar oddział żołnierzy w celu za84
okrętowania się z pomocą łodzi należących do okrętu wojennego, a jak zrozumiałem, mającego udać się do Indii. Byłem świadkiem ich ładowania się do łodzi i czekałem, dopóki nie odbiją od brzegu, a następnie udałem się na przystań kotwiczną, żeby nauczyć się oceniać ciężar kotwic, przeznaczonych dla różnych statków w służbie Jego Królewskiej Mości. Byłem tam niezbyt długo, gdy uwagę moją zwróciła kłótnia, jaką spowodował jakiś żołnierz, który, jak się okazało, wystąpił z szeregu, by pobiec do szynku na przystani i kupić wódki. Był już bardzo pijany, za nim biegła młoda kobieta z dzieckiem na ręku, starając się go ułagodzić. — Uspokój się, Patryku, mój skarbie — mówiła, tuląc się do niego. — Czy nie dość, że opuściłeś swój oddział i będziesz ukarany, gdy znajdziesz się na okręcie. Więc cicho bądź, Patryku, a poszukamy łódki, żeby cię zawiozła, i może oficer pomyśli, że zaszła tylko jakaś pomyłka i daruje ci. Na pewno pogadam z panem 0'Rourke, a to porządny chłop. — Wynoś się, ty wstrętna kreaturo, to rozmówki z panem 0'Rourke zachciewa ci się, aby mógł cię brać za ten twój podbródek. Precz stąd, Mary, i d a j mi spokój, już ja sobie znajdę drogę na okręt. Po co mi łódka, kiedy umiem pływać jak sam święty P a t r y k z głową pod pachą, tylko że moja jeszcze siedzi na karku! Tak czy inaczej potrafię pływać z tornistrem na plecach i do tego z muszkietem. Młoda kobieta płacząc próbowała go powstrzymać, ale on wyrwał się jej i pędząc przez przystań rzucił się do wody. Kobieta podbiegła na krawędź nabrzeża, a zobaczywszy, że tonie, krzycząc z rozpaczy i boleści wzniosła do góry swe ramiona. Dziecko wypadło, odbiło się od krawędzi opalowania, przekoziołkowało i za85
nim zdążyłem je pochwycić, pogrążyło się w morzu. — Dziecko, dziecko! — wybuchnęło to biedne stworzenie dzikim wrzaskiem, wijąc się u mych stóp w paroksyzmie gwałtownej rozpaczy. Spojrzałem w tamtą stronę, ale dziecko znikło, natomiast żołnierz jeszcze ciągle szamotał się utrzymując głowę nad wodą. Wypływał do góry, to opadał w dół, wysłano po niego łódkę, ale on był już zupełnie wyczerpany. Wyrzucił za siebie ramiona jakby w rozpaczy i miał już zniknąć pod falą, gdy nie mogąc się już powstrzymać, skoczyłem z wysokiego nabrzeża i popłynąłem mu na pomoc jeszcze w porę, by go złapać, nim poszedł na dno na zawsze. Nie byłem w wodzie dłużej niż piętnaście minut, gdy nadpłynęła łódź i wyciągnięto nas z wody. Żołnierz był zupełnie wyczerpany i słowa nie mógł przemówić, ja zaś tylko bardzo mokry. Na moje żądanie łódź powiosłowała ku przystani, gdzie nas obydjwóch wysadzono na ląd. Tornister, który żołnierz miał ciągle na plecach, i jego odznaki wskazywały, że należy do pułku, który się właśnie zaokrętował. Powiedziałem, że moim zdaniem należy go odstawić na okręt, skoro tylko przyjdzie do siebie. Ponieważ łódź, co nas wyłowiła, należała do okrętu, oficer doglądający załadunku, wysłany z powrotem na ląd, by zobaczyć, czy ktoś nie został, wyraził swoją zgodę. Po kilku minutach żołnierz oprzytomniawszy zupełnie mógł siedzieć i mówić, ja zaś zaczekałem, aby stwierdzić, w jakim stanie znajduje się ta młoda kobieta, którą zostawiłem na brzegu. Po kilku chwilach dozorca przyprowadził ją, a scena, jaka rozegrała się między nią a jej mężem, była ogromnie wzruszająca. Gdy nieco się opanowała, zwróciła się do mnie, ociekającego wodą, i przeplatając swoje słowa opłakiwaniem dziecka go86
rąco wzywała błogosławieństwa boskiego na moją głową i zapytała o moje nazwisko. — Niech mi pan je poda! — krzyczała. — Proszę je napisać na papierze, bym mogła je nosić na sercu, czytać i całować każdego dnia mego życia, nie zapominając modlić się za pana i błogosławić go! — Powiem pani, nazywam się... — Nie, proszę napisać, proszę koniecznie napisać. Z pewnością pan mi nie odmówi. Niech pana wszyscy święci błogosławią, kochany młodzieńcze, za uratowanie biednej kobiety od zupełnej rozpaczy! Oficer, dowodzący łodzią, wręczył mi ołówek i kartkę, a ja napisawszy na niej swoje nazwisko dałem t e j biedaczce, ona zaś ucałowała ją kilkakrotnie i schowała za gorset. Oficer, niecierpliwiąc się, chciał już odpływać, kazał więc jej mężowi wsiadać do łodzi, a ona tuląc się do niego, mimo iż był cały mokry, poszła z nim razem i łódź natychmiast odbiła, ja zaś pośpieszyłem do oberży, by wysuszyć ubranie. Nie mogłem się powstrzymać od myśli, jak to strach przed większym złem pochłania wszelki wzgląd na mniejsze. Zadowolona, że jej mąż nie zginął, zdawała się zupełnie nie pamiętać 0 tym, że straciła swoje dziecko. Zabrałem ze sobą tylko jeden garnitur i gdy przyjechałem, był w bardzo dobrym stanie, ale słona woda wyprawia z mundurem diabelskie sztuczki. Leżałem w łóżku, zanim nie wysechł, ale gdy go nałożyłem z powrotem, pokazało się, że nie będąc zbyt obszerny, ponieważ rosłem bardzo szybtoo, teraz tak się skurczył, że był o wiele za mały. Moje nadgarstki wystawały z rękawów kurtki, spodnie sięgały do połowy łydek, wszystkie guziki poczerniały, tak że wcale nie wyglądałem na dżentelmena 1 eleganckiego podchorążego. Byłbym sobie ka37
zał zrobić nowy mundur, ale że egzamin miał się odbyć nazajutrz o dziesiątej rano, nie było już czasu. Musiałem wiec stawić się w tym stanie na pokładzie rufowym okrętu liniowego, na którym miał sic odbyć egzamin. Wielu poza mną miało przejść przez tę ciężką próbę, a wszyscy byli mi obcy i jak spostrzegłem z ich wzajemnego kiwania do siebie głowami i mrożenia oczu, gdy spacerowali w eleganckich mundurach, nie mieli najmniejszego zamiaru zawierać ze mną znajomości. Przede mną znajdowało się dość dużo na liście i nasze serca biły mocniej za każdym razem przy wywoływaniu jakiegoś nazwiska, którego właściciel udawał się do kabiny rufowej. Niektórzy wracali z rozradowanymi twarzami, a wtedy rosły nasze nadzieje na równie pomyślny obrót fortuny, inni wychodzili smutni i przygnębieni, co ud?ielało się nam, więc wiliśmy się ze strachu i niepokoju. Nie waham się twierdzić, że aczkolwiek „zdanie" może być sprawdzianem nadawania się do służby, to „oblanie" wcale nie oznacza czegoś przeciwnego. Znałem wielu bardzo zdolnych młodzieńców, których odrzucono (podczas gdy mniej zdolnym się udało) tylko z powodu tremy wywołanej niezwykłością sytuacji, czemu się nie należy dziwić, zważywszy iż trud i pracę całych sześciu lat stawiało się na kartę w tym straszliwym momencie. W końcu wywołano moje nazwisko, a ja prawie bez tchu z przejęcia wszedłem do kabiny, gdzie znalazłem się w obliczu trzech kapitanów, którzy mieli zdecydować, czy nadaję się do posiadania oficerskiego patentu do służby Jego Królewskiej Mości. Zbadano dzienniki okrętowe i zaświadczenia i po zaaprobowaniu obliczono czas mojej służby, uznając go za zgodny z przepisami. Pytań z dziedziny nawigacji postawiono mi mało z t e j 88
prostej przyczyny, że większosć kapitanów królewskiej marynarki słabe ma pojęcie o nawigacji lub nie ma go wcale. Odbywając swój staż jako podchorążowie wykuwają wszystko na pamięć, nie zdając sobie sprawy z zasad, na jakich oparte są stosowane przez nich obliczenia. Służąc zaś w stopniu porucznika widzą, że bardzo rzadko korzysta się z ich wiadomości nawigacyjnych, więc te szybko ulatują im z głowy. U kapitanów resztki matematycznej wiedzy polegają na umiejętności oznaczania na mapie pozycji okrętu. Co się bowiem tyczy nawigowania, odpowiedzialny za to jest nawigator, kapitanowie więc, nie ponosząc za nawigację odpowiedzialności, polegają w zupełności na jego obliczeniach. Są, oczywiście, wyjątki, ale to, co mówię, jest faktem, i gdyby na rozkaz Admiralicji wszyscy kapitanowie musieli znów poddać się egzaminowi, aczkolwiek w y wiązaliby się doskonale z praktyki morskiej, dziewiętnastu na dwudziestu wycofałoby się, gdyby egzaminowano ich z nawigacji. Właśnie ze znajomości tego stanu rzeczy wynika moje przekonanie, że jest to szkodliwe dla m a r y n a r ki i że kapitan powinien być c a ł k o w i c i e odpowiedzialny za nawigację na swoim okręcie. Od dawna wiadomo, że oficerowie każdego innego morskiego państwa są bardziej wykształceni niż nasi, co się łatwo tłumaczy tym, że naszych kapitanów nie obciążano pełną odpowiedzialnością. Osobliwością naszej marynarki jest ustanowienie funkcji nawigatora. Gdy Anglia stawała się potęgą morską, okręty przeznaczone do służby królowi dostarczane były i wyposażane przez gminy Pięciu Portów i inne związki, wojskową obsadę zaś stanowili żołnierze lądowi, przydzielani na ich pokłady. Wszystkie statki miały wówczas własne załogi marynarskie i miały swego kapitana, który pro89
wadził nawigację. W okresie naszych krwawych zmagań na morzu z Holendrami system ten się utrzymał. Zdaje się, że to był hrabia Sandwich, o którym mówiono, że gdy jego okręt zaczął tonąć, on wsiadł do łodzi, aby przenieść swoją flagę dowódcy na inny okręt, kula przepołowiła jego łódź, a on sam obciążony zbroją poszedł na dno i zginął. Ale wracajmy do rzeczy. Skoro tylko odpowiedziałem zadowalająco na kilka pytań, kazano mi wstać. Odnoszenie się do mnie kapitana egzaminującego z nawigacji było surowe, ale nie pozbawione uprzejmości. Podczas gdy on egzaminował, d w a j pozostali nie wtrącali się, gdyż oni pytali z „wiedzy morskiej". Kapitan, który teraz kazał mi powstać, przemawiał w bardzo ostrym tonie i zupełnie mnie przeraził. Podniosłem się blady i drżący, nie wróżąc sobie nic dobrego z takiego początku. Zadał mi kilka pytań z praktyki morskiej, na które musiałem dać pewnie dość kulawe odpowiedzi, bo nawet obecnie zupełnie nie mogę przypomnieć, co mówiłem. — Tak też myślałem — zauważył kapitan. — Mogłem to odgadnąć po pańskim wyglądzie. Oficer tak niedbały w swoim ubiorze, że nie nakłada nawet porządnego munduru przystępując do egzaminu, przeważnie okazuje się leniuchem i żaden z niego marynarz. Można by myśleć, że cały ten czas służył pan na jakimś kutrze albo na dziesięciodziałowym brygu, nie na dziarskiej fregacie. No, zobaczymy, mój panie, dam ci jeszcze jedną szansę. Byłem tak dotknięty słowami kapitana, że nie mogąc opanować swoich uczuć odpowiedziałem drżącymi wargami, że nie miałem czasu zamówić nowego munduru... i wybuchnąłem płaczem. — W istocie, Burrows, jesteś nieco za ostry — 90
rzekł trzeci kapitan. — Ten chłopak jest przestraszony. Pozwól mu usiąść, żeby mógł się przez chwilkę uspokoić. Proszę usiąść, panie Simple, niebawem pana zapytamy znowu. Usiadłem i usiłując zapanować nad swoim żalem starałem się zebrać rozproszone myśli. Tymczasem kapitanowie dla zabicia czasu wertowali sprawozdania, ten zaś, który przepytywał mnie z nawigacji, czytał gazetę wychodzącą w Plymouth, przysłaną przed kilkoma minutami na okręt i dostarczoną do kabiny. — Hej! Co to jest? Słuchaj, Burrows, spójrz tu, Keats — wskazał jakiś artykuł. — Panie Simple, chciałbym zapytać, czy to pan był tym, któremu żołnierz zawdzięcza wyratowanie, gdy wczoraj skoczył z nabrzeża? — Tak jest, sir — odparłem. — To jest właśnie powód, dla którego mój mundur jest taki wyświechtany. Właśnie wtedy go zniszczyłem i nie miałem czasu zamówić nowego, a nie chciałem mówić, jak to się stało. — Widząc zmianę w wyrazie twarzy wszystkich trzech, nabrałem odwagi, a że uczucia moje znalazły upust, pozbyłem się wszelkiego skrępowania. — Prosimy, panie Simple. Pan będzie łaskaw wstać — rzekł uprzejmie kapitan — oczywiście jeśli pan już zupełnie przyszedł do siebie, jeśli nie, zaczekamy nieco dłużej. Proszę się nie obawiać, my c h c e m y , żeby pan zdał. Nie odczuwałem już lęku i podniosłem się natychmiast. Na każde pytanie dawałem zadowalającą odpowiedź, co słysząc egzaminatorzy zadawali mi coraz trudniejsze. — Bardzo dobrze, panie Simple, doskonale. Teraz zapytam pana o coś, co rzadko stosuje się w marynarce i może nie będzie pan umiał na to odpowiedzieć. Czy pan wie, na czym polega zwrot przy pomocy kotwicy? — Tak jest, sir — odpowiedziałem. Jeżeli 91
Sobie czytelnik przypomina, byłem świadkiem takiego właśnie manewru, służąc pod nieszczęsnym kapitanem Savagiem, natychmiast wiec dokładnie opowiedziałem, jak to należy robić, — To wystarczy, panie Simple, nie mam zamiaru zadawać panu więcej pytań. Z początku myślałem, że niezbyt staranny z pana oficer i żaden marynarz. Teraz przekonuję się, że dobry z pana żeglarz i dzielny młodzieniec. Czy mają panowie jeszcze jakieś pytania? — rzekł, zwracając się do pozostałych dwóch. Usłyszawszy przeczącą odpowiedź, podpisano świadectwo zdanego egzaminu, kapitanowie zaś uczynili mi ten zaszczyt, że uścisnęli moją dłoń, życząc mi szybkiego awansu. Tak zakończyła się szczęśliwie ta okrutna próba, jakiej poddano moje skołatane nerwy. Gdy wyszedłem z kabiny, nikt nie mógł sobie wyobrazić, w jak krytycznej znajdowałem się sytuacji, widząc teraz radość promieniejącą z m e j twarzy.
Rozdział
XXXIX
Rozdział pełen spisków — Katolicka k a zuistyka w n o w e j szacie — A w a n s zdobyty podstępem — Wieśniacza miłość i Iordowskie humory — Widoki pomyślności
Po przybyciu do hotelu posiałem natychmiast po gazetę i wyciąłem artykuł, który odegrał tak ważną rolę w mojej krytycznej sytuacji, po czym wróciłem następnego dnia do domu, gdzie cała moja rodzina obsypała mnie gratulacjami. Znalazłem list od 0'Briena, jaki nadszedł poprzednego dnia. Oto jego treść: Mój kochany Piotrze! Jest takie powiedzenie, że mają szczęście ci, „czyi ojcowie urodzili się przed nimi", ponieważ korzystają z pomocy na swej drodze żyo > — według tej zasady mój ojciec musiał się urodzić p o mnie, ale nic na to nie można poradzić. Rodzinę moją znalazłem zdrową i serdeczną, ale w fatalnej sytuacji pod względem odzienia. Było ono tak podarte, że wiatr świstał przez dziury. Wielebny ksiądz M'Grath nie bez powodu użalał się na stan swojej sutanny, będącej widmem odzieży. Dzięki jednak błogosławieństwu Bożemu, moje] gaży za ostatni kwartał i pomocy krawca dokonaliśmy kapitalnego remontu i obecnie starożytny ród 0'Brienów z Balłyhinch otaklowany jest od dziobu do rufy. Moje obie siostry mają być zeszplajsowane 93
z dwoma młodymi sztachetkami z sąsiedztwa i okazało się, że one tylko czekały na jakieś porządniejsze sukienki, by mieć w czym pójść do ołtarza, co ma nastąpić w przyszły piątek, i szkoda, Piotrusiu, że ciebie tu nie będzie, bobyś mógł potańczyć na tych obydwu weseliskach. Ale nic się nie martw, już ja zatańczę i za ciebie, i za siebie. Tymczasem muszę opowiedzieć, czego dokonałem wraz z wielebnym M'Grathem w sprawie twego łajdackiego stryjaPrzed moim przyjazdem wielebny ksiądz M'Grath zdziałał mało, a właściwie prawie nic, a to ze względu na to, że wielebny 0'Toole miał nową sutannę, a M'Grath wyglądając jak obszarpaniec nie mógł się z nim spotykać jak równy z równym, niemniej jednak szpiegował go, i to i owo doszło do jego uszu, a przybywszy tam próbowałem to wszystko zebrać do kupy, ale niewiele tego było, a właściwie nic. Ja natomiast od powrotu do domu bardzo byłem czynny. Wielebny M'Grath udał się do Ballycleuch śmiały jak lew w swoim nowym obleczeniu, zaklinając się, że przywlecze za nochal wielebnego 0 ' T o o ^ ' a za to zatrzaśnięcie drzwi przed jego nosem i pewnie byłby to zrobił, gdyby go znalazł, a że go nie znalazł, wrócił tak samo mądry i tak samo okrutnie dzielny, jak poszedł. Wobec tego, Piotrusiu, sam się tam przeszedłem i gdy tak sobie łaziłem wokół domu, gdzie twój stryjaszek stanął na kwaterze, na kogo się natknąłem, na tę dziewczynę, Ellę Fłanagan, która u niego służy, powiedziałem więc sobie, że istnieją dwa sposoby, jakimi można na tym świecie coś zdobyć, jednym z nich jest miłość, a drugim pieniądze. Ponieważ 0'Brienowie mają pod dostatkiem tej pierwszej materii w przeciwieństwie do tej drugiej, jak więk94
szość ich rodaków, hojnie nią szafowałem dla twego dobra, Piotrusiu... „Z całą pewnością — powiadam — jest pani tą samą dziewuszką, od której oczu nie mogłem oderwać będąc ostatni raz w tych stronach". „A pan kto taki?" — powiada ona. „Porucznik 0'Brien w służbie Jego Królewskiej Mości, świeżo przybyły na ojczystą ziemię, by znaleźć sobie żoneczkę — mówię — a na mój gust taka jak ty, zgrabniutka i skromniutka, pasowałaby na nią". Zacząłem następnie wychwalać jej oczęta, nosek, czółko i tak dalej w dół, aż doszedłem do maleńkich nóżek, prosząc by mi pozwoliła jeszcze raz siebie ujrzeć i spytałem, kiedy spotka się ze mną w lasiku, abym mógł zwierzyć się jej ze swoich myśli. Myślała z początku, czemu nie należy się dziwić, że nie mówię tego wszystkiego poważnie, ale gdy zaklinałem się na wszystkich świętych, że jest najładniejszą dziewczyną w całej okolicy, co zresztą prawda, zaczęła mile przyjmować moje pochlebstwa. Niech mnie diabli, jeśli słówko pisnąłem o Twoim stryju czy ciotce albo o wielebnym M'Grathie, aby nie podejrzewała, bo tak mi się widzi, że owe osoby będą figurować w tej całej historii. Mówiłem tylko o miłości, jaką płonę do jej ślicznej osóbki, i to zaślepiło ją, jak każdą kobietę, choćby była największą spryciarą. Tak więc, Piotrusiu, od trzech tygodni zawracam głowę tej biednej dziewczynie dla Twego dobra, a sumienie wyrzuca mi, że to nie jest w porządku rozkochiwać w sobie to nieszczęsne stworzenie, biorąc pod uwagę, iż tyle dbam o to, by została moją żoną. co o zeszłoroczny śnieg, a wszystko razem może tylko do nieszczęścia doprowadzić to biedactwo. Rozmawiałem z wielebnym M'Grathem na ten temat, ale on powiada, że cel uświęca środki, a jeśli brała 95
udział w tym oszukaństwie, więc słusznie będzie ukarana już na tym świecie, co może zbawić ją na drugim. Tak czy owak, Piotrusiu, wszystko to wcale mi się nie podoba, ale Ty jesteś jedyną istotą wśród żywych, dla której coś takiego mogłem zrobić, bo to biedne stworzenie zadurzyło się we mnie potężnie i mówi tyłko o ślubie, opowiadając długie historie o związkach istniejących między 0'Flanaganami a 0'Brienami za czasów dawnej ich chwały. Wczoraj, gdy tak siedzieliśmy sobie w lasku, a jej ramię czule mnie obejmowało, powiadam do niej: „Ello, kochanie, co to za ludzie, u których jesteś?" — Na co ona opowiedziała wszystko, co jej było wiadomo, i o tym, jak Mary Sullivan miała być mamką dla dziecka. „A co to za dziecko?" — pytam. „Chłopak, a co ma być?" „A dziecko Mary Sullivan?" „To jest dziewczynka". „A czy Mary Sullivan jest tam razem z nimi?" „Nie — powiada ona — wczoraj wyjechała z mężem i dzieckiem, aby dołączyć do pułku, co go wysyłają do Indiów". „Wczoraj wyjechała?" — mówię wstając z miejsca. „Tak — odpowiada. — A cóż ciebie to obchodzi?" „Bardzo mnie obchodzi — rzekłem. — Bo krasnoludki zdradziły mi pewien sekrecik". „Niby co takiego?" „Tylko tyle, że zamieniono dzieciaki, o czym ty tak samo dobrze wiesz jak ja". — Na to ona zaczęła przysięgać, że o niczym nie wie i żf nie było jej wtedy, gdy jedno i drugie dzieckt się urodziło i wyglądało na to, że mówi praw dę. 56
„No dobrze —• powiadam. — A kto doglądał tej pani?" „Moja własna matka — mówi Ella. — W takim razie któż może lepiej od niej wiedzieć?" „Słuchaj, Ello, mój skarbie — powiadam. — Zrobiłem ślub, że się nie ożenię, zanim nie dojdę prawdy w tej sprawie, więc im wcześniej wydobędziesz to od swojej mamusi, tym lepiej". Wtedy ona zaczęła strasznie płakać i ja sam się omal nie rozbeczałem, widząc jak ta bidula rozpacza na myśl, że nie wyjdzie za mąż. Po chwili otarłszy poiiczki ucałowała mnie, a żegnając się, przysięgała na wszystkich świętych, że tak czy owak prawda wyjdzie na jaw. Dzisiaj rano widziałem się z nią, jak umówiliśmy się wczoraj, a czerwone oczka miała od płaczu biedaczka i tuląc się do mnie błagała, bym jej wybaczył i nie porzucał. Po czym opowiedziała mi, jak matka porządnie się wystraszyła, gdy ją spytała, a potem zaczęła się zastanawiać i kląć, gdy ta ciągle nalegała, by powiedziała prawdę. Upadła więc przed matką na kolana błagając, by nie stawała na jej drodze do szczęścia, bo umrze, gdyby to się miało stać. (Pozostawiam tobie, Piotrusiu, byś zgadł, czy ruszyło mnie sumienie, gdy to powiedziała, ale co się stało, to się nie odstanie). Wtedy jej matka zaczęła opowiadać o swojej przysiędze i o wielebnym 0'Toole'u i powiedziała, że będzie musiała z nim pogadać. Jestem teraz pewien, Piotrze, że dzieci zostały zamienione, a mamkę wysłano do Indii, żeby się jej pozbyć. Słyszałem, że mieli pojechać do Plymouth. Mąż nazywa się, oczywiście, 0'Sulłivan, więc radziłbym ci, byś wziął dyliżans i zobaczył, co można w tej sprawie wskórać, ja zaś tymczasem będę się starał dojść prawdy i napiszę, skoro czegoś więcej się do; — P e t e r Simple t. II
97
wiem. Poza tym chcę sprawić, by wielebny M'Grath poszedł do tej starej czarownicy mamusi, a mogQ dać głowę, że napędziwszy jej stracha skłoni, by zaprzysięgła wszystko. Niech Cię Bóg błogosławi, Piotrusiu, i pozdrów serdecznie ode mnie całą swoją rodzinę. Zawsze Ci oddany Terence 0'Brien Nad listem tym głęboko się zamyśliłem. Rada, żebym udał się do Plymouth, przyszła za późno, gdyż wojsko już odpłynęło i nie miałem żadnej wątpliwości, że Mary Sullivan wraz ze swoim mężem była wśród tych, jacy zostali zaokrętowani wtedy właśnie, gdy ja w tym porcie przystępowałem do egzaminu. Ojcu nie chciałem pokazywać listu, gdyż to tylko wprawiłoby go w gorączkę, a jego interwencja narobiłaby więcej szkody niż korzyści. Postanowiłem, czekając na dalsze wiadomości, udać się do dziadka w sprawie mego awansu. Po kilku dniach od wyruszenia przybyłem do Eagle P a r k około jedenastej przed południem. Kazałem się zameldować i wprowadzony do biblioteki, zastałem tam lorda Privilege'a siedzącego jak zwykle w swoim fotelu. — No więc, moje dziecko — rzekł nie ruszając się z fotela i nie podając mi nawet j e d n e g o palca — czegóż ty chcesz, że przyjeżdżasz t u t a j bez zaproszenia? — Jedynie, wasza lordowska mość, dowiedzieć się o jego zdrowie i podziękować za uprzejmość w związku z wystaraniem się dla mnie i pana 0'Briena przydziału na doskonałą fregatę. — Tak — odpowiedział lord. — Przypominam sobie, zdaje się, że coś takiego zrobiłem 98
ha twoją prośbę, słyszałem też, iż sprawowałeś się dobrze i wymieniono cię w meldunkach. •— Tak jest, milordzie — odparłem. — Zdałem też egzamin na porucznika. — Ano to dobrze, moje dziecko, miło mi o tym słyszeć. Kłaniaj się ode mnie ojcu i reszcie rodziny. — Po czym jego lordowska mość pochylił się nad książką, którą właśnie czytał. Wszystko wskazywało na to, że spostrzeżenia mego ojca były uzasadnione, ale ja nie chciałem opuścić tego pokoju, zanim nie poczynię dalszych starań w wiadomej sprawie. — Czy wasza lordowska mość miał jakieś wiadomości od mego stryja? — Tak — odparł. — Wczoraj otrzymałem od niego list. Dziecko miewa się dobrze i oczekuję ich wszystkich t u t a j za dwa lub trzy tygodnie. Życzę sobie, by zamieszkali tu ze mną. Jestem stary, bardzo stary i m a m wiele spraw do za-: łatwienia z twoim stryjem, zanim umrę. — Czy mógłbym prosić, by wasza lordowska mość wyrządził mi tę łaskę i zainteresował się moim awansem. List od waszej lordowskiej mości do pierwszego lorda Admiralicji... tylko kilka słów... — Ależ, moje dziecko, nie widzę żadnych przeszkód... tylko... jestem stary, zbyt stary, by coś pisać. — I jego lordowska mość znów zaczął czytać. Muszę oddać sprawiedliwość lordowi Privilege'owi stwierdzając, że szybko zapadał w stan drugiego dzieciństwa. Był o wiele więcej przygarbiony od tego czasu, gdy go ostatnio widziałem, i wydawał się bardzo osłabiony tak na ciele, jak i na umyśle. Czekałem przynajmniej przez piętnaście minut, zanim jego lordowska mość podniósł oczy. 7"
99
-7- Co? Jeszcze tutaj, moje dziecko? Myślałem, że już dawno wróciłeś do domu. — Wasza lordowska mość był łaskaw powiedzieć, że nie widzi przeszkód, by napisać kilka słów do pierwszego lorda Admiralicji w mojej sprawie. — No tak, powiedziałem... — rzekł z irytacją — ale jestem za stary, zanadto stary, żeby pisać... Źle widzę... i pióra nie mogę utrzymać. — Czy wobec tego mogę mieć zaszczyt napisania tego listu, który wasza lordowska mość raczy zaopatrzyć swoim podpisem? — Dobrze, moje dziecko... tak... nie widzę przeszkód. Pisz, jak następuje... nie... raczej napisz, co chcesz... a ja podpiszę. Chciałbym, aby twój s t r y j William już przyjechał. To było więcej, niż się spodziewałem. Miałem wielką ochotę pokazać mu list 0'Briena, ale pomyślałem, że byłoby okrucieństwem wzniecać wątpliwości i zadręczać umysł człowieka stojącego nad grobem. Nigdy nie będzie można ustalić prawdy za jego życia, więc po co sprawiać mu ból? W każdym razie mimo posiadania listu w kieszeni postanowiłem nie korzystać z niego, chyba w o s t a t e c z ności. Podszedłszy do drugiego stołu, usiadłem przy nim, by napisać ten list. Ponieważ dziadek powiedział, że mogę napisać, co mi się podoba, przyszła mi myśl wyświadczenia przysługi 0'Brienowi, gdyż byłem pewny, iż jego lordowska mość nie zada sobie trudu przeczytania listu. Podczas gdy lord Privilege w dalszym ciągu czytał książkę, napisałem, co następuje: Milordzie, Uczynisz mi wielką przysługę przyśpieszając wystawienie patentu oficerskiego, będącego niewątpliwie w przygotowaniu, wnukowi memu, ICO
panu Simple, który zdał odpowiedni egzamin i był wymieniony w oficjalnych meldunkach, Ufam też, że nie stracisz z oczu porucznika 0'Briena, który odznaczył się walecznością w licznych wyprawach po pryzy w Indiach Zachodnich. Tusząc, że Wasza Lordowska Mość nie omieszka przychylić się do m e j usilnej prośby, m a m zaszczyt kreślić się Waszej Lordowskiej Mości najposłuszniejszym i pokornym sługiPrzyniosłem ten list wraz z piórem obficie zamaczanym w atramencie, a szelest moich kroków spowodował, że podniósł głowę. Z początku patrzył na mnie, jakby zapomniał zupełnie, o co chodzi, a potem rzekł: — Ach, tak! Przypominam sobie, podaj mi pióro. — Drżącą ręką podpisał się swoim nazwiskiem i oddał mi list, nie czytając, jak się tego spodziewałem. — Masz tu, moje dziecko, i nie męcz mnie więcej. Do widzenia, a kłaniaj się ode mnie swemu ojcu. Pożegnawszy jego lordowską mość, odszedłem ogromnie zadowolony wynikiem swojej wyprawy. Po powrocie do domu pokazałem ten list ojcu, który wielce się zdumiał moim powodzeniem, zapewniając mnie, że dziadek cieszy się takimi wpływami w rządzie, iż mogę liczyć na swój awans. Aby zapobiec nieoczekiwanym wypadkom, natychmiast wyruszyłem do Londynu, a dostarczywszy list własnoręcznie do rezydencji pierwszego lorda Admiralicji, zostawiłem odźwiernemu swój adres.
Rozdział
XL
Obaj,
0'Brien i ja, postępujemy o krok, — R o d z i n k a z b i e r a się, a l e nie jednoczy — Mój stryj nie zawsze n a j lepszym przyjacielem
parł passu*
Po kilku dniach złożyłem swó j bilet wizytowy wraz z adresem u pierwszego lorda Admiralicji, a już następnego dnia otrzymałem list od jego sekretarza, który ku mej radości zawiadomił mnie, iż mój patent został wystawiony przed kilkoma dniami. Nie potrzebuję dodawać, jak śpiesznie pobiegłem, by go odebrać, a uiszczając opłatę urzędnikowi, zaryzykowałem pytanie, czy nie zna przypadkiem adresi' porucznika 0'Briena. — Nie — odparł. — Chciałbym go znać, gdyż w dniu dzisiejszym awansowano go do stopnia komandora. Omal nie podskoczyłem z radości usłyszawszy tę dobrą nowinę, podałem urzędnikowi adres 0'Briena i oddaliłem się, piastując w ręce swój bezcenny pergamin. Bez zwłoki ruszyłem w podróż, udając się do domu. Tam jednak spotkał mnie wielki smutek. Oto matka moja poważnie zasłabła, zastałem więc w domu okropny rozgardiasz; lekarze, pigularze, pielęgniarki, wszystko to biegało tam i z powrotem, mój ojciec zaś był w stanie okropnego zdenerwowania, a siostra we łzach. Atak • posuwając^ się
(lac.) 102
Jednocześnie
w
tym
samym
tempie
następował po ataku i ińimo stosowania wszelkich środków zaradczych następnego wieczora oddała ostatnie tchnienie. Nie będę usiłował opisywać bólu mego ojca, który widocznie odczuwał skruchę za tak nieuprzejme traktowanie jej i nas wszystkich. Ci, którzy ucierpieli z powodu podobnego osierocenia, mogą sobie łatwo wyobrazić sceny, jakie teraz nastąpiły. Czyniłem wszelkie wysiłki, by pocieszyć siostrę, tulącą się do mnie, jako do swej jedynej podpory, a gdy pogrzeb się skończył, wrócił do nas spokój, ale żałoba głębiej tkwiła w naszych sercach, niż okazywał to nasz strój. Napisałem do 0'Briena, donosząc mu o tym smutnym wydarzeniu, a on jak prawdziwy przyjaciel zjawił się natychmiast, by mnie pocieszyć. 0 ' B r i e n otrzymał zawiadomienie z Admiralicji o awansie i wyruszył w dwa dni po swoim przyjeździe do nas, by odebrać nominację. Powiedziałem mu szczerze, w jaki sposób ją otrzymał, a on zakończył swoje podziękowanie stwierdzeniem, jaki to błąd był nazywać mnie „największym głupkiem w rodzinie". — Niech mnie kule biją, jeśli każdemu nie przydałoby się kilku takich głupkowatych przyjaciół — mówił. — Ale nie będę ci schlebiał, Piotrusiu, bo sam wiesz, jaką zawsze miałem o tobie opinię, i nie ma co więcej o tym gadać. Po jego powrocie odbyliśmy długą naradę nad najlepszym sposobem uzyskania powołania do służby, gdyż zarówno 0'Brienowi, jak i mnie bardzo zależało na tym, by jak najprędzej znaleźć się na morzu. Żal mi było rozstawać się z siostrą, ale mój ojciec był taki przygnębiony i rozdrażniony, że nie miałem w domu żadnej przyjemności poza jej towarzystwem. Moja siostra jednakże była zdania, że najlepiej będzie, gdy wyjadę, gdyż mizantropia ojca, niczym nie 103
hamowana po śmierci matki, jakby się jeszcze nasilała, i patrzył na mnie z wyraźną niechęcią. Zgodziliśmy się więc jednogłośnie wraz z siostrą i 0'Brienem, który zawsze brał udział w naszych naradach, że najbardziej wskazaną rzeczą będzie, bym znów znalazł się na okręcie. — Będę mogła lepiej sobie dać z nim radę, pozostawszy sama, Piotrze, nie m a j ą c nic, co by mnie zajmowało i odrywało od niego, jak to jest obecnie przy twojej obecności w domu. Wprawdzie bolesna jest dla mnie rozłąka z tobą, ale mój obowiązek wobec ojca i pragnienie twego awansu skłaniają mnie do wyrażenia żądania, żebyś czynił wszystko, co możliwe, by uzyskać powołanie do służby. — Mówi pani jak prawdziwy bohater, panno Elłen, mimo że ma pani ładną buzię i łagodne oczęta — rzekł 0'Brien. — A teraz, Piotrze, jak się do tego zabrać? Bo jeśli ja dostanę okręt, to nie ma strachu, wezmę cię na swego oficera, tylko jak by to zrobić? Czy myślisz, że będziesz mógł przeciągnąć na naszą stronę starszego pana z Eagle Park? —• Na wszelki wypadek mogę spróbować — odparłem. — Najwyżej spotkam się z odmową. Zgodnie z tą myślą, wyruszyłem następnego dnia do mego dziadka, a wysiadłszy przy bramie o zwykłej porze, około jedenastej, poszedłem aleją i zastukałem do drzwi. Gdy mi otworzono, zauważyłem wśród służby jakby wahanie, a wszyscy mieli jakieś zażenowane miny, które mi się wcale nie podobały. Na moje pytanie, jak się miewa lord Privilege, odpowiedziano, że jest zdrów, ale nie przyjmuje absolutnie n i k o g o . — Czy mój stryj jest tutaj? — spytałem. — Tak, panie — odparł lokaj ze znaczącym spojrzeniem. — I jego rodzina także. — Czy jesteś pewny, że nie mogę zobaczyć 104
się z moim d z i a d k i e m ? — rzekłem, kładąc nacisk ną ostatnie słowo. — Pójdę zameldować, że pan jest tutaj, sir — odrzekł lokaj. — Ale nawet to jest zakazane. Od czasów dzieciństwa nie widziałem mego stryja i nawet nie potrafiłbym go poznać, stryjenki nigdy nie znałem ani moich kuzynów. Po chwili przyniesiono odpowiedź z żądaniem, bym udał się do biblioteki. Gdy mnie tam wprowadzono, znalazłem się przed obliczem lorda Privilege'a, siedzącego na swoim zwykłym miejscu w towarzystwie wysokiego pana, w którym od razu rozpoznałem stryja, tak był podobny do mego ojca. — Oto jest ten młody dżentelmen, milordzie — rzekł s t r y j patrząc na mnie surowo. — He! co? A tak, przypominam sobie. O moje dziecko, bardzo, bardzo źle postąpiłeś... przykro mi ogromnie. Do widzenia. — Ja źle postąpiłem, milordzie?! — odparłem. — Pojęcia nie mam, żebym zrobił coś złego! — Wszystkie wiadomości świadczą przeciwko tobie, bratanku — sucho zauważył stryj. — Ktoś doniósł dziadkowi o twoich postępkach, a te bardzo mu się nie podobały. Ja osobiście nic o t y m nie wiem. — Jakiś szubrawiec musiał rzucić na mnie potwarz, sir — odrzekłem. S t r y j mój drgnął na słowo „szubrawiec", szybko się jednak opanował i zwrócił się do mnie. — A więc, bratanku, czego sobie życzysz od lorda Privilege'a, gdyż przypuszczam, że nie bez powodu są twoje odwiedziny? — Sir, celem mojej wizyty było przede wszystkim podziękowanie jego lordowskiej mości za pomoc w uzyskaniu nominacji na porucznika, a następnie chciałem go prosić, żeby był łaskaw uzyskać przyjęcie mnie do czynnej służby, co może osiągnąć skreśliwszy kilka słów. 105
— Nie wiedziałem, że zostałeś porucznikiem. Całkowicie zgadzam się z tobą, że im więcej będziesz przebywał na morzu, tym lepiej. Jego lordowska mość podpisze odpowiedni list. Siadaj, proszę. — Czy mam go napisać, sir? — rzekłem do stryja. — Ja wiem, co ma zawierać. — Dobrze. A gdy napiszesz, przynieś mi go. Byłem przekonany, iż jedynym powodem, jaki skłonił mego stryja do pomocy, bym uzyskał przyjęcie do służby, była chęć pozbycia się mnie, a także to, że na morzu narażałem się na większe ryzyko niż na lądzie. Wziąwszy kartkę papieru, napisałem, co następuje: Milordzie, Czy mogę prosić Waszą Lordowską Mość, aby oddawcę niniejszego przydzielono na okręt tak szybko, jak tylko to będzie możliwe, gdyż życzeniem moim jest, aby był w czynnej służbie. Pozostaję, Milordzie, etc, etc. — Dlaczego nie wymieniłeś swego nazwiska? — To nie ma żadnego znaczenia — odparłem. — List ten zostanie doręczony osobiście, co zapewni mi szybkie przyjęcie do służby. Umieszczono list przed lordem. Z pewnym trudem udało mu się wytłumaczyć, że ma go podpisać. Widać było, że był teraz bardziej osłabiony na umyśle, niż gdy go widziałem ostatnim razem. Podziękowawszy, złożyłem list i schowałem do kieszeni. W końcu dziadek spojrzał na mnie i nagły błysk zrozumienia rozjaśnił jego twarz. — A, moje dziecko... więc udało ci się wymknąć z francuskiego więzienia?... He, he, a jak tam ten twój przyjaciel... jak mu tam, co? — 0'Brien, milordzie. — 0'Brien! — wykrzyknął stryj. — To on 106
t w ó j przyjaciel, tobil wobec tego zawdzięczam to całe szpiegowanie i plotki, jakie krążyły po całej Irlandii... przekupywanie mojej służby i różne inne impertynencje? Nie chciałem zaprzeczać oczywistej prawdzie, byłem jednak poruszony faktem, że tak nagle wyszła na jaw. Powiedziałem tylko: — Nigdy ani nie przekupuję, ani nie zadaję się z niczyją służbą, sir. •— Ty sam nie — rzekł stryj. — Ale zatrudniasz innych, by to robili. Wykryłem wszystkie twoje sprawki zaraz po wyjeździe tego łotra do Anglii. — Jeśli stryj nazywa łotrem kapitana 0'Briena, jestem zmuszony w jego imieniu jak n a j energiczniej zaprotestować. — Rób, jak chcesz, ale bądź łaskaw natychmiast opuścić ten dom — rzekł stryj z ogromną złością. — Nie spodziewaj się też niczego więcej ani od obecnego, ani od przyszłego lorda Privilege'a, jak tylko takiej odprawy za twoje niecne postępowanie, na jaką zasługujesz. Poczuwszy się głęboko dotknięty, odpowiedziałem szorstko: — Od obecnego lorda Privilege'a niczego nie oczekuję ani od jego następcy, ale po twojej śmierci, stryju, spodziewam się, że ten, co po tobie odziedziczy tytuł, uczyni wszystko, co będzie w jego mocy, dla twego pokornego sługi. Mam zaszczyt pożegnać stryja. Oczy mego stryja zabłysły ogniem, gdy kończyłem swoje przemówienie, które było zuchwałe i nie bardzo mądre, jak się później okazało, ja zaś szybko wybiegłem z pokoju nie tylko dlatego, żeby mnie nie usunięto z domu wobec całej służby, ale i z obawy, by siłą nie odebrano mi listu do pierwszego lorda Admiralicji. Znalazłszy drogę do wyjścia bez pomocy lokaja pośpieszyłem co sił do domu. 107
— Słuchaj, 0'Brien — rzekłem po powrocie — nie ma czasu do stracenia. Im szybciej pośpieszysz do Londynu z tym listem polecającym, tym lepiej, gdyż mój stryj uczyni wszystko, co możliwe, by nam zaszkodzić. Opowiedziałem mu o tym, co zaszło, i uzgodniliśmy, że 0'Brien weźmie list, gdyż opiewając na okaziciela mógł przydać się równie dobrze jemu, jak mnie, i jeśli uzyska nominację, mogę być pewny, że nie tylko zostanę jednym z jego oficerów, ale i że popłyniemy razem z moim drogim przyjacielem. Nazajutrz 0'Brien ruszył do Londynu i miał szczęście ujrzeć pierwszego lorda już nazajutrz po przyjeździe, bo właśnie był to dzień przyjęć. Pierwszy lord wziął list z r ą k 0 ' B r i e na i prosił go siadać. Przeczytawszy go, zapytał, jak się miewa jego lordowska mość, czy cieszy się dobrym zdrowiem etc. 0 ' B r i e n odpowiedział, że jeśli Bóg będzie łaskaw, jego lordowska mość żyć może jeszcze długie lata, on zaś nigdy nie słyszał, by uskarżał się na jakieś dolegliwości. Wszystko to nie było kłamstwem, aczkolwiek i nie odpowiadało prawdzie. To właśnie powiedziałem 0'Brienowi po jego powrocie, gdy opowiedział mi, co zaszło, i że uważam, biorąc pod uwagę jago zdanie na itemat nieszkodliwych i szkodliwych kłamstw, iż ostatnio nie bardzo był w zgodzie z własnymi zapatrywaniami. — To święta prawda, Piotrze, sam również jestem tego zdania, niemniej jednak takie są moje zapatrywania. Wszyscy wiemy, jak należy właściwie postępować, ale nie zawsze to robimy. Faktem jest, iż zaczynam dochodzić do przekonania, że świat trzeba zwalczać jego własną bronią. Mówiłem na ten temat z wielebnym M'Grathem, a on powiedział mi, że jeśli ktoś czyniąc źle spowoduje, iż ktoś inny w celu podejścia go popełni zły uczynek, ten 108
pierwszy jest odpowiedzialny nie tylko za swój grzech, ale i za ten grzech, jaki został popełniony w samoobronie. — Widzisz, 0'Brien, ja wcale nie wierzę ślepo w wielebnego M'Grat,ha i wcale nie jestem zachwycony wszystkimi jego zaleceniami. — Ja również, Piotrusiu, jeśli tylko zacznę się nad tym zastanowić, ale po co mam sobie łamać głowę nad tym wszystkim. To jedno wiem, że jak trzeba wybierać między własnymi skłonnościami a obowiązkiem, jest rzeczą ogromnie dogodną mieć takiego księdza, jak wielebny M'Grath, który nie tylko za ciebie decyduje, ale jeszcze do tego dba o twoją duszę. Przyszło mi na myśl, że zarzucając 0'Brienowi jego postępowanie w związku z listami uzyskanymi od lorda Privilege'a, sam nie byłem bez winy uciekając się do podstępu. Zarzucałem mu popełnienie tych niewłaściwych czynów, jakie sam popełniałem, obawiam się też, że zbyt skwapliwie byłem gotów pocieszać się dewizą wielebnego M'Gratha. że „cel uświęca środki". Wróćmy jednak do audiencji, na jakiej był przyjęty 0'Brien. Po rozmówce na obojętne tematy pierwszy lord rzekł: — Kapitanie 0'Brien, jestem zawsze gotów spełnić żądanie lorda Privilege'a, tym bardziej że jego rekomendacja dotyczy tak zasłużonego oficera jak pan. Jeżeli za dzień lub dwa zjawisz się w biurach Admiralicji, dowiesz się czegoś bliższego w t e j sprawie. — 0 ' B r i e n zaraz do nas o tym napisał, z niecierpliwością więc oczekiwaliśmy jego następnego listu, ale zamiast niego na trzeci dzień zjawił się on sam. N a j pierw omal nie zadusił mnie w swoich ramionach, a następnie uściskawszy moją siostrę zaczął skakać i tańczyć po całym pokoju. — Co się stało, 0'Brien? — rzekłem, gdy mo109
ja siostra wymknęła się zmieszana. 0'Brien wyjął z kieszeni pergamin. — Oto, Piotrusiu, przed nami honor i sława. Osiemnastodziałowy bryg „Rattlesnake"... dowódca 0'Brien... przydział Indie Zachodnie. Piotrusiu! Serce mi pęka z radości! — Rzucił się na fotel. — Czy ja czasem nie dostałem bzika? — zapytał po chwili. W każdym razie tego zdania jest Ellen — odparłem, spoglądając na siostrę, która stała w rogu pokoju jeszcze czerwona ze wstydu. Istotnie mogła myśleć, iż 0'Brien postradał zmysły. 0'Brien nagle uprzytomniwszy sobie, jakiego dopuścił się wykroczenia przeciwko zasadom przyzwoitości, zerwał się z fotela i przybierając zwykłą pozę niewymuszonej uprzejmości podszedł ku mej siostrze, a ująwszy jej rękę powiedział: -— Proszę mi darować, droga panno Ellen. Muszę panią przeprosić za swoje grubiaństwo, ale radość moja była tak wielka, a wdzięczność dla pani brata tak głęboka, że w tym zapale dałem się ponieść swoim uczuciom i wyrażajac je, objąłem nimi również kogoś, kto tak jest drogi dla niego i tak do niego podobny. Proszę więc uznać, że przyjęła pani ten wybuch uczucia jako wyraz wdzięcznego serca dla pani brata i przez wzgląd na niego błagam o wybaczenie mego porywczego postępku. Ellen uśmiechnąwszy się podała mu rękę, on zaś podprowadził ją do kanapy, gdzie usiedliśmy we trójkę, a on zaczął opowiadać w bardziej zrozumiały sposób o wszystkim, co się wydarzyło. W dzień oznaczony pr7ybył do biur Admiralicji i posłał swój bilet wizytowy. Pierwszy lord nie mógł go przyjąć, natomiast skierował go do swego osobistego sekretarza, który wręczył mu nominację na dowódcę osiemnastodziałowego brygu „Rattlesnake". Sekre110
tarz cały w uprzejmych uśmiechach powiedział OBrienowi w zaufaniu, że wyznaczony jest na placówkę w Indiach Zachodnich, dokąd ma się udać, skoro tylko okręt otrzyma załogę i będzie gotów do wyjścia na morze. Zapytał też, kogo 0'Brien życzyłby sobie mieć za pierwszego oficera, a on odparł, że chciałby mieć mnie, ale skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa mogę nie mieć jeszcze wystarczającego stażu, by zostać pierwszym oficerem, on się godzi na każdego, kogo Admiralicja wyznaczy na to stanowisko, pod warunkiem — że ja dostanę przydział na jego okręt. Sekretarz zanotował życzenia 0'Briena wyrażając prośbę, że jeśli ma odpowiedni wakans, to on pozwoli sobie przydzielić jednego z podchorążych. 0'Brien wyraził zgodę, uścisnął mu ręce i pośpieszył do nas z tą radosną wiadomością. — A teraz — rzekł 0'Brien — zdecydowałem się na następujący plan postępowania. Najpierw udam się do Plymouth, by podnieść na brygu mój znak dowódcy, następnie poproszę o dwutygodniowy urlop i pojadę do Irlandii, zobaczyć, jak im tam się powodzi i co zamyśla wielebny M'Grath. Więc, Piotrusiu, spędzimy ten wieczór tak przyjemnie, jak się tylko da, gdyż wprawdzie my obaj wkrótce się zobaczymy, ale mogą upłynąć lata, nim znów we trójkę zasiądziemy na t e j kanapie, możemy też nigdy się tego nie doczekać. Ellen, będąc jeszcze pod wrażeniem śmierci naszej matki, opuściła głowę, a ja dostrzegłem łzy w jej oczach na wzmiankę 0'Briena, że możemy nigdy się więcej nie zobaczyć. Dla mnie ten wieczór upłynął bardzo przyjemnie. Miałem przy sobie z jednej strony ukochaną siostrę, a z drugiej wiernego przyjaciela i czułem się tak, że każdy mógłby mi pozazdrościć! 0'Brien wyjechał od nas nazajutrz wczesnym 111
rankiem, a przy śniadaniu wręczono memu ojcu jakiś list. Pochodził od stryja, sucho zawiadamiającego o śmierci lorda Privilege'a, który zmarł nagle uprzedniej nocy, informującego, że pogrzeb ma się odbyć od dziś za tydzień i że otwarcie testamentu nastąpi natychmiast po pogrzebie. Ojciec bez słowa wręczył mi ten list, małymi łykami popijając herbatę łyżeczką. Nie mogę powiedzieć, żeby ta wiadomość wywołała we mnie jakieś głębsze uczucia, ale jednak żal mi się zrobiło dziadka, gdyż swego ezasu bardzo był dla mnie uprzejmy, jeśli zaś chodzi o uczucia mego ojca, to nie mógłbym, a raczej nie chciałbym, ich analizować. Natomiast po wypiciu herbaty wstał od stołu i odszedł do swego gabinetu, a ja podzieliłem się tą wiadomością z moją siostrą Ellen. — O mój Boże! — rzekła po chwili, podnosząc rękę do oczu. — Do jakże dziwnie nienaturalnego stanu doszliśmy w naszym społeczeństwie, skoro m ó j ojciec w ten sposób może przyjąć wiadomość o śmierci swego rodzica. . Czy to nie okropne? — Tak to jest, najdroższa siostrzyczko — odparłem — że każde uczucie poświęca się dla światowych względów i pustego tytułu. Młodszych synów zaniedbuje się, jeśli całkowicie nie porzuca. Cnota, zdolności, wszystko to nic nie znaczy, istotne wartości ma się w pogardzie, dopuszczając do względów tylko tego, który dziedziczy. Skoro wszelkie naturalne więzy zryw a n e są przez rodziców, czy można się dziwić, że dzieci nie uważają się z nimi związane? Słusznie zauważyłaś, do jak wstrętnego stanu doszło nasze społeczeństwo. — Nie mówiłam do „wstrętnego", braciszku, lecz dziwnego i nienaturalnego. — Gdybyś użyła tego określenia, Ellen, nie popełniłabyś wielkiej pomyłki. Nie chciałbym 112
za cenę tytułu wraz z majątkiem, jaki z nim idzie, stać się bezdusznym, osamotnionym i można by rzec, zaniedbywanym człowiekiem, jakim był mój dziadek, ale gdyby mi to wszystko teraz ofiarowano, nie zamieniłbym nigdy tego za miłość mojej kochanej Ellen. Siostra rzuciła się w moje ramiona i razem udaliśmy się do ogrodu, długo rozmawiając o naszych przyszłych planach, nadziejach i widokach.
%
I — Peter Simple t. II
Rozdział
XLI
P o m p a t y c z n e uroczystości żałobne — Odczytanie t e s t a m e n t u , który k o m u ś nie bard z o b y ł w s m a k — D o s t a j ę l e g a t — Co się z t y m dzieje — M ó j ojciec doprowadzony do gorączki dla ochłody komponuje kazanie — M u s t r u j ę na bryg 0'Briena i s p o t y k a m się ze S w i n b u r n e m
Po upływie tygodnia w dniu oznaczonym towarzyszyłem ojcu do Eagle Park, by Wziąć udział w pogrzebie lorda Privilege'a. Wprowadzono nas do pokoju, gdzie od trzech dni leżały na katafalku jego zwłoki. Czarne zasłony, wyniosłe pióropusze, bogate ozdoby na trumnie, niezliczone woskowe świece, jakimi pokój był oświetlony, wszystko to stwarzało uroczysty nastrój. Opierając się na klęczniku przed trumną i rozważając, co w sobie zawiera, nie mogłem powstrzymać się, by nie sięgnąć myślą wstecz, gdy się wydawało, że zamrożone uczucia dziadka jak gdyby odtajały na moją korzyść, wówczas kiedy nazywał mnie „swoim drogim dzieckiem". Najprawdopodobniej gdyby nie to, iż mój stryj miał syna, byłby dokonał życia w moich ramionach, czuły i przywiązany do mnie dla mnie samego, a nie dla jakichś innych światowych względów. Czułem, że gdybym go znał dłużej, mógłbym był go pokochać i on by mnie pokochał, i pomyślałem, jak w małym stopniu puste zaszczyty po śmierci wyrównałyby stratę wzajemnych uczuć, które tak znacznie przyczyniłyby mu szczęścia za życia. Nieste114
ty, żył tylko próżnością* i przepychem, toteż próżność i przepych towarzyszyły mu do grobu. Myśląc o mojej siostrze Ellen i o 0'Brienie, odszedłem z tym przekonaniem, że Piotr Simple mógłby być przedmiotem zazdrości dla zmarłego jaśnie wielmożnego lorda wicehrabiego Privilege'a, barona Corston, namiestnika królewskiego dla hrabstwa i jednego z najdostojniejszych tajnych radców Jego Królewskiej Mości. Po pogrzebie, który był okropnie nudny i bardzo okazały, wszyscy powróciliśmy powozami do Eagle Park, gdzie przyjął nas stryj, który oczywiście odziedziczył tytuł i pełnił obowiązki głównego żałobnika. Wprowadzono nas do biblioteki, gdzie w fotelu, który ostatnio stale zajmował mój dziadek, siedział nowy lord. Obok niego adwokaci, przed którymi leżały zwoje pergaminów. W miarę jak wchodziliśmy, on wskazywał ręką wolne krzesła, dając nam do zrozumienia, żebyśmy zajęli miejsca, gdyż nie zamieniono ani słowa On tylko czasem porozumiewał się szeptem z adwokatami. Gdy wszystkie odgałęzienia rodziny były już obecne, aż do czwartych i piątych kuzynów, adwokat siedzący po prawicy mego stryja nałożywszy okulary i rozwinąwszy pergaminowy zwój rozpoczął odczytywanie testamentu. Nie zwracałem z początku na to uwagi, ale zainteresowały mnie prawnicze kruczki, wkrótce jednak myśl moja skierowała się ku innym sprawom, gdy po jakimś półgodzinnym czytaniu ocknąłem się na dźwięk swego imienia. Był to zapis, zawarty w kodycylu do testamentu, na moje imię w wysokości dziesięciu tysięcy funtów. Ojciec, siedzący . obok mnie, lekko mnie szturchnął, aby zwrócić na to moją uwagę, ja zaś zauważyłem, że nie miał już tak smętnej twarzy jak przedtem. Ucieszyłem się bardzo tą niespodziewaną nowiną, przypomniawszy sobie, jak po powro115
cie z Eagle P a r k ojciec powiedział mi, że uprzejmość mego dziadka wobec mnie warta była co n a j m n i e j dziesięciu tysięcy funtów w jego testamencie. Medytowałem też nad tym, jakie to dziwne, że trafnie odgadł właściwą sumę. Pomyślałem też o tym, co ojciec mówił o swoich sprawach, jak to niczego nie zaoszczędził dla dzieci, ja zaś gratulowałem sobie, że będę teraz mógł utrzymać kochaną siostrzyczkę Ellen, gdyby jakieś nieszczęście spotkało naszego ojca, gdy nagle z tych myśli wyrwało mnie znów wymienienie mego imienia. Był to kodycyl, datowany przed tygodniem, mocą którego dziadek mój, niezadowolony z mego postępowania, odwoływał poprzedni kodycyl i nie zostawiał mi nic. Wiedząc, skąd padł ten cios, spojrzałem stryjowi prosto w twarz, a oczy jego płonęły złośliwym blaskiem, gdy popatrzył na mnie czekając, by zmierzyły się nasze spojrzenia. Odwzajemniłem mu się szyderczym uśmiechem, pełnym pogardy. Spojrzawszy następnie na ojca ujrzałem, że był w stanie ogromnego przygnębienia, głowa opadła mu na piersi, a ręce miał kurczowo zaciśnięte. Aczkolwiek byłem wstrząśnięty tym ciosem, wiedząc jak potrzebne nam były pieniądze, byłem zbyt dumny, aby to okazać, co więcej, poczułem, że za żadne skarby nie zamieniłbym się ze stryjem ani na stanowiska, ani tym bardziej na uczucia. W tym czasie gdy pozostający przy życiu spotykają się, aby ustalić, jakie dyspozycje świeckimi przemijającymi dobrami poczynił wezwany przed oblicze swego Stwórcy, uczucia niechęci i urazy powinny ustąpić pamięci zgasłego bliźniego, wywołując jedynie żal i współczucie. Po chwili zastanowienia poczułem, iż mógłbym memu stryjowi przebaczyć. Wręcz odwrotnie ojciec. Kodycyl pozbawiający mnie legatu był ostatni w testamencie, adwo116
kat więc zwinął pergamin i zdjął okulary. Wszyscy wstali, a mój ojciec chwycił za kapelusz i każąc mi w ostrym tonie iść za sobą, zdarł z siebie żałobną krepę, a odchodząc rzucił ją na podłogę. Ja również zdjąłem swoją z kapelusza i złożywszy ją na stole podążyłem za jnim. Ojciec kazał wezwać swój powóz, poczekał chwilę w przedsionku, a gdy podjechał, wskoczył do środka, ja za nim. Zapuścił zasłony i kazał się wieźć do domu. — Ani grosza! Wielki Boże na niebie, ani grosika! Nawet ani razu nie wymieniono mego imienia, z wyjątkiem zapisania mi marnego żałobnego pierścionka! A co z tobą, coś ty narobił, że mając zapisaną taką sumę, potrafiłeś zniweczyć dobrą opinię, jaką cieszyłeś się u dziadka? Przyznaj mi się natychmiast! — ciągnął, zwracając się do mnie z wściekłością. — O niczym takim nie jest mi wiadomo, drogi ojcze. Widocznie stryj jest moim wrogiem. — Dlaczego miałby być właśnie twoim wrogiem? Słuchaj, Piotrze, musi być jakiś powód, dla którego nakłonił twego dziadka, by zmienił zapis uczyniony na twoją korzyść. Stanowczo domagam się, byś mi go wyjawił, i to natychmiast. — Kochany ojcze, gdy nieco się uspokoisz, postaram się pomówić z tobą w tej sprawie. Spodziewam się, że nie będziesz uważał tego za brak szacunku, gdy powiem, że jako duchowny kościoła anglikańskiego... — Niech diabli wezmą kościół razem z tymi, którzy mnie tam wpakowali! — odparł ojciec szalejąc z gniewu. Byłem zgorszony słysząc te słowa i aż ugryzłem się w język. Ojciec też wydawał się zmieszany swoim gwałtownym wybuchem. Opadłszy na poduszki powozu, zachował ponure milczenie przez całą drogę do domu. Skoro tylko tam 117
przybyliśmy, udał się szybko do swego pokoju, ja zaś poszedłem do siostry, będącej w swojej sypialni. Wyjawiłem jej wszystko, co się stało, i naradziłem się z nią, w jaki sposób zakomunikować ojcu powody, które wywołały w moim stryju taką ku mnie zagorzałą niechęć. Po godzinie dyskusji zgodziła się ze mną, że wyjawienie wszystkiego stało się koniecznością. Gdy sprzątnięto po obiedzie ze stołu, opowiedziałem ojcu wszelkie wiadome mi okoliczności odnoszące się do pobytu mego stryja w Irlandii. Słuchał mnie bardzo uważnie, a wyjąwszy bloczek zaczął robić notatki. — Słuchaj więc, Piotrze — rzekł po chwili milczenia, jakie zapadło, gdy skończyłem opowiadanie — przejrzałem teraz na wylot tę całą machinację. Nie mam żadnej wątpliwości, że dziecko zostało podstawione, aby okraść ciebie i mnie z należnego dziedziczenia tytułu i majątku, ale ja zabiorę się do dzieła i zobaczymy, czy mi się nie uda wykryć t e j tajemnicy, a przy pomocy kapitana 0'Briena i wielebnego M'Gratha nie wydaje się to niemożliwością. — 0'Brien uczyni wszystko, co w jego mocy, sir — odparłem. — Spodziewam się rychłej od niego wiadomości. Już od tygodnia musi być w Irlandii. — Sam tam pojadę — rzekł ojciec. — I nie ma takiego sposobu, do jakiego bym się nie uciekł, dla wykrycia tego nikczemnego spisku. Nie! — wykrzyknął waląc pięścią w stół tak mocno, że dwa kieliszki do wina stłukły się na kawałeczki. — Nie cofnę się przed niczym! — To znaczy — wtrąciłem — kochany ojcze, używając godziwych sposobów, jakie przystoją osobie twego powołania. — Powiadam ci, że zastosuję wszelkie sposoby, jakie są dostępne c z ł o w i e k o w i , w celu odzyskania zrabowanych praw! Nie gadaj mi tu 118
o żadnych godziwych sposobach, gdy mogę stracić tytuł i m a j ą t e k z powodu fałszywej i niegodziwej zamiany! Na Boga w niebiosach! Odpowiem im oszustwem za oszustwo, krzywoprzysięstwem za krzywoprzysięstwo i krwią za krew, jeśli to będzie potrzebne! Mój brat potargał wszelkie więzy i ja odzyskam swoje prawa, nawet gdybym miał przyłożyć mu pistolet do ucha. — Wielkie nieba! Kochany ojcze, opanuj swoje wzburzenie, pamiętaj o swoim powołaniu. — Pamiętam — odparł z goryczą — również o tym, jak siłą zostałem do niego zmuszony wbrew mojej woli. Przypominam sobie słowa mego ojca, jak z uroczystym chłodem oświadczył mi, że wybrał dla mnie kościół lub śmierć z głodu. No, ale muszę na jutro opracować kazanie i nie mam czasu, aby tu więcej przesiadywać. Powiedz Ellen, żeby przysłała mi do pokoju herbatę.* Moim zdaniem ojciec wcale nie znajdował się w stanie umysłu nadającym się do pisania kazania, ale trzymałem język za zębami. Siostra uczyniła to samo i nie widzieliśmy się z ojcem aż do śniadania nazajutrz. Przedtem otrzymałem list od 0'Briena. Mój kochany Piotrze! Przybyłem do Plymouth, podniosłem swój proporczyk, wydobyłem jolki ze stoczni i zasadziłem pierwszego oficera do roboty, by zaopatrzył okręt w balast i zbiorniki na wodę, a sam wyjechałem do Irlandii, gdzie jako kapitan 0'Brien gorąco zostałem powitany przez rodzinę, znajdującą się w kwitnącym zdrowiu. Obecnie, gdy obie moje siostry szczęśliwie wyszły za mąż, rodzicom powodzi się dobrze, ale są raczej samotni, gdyż, jak już zdaje się ci mówiłem, niebu podobało się powołać do siebie całe moje 119
-
rodzeństwo, z wyjątkiem tych dwóch mężatek i jednej siostry, która wstąpiła do klasztoru, poświęcając się służbie Bożej, była bowiem tak zeszpecona przez ospę, że żaden mężczyzna nie spojrzałby na nią. Odkąd nasza rodzina się rozrastała, ojciec i matka lamentowali i martwili się, że nikt z nas nie idzie w świat, a teraz gdy -w taki czy inny sposób rozeszliśmy się, płaczą całymi dniami, że zostali sami, nie m a j ą c żadnego towarzystwa, prócz wielebnego M'Gratha i prosiaków. Tak to jest na tym świecie, że nigdy nie jesteśmy zadowoleni, to fakt. Teraz, kiedy im na niczym nie zbywa, uważają, że źle im się dzieje i chcieliby, aby tak było jak dawniej. Bo to jest tak, jak mawiał stary Maddocks, że dla niektórych dobre stękanie jest lepsze od złego obiadu, no i największą ich przyjemnością jest narzekanie, widocznie to jest im do szczęścia potrzebne, muszą też być szczęśliwi, bo narzekają od świtu do nocy. * Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było posłanie po wielebnego M'Gratha, który nie pokazywał się w naszym domu od dłuższego czasu zapewne dlatego, że wszystko szło po jego myśli, jak dawniej bywało. Powiedział mi, że miał rozmówkę z wielebnym 0'Toolem, która skończyła się niezłą awanturą, a on zdrowo sprał kijem wielebnego 0'Toole'a i zdarłszy mu sutannę z grzbietu porwał ją na strzępy, toteż wielebny 0"Toole skierował całą historię do biskupa i tak się teraz miała ta sprawa. Ale, mówił, ten nicpoń wyjechał stąd, zabierając ze sobą Ellę wraz z jej matką, a co gorsza, nikt nie może się dowiedzieć, gdzie się podziały i mówi się, że wysłano je za morze. Widzisz więc, Piotrusiu, z jednej strony marnie to wygląda, bo nie mamy sposobu wydostać prawdy z tej starej, będąc bowiem w wojnie z Francją jak ma-, my za nimi jechać? Z drugiej strony dobrze, że 120
się tak stało, bo to nie pozwala mi na zwodzenie tej biednej dziewuszki i wmawianie jej, by wierzyła w coś, co się nigdy nie stanie, jestem więc bardzo rad z tego powodu, gdyż jak wielebnemu M'Grathowi mówili ci, którzy byli blisko niej, przez całe dwa dni przed odjazdem nie mogła nic robić, tylko ciągle płakała i jęczała mimo łajania matki i pogróżek tego łajdaka 0'Toole'a. Wydaje mi się, że wszystkie nasze nadzieje polegają na odnalezieniu tego żołnierza, co ze swoją żoną, a mamką tego dziecka, został wysłany do Indii, bez wątpienia z myślą, że klimat i choroby wyprawią ich na tamten świat. Ten twój stryjaszek to wielki szubrawiec, w każdym calu. Za trzy dni wyjeżdżam stąd, a ty masz dołączyć do mnie w Plymouth. Przekaż moje ukłony ojcu i serdecznie pozdrów siostrę, którą oby wszyscy święci mieli w swojej opiece! Niech Bóg ją błogosławi na wieki wieków. Amen. Tobie jak zawsze oddany Terence 0'Brien Wręczyłem ten list ojcu, gdy tylko wyszedł ze swego pokoju. — To jest sprytnie ukartowany spisek — rzekł — i moim zdaniem musimy szybko działać w myśl zaleceń 0'Briena, to znaczy wyszukać mamkę, którą wysłano do Indii. Czy wiesz, w którym pułku służy jej mąż? — Wiem, jest to trzydziesty trzeci pułk, ona zaś wyjechała do Indii około trzech miesięcy temu. — Powiadasz, że ich nazwisko brzmi 0'Sullivan — rzekł w y j m u j ą c swój notes. — Zaraz napiszę do kapitana Fieldinga, prosząc o jak najdokładniejsze zebranie wiadomości. Napiszę 121
również do twojej siostry Lucy, gdyż kobiety są o wiele zręczniejsze w takich sprawach niż mężczyźni. Jeżeli pułk skierowano na Cejlon, tym lepiej, jeżeli nie, to musi wystarać się 0 urlop, by przeprowadzić poszukiwania. Gdy to zostanie zrobione, sam udam się do Irlandii 1 będę się starał trafić na ślad pozostałych osób. Ojciec opuścił pokój, ja zaś wyszedłem z Ellen, żeby przygotować się do wyjazdu na mój okręt w Plymouth. Nadeszło pismo potwierdzające mój przydział, a ja w celu zaoszczędzenia sobie zbytecznej podróży do Londynu napisałem, by moją nominację wysłano bezpośrednio szefowi personalnemu w Plymouth. Następnego dnia, pożegnawszy się z ojcem i siostrą, przybyłem bez żadnych przygód do Plymouth, gdzie w porcie spotkałem się z 0'Brienem. Tego samego dnia zameldowałem się admirałowi i zamustrowałem na bryg stojący burta w burtę z hulkiem*, spoza którego wystawały jego stengi. Wracając z brygu zobaczyłem na Fore-street tęgiego marynarza odwróconego do mnie plecami, czytającego jeden z plakatów, które były wszędzie rozlepione, ogłaszający, że „Rattlesnake" pod kapitanem 0'Brienem (gotując się do wyjścia na placówkę w Indiach Zachodnich, gdzie d u b 1 o n y** są w takiej obfitości, że dolarów używa się za balast) może jeszcze zamustrować k i l k u dzielnych marynarzy. Mógłby równie dobrze głosić, że potrzeba nam o wiele więcej, bo zamustrowało zaledwie sześciu, i tylko przy ich pomocy i żołnierzy piechoty morskiej oraz taklarzy ze stoczni musieliśmy wykonać całą robotę, ale nie jest w zwyczaju, by * Hulk — stary statek, w y c o f a n y z eksploatacji, ustawiony w porcie na martwych kotwicach lub statek pusty, będący w remoncie. ** Dublon — złota moneta hiszpańska, bita od XVI do XIX w., o ciężarze ok. 11,7—13,5 g.
122
na tym świecie popisywać się swoją biedą, tak jeśli chodzi o brak ludzi, jak i pieniędzy. Zatrzymawszy się usłyszałem, jak ten marynarz mówił sam do siebie: — Ech, tam, ten numer z dublonami nie przejdzie, za długo służyłem w Indiach Zachodnich, bym się na to nabrał, ale ciekaw jestem, czy ten kapitan 0'Brien nie był czasem drugim oficerem na „Sanglierze", jeśli tak, to możebym spróbował do niego zamustrować. Głos ten wydał mi się znajomy, a gdy dotkną łem ramienia marynarza i ten się odwrócił, okazało się, że był to Swinburne. — Jak to, Swinburne! — rzekłem, ściskając mu dłoń serdecznie. — To wy? — Otóż i pan Simple! Chyba będę miał rację, że to ten sam pan 0'Brien został dowódcą owej jednostki. J a k się widzi rybkę-pilota, rekin musi być gdzieś niedaleko. — Macie rację, Swinburne — rzekłem — we wszystkim, z w y j ą t k i e m tego, by nazywać kapitana 0'Briena rekinem. On nie jest rekinem. — Nie jest, to fakt. Ale może pod jednym względem będzie wyjątkiem, bo spodziewamy się, że pokaże swoje zęby Francuzom. Ale bardzo przepraszam, sir — rzekł Swinburne, zdejmując kapelusz. — Ach, rozumiem, nie zauważyliście, że zafasowałem epolet. Tak, jestem porucznikiem na brygu „Rattlesnake" i spodziewam się, Swinburne, że zamustrujecie do nas. — Oto moja ręka, panie Simple — odparł waląc swą ogromną łapą w moją dłoń, aby przybić targu. — Rad jestem, bo wiem, że kapitan jest dobrym oficerem, ale gdy jest takich dwóch, to uważam się za szczęściarza. Wskoczę do łódki i wpiszę się na listę załogi, a potem na ląd, przepuścić resztę forsy, no i może uda mi się zwerbować kilku chłopaków na ochot123
nika, bo wiem, gdzie ich trzeba szukać. Obejrzałem sobie ten bryg dziś rano i wcale mi się podoba, ma cholernie ładnie zaokrągloną rufę, ale spodziewam się, że kapitan 0'Brien każe zdjąć ten skrzypcowaty galion i da wyrzeźbić porządną figurę dziobową. W życiu nie widziałem, żeby okręt z takim dziobem jak gryf basetli czegoś dokonał. — O ile mi wiadomo, kapitan 0 ' B r i e n już zwrócił się w tej sprawie do zarządzającego stocznią — odparłem. — W razie czego nie będzie nam trudno samym zmienić co trzeba. — To fakt — rzekł Swinburne. — Ze zwoju czterocalówki zrobi się ciało węża, ja mogę wyrzeźbić jego łeb, a jeśli chodzi o g r z e c h o t kę*, to jeszcze dzisiaj obrabuję z niej nocnego stróża. Więc do widzenia, panie Simple, do następnego spotkania. Swinburne dotrzymał słowa i zamustrował na okręt tego samego popołudnia, a następnego dnia przyprowadził sześciu dobranych marynarzy, których namówił do zaciągnięcia się na bryg. — Powiedz pan z łaski swojej kapitanowi — rzekł do mnie — żeby nie spieszył się z kompletowaniem załogi na swój okręt, bo ja wiem, gdzie można znaleźć ich dosyć, ale będę próbował z początku uczciwych sposobów. Tak też uczynił i każdego prawie dnia przyprowadzał jakiegoś marynarza, a każdy przez niego zwerbowany był dobrym, doświadczonym żeglarzem. Zgłosiło się jeszcze trochę ochotników i mieliśmy już przeszło połowę załogi, byliśmy też gotowi do wyjścia na morze. Wówczas admirał dał nam pozwolenie na wysłanie patroli łapaczy werbunkowych na ląd. * Rattiesnake
124
znaczy:
grzechotnik.
— Panie Simple — rze*kł Swinburne — robiłem wszystko, by przekonać różnych fajnych chłopaków do zaciągnięcia się, ale oni nie chcą. Ja zaś postanowiłem sobie, że m ó j bryg będzie miał dobrą załogę i jeżeli oni nie wiedzą, co jest dla nich dobre, to ja wiem i jestem pewny, że mi jeszcze potem podziękują, wobec tego postanowiłem wziąć za kark i przyprowadzić na okręt każdego z tych maminsynków. Tej samej nocy utworzyliśmy oddział z ludzi zamustrowanych przez Swinburne'a i poszliśmy do domu noclegowego, utrzymywanego przez pośredniczącego w werbunku marynarzy, a otoczywszy go naszymi żołnierzami piechoty morskiej przebranymi w granatowe kurtki, wzięliśmy siłą dwudziestu trzech wykwalifikowanych marynarzy, którzy prawie skompletowali naszą załogę. Tych, co nam brakowało, otrzymaliśmy drogą przydziału z admiralskiego okrętu. Według mnie nie było statku, który by wypłynął z portu w Plymouth i kotwiczył w tej cieśninie, mając lepszą załogę niż „Rattlesnake". Co to znaczy mieć dobrą opinię, na niej zawsze marynarze się poznają. 0'Brien był ogólnie lubiany przez wszystkich, jacy z nim pływali, a Swinburne, który go znał, umiał przekonać jednych, a zmusić drugich, czy im się to podobało, czy nie, żeby razem z nim zamustrowali. W końcu nawet z tym się pogodzili i nie mieliśmy żadnych dezercji, z nielicznymi wyjątkami, i to spośród tych kilku przydzielonych z admiralskiego okrętu.
Rozdział
XLII
P ł y n i e m y do Indii Z a c h o d n i c h — Ochotn i k zgłasza się na okręt, ale nie zostaje n a n i m , odisyła s i ę g o n a l ą d z p o w o d ó w , jakie będą wyłuszczone czytelnikowi w niniejszym rozdziale
Byliśmy bardzo radzi, gdy na pokładzie zjawił się starszy pilot, aby nas wyprowadzić na zatokę, a jeszcze bardziej było nam przyjemnie przekonać się, że bryg wodowany na krótko przed objęciem go przez 0'Briena, wychodząc z portu, bardzo szybko posuwał się pod żaglami. Sprawdziło się to, gdy wyszliśmy na pełne morze, żeglował bowiem wspaniale, wyprzedzając każdy napotkany statek i doganiając w krótkim czasie każdy przez nas ścigany. Po trzech dniach kotwiczenia w zatoce wypłacono załodze żołd, nadeszły też rozkazy, żeby nasz bryg, wioząc urzędową pocztę, wyruszył do Jamajki nazajutrz przed zapadnięciem zmroku. Przy pomyślnym wietrze ruszyliśmy w drogę i szybko wypłynęliśmy z kanału. Teraz cały czas poświęciliśmy na szkolenie naszej nowej załogi w obsłudze armat i ćwicząc ją, by nauczyła się „ciągnąć razem", czyli pracować zespołowo, tak więc jeszcze nim skończyła się żegluga pasatami, byliśmy w dość dobrej formie pod względem zgrania się i dyscypliny. Nasz pierwszy oficer był trochę dziwakiem, mając bowiem brata, który był dziedzicem bo126
gatych włości, zamiłowanym koniarzem i myśliwym, brał z niego przykład wykazując szczególną skłonność do tego rodzaju zamiłowań. Znał na pamięć nazwy wszystkich koni, jakie na wyścigach w Derby i Oaks wygrywały w ciągu ostatnich dwudziestu lat, uprawiał wszelkie lekkoatletyczne ćwiczenia, znakomicie strzelał, a nawet woził ze sobą na okręcie psa myśliwskiego. Pod każdym innym względem wielkim był dandysem, dbałym niezmiernie o wygląd swojej osoby, zawsze nawet na służbie nosił rękawiczki, przystojny, a w sposobie bycia prawdziwy dżentelmen, przy tym wcale niezły marynarz, to znaczy posiadał wystarczający zasób wiadomości, by doskonale wywiązywać się ze swych obowiązków, będąc zaś teraz pierwszym oficerem, a tym samym zmuszonym do pracy, z każdym dniem uczył się coraz więcej tajników swojej służby. Nie spotkałem milszego kolegi i szlachetniejszego od niego młodzieńca. Bryg nie może mieć więcej niż dwóch poruczników. Nawigatorem był młody człowiek, dość szorstki, ale inteligentny, mający dobre serce i niezmiennie świetny humor. Chirurg wraz z intendentem uzupełniali naszą mesę, ale oni nie wyróżniali się niczym szczególnym i niewiele da się o nich powiedzieć, może tylko to, że chirurg był zbyt wielkim pochlebcą, a intendent za dużym sknerą, ale ogólnie biorąc o wiele więcej grzeszy się przeciwko intendentom, niż sami to czynią. Mówiąc o brygu i jego oficerach zszedłem na manowce i omal nie zapomniałem opowiedzieć o tym, co się zdarzyło na dwa dni przed naszym wyruszeniem w rejs. Byłem właśnie z 0'Brienem w jego kabinie, gdy wszedł pierwszy oficer, pan Osbaldistone, z meldunkiem, że jakiś chłopak chce na ochotnika zaciągnąć się na okręt. 127
W V— w — — — Bardzo ładny chłopak, trochę drobny, sir — odparł pierwszy oficer. — Mamy dwa wolne miejsca. — Dobrze, niech go pan wybada, a jeśli się nadaje, możesz go pan zamustrować. — Już to zrobiłem, panie kapitanie. Powiada, że niedługo służył na morzu. Kazałem mu wejść po olinowaniu grotmasztu, ale nie bardzo mu się to podobało. — Rób pan, jak uważasz, Osbaldistone — rzekł 0'Brien i porucznik wyszedł z kabiny. Wrócił po kwadransie. — Niech pan posłucha, kapitanie — mówił, śmiejąc się. — Posłałem chłopca do chirurga, by go zbadał, ale on nie chciał się rozebrać. Doktor mówi, że to kobieta. Kazałem jej przyjść na rufówkę, ale ona nie chce odpowiadać na żadne pytania, tylko żąda rozmowy z panem kapitanem. — Ze mną? — rzekł zdumiony 0'Brien. — To pewnie żona któregoś z naszych ludzi i chce się z inami przeszmuglować. Dawaj ją tu, Osbaldistone, a ja wyłożę jej dokumentnie, że nawet z moralnego punktu widzenia jej podróż na „Rattlesnake'u", brygu Jego Królewskiej Mości, jest zupełną niemożliwością. Po kilku chwilach pierwszy oficer kazał ją doprowadzić do drzwi kapitańskiej kabiny i gdy miała wejść, chciałem się wycofać, ale 0'Brien zatrzymał mnie. — Zostań, Piotrze, nie chcą narazić się na złą opinię zostając z nią sam na sam — rzekł, śmiejąc się. Wartownik otworzył drzwi, a ja nigdy w życiu nie widziałem bardziej interesującej twarzy, czyby należała do chłopca, czy do dziewczyny. Z powodu obciętych włosów trudno było powiedzieć, że podejrzenia chirurga są uzasadnione. V -— VU
128
— Chcesz mówić... na świętego Patryka! — krzyknął 0'Brien wpatrując się badawczo w jej rysy, a następnie zakrywszy twarz pochylił się nad stołem i zawołał: — Mój Boże, mój Boże! Tymczasem cała krew zbiegła z jej twarzy, a wracając oblewała ją rumieńcem, skutkiem czego młoda ta osoba na przemian bladła i czerwieniała. Zauważyłem, że drży na całym ciele, a kolana uginają się pod nią i ona, gdyż była to kobieta, byłaby upadła, gdybym nie pośpieszył jej z pomocą. Widząc, że zemdlała, ułożyłem ją na pokładzie, a sam pobiegłem po wodę. 0'Brien zbliżył się do niej. — Moja biedna, biedna dziewczyno! — rzekł z boleścią. — Ach, Piotrze, to wszystko twoja wina! — J a k to moja wina? Skąd ona się tu wzięła? — Na wszystkich świętych! Nade wszystko cenię mój okręt i patent, ale oddałbym wszystko, żeby można było cofnąć to, co się stało! Gdy 0'Brien pochylił się nad nią, łzy z jego oczu kapały na jej twarz, ja zwilżałem ją wodą, przyniesioną przeze mnie z garderoby. Domyśliłem się, kto ona jest, mimo że nigdy jej nie widziałem. Była to ta dziewczyna, której 0'Brien oświadczył swą miłość, aby z niej wydobyć tajemnicę zamiany dziecka mego stryja. Patrząc na rozgrywającą się przede mną scenę nie mogłem opędzić się od myśli, że mógłby ktoś jeszcze utrzymywać, iż cel uświęca środki. Nieszczęsna dziewczyna zaczynała przychodzić do siebie, zaś 0'Brien dał mi znak ręką, mówiąc: — Zostaw nas samych, Piotrze, i uważaj, by nikt nie wchodził do kabiny. Blisko godzinę przestałem u drzwi obok wartownika, nie dopuszczając wielu ludzi, gdy 0'Brien otworzywszy drzwi poprosił mnie, bym 9 — P e t e r Simple t. II
129
zarządził opuszczenie na wodę i obsadzenia załogą służbowego gigu, a następnie przyszedł z powrotem do niego. Widać było, że dziewczyna musiała gorzko płakać, a Ó'Brien wyraźnie był poruszony. — Wszystko załatwione, Piotrze. Musisz udać się z nią na ląd i nie odstępować jej na krok, aż ulokujesz ją bezpiecznie w nocnym dyliżansie. Zrób mi tę przysługę, Piotrze, zresztą jest to twoim obowiązkiem — dodał szeptem — bo częściowo ty byłeś tego wszystkiego przyczyną. Uścisnąłem mu dłoń i nie odpowiedziałem ani słowa. Zameldowano, że łódź jest gotowa i dziewczyna zdecydowanym krokiem udała się za mną. Popłynąłem na ląd, wsadziłem ją do dyliżansu i nie zadając jej żadnych pytań, wróciłem na okręt. — Melduję się na okręcie, sir — rzekłem wchodząc do kabiny z kapeluszem w ręku, składając meldunek* zgodnie z regulaminem marynarki. — Dziękuję ci — odparł 0'Brien. — Zamknij drzwi, Piotrusiu, i powiedz mi, jak się zachowała. Co mówiła? — Nic nie mówiła, a ja o nic nie pytałem. Wyglądało na to, że chętnie zgadza się z tym, co zarządziłeś. — Siadaj, Piotrze. Powiadam ci, nigdy w życiu nie byłem tak nieszczęśliwy, a jednocześnie nigdy nie czułem większej dla siebie pogardy. Mam takie uczucie, jakbym już nigdy nie miał zaznać spokoju i szczęścia. Życie marynarza sprawia, że stykamy się z najgorszym rodzajem kobiet i nie poznajemy się na prawdziwej wartości tych lepszych. Plotąc banialuki tej nieszczęsnej dziewczynie do głowy mi nie przyszło, że łamię najszlachetniejsze w świecie serce, poświęcając szczęście tej, która cały swój byt złożyłaby u moich stóp. Powiadam ci, Pio130
trze, że po twoim wyjściu z dwadzieścia razy patrzyłem na siebie w lustrze, żeby zobaczyć, czy nie wyglądam na łotra. Ale na krew świętego Patryka! myślałem, że miłość kobiety jest taka sama jak nasza i że po trzymiesięcznym rejsie wszystko wróci do normy. — Mówiono mi, że wyjechała do Francji. — Tak i ja myślałem, ale teraz ona wszystko mi wyznała. Wielebny 0'Toole* wraz z jej matką przywieźli ją na wybrzeże niedaleko stąd, by razem wsiąść na przemytniczą łódź i popłynąć do Dieppe. Gdy łódź podpłynęła do brzegu pewnej nocy, aby ich zabrać, matka z tym łajdackim księdzem wsiadła, ona zaś poczuła się tak, jakby wyjeżdżając z k r a j u miała zejść z tego świata, w którym ja się znajdowałem, i pozostawała w tyle. Tymczasem zjawiła się straż graniczna, padł jeden czy drugi strzał, łódź odpłynęła bez niej, a ona wraz z całym ich bagażem została sama na plaży. Wróciła razem ze strażnikami do miasta i gdy opowiedziała im całą prawdę, puścili ją wolno. W rzeczach księdza 0'Toole'a znalazła listy, z których się dowiedziała, że razem z matką miała być umieszczona w klasztorze w Dieppe. Ponieważ nazwa klasztoru była wymieniona w listach, udała się do tych ludzi, z których domu miały wyjechać, prosząc ich, by wysłali rzeczy matce, z w y j ą t kiem listów, które zastrzegła dla mnie. Od tego czasu otrzymała już list od matki zawiadamiający ją, że bezpieczna i zdrowa znajduje się w klasztorze i wzywa ją, by jak najszybciej do niej przyjechała. Matka jej złożyła śluby za* W oryginale: M'Dermot. Przypi-s angielskiego wydawcy wyjaśnia, że chodzi o 0'Toole'a, tak więc w polskim wydaniu poprawiono niekonsekwencję Marryata, która występuje już do końca książki, a k t ó r e j polska wersja nie uwzględnia.
131
konne w tydzień po przyjezdnie, wiemy więc, Piotrusiu, gdzie jej szukać. — A gdzie ta biedna dziewczyna ma się teraz podziać? — Z tym właśnie jest najgorzej. Zdawało się jej, że będzie mogła ukryć się na okręcie do chwili, gdy już daleko będziemy na morzu, a wtedy chciała leżeć u moich stóp, służyć mi i czuwać nade mną w sztormach, ale wytłumaczyłem jej, że to nie jest dozwolone i że mnie nie pozwoli się na małżeństwo z nią. Ach, Piotrze, cóż to za okropna historia! — Jednakże, 0'Brien, co się teraz stanie z tą nieszczęsną? — Pojedzie do moich rodziców i zamieszka z nimi, mając nadzieję, że pewnego dnia wrócę i poślubię ją. Napisałem już w tej sprawie do wielebnego M'Gratha. — Więc nie wyprowadziłeś jej z błędu? — Ksiądz M'Grath musi to zrobić, ja nie byłem w stanie. Byłoby to dla niej równoznaczne ze śmiercią, cios w samo serce, a ja nie mogłem go zadać. Wolałbym, Piotrze, sam wpierw umrzeć... czy raczej ożenić się z nią, czego nie mogłem uczynić. Wielebny M'Grath już to załatwi. — Wiesz, 0'Brien, ten cały M'Grath wcale mi się nie podoba. — Może masz rację, i mnie nie wszystko się podoba, co on mówi, ale co człowiek może zrobić?... Albo się jest katolikiem i wierzy we wszystko jak katolik, albo się nim nie jest. Czy m a m się wyrzec swojej religii właśnie teraz, kiedy jest prześladowana? Nigdy, Piotrze, w każdym razie zanim lepszej nie znajdę. Nie bardzo to także jest po mojej myśli, że rady mego spowiednika nie są zgodne z moim sumieniem. Wielebny M'Grath zbyt jest przywiązany do rzeczy doczesnych, ale to tylko dowo132
dzi, że w błędzie jest cn, a nie nasza religia, ja zaś wcale się nie k r ę p u j ę mówić z tobą na te tematy. Nikt poza tobą nie wie, że jestem katolikiem, a w Admiralicji nie kazano mi składać takiej przysięgi, jakiej nigdy bym nie złożył, mimo że ksiądz M'Grath twierdzi, iż mogę, co chcę, przysiąc heretykom, bo on zawsze da mi rozgrzeszenie. Piotrusiu, mój kochany, nie mówmy o tym więcej. Ja też nigdy do tego nie wracałem, ale muszę opowiedzieć do końca historię biednej Elli Flanagan, bo już o niej nie będzie mowy. Po upływie jakichś trzech miesięcy otrzymaliśmy list od wielebnego M'Gratha, donoszący, że dziewczyna przyjechała zdrowo i cało, stając się wielką pociechą dla obojga rodziców 0'Briena, którzy życzyli sobie, by pozostała z nimi na zawsze, ale wielebny M'Grath powiedział jej, że gdy człowiek dostaje patent na kapitana, to tak jakby wstąpił do klasztoru i został zakonnikiem, więc nie może się żenić. Ta biedna dziewczyna uwierzyła mu, a w przekonaniu że 0 ' B r i e n jest dla niej na zawsze stracony, wstąpiła za radą księdza M'Gratha do jednego z irlandzkich klasztorów i została zakonnicą, aby, jak sama mówiła, mogła dniami i nocami modlić się za niego. Po wielu latach słyszeliśmy o niej, że powodzi się jej dobrze i wcale nie czuje się nieszczęśliwa, 0'Brien jednak nigdy nie mógł zapomnieć swego postępku wobec tej biednej dziewczyny. Nigdy nie przestał ubolewać i jak mi się wydaje, do końca życia miał wyrzuty sumienia z powodu swego nierozważnego zachowania się w stosunku do niej. Muszę jednak porzucić ten przykry temat i wrócić na pokład okrętu „Rattlesnake", który właśnie przybył do Indii Zachodnich i dołączył do eskadry admirała na Jamajce.
Rozdział
XLIII
Opis wybrzeży Martyniki — Dostajemy prztyczka w nos — To nie bohaterstwo wystawiać się na cel — Wchodzę na pokład arki Noego w miniaturze pod amerykańską banderą — Zdobycie francuza z niewolnikami — Zupa papuzia, zamiast fałszywej żółwiowej
Rozkazy, jakie otrzymaliśmy na Barbados, kazały nam krążyć u brzegów Martyniki, aby przeszkadzać dostawcom zaopatrzenia dla tamtejszego garnizonu. Udaliśmy się tam bezzwłocznie. Nie znam nic bardziej malowniczego niż żeglowanie wzdłuż wschodniego brzegu tej pięknej wyspy, gdzie łańcuchy górskie pokryte świeżutką zielenią schodzą aż do krawędzi wód, poprzerzynane u podnóża małymi zatoczkami, a biel piaszczystej plaży aż razi w oczy, gdzie na kotwicy kołyszą się stateczki przybrzeżnej żeglugi, dowożące cukier z sąsiednich plantacji. Na trzeci dzień po okrążeniu Diamond Rock, idąc z wiatrem po zawietrznej od wyspy tuż przy wejściu do zatoki Fort Royal, podsuwając się nieco za blisko wokół jej wschodniego wejścia, utworzonego u cypla zwanego Przylądkiem Salomona i pokrytego zaroślami, znaleźliśmy się w nieprzyjemnym pobliżu świeżo tam umieszczonej baterii. Na tle błękitnej wody wyrósł słup dymu, a za nim gwizdnął pocisk przechodząc przez grotżagieł, przecinając przedtem wiatrowskaz tuż przy głowie starego Swinburn e ^ , stojącego na karonadzie i podającego ko134
mendy na ster. Siedziałem właśnie przy obiedzie wraz z 0'Brienem i pierwszym oficerem. — Gdzież oni, u diabła, wleźli z tym naszym brygiem? — rzekł 0'Brien wstając z krzesła i wybiegając z kabiny. Podążyliśmy za nim i nim jeszcze wyszliśmy na pokład, trzy albo cztery pociski przeleciały między masztami. — Melduję, panie kapitanie — rzekł zastępca nawigatora o nazwisku 0'Farrell, mający właśnie wachtę — że bateria otworzyła na nas ogień. — Bardzo panu dziękuję za łaskawą informację, panie 0'Farrell — odparł 0'Brien — ale Francuzi zaraportowali to przed panem. Czy wolno mi spytać, jaką ma pan w tym przyjemność, żeby komuś służyć za cel? A może panu się wydaje, że „Rattlesnake" tylko po to został tu przysłany, aby go podziurawiono jak rzeszoto, i to za nic? Ster prawo na burtę! Sternik szybko przełożył ster i bryg wkrótce znalazł się poza zasięgiem ognia, ale nie obeszło się bez kilku pocisków, jakie padły koło nas, a jeden przeciął nam baksztag stengi fokmasztu. — Słuchaj pan teraz, panie 0 ' F a r r e l l — rzekł 0'Brien. — Chcę z całym naciskiem podkreślić, iż tuszę, że wraz ze mną każdy na tym okręcie dba tyle co o psi pazur, gdy mu kule świszczą koło uszu, jeżeli tylko ma to przynieść korzyść nam albo ojczyźnie, mimo to bardzo mi zależy na tym, by nie postradał ręki, nogi, a tym bardziej życia, żaden z moich ludzi, gdy nie ma ku temu potrzeby. Zapamiętaj pan sobie na przyszłość, że nie jest hańbą trzymać się z dala od armat, jeśli druga strona ma wyraźną przewagę. Z całego swego doświadczenia wiem, że zbłąkana kuła zawsze wybiera najlepszych ludzi. Każ pan sprzątnąć grot i przysłać żaglomistrzów, aby go załatali. 135
0'Brien wrócił do swojej kabiny, a ja zostałem na pokładzie, bo była to moja popołudniowa wachta. Wprawdzie 0 ' F a r r e l l miał upoważnienie do zastępowania mnie, ale wolałem już na dół nie schodzić. Przed nami otwierała się cała zatoka Fort Royal i widok był nad wyraz piękny, Swinburne jeszcze ciągle stał na karonadzie, a ja wiedząc iż bywał już w tych stronach, zwróciłem się dc niego po bliższe informacje. Wymienił mi nazwy wszystkich baterii rozmieszczonych nad miastem, pokazał Fort Edward i przylądek Negro, zwracając szczególną uwagę na Wyspę Gołębi, gdzie na jej szczycie znajdował się fort z baterią i blankami, którego mury wyglądały jak korona. — Doskonale pamiętam to miejsce, panie Simple — mówił. — Było to w dziewięćdziesiątym czwartym, gtly znalazłem się tu ostatni raz. Wojsko oblegało je od miesiąca i już miało odstąpić, bo żołnierzom nie udawało się wciągnąć armat na tę górę, którą pan tam widzi. Więc nasz biedny kapitan Faulkner powiada: „Często pod marynarskim brezentowym kapeluszem znajdzie się otwarta głowa, i temu, co wydostanie dwudziestoczterofuntówki na szczyt tego wzgórza, wypłacę pięć dublonów". — Nie taka, to łatwa sprawa, panie Simple, jak pan sam widzi. — Wydaje się, że to całkiem jest niemożliwe, Swinburne. — Tak też to dla nas wszystkich wyglądało, panie Simple, ale był między nami jeden Dick Smith, specjalista od załadunku, który wróciwszy z lądu podchodzi do kapitana i powiada: „Widziałem, jak pańscy ludzie mordują się z tą armatą, a mnie się widzi, że jakby się ją wsadziło do beczki i dobrze opakowało różnym rupieciem i pakułami, to założywszy talię można by ją wyciągnąć na sam szczyt". Na to kapitan 136
F'aulkner wydobywa 7. sakiewki pięć dublonów i dając mu je powiada: „Zasłużyłeś na te pieniądze za sam pomysł, nawet jeśli się nie uda". Ale się udało, panie Simple. Następnego dnia, jak nie wygarniemy do tych francuskich patałachów, co ich tak zaskoczyło, że od razu rura im zmiękła i poddali się. Jeden z tych francuskich oficerów, których wzięliśmy wtedy do niewoli, pytał mnie, jak nam się udało wytransportować tam wysoko tę armatę, ale ja nie chcąc puścić farby powiedziałem mu pod wielkim sekretem, że wleciała tam uwiązana do latawca, na co on szeroko otworzył oczy i wołając sacrebleu*! odszedł, wierząc święcie, że to prawda. Czy to nie żagiel widać tam na tle przylądka? Tak było, o czym zameldowałem 0'Brienowi, a ten wyszedłszy na pokład zarządził pościg. W przeciągu pół godziny znaleźliśmy się przy burcie tego żaglowca, który podniósł amerykańską banderę. Była to brygantyna załadowana do pełna tak, że nadburcie zaledwie na stopę wystawało z wody. Ładunek jej składał się z tego, co Amerykanie nazywają „galanterią", a co po angielsku jest po prostu drobnicą. Maszty od połowy obwieszone były koszami pełnymi jabłek, cebuli i najrozmaitszych orzechów. Na pokładzie tłoczyło się bydło, nierogacizną, barany i osły. Ładownie wypchane były gontami, budulcem i towarami tak różnych gatunków, że nie sposób ich wszystkich wymienić. Wszedłszy na jej pokład zapytałem kapitana, dokąd zdąża. — No cóż — odpowiedział. — Jadę sobie na targ bez specjalnego portu przeznaczenia. Chyba mnie pan nie zatrzyma? — Nie, jeśli znajdę wszystko w porządku — * do kroćset, do kaduka
137
odparłem. — Muszę jednak zobaczyć pański dziennik pokładowy. — Nie powiedziałbym, aby istniały ku temu jakieś przeszkody — rzekł i przyniósł dziennik na pokład. Nie miałem zbyt wiele czasu, aby go dokładnie zbadać, ale i to, co zdążyłem przeczytać, mocno mnie ubawiło: „Końskie szerokości*... krucho z wodą, ubiliśmy wołu z białym pyskiem, złapaliśmy delfina i zjedliśmy go na obiad, kazałem odbić beczkę melasy nr 1, litera A. Piękna noc, widziałem małe okrągłe przedmioty unoszące się na wodzie, nabrałem tego pełne wiadro, zdawało mi się, że to perły, gruba pomyłka, to były małe żyjątka, takie rurkopławy, wylałem to świństwo za burtę. Słyszałem krzyk, myślałem, że to syrena, wyjrzałem, a nie było nic. Byłem świadkiem dziwnego falowania przed dziobem, kombinowałem, że to pewnie wąż morski, płynąłem kursem na niego, by go lepiej zobaczyć, omal nie wpadłem na Barbudę. Odszedłem stamtąd, spotkałem brytyjski okręt, potraktowany grzecznie". Przejrzawszy jego dziennik, poprosiłem o zbiórkę załogi, bym mógł zrobić przegląd jego ludzi, czy nie ma wśród nich jakiego Anglika. Nie bardzo było mu to w smak i ogromnie sarkał, ale wszyscy zebrali się na rufówce. Byłem pewny, że jeden z marynarzy jest Anglikiem i powiedziałem mu to, ale tak on, jak i kapitan gorąco temu zaprzeczyli. Niemniej jednak postanowiłem wziąć go na okręt, by 0'Brien powziął odpowiednią decyzję, i kazałem mu wsiadać do łodzi. — Jeżeli pan chce stosować siłę, nic na to nie poradzę, Jak pan sam widzi, mój pokład nie jest sklarowany do bitwy, bo w przeciw* pas (Asz podzwrotnikowych
138
nym razie... ale coś panu powiem, panie poruczniku, pańska łajba stanie się drugą „Hermione", jeśli pan siłą wcieli do waszej marynarki pełnokrwistego jankesa, a co więcej, Stany Zjednoczone w to się wdadzą, co jest tak pewne jak to, że mamy węże w Wirginii. Pomimo tych protestów zabrałem ich obydwóch na okręt do 0'Briena, który długo rozmawiał z Amerykaninem w swojej kabinie. Po powrocie na pokład pozwolono mu odejść wraz ze swym marynarzem, a my postawiwszy żagle podjęliśmy podróż. Tej nocy wypadła na mnie pierwsza wachta i płynąc wzdłuż wybrzeża ujrzałem jakiś statek pod wysokim brzegiem, prawie unieruchomiony tym, co żeglarze nazywają sztilem, a co znaczy prawie kompletną ciszę, z łopocącymi żaglami na wszystkie strony przy zacichających wiatrach. Wziąłem kurs na niego i wkrótce znaleźliśmy się w tej samej co on sytuacji, nie dalej od niego jak na ćwierć mili. Opuszczono łódź rufową, a ja zabierałem się do wejścia na jego pokład. Był to duży, szybki statek, o smukłych liniach, na modłę korsarską, więc 0'Brien zalecił mi ostrożność, nakazując powrót przy najmniejszym objawie oporu. Gdy podpłynąłem w łodzi pod jego dziób, obwołano mnie po francusku, wyrażając życzenie, bym natychmiast się oddalił, bo w przeciwnym razie otworzą ogień. To mi zupełnie wystarczyło, stosując się zatem do rozkazu wróciłem na bryg i zameldowałem 0 wszystkim 0'Brienowi. Opuściwszy na wodę wszystkie łodzie rufowe i podholowawszy się ku temu statkowi obróciliśmy się tak, by móc strzelać całą burtą, toteż wygarnęliśmy do niego z sześciu karonad nabitych kulami 1 śrutem. Słysząc i widząc straszliwe zamieszanie na jego pokładzie, gdy zaprzestaliśmy ognia, 0'Brien znów wysłał mnie z zapytaniem, 139
czy się poddają. Odpowiedziano mi potakująco, wobec czego wszedłem na ich pokład. Był to „Commerce de Bordeaux", wiozący trzystu trzydziestu niewolników, jacy pozostali z pięciuset zaokrętowanych u wybrzeży Afryki, zdążający do Martyniki. Załoga była chora i większość z niej leżała w hamakach. Ostatnio zabijali papugi i gotowali z nich zupę, już tylko kilka z nich zostało, a te gadały znakomicie. Z początkiem podróży blisko tysiąc papug znajdowało się na tym statku. 0'Brien widząc, że wzięliśmy statek w posiadanie, przysłał jeszcze jedną łódź, aby się dowiedzieć czegoś bliższego o nim. Poprosiłem o przysłanie chirurga, gdyż wśród tych biednych niewolników wielu było rannych od naszych strzałów. Oto statek niewolników. Nie znam okropniejszego widoku, do jakiego można by go przyrównać. Nieszczęśni niewolnicy duszący się w międzypokładzie wśród potwornego fetoru własnych, nigdy prawie nie usuwanych nieczystości, a między nimi chorzy, leżący bez pomocy przy zupełnej obojętności zdrowszych. Wszyscy stłoczeni w stanie kompletnej nagości, razem bez w y j ą t k u mężczyźni, kobiety i dzieci, a z głodu i zaduchu wychudzeni tak, że zostały tylko skóra i kości, jednakże żyjący, i to w takich warunkach, w jakich tylko Murzyn może wytrzymać. Gdyby prawda o tym, co się dzieje na statkach niewolniczych, była powszechnie znana, nie wątpię, że uznanie handlu niewolnikami jako piractwa nie byłoby niczym więcej jak sprawiedliwą karą. Przed świtem statek był gotów, i 0'Brien postanowił zabrać go na Dominikę, aby tam jak najprędzej wysadzić tych nieszczęśników na ląd. Przez kilka dni kotwiczyliśmy przy nim w Zatoce Księcia Ruperta, gdzie dla siebie mieliśmy tylko dwadzieścia cztery godziny na odświe140
żenię zapasów i załatwienie spraw związanych ze sprzedażą pryzu, który, nie muszę dodawać, miał pewną wartość. Podczas mego krótkiego pobytu na lądzie w związku z zakupami drobiu i jarzyn dla 0'Briena i naszej mesy bawiło mnie przyglądanie się czarnemu sierżantowi musztrującemu oddziały złożone z wolnych Murzynów i Mulatów. Był widocznie zdecydowany, aby wyglądali jak n a j lepiej, i starał się o to z całych sił, gdyż rozpoczynał ćwiczenia takim przemówieniem: — Ten co mieć but i pończocha, stać na froncie, ten co mieć but bez pończocha w środku, ten bez but i bez pończocha z tyłu. Twarz do gór, plecy do plaży! Dlaczego nie występować, ty obwieś?! Ciekaw byłem, ile wyniesie liczba kwalifikujących się do pierwszego szeregu. Naliczyłem tylko dwóch Mulatów, zaś w drugim szeregu ,też było tylko dwóch. Widocznie „bez but i bez pończocha" było tam w modzie. Jak zwykle, obstąpiło nas mnóstwo Murzynów i chociaż przebywaliśmy wśród nich zaledwie od kilku godzin, zaraz skomponowali dla nas piosenkę, w której śpiewali w kółko: Czy nie widzisz „Grzechotnika", Jak na żaglach tu pomyka? Czy nie widzisz „Grzechotnika", Ciągnie swój pryz-rczbójnika?... Ten „Grzechotnik" forsę ma, ding, ding... Wszystkie śmieszne rzeczy zna, ding, ding!
Rozdział
XLIV
Wszystko można mieć za pieniądze w tym kraju — Amerykańskie informacje nie zawsze wiarygodne — Atakujemy nocą i zostajemy odparci — Zamiast uprowadzenia rąbanina — Z tym wszystkim coś z ognia wyratowaliśmy
Nazajutrz podniósłszy kotwicę powróciliśmy na swoje «tanowisko u brzegów Martyniki. Gdy odeszliśmy na jakieś trzy mile od St Pierre, dostrzegliśmy statek wychodzący stamtąd pod prowizorycznymi masztami. Szedł, kursem wprost na nas i wkrótce rozpoznaliśmy tę samą amerykańską brygantynę, którą niedawno rewidowaliśmy. 0'Brien wysłał łódź z rozkazem, by przywieziono jej kapitana. — Cóż tam, kapitanie — rzekł — widzę, że dostał się pan w szkwał? — Chyba nie — odparł ten. — Jak to nie? Więc co się z panem działo? — Ano nic takiego, tylko spieniężyłem ładunek, a w dodatku sprzedałem swoje maszty. — Sprzedał pan swoje własne maszty! A komóż to? -— Strasznie ślicznej francuskiej kaperskiej łajbie, stojącej w St Pierre. Straciła wszystkie swoje patyki, gdy ścigał ją jeden z tych waszych miedzią podkutych gadów. A wedle mojej kombinacji, nawet ładnie zapłacili. — To jak pan wróci do kraju? — Kombinuję dostać się w Golfstrom, a wtedy już dobrze pójdzie. Gdybym się natknął na 142
północno-zachodni, postawię sygnał wzywania i" nocy i chyba ktoś mnie weźmie na hol. — .Może pan zejdzie do mojej kabiny na mały poczęstunek, kapitanie? — Ze szczególną przyjemnością — odparło to dziwaczne indywiduum i obaj zeszli do kabinyPo upływie jakiejś pół godziny wrócili obaj na pokład, a łódź zabrała Amerykanina z powrotem na jego statek. 0 ' B r i e n poprosił Osbaldistone'a i mnie do siebie, a tam w kabinie na stole leżała mapa portu St Pierre. 0'Brien odezwał się do nas w te słowa: — Długo rozmawiałem z tym Amerykaninem i on powiada, że ten kaperski statek kotwiczy w tym oto miejscu (wskazał pozycję zaznaczoną ołówkiem na mapie). Jeżeli tak jest, to wysunął się dość daleko z portu i nie sądzę, żeby trudno go było zdobyć. J a k widzicie, kotwiczy na czterech sążniach głębokości i tak blisko zewnętrznej baterii, że nie będą mogli wycelować dział w dół do naszych łodzi. Pytałem też, czy wystawiają baczne posterunki, ale Amerykanin mówi, że czują się tak bezpieczni, iż w ogóle nikogo nie stawiają na oku, a jego kapitan razem z oficerami całą noc spędza na lądzie, pijąc, paląc cygara i przechwalając się, czego to nie dokonają. Zachodzi więc pytanie, czy jest to zgodne z prawdą, czy nie. Traktowaliśmy Amerykanina dobrze, i nie znajduję powodu, by mu nie wierzyć, co więcej, informacji tej udzielił zupełnie dobrowolnie, tak jakby chciał nam wyświadczyć przysługę. Dopuściłem Osbaldistone'a pierwszego do głosu i on był tego samego zdania co 0'Brien. Ja natomiast nie zgadzałem się z nimi. Już sama ta okoliczność, że statek potrzebował nowych masztów, wywołała we mnie wątpliwość co do miejsca jego położenia, a skoro część informa143
cji była fałszywa, dlaczego nie cała? Moje argumenty widocznie wywarły na kapitanie wrażenie, gdyż uzgodniliśmy, że jeśli nasze łodzie zostaną wysłane, to jedynie na zwiad, atak zas zostanie przypuszczony tylko w takim wypadku, gdy sprawdzimy, że kaper znajduje się dokładnie w miejscu oznaczonym przez amerykańskiego kapitana. Zwiad postanowiono przeprowadzić jeszcze tej nocy, gdyż nawet jeśli kotwiczy w domniemanym miejscu, pozostaje wszelka możliwość, iż tam nie zostanie, lecz będzie podholowany w głąb portu, by wstawić nowe maszty. Wiadomość o m a j ą c e j nastąpić wyprawie wnet rozeszła się po okręcie i ludzie pobrali swoje pałasze spod kabestanu, żeby mieć je gotowe do bitwy. Załogi łodzi bojowych bez rozkazu krzątały się przy nich, jedni cięli na kawałki stare koce dla owinięcia wioseł, inni robili nowe grumoty*. Wreszcie na pokładzie z.jawił się Osbaidistone, dając rozkaz, by zagwizdano na zbiórkę wyznaczonych do obsadzenia łodzi i by przygotowano się do akcji. On sam miał dowodzić wyprawą z barkasu, ja miałem dowodzić pierwszym kutrem, 0'Farrell drugim, zaś Swinburne bączkiem. O zmierzchu skierowaliśmy znów dziób brygu ku St Pierre i powoli posunęliśmy się naprzód. O dziesiątej stanęliśmy w dryf, a koło jedenastej łodzie otrzymały polecenie podciągnąć się, 0'Brien powtórzył Osbaldistone'owi swój rozkaz, żeby nie atakować, jeśli się okaże, że kaper kotwiczy blisko miasta. Wyznaczonych ludzi zebrano na rufówce dla sprawdzenia, czy każdy ma na bluzie znak rozpoznawczy, jakim był kwadratowy kawałek brezentu nąszyty na lewe ramię, aby w ten sposób odróżnić swoich od wrogów, co jest bardzo ważnym środkiem ostrożności w * Grumot — pierścień z liny na wiośle.
144
nocnych wyprawach. Załogi weszły do swoich łodzi i otrzymały rozkaz odbicia. Wiosła zanurzyły się w wodzie, wywołując zjawisko fosforescencji, tak powszechne w tamtejszym klimacie, i ruszyliśmy naprzód. Po godzinie wiosłowania Osbaldistone w barkasie zatrzymał się, leżąc na wiosłach, a my podpłynęliśmy do niego— Znajdujemy się teraz u wejścia do portu — rzekł. — Należy zachować absolutną ciszę. — U wejścia do portu, sir! — powiada Swinburne. — Ja kombinuję, że jesteśmy więcej jak na połowie drogi w nim. Minęliśmy cypel co najmniej dziesięć m i n u t temu, a to jest druga bateria, co ją mamy na trawersie. Z tym się Osbaldistone nie zgadzał i ja również twierdziłem, że Swinburne nie miał racji, ale on obstawał przy swoim, wskazując na światła w mieście, wszystko widoczne przed nami, co nie byłoby możliwe, gdybyśmy byli tylko u wejścia do portu. My jednak byliśmy odmiennego zdania, a Swinburne, mając respekt dla oficerów, nie rzekł już ani słowa. Wzięliśmy się do wioseł, posuwając się z największą ostrożnością. Noc była bardzo ciemna i nie mogliśmy rozróżnić absolutnie niczego. Wiosłowaliśmy jeszcze z dziesięć minut i wydawało się, że musieliśmy się znacznie zbliżyć do świateł w mieście, a ciągle nie widzieliśmy ani korsarza, ani żadlnego innego statku. Ległaś, my znów na wiosłach i zaczęliśmy się naradzać. Swinburne twierdził, że jeśli kaper znajdował się tam, gdzie przypuszczano, to musieliśmy go dawno minąć. Nagle, gdy rozprawialiśmy, 0'Farrell krzyknął: — Widzę go. — I miał rację, bo statek kaperski nie był od nas dalej niż na odległość kabla. Nie czekając na rozkaz 0 ' F a r r e l l kazał swoim ludziom wziąć się 10 — P e t e r Simple t. II
j^rj
do wioseł i popędziwszy naprzód znalazł się przy burcie kapra. Nie był nawet w połowie drogi na jego pokład, gdy zabłysły światła z różnych stron i wypaliło z tuzin muszkietów. Nie pozostawało nam nic innego, jak podążyć za nim, i w kilka sekund znaleźliśmy się u jego burty, ale ten był dobrze przygotowany i miał się na baczności. Sieci przeciwabordażowe były wszędzie porozpinane, każde działo wycelowane w dół, jak tylko można najniżej, a pokład wydawał się być pełen ludzi. Nastąpiło teraz takie zamieszanie i taka rzeź, że nie chciałbym być jeszcze raz świadkiem czegoś podobnego. Wszelkie nasze wysiłki, by dostać się na pokład, spełzły na niczym. Jeśli wdzieraliśmy się przez furtę, kilkanaście dzid odpychało nas z powrotem, a ądy próbowaliśmy wspiąć się na sieci przeciwabordażowe, mordując i raniąc odrzucano nas do łodzi. Z każdej furty, z każdego miejsca na pokładzie bez. przerwy prażono do nas z muszkietów. Wysuwano ku nam pistolety, paląc z nich prosto w twarz, i od czasu do czasu strzał z karonady paraliżował nas swym ogłuszającym hukiem, powodując silną chwiejbę łodzi na rozhuśtanej wodzie, jeśli nie wyrządził innej szkody. Od dziesięciu minut wysiłki nasze nie ustawały ani na chwilę, aż w końcu, gdy połowa załóg zabita lub ranna leżała na dnie łodzi, większość ludzi wycieńczonych i zniechęconych bezskutecznym wysiłkiem usadowiła się na ławach, ładując muszkiety i strzelając do furt. Wśród rannych znalazł się Osbaldistone. Zauważywszy, że nie ma go na barkasie, z którego załogi nie zostało nawet sześciu, zawołałem do Swinburne'a, będącego przy mojej burcie, dając mu rozkaz zawiadomienia innych łodzi, że mają wycofać się z portu w sposób dla siebie najdogodniejszy. Wkrótce wszystkich pozostałych przy życiu powiado146
miono o tym, a gdybym był nie wydał tego rozkazu, byliby prowadzili tę nierówną walkę do ostatniego człowieka. Barkas odbił, za nim drugi kuter, gdzie również poległ 0'Farrell, a jego obsada oderwawszy się od kapra wzięła się do wioseł. Zacząłem wykonywać ten sam manewr wśród wrzasków i wycia Francuzów, którzy wyskoczywszy na nadburcie zasypali nas strzałami z muszkietów, wznosząc radosne okrzyki i szydząc z nas. — Proszę zaczekać, sir — zawołał Swinburne. — Trochę się na nich zemścimy! — Mówiąc to podciągnął się do barkasa i obróciwszy go dziobem w stronę kapra, wycelował na niego karonadę tam, gdzie było Francuzów najgęściej, a ci wcale nie wiedzieli, że mamy ją ze sobą, gdyż jeszcze z niej nie strzelaliśmy. — Stop, Swinburne, chwileczkę. Załaduj jeszcze jeden kartacz! Tak uczyniwszy daliśmy ognia, a skutek był morderczy, gdyż większość wrogów padła na pokład. Jestem przekonany, sądząc po jękach i krzykach, że gdybyśmy mieli kilku ludzi więcej, można było wrócić i zdobyć kapra, ale już było za późno. Wszystkie baterie były zaalarmowane i chociaż nie mogły widzieć łodzi, strzelały w tym kierunku, gdzie się spodziewano, że możemy się znajdować, wiedząc z okrzyków na statku, że zostaliśmy odparci. Na barkasie zostało tylko sześciu marynarzy zdolnych do wiosłowania, pierwszy kuter miał zaledwie czterech, ja w mojej łodzi miałem pięciu, a w bączku Swinburne'a było prócz niego dwóch. — To paskudna sprawa, sir — rzekł Swinburne. — Co by teraz najlepiej zrobić? Na mój rozum trzeba wziąć wszystkich rannych na barkas i holować go obydwoma kutrami i bączkiem, obsadziwszy je pełnymi załogami. No i, panie Simple, nie trzymajmy się po tej stronie, 10*
147
gdzie się nas te baterie spodziewają, ale całkiem przy brzegu, bliżej nich, wtedy wszystkie strzały będą przenosić. — Rada była zbyt dobra, żeby jej nie posłuchać. Była już druga, a czekało nas długie wiosłowanie, nie było więc czasu do stracenia. Przenieśliśmy na barkas zwłoki zabitych i ciała rannych marynarzy z obydwóch kutrów i bączka. Nie miałem czasu na dokładne badanie, ale widziałem, że 0 ' F ą r r e ł l jest martwy, tak jak i chłopiec okrętowy nazwiskiem Pepper, który musiał przeszmuglować się na którąś z łodzi. Szukałem jednak Osbaldistone'a i znalazłem go na rufie barkasa. Otrzymał głęboką ranę w pierś, najwidoczniej dzidą. Był przytomny i prosił o trochę wody, którą mu podałem, zaczerpnąwszy z beczułki na barkasie. Na słowo „woda" i słysząc, jak ją nalewałem z beczki, wielu rannych zaczęło wołać o nĄ słabym głosem. Nie mogłem pozwolić sobie na stratę czasu, zostawiłem w barkasie dwóch ludzi, jednego przy sterze, a drugiego do podawania rannym wody, wziąłem barkas na hol i skierowałem się prosto na baterie, zgodnie z radą Swinburne'a, który teraz znajdował się przy mojej burcie. Gdy zbliżyliśmy się już dostatecznie do brzegu, wysunąłem się z portu, ale uczucia moje nie były do. pozazdroszczenia. Swinburne szepnął do mnie: — To będzie srogi cios dla naszego kapitana, panie Simple. Zawsze mówiono mi, że młody kapitan, który traci ludzi, nie przynosząc w zamian dolarów swemu admirałowi, nie może liczyć na miłe przyjęcie. — Mnie jest jeszcze bardziej za niego przykro, więcej niż to mogę wyrazić, Swinburne. Ale... co tam widać przed nami... jakby płynął jakiś statek? Swinburne stanął na rufie kutra i pilnie wpatrywał się przez kilka sekund. 148
— Tak jest, jakiś duży statek idzie pod bombramżaglami, to musi być francuz. Gratka dla nas, sir. Gdy nie wrócimy z próżnymi rękami, wszystko będzie dobrze. Wiosła, mocno wszyscy razem! Czy odczepimy barkas, sir? — Tak — odparłem. — A teraz, chłopcy, gdy tylko dostaniemy ten statek, wszystko będzie dobrze. To handlowiec, widać wyraźnie (wcale nie byłem tego pewny). Swinburne, myślę, że najlepiej będzie, jeśli przepuścimy go od strony lądu, bo wszyscy na nim będą patrzyli w przeciwną stronę, tam skąd strzelają. — Dobrze pomyślane, sir — rzekł Swinburne. Przyłożywszy się do wioseł pozwoliliśmy mu nas minąć, co też uczynił, wlokąc się dwie mile na godzinę. Zostawiliśmy barkas za sobą, podciągnęliśmy s i ę ' k u niemu wszystkimi trzema łodziami i wdarliśmy się na pokład. Tak jak przypuszczaliśmy, cała załoga skupiła się po drugiej stronie pokładu, patrząc w stronę baterii, które od czasu do czasu jeszcze ciągle strzelały Panu Bogu w okno. Nikt też z nich nas nie zobaczył, aż wsiedliśmy im na karki, nie mieli nawet czasu sięgnąć po broń. Na pokładzie znajdowało się kilka pań, kilku stanęło w ich obronie, reszta zemknęła na dół. W przeciągu dwóch minut wzięliśmy cały statek w posiadanie i skierowaliśmy jego dziób w przeciwną stronę. Ku naszemu zdumieniu, przekonaliśmy się, że jest uzbrojony w czternaście dział. Jeden luk ładowni, gdzie umieściliśmy panie, z których kilka zemdlało, zostawiliśmy otwarty, inne Swinburne mocno zabezpieczył pokrywami. Gdy mieliśmy już cały pokład w swoich rękach, posłaliśmy obsadę na jeden z kutrów, aby przyprowadziła barkas, i gdy tylko bezpiecznie znalazł się przy nas, można było spokojnie się rozejrzeć. Powiał silniejszy wiatr i za pół godziny byliśmy poza zasięgiem strza149
łów wszystkich baterii. Kazałem zabrać rannych z barkasu i Swinburne z kilkoma innymi opatrzyli ich rany, starając się przynieść im ulgę w miarę swoich możliwości.
Rozdział
XLV
Godne uwagi wydarzenia na kaperskim statku — Śtara przyjaźń dwojga młodych — Z d o b y w c a jeńcem, nie on jednak, lecz j e n i e c o d j e ż d ż a w o k r ę t o w e j łodzi — Cały rozdział jest mieszaniną miłości, wojny i towarów
Statek był już od godziny w naszym posiadaniu, gdy marynarz stojący na warcie przy jednym z luków zameldował mi, że jeden z jeńców pragnie pomówić z angielskim dowodzącym oficerem i prosi o pozwolenie wyjścia na pokład. Wyraziłem na to zgodę i podszedł do mnie mężczyzna, przedstawiając się jako pasażer, oświadczając, że ten statek jest statkiem kaperskim, z Bordeaux, że znajduje się na nim w charakterze pasażerek siedem pań jadących w celu połączenia się z rodziną lub z mężami i że wyraża nadzieję, iż nie będę się sprzeciwiał, by zostały odstawione na ląd, gdyż trudno uważać kobiety za strony wojujące. Wiedząc, że 0'Brien tak by postąpił, chętnie by się pozbył zarówno kobiet, jak i jeńców, jeśliby to tylko od niego zależało, wyraziłem swoją zgodę. Powiedziałem, że stanę w dryf, aby nie mieli zbyt daleko do brzegu, na który mogą się udać tak panie, jak i inni pasażerowie. Prosiłem, by się pośpieszyli, jak tylko to możliwe, z pakowaniem swoich rzeczy, a dam im nawet dwie łodzie, należące do statku, wraz z odpowiednią liczbą francuskich marynarzy do 151
ich obsady. Francuz wyraził mi swoją wdzięczność i podziękował w imieniu pań, a następnie zszedł na dół, by zanieść im tę wiadomość. Stanąwszy w dryf, opuściłem łodzie na wodę i czekałem, aż wyjdą na pokład. Zrobiło się już jasno, zanim byli gotowi. W odległości jakichś siedmiu mil, prawie na horyzoncie, widziałem nasz bryg, a sam byłem dobrze poza zasięgiem baterii. Nareszcie ukazały się, wychodziły po drabinie na pokład jedna za drugą z pomocą francuskich dżentelmenów. Musiano chwilę poczekać, zanim nie ułożono tłumoków i pakunków w łodziach. Pierwszy widok, jaki uderzył ich oczy, napełnił je przerażeniem, ujrzały bowiem wielu zabitych i rannych Anglików, leżących na pokładach. Wyraziwszy im swoje współczucie, opowiedziałem o naszym usiłowaniu porwania kaperskiego statku i o tym, że otrzymaliśmy odprawę, po której wychodząc z portu napotkałem ich statdc i zdobyłem go. Wszystkie panie wielokrotnie dziękowały mi za zwrócenie im wolności, z wyjątkiem jednej. Ta nie mogła oderwać oczu od widoku rannych marynarzy, aż jeden z Francuzów podszedł do niej, przypominając, że jeszcze nie podziękowała dowódcy okrętu. Zwróciła się ku mnie, a ja cofnąłem się zdumiony. Z całą pewnością musiałem już przedtem widzieć tę twarz. Tak, nie mogłem się mylić, mimo iż wyrosła na piękną młodą kobietę. — Celestyno — rzekłem, drżąc cały. — Czy to ty, Celestyno? — Tak — odpowiedziała, patrząc na mnie uważnie, jakby chcąc rozpoznać, kim jestem, co nie było rzeczą łatwą, gdyż miałem twarz zabrudzoną kurzem i prochem. — Czy zapomniałaś Piotra Simple'a? — Och! nie, nie, nigdy o tobie nie zapomnia152
łam! — krzyknęła Celestyna, wybuchając płaczem i wyciągając do mnie ręce. Scena ta wywołała niemałe zdumienie wśród wszystkich obecnych na pokładzie, gdyż nie wiedzieli, co ma oznaczać. Uśmiechała się przez łzy, a ja mówiłem jej, jak bardzo czuję się szczęśliwy, m a j ą c możność wyświadczenia jej przysługi. — A gdzie znajduje się pan pułkownik? — spytałem. — Tam — odparła, wskazując na wyspę. — Ojciec jest teraz generałem i dowodzi wojskiem tego garnizonu. — A gdzie jest pan 0'Brien? — spytała z kolei Celestyna. — Tam — odrzekłem. — Dowodzi okrętem wojennym, na którym jestem drugim oficerem. Nastąpiła szybka wymiana pytań i odpowiedzi, a łodzie musiały czekać na zakończenie naszej rozmowy. Swinbuine zameldował, że bryg idzie w naszym kierunku, a ja ze względu na rannych nie mogłem już więcej zwlekać. Znalazłem jednak chwilę czasu, żeby uściskać jej rączkę, dziękując za sakiewkę, jaką mi dała, gdy byłem na szczudłach, i zapewniając, że nigdy jej nie zapomniałem i nie zapomnę. Przekazując wyrazy uszanowania jej ojcu pomagałem przy zejściu do łodzi, gdy zwróciła się do mnie w te słowa: — Nie wiem, czy mam prawo o to prosić, ale mógłbyś wyświadczyć mi wielką łaskę. — O co chodzi, Celestyno? — Pozwoliłeś więcej niż połowie naszych marynarzy zawieźć nas na ląd, niektórzy muszą tu zostać i czują się bardzo nieszczęśliwi... właściwie jeszcze nie zdecydowano, którzy pojadą. Czy nie mógłbyś zwolnić wszystkich? — Zrobię to, uczynię to dla ciebie, Celestyno. Jak tylko wasze obie łodzie odbiją, opuszczę od r u f y jedną ze swoich i wyślę za wami resz153
tę. Ale muszę już odpływać. Żegnaj i niech cię Bóg błogosławi! Łodzie odbiły, a pasażerowie długo powiewali nam chusteczkami, ja zaś pożeglowałem w stronę brygu. Gdy tylko odprowadzono łódź rufową, zrobiono zbiórkę reszty francuskiej załogi i wsadziwszy ją do niej posłano w ślad za towarzyszami. Czułem, że 0'Brien nie będzie na mnie się gniewał za puszczenie wolno ich wszystkich, zwłaszcza gdy mu powiem, kto za nimi się wstawił. Statek przez nas zdobyty nazywał się „Victorine"; uzbrojony w czternaście dział, miał dwudziestu czterech ludzi załogi, wiózł jedenastu pasażerów, a jego ładunek składał się głównie z jedwabiu i wina, był więc bardzo cennym pryzem. Celestyna zdążyła jeszcze mi opowiedzieć, że ojciec przebywając od czterech lat na Martynice zostawił ją w kraju, by dokończyła edukacji, a teraz sprowadzał ją do siebie. Inne panie były żonami lub córkami oficerów francuskiego garnizonu na wyspie, a wśród pasażerów niektórzy panowie byli francuskimi oficerami, ale ponieważ powiedziano mi to w sekrecie, nie musiałem o tym wiedzieć, tym bardziej że nie byli w mundurach. Skoro tylko podeszliśmy do brygu, wyskoczyłem na pokład do 0'Briena i natychmiast po obsadzeniu ludźmi łodzi i wysłaniu z nimi chirurga, by dopilnował przewiezienia rannych, zszedłem wraz z nim do kabiny i opowiedziałem, co się wydarzyło. — No więc — rzekł 0'Brien — wszystko dobre, co się dobrze kończy, ale to nie było najszczęśliwsze pociągnięcie. Ratuje, Piotrze, moją skórę to, że zdobyłeś ten statek i postaram się opisać to w meldunku tak kwieciście, jak tylko potrafię. I do stu rogatych diabłów, doskonale, że ma czternaście dział, to brzmi bardzo poważnie. Muszę wszystko tak w meldun154
ku pokręcić, żeby się admirałowi zdawało, że chcieliśmy porwać obydwa i tak by też było, gdybyście wiedzieli, że ten drugi tam jest. Ale bardzo zależy mi na meldunku chirurga i czy biedny Osbaldistone wyjdzie z tego. Bądź tak dobry, Piotrze, wyjdi na pokład i postaw dwóch piechurów na warcie, by nikt nie wchodził do ładowni i nie porozciągał rzeczy, bo chcę odesłać na ląd wszystko, co należało do pasażerów, dla sprawienia przyjemności pułkownikowi 0'Brienowi Według meldunku chirurga straty wyniosły sześciu zabitych i szesnastu rannych. Poległo dwóch podchorążych: 0'Farrell i Pepper, dwóch marynarzy i dwóch żołnierzy piechoty morskiej. Pierwszy oficer Osbaldistone otrzymał ciężkie rany w trzech miejscach, lecz była nadzieja, że wróci do zdrowia, innych pięciu było niebezpiecznie rannych, zaś pozostałych dziesięciu wróci prawdopodobnie do służby przed upływem miesiąca. Skoro tylko przeniesiono rannych, 0'Brien wrócił ze mną na pryz, po czym zeszliśmy do kabiny. Zebrano tam wszystkie rzeczy należące do pasażerów, a te kufry, jakie zostawiono otwarte, zabito gwoździami. Następnie 0'Brien wystosował elegancki list do generała 0'Briena, załączając spis bagażu przekazanego na ląd. Pod flagą parlamentariusza wysłaliśmy barkas do najbliższej baterii, gdzie po pewnym wahaniu przyjęto go i pozwolono na wyładowanie rzeczy. Nie czekając na odpowiedź postawiliśmy wszystkie żagle, by dołączyć do admirała na Barbados. Następnego dnia pochowaliśmy poległych. 0'Farrell to był miły młodzieniec, odważny jak lew, tylko gorączka. Gdyby ocalał, byłby z niego dobry oficer. Bardzo żałowaliśmy małego Peppera. Miał zaledwie dwanaście lat i przekupił dziobowego drugiego kutra, żeby mu po155
zwolił schować się pod brezentem na przodzie lodzi. Zapłacił jednodniową racją grogu, by osiągnąć cel swojej ambicji, co tak fatalnie miało się dla niego skończyć. Gdy zwłoki zniknęły pod falami i skończyło się nabożeństwo, wszystkim nam znacznie ulżyło. Jest coś bardzo nieprzyjemnego, szczególnie dla marynarzy, w tym, że się ma trupy na pokładzie. Wesoło nam się teraz żeglowało, a pryz dotrzymywał nam towarzystwa, tak że zanim dotarliśmy do Barbados, większość naszych rannych wyzdrowiała. Rany jednak Osbaldistone'a były bardzo poważne i zalecono mu powrót do kraju, co też uczynił, a gdy tam przybył, natychmiast otrzymał awans. Przyjemny był z niego kolega i przykro mi było go stracić, mimo iż zostałem mianowany pierwszym oficerem brygu, gdyż porucznik wyznaczony na wakujące po nim miejsce był ode mnie młodszy na liście starszeństwa. Wkrótce po powrocie Osbaldistone^ do domu jego brat skręcił kark na polowaniu, a on odziedziczył cały majątek i porzucił służbę. Admirała znaleźliśmy na Barbados. Przyjął on 0'Briena i jego meldunek bardzo życzliwie. 0'Brien zdobył dwa dobre pryzy, a to wystarczyło, by zmazać dużo grzechów, nawet gdyby je popełnił, ale jego meldunek był tak wspaniale wystylizowany, że admirał w swoim liście do Admiralicji pochlebnie skomentował jego skuteczne i zuchwałe natarcie, tymczasem gdyby miano znać całą prawdę, to tylko rada Swinburne'a podciągnięcia się pod nawietrzny brzeg dała nam sposobność zdobycia „Victorine", ale w tych sprawach bardzo trudno doszukać się prawdy, jak się o tym przekonałem podczas służby w marynarce Jego Królewskiej Mości. 156
Rozdział
XLVI
0 ' B r i e n o p o w i a d a s w o j e j załodze, że j e den Anglik jest w a r t na słonej wodzie t r z e c h F r a n c u z ó w — To s i ę s p r a w d z a -— N a t y k a m y się na starego znajomego, choć trudno uważać go za przyjaciela
Nasza następna podróż prowadziła na wybrzeża Gwinei i Zatoki Meksykańskiej, gdzie krążyliśmy przez trzy miesiące nie spotykając żadnych innych poza statkami zachodnioindyjskimi zdążającymi do Demerary, Berbice i Surinamu. Od czasu do czasu puszczaliśmy się w pogoń za statkami korsarskimi, ale te, przy słabych wiatrach, zawsze były od nas szybsze. Niemniej jednak służba nasza była użyteczna dla ochrony handlu, tak że opuszczając naszą placówkę Ó'Brien otrzymał list dziękczynny od kupców i sprezentowano mu ładny srebrny puchar. Byliśmy od dwóch dni pod żaglami na kursie ku Barbados i zobaczyliśmy już wyspę Trynidad, gdy na zawietrznej od dziobu spostrzegliśmy sześć żagli. Wkrótce rozpoznaliśmy je jako trzy duże rejowe statki i trzy szkunery. Zaraz domyśliliśmy się, co później okazało się prawdą, że musi to być trzech kaprów eskortujących zdobyte przez siebie zachodnioindyjskie statki handlowe. Ruszyliśmy pod wszystkimi żaglami, u trzej kaprowie z początku uczynili to samo, ale po chwili zorientowawszy się co do naszej siły i nie chcąc pozbywać 157
się swoich pryzów, postanowili walczyć. Statki handlowe zmieniły hals i wyostrzyły się do wiatru, zaś trzy kaperskie szkunery zarefowawszy żagle czekały na nasze podejście. Zarządziliśmy alarm bojowy, a gdy wszystko zostało wykonane, znaleźliśmy się nie dalej jak na milę od nieprzyjaciela, który podniósł trójkolorową banderę. 0'Brien zwołał zbiórkę całej załogi na pokładzie rufowym i tak do niej przemówił: — Słuchajcie, chłopcy. Macie przed sobą trzech kaprów i przez nich zabranych trzech zachodnioindyjskich handlarzy. Jeśli chodzi o kaprów, to w sam raz godny dla was przeciwnik, bo jeden Anglik zawsze potrafi pokonać trzech Francuzów. Musimy więc pobić tych kaprów, co przyniesie nam sławę i honor, i odbić im te statki dla zysku, bo każdy z was będzie potrzebował pieniędzy, gdy znów zejdzie na ląd. Macie więc tylko pół tuzina spraw do załatwienia, a teraz niech zagwiżdżą na obiad. Przemówienie bardzo przypadło marynarzom do gustu i powrócili na swoje stanowiska przy działach. — Słuchaj, Piotrze — rzekł 0'Brien — odwołaj ludzi do obsługi żagli od dział, bo chcę z tymi typami stoczyć bitwę pod żaglami i jeśli się tylko uda, wymanewrować ich. Powiedz panu Websterowi, że chcę z nim mówić. Porucznik Webster pełnił funkcję drugiego oficera. Był to spokojny, opanowany młodzieniec i dobry oficer. — Panie Webster — powiedział 0'Brien — proszę pamiętać, że wszystkie dziobowe działa muszą mieć wyloty opuszczone jak najbardziej w dół. Wolę, by strzał padł przed celem w wodę, niż gdyby miał przejść górą. Niech pan dopilnuje, żeby śruby kąta podniesienia były natychmiast podkręcone do góry, a ja się posta158
ram nie zmarnować żadnej salwy burtowej. Ster w prawo, Swinburne. — Jest ster w prawo, sir. — Tak trzymać, na rufę tego statku od zawietrznej. Byliśmy od kaprów na dwa kable, a ich statki ciągle stały w dryfie w półkablowych odstępach od siebie. Były to duże szkunery, rojące się od ludzi, miały już rozpięte sieci przeciwabordażowe i szczerzyły na nas swe zęby, bo jak się później okazało, jeden miał szesnaście, a dwa pozostałe po czternaście dział. — A teraz, chłopcy, przy zawietrznych działach, strzelać, gdy będą na celu, jak tylko zrobimy zwrot. Uwaga na brasach foka od zawietrznej i na kliwerszocie, wybrać brasy od nawietrznej. Sternik, uwaga na szot bomu stermasztu. Ster lewo na burtę, Swinburne. — Jest lewo na burtę, sir — rzekł Swinburne i bryg obrócił się na wiatr przechodząc pod rufami dwóch szkunerów od nawietrznej i posyłając im salwy burtowe, gdy działa naszły na ceł. — Żwawo, chłopcy, ładować, stać przy swoich działach. Podebrać brasy foka od nawietrznej. Uważaj, Piotrze, nie chcę, by dziób nam przeleciał. Gotowi do wybrania szota bomu, gdy odpadniemy. Swinburne, ster zero! Tymczasem jeszcze jedna salwa burtowa wypaliła w s^kuner, który ciągle nie odpowiadał nam ogniem, bo w głupi sposób wciąż pozostawał w dryfie, ostro do wiatru. Bryg odwrócony był teraz do nich rufą, a następnie 0'Brien wykonał bardzo zręczny manewr: przełożył ster na drugą burtę i halsował z powrotem, tak żeby wejść między dwa szkunery mając je od nawietrznej, a jeden od zawietrznej, przebrasowując jednocześnie na drugi hals. 159
— Obsadzić obie burty, chłopcy. Mijając ich dajcie im dwie salwy' Marynarze z obsługi dział prawoburtowych przebiegli do tych na drugiej stronie, a załadowawszy je wymieniliśmy salwy ze szkunerami od nawietrznej i tym po zawietrznej, nasz bryg zaś kontynuował swój manewrowy hals, dopóki nie wysunęliśmy się przed nich. Tymczasem zdążyliśmy ponownie załadować swoje armaty, a gdy bryg nabrał szybkości, znów przeszliśmy między tymi samymi szkunerami i poczęstowawszy ich salwami, znaleźliśmy się za nimi. — Doskonale, chłopaki, doskonale — rzekł 0'Brien. — Daliśmy im porządnego łupnia! Tak było w istocie, 0'Brien bowiem przeczesał ich dwiema salwami, a następnie posłał im jeszcze cztery, sam zaś dostał tylko dwie, bo szkunery nie zdążyły załadować, gdy mijaliśmy je ostatnim razem. Kłęby dymu przewaliły się na zawietrzną i mogliśmy teraz zobaczyć skutki swoich salw. Środkowy szkuner stracił bom grotmasztu i wydawało się, że ma bardzo mocno zharataną burtę. Wyglądało na to, że szkuner po zawietrznej nie bardzo ucierpiał, ale wszystkie poznały swój błąd i ruszyły pod wszystkimi żaglami. Spodziewały się bowiem, że przejdziemy między nimi i wymienimy salwę za salwą, a wtedy szkuner będący najdalej po nawietrznej miałby flankującą pozycję, podczas gdy pozostałe atakowałyby nas od zawietrznej i nawietrznej. Nasze własne straty były nieznaczne — dwóch ludzi lekko rannych i przecięta jedna wanta grotmasztu. Odbiliśmy się od nich na pół mili, a gdy działa z obydwóch burt były gotowe, zrobiliśmy zwrot i przekonaliśmy się, zgodnie z przewidywaniem, że możemy przejść od nawietrznej ich wszystkich. Tak też 160
uczyniliśmy. 0'Brien podprowadził bryg na rzut suchara do szkunera będącego najbardziej po nawietrznej, wymieniając z nim salwy-burtowe z taką korzyścią, że dwa pozostałe nie mogły oddać ani jednego strzału nie ryzykując ugodzenia swego towarzysza. Gdy szkuner dodawał żagli, my robiliśmy to samo, gdy on je refował, czyniliśmy to i my, utrzymując w ten sposób cały czas swoją pozycję. Szkuner walczył dzielnie, ale jego pociski nie mogły się równać z naszymi trzydziestofuntowymi karonadami, które z bliskiej odległości tak masakrowały mu burty, że z dwóch f u r t robiła się jedna. W końcu jego fókmaszt zwalił się za burtę, a on sam został w tyle. Tymczasem oba pozostałe szkunery zmieniwszy hals podchodziły nam od rufy, by wziąć nas z dwóch flank, ale wypadek, jaki wydarzył się atakowanemu przez nas szkunerowi, dał nam swobodę działania. Wiedząc, że i tak nie może nam uciec, zrobiliśmy zwrot, a postanowiwszy przypuścić atak do tamtych dwóch, zaczęliśmy się do nich zbliżać z całą, na jaką nas było stać prędkością. Bryza gwałtownie się wzmogła, toteż 0'Brien wyostrzywszy się przeszedł między nimi, waląc do nich salwy grubym śrutem i kartaczami tak, że wszystko fruwało im koło uszu. To ich mocno osłabiło; najmniejszy szkuner, będący od początku bitwy najdalej po zawietrznej, postawiwszy wszystkie żagle puścił się z wiatrem. Pośpiesznie podnieśliśmy bombramżagle, by go dogonić, gdy spostrzegliśmy, że środkowy szkuner, któremu odstrzeliliśmy bom grotmasztu, przełożywszy ster stawia wszystkie żagle do pójścia foirdewindem. Wtedy 0'Brien rzekł: — Nie łapmy dwóch srok za ogon, bo wszystkie stracimy. Rób zwrot, Piotrze, musimy się zadowolić tym, co nam zostało. Położywszy się na drugi hals zbliżyliśmy się U — Peter Simple t. IJ
161
do tego szkuńera, który stracił fokmaszt, a ten widząc, że towarzysz go zostawił swemu losowi, opuścił banderę w momencie, gdy właśnie mieliśmy mu posłać jeszcze jedną salwę. Nasi marynarze wznieśli trzykrotne „hurra" i radość brała na widok, jak sobie ściskają ręce, ciesząc się i gratulując pomyślnego wyniku bitwy. — Teraz, chłopcy, uwaga! Zarobiliśmy już na sławę, czas zatem zająć się zyskiem. Zabieraj, Piotrze, dwa kutry z pełną obsadą ludzi i wal na pokład tego szkunera, a ja tymczasem przytrzymam tych trzech handlarzy. Postaw jakiś prowizoryczny maszt na dziobie i podążaj za mną. W przeciągu jednej minuty obydwa kutry znalazły się na wodzie pełne ludzi. Wziąłem szkuner w posiadanie, a tymczasem nasz bryg zmieniwszy hafs i postawiwszy wszystkie żagle popędził w kierunku zdobytych statków. Mój szkuner był największy z tych trzech i nazywał się „Jean d'Arc", uzbrojony w szesnaście dział, miał na pokładzie pięćdziesięciu trzech ludzi, gdyż reszta znajdowała się na pryzach. Jego kapitan był ciężko ranny, a jeden z oficerów zabity. Z całej załogi miał oprócz ośmiu poległych pięciu rannych. Poinformowano mnie, że wypłynęli ze St Pierre na Martynice trzy miesiące temu, a napotkawszy dwóch innych korsarzy dołączyli do nich, krążąc zaś w ich towarzystwie zdobyli dziewięć zachodnioindyjskich statków handlowych. — Proszę pana — rzekłem do oficera udzielającego mi tych informacji — czy gdy byliście w St Pierre, nie atakowały was jakieś łodzie? — Odpowiedział twierdząco i że zostały one odparte. — A czy nie kupiliście trzech masztów od pewnego Amerykanina? — Na to również odparł potakująco, więc się okazało, że zdoby162
liśmy ten sam statek, przy którego próbie porwania straciliśmy tak wielu ludzi. Byliśmy z tego bardzo zadowoleni, a Swinburne rzekł: 4 — Niech mnie powieszą, jeśli ciągle mi się nie zdawało, że już tę f u r t ę widziałem, bo to tam właśnie wyrwałem jednemu łotrowi dzidę z ręki, gdy chciał mnie nią przewiercić, i w tę furtę wypaliłem z dwanaście razy z muszkietu. Cholernie mnie to cieszy, że mamy wreszcie tego drania w ręku. Zamknąwszy jeńców pod pokładem zaczęliśmy doprowadzać szkuner do porządku. W przeciągu pół godziny mieliśmy wszystko powiązane i poszplajsowane, a że zabraliśmy ze sobą dwóch cieśli, po godzinie postawiliśmy mały prowizoryczny fókmaszt, który na razie zupełnie nam wystarczał. Opuściwszy grot, postawiliśmy żagle sztormowe i pożeglowaliśmy za brygiem, który był już bardzo blisko pryzów, ale te rozdzieliły się i dopiero po zapadnięciu ciemności udało mu się dwa wziąć w posiadanie. Trzeci znikał już za horyzontem, goniony przez bryg. Poszliśmy za nim, wraz z dwoma odbitymi statkami, przekonawszy się, że nawet z prowizorycznym masztem możemy żeglować tak samo szybko jak one. Nazajutrz rano ujrzeliśmy nasz bryg w dryfie w odległości jakichś trzech mil, mający w swoim posiadaniu wszystkie trzy statki. Podeszliśmy do niego i ja wszedłem na pokład. Zostawiłem Webstera, by pilnował kapra. Sztormując na wiatr przez resztę dnia, żeby obsadzić pryzy naszą załogą i zdjąć ze statków jeńców, postawiliśmy solidny prowizoryczny fókmaszt, po czym wszyscy razem pożeglowaliśmy ku Barbados. Wróciwszy na bryg dowiedziałem się, że mieliśmy tylko jednego marynarza i jednego chłopca okrętowego zabitego i sześciu rannych, 133
czego przedtem nie wiedziałem. Zapomniałem powiedzieć, że te dwa pozostałe statki kaperskie to były „L'Etoiłe" i „La Madeleine". Po dv?óch tygodniach przybyliśmy do Zatoki Carlisle'a, gdzie zastaliśmy admirała, zakotwiczonego tam zaledwie od dwóch dni. Nie muszę dodawać, że 0'Brien spotkał się z życzliwym przyjęciem i zaskarbił sobie dobrą opinię za całą wyprawę. Na mnie czekało kilka listów od siostry, a ich treść sprawiła mi wiele zmartwienia. Ojciec mój przebywał w Irlandii przez kilka miesięcy i wrócił stamtąd nie uzyskawszy żadnych informacji. Siostra pisała, że czuł się bardzo nieszczęśliwy, a zaniedbawszy zupełnie swych duchownych obowiązków całymi dniami przesiadywał w milczeniu. Dalej, że ogromnie się zmienił co do swego wyglądu, ze zgryzoty wychudł i zmizerniał. „Krótko mówiąc, kochany Piotrusiu — pisała — boję się 0 niego, że zamartwi się na śmierć. Oczywiście, z tego powodu czuję się bardzo osamotniona 1 smutna. Nie mogę opędzić się myśli, co się ze mną stanie na wypadek jakiegoś nieszczęścia z ojcem. Nie przyjmę opieki stryja, ale jak mam żyć, skoro ojciec nic nie zaoszczędził? Ostatnio bardzo byłam zajęta usiłując zdobyć kwalifikacje guwernantki, ćwicząc na harfie i fortepianie po kijka godzin dziennie. Będę bardzo, bardzo rada, jeżeli wrócisz do domu". Pokazałem te listy 0'Brienowi, a on przeczytał je z wielką uwagą. Zauważyłem, że krew podpłynęła mu do twarzy, gdy czytał te części listów, w których wymieniała jego imię, wyrażając swoją wdzięczność za jego wobec mnie uprzejmość. — Nie przejmuj się, Piotrze — rzekł, zwracając mi listy. — Komuż jak nie tobie zawdzięczam swój awans, a dowództwo tego brygu również tobie i wszystkie te pieniądze za 164
pryzy — będzie tego przyzwoita sumka — na głowę świętego Patryka, czy nie tobie? Bądź spokojny o swoją kochaną siostrzyczkę. Złożymy do kupy całą forsę za pryzy, twoją i moją, i wydamy ją za księcia, jeśli znajdzie się w Anglii choć jeden godny jej ręki, i to Fran cuzi wykosztują się na jej posag, co jest równie pewne, jak że nasz „Grzechotnik" ma ogon.
Rozdział
XLVII
Zostaję wysłany po pryzy i natykam się na huragan — Wyrzucony na ląd, tracę przeszło połowę ludzi — Gdzie jest „Kattlesnake"?
Po trzech tygodniach byliśmy znów gotowi do wyjścia na morze, i admirał skierował Kas na naszą dawną placówkę u brzegów Martyniki. Krążyliśmy od dwóch tygodni przed St Pierre, a ja chodząc w nocy po pokładzie często spoglądałem ku światłom tego miasta, myśląc czy też któreś z nich nie świeci właśnie dla Celestyny. Pewnego wieczora, będąc około sześciu mil od brzegu, zauważyliśmy dwa statki okrążające przylądek Negro i trzymające się blisko lądu. Była kompletna flauta i posuwaliśmy się naprzód holowani przez łodzie. — Za pół godziny będzie ciemno — rzekł 0'Brien. — Zdaje się, że moglibyśmy je capnąć, zanim zakotwiczą, a nawet jeśli rzucą kotwicę, to zrobią to daleko od portu. Jak myślisz, Piotrze? Zgodziłem się z nim skwapliwie, faktycznie bowiem zawsze czułem się szczęśliwy, gdy bryg znajdował się blisko lądu, gdyż zdawało mi się, jakbym był bliżej Celestyny, a im dalej byliśmy od niego, tym stawałem się smutniejszy. Ustawiczne o niej myślenie i jej widok po tylu latach rozłąki zmieniły moje młodzieńcze przy162
wiązanie w gorące uczucie. Mogę wyraźnie powiedzieć, że byłem zakochany po uszy. Sama więc myśl wejścia do tego portu sprawiała mi przyjemność i nie byłoby żadnej tak szalonej lub nierozsądnej rzeczy, jakiej bym nie uczynił, by tylko spojrzeć na mury, za którymi znajdował się stały przedmiot moich myśli. Były to dzikie i fantastyczne marzenia mające minimalne szanse na jakieś pomyślne zakończenie, ale gdy się ma te dwadzieścia czy dwadzieścia dwa lata, człowiek lubi budować zamki na lodzie i kochać się bez zastanowienia, nie dbając o to, czy są jakieś widoki powodzenia, czy nie. Odpowiedziałem zatem, że to jest zupełnie możliwe, i zaraz poprosiłem go, aby mi pozwolił na ten wypad, z tym zastrzeżeniem,-że jeśli uznam ryzyko za zbyt duże, wrócę. — Wiem, że mogę na tobie polegać, Piotrze — odparł 0'Brien. — A jest to wielka przyjemność wiedzieć, że ma się takiego oficera, któremu można zaufać. Komuż jak nie mnie zawdzięczasz swoje wychowanie? Przecież to ja zrobiłem z ciebie człowieka, jak ci obiecałem, gdy jeszcze byłeś małym pętakiem z zasmarkanym nosem i nogami jak dwie marchewki. Więc opuść na wodę barkas i przygotuj łodzie, a im to zrobisz wcześniej, tym lepiej. Cóż to był dzisiaj za upał i żadnej zmarszczki na wodzie, a niebo całe za mgiełką. Spójrz tylko na słońce, już zachodzi, a trzy razy większe niż zwykle, jakby się nadęło ze złości. Czuję, że dmuchnie silny wiatr od lądu. W przeciągu pół godziny odbijałem wraz z innymi łodziami. Było już całkiem ciemno, gdy posuwałem się w głąb portu St Pierre. Gorąco było nadmierne i niczym nie usprawiedliwione. Nie wiał najlżejszy wiaterek ani pod niebem, ani nad wodą. Nie widać było żadnych 167
chmur, a gwiazdy były przysłonięte czymś w rodzaju delikatnej mgiełki i wydawało się, że zamarły wszystkie żywioły. Marynarze, znajdujący się na łodziach, zdjęli z siebie bluzy, gdyż po kilku minutach wiosłowania nie mogli wytrzymać. W miarę naszego posuwania się atmosfera stawała się duszniejsza, a ciemność jeszcze bardziej nieprzenikliwa. Przypuszczaliśmy, że znajdujemy się u wejścia do portu, ale nie mogliśmy nic zobaczyć nawet na trzy jardy od łodzi. Swinburne, który zawsze wypływał ze mną, sterował łodzią i zwróciłem mu uwagę na niezwykłość tej nocy. — Miarkuję to już od jakiegoś czasu — odparł Swinburne. — I mówię panu porucznikowi, że jeśliby się nam udało wykombinować, gdzie jest nasz bryg, radziłbym wracać na jego pokład natychmiast. Niech skonam, jeśli nie będzie tam potrzebna każda para rąk. — Dlaczego to mówicie? — zapytałem. — Tak mi się widzi, powiem nawet, jestem tego pewny, że jeszcze przed rankiem spadnie na nas huragan. Nie pierwszy to raz żegluję w tych szerokościach. Przypominam sobie w dziewięćdziesiątym czwartym... — Ale mu przerwałem. — Swinburne, zdaje się, że macie rację. Na wszelki wypadek wracajmy, może uda nam się dostać na bryg, zanim to nastąpi. Bryg niesie światło i będziemy mogli go znaleźć. Zawróciłem łódź i sterowałem tak dokładnie w kierunku brygu, jak tylko się dało, to jest tam, gdzie się zdawało, że mógłby być. Wiosłowaliśmy nie dłużej niż dwie minuty, gdy w powietrzu dał się słyszeć to tu, to tam głuchy pomruk. Okazało się, że musieliśmy się przebijać przez solidne ciemności, jeśli mogę użyć takiego wyrażenia. Swinburne obejrzał się dookoła i wskazał ręką na prawo od dziobu. 168
— Nadchodzi, panie Simple, idzie na rias, to takt. Wielu dziś żyjących jutro nie podniesie się już na nogi. Widzi pan? Spojrzałem i mimo panujących ciemności wydawało się, że jakaś czarna ściana wali przez wodę prosto na nas. Pomruk stopniowo przeszedł w ogłuszający ryk i natychmiast zagrzmiał takim hukiem, z jakim nie bije chyba żaden piorun. Wiatr targnął wiosła z taką siłą, że ludzi tak rzuciło, aż pospadali z ławek, a niektórzy zostali poważnie zranieni. Na szczęście wiosła mieliśmy w dulkach kołkowych, inaczej byłoby nam wyrwało nadburcie, a za nim deski poszycia i łódź poszłaby na dno. Wiatr uderzył z burty i gdyby była najmniejsza fala, byłby nas z całą pewnością wywrócił, ale Swinburne oddał sterem i odpadliśmy od huraganowego wiatru pędząc przez kotłującą się wodę z prędkością dziesięciu mil na godzinę. Wioślarze byli zaskoczeni i przerażeni, wrócili jednak na swoje miejsca, które musieli zaraz opuścić i usadowić się na dnie trzymając się ławek. Z powodu straszliwego ryku huraganu nie mogliśmy się inaczej porozumiewać jak tylko na migi. Inne łodzie zniknęły zupełnie, a będąc lżejsze od nasiej, szybciej gnały przed siebie pędzone szalejącym żywiołem. Nie upłynęła minuta naszego pędu z wiatrem, gdy w niepojęty sposób powstała olbrzymia fala, jakby za przyczyną czarodziejskiej siły. Niczego straszliwszego od tego, co się działo owej nocy, nigdy nie przeżywałem. Nie mogąc nic widzieć słyszeliśmy jedynie odgłosy wiatru, z którym rwaliśmy jak strzała przed siebie, nie wiedząc dokąd, chyba tylko po pewną śmierć. Swinburne sterował łodzią, a w miarę wzmagania się fal coraz częściej spoglądał za siebie. W kilka chwil znaleźliśmy się na olbrzymiej fali, która natychmiast wyniosła nas wysoko, 169
by zaraz ukryć przed huraganem w swoim załomie. Powietrze było przesycone gwałtownymi rozpryskami grzywaczy, a wiatr ścinając szczyty fal porywał je jakby w swoich ramionach. Łódź napełniała się szybko i wydawało się, że już idzie na dół. Marynarze w milczeniu wyczerpywali wodę kapeluszami, gdy olbrzymia fala wzniosła się nad rufą, zalewając łódź aż po ławeczki. W następnej chwili nastąpił wstrząs tak gwałtowny, że spadliśmy z miejsc. Swinburne przeleciał mi nad głową, łódź rozsypała się nagle na kawałki, dosłownie rozlatując się pod nami i rzucając nas na pastwę szalejących fal. Czyniliśmy rozpaczliwe wysiłki utrzymania się przy życiu, nie mając wielkiej nadziei, że nam się uda, gdy następna fala rzuciła nas jia skały, o które przedtem rozbiła się nasza łódź. To ocaliło jednych, przynosząc śmierć drugim. Dzięki niebiosom zdołałem się uratować, gdyż fala wyniosła mnie tak wyseko, że tylko otarłem się o wierzch skały, łamiąc sobie dwa żebra. Swinburne wraz z ośmioma innymi ocalał także, lecz nie bez szwanku, dwóch miało połamane nogi, trzech złamane ręce, a reszta odniosła mniejsze lub większe kontuzje. Swinburne w jakiś cudowny sposób nie poniósł żadnej szkody. Było nas osiemnastu w łodzi, z czego dziesięciu ocalało, innych zaś morze wyrzuciło u naszych stóp i następnego ranka znaleźliśmy ich ciała straszliwie zmasakrowane. Paru z nich miało czaszki dosłownie roztrzaskane o skały. Byłem wdzięczny niebiosom za ocalenie, ale jeszcze szalał huragan i ciągle zalewały nas fale. Wyczołgałem się wyżej na plażę i znalazłem Swinburne'a siedzącego tam z oczami skierowanymi w stronę morza. Poznawszy mnie u j ą ł moją dłoń, uścisnął i zatrzymał w swojej. Trwaliśmy jeszcze przez kilka chwil w tej pozycji, gdy ciągle 170
rosnące fale podpływały ku nam, zmuszając nas do podczołgania się jeszcze wyżej. Mogłem rozpoznać rysującą się w dali linię portu zaznaczoną krawędzią piany rozbijającej się o brzeg i po raz pierwszy pomyślałem o brygu i o swoim przyjacielu. Przybliżywszy usta do ucha Swinburne'a krzyknąłem: — 0'Brien! — Swinburne potrząsnął głową i wzrok jego znów skierował się w dal. Zastanawiałem się nad tym, czy bryg ma jakieś szanse ocalenia. Znajdował się co najmniej sześć, jeśli nie siedem mil od lądu, huragan zaś nie dął wprost ku brzegowi. Być może zdryfował i na dziesięć mil, ale cóż mógł przeciwstawić takiej olbrzymiej sile? Modliłem się za tych, co znajdują się na nim, wyrażając wdzięczność za własne ocalenie. Byłem już albo wkrótce stanę się jeńcem, nie było co do tego żadnej wątpliwości, ale cóż z tego? Myślałem o Celestynie i czułem się niemal szczęśliwy. W przeciągu jakichś trzech godzin siła wichru osłabła. Jeszcze dął silny wiatr, ale niebo było już czyste, a na nim migotały gwiazdy i można było widzieć na znaczną odległość. — Już się przełamuje, sir — rzekł w końcu Swinburne. — Zadowolony, że narobił szkody, i to niemałej. To było gorsze niż w dziewięćdziesiątym czwartym. — Dałbym całą swoją gażę wraz z udziałem w pryzowym za to, żeby już był dzień i żeby można wiedzieć, jaki los spotkał biednego „Rattlesnake'a". A jak wy myślicie, Swinburne? — Wszystko zależy od tego, czy dali się zaskoczyć znienacka, sir. Kapitan 0'Brien dobrym jest marynarzem i lepszego trudno znaleźć, ale jeszcze nigdy nie był w huraganie i mógł się nie poznać na ostrzeżeniach i znakach, jakie Bóg w swoim miłosierdziu raczył 171
przekazać nam. Te wasze statki budowane na styk łatwo piją wodę, no ale miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie jak najlepiej. Nie mogliśmy się już doczekać brzasku dnia i ogarniał nas coraz większy niepokój, bo zdawało się nam, że nigdy nie nadejdzie. W końcu zaczęło świtać, a my wytężaliśmy wzrok, kierując go na wszystkie strony w miarę, jak stawało się widniej, ale nigdzie nie mogliśmy dostrzec brygu. Słońce wzeszło już zupełnie, było całkiem jasno i powietrze czyste, ale my nie rozglądaliśmy się wokół siebie, mając oczy skierowane tam, gdzie zostawiliśmy bryg. Fala była jeszcze wysoka, ale wiatr szybko ucichał. — Chwała Bogu! — wykrzyknął Swinburne, przeszukując wzrokiem wybrzeże — że tak czy inaczej jest jeszcze na wodzie! — Patrząc we wskazanym przez niego kierunku, ujrzałem bryg w odległości dwóch mil od lądu ogołocony z żagli i Ehkielunku, miotany falami. — Widzę go — rzekłem i dech mi zaparło z radości. — Ale wygląda na to, że będzie musiał iść na brzeg. — Wszystko zależy od tego, czy uda im się postawić choć jakiś kawałek żagla, żeby minąć ten cypel — rzekł Swinburne. — Zresztą kapitan 0'Brien wie o tym tak samo jak i ja, może pan być o to spokojny. Reszta ocalonych ludzi dołączyła do nas i wszyscy uścisnęliśmy sobie ręce. Pokazali nam ciała kolegów, jacy zginęli, a ja kazałem wynieść je wyżej i ułożyć razem, sam zaś wraz ze Swinburnem nie spuszczałem brygu z oczu. Po upływie jakiejś pół godziny spostrzegliśmy, że podnosi się nad nim trójkąt, a po dziesięciu minutach na rufie zjawił się prowizoryczny maszt i niebawem podniesiono na nim sztormowy żagiel. Następnie w przedniej części pojawiła się konstrukcja zastępująca maszt, a 172
wkrótce jeszcze jeden sztormowy żagiel i takiż kliwer rozpięte były na wietrze. — To wszystko, co na razie może zrobić, panie poruczniku — zauważył Swinburne. — Musi polegać na nich i na Opatrzności. Nie są dalej niż na milę od lądu. Cholernie ryzykowna sytuacja. Z niepokojem patrzyliśmy przez następne pół godziny, a reszta ludzi wróciła do nas rozważając wraz z nami wszystkie możliwości. W jednej chwili myśleliśmy, że to nie będzie możliwe, a w drugiej byliśmy pewni, że uda im się przepłynąć na stronę odwietrzną cypla. W końcu gdy bryg zbliżał się do niego, niepokój mój stał się nie do zniesienia. Stawałem to na jednej, to na drugiej nodze, a uczucie niepewności zapierało mi dech w piersiach. Wydawało się, że bryg jest na samym cyplu... że dotyka już skał... — Na miły Bóg, wpadł! — rzekłem. — Nie! — zaprzeczył Swinburne. W tym momencie ujrzeliśmy, jak minął najdalej wysuniętą skałę i okrążywszy ją zniknął z naszych oczu. — No więc jest uratowany, panie poruczniku! Chwała Bogu, przeszedł! — krzyczał Swinburne w y w i j a j ą c z radości kapeluszem. — Bogu niech będą dzięki! — westchnąłem, przejęty do głębi radością.
Rozdział
XLVIII
Spustoszenie poczynione przez huragan — Piotr spotyka się z przyjaciółmi — Do niszczenia czy do ratowania nie ma jak brytyjscy marynarze — Piotr ku swojej radości spotyka się z generałem 0'Brienem — Jeszcze więcej cieszy się z innego spotkania — Ściskanie się za rączki i „różne takie", jak mówi Pope
Teraz gdy bryg był uratowany, sami zaczęliśmy myśleć o sobie. Moją pierwszą uwagę przyciągnęły martwe ciała, a patrząc na ich poszarpane członki czułem wdzięczność ku niebiosom za swoje cudowne ocalenie. Następnie wzrok nasz przebiegł po plaży w poszukiwaniu, czy nie znajdą się jakieś pozostałości po innych łodziach, ale na próżno. Byliśmy w odległości około trzech mil od miasta, które, jak mogliśmy to zauważyć, poniosło znaczne szkody, a plaża pod nim zasypana była rupieciem i szczątkami najróżniejszych przedmiotów. Powiedziałem naszym ludziom, że nie pozostaje nam nic innego, jak pójść do miasta i oddać się jako jeńcy w ręce władz, a gdy zgodzili się na to, ruszyliśmy przed siebie, obiecując przysłać po tych nieszczęśników, jacy ponieśli zbyt wielkie szkody na zdrowiu, by mogli nam towarzyszyć. Gdy wspięliśmy się na skały i mogliśmy spojrzeć na wyspę, Cóż za widok przedstawił się naszym oczom! Drzewa powyrywane z korzeniami leżały we wszystkich kierunkach, a wśród nich martwe sztuki bydła, tu i tam zwaliska jakiegoś domu, którego części zostały 74
zmiecione na milę daleko. Wszystko, co nie było solidnie zbudowane z kamienia, znikło. Mijaliśmy zrównane z ziemią chaty murzyńskie, z których prawie nic nie zostało. Murzyni szukali wśród tego rumowiska resztek swoich rzeczy, podczas gdy kobiety tuliły do siebie niemowlęta i dzieci. Tu i tam widać było matkę zawodzącą nad ciałem jakiegoś maleństwa zmiażdżonego na śmierć. Pół mili dalej spotkaliśmy ku naszej radości załogi innych naszych łodzi siedzące u zbocza drogi. Wszyscy ocaleli bez szwanku, gdyż ich łodzie m a j ą c lepszą pływalność niż nasza unosiły się wysoko nie nabierając wody. Gdy przyłączyli się do nas, razem ruszyliśmy naprzód. Na drodze natknęliśmy się na przewrócony wóz, a pod nim woźnicę Murzyna, któremu koło przygniotło nogę. Uwolniliśmy tego biedaka, a że miał złamaną nogę, ułożyliśmy go przy drodze w cienistym miejscu, po czym pomaszerowaliśmy dalej. Cała trasa naszego marszu była jednym ciągiem spustoszenia i nieszczęścia, ale przybywszy do miasta ujrzeliśmy, że tam skupiły się wszystkie skutki katastrofy. Ani jeden dom nie ostał się cały, a plażę pokrywały szczątki ciał i części statków, których maszty tkwiły głęboko w piasku złamane w czterech lub pięciu miejscach. Oddziały wojska zajęte były usuwaniem zwłok i wyszukiwaniem resztek ocalałych kosztownych przedmiotów. Skręciliśmy do środka miasta, gdyż nikt nas nie zaczepiał ani nawet zauważył. T u t a j widok był jeszcze straszniejszy. Na niektórych ulicach wykopywano pozostałych dotychczas przy życiu, których jęki wydobywały się spod ruin, na innych przenoszono martwe ciała. Lamenty krewnych, zawodzenia Murzynów, jęki rannych, klątwy i obelgi francuskich żołnierzy, mieszające się z rozkazami, jakie ustawicznie wydawali ofice175
rowie uwijający się konno, wraz z zamętem wywoływanym przez tłumy gapiów — wszystko to, zlewając się razem, dawało widowisko tyleż okropne, co nowe. Przyjrzawszy się temu przez kilka minut, podszedłem do jakiegoś oficera i powiedziałem mu po francusku, że chcę oddać się jako jeniec. — Nie mamy teraz czasu na branie jeńców — odparł. — Setki ludzi leży pogrzebanych pod ruinami i powinniśmy uczynić wszystko, by ich uratować. Musimy teraz zająć się tym, spełniając swój obowiązek wobec ludzkości. — Czy pozwoli pan, by moi ludzie pośpieszyli z pomocą? — rzekłem. — Są to żwawe i mocne chłopaki. — Szanowny panie — powiedział, zdejmując kapelusz — dziękuję panu w imieniu mych nieszczęśliwych rodaków. — Proszę więe wskazać, gdzie najwięcej będziemy pomocni. Odwrócił się i wyciągnął rękę w kierunku domu powyżej nas, którego gospodarcze pomieszczenia były zupełnie zmiecione przez huragan. — Żywe istoty znajdują się pod tymi ruinami. — Do roboty, chłopcy — rzekłem, oni zaś mimo wycieńczenia ochoczo pośpieszyli do wykonania swych zadań. Ja sam nie mogłem im pomagać, gdyż odczuwałem silny ból w boku, ale stałem przy nich kierując ich pracą. Po pół godzinie usunęliśmy rumowisko na tyle, by dostać się do nieszczęsnej młodej Murzynki, której krzyk słyszelismy doskonale. Wydobyliśmy ją i położyliśmy na ulicy, a ona zemdlała m a j ą c lewą rękę straszliwie pogruchotaną. Udzielałem wszelkiej pomocy, na jaką było mnie stać, a nasi marynarze zajęci byli usuwaniem różnych belek i krokwi, gdy nadjechał na koniu jakiś oficer. Zatrzymawszy się zapytał, 176
kim jesteśmy, ja zaś powiedziałem mu, że będąc załogą brygu, po katastrofie na morzu zostaliśmy rozbitkami, a teraz udzielamy pomocy w miarę naszych sił, aż znajdą wolną chwilę, aby nas wysłać do więzienia. — Z was Anglików dzielni i porządni ludzie — powiedział i odjechał. Nasi marynarze wykryli jeszcze jednego nieszczęśnika, a był nim stary siwowłosy Murzyn, ale ten był zbyt zmasakrowany, by mógł żyć. Po wydobyciu kładliśmy go właśnie obok tej młodej Murzynki, gdy nadjechało konno kilku oficerów. Tego na przedzie w generalskim mundurze poznałem natychmiast jako mego dawnego przyjaciela, pułkownika 0'Briena. Wszyscy zatrzymali się i zaczęli się nam przyglądać. Powiedziałem im, kim jesteśmy. Generał 0'Brien zdjął w ukłonie przed marynarzami kapelusz i wyraził im swoje podziękowanie. Mnie nie poznał, ale gdy mijał, powiedziałem do niego po angielsku: — Panie generale 0'Brien, pan już mnie zapomniał, ale ja będę zawsze pamiętał o pańskiej dobroci. — Na Boga! — Czy to ty, mój drogi chłopcze? — Zeskoczywszy z konia gorąco uściskał mi ręce. — Nic dziwnego, że ciebie nie poznałem, zupełnie jesteś niepodobny do małego Piotrusia Simple'a, przebranego za dziewczynkę i tańczącego na szczudłach. Ale i ja muszę ci podziękować wraz z Celestyną za twoją wobec niej uprzejmość. Nie będę teraz żądał, byś przerwał swoje dzieło miłosierdzia i dobroci, ale gdy dokonasz tego, co postanowiłeś, przyjdź do mnie. Każdy wskaże ci mój dom, a jeśli mnie nie zastaniesz, będzie tam Celestyna, musisz bowiem zrozumieć, że nie mogę zaniedbać swego smutnego obowiązku. Szczęść ci, BoU — Peter Simple t. II
177
że! — Po czym odjechał w asyście swego sztabu. — Słuchajcie, chłopaki — rzekłem. — Wierzcie mi, że nie potraktują nas zbyt okrutnie. Popracujmy porządnie i wyświadczmy jak najwięcej dobrego, a Francuzi nam tego nie zapomną. Dokończywszy porządkowania domu wróciliśmy na to miejsce, gdzie pracowali ludzie pod kierunkiem oficera na koniu. Podszedłem do niego i powiedziawszy mu, że wydobyliśmy dwoje ludzi, zapytałem, czy nie sprzeciwi się, jeśli pomożemy jego oddziałowi. Przyjął z wdzięcznością nasze usługi. — A teraz, chłopaki — rzekł Swinburne — zapomnijmy o swoich dolegliwościach i pokażmy tym francuskim osobnikom, jak się pracuje naprawdę. I dokazali tego. Przerzucali belki i słupy na prawo i na lewo szybko i zręcznie, ku zdumieniu oficera i przyglądających się mieszkańców, wykonując w przeciągu pół godziny więcej pracy, niż można się było spodziewać. Ocalono życie kilku ludzi, toteż Francuzi wyrażali się z podziwem o postawie naszych marynarzy i przynieśli im coś do picia, czego biedni moi chłopcy już bardzo potrzebowali. Potem pracowali pełną parą, jak to się mówi bez wątpienia przyczyniając się do uratowania życia wielu ludziom, którzy byliby inaczej zginęli. Klęska spowodowana huraganem była olbrzymia w wyniku tego, że przyszedł w nocy, gdy większość ludzi leżała w łóżku i spała. Mówiono mi, że w przeciągu pięciu minut po nadejściu huraganu większość drewnianych domów została zwalona. Około południa nie mieliśmy już nic do roboty i nie byłem wcale tym zmartwiony. Bok bol°.ł mnie bardzo, a palący żar słońca przyprawiał o zawrót głowy, wywo178
łując w żołądku uczucie nudności. Zapytałem jakiegoś dostojnie wyglądającego starszego Francuza o dom generała, a gdy wskazał mi kierunek, udałem się tam ze swoimi ludźmi. Przybywszy na mieisce zobaczyłem, że ordynans odprowadzał wierzchowca, gdyż generał właśnie wrócił. Poprosiłem sierżanta, mającego służbę na bramie, żeby zameldował generałowi 0 moim przybyciu. Ten powróciwszy prosił mnie, bym się udał za nim. Wprowadzono mnie do dużego pokoju, gdzie zastałem generała w towarzystwie kilku oficerów. Znów przywitał mnie gorąco i przedstawił towarzystwu jako tego oficera, który pozwolił paniom wziętym do niewoli udać się na ląd. — Muszę więc podziękować panu za moją żonę — rzekł jeden z oficerów i zbliżywszy się podał mi rękę. Po nim podszedł jeszcze jeden i powiedział, że i jego żonie zwróciłem wolność. Nawiązała się między nami rozmowa, w której opisałem okoliczności, w jakich stałem się rozbitkiem, dodając, że widziałem nasz bryg nad rankiem bez masztów, ale udało mu się okrążyć cypel 1 uratować się. — Ten wasz bryg, muszę go panu pogratulować, sprawia nam dużo kłopotu, a mój imiennik trzyma baterie nabrzeżne w lepszej gotowości, niż ja sam mógłbym to uczynić — rzekł generał 0'Brien. — Jestem pewny, że nie ma na wyspie Murzyna powyżej pięciu lat, który by nie znał pańskiego brygu. Rozmawialiśmy później o ataku w k t ó r y m zostaliśmy odparci.
na
korsarza,
— Ach! — powiedział adiutant — poszkapiliście całą sprawę. Nie ma go już t u t a j od czterech miesięcy. Kapitan Carnot przysięgał, że będzie się z wami bił, jeśli tylko was spotka. — Dotrzymał słowa — odparłem i opowie179
działem o bitwie z trzema francuskimi korsarzami i o zdobyciu s t a t k u , co ich nie tylko zaskoczyło, a l e j a k s ą d z ę , b a r d z o było nie po ich myśli. — A więc, przyjacielu — rzekł generał 0'Brien — musisz zostać u mnie przez czas pobytu na wyspie. Jeśli czegoś ci potrzeba, daj mi znać. — Bardzo mi przykro, ale muszę prosić o chirurga — odparłem. — Mój bok tak mnie boli, że z trudem mogę oddychać. — Czy jesteś ranny? — zapytał generał. — Nie bardzo ciężko, ale raczej boleśnie — rzekłem. — Proszę mi pozwolić — rzekł jakiś oficer, przystępując do mnie. — Jestem chirurgiem tutejszego garnizonu i może pan powierzy się moim rękom. Proszę zdjąć mundur. Uczyniłem to z trudem. — Ma pan złamane dwa żebra — powiedział dotknąwszy mego boku — i bardzo poważne stłuczenie. Musi pan położyć się do łóżka albo leżeć na kanapie przez kilka dni. Wrócę za kwadrans i założę panu bandaż. Przyrzekam, że za dziesięć dni wyleczę pana, a to z wdzięczności za zwrócenie mi córki, która z innymi paniami była na pokładzie „Victorine". Oficerowie skłoniwszy się zostawili mnie sam na sam z generałem. — Pamiętaj o tym raz na zawsze — rzekł — że moja sakiewka i wszystko, co posiadam, jest do twojej dyspozycji. Jeśli z tego nie skorzystasz, posądzę cię, że nas już nie kochasz. Nie będzie to pierwszy raz, Piotrze, a ty wywiązałeś się honorowo ze swoich zobowiązań. Oczywiście, ja nic z tym nie miałem wspólnego, to wszystko była robota Celestyny — mówił dalej, śmiejąc się. — Ja, rzecz jasna, nie mogłem sobie wyobrazić, że ty byłeś przebrany za ko180
bietę i w ten bezczelny sposób przetańczyłeś na szczudłach przez Francję. Ale w najbliższej przyszłości muszę wysłuchać opowieści o wszystkich twoich przygodach. Celestyna bardzo chce się z tobą zobaczyć. Czy pójdziesz do niej zaraz, czy dopiero po powrocie chirurga? — O, pójdę natychmiast, jeśli pan pozwoli, generale. Przede wszystkim jednak proszę o roztoczenie opieki nad moimi nieszczęsnymi ludźmi. Nie jedli nic od wczoraj i są mocno poturbowani, a ciężko się napracowali. Proszę też o wysłanie wozu po tych, którzy ranni leżą na plaży. — Powinieneś był wcześniej o tym pomyśleć — wyrzekł. — Zarządzę również pochówek zmarłych pozostających jeszcze na brzegu. Chodź, zaprowadzę cię do Celestyny.
Rozdział
XLIX
Złamane żebra n i e muszą powodować z ł a m a n i a s e r c — 0 ' B r i e n c z y n i coś w r o dzaju deklaracji pokojowej — Piotr Simple w y z n a j e swą miłość — Pochopne działania ze wszystkich stron
Udałem 'się za generałem do przyjemnie urządzonego pokoju, gdzie znalazłem Celestynę oczekującą mego przybycia. Gdy wszedłem, podbiegła do mnie i z jakąż przyjemnością ująłem jej rękę, wpatrując się w jej piękne, pełne wyrazu oblicze! Nie byłem zdolny wypowiedzieć ani słowa, podobnie Celestyna. Przez dłuższą chwilę trzymałem jej dłoń w swojej, patrząc na nią bez przerwy, a generał stojąc obok spoglądał kolejno to na nią, to na mnie. W końcu odwróciwszy się przeszedł do okna, ja zaś podniosłem jej rączkę do ust, a następnie wypuściłem z dłoni. — To wszystko wydaje się prawie jak sen — rzekła Celestyna. Nie mogłem zdobyć się na odpowiedź i nie odrywałem od niej oczu. Wyrosła na przepiękną kobietę. Kształt całej jej postaci był doskonały, a żywy wyraz twarzy, pełen myśli i uczucia, wprost anielski. J e j oczy, przepełnione łzami, spoglądały na mnie uprzejmie i łagodnie zarazem, a ja z uwielbienia byłem gotów paść jej do stóp. — Chodź, chodź, drogi przyjacielu — rzekł 192
generał. — Skoro już zobaczyłeś Celestynę, musisz się teraz pokazać chirurgowi. — Chirurgowi! — krzyknęła Celestyna z przerażeniem. — Tak, kochanie, ale to nic poważnego, tylko złamanych parę żeber. Wychodząc za generałem z pokoju przy drzwiach odwróciłem się, żeby spojrzeć na Celestynę, która cofnęła się ku kanapie, gdzie usiadła trzymając chusteczkę przy oczach. Chirurg już na mnie czekał, a przyłożywszy kojący kompres obandażował bok, co sprawiło mi znaczną ulgę. — Muszę cię teraz zostawić — rzekł generał 0'Brien. — Dobrze ci zrobi, jeśli położysz się na godzinę lub dwie, a potem, gdybym nie wrócił, sam już trafisz do Celestyny. Położyłem się, jak tego sobie życzył, ale skoro tylko usłyszałem stukot kopyt rumaka, na którym odjeżdżał, wyszedłem z pokoju i pośpieszyłem do salonu. Znalazłem tam Celestynę, która skwapliwie zaczęła się dopytywać, czy poważnie jestem zraniony. Odpowiedziałem, że nie bardzo, na dowód czego przyszedłem do niej. — Zawsze m a m pecha zjawiać się przed tobą, Celestyno, w bardzo niekorzystnym stanie. Gdy zobaczyłaś mnie pierwszy raz, byłem ranny, drugi raz w kobiecym przebraniu, a kiedy widzieliśmy się ostatnio, cały byłem brudny od kurzu i dymu, teraz znów wracam do ciebie ranny i w łachmanach. Ciekaw jestem, czy uda mi się stanąć przed tobą jako dżentelmen? — Przecież to nie ubiór czyni kogoś dżentelmenem, Piotrze. Widząc ciebie jestem zbyt szczęśliwa, żeby myśleć, jak jesteś ubrany. Jeszcze nie podziękowałam ci za uprzejmość okazaną nam podczas ostatniego spotkania. Mój ojciec nigdy ci tego nie zapomni. les
— Ja również nie zdążyłem ci podziękować, Celestyno, za twoją dobroć, jaką mi okazałaś wrzucając do kapelusza sakiewkę z pieniędzmi, gdy próbowałem uciec z Francji. Nie zapomniałem o tobie nigdy, a od czasu naszego ostatniego spotkania nie znikasz z moich myśli. Nie wyobrażasz sobie, jak jestem wdzięczny huraganowi, że mnie do ciebie przywiał. Krążąc w naszym brygu, często penetrowałem przez swoje szkła całe miasto, wyobrażając sobie, że oko moje spoczywa właśnie- na tym domu, w którym mieszkasz. Gdy zbliżyliśmy się do wybrzeża, czułem się szczęśliwy na myśl, że jestem bliżej ciebie. — Ach, Piotrusiu, często obserwowałam wasz bryg, ciesząc się, gdy podchodził bliżej, ale też się bałam, żeby baterie nie zaczęły do was strzelać. Co za szkoda, że mój ojciec i ty stoicie przeciwko sobie, bo moglibyśmy być tacy szczęśliwi! — Możemy jeszcze nimi być, Celestyno — odparłem. Rozmawialiśmy jeszcze przez dwie godziny, a wydawało się, jakby upłynęło nie więcej niż dziesięć minut. Czułem, że jestem zakochany, ale wątpię, czy wówczas Celestyna myślała w ten sposób o sobie, co pozostawiam czytelnikowi do rozstrzygnięcia na podstawie zacytowanej tej krótkiej rozmowy, lecz jeśli nawet nie była zakochana, to w każdym razie tego bliska. Nazajutrz wczesnym rankiem wyszedłem, by popatrzeć, gdzie znajduje się nasz bryg, i ku mej radości ujrzałem go w odległości około sześciu mil od wejścia do portu. Miał już wcale niezłe prowizoryczne maszty z bramslami zamiast marsli i wyglądało na to, że jest pod sprawną komendą. Gdy znalazł się na trzy mile od portu, opuszczono z niego bączek, jedyną łódź, jaka mu pozostała. Pod białą flagą par184
Iamentariusza u dziobu podążał ku wybrzeżu. Natychmiast udałem się do swego pokoju i napisałem szczegółowe sprawozdanie o wszystkim, co się wydarzyło, by mieć w pogotowiu dla przesłania 0'Brienowi, gdy bączek będzie wracał. Prosiłem go też, rzecz jasna, by przysłał moje rzeczy, bo miałem tylko to, co na sobie. Właśnie skończyłem list, gdy wszedł generał 0'Brien. — Drogi mój przyjacielu — rzekł. — Przed chwilą przybył do mnie parlamentariusz od kapitana 0'Briena z zapytaniem o los załóg jego łodzi i z prośbą o zezwolenie na przysłanie rozbitkom odzieży i rzeczy osobistych. — Wszystkie okoliczności wyłuszczyłem w tym liście do niego wyrażając takie samo żądanie — odparłem, wręczając mu list. Generał po przeczytaniu ziwrócił mi go. — Ależ, mój drogi chłopcze, musisz mieć bardzo złe pojęcie o nas Francuzach wyobrażając sobie, że chcemy zatrzymać cię jako jeńca. Po pierwsze, zwolnienie tak pokaźnej liczby f r a n cuskich poddanych ze zdobytej przez was „Victorine'y" w pełni zasługuje na podobny objaw uprzejmości. Po drugie, nie dostałeś się do niewoli w uczciwej walce, lecz w wyniku dopustu Opatrzności, jakim był huragan, co musi niweczyć wszelkie narodowościowe animozje, krzewić natomiast wszędzie wśród ludzi powszechną miłość bliźniego, a wasi dzielni ludzie wykazali, że ją posiadają. Jesteś więc wolny i możesz odpłynąć ze swoimi marynarzami, a my w dalszym ciągu będziemy uważać się za twoich dłużników. W jakim stanie jest dziś twój bok? — Niestety, w bardzo złym — odparłem, bo nie mogłem znieść myśli o powrocie na bryg tak rychło; poprzedniego dnia musiałem opuścić Celestynę natychmiast po obiedzie i położyć 185
się do łóżka. Nie miałem jeszcze dość czasu na rozmowę z nią ani by opowiedzieć generałowi 0'Brienowi o tym, jak. uciekliśmy z Francji. — Nie czuję się na siłach, by już dziś wracać na okręt, ale jestem ogromnie wdzięczny za pańską uprzejmość. — Dobrze więc, dobrze — odrzekł generał widząc moje wzruszenie. — Nie uważam wcale za rzecz konieczną, byś wracał na pokład brygu dzisiaj. Odeślę ludzi wraz z twoim listem i napiszę do kapitana 0'Briena, że leżysz w łóżku, gdyż stan twój wymaga, byś się z niego nie ruszał przez dwa dni. Czy tak będzie dobrze? Pomyślałem, że to bardzo krótki termin, ale widząc, iż generał oczekuje mojej zgody, wyraziłem ją. — Łódź może znów przyjść z twoimi rzeczami i wrócić —% ciągnął generał. — Zawiadomię kapitana 0'Briena, że jeśli pojutrze podejdzie do główek portowych, odeślę cię na okręt jedną z naszych łodzi. Zabrał mój list i wyszedł z pokoju, a ja natychmiast poczułem się tak dobrze, że udałem się do Celestyny, czekającej na mnie, i opowiedziałem jej o wszystkim, co się wydarzyło. Tego przedpołudnia siedziałem z nią i generałem opowiadając o wszystkich swoich przygodach, które go ogromnie ubawiły. Zupełnie nie ukrywałem postępowania mego stryja i tego, że żywię nadzieję, iż prędzej czy później będę mógł zdemaskować jego oszustwo oraz jak mało pomyślne będą moje widoki na przyszłość, jeśli się to nie uda. Na tę część mego opowiadania generał zasępił się i spoważniał. Gdy skończyłem, nadeszła pora obiadu, a mnie zawiadomiono o nadejściu moich rzeczy wraz z listem od 0'Briena, w którym pisał, jak bolał uważając mnie za straconego i jak cieszy go 182
moje ocalenie. Dodał też, iż po zejściu do kabiny po moim odpłynięciu rzuciwszy przypadkowo okiem na barometr stwierdził, ku swemu zdumieniu, że spadł o dwa cale, co, jak mu mówiono, działo się zawsze przed huraganem. Ten fakt, w połączeniu z niezwykłym stanem atmosfery, skłonił go do poczynienia wszelkich odpowiednich przygotowań i ledwie je ukończono, nadszedł huragan. Bryg został rzucony na burtę i leżał tak przez pół godziny, aż trzeba było zrąbać maszty, by go wyprostować. Następnego dnia obeszli cypel nie dalej niż na odległość pół kabla. W zakończeniu swego listu oświadczył, iż na myśl o mojej śmierci poczuł się tak nieszczęśliwy, że gdyby nie wzgląd na ludzi, byłoby mu rzeczą zupełnie obojętną czy zginie, czy nie. Zwrócił się do generała 0'Briena, dziękując mu za jego szlachetność, i zapewnił, że gdyby mijało jego bryg pięćdziesiąt statków, nie pochwyci żadnego, dopóki nie wrócę na pokład, choćby miało go to kosztować zwolnienie ze służby z powodu zaniedbania obowiązków. Dodał też, że bryg pod prowizorycznymi masztami żegluje prawie tak szybko jak przedtem i gdy tylko wrócę na okręt, udamy się na Barbados. „Co zaś do Twoich żeber, Piotrze, które są w tak marnym stanie, to nie przejmuj się. Coś mi się widzi, że myślisz o innym żebrze i chcesz się do niego dorwać, skoro tylko się da, ale musisz jeszcze trochę poczekać, mój chłopcze, gdyż powinieneś zostać lordem, tak jak ci to zawsze obiecywałem. Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło, więc do widzenia tymczasem". Zostawszy sam na sam z Celestyną pokazałem jej list 0'Briena. Tę część listu, gdzie mówił, iż nie zamierza dokonywać żadnych zdobyczy tak długo, jak znajduję się na lądzie, przeczytałem generałowi, który oświadczył, że wo187
184 bec tego uważa za rzecz słuszną zatrzymać mnie nieco dłużej, i dodał, że 0'Brien jest człowiekiem honoru godnym swego nazwiska. Gdy Celestyna doszła do tego miejsca w liście, gdzie 0'Brien pisał, że myślę o innym żebrze, a co ja zupełnie przegapiłem, poprosiła, bym jej to wytłumaczył, gdyż wprawdzie umie mówić i pisać po angielsku całkiem dobrze, to jednak nie jest tak w nim biegła, by rozumieć grę słów. Wyjaśniłem jej, o co chodzi, i rzekłem: — Istotnie, Celestyno, zupełnie zapomniałem o tej uwadze 0'Briena, inaczej byłbym ci nie pokazywał jego listu, ale on pisze szczerą prawdę. Zważywszy dobroć, jaką mi okazałaś, czy mogłem cię nie pokochać? Czy potrzebuję dodawać, że będę uważał za największe błogosławieństwo, jakie niebiosa mogą na mnie zesłać, jeśli poczujesz tyle ku mnie skłonności, by zostać moją żoną?! Nie gniewaj się na mnie za wyjawienie ci całej prawdy — dodałem, a Celestyna słysząc to oblała się pąsem. — Wcale nie gniewam się na ciebie, Piotrusiu. Wręcz przeciwnie, uważam za zaszczyt to, co powiedziałeś. — Jestem świadom tego, że na razie nie mam zbyt wiele do ofiarowania, prawdę rzekłszy, nie mam nic. Nie stanowię dla ciebie takiej partii, na jaką twój ojciec mógłby się zgodzić, ale ty znasz moją historię i jakie są moje pragnienia. — Mój najdroższy ojciec kocha mnie, Piotrusiu, i ciebie też, nawet bardzo, od pierwszej chwili, gdy cię ujrzał. Ogromnie mu się podobała twoja otwartość i szlachetność charakteru. Często mówił o tym i o tobie. — Powiedz mi więc, Celestyno, czy pozostając z dala od ciebie będzie mi wolno żywić nadzieję, że pewnego dnia spotkamy się, żeby już
nigdy się nie rozstawać? — Ująwszy ją za rękę, objąłem ramieniem jej kibić. — Nie wiem, co ci mam powiedzieć — odparła. — Pomówię z ojcem, a może ty to uczynisz, w każdym razie nie wyjdę za nikogo innego, jesłi to tylko będzie w mojej mocy. Przytuliłem ją do siebie i ucałowałem. Celestyna wybuchnęła płaczem i skłoniła główkę na moje ramię. Gdy nadszedł generał, ani Celestyna, ani ja nie uczyniliśmy najmniejszego ruchu. — Generale — rzekłem — może pan uważać, że zawiniłem, ale nie mogę ukryć mego uczucia do Celestyny, Może pan również uważać mnie za bardzo nierozsądnego i winić za wyjawienie tego, co powinienem był ukrywać, zanim moja pozycja dałaby mi prawo starać się o rękę pańskiej córki, ale krótki okres, jaki mogłem spędzić w jej towarzystwie, i obawa, by jej nie stracić, a także moje przywiązanie do niej będą, ufam, wytłumaczeniem dla mnie. Generał przeszedł się raz i dwa po pokoju, a następnie spytał — A co na to Celestyna? — Celestyna nie uczyni niczego, co mogłoby unieszczęśliwić jej ojca — odparła, a podszedłszy do niego ukryła twarzyczkę na jego piersi, obejmowała go za szyję. Generał ucałował córkę i rzekł: — Będę z tobą szczery, panie Simple. Nie znam innego człowieka, którego bardziej pragnąłbym mieć za zięcia niż ciebie, ale jest wiele innych względów, o jakich młodzi ludzie lubią zapominać. Nie będę wchodził w sprawę waszego przywiązania, które wydaje się wzajemne, ale nie godzę się na żadne obietnice ani na zaręczyny. Celestyna jest bardzo młoda i nie będę jej w niczym ograniczał, a również ty będziesz miał wolną rękę, jeśliby czas i inne 189
względy wpłynęły na zmianę twoich obecnych uczuć. — O nic więcej nie śmiem prosić, drogi panie — powiedziałem. — Jest to szczera odpowiedź i zawiera więcej, niż mogłem się spodziewać. Opuszczam was ze spokojnym umysłem, a nadzieja, że pewnego dnia będę mógł zażądać Celestyny, będzie ostrogą dla moich wysiłków. — A teraz pozwólcie, że zmienimy temat — rzekł generał. — Celestynko, kochanie, jak wiesz, będziemy mieli na obiedzie większe towarzystwo, u d a j się lepiej do swego pokoju i przygotuj. Zaprosiłem wszystkie uwolnione przez ciebie, Piotrze, panie wraz z ojcami i mężami, będziesz więc miał przyjemność zobaczyć na własne oczy, ile uszczęśliwiłeś ludzi swoją rycerskością. Korzystając, że Celestyna wyszła z pokoju, muszę cię prosić, Piotrze, żebyś jako człowiek honoru nie wymagał od niej żadnych więcej obietnic ani nie starał się przywiązać jej do siebie żadnymi przysięgami. J e j przywiązanie do ciebie wzrosło w sposób nieoczekiwany i zbyt wielk;m pała do ciebie uczuciem, by to było pomyślne dla jej spokoju, gdyby wypadek lub inne okoliczności miały rozdzielić was na zawsze. Miejmy jak najlepszą nadzieję i wierzaj mi, że musiałaby to być nie lada jaka przeszkoda, żeby nie pozwoliła mi widzieć was pewnego dnia związanych ze sobą. Podziękowałem generałowi ze łzami w oczach, on zaś gorąco uścisnął mi dłoń, gdy dałem mu wymaganą obietnicę, po czym rozstaliśmy się. Czułem się ogromnie szczęśliwy, starając się w swoim pokoju zebrać myśli i zastanowić się nad tym, co się wydarzyło. To prawda, że w pewnej chwili myśl o moim zależnym stanowisku ostudziła moją radość, ale już wkrótce za190
cząłem budować zamki na lodzie, wyobrażając sobie, że wykrywszy podstęp stryja doszedłem do tytułu i m a j ą t k u , by je złożyć u stóp ukochanej Celestyny. Nadzieja podtrzymywała mnie na duchu, a tymczasem czułem ogromne zadowolenie na myśl, że Celestyna odwzajemnia moją miłość. Przyodziawszy się starannie, zszedłem do salonu, gdzie zastałem już zgromadzone całe towarzystwo. Był to bardzo przyjemny i radosny wieczór, a wszystkie panie błagały generała 0'Briena, by zatrzymał mnie jako jeńca, co było bardzo ładnie z ich strony, a ja byłem skłonny przyłączyć się do ich prośby.
Rozdział
L
Piotr Simple po raz pierwszy obejmuje dowództwo, następnie zdobywa trzy statki h a n d l o w e i d w u d z i e s t u j e ń c ó w — Jed e n szczęśliwy obrót z a s ł u g u j e na d r u gi — J e ń c y kopią pod n i m dołki s a m i w nie w p a d a j ą c
Następnego dnia po tej zabawie byłem bardzo nieszczęśliwy. Bryg znajdował się nie opodal lądu i czekał na mój powrót. Stojąc z Celestyną przy oknie pokazałem go jej i nasze oczy spotkały się, a całogodzinna rozmowa nie mogłaby więcej wyrazić. Generał 0'Brien okazał, że obdarza mnie pełnym zaufaniem, gdyż zostawił nas zupełnie samych. — Celestyno — rzekłem — obiecałem twemu ojcu... — Wiem, co się stało — przerwała mi — on sam wszystko mi powiedział! — Jaki on szlachetny! Ale ja nie powiedziałem, że nie będę czuł się związany. — To pfawda! Ojciec jednak kazał mi przyrzec, że nie będziesz dawał żadnych obietnic, a gdybyś chciał to zrobić, mam do tego nie dopuścić... i uczynię to. — No więc dotrzymasz swego słowa, Celestyno. A wszystko, co możesz sobie wyobrazić, niech zawiera się w tym... — i ucałowałem ją. — Nie chcę, byś o mnie pomyślał, że jestem zbyt swobodna, ale pragnę, byś odjeżdżał stąd z uczuciem szczęścia, więc w zamian i ty so192j
bie wyobraź, co chcę przez to wyrazić — rzekła, oddając mi pocałunek. ( Rozmawialiśmy jeszcze przez dwie godziny, ale to, co kochankowie mają sobie do powiedzenia, brzmi dla każdego, lecz nie dla nich, bardzo niemądrze, więc nie będę tym czytelnikowi zawracał głowy. Tymczasem zjawił się generał zawiadamiając mnie, że łódź czeka w pogotowiu. Podniósłszy się ze swego miejsca, uszczęśliwiony tym, co się właśnie wydarzyło, rzekłem zdecydowanym tonem: — Żegnaj, Celestyno, niech cię Bóg błogosławi! Udałem się za generałem, który w towarzystwie kilku oficerów odprowadził mnie aż na plażę. Podziękowawszy generałowi, który serdecznie mnie uściskał, i grzecznie skłoniwszy się oficerom wsiadłem -do łodzi. Po upływie pół godziny znalazłem się na pokładzie brygu i w objęciach 0'Briena. Obróciliśmy ster na wiatr, a ja straciłem z mych tęskniących oczu miasto St Pierre. Byliśmy na kursie ku Barbados. Cały dzień spędziłem w kabinie z 0'Brienem, opowiadając mu ze wszystkimi szczegółami, co się wydarzyło. Rzuciwszy znów kotwicę w Zatoce Carlisle'a, przekonaliśmy się, że huragan poczynił na Wyspach Nawietrznych więcej spustoszenia, niż zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Znajdowało się tam kilka okrętów wojennych, które straciły co n a j m n i e j jeden, a przeważnie więcej masztów, powstały więc trudności ze sprostaniem tak licznym potrzebom zaopatrzenia. Kto pierwszy, ten lepszy, a że my byliśmy ostatni i w magazynach nie było żadnej zapasowej łodzi, nie było widoków, abyśmy byli gotowi do wyjścia na morze przed upływem dwóch lub trzech miesięcy. Kaperski szkuner „Jean d'Arc" stał jeszcze w porcie nie będąc przysposobiony 13 — Peter Simple t. II
193
z powodu braku załogi, więc admirał zaproponował 0'Brienowi obsadzenie częścią jego ludzi i wyznaczenie jednego z poruczników, żeby popłynął na nim. Ó'Brien skwapliwie na to się zgodził, a wróciwszy na okręt zapytał mnie, czy nie zechciałbym wziąć tego dowództwa, na co chętnie przystałem, mając dość Barbados i smażonych latających ryb. Dobrałem sobie dwóch podchorążych, Swinb u r n e ^ i dwudziestu ludzi, a po zaopatrzeniu się w prowiant i wodę na trzy miesiące i otrzymaniu pisemnych instrukcji od 0'Briena podniosłem żagle. Wkrótce przekonaliśmy się, że maszty, jakie Amerykanin sprzedał na ten szkuner, były o wiele dla niego za wysokie, skutkiem czego statek był znacznie przemasztowany, co zmuszało nas do niezwykłej ostrożności. Udałem się w kierunku na Trynidad, gdyż akwen tej wyspy był mi wyznaczony do patrolowania, i w przeciągu trzech tygodni odbiłem trzy zachodnioindyjskie statki, a znalazłszy się w obliczu poważnego braku załogi, musiałem wracać na Barbados. Czterech marynarzy dałem na pierwszy statek, co z uwolnionymi angielskimi jeńcami było liczbą wystarczającą, zaś po trzech rozdzieliłem na dwa pozostałe, ale miałem wielki kłopot z własnymi jeńcami, którzy byli prawie dwa razy liczniejsi niż moja pozostała załoga. Ponieważ obydwóch podchorążych wysłałem na pryzy, naradzałem się ze Swinburnem, jak najlepiej należałoby postąpić. — Faktycznie, panie poruczniku, kapitan 0'Brien powinien był dać nam więcej chłopaków, ledwie dwudziestu ludzi daje sobie radę ze statkiem, co ma taki bomkliwer i grot jak my, a teraz zostało nam tylko dziesięciu, no ale sobie myślę, że pewnie nie spodziewał się, iż tak się nam poszczęści. To też prawda, że sam 194j
ma wiele roboty dla swojej załogi, musząc wszystko remontować od nowa. Myślę, że najlepiej będzie, gdy podejdziemy pod ląd, damy im nasze łodzie i niech się wynoszą na brzeg. Tak czy owak trzeba się ich pozbyć, żebyśmy nie musieli jednym okiem pilnować żagli i takielunku, a drugim jeńców w ładowni, jak to robimy teraz. Jego rada odpowiadała moim zamysłom, zbliżywszy się więc do lądu dałem im rufową łódź i jedną większą, by wszyscy mogli się pomieścić, zostawiając sobie tylko jedną, i odesłałem ich precz. Nastała kompletna flauta, gdy jeńcy odpływali, a widząc jak znikają wśród skał, myśleliśmy, jak to dobrze, że się ich pozbywamy, gdyż było ich razem dwudziestu dwu, a większość stanowili Hiszpanie, mocni i groźnie wyglądający marynarze. Cisza panowała w dalszym ciągu przez cały dzień, co było dla mnie ogromnie kłopotliwe, zależało mi bowiem na tym, by odpłynąć stamtąd jak najrychlej, nie mogłem jednak powstrzymać się od podziwiania piękności krajobrazu. Te wyniosłe góry wyrastające wprost z oceanu, a sięgające szczytami chmur, odbijały się w gładkiej wodzie czystej jak zwierciadło, oddającej każdy kolor, każdy jego odcień z przepiękną wiernością. Nasz szkuner powoli dryfował ku wybrzeżu i mogliśmy widzieć skały na dnie na wiele sążni głęboko. Nawet najlżejszego podmuchu wiatru nie można było dostrzec na powierzchni morza w promieniu kilku mil, chociaż na horyzoncie widać było oznaki rześkiej bryzy. Zapadła noc, a my wciąż leżeliśmy unieruchomieni ciszą. Wydałem odpowiednie rozkazy Swinburne'owi, mającemu pierwszą nocną wachtę, a sam udałem się do kabiny i położyłem się na koi. Wkrótce byłem pogrążony we śnie i nie muszę chyba mówić, kto był przedmio13*
195
tern moich marzeń. Śniło mi się, że znajdują się w Eagle Park siedząc z nią pod jednym z olbrzymich kasztanów, tworzących aleję, gdy nagle poczułem na ramieniu gwałtowne szarpnięcie. — Co się stało? Kto tu? A to wy, Swinburne? — Tak, panie. Ubieraj się pan co żywo, widzi mi się, że będzie robota. — To rzekłszy, Swinburne wybiegł z kabiny. Słyszałem, jak zwoływał ludzi spod pokładu, a wiedziałem, że Swinburne nie wszczynałby alarmu bez powodu. W przeciągu minuty znalazłem się na pokładzie, spoglądając ku rufie szkuner a. — Co jest, Swinburne? — spytałem. — Cicho, sir. Psst, czy pan słyszy? — Tak — odparłem. — Plusk wioseł. — Ano właśnie. Może pan być pewny, że te Hiszpany, dobraVszy sobie pomocy, wracają, by odebrać nam statek, wiedzą, juchy, że mamy tylko dziesięciu chłopa w załodze. Tymczasem wszyscy nasi ludzie byli już na pokładzie. Poleciłem Swinburne'owi, żeby dopilnował naładowania muszkietów, i zbiegłem na dół po szablę i pistolet. Morze było tak gładkie, a cisza tak głęboka, że Swinburne słyszał odgłos wioseł ze znaczne] odległości. Na szczęście posiadałem tak niezawodnego zastępcę. Inny mógł zasnąć, a szkuner tymczasem zostałby zaatakowany i zdobyty z powodu naszego nieprzygotowania. Wróciwszy na pokład wezwałem załogę, by spełniła swój obowiązek, uświadamiając im, że te rzezimieszki wymordują wszystkich, gdy uda im się nas zagarnąć, o czym zresztą byłem święcie przekonany. Marynarze oświadczyli, że drogo sprzedadzą swoje życie wałcząc ze wszystkich sił. Mieliśmy dwadzieścia muszkietów i taką samą liczbę pistoletów, a wszystko już naładowane. Działa nasze też by196j
ły gotowe do strzału, ale obecnie bezużyteczne, gdyż szkuner nie miał szybkości manewrowej. Łodzie były już widoczne na jakieś ćwierć mili za rufą, gdy Swinburne rzekł: — Muska tam lekki powiew po wodzie, panie Simple. Gdybyśmy to my mieli choć maleńki wiaterek, moglibyśmy się z nich śmiać, ale chyba tak się nam nie poszczęści. Czy mamy dać im znać, że jesteśmy gotowi? — Niech każdy z nas weźmie po dwa muszkiety — rzekłem. — Gdy pierwsza łódź znajdzie się pod nawisem rufowym, wziąwszy dobry cel, wypalimy do niej, a chwyciwszy za drugi strzelimy do następnej. Po czym musimy już polegać jedynie na pałaszach i pistoletach, bo nie zdążymy powtórnie naładować. A teraz nikt ani pary z gęby. Łodzie, wypełnione ludźmi, nadpłynęły, a ponieważ zachowaliśmy kompletną ciszę, wiosłowano delikatnie, spodziewając się nas zaskoczyć. Na szczęście, jedna z łodzi wysunęła się naprzód, ja więc zmieniłem rozkaz w tym sensie, że kazałem strzelić do niej i z drugiego muszkietu, gdyż jeśli ją unieszkodliwimy, sprostamy także drugiej. Gdy łódź znalazła się na sześć jardów od rufy, krzyknąłem: — Ognia! — Wszystkie muszkiety wypaliły razem i moi ludzie wznieśli radosny okrzyk. Kilka wioseł wypadło i byłem pewny, że sprawiliśmy niezłe jatki, ale wiosła pochwycili ci z nich, którzy przedtem nie wiosłowali, i znów łódź zbliżyła się ku rufie. — Dobrze celujcie teraz, chłopaki! — krzyknął Swinburne. — Druga łódź zaraz tu będzie, jak tylko strzelicie. Panie-poruczniku, szkuner nabiera szybkości, nadchodzi mocna bryza. Znów wygarnęliśmy z naszych dziesięciu muszkietów, ale teraz czekaliśmy, aż dziobowi zahaczą się bosakiem o burtę, i ogień nasz był 197j
bardzo skuteczny. Zdziwiony byłem, że załoga tej drugiej łodzi nie wdarła się na nasz pokład, ale zerwał!się lekki wiatr i szkuner ślizgał się już po wodzie Łódź ciągle jednak znajdowała się tuż pod naszą rufą i spodziewaliśmy się Hiszpanów na pokładzie lada chwila. Tymczasem ci z pierwszej łodzi wdzierali się po burcie, skutecznie odpierani przez naszych. Wiatr wzmógł się, i Swinburne podskoczył do steru. Spostrzegłem, że szkuner p r u j e szybko przez wodę i druga łódź z trudem się go trzyma. Podbiegłem do miejsca, gdzie zahaczony był bosak i odczepiłem go, więc łódź odpadła do tyłu zostawiając na burcie dwóch Hiszpanów, których zarąbano. — Hurra! Wszyscy zdrowi! — krzyczał Swinburne. — A teraz dać im łupnia za karęi Szkuner przy wzrastającym wietrze rwał teraz z prędkością pięciu węzłów. Szliśmy tak przez dwie minuty, a następnie zrobiwszy zwrot, skierowaliśmy się na łodzie. Swinburne sterował, a ja wciąż stałem na dziobie w otoczeniu reszty załogi. — Trochę w prawo, Swinburne... — Jest w prawo. — Tak trzymać. Widzę pierwszą łódź. Jest blisko naszego dziobu. Tak trzymać, teraz w lewo, jeszcze trochę w lewo, bardziej w lewo, troszeczkę w lewo. Uwaga, chłopaki, i rąbać każdego, kto będzie właził. Szkuner z trzaskiem uderzył w łódź, a jej załoga próbowała nam uciec. Zdawało się w pierwszej chwili, że się wyprostuje, ale nagle zewnętrzne nadburcie łodzi znalazło się pod wodą, ona zaś wywróciła się, a szkuner przeszedł po niej, rozpędzając -jej załogę na cztery wiatry. Jeden z ludzi uczepił się liny i holowaliśmy go przez kilka sekund, ale uderzenie pałasza przecięło linę przy nadburciu i on wydawszy słaby okrzyk zniknął w falach. Druga 198j
łódź była blisko nas i spostrzegła, co się stało. Załoga jej miała wiosła w pogotowiu, by móc nam się wymknąć. Sterowaliśmy na nią, a szkuner biegł teraz z prędkością siedmiu mil na godzinę. Będąc już blisko naszego dziobu, udało im się zręcznym pociągnięciem prawoburtowych wioseł tak się obrócić, że szkuner tylko uderzył, ale zanim poszła na dno, kilku Hiszpanom udało się wejść na pokład, a inni uczepili się burty statku. Walczyli z desperacką zaciętością, ale górowaliśmy nad nimi, m a j ą c tylko do czynienia z tymi, co byli na pokładzie. Inni trzymali się burt jakiś czas, ale nie mogąc wspiąć się w górę spadali jeden po drugim do wody i zostawali za rufą. Ci z pokładu wkrótce leżeli u naszych stóp, a po chwili zostali wyrzuceni za burtę za swoimi kompanami, ale jednemu udało się przebić nożem moją łydkę, gdy go podnosiliśmy, aby wywalić do morza. Nie twierdzę, by Hiszpanie nie byli usprawiedliwieni chcąc odebrać nam statek, ale skoro zwolniliśmy ich kilka godzin temu, uważaliśmy, że postąpili nieładnie i zdradziecko, toteż nie dawaliśmy im pardonu. Oprócz mnie rannych było jeszcze dwóch naszych ludzi, lecz niepoważnie, co było bardzo pomyślne, gdyż nie mieliśmy na pokładzie chirurga, tylko około pół jarda plastra diachilowego w apteczce. — Dobrze wyszliśmy z tego, sir — rzekł Swinburne, gdy przykuśtykałem na rufę. — Klnę się na wszystko, że mogła być ł a d n a wpadka! Ustawiliśmy kurs na Barbados, obandażowałem nogę i zszedłszy na dół, położyłem się spać. Tym razem nie śniłem o Celestynie, ale biłem się znów z Hiszpanami, a myśląc, że zostałem ranny, obudziłem się z bólem w nodze.
Rozdział
LI
P i o t r t r a c i d o w ó d z t w o , traca.c s t a t e k — R e j s na b o m i e en attendant* r e k i n ó w — S a m i załoga, w r a z z l a t a j ą c y m i r y b a m i , w m u r z y ń s k i e j ł o d z i — P i o t r o d r a d z a się w nowej powłoce
Dopłynęliśmy do Barbados bez żadnych przygód i znaleźliśmy się w odległości dziesięciu mil od wejścia do zatoki, sterując ku niej przy ładnej bryzie. Zszedłem więc do kabiny na spoczynek spodziewając się nad ranem stanąć przed śniadaniem na kotwicy. Zaledwie dniało, gdy poczułem, jak wylatuję z koi na drugi koniec kabiny, a padając na podłogę usłyszałem szum wdzierającej się wody. Skoczyłem na równe nogi, zorientowałem się, że szkuner kładzie się na burtę i pognałem na pokład. Stało się, jak przypuszczałem, szkurier przewrócił się pod uderzeniem tak zwauego białego szkwału i za jakieś dwie minuty pójdzie na dno. Wszyscy byli już na pokładzie, niektórzy ubrani, inni zaś, tak jak ja, tylko w koszuli. Swinburne znajdował się przy grotmaszcie z siekierą w ręku, odrąbując olinowanie bomu grota, a ja widząc co robi, chwyciłem za drugą siekierę i przeciąłem linkę szpony i wszystko, co mocowało bom do masztu. Nie mieliśmy innego wyboru, gdyż na sza łódź zawieszona po zawietrznej znalazła się pod wodą. Wszystko to nie trwało dłużej niż * w oczekiwaniu (ir.)
200
dwie minuty i nie mogę powstrzymać się od uwagi, jak od drobiazgów zależy utrata życia lub ocalenie. Gdyby przy kabestanie nie było siekiery, nie byłbym mógł przeciąć linki przy szponie, bo sam Swinburne nie byłby zdążył z uwolnieniem grotbomu, który wraz ze szkunerem poszedłby na dno. Na szczęście to się nam udało, i szkuner wypełniwszy się wodą nieco się wyrównał, a następnie zatonął wciągając nas wraz z bomem w swój wir, skąd po kilku sekundach wypłynęliśmy na powierzchnię. Szkwał jeszcze trwał, ale woda była gładka. Wkrótce przeszedł i znów nastała prawie kompletna cisza. Policzyłem ludzi czepiających się bomu i przekonałem się, że nikogo nie brakuje. Swinburne znajdował się przy mnie; trzym a j ą c się jedną ręką, drugą szukał w kieszeni tytoniu do żucia, a znalazłszy prymkę wsadził ją sobie pod policzek — Nie było mnie w tym czasie na pokładzie, panie poruczniku — rzekł. — Inaczej to by się nigdy nie stało. Właśnie mnie zluzowano, a mówiłem Collinsowi, żeby uważał na szkwały. Powiadam to tylko dlatego, że jeśli pan się uratuje, a ja nie, byś pan nie myślał, że niedbale pełniłem służbę. Do lądu nie mamy daleko, ale tak mi się widzi, że prędzej spotkamy się z rekinem niż z ratownikiem. Mnie również trapiły te same myśli, ale ukrywałem je, gdy jednak Swinburne wspomniał o rekinie, często patrzyłem na wodę, czy nie zobaczę jego płetwy, i w głąb, czy nie podpływa z dołu, by poszarpać nas na kawałki. — Jestem przekonany, Swinburne, że wcale nie było w tym waszej winy. To ja powinienem był was zmienić, ale miałem pierwszą nocną wachtę i byłem zmęczony. Musimy zaufać Bogu, że zdołamy się jeszcze uratować. Panowała kompletna cisza, słońce było coraz 201j
wyżej na niebie, a jego palące promienie stały się nie do zniesienia, gdyż kapelusze nie chroniły przed nimi naszych głów. Czułem się tak, jakby mój mózg smażył się na ogniu, i miałem chęć pójść pod wodę, żeby tylko ochronić się przed tym nieznośnym upałem. Flauta była zupełna, a słońce stojąc prostopadle nad nami dosłownie paliło te części naszego ciała, jakie wystawały nad wodą. Byłbym już nawet wolał rekina, byle tylko skrócić moje męczarnie, ale myśl o Celestynie trzymała mnie przy życiu. Kóło popołudnia zacząłem mieć zawroty głowy i poczułem się bardzo osłabiony, mąciło mi się w oczach i straciłem wszelką ochotę do życia, gdy nagle oprzytomniałam na głos Swinburne'a:—Łódź, na wszystkie świętości, łódź! Trzymajcie się, chłopaki, jeszcze trochę, a będziecie uratowani. • Była to łódź pełna Murzynów, którzy wypłynęli na połów latających ryb. Zobaczywszy na wodzie unoszące się jakieś drewno podpłynęli, by je sobie wyłowić. Wciągnąwszy nas wszystkich do łodzi, dali pić, przywracając nas do zanikającej już przytomności. Przymocowali bom, by go holować za sobą do brzegu. Płynęliśmy nie dłużej niż dziesięć minut, gdy Swinburne wskazał ręką na płetwę ogromnego rekina wystającą z wody. — Proszę spojrzeć, panie poruczniku. — Przeszedł mnie dreszcz przerażenia i nic nie odpowiedziałem, dziękując Bogu z głębi swego serca. Po dwóch godzinach znaleźliśmy się na lądzie, ale byliśmy zbyt osłabieni, by móc iść, więc zaniesiono nas do szpitala, gdzie puszczono nam krew i położono do łóżek. Ja dostałem zapalenia mózgu, które trwało sześć czy siedem dni, a przez cały ten czas 0'Brien nie odstępował mnie ani na chwilę. Ogolono mi głowę, a skóra jak maska zlazła z m e j twarzy, 202
także z ramion i z pleców. K ą p a n o nas w wodzie zmieszanej z koniakiem i po trzech tygodniach wszyscy byliśmy zdrowi. — Od początku do końca to był nieszczęśliwy szkuner — powiedział 0 ' B r i e n , gdy mu opowiedziałem wszystkie wydarzenia m e j podróży. — Źle nam się z nim zaczęło i źle skończyło. Poszedł na dno i niech go diabli wezmą. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy, a ty, Piotrusiu, sam jesteś w a r t d w u n a s t u nieboszczyków, sprawiasz mi jednak tyle kłopotów i zmartwienia, że faktycznie wątpię, czy uda mi się kiedyś dokończyć t w o j e j edukacji. Powróciłem do swoich obowiązków na brygu, który był już p r a w i e gotów do wyjścia na morze. Pewnego r a n k a zjawił się na pokładzie 0 ' B r i e n i rzekł: — Słuchaj, Piotrze, m a m dla ciebie wiadomość. Naszego działomistrza przeniesiono na ,,Araxes" i admirał mianował na jego miejsce starego Swinburne'a w stopniu chorążego. Przyślij go tu na pokład. Zawołano Swinburne'a, który wylazłszy z luku podszedł swoim kołyszącym się krokiem. — S w i n b u r n e — rzekł 0 ' B r i e n — wypełnialiście dobrze swoje obowiązki i obecnie jesteście dowódcą artylerii na „Rattlesnake'u". Oto wasza nominacja na chorążego, wystarałem się o nią dla was z prawdziwą przyjemnością. S w i n b u r n e przesunął p r y m k ę na drugą stronę policzka i odrzekł: — Mam śmiałość zapytać pana kapitana, czy będę musiał nosić taki długi ogoniasty surdut, co się nazywa frak... bo jeżeli tak, to wolę pozostać sternikiem. — Działomistrz może nosić zwykłą kurtkę, jeśli mu się tak podoba, ale gdy wyjdziecie na ląd, możecie nałożyć frak, skoro będziecie mieć na to ochotę. 203j
— W takim razie, panie kapitanie, przyjmuję nominację, bo wiem, że to się strasznie spodoba mojej starej. Powiedziawszy to Swinburne podciągnął spodnie i zszedł na dół. Muszę tu zaznaczyć, że Swinburne trzymał się swojej zwykłej kurtki aż do naszego powrotu do Anglii, kiedy to „jego stara" uważając, że jest to sprawa jej godności, kazała mu nałożyć frak, co tak sobie upodobał, że stale w nim chodził, z wyjątkiem gdy był na morzu. Tego samego wieczora, wychodząc z 0'Brienem po obiedzie z domu gubernatora, mijaliśmy jakiś jasno oświetlony budynek. — Co to może być? — zauważył 0'Brien. — To nie jest bal, bo nie słychać muzyki. — Powodowani ciekawością weszliśmy do środka i znaleźliśmy się w sali urządzonej na prowizoryczną kaplicę, wypełnioną czarnymi i Mulatami, czekającymi na kaznodzieję. — To zgromadzenie metodystów — powiedziałem do 0'Briena. — Nie szkodzi — odparł. — Posłuchajmy, jak to się odbywa. Po kilku chwilach na kazalnicy stanął nie biały człowiek, jak tego oczekiwaliśmy, lecz wysoki Murzyn. Ubrany był na czarno, a włosy, których nie można było gładko przyczesać, miał pozaplatane w pięćdziesiąt warkoczyków zawiązanych na końcu, jak się czasem widzi na końskich grzywach, co nadawało mu bardziej księżowski wygląd. Wyłożony kołnierz odsłaniał gardło, mankiety u koszuli były bardzo duże i śnieżnobiałe, w ręce trzymał białą batystową chusteczkę. — Patrz, jaki z niego elegant! — szepnął 0'Brien. Pomyślałem, że to brzmi zupełnie absurdalnie, gdy zapowiedział, iż pozwoli sobie opie204j
wać chwałę Bożą siedeminastym h y m n e m i p r o sił wszystkich, by przyłączyli się chórem. Następnie podawał kolejne zwrotki w y m a w i a j ą c je w najdziwaczniejszy sposób. Słodki Jezu, Boże miłości etc. Po odśpiewaniu h y m n u w zachwycająco fałszywy sposób przez każdego z wiernych w innej tonacji odmówił zaimprowizowaną modlitwę, która na nieszczęście była zupełnie niezrozumiała, i rozpoczął kazanie na temat WIARY. Przypominał m a ł p ę udającą człowieka, ale co mnie n a j b a r d z i e j ubawiło, to zakończenie, w którym powiedział swoim słuchaczom, że nie może być wiary bez miłosierdzia. Przez krótką chwilę rozprawiał o tym ogólnie, a w końcu zaczął robić osobiste wycieczki. Jego słowa, jeśli sobie przypominam, brzmiały m n i e j więcej tak: — Widzicie więc, drodzy bracia i siostry, że nie można dostać się do nieba, choćby się miało w i a r ę całego świata, jeśli się nie ma miłosierdzia. Miłosierdzie zaś znaczy dawanie. Powiedzmy, że nic nie dacie, no to nie macie miłosierdzia, a powiedzmy, że nie macie miłosierdzia, to nie macie wiary, a jeżeli nie macie wiary, to wszyscy pójdziecie do piekła i będziecie potępieni. Więc zobaczmy, czy macie miłosierdzie. Oto p r z y b y w a m do was, aby zbawić dusze od ognia piekielnego, a ogień piekielny, ja w a m to mówię, jest cholernie gorący. Tam będziecie się palić jak węgiel, aż zamienicie się w biały proszek i będziecie się palić dalej, aż staniecie się znowu czarni i tak bez przerwy będziecie się palić i palić raz na biało, raz na czarno, i to wiecznie i wiecznie. Diabeł nie pozwoli w a m winka z korzeniami na ochłodę ję205j
zyka. Nie będzie ani mleczka kokosowego, ani kropelki wody, już diabeł się o to postara. A jeżeli go o nie poprosicie, to on tylko pogrzebaczem poprawi ogień i zaśmieje się. No więc zobaczmy, jak tam z waszym miłosierdziem. Macie czy nie macie? Ty tam, Quashee, jak śmiesz patrzeć mi w twarz? Trzymasz sklep, sprzedajesz jajka, sprzedajesz słodkie ziemniaki, sprzedajesz paprykę, a kiedy mnie to dajesz? Oho, nigdy, tak mi Boże dopomóż! Powiedzmy, że nic nie przyślesz, no to nie masz miłosierdzia i pójdziesz do piekła. Ty czarny Sambo — ciągnął dalej wskazując na kogoś w rogu — masz piękną łódź, każdego dnia wypływasz na niej, łapiesz latające ryby, przywozisz i sprzedajesz za pieniądze, a kiedy przysłałeś coś dla mnią? Nawet najmniejsza rybka nie znalazła się w moich ustach. A co wam mówiłem o Piotrze i apostołach, wszyscy to byli rybacy, dobrzy ludzie, dawali biednym. A ty, Sambo, nie masz miłosierdzia i jeżeli nie pokażesz się w tym tygodniu i nie przyślesz mi pięknej ryby zawiniętej w bananowy liść, pójdziesz do piekła i będziesz się tam smażył na zawsze i na wieki. A ty chcesz uciekać, massa Johnson — krzyczał do innego, który przepychał się ku drzwiom — ale nie uciekniesz od ognia piekielnego, diabeł cię złapie i będzie trzymał cholernie mocno. Wiesz sam dobrze o tym, że bijesz codziennie barana i kozę. Dzwonisz po całym mieście, by ludzie przychodzili kupować. A czy kiedy przysłałeś coś mnie? Nigdy, no tylko raz jeden kawałeczek wątróbki. To nie wystarczy, massa Johnson, ty nie masz w sobie miłosierdzia, a nie przyślesz mi jutro z samego rana baraniego łba, to zgnije ci wątroba, to wszystko. Widzę takich więcej, ale widzę, że im przykro i że nie będą grzeszyć dalej, tym razem im d a r u j ę i nic nie powiem, bo wiem, że 206
dużo fig i bananów (wskazał na kogoś palcem), pomarańczy i pampelnusów (znów wskazał), solonej r y b y (wskazał na czwartego), piwa imbirowego (pokazał na piątego), a także słomiany kapelusz (wskazał na szóstego) i wszystko inne zostanie przysłane do mego domu. Już więcej nic o t y m nie będę mówił, bo widzę, że żałujecie bardzo, a tylko zapominacie. Wy wszyscy macie w sobie miłosierdzie i macie wiarę, a teraz, drodzy bracia i siostry, p a d n i j m y na kolana i podziękujmy Bogu za wszystko, a szczególnie za to, że chronię wasze dusze przed diabłem, który biega po Barbados jak lew ryczący, szukając, kogo by porwał i wepchał do swojej ognistej paszczęki. — To n a m chyba wystarczy, Piotrze — rzekł 0 ' B r i e n . — Myśię, że słyszeliśmy samą esencję. Wyszliśmy z tego budynku, k i e r u j ą c się ku przystani. — Czy powinno się, 0 ' B r i e n , na coś takiego pozwalać? — rzekłem. — Nie jest wcale gorszy od swoich bliźnich — odparł 0 ' B r i e n . — A może m n i e j szkodliwy. Podziwiam pomysłowość tego łotra. W przemówieniu do s w e j trzódki stosował to, co w I r landii nazywamy „subtelną aluzją". — Co do tego nie ma żadnej wątpliwości, ale czy to jest u p r a w n i o n y kaznodzieja? — Nie tyle uprawniony, co samozwańczy. Przypuszczam, że odpowiadał na z e w . — Zew! Co ty znów masz na myśli? — Po prostu że chce sobie napełnić brzuszek. Głód to też zew natury, Piotrusiu. — Żąda dużo dobrych rzeczy, jak widać z jego wyliczenia. Co za szkoda, że ci biedacy nie są lepiej oświeceni. — I nigdy nie będą, Piotrze, tak długo, jak 207j
będzie istniało coś, co można nazwać swobodnym frymarczeniem religią. — Mówisz jak katolik, 0'Brien. — Jestem nim — odparł i na tym naszą rozmowę zakończyliśmy, ponieważ zbliżaliśmy się już do naszej łodzi czekającej na plaży. Następnego dnia nadszedł z Anglii bryg wojenny przywożąc pocztę dla eskadry naszej placówki. Ja otrzymałem od siostrzyczki Ellen dwa listy, które bardzo mnie zmartwiły. Pisała, że m ó j ojciec widział się ze stryjem, lordem Privilegem, i pokłócił się z nim, a jeśli mogła stwierdzić, co faktycznie zaszło, to ojciec miał uderzyć stryja, ten zaś służbie kazał go wyrzucić z domu. Ojciec wrócił w stanie ogromnego wzburzenia i od tego czasu jest poważnie chory. W sąsiedztwie zaczęto wiele plotkować na ten temat i powszechnie się uważa, że ojciec cierpi na pomieszanie zmysłów, którą to opinię mój s t r y j gorliwie utwierdza. Ponownie wyrażała nadzieję na m ó j rychły powrót. Już prawie trzy lata byłem nieobecny, a ona była tak nieszczęśliwa, jakby upłynęło co n a j m n i e j dziesięć. 0'Brien także otrzymał list od wielebnego M'Gratha, który przedstawiam czytelnikowi: Mój Drogi Synu! Obyś długo żył i oby błogosławieństwo wszystkich świętych spłynęło na Ciebie teraz i na zawsze! Amen. Obyś doczekał się żeniaczki, a ja obym mógł zatańczyc na Twoim weselu i oby Ci nigdy nie zabrakło dzieci, które niech wyrosną na tak dorodne jak ich Ojciec i Matka (ktokolwiek nią będzie), i obyś zmarł doczekawszy tak pięknej starości i w prawdziwej wierze i był tak pięknie opłakiwany jak Twój własny ojciec, w zeszły piątek właśnie minął tydzień, gdy postanowił przenieść się z tego świata w lepszy. To był bardzo przyzwoity pogrzeb, mój 208j
drogi Terencjuszu, i Twemu ojcu musiało być przyjemnie, że tak został uhonorowany. Mało kto zmienił się w tak przystojnego nieboszczyka jak on, biorąc pod uwagę, jak ostatnio się postarzał, wychudł i zmizerniał, a włosy całkiem mu posiwiały. Bukiecik kwiatków trzymał w rękach złożonych na piersi tak naturalnie, jakby był żywy, co nam przypominało świętego Grzegorza papieża, powołanego do chwały niebieskiej parę setek lat przed Twoim i moim urodzeniem. Twoja matka czuje się dobrze, siedzi w swoim krześle na biegunach, kołysząc się w nim tam i sam całymi dniami, nie mówiąc do nikogo ani słowa, myśląc zapewne o niebie, co też i powinna robić, jeśli się zważy, że ma wszelkie szanse tam się dostać za jakiś miesiąc. Od zejścia Twego ojca nie przemówiła słowa, kiedy to narobiła tyle krzyku i wrzasku, że wystarczy n a j m n i e j na siedem lat. Musiała wtedy wykrzyczeć wszystkie swoje zmysły, bo od tego czasu nic nie robi, tylko kaszle i kaszle, i przebiera różaniec, co jest bardzo świątobliwym sposobem spędzania reszty swoich dni, zważywszy, że oczekuję jej śmierci jak spadnięcia przejrzałej gruszki. Nie myśl o niej więcej, mój Synu, bo jeśli nie wrócisz natychmiast, położymy ją w poświęconej ziemi, a dusza jej, szczęśliwa i błogosławiona, znajdzie się w czyśćcu. Pax vobiscum. Amen! amen! Załatwiwszy ku Twemu zadowoleniu sprawę Twego ojca i matki, powiem Ci, że matka t e j Elli zmarła w klasztorze w Dieppe, ale czy zachowała swój sekret, czy nie, tego nie wiem, to jedno jest tylko pewne, że jeśli nie ulżyła swej duszy spowiadając się, zostanie potępiona na całą wieczność. Bogu niech będą dzięki za wszelkie łaski, jakie na nas zsyła. Amen! Ella Flanagan jeszcze żyje i jak na zakonnicę do14 — Peter Simple t. II
209j
brze się miewa. Według tego, co się dowiedziałem, nic ona nie wie o zamianie niemowląt pod względem płci, tylko że jej matka była związana przysięgą przez tego wielebnego 0 : Toole'a, który powinien być powieszony, rozciągany kołem i poćwiartowany, zamiast tych biedaków, nazywanych przez rząd rebeliantami, którzy nie są większymi rebeliantami niż sam wielebny M'Grath, który będzie zawsze stał za Pretendentem, jak oni nazywają naszego prawdziwego katolickiego króla, póki życia w jego ciele i póki jest choć jedna kropla irlandzkiej wódki, by wypić jego zdrowie. Mówiąc o wielebnym 0'Toole'u przypomniałem sobie, że biskup jeszcze nie rozstrzygnął naszego sporu mówiąc, że musi się dłużej nad tym zastanowić. Zważywszy, że minęło już trzy lata od wydarzenia się tej awantury, ten stary dżentelmen musi bardzo pcrwoli myśleć, skoro do tego czasu jeszcze nie wpadł na to, że to ja miałem rację, a nie ten wielebny OToole, bydlę nie warte stryczka. Twoje dwie zamężne siostry są statecznymi i pilnymi kobiecinkami, każda sfabrykowała troje dzieci od tego czasu, jak je widziałeś. Wszystko chłopaki, a każdy podobny do swojej matki, eleganckie, wyraziste rysy i takie szerokie buzie, że cały kartofel się zmieści. Na wszystkich świętych, odrośle starego pnia 0'Bxienów zaczynają robić huczek w całym kraju, w każdym razie tak byś powiedział, słysząc ich, jak się wydzierają, aby dostać kolację. A teraz, przystępując, mój drogi Synu Terencjuszu, do właściwej materii tego listu, jaką jest uspokojenie Twojej, dbałego syna, duszy i sumienia, zapytuję, czy nie powinieneś przysłać mi trochę pieniędzy, by uwolnić duszę Twego nieszczęsnego ojca od bólu i niepoko210j
ju — to nie żarty siedzieć w czyśćcu, możesz mi wierzyć, i Ty sam nie mógłbyś się doczekać, żeby Cię stamtąd wypuszczono. Chciałbym, abyś wsadził tam choć najmniejszy paluszek, a płonąłbyś z niecierpliwości, by go stamtąd wyciągnąć. Ale Ty jesteś przecież synem znającym swój obowiązek, więc na ten temat nic więcej nie powiem. Mądrej głowie dość pałką w łeb, jak to się mówi. Gdy Twoja matka odejdzie w zaświaty, co za łaską Bożą nastąpi w niedługim czasie, biorąc pod uwagę iż podąży jedynie za swoimi zmysłami, które ją już opuściły, podejmuję się sam osobiście dokonać sprzedaży wszystkicn ziemskich dóbr, dostatków i sprzętów, zupełnie nieboszczykom niepotrzebnych, i nie wątpię, że za meble, dwie krowy, świnie i zbiory na polu dostanie się tyle, by wybawić jej duszę od wieczystego ognia i sprawić w dodatku przyzwoity pochówek. Ponieważ jesteś prawowitym dziedzicem, zważywszy iż cała własność do Ciebie należy, będę prowadził zapiski przychodu i rozchodu, a gdy będzie nadwyżka, zużyję ją na msze święte, by ją wyprawić do nieba ekspresem, a jeśli nie wystarczy, będzie musiała tam zostać, gdzie jest, aż do Twego powrotu i wyrównania niedoboru. Tymczasem pozostaję Twój kochający ojciec duchowny Urtagh M'Grath
Rozdział
LII
Swinburne ma chłopski rozum — Nikt nie jest wielki dla swego lokaja albo nikt nie jest prorokiem we własnym kraju — 0'Brien zręcznym posunięciem awansuje — 0'Brien rozstaje się z przyjacielem, a gwiazda Piotra spada w dół
0'Brien zasmucił się śmiercią swego ojca, ale nie mógł odczuwać tego tak jak większość ludzi, gdyż jego rodzic nigdy nie był dla niego ojcem. Wysłano go na morze, aby się go pozbyć. Tak długo jak na nim przebywał, był głównym żywicielem rodziny, gdyż jego ojciec bardzo lubił zaglądać do kieliszka, a unikał wszelkiego wysiłku. Zbyt dumny z prawdziwej królewskiej irlandzkiej krwi płynącej w jego żyłach, by pracować na swoje utrzymanie, nie był jednak zbyt dumny na to, by nie żyć z ciężko zapracowanych zarobków syna. Swoją matkę darzył 0'Brien głębokim uczuciem, była łagodna i czuła, a kochała go bardzo. Marynarze, od dłuższego czasu uprawiający swój zawód, stają się jednak wyobcowani ze swych rodzin, a godząc się ze zmiennością losu nie smucą się zbyt długo po stracie krewnego. 0'Brien więc po tygodniu odzyskał swój dobry humor, a właśnie wtedy jakiś statek przywiózł wiadomość, że w pobliżu St Domingo ukazała się francuska eskadra, co nas wszystkich postawiło na nogi. Admirał posłał po 0'Briena i nakazał mu przyśpieszyć ze wszystkich sił prace nad przygotowaniem brygu do 212
wyjścia na morze, gdyż miał bezzwłocznie udać się do Anglii z urzędową pocztą. Po trzech dniach zameldowaliśmy swoją gotowość, a otrzymawszy rozkazy, postawiliśmy żagle i o ósmej wieczorem wypływaliśmy z Zatoki Carlisle'a. — No, panie Swinburne — spytałem — czy jest pan zadowolony z nowego stanowiska? — Dosyć mi się podoba, panie Simple, bo przyjemnie być oficerem i przesiadywać w swojej własnej kabinie, ale wolałbym, żeby mnie przeniesiono na inny okręt. T u t a j byłem tak długo za pan brat z wszystkimi z załogi, że teraz trudno mi być nad nimi oficerem i nie mogę ich zmusić, by pełnili służbę tak sprawnie, jak bym sobie tego życzył, a poza tym w nocy czuję się bardzo marnie tkwiąc w swojej kabinie sam jak palec i nie mając gęby do kogo otworzyć, jak jakiś księżowski pisarz. Ci inni chorążowie nosa zadzierają, mówiąc, że jestem tylko tymczasowy, bo mogą mnie nie zatwierdzić, patrzą z góry i trzymają się z daleka. No i ta odpowiedzialność za tyle armatniego prochu to niełatwy orzech do zgryzienia. — To wszystko prawda, Swinburne, ale znów gdyby nie było odpowiedzialności, nie potrzebowalibyśmy oficerów. Proszę też wziąć pod uwagę, że teraz jest pan zabezpieczony do końca życia i po przejściu w stan spoczynku będzie pan pobierał połowę gaży. — Na to właśnie dałem się złapać, panie Simple. Pomyślałem o swojej żonie i o tym, że nie będzie potrzebowała martwić się na starość, więc jak pan widzi, poświęciłem się. — Jak dawno jest pań żonaty, Swinburne? — Od samego Bożego Narodzenia w dziewięćdziesiątym czwartym. Nie dałem się tak łatwo wziąć na haczyk i próbowałem tak i siak, nim połknąłem przynętę. Cztery lata trwały te pró213j
by, a jak się przekonałem, że jest dobrze zabalastowana, pożeglowałem na całego. — Co pan rozumie przez „dobrze zabalastowana"? — Nie mam na myśli, panie Simple, tępego dziobu i kanciastego kadłuba. Sarn pan wie, jeśli statek nie ma balastu, ani się człowiek spostrzeże, wywróci się do góry dnem. A to, co kobietę trzyma na swoim miejscu, jest jej skromność. — Święta prawda, ale to rzadki towar na wybrzeżu. — A dlaczego, panie Simple? Bo wódeczność jest w większej cenie. Niejednego porządnego chłopa doprowadziła do zguby, a jeśli kobieta zacznie popijać, to wnet stanie się jak statek bez steru i fordewindem pójdzie do diabła. Nie mówię, by człowiek nie miał sobie czasem golnąć jednego albo dwu, gdy trafi się okazja. Pan Bóg stworzył rum nie tylko po to, by czarnuchy miały przy czym tańczyć, ale by każdy z nas mógł rozweselić swoje serce, nie widzę też powodu, dlaczego kobiety miałyby tego unikać, co dobre dla Bartka, nie może zaszkodzić Kaśce, ale we wszystkim musi być umiar, a jak się go weźmie na pół, i tak będzie dość mocny. — Oczywiście j ą c się.
że
będzie
—
odparłem
śmie-
— Ale niech mi pan nie przeszkadza uważać na kurs, panie Simple. Hej tam, Hoskins, odpadłeś od wiatru na pół rumba, możesz iść ostrzej. Nie wydaje mi się, by kapitan 0'Brien dobrał sobie najlepszych ludzi, skoro mianował tego Toma Alsopa sternikiem na moje miejsce. — Przecież to bardzo zrównoważony, porządny człowiek. — To fakt, ale ma przyrodzone wady, o jakich nie należy zapominać. Wątpię, czy on potrafi zobaczyć górny lik grota. 214
— Nie zauważyłem tego. — Ale ja tak. Alsop chce dosłużyć do emerytury, ale nie wiadomo, czy mu się uda, bo jeśli go chirurdzy przebadają, to go zwolnią jako inwalidę, przecież on ślepy jak kret. Wziąłbym go na pomocnika działomistrza, na to on się nadaje. Ale zdaje się, panie Simple, że będziemy mieli paskudną pogodę. Księżyc ma czapkę, a gwiazdy filują. Zanim dzień nastanie, weźmie pan marsie na dwa refy. Bije już pięć dzwonów, pójdę więc spać. Gdybym nie trzymał połowy pierwszej nocnej wachty i połowy rannej, nie spałbym całą noc. Bardzo odczuwam brak moich normalnych wacht, panie Simple. Wszystko to przyzwyczajenie. Koja też mi się nie podoba, taka szeroka i wieje po bokach. Jednak nie ma to jak hamak, mimo wszystko. Dobranoc, panie Simple. Stosownie do rozkazów mieliśmy iść tak szybko, jak to było możliwe. 0'Brien pilnował tego w dzień i w nocy, sam zwykle czuwał do pierwszej i drugiej nad ranem. Mając korzystną pogodę, po upływie niewiele więcej nad miesiąc minęliśmy przylądek Lizard. Przy pomyślnych wiatrach osiągnęliśmy Plymouth, a po przejściu Kanału rzuciliśmy kotwicę w Spithead. Po złożeniu wizyty admirałowi 0'Brien wyruszył do Londynu z meldunkami, zostawiając mi dowództwo okrętu. Po trzech dniach otrzymałem od niego list, zawiadamiający, że był przyjęty przez pierwszego lorda Admiralicji, który zadawał mu wiele pytań na temat miejsca ostatniego przydziału, a również wyrażał swe zadowolenie z przebiegu jego służby. „Nawiązałem zaraz do tego — pisał 0'Brien — ośmielając się sugerować jego lordowskiej mości, że chyba zasłużyłem sobie na awans, a trzymając się najlepszej taktyki »nie dawać nieprzyjacielowi wytchnąć^ zaznaczy215j
łem, iż nie zwracałem się do lorda Privilege'a, ponieważ uważałem moje zasługi za wystarczające, nie wymagające interwencji z jego strony. Jego łordowska mość raczył odwzajemnić mi się bardzo łaskawą odpowiedzią, mówił, iż milord Privilege jest jego wielkim sprzymierzeńcem, pozostającym w przyjaznych stosunkach 7. rządem, i spytał, kiedy wybieram się do niego z odwiedzinami. Odpowiedziałem, iż w obecnej chwili nie mam zamiaru składać jego lordowskiej mości swego uszanowania, chyba że nadarzy się ku temu odpowiednia okazja. Spodziewam się, że coś dobrego wyniknie z pomyłki wielkiego lorda, której ja, oczywiście, nie mam zamiaru prostować, uważając, iż zasłużyłem na swój awans, a sam wiesz, Piotrusiu, jak czegoś nie można załatwić »prawem«, to trzeba »lawem«". Na tym kończył się jego list, ale znajdowało się tam następujące postscriptum: „Raduj się wraz ze mną, Piotrze. W t e j ichwili dostałem list od osobistego sekretarza, zawiadamiający mnie, że otrzymałem nominację* kapitańską i zostałem mianowany dowódcą fregaty »Semiramiis-K z przeznaczeniem do Indii Wschodnich. Okręt jest gotów do drogi i tylko muszę się teraz postarać o Twój przydział do mnie, co nie wątpię, że mi się uda. Wprawdzie wiszyscy ofcerowie już dawno zostali wyznaczeni, ale nie będzie zbyt wielkich trudności, gdy powołam * W oryginale: posted. Termin t e n pochodzi od nieoficjalnego określenia okrętu, mającego uzbrojenie powyżej 20 armat, j a k o post sftlp. Dowódcą takiej jednostki nazywano post captain i wpisywano na listę kapitanów. Wówczas mógł on być zwolniony z m a r y n a r ki jedynie na skutek wyroku sądu wojennego, a w razie zejścia na ląd otrzymywał połowę gaży, natomiast arwansowal automatycznie zgodnie z zasadą starszeństwa.
216
się na moje stosunki z lordem Privilegem i jak długo będą (trwali w błędzie, że on udziela mi swej protekcji". Ucieszyłem się bardzo, że sprawy 0'Briena wzięły tak szczęśliwy obrót. Jego nominacji byłem pewny, dawały mu do niej prawo jego zasługi, ale dowództwo tak wspaniałej fregaty musiał zawdzięczać przypuszczeniu, iż będzie to mile widziane przez mego stryja, który był nie tylko ważnym poplecznikiem, ale bardzo użytecznym członkiem torysowskiego rządu. Musiałem śmiać się w kułak na myśl, że 0'Brien zawdzięczał spełnienie swoich życzeń wpływom osoby pałającej feu niemu nienawiścią tak wielką, jaką żywić może jeden człowiek do drugiego. Niecierpliwie oczekiwałem następnego listu 0'Briena, m a j ą c nadzieję znaleźć w nim wiadomość o moim przydziale na „Semiramis". Tymczasem sprawa wzięła przyk r y obrót. 0 ' B r i e n nie pisał więcej, ale po dwóch dniach sam przyjechał, a pośpieszywszy na pokład „Semiramis" oficjalnie objął jej dowództwo przez uroczyste odczytanie swej nominacji. Wszystko to uczynił przed zobaczeniem się ze mną. Następnie przysłał na „Rattlesnake'a" swój kapitański gig z prośbą, abym natychmiast do niego przybył, a gdy to uczyniłem, zeszliśmy do jego kabiny. — Piotrze — rzekł — musiałem się śpieszyć i objąć dowództwo tego okrętu, gdyż obawiam się, że sprawy nie idą dobrze. Zostałem wezwany, by się zameldować w Admiralicji przed objęciem dowództwa, i gdy sterczałem w poczekalni, któż to nie wchodzi z miną, jakby świat do niego należał, jak nie twój stryjaszek lord Privilege. Oczy nasze spotkały się i on poznał mnie natychmiast, piorunując mnie wzrokiem. Zwrócił się z kilkoma pytaniami do jednego 217
z woźnych wręczając swój bilet wizytowy, a w tym momencie wywołano moje nazwisko. Wymijając go udałem się do pierwszego lorda, któremu podziękowałem za nominację, a otrzymawszy wiele komplementów za swoje wyczyny na zachodnioindyjskiej placówce, skłoniłem się i wycofałem. Miałem zamiar żądać twego przydziału, ale wiedziałem, że twoje nazwisko wywoła skojarzenie z lordem Privilegeim, co więcej, gdy siedziałem tam, przyniesiono bilet twego stryja i położono na biurku. Pierwszy lord, jak przypuszczam, sądząc, że jego lordowska mość przybył, by podziękować za wyświadczoną mi grzeczność, stał się jeszcze bardziej uprzejmy. Złożywszy głęboki ukłon, wyszedłem, a schodząc po schodach spotkałem lorda Privilege'a, który właśnie wchodził na górę przeszywając minie wzrokiem jak sztyletem, gdyż oczywiście wpuszczono go natychmiast po mojej audiencji. Nie czekając na wynik jakichkolwiek wyjaśnień, wynająwszy karetkę pocztową zjawiłem się t u t a j tak szybko, jak tylko mogła przywieźć mnie czwórka koni, i oficjalnie objąłem dowództwo, będąc pewny, Piotrze, że gdybym nie był na okręcie, moja nominacja zostałaby unieważniona. Wiem bowiem, że mając już raz w ręce dowództwo jak ja teraz, mogę żądać zwołania sądu wojennego, żeby oczyścić moją reputację, gdybym został zwolniony. Oczywiście Admiralicja m o ż e sobie pozwolić na wszystko, wiem o tym, ale jednak i ona byłaby ostrożna, jeśli chodzi o złamanie regulaminu służby, nawet żeby się przypodobać lordowi Privilege'owi. Spojrzawszy na niebo, skoro tylko wyszedłem spod portyku Admiralicji, z przyjemnością zobaczyłem, że mgła jest gęsta, a telegraf optyczny nieczynny, inaczej mogłoby być za późno. Teraz udaję się na ląd,
218
aby zameldować admirałowi o przejęciu dowództwa nad »Semiramis«". 0'Brien pojechał ze swoim meldunkiem i był bardzo dobrze przyjęty przez admirała, który oznajmił mu, że jeśli ma coś jeszcze do załatwienia, niech się śpieszy ; gdyż nie dziwiłoby go, gdyby rozkaz odpłynięcia nadszedł już nazajutrz. Było mi to bardzo nie na rękę, nie wiedziałem bowiem, czy dostanę przydział na okręt 0'Briena w tak krótkim czasie, nawet jeśliby się udało z kimś zamienić. Pośpieszyłem więc na pokład „Semiramis", zwracając się do oficerów z zapytaniem, czy nie znajdzie się chętny do zamiany na „Rattles;nake'a", ale chociaż nie bardzo był im w smak rejs do Indii Wschodnich, nikt nie chciał zamienić fregaty na bryg, wróciłem więc bardzo rozczarowany. Nazajutrz rano admirał przysłał po 0'Briena, a następnie oświadczył, że nastąpiły pewne trudności w związku z jego objęciem „Semiramis", gdyż nadeszły rozkazy, żeby rozpuścić i spłacić załogę i poddać badaniu dno fregaty, jeśli kapitan 0'Brien nie przejął jeszcze komendy. — Czy pan wie, co to wszystko znaczy? — spytał admirał chcąc dowiedzieć się prawdy. 0'Brien odpowiedział szczerze, że lord Privilege, za którego protekcją otrzymał poprzednią komendę, nie był z niego zadowolony, a ponieważ widział go idącego do pierwszego lorda po swojej audiencji, nie miał wątpliwości, iż musiał powiedzieć coś na jego niekorzyść, gdyż był mściwym człowiekiem. — No to bardzo szczęśliwie — oświadczył admirał — że przejął pan już dowództwo, bo nie mogą teraz pana usunąć ani posłać okrętu do stoczni bez dokonania ogólnego przeglądu i to na pańskie żądanie. Okazało się, że pierwszy lord dowiedziawszy się o przejęciu okrętu przez 0'Briena nie przed219
siębrał żadnych innych kroków i pozwolił fregacie udać się zgodnie z jej poprzednim przeznaczeniem, ale ja straciłem wszelkie szanse, by na niej popłynąć. Po raz pierwszy musiałem się rozstać z moim przyjacielem, spędzałem więc z nim każdą chwilę wolną od służby. 0'Brien ogromnie był rozgoryczony, ale nie było na to rady. — Nie przejmuj się, Piotrusiu — rzekł. — Tak sobie myślę, że może to i lepiej się stało. Zobaczysz więcej świata i nie będziesz się już trzymał niczyjego fartuszka. Pięknie wyrosłeś, a taki drągal powinien sam dbać o siebie. Jeszcze się spotkamy, a jeśli nie, niech cię Bóg błogosławi i nie zapominaj o swoim 0'Brienie. Po trzech dniach nadeszły dla niego rozkazy. Udałem się na pokład jego okrętu i nie rozstawałem się z nim aż do chwili, gdy po podniesieniu kotwicy żeglował przy pomyślnym wietrze ku Needles, po czym uścisnąwszy mu ręce odpłynąłem. Rozstanie się z 0'Brienem było dla mnie wielkim ciosem, ale zupełnie nie przeczuwałem, ile będę musiał znieść cierpień, zanim znów się z nim zobaczę.
Rozdział
L1U
Jestem zadowolony z nowego kapitana — Dostają urlop do domu — Z n a j d u j ę ojca dotkniętego dziwną chorobą, a sam okaz u j ę się niezłym lekarzem, m i m o że zaburzenia ciągle p r z y j m u j ą nowe objawy
Następnego dnia po odpłynięciu 0'Briena do Indii Wschodnich przyszli na pokład brygu fachowcy ze stoczni w celu dokonania przeglądu technicznego i znaleźli go w tak wadliwym stanie, że wymagał skierowania do doku. Otrzymałem listy od siostry uradowanej wiadomością 0 moim szczęśliwym powrocie i nie mogącej się doczekać zobaczenia mnie. Jednakże to, co donosiła o ojcu, bardzo było niepomyślne. Pisała, że rozgoryczenie i niepokój wywarły tak fatalny wpływ, że wpędziły go w obłęd. Przyjechał nasz nowy kapitan, aby objąć dowództwo. Był to młody człowiek, który nigdy jeszcze nie dowodził okrętem. Jako porucznik nie cieszył się zbyt dobrą opinią, był szorstki 1 opryskliwy, ale ponieważ nigdy nie pełnił funkcji pierwszego oficera, nie można było powiedzieć, jakim okaże się dowódcą okrętu. Tak więc nurtowały nas niepokoje i szczerze żałowaliśmy 0'Briena. Przybył na pokład ogołoconego z masztów hulku, na którym zebrała się załoga, i odczytał rozkaz mianujący go dowódcą. Okazał się uprzedzająco grzeczny, wyrozumiały i dobroduszny. Wobec mnie był szczegól221j
nie uprzejmy, oznajmił, że nie będzie się wtrącał do tego, jak wypełniam siwoje obowiązki, biorąc pod uwagę, że zapewne dobrze znam załogę okrętu. Myśleliśmy, że ci, którzy udzielili nam informacji co do jego charakteru, byli uprzedzeni lub się mylili. W trakcie jego półgodzinnego pobytu oświadczyłem, iż skoro bryg jest w doku, chciałbym mieć sposobność zobaczenia się z rodziną, jeśli zaaprobuje moją prośbę o urlop. Zgodził się z ochotą dodając, że udziela mi go ma własną odpowiedzialność. Mój list w tej sprawie został wysłany do Admiralicji drogą służbową i pozytywnie załatwiony. Nazajutrz wyjechałem dyliżansem i znów znalazłem się w objęciach mojej kochanej siostry. Po pierwszych słowach powitania i gratulacjach zapytałem o ojca, na co odpowiedziała, że stał się tak nieznośny, iż nikt nie może sobie dać z nim rady. Mówiła, że jest równocześnie przygnębiony i drażliwy, a z całą pewnością obłąkany, gdyż zdaje mu się, że jest zrobiony z różnych substancji lub wyobraża siebie jako jakiegoś fachowca albo kogoś piastującego jakąś godność. Stan ten trwa przez jakieś cztery czy pięć dni, po czym kładzie się do łóżka i śpi przez dwadzieścia cztery godziny lub więcej, budząc się z nową dziwaczną, wylęgłą w jego głowie, fantazją. Teraz właśnie przebudził się z jednej takiej długiej drzemki i znajdował się w gabinecie, ale nim zasnął, zdawało mu się, że jest cieślą, popiłował więc i porąbał w domu kilka mebli. Wyszedłem od siostry, by się zobaczyć z ojcem, którego zastałem siedzącego w fotelu. Byłem ogromnie zaskoczony jego wyglądem. Wychudł bardzo i zmizerniał, wzrok błyszczał mu dziko, a usta miał stale otwarte. Pielęgniarka, wynajęta przez siostrę, stała obok. — Tfu, tfu, tfu! — krzyczał ojciec. — Co ty, 222j
stara babo, możesz wiedzieć, jak tam jest u mnie w środku? Mówią ci, gaz zbiera się tak szybko, że już teraz ledwie trzymam się na fotelu. Unoszę się... i jeżeli mnie nie przy wiążesz, p o f r u n ę w górę jak balon. — W rzeczywistości, proszę patna — odparła kobieta — to tylko powietrze w żołądku i zaraz wyjdzie. — To jest palny gaz, stara wiedźmo! Ja wiem, co to jest. Gadaj zaraz, przyniesiesz sznur czy nie? Ha! A kto to? Piotr? Spadłeś z nieba zobaczyć, jak ja t a m właśnie się unoszę. — Spodziewam się, że ojciec lepiej się czuje — rzekłem. — Z każdą chwilą czuję się lżejszy. Przynieś sznur, Piotrze, i przywiąż mnie do stołowej nogi. Usiłowałem go przekonać, że jest w błędzie, ale bezskutecznie. Stawał się coraz gwałtowniejszy, utrzymując, iż chcę, by znalazł się w niebie. Jak słyszałem, najlepiej jest nie sprzeciwiać się ludziom dotkniętym hipochondrią, gdyż widać było, że na tę chorobę ojciec cierpi, spróbowałem więc tej metody. — Wydaje mi się, sir — rzekłem — że gdyby nam się udało usuwać gaz co dziesięć minut, to byłby dobry sposób. — Tak... ale jak? — odparł trzęsąc smutnie głową. — Oczywiście strzykawką, sir — rzekłem. — Jeżeli będzie pusta, to włożona do ust wyciągnie gaz. — Mój drogi Piotrze, ocaliłeś mi życie, ale pośpiesz się, bo zaraz w y f r u n ę prosto przez sufit. Na szczęście wymieniony przedmiot znalazł się w domu. Włożyłem strzykawkę do ust, wy223j
sunąłem tłok, wypuściłem powietrze i znów zrobiłem to samo. Po dwóch minutach oświadczył, że jest mu lepiej, a ja zostawiłem pielęgniarkę, by się dalej męczyła tą robotą, ojciec zaś mój znacznie się uspokoił. Wróciwszy do siostry opowiedziałem jej, co się wydarzyło, ale nie było to dla nas nic śmiesznego, chociaż gdyby chodziło o jakąś obojętną nam osobę, bardzo by nas ubawiło. Na samą myśl, że będę musiał ją opuścić, m a j ą c tylko dwutygodniowy urlop, aby zamartwiała się chorobą ojca, ogarniała mnie rozpacz. Zatopiwszy się w długiej rozmowie, w której opowiedziałem jej wszystkie przygody, jakie mi się wydarzyły od chwili, gdy się z nią rozstałem, na jakiś czas zapomnieliśmy o przyczynie naszego zmartwienia i żalu. Przez trzy dni ojciec nalegał, aby ta stara pielęgniarka wypompowywała mu gaz z ciała, po czym zapadł w swój zwykły twardy sen, trwający blisko trzydzieści godzin. Gdy się obudził, poszedłem go odwiedzić, a że była ósma wieczorem, wszedłem ze świecą w ręku. — Zabierz to szybko... zabierz i ostrożnie ją zgaś. — Ale co się stało, ojcze? — Nie zbliżaj się, jeśli mnie choć trochę kochasz, nie zbliżaj się. Zgaś, mówię ci, zgaś! Wykonałem ten rozkaz, a następnie zapytałem o powód. — Powód! — krzyknął, gdy znaleźliśmy się w ciemności. — Czy nie widzisz? — Nie, ojcze, nic nie widzę w ciemności. — Więc słuchaj, Piotrze, jestem prochownią, pełną prochu strzelniczego. Najmniejsza, jaka jest na świecie, iskierka... i wylecę w powietrze. Pomyśl, jakie to niebezpieczeństwo. Nie chcesz przecież stać się zgubą swego ojca, Piotrze? — Biedny staruszek zalał się łzami. 224
Wiedziałem, że byłoby na próżno przemawiać mu do rozsądku. — Mój drogi ojcze — rzekłem. — Gdy na okręcie zachodzi możliwość takiego niebezpieczeństwa, zawsze z a l e w a m y magazyn z prochem. Więc gdybyś pił dużo wody, proch by zamókł i nie byłoby niebezpieczeństwa. Ojcu propozycja ta przypadła do gustu i wypijał co pół godziny kubek wody, który pielęgniarka musiała mu podać, skoro tylko zażądał. To go uspokoiło na jakieś trzy, cztery dni, a ja mogłem przebywać w towarzystwie mojej drogiej Ellen, po czym ojciec znów wpadł w swój letargiczny stan, a my zastanawialiśmy się, jaka będzie jego następna fantazja. Nagle pielęgniarka wezwała mnie do niego, a ja znalaz| łem mego nieszczęsnego ojca leżącego w łóżku i oddychającego w jakiś dziwaczny sposób. — Co się stało, kochany ojcze? — spytałem. — Jak to co, czyż nie widzisz? J a k ma biedne niemowlę, dopiero co urodzone, utrzymać się przy życiu bez matki w pobliżu, która dałaby mu ssać i opiekowała się nim? — Czy chcesz mnie przekonać, że właśnie się urodziłeś? — Tak w istocie jest. Umrę, jeśli nie dostanę piersi. To już zaczynało być zbyt absurdalne, ale oświadczyłem z całą powagą: — To wszystko prawda, ale na nieszczęście matka niemowlęcia zmarła przy porodzie i jedyny sposób — to karmić je z ręki. On zgodził się z moim punktem widzenia, wobec czego kazałem pielęgniarce ugotować kaszki, wlać do niej trochę koniaku i karmić go łyżeczką. Ona zastosowała się do tego, a on zajadał kaszkę zupełnie tak, jakby był niemowlakiem. Właśnie miałem mu życzyć dobrej no15 — P e t e r Simple t. XI
225
cy, gdy skinąwszy do mnie rzekł: — Piotrze, ona nie zmieniła mi pieluszki. Tego już było za dużo i nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Powtórzyłem pielęgniarce jego słowa, ona zaś odpowiedziała: — Na miły Bóg, o cóż panu chodzi? Jeżeli I starszy pan ma taką fantazję, to dlaczego mu! nie dogodzić? Zaraz przyniosę kuchenny obrus. Urojenie to trwało aż sześć dni, bo ciągle za-i sypiał, jako że niemowlęta zwykły dużo spać. Oczekiwałem, iż potrwa jeszcze dłużej, gdy on znów zapadł w letarg, aby po długim śnie obudzić się z nowym bzikiem. Urlop mój się kończył, napisałem więc do kapitana z prośbą o jego przedłużenie, ale otrzymałem odpowiedź, że jest to niemożliwe i wzywają mnie do natychmiastowego powrotu. Nieco mnie to zaskoczyło, lecz musiałem oczywiście być posłuszny. Uściskałem kilkakrotnie kochaną siostrzyczkę i wyruszyłem do Portsmouth. Radziłem jej, by dogadzała ojcu we wszystkim, i ona przestrzegała tego, mimo iż jego kaprysy były takie, że walka z nimi stanowiłaby zagadkę nawet dla genialnej głowy, trzeba też było wynajdywać środki zaradcze, jakie on uznałby za słuszne. Z jego zdrowiem było coraz gorzej, cały organizm zżerała powoli i podkopywała jakaś gorączka, niszcząc ciało i umysł. Położenie mojej siostry stawało się rozpaczliwe, toteż żegnając ją przepełniony byłem bardzo smutnymi przeczuciami. Muszę dodać, że wypłacono mi wszystkie pieniądze za udział w pryzach, wynoszący tysiąc pięćset sześćdziesiąt funtów szterlingów, co jak dla porucznika stanowiło poważną sumę. Ulokowałem ją w papierach wartościowych, a udzieliwszy pełnomoonictwa Ellan, prosiłem ją, by korzystała jak ze swego. Naradziwszy się, co ma zrobić na wypadek śmierci ojca, posta226
nowiliśmy, że należy spłacić wszystkie jego długi, wynoszące, jak nam wiadomo, trzysta czy czterysta funtów. Siostra zaś powinna tak się urządzić, by wystarczyło jej to, co zostanie z majątku po ojcu, wraz z procentami od moich zdobycznych pieniędzy. \
15*
Rozdział
LIV
O t r z y m u j e m y polecenie w y j ś c i a na morze i wszelakiego r o d z a j u rozkazy — Rozmow a n a r u t o w c e — P o d s ł u c h u j ą c y n i g d y nfe usłyszy o sobie niczego dobrego
Przybywszy do Portsmouth zameldowałem się u kapitana, który mieszkał jeszcze w hotelu. Wprowadzono mnie do jego pokoju z prośbą, bym poczekał, gdyż przebiera się w galowy mundur będąc zaproszony do admirała na obiad. Było rzeczą zupełnie naturalną, że oczy moje zwróciły się ku temu, co leżało na stole, nie tyle z ciekawości, ile dla zabicia czasu i ku memu zdumieniu zobaczyłem stos listów, z których górny pochodził od lorda Privilege'a. Mógł to być tylko przypadek, lecz zkostrzył moją ciekawość, podniosłem więc ten list, a pod nim znalazłem drugi, trzeci, czwarty, a nawet dziesiąty, wszystkie nadesłane przez mego stryja. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak mogła istnieć taka zażyłość między nim a moim stryjem i właśnie zastanawiałem się nad tym, gdy kapitan Hawkins, gdyż tak brzmiało jego nazwisko, wszedł do pokoju. Był bardzo grzeczny i uprzejmy, przepraszał, że nie mógł przedłużyć mi urlopu, co do czego radził się admirała, a ten sprzeciwiając się nieobecności pierwszego oficera stanowczo zażądał, aby mnie natychmiast odwołał. Uznałem ten powód za wystarczający, uścisnął mi dłoń i pożegnaliśmy się. 228j
Przybywszy na hulk, jako że bryg był jeszcze w stoczni, zostałem gorąco powitany przez kolegów. Powiedziano mi, że kapitan jak dotąd był ogólnie biorąc bardzo uprzejmy, ale od czasu do czasu już pokazuje rogi. — Webster — rzekłem do drugiego oficera — co ci wiadomo o jego rodzinnych albo innych koneksjach? — Zadawałem to pytanie wszystkim, którzy z nim pływali, ci zaś poinformowali mnie, że nigdy nie mówi o swojej rodzinie, natomiast cząsto chwali sią swoimi arystokratycznymi stosunkami. Niektórzy utrzymują, ż e jest l e w y m synem jakiegoś dygnitarza. Zastanowiłem się nad tym wszystkim, a połączywszy to z licznymi listami od lorda Privi~ lege'a, jakie widziałem u niego na stole, nabrałem przekonania, że n i e d o b r e g o mi to nie wróży, ale powiedziałem sobie, że znając swoje obowiązki i spełniając je nie m a m powodów bać się kogokolwiek. Przysiągłem sobie w duszy, że muszę być jak najbardziej w porządku, aby nikomu nie dać okazji na niczym mnie złapać i nie myślałem o tym więcej. Bryg po remoncie opuścił już dok, byłem więc przez kilka dni ogromnie zajęty przygotowywaniem go do w y j ścia na morze. Dosłownie nie schodziłem z niego, a prawdę rzekłszy, nie miałem na to ochoty. Zawsze unikałem złego towarzystwa i nie gustowałem w nocnych hulankach, a w Portsmouth nie miałem żadnych znajomości wśród przyzwoitych ludzi. W końcu sprowadzono nam załogę na bryg, toteż wyszliśmy z portu, rzucając kotwicę w Spithead. Kapitan Hawkins po przybyciu na okręt wręczył mi książkę rozkazów, mówiąc: — Panie Simple, osobiście mam poważne zastrzeżenia co do rozkazów na piśmie uważając, że regulamin wojenny jest zupełnie wystarczający do zała229j
twienia wszystkich spraw na okręcie. Niemniej jednak kapitan zajmuje stanowisko pełne odpowiedzialności i niech się zdarzy jakiś wypadek, jego do niej się pociąga. Wobec tego ułożyłem zestaw własnych rozkazów dotyczących wewnętrznej dyscypliny na tym okręcie, co może oszczędzić moją skórę, gdybym otrzymał jakąś reprymendę. Pisząc je nie miałem zamiaru utrudniać życia panom oficerom, chciałem jedynie zabezpieczyć się na wypadek, gdyby cały ciężar odpowiedzialności miał spaść na moje barki. Przyjąłem książkę rozkazów, a kapitan udał się ina ląd. Zszedłszy do mesy, żeby przejrzeć tę książkę, od razu zauważyłem, że jeśliby jej ściśle przestrzegać, każdy z oficerów na okręcie czułby się nieswojo, a w przeciwnym wypadku każdego będzie można pociągnąć do odpowiedzialności. Pokazałem ją Websterowi, a (ten izgodził się ize mną wyrażając pogląd, że dobroduszność i uprzejmość (kapitana były tylko maską i że pragnie on nami całkowicie zawładnąć, gdy tylko dostanie nas w swoje ręce. Wobec tego zwołałem wszystkich oficerów i wyraziłem swoją opinię, a Webster mnie poparł. Zgodziliśmy się jednomyślnie, że należy być tym rozkazom posłusznym, aczkolwiek nie bez pewnego sprzeciwu. Ponieważ jednak przeważna ich część odnosiła się do pobytu brygu w porcie, a my mieliśmy wychodzić na morze, nie warto było obecnie rozwodzić się na ten temat. Nadszedł rozkaz dla brygu wyjścia na morze i tą samą pocztą otrzymałem list od siostry. Pisała, że mieli wiadomość od kapitana Fieldinga, który natychmiast napisał do Bombaju, gdzie stacjonował pu ł k, i otrzymał odpowiedź, iż nie służy w nim żonaty żołnierz o nazwisku Sullivan i że żadna kobieta -o tym nazwisku nie podążała za pułkiem. To położyło koniec 230
naszym poszukiwaniom mamki zatrudnionej w domu stryja. Nie można było, oczywiście, wiedzieć, dokąd ją wysłano, i ja zupełnie zrezygnowałem z możliwości wykrycia stryjowskiej zdrady, ale myśląc o Celestynie westchnąłem, że kiedyś ślwiitała mi nadzieja połączenia się z nią. Napisałem długi list do 0'Briena, a następnego dnia odpłynęliśmy, by zająć stanowisko na Morzu Północnym. Kapitan dodał książkę rozkazów nocnych do poprzedniej, przekazując ją każdego wieczora, z tym że należało ją zwrócić rano z podpisem oficera pełniącego nocną wachtę. Wymagał również, żebyśmy podpisywali książkę rozkazów ogólnych, by nikt nie mógł powiedzieć, że ich nie czytał. Miałem właśnie pierwszą nocną wachtę, gdy zbliżył się Swinburne. — No, panie Simple, tak mi się widzi, że nie bardzo wygraliśmy na wymianie kapitanów, a mocno podejrzewam, że niebawem dostaniemy takie szkwały, aż miło. — Nie wolno nam zbyt pochopnie sądzić, Swinburne — odparłem. — Wcale nie twierdzę, że powinniśmy, ale chodząc po świecie trzeba orientować się, jak to wszystko wygląda, a jego wygląd nie jest nadzwyczajny. Podobny jest do zimowego dnia: mały i paskudny, a po pokładzie chodzi tak, jakby te deski nie były godne jego stóp. Pan Williams mówi, że takie robi wrażenie, jakby był brzemienny, nosząc w sobie losy Katona i Rzymu. Pojęcia nie mam, co to znaczy, jakiś kawał pewnie, bo tych młodziaków zawsze się figle trzymają. Był pan już kiedy ha Bałtyku, panie Simple? No, nie, skąd, sam mogłem się domyślić, że nigdy pan tam nie był. A ja na kanonierkach widziałem tam ładny kawałek roboty, co by nais i teraz nie ominęło pod kapi231j
tanem 0'Brienem, ale z tym miernotą to widzi mi się będzie więcej gadania niż roboty. — Wygląda na to, że kapitan bardzo się panu nie podoba, Swinburne. Nie wiem, czy mnie, jako pierwszemu oficerowi, wypada tego słuchać. — Właśnie dlatego, że jesteś pan pierwszym oficerem, ja panu to mówię, panie Simple. Na ogół biorąc, jeszcze nigdy się nie pomyliłem w ocenie charakteru jakiegoś oficera, jeśli tylko mogłem mu spojrzeć w twarz i przez pół godziny posłuchać tego, co mówi. Specjalnie przyszedłem w tym celu, by pana przestrzec, żebyś się pan miał na baczności, bo jestem przekonany, że on chce panu zrobić jakieś świństwo. Co on zamierza, skoro codziennie rano przychodzi na pół godziny z tą swoją obleśną gębą do jego kabiny sierżant piechoty morskiej? Ten jako dowódca żandarmerii okrętowej powinien wszystkie swoje meldunki przekazywać przez pana, jako pierwszego oficera, ale on każe mu szpiegować nas wszystkich, a pana szczególnie. Ten typ już zaczął zadzierać nosa i tak zwraca się do panów podchorążych, jakby mu podlegali. Zdawało mi się, że pan o tym nie wie, więc uważałem za stosowne to panu powiedzieć, panie Simple. — Bardzo jestem panu zobowiązany, Swinburne, za pańskie dobre chęci, ale znam swoje obowiązki, więc czego mam się obawiać? — Człowiek może spełniać swoje obowiązki, panie Simple, ale jak kapitan postanowi go sobie zniszczyć, władny jest to zrobić. Dłużej służę w marynarce niż pan i oczy m a m szeroko otwarte, więc niech pan uważa, panie Simple. Bardzo przepraszam za swoją śmiałość, ale w żadnym wypadku niech pan się nie da wyprowadzić z równowagi. — Nie ma obawy, Swinburne — odparłem. 232j
— Łatwo to powiedzieć „nie ma obawy", panie Simple, ale nie miał pan jeszcze okazji przekonać się, cźy potrafi się pan opanować, jak było to z innymi oficerami. Zawsze traktowano pana jak dżentelmena, ale gdyby postąpiono inaczej, to zbyt szlachetna k r e w płynie w pańskich żyłach, by pan zmilczał. Jestem tego pewmy. Widziałem oficerów szykanowanych i obrażanych tak, że sam anioł nie zniósłby takiego traktowania, i wtedy za jedno nierozważne słowo, a trzeba było być chyba szmatą, aby go nie użyć, wylatywali ze służby. — Ale nie można zapominać, Swinburne, że regulamin wojenny obowiązuje kapitana na równi z każdym, kto jest na okręcie. — To ja wiem, ale kapitanowie zasiadający w sądzie wojennym czynią dużą różnicę między tym, co mówi przełożony do podwładnego, a tym, co podwładny do przełożonego. — To prawda — odparłem, cytując Szekspira: To co u wodza gniew tylko oznacza, Jest już bluźnierstwem w ustach szeregowca.* — Właśnie to m a m na myśli — rzekł Swinburne. — Powiadam też, że jeśli kapitan zarzuci panu, że nie postępujesz jak dżentelmen, nie wolno panu tego samego powiedzieć jemu. — Oczywiście że nie, ale mogę prosić o zwołanie sądu wojennego. — Tak i pańskiemu żądaniu stanie się zadość, ale co pan na tym zyska? To zupełnie jak iść pod wiatr w silną burzę i przeciw prądowi, tysiąc do jednego, jeśli dobrnie się do swojego portu, a skoro się nawet uda, to statek będzie nadwerężony w każdej cząsteczce, żagle wydmuchane na papier, olinowanie do połowy * Miarka za miarką, akt.
II,
scena II.
233j
przetarte 1 wymagające wymiany, a tu rozkazy na remont nie nadchodzą i zostaje się przeniesionym do rezerwy na resztę życia. Nie, nie, panie Simple, najlepsza metoda to uśmiechać się i cierpieć, m a j ą c jednocześnie oczy otwarte, bo wierzaj mi pan, wśród najlepszej w świecie załogi szpiegujący kapitan zawsze znajdzie szpiegujących popleczników. — Czy pan te uwagi kieruje pod moim adresem, panie Swinburne? — odezwał się głos spod nadburcia. Obejrzawszy się zobaczyłem kapitana, który nie widziany przez nas cichaczem wszedł na pokład podczas naszej rozmowy. Swinburne nic nie odpowiedział, tylko przeszedł na zawietrzną. — Zdaje się, panie Simple — rzekł kapitan, zwracając się do mnie — że uważa się pan za upoważnionego do krytykowania i obrażania swego kapitana przed oficerem niższego stopnia, i to na pokładzie okrętu Jego Królewskiej Mości. — Jeśli pan słyszał naszą poprzednią rozmowę, sir — odparłem — to musi pan być świadom tego, że mówiliśmy ogólnie o sądach wojennych. Moim zdaniem, nie ma żadnej winy w tym, iż rozmawiałem z innym oficerem na tematy związane ze służbą. — Śmie pan utrzymywać, że działomistrz nie mnie miał na myśli, wypowiadając słowa „szpiegujący kapitan"? — Przyznaję,- panie kapitanie, że ponieważ przysłuchiwał się pan nie zauważony, określenie to mogło się wydawać jako odnoszące się do niego, ale działomistrz nie wiedział wówczas, że pan słucha. Powiedział tylko, że szpiegujący kapitan zawsze znajdzie szpiegujących popleczników. Według mnie taki jest ogólny pogląd i przykro mi, że pan jest innego zdania. — Dobrze, już dobrze, panie Simple — rzekł 234
kapitan Hawkins schodząc po schodach do swojej kabiny. — Czy to nie dziwne, panie Simple, że przyszedłem do pana, by się przysłużyć, a tymczasem wpakowałem pana w taką kabałę? Chociaż nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Lepsza otwarta wojna niż podpatrywanie w ciemności i cios noża w plecy. On nigdy nie chciał puścić farby, ale tak mu dopiekłem, że się zapomniał. — Przypuszczam, że tak właśnie jest, Swinburne, ale moim zdaniem lepiej będzie, żeby pan więcej tej nocy ze mną nie rozmawiał. — Widząc, jaki obrót sprawy wzięły, żałuję, że w ogóle tyle gadałem — odparł Swinburne. — Dobranoc, sir. Zastanowiwszy się nad tym, co zaszło, uznałem, że Swinburne miał rację, mówiąc, iż lepiej itaik się stało, niż miałoby być inaczej. Teraz wiedziałem, na jalkim świecie żyję, a wcześnie ostrzeżony, to wcześnie uzbrojony.
Rozdział
LV
Spotykamy holenderski bryg wojenny — K a p i t a n H a w k i n s o d d a j e się k o n t e m p l a c j i koło k a b e s t a n u — Zbieranie guzów, a żadn e j w d z i ę c z n o ś c i — K t o się b o i ? — Z a ł o g a z a b i e r a g ł o s — B r y g p r z e c h o d z i n a zły hals
Nazajutrz o świtaniu byliśmy na trawersie Texel i można było widzieć niskie piaszczyste pagórki, ale ledwieśmy je rozpoznali, gdy mgła zrzedła i zauważyliśmy jakiś obcy statek. Wywoławszy załogę na pokład postawiliśmy wszystkie żagle puszczając się w pościg. Rozpoznaliśmy go jako wojenny bryg, a ponieważ znacznie odpadł od swego kursu, powzięliśmy podejrzenie, że to okręt nieprzyjacielski. Podnieśliśmy tajny sygnał rozpoznawczy, a nie otrzymawszy odpowiedzi, kazaliśmy przygotować się do boju. Bryg postawił wszystkie żagle na prawym halsie, a my pognaliśmy za nim. Wiatr nie był równy, więc raz on pchał się pod bramżaglami, gdy my mieliśmy brombramżagle, to znów nasi ludzie stali przy szotach bramżagli i fałach marsli, a on naciągał każdy kawałek płótna. Ogólnie jednak biorąc w przeciągu godziny zbliżyliśmy się na około pół mili. Wszyscy nasi ludzie byli na stanowiskach, uradowani, że wkrótce znajdą się przy swojej ulubionej robocie. Pozdejmowali kurtki i kapelusze, a głowy przewiązali pstrokatymi chustkami, niektórzy przepasali się czarnymi jedwabnymi chustami. Każde działo było przygotowane, wszystko 236j
ibyło na swoim miejscu i dusza każdego z nas rwała się do walki. Niestety sądzę, że muszę wykluczyć kapitana, który od samego początku nie tylko nie okazywał radości, ale tracił przytomność umysłu. W czasie początkowego pościgu rozpoznano statek jako handlowy, dopiero gdy zrobiło się całkiem jasno, zobaczyliśmy, że to okręt wojenny. To jedno trzeba powiedzieć na obronę kapitana, że nigdy w życiu nie brał udziału w bitwie. Wiatr zelżał do łagodnej bryzy i oba okręty szły pod wszystkimi żaglami, gdy gęsta mgła zasłoniła nam tamten przed oczami. Mgła przewalała się po morzu, a gdy wpadliśmy w nią, nie można było widzieć na dziesięć jardów od dziobu, co nas bardzo zmartwiło, bo przez to mogliśmy go całkiem zgubić. Na szczęście wiatr szybko przeszedł w kompletną ciszę i koło południa żagle łopotały o mapzt. Zameldowałem regulaminowo kapitanowi godzinę dwunastą i zapytałem, czy kazać gwizdać na obiad. — Jeszcze nie — odparł. — Zrobimy zwrot. — Zwrot, panie kapitanie? — spytałem zdumiony. — Tak. Jestem pewny, że ścigany idzie teraz innym halsem i jeśli nie zrobimy zwrotu, zgubimy go. — Jeśli przejdzie na drugi hals — powiedziałem — musi wejść między mielizny, a wtedy nam nie ujdzie. — Jeśli zażądam pańskiej rady — odpowiedział — będzie pan łaskaw mi jej udzielić. Na razie ja dowodzę tym okrętem. Zasalutowałem i wezwałem załogę do wykonania zwrotu, będąc przekonany, że kapitan chce uniknąć walki, ponieważ jedyną szansę do ucieczki, jaką miał bryg, było iść tym samym wiatrem bez zmiany halsu. — Do zwrotu... do zwrotu! — krzyczała za237j
łoga. — Po jakiego diabła zmieniamy hals? — pytał jeden drugiego wychodząc na pokład. — Cisza tam na dziobie i rufie! — zawołałem. — Panie kapitanie, nie damy rady zmienić halsu inaczej jak tylko zwrotem przez rufę... Wiatr jest za słaby. — Więc proszę wykonać, panie Simple. Zdarzają się wypadki, że sarkanie i niezadowolenie załogi podzielane jest przez oficerów, mimo iż tego nie Okazujją, nie zwracają jednak uwagi na żadne tego objawy. Tak było i tym razem. Oficerowie spojrzeli po sobie nic nie mówiąc, ale marynarze nie, krępowali się w swych wyrażeniach. Bryg nasz stopniowo zrobił zwrot, a gdy załoga przebrasowała reje, zamiast wesołych okrzyków: „hurra!" lub „ra-zem!", cofali się wybierając liny z pomrukiem niezadowolenia. — Brasować te reje bez gadania! — krzyknąłem na ludzi. « Liny sklarowano i rozległy się gwizdki na obiad. Kapitan nie schodząc z pokładu nie mógł nie słyszeć objawów niezadowolenia, jakie od czasu do czasu rozlegały się na niższym pokładzie. Nie robił żadnych uwag, ale ciągle podchodził do burty i patrzył na morze sprawdzając, czy bryg posuwa się naprzód. Okręt szedł jeszcze powoli przez dziesięć minut, aż zatrzymał się przy kompletnej flaucie. Zbliżała się godzina wpół do drugiej, gdy powiał lekki wiatr z przeciwnego kierunku, a gdy obróciliśmy się, wiatr się wzmógł, mgła się rozwiała i znów ujrzeliśmy ściganego, teraz po naszej zawietrznej. Ludzie wznieśli trzykrotne „hurra!" — Cisza tam na dziobie i rufie! — krzyknął rozgniewany kapitan. — Panie Simple, czy to w ten sposób przestrzegano dyscypliny załogi za ostatniego dowódcy, że ona ryczy i wrzeszczy, kiedy jej się podoba? 238j
Rozgniewany, że robi się jakieś zarzuty 0'Brienowi, odpowiedziałem: — Tak jest, panie kapitanie. Załoga przywykła wyrażać swoje zadowolenie mając na widoku walkę z nieprzyjacielem. — Dziękuję, to wszystko, panie Simple — odparł kapitan. — J a k i m kursem mamy iść, kapitanie? — pytał nawigator, salutując. — Czy sterujemy na ściganego? — Oczywiście — odparł kapitan — następnie zszedł do swojej kabiny, — Słuchajcie, chłopaki — rzekł Swinburne, jak tylko kapitan znalazł się na dole. — Obszedłem wszystko dookoła i widzę, że wasze pieszczoszki są gotowe do bitwy. Dobra jest, przyrzekam, że nie zabraknie wam prochu! Przekonają się, że „Rattlesnake" potrafi jeszcze cholernie mocno kąsać, to fakt. — Ho, ho, i to bez głowy — rzekł jeden z marynarzy, który na naszym brygu grał rolę wesołka. Ścigany okręt widząc, że nam nie ujdzie, gdyż zbliżaliśmy się powoli, zarefował teraz żagle, przygotowując się do boju, i podniósł holenderską banderę. Nie dzieliło nas więcej jak pół mili, gdy kapitan Hawkins ponownie zjawił się na rufówce. — Czy mamy podejść do niego burta w burtę czy inaczej? — spytałem. — Panie Simple, ja tym okrętem dowodzę — odparł. — Nie życzę sobie, by ktokolwiek się wtrącał. — Tak jest, panie kapitanie — odparłem i odszedłem ku schodni. — Panie Thompson — krzyknął kapitan, obrawszy stanowisko na karonadzie; zdawało się, że wzbudził w sobie odwagę do najwyższego stopnia — niech pan naprowadzi bryg prosto... 239j
Bum, bum — bzz, bzz — bum — bzz, nadleciały trzy nieprzyjacielskie pociski, dziurawiąc powietrze między naszymi masztami. Kapitan nie kończąc zdania zeskoczył z karonady i szybko pobiegł w stronę kabestanu. — Czy mamy strzelać, gdy będziemy gotowi? — zapytałem widząc, że nie jest w stanie dawać właściwych rozkazów. — Tak... tak, oczywiście — odparł, nie ruszając się z miejsca. — Thompson — zwróciłem się do nawigatora — moim zdaniem możemy wykorzystać naszą nawietrzną pozycję i wpakować się w jego takielunek, aby złamać stengę bukszprytu i fokmasztu, a wtedy nam już nie umknie. Dobrześmy go podeszli. — Zrobi się, panie Simple, albo niech się nie nazywam Thompson — odparł nawigator, a następnie wskoczył do łodzi zawieszonej na rufie, żeby z wysokości kierować kursem okrętu. Nieprzyjaciel otworzył do nas ogień. — Uwaga, chłopcy, walić teraz w niego jak w bęben — powiedziałem do załogi. Marynarze byli jednak zbyt dobrze wyszkoleni i zdyscyplinowani, by natychmiast skorzystać z mego pozwolenia. Zaczekali, aż zaczęliśmy mijać nieprzyjacielski bryg, i w tym momencie, gdy nawigator obrócił sterem tak, żeby złapać stengę bukszprytu między nasze maszty, posłali mu całą salwę burtową w część dziobową i w drzewce halsowe. Zwaliły się w dół stengi bukszprytu i fokmasztu, bryg jednak szedł tak szybko rozpędem przez wodę, że oderwaliśmy się od niego, a wyostrzywszy się do wiatru wysforowaliśmy się naprzód. Nieprzyjaciel, pomimo zamieszania wywołanego skutkami naszej salwy, obrócił sterem na wiatr, aby nas ostrzelać z flanki, my zaś spostrzegłszy jego manewr przebrasowaliśmy żagle na fordewind, 240j
a idąc wraz z nim tym wiatrem wymienialiśmy salwę za salwą. To trwało jakieś pół godziny i rychło przekonaliśmy się, że nie mamy z byle kim do czynienia. Bryg był w walce nieźle dowodzony, a jego działa dobrze naprowadzane na cel. Mieliśmy już kilku ludzi rannych, pomyślałem więc, że byłoby lepiej zaatakować go z bliższej odległości. Oba nasze okręty, lekko kołysząc się, szły wówczas fordewindem z prędkością sześciu mil na godzinę, oddalone od siebie o jakiś kabel. — Thompson — rzekłem — możebyśmy spróbowali odpędzić ich od dział. D a j ster lewo na burtę i podejdź do niego na rzut sucharem. — Ja też tak myślę, Simple, zobaczymy, czy mu się nie odechce tej bijatyki w marszu. W przeciągu kilku minut znaleźliśmy się tak blisko, że kanonierzy ładujący działa mogli do siebie sięgnąć stemplami i wyciorami. Nasi marynarze ochoczo krzyknęli „hurra", na co nieprzyjaciel dzielnie odpowiedział tym samym okrzykiem, palba z muszkietów siała zniszczenie po obu stronach. Holenderski kapitan musiał należeć do bardzo odważnych, gdyż stał na hamakach złożonych wzdłuż burty, ja zaś podobnie, trzymając się wanty grotmasztu. Ujrzawszy mnie zdjął kapelusz i grzecznie mi się ukłonił, a ja w taki sam sposób odwzajemniłem się za jego uprzejmość, ale że ogień z muszkietów stawał się zbyt gorący, wolałbym był schronić się za nadburciem. Nie chciałem tego zrobić pierwszy, a holenderski kapitan widocznie postanowił nie schodzić z tego zaszczytnego miejsca przede mną. W końcu jeden z naszych piechurów trafił go w prawe ramię, on chwycił się ręką za to miejsce, jakby chcąc zwrócić na ten fakt moją uwagę, skinął głową i przy pomocy innych zszedł z nadbuicia. Od razu opuściłem swoją pozycję uważając, że nie ma sensu wystawiać 16 — Peter Simple t. II
241
się na cel czterdziestu czy pięćdziesięciu żołnierzy, tym bardziej że już przestrzelono mi nogę, Widać teraz było skutki strzelaniny na tak bliską odległość. Nasze działa miały tylko połowę obsługi, burty były straszliwie poharatane, a żagle i olinowanie w strzępach. Z nieprzyjacielem było znacznie gorzej, a po dwóch dalszych salwach poszedł za burtę jego grotmaszt. Nasi ludzie, krzyknąwszy hurra", posłali mu jeszcze jedną salwę. Nieprzyjaciel zaczął zostawać w tyle, zrobiliśmy więc zwrot, by ostrzelać go z flanki, on też próbował zrobić to samo, ale nie mógł tego uczynić, zanim nie usunął rumowiska i nie sprzątnął foka i marsla. Po czym kontynuował bitwę z takim samym męstwem jak przedtem. — Na Boga, to wspaniały facet! — krzyknął Thompson. — Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś tak dobrze manewrował okrętem w walce jak on, ale my go dostaniemy. Ten biedak Webster poległ! — Jakże mi go żal •— odparłem. — Obawiam się, że wielu będzie takich, co się wypisali ze swojej mesy. Uważam, że nie ma sensu nie skorzystać z przewagi, jaką mamy nad nim. On nie może umknąć, a walczyć nie przestanie. Lepiej będzie, gdy wysunąwszy się naprzód naprawimy uszkodzenia, a wtedy będzie musiał się poddać, będąc unieruchomiony, gdy przejdziemy do ataku. — Zgsdzam się — rzekł Thompson. — W tym tylko rzecz, że za chwilę będzie ciemno. — Nie spuszczę go z oczu, a on nie może uciec. Jeżeli zechce iść fordewindem, zaraz doskoczymy do niego. Wypaliliśmy z tych dział, jakie były załadowane, a oddaliwszy się na około pół mili, legliśmy w dryf, by się podreperować. Czytelnik może zapytać: „A gdzie był kapi242
tan przez ten cały czas?" W odpowiedzi powiem, że tkwił przy kabestanie, stojąc w milczeniu i ani razu nie włączając" się do bitwy, jaką prowadził nawigator Thompson i ja. Jak wyglądał i jak się zachowywał pod innym względem podczas utarczki, nie umiem powiedzieć. Nawet w tej chwili zajęty byłem naprawianiem olinowania, wydobywaniem nowych żagli do założenia i doprowadzaniem wszystkiego do porządku i nie byłbym go zauważył, gdyby do mnie nie podszedł, gdyż jak tylko zaprzestano ognia, od razu przyszedł do siebie. Nie zwrócił się jednak wpierw do mnie, lecz rozpoczął od przemówienia do załogi. — Dalej, ruszać się żwawo, chłopcy. Przysłać •tu kogoś, żeby wymył krew, a ty, chłopcze, biegaj po chirurga, bo chcę mieć meldunek o zabitych i rannych. Stopniowo mówił coraz więcej, a nareszcie zwrócił się do mnie: — To poszło wcale ostro, panie Simple. — Rzeczywiście bardzo ostro, panie kapitanie — odparłem, odwróciwszy się, by wydać potrzebne rozkazy. — Hej tam, saling grotmasztu, spuścić tu rzutkę po p r a w e j burcie! — Tak jest, sir. — No więc, chłopcy, uwiązać i szybko wciągać na górę. — Hej tam, na salingu, ruszajcie się prędzej! — zawołał kapitan. — Bo inaczej, do stu diabłów, każę w a m zejść i coś w a m tu przyłożyć! To nie było przyzwoite, że wyszło od kogoś, kto palcem nie ruszył, a skierowane było do tych, którzy pracowali ze wszystkich sił. — Panie Simple — rzekł kapitan — wolałbym, żeby pełnił pan swoją służbę z mniejszym hałasem. — On przynajmniej dawał nam przykład pod243j
czas bitwy — m r u k n ą ł załogowy wesołek, a reszta łudzi roześmiała się, wiedząc co miał na myśli. W dwie godziny, w czasie których bacznie pilnowaliśmy nieprzyjaciela, pozostającego tam, gdzie go zostawiliśmy, byliśmy znowu gotowi do walki. — Czy mam ludziom wydać teraz grog, sir? — zwróciłem się do kapitana. — Bardzo by im się to przydało. — Nie, nie — odparł kapitan. — Nie, panie Simple,' taka odwaga pod gazem wcale mi się nie podoba. — Jednemu holendrowi też się nie podobała, bo nasz człowiek pokazał, że ją ma — rzekł po cichu wesołek, a zebrani przy nim marynarze roześmiali się serdecznie. — Uważam, panie kapitanie •— rzekłem — iż jest rzeczą niesprawiedliwą wobec wspaniałej załogi naszego okrętu wypominać, że musi sobie popić dla odwagi. — (Odwaga po pijanemu jest określeniem zebrania się na odwagę dzięki obfitej dawce alkoholu). — Ośmielam się zwrócić uwagę kapitana, że ludzie nie dostali jeszcze dzisiaj należnej im racji, a po trudach, jakie ponosili, taki napitek jest wprost konieczny. — Ja dowodzę tym okrętem, panie poruczniku — powiedział kapitan. — Z całą pewnością, panie kapitanie — odrzekłem. — Jestem tego świadom. Okręt nasz jest gotów do bitwy i oczekuję pańskich rozkazów. Nieprzyjaciel znajduje się po zawietrznej w odległości dwóch mil. Zbliżył się chirurg z meldunkiem. — Wielkie nieba! — rzekł kapitan. — Czterdziestu siedmiu zabitych i rannych, w tym pan Webster niebezpiecznie. Wobec tego bryg jest niezdolny do niczego, więcej nic nie możemy zrobić... absolutnie nic. 244j
— W każdym razie możemy zdobyć tego holendra! — krzyknął jakiś marynarz z grupy kilkunastu, jacy zebrali się po zawietrznej, czekając na rozkazy do podjęcia walki. — Co to był za człowiek?! — krzyknął kapitan. Nikt mu na to nie odpowiedział. — Do stu diabłów, panie Simple, to już bunt na tym okręcie! — Jeszcze nie, ale z a r a z będzie — odezwał się jakiś głos z tłumu, a ja wiedziałem, do kogo należał, ale kapitan, będąc z nami za krótko, nie mógł go rozpoznać. — Czy pan to słyszał, panie Simple?! — krzyknął kapitan. — Z przykrością muszę powiedzieć, że słyszałem i dodam, że do głowy by mi nie przyszło, iż takie słowa mogą paść na pokładzie „Rattlesnake'a". — Obawiając się, że może zairządać ode mnie nazwiska tego marynarza i udając, że nie poznałem go po głosie zawołałem: — Kto to powiedział?! — Nie było jednak żadnej odpowiedzi, a w ciemności nie dało się nikogo rozpoznać. — Usłyszawszy takie buntownicze wypowiedzi — zauważył kapitan nie ma mowy, bym mógł wystawiać na ryzyko dowodzony przeze mnie bryg Jego Królewskiej Mości, tak jak uczynić bym sobie życzył, mimo jego a w a r y j n e go stanu, przez nawiązanie znowu kontaktu bojowego z nieprzyjacielem. Mogę tylko ubolewać nad tym, źe oficerowie są tak samo k r n ą b r n i ijak reszta załogi. — Panie kapitanie Hawkins, może pan zechce wskazać, w czym i kiedy okazałem krnąbrność. Nie znajduję podstaw do takiego oskarżenia. — Spodziewam się, że pańskie twierdzenie mie odnosiło się do mnie, sir — rzekł nawigator Thompson, salutując. 245j
— Proszę panów o spokój. Panie Simple, zechce pan położyć bryg na drugi hals. Czy kapitan miał zamiar atakować nieprzyjaciela, czy nie, trudno nam było powiedzieć, ale wkrótce nie mieliśmy żadnej wątpliwości, gdyż po zwrocie kazał nam odejść tak, iż holenderski bryg znalazł się po zawietrznej, a wtedy poleciwszy nawigatorowi położyć się na kursie do Yarmouth zszedł do swojej kabiny. Po chwili przysłał rozkaz, że mogę kazać gwizdać na zbiórkę do kolacji i wydania racji alkoholu. Marynarze nie mogli powstrzymać swego oburzenia i wściekłości. Gdy zeszli na kolację, wydali chóralnie trzykrotny jęk i faktycznie przez całą noc oficerowie wachtowi mieli wiele trudności z powstrzymaniem ludzi od wyrażania swoich uczuć i od tego, co można by nazwać usprawiedliwionym buntem. Jeśli o mnie chodzi, z trudem panowałem nad swoim oburzeniem. Bryg był już jakby przez nas zdobyty i stał się pryzem, gdyż następnego dnia opuścił banderę poddając się o wiele mniejszemu okrętowi, który natknął się na niego, gdy unieruchomiony leżał w tym samym a w a r y j n y m stanie. Kaoitan i pierwszy oficer polegli, a prawie dwie trzecie załogi było zabitych lub rannych. Gdybyśmy go byli zaatakowali, byłby natychmiast opuścił banderę, bo od naszej ostatniej salwy zginął kapitan. Jako pierwszy oficer byłbym otrzymał awans, który teraz przepadł. Leżąc w koi i myśląc o tym płakałem ze złości. Nie potrzebuję dodawać, że jego postępowanie było surowo komentowane zarówno przez oficerów, jak i resztę załogi. Thompson był za tym, żeby go oddać pod sąd wojenny, co byłbym chętnie zrobił, choćby po to by się go pozbyć, ale w czasie długiej rozmowy na ten temat ze Swinburnem zostałem przez niego przekonany, że lepiej tego nie próbować. — Bo wi-
m
dzi pan, panie Simple, nie ma pan żadnych dowodów. On nie uciekł do kabiny, był cały czas na pokładzie, mimo iż nic nie robił. Nie może więc pan u d o w o d n i ć tchórzostwa, choć co do tego nie ma żadnej wątpliwości. A w związku z tym, że nie przeszedł ponownie do ataku, no to czy kapitan nie ma swobody decyzji co do tego, co jest najlepsze dla dobra służby Jego Królewskiej Mości? Jeśli nie uważał tego za wskazane z powodu awaryjnego stanu brygu i bliskości nieprzyjacielskiego wybrzeża, można to najwyżej wysunąć jako pomyłkę w ocenie sytuacji. Następnie trzeba jeszcze pamiętać o tym, panie Simple, że żaden kapitan zasiadający w sądzie wojennym, jeśli można wyciągnąć kolegę kapitana z tarapatów, nie będzie udowadniał jego t c h ó r z o s t w a , ponieważ to okryłoby hańbą wszystkich noszących kapitański mundur. Swinburne dobrze radził i ja zrezygnowałem z wszczynania jakichkolwiek dochodzeń, ale wydawało mi się, iż kapitan tego właśnie się obawiał, gdyż przez cały czas powrotnej podróży do k r a j u był niezmiernie miły i uprzejmy. Mówił, iż obserwował, jak dobrze zachowałem się podczas bitwy i że nie omieszka o tym donieść. To już było coś, ale nie dotrzymał słowa, bo w swoim meldunku ogłoszonym przed opuszczeniem kotwicowiska nie wymienił nazwiska żadnego z oficerów, zaznaczając tylko, że zachowali się ku jego zadowoleniu. Okręt nieprzyjacielski nazwał korwetą, nie wyszczególniając czy był ożaglowany jak bryg, czy też jak korweta rejowa. Całość meldunku była utrzymana w tak napuszonym stylu, że można by myśleć, iż atakował okręt o wiele od naszego silniejszy. Przy końcu stwierdzał, że natychmiast po naprawieniu uszkodzeń zawrócił, ale przeciwnik nie przyjął walki. Istotnie tak było,
m
a to z tej prostej przyczyny, ze zbyt był uszkodzony, by się do nas zbliżyć. Wszystko to mogło być rzeczą sporną, ale. ogromna lista zabitych i rannych dowodziła, że stoczyliśmy ciężki bój, późniejsze zaś zdobycie brygu świadczyło, że pokonaliśmy go. Tak więc ogółem biorąc kapitan Hawkins zdobył sobie uznanie u wielu, chociaż kursująca szeptanina dostawszy się do uszu Admiralicji zaszkodziła mu w uzyskaniu nominacji, tym bardziej iż był na tyle skromny, że o to nie zabiegał.
*
B.ozdział
LVI
Następstwa bitwy — Okręt baz bojowego k a p i t a n a j a k ryba bez głowy — T a k myślą m a r y n a r z e — Bunt i likwidacja n a s z e j w s p a n i a ł e j załogi
Podczas pobytu w Yarmouth nie wolno nam było ani nogi postawić na lądzie, gdyż powiedziano nam, że musimy naprawić uszkodzenia, aby natychmiast udać się na swoją placówkę, ale prawdziwą przyczyną było to, że kapitanowi Hawkinsowi bardzo zależało na tym, żebyśmy nie mogli z nikim mówić o przebiegu bitwy. Przekonawszy się, że nie wysunięto przeciwko niemu żadnych zarzutów, znów powrócił do szykan. Okna jego mieszkania wychodziły na miejsce kotwiczenia brygu, stale więc obserwował nasze ruchy przez lunetę, notując ozy podnosimy łodzie dokładnie o godzinie wyznaczonej w jego książce rozkazów i tym podobne, aby tylko zebrać jak najwięcej zarzutów przeciwko mnie. O tym wszystkim dowiedzieliśmy się znacznie później. Jak już wspominałem, Swinburne, zamustrowawszy do nas w Plymouth, poddał myśl, żeby nasz bryg przyozdobić odpowiednią figurą dziobową. Wykonano ją na koszt 0'Briena, i to nie w jakiś prymitywny sposób zalecany przez Swi-nburne'a, ałe bardzo starannie. Przedstawiała ogromnego węża w splotach, z groźnie wystającym łbem i widocznym spod zwojów ogo~
w
nem z grzechotką. Wszystko to było pięknie wyzłocone i sprawiało doskonałe wrażenie, ale pewnej nocy, gdy stoczniowcy skończyli już swoje prace i bryg izostał pomalowany, głowa grzechotnika zniknęła. Została odpiłowana przez jakiegoś złośliwego, niegodziwego osobnika i ulotniła się bez śladu. Z obowiązku zameldowałem o tym kapitanowi, który ogromnie się oburzył i wyznaczył z własnej kieszeni dwadzieścia funtów za wykrycie sprawcy, ale gdyby nawet ofiarował dwadzieścia tysięcy, nigdy by nie znalazł winowajcy. Spraiwa ta mocno utkwiła mu w duszy, zrozumiał bowiem doskonale, co chciano tym postępkiem wyrazić. Wyrzeźbiono nowy łeb, ale i ten znikł w następną noc po umocowaniu. Wściekłość kapitana nie miała granic. Zarządziwszy zbiórkę załogi oświadczył, że- jeżeli sprawca nie zostanie wydany, ukarze chłostą każdego bez w y j ą t k u . Dał załodze dziesięć minut czasu, po czym przystąpił do spełniania swej groźby. — Panie Paul! Zarządzić zbiórkę załogi do wykonania kary — rzekł pieniąc się z gniewu i udał się do swojej kabiny po regulamin wojenny. W tym czasie, gdy znajdował się na dole, oficerowie omówili całą sprawę. Chłostać każdego marynarza za przewinienie jednego było szczytem niesprawiedliwości, ale chociaż nie było w naszej mocy sprzeciwić się mu, załoga mogła poznać po wyrazie naszych twarzy, że podzielamy jej uczucia. Ludzie rozmawiali w małych grupkach aż do chwili, gdy, jak się wydawało, doszli między sobą do porozumienia. Cieśle, którzy powoli ustawiali kratownicę, porzucili tę robotę, a pomocnicy bosmana przybywszy na r u f ę owinęli ogony biczów dookoła czerwonych rękojeści i cała załoga zeszła na dół. Na pokładzie nie został nikt prócz stojących pod bronią żołnierzy piechoty 250
-
morskiej i oficerów. Poleciłem bosmanowi Paulowi, aby wyznaczył ludzi do umocowania kratownicy i wezwał sterników ze sznurem do wiązania chłostanych. Wróciwszy zameldował, że zrobił to, ale nikt nie usłuchał. Widząc, że załoga podniesie otwarty bunt, jeśli kapitan będzie trwał przy swoim zamiarze, zszedłszy do jego ikabiny przedstawiłem mu, jak sprawy stoją, prosząc o rozkazy albo żeby sam wyszedł na pokład. Kapitan, u którego gniew najwidoczniej zagłuszył wszelką zdolność rozumowania, natychmiast pośpieszył na pokład i wydał rozkaz, by żołnierze piechoty morskiej naładowali broń kulami. To zostało wykonane, ale Thompson, który stał na rufówce, powiedział później, że żołnierze nabijali broń tylko prochem, a kule chowali do kieszeni. Pragnęli bowiem nie narazić opinii swego korpusu, szczycącego się karnością, jednocześnie jednak nie chcieli strzelać do kamratów, których kochali jak braci, będąc obecnie całkowicie po ich stronie. Jak się później okazało, to właśnie ż o ł n i e r z piechoty morskiej odciął wężowi ł e b za drugim razem. Teraz kapitan rozkazał bosmanowi wezwać załogę. Bosman zjawił się z ręką na temblaku. — Co się panu stało w rękę, panie Paul? — spytałem go, gdy mnie mijał. — Właśnie spadłem ze schodów i nie mogę ruszać ręką. Będę musiał pójść do chirurga, jak tylko to się skończy. Zagwizdano ponownie na zbiórkę załogi, ale nikt rozkazu nie usłuchał. Tym samym bryg znalazł się w stanie otwartego buntu. — Panie Simple, uda się pan na czele żołnierzy do głównego luku i otworzy ogień na dolny pokład! — krzyknął kapitan. — Panie kapitanie — rzekłem — nie dalej jak na kabel od nas znajdują się dwie fregaty, mi
248 czy nie lepiej byłoby wezwać je na pomoc unikając rozlewu krwi? Poza tym jeszcze pan nie próbował, jaki wywrze skutek wywołanie po nazwisku cieśli i pomocników bosmana. Proszę mi naprzód pozwolić zejść i przemówić do ich poczucia obowiązku. — Dobrze. Zdaje się, że ufa pan w swój wpływ na nich, ale o tym potem. Zszedłszy na dół wywołałem tych ludzi po nazwisku. — Panie poruczniku — rzekł jeden z pomocników bosmana — załoga mówi, że nie podda się chłoście. — Ja nie zwracałem się do całej załogi, Collins — odparłem. — W tej chwili wam daję rozkaz wyjścia na pokład i umocowania kratownicy. Jest to rozkaz, jakiego nie wolno wam nie usłuchać. Wychodzić i wykonać! Sternicy stawią się na pokładzie ze sznurami do wiązania. Gdy wszystko bidzie gotowe, będziecie mogli robić swoje uwagi. Marynarze, posłuszni moim rozkazom, wyleźli na pokład i umocowawszy kratownice stanęli obok. — Wszystko gotowe, panie kapitanie — zameldowałem, przykładając rękę do kapelusza. — Panie Paul, zwołać na rufę całą załogę. — Wychodzić na rufę, wszyscy do ukarania! — krzyczał bosman. — Tak, t o znaczy w s z y s c y z n a s d o u k a r a n i a ! — krzyknął jakiś głos. — To wychłostamy się nawzajem, a potem weźmiemy się do tych elegancików z piechoty morskiej. Tym razem załoga usłuchała rozkazu i ustawiła się na rufówce. — Wszyscy są na pokładzie, sir — zameldował bosman. — A teraz, moje chłopaczki, ja was nauczę, co znaczy bunt! Widzicie te dwie fregaty po ną-
szych burtach? Zapomnieliście o nich, ale nie ja. Jazda, Jones, ty łotrze! Rozbieraj się! — zwrócił się do okrętowego wesołka. — Jeżeli jest jakaś rozróba na okręcie, to twoja w tym głowa. — Głowa, panie kapitanie? — rzekł marynarz, robiąc niewinną minę. — Co za głowa, może głowa węża? Nic mi o niej nie wiadomo, sir. — Rozbieraj się! — ryczał kapitan, wściekły. — Zaraz nauczę cię rozumu! — Dopraszam się łaski pana kapitana, ale chcę wiedzieć, za co ma się mnie wiązać? — rzekł marynarz. — Rozbieraj się, nicponiu! — Jak pan każe, kapitanie, ale ciężko człowiekowi, gdy się go biczuje za darmo. — Marynarz rozebrał się do pasa i podszedł do kratownicy. Sternicy przywiązali go do niej. — Melduję, że winowajca jest przywiązany, sir — oświadczył ten łajdak sierżant piechoty morskiej, będący kapitańskim szpiclem. Kapitan zaczął szukać w regulaminie wojennym odnośnego paragrafu, który należało odczytać przed przystąpieniem do wymierzania kary, ale miał trudność ze znalezieniem go, gdyż nie popełniono żadnego ściśle określonego przestępstwa. Nareszcie wpadł na paragraf odnoszący się do zmowy, spisku i warcholstwa. Wszyscyśmy zdjęli kapelusze podczas odczytywania go przez kapitana, a ten skończywszy zawołał hosmana i dał mu rozkaz, by wymierzył skazanemu tuzin batogów. — Przepraszam, panie kapitanie — rzekł bosman pokazując ramię na temblaku — nie mogę chłostać... nie zdołam podnieść ręki. — Mieliście rękę w porządku, gdy wchodziłem na pokład! — krzyknął kapitan. — Tak jest, sir, ale wyganiając ludzi na gó253j
tą ześliznąłem się ze schodni i obawiam się, że mam zwichnięty bark. Kapitan przygryzł wargi, będąc doskonale świadom tego, że bosman udaje, żeby się wymigać od biczowania (co było zgodne z prawdą). — Gdzie jest więc starszy pomocnik bosmana, Collins*? — Jestem, panie kapitanie — rzekł Collins, występując naprzód. Był to wysoki prawie na sześć stóp, barczysty, muskularny marynarz z czterostopowym warkoczykiem i szeroką piersią, pokrytą czarnym zmierzwionym włosem. — Daj temu człowiekowi tuzin batów — rzekł kapitan. Marynarz spojrzał na kapitana, na załogę, w końcu na uwiązanego, ale nie wymierzał kary. — Czy słyszeliście, cc mówiłem? — ryczał kapitan. — Proszę łaski pana kapitana, wolę zostać zdegradowany... niż... niż być w tym interesie pomocnikiem bosmana. — Natychmiast macie wykonać mój rozkaz, bo, na Boga, oddam was pod sąd za bunt! — Proszę mi wybaczyć, sir, ale co ma być, to będzie. Nie chciałem pana obrazić, kapitanie Hawkins, ale nie mogę chłostać tego człowieka... moje sumienie mi na to nie pozwala. — Wasze s u m i e n i e ! — Proszę mi wybaczyć, kapitanie Hawkins, zawsze spełniałem swój obowiązek, czy w słońcu, czy w deszczu, i już osiemnaście lat służę Jego Królewskiej Mości nie będąc nigdy karany, ale nawet gdybym miał wisieć dla przyjemności pana kapitana, powiadam z całym uszanowaniem, nic na to nie poradzę. — Daję wam ostatnią szansę! — krzyczał kapitan. — Wykonać, co do was należy! — Mary* W oryginale błędnie: Miller.
254j
narz spojrzał na kapitana, a wzniósłszy oczy do góry popatrzył na reję. — Panie kapitanie Hawkins, ja wiem, co uczynić jest moim obowiązkiem, choćbym miał za to wisieć — tak rzekłszy rzucił na pokład swój bicz i wstąpił do szeregu, w jakim stała załoga. Kapitan ogromnie się zmieszał i nie wiedział, co dalej robić: bezcelowa wydawała się dalsza próba postawienia na swoim, a wycofanie się było tak samo niemożliwe. Zapadło głuche milczenie, trwające całą minutę. Każdy niecierpliwie czekał z zapartym oddechem, co teraz nastąpi. Ciszę przerwał dopiero ten wesołek, Jones, który był przywiązany: — Bardzo przepraszam, sir — rzekł odwracając głowę — ale skoro muszę dostać baty, niech to już mam za sobą, inaczej się zaziębię na śmierć, jak tu będę stał goły cały dzień. — Były to oczywiste kpiny ze strony marynarza, co rozwściekliło kapitana. — Sierżancie piechoty, zakuć w kajdany nogi Jonesa i tego Collinsa za bUnt. Widzę, że na okręcie jest spisek, ale ja bardzo szybko położę temu kres. Znam tych, którzy się za tym kryją, i na Boga, już oni tego pożałują! Panie Paul, zagwizdać do rozejścia się. Panie Simple, proszę obsadzić m ó j gig. Przypominam m ó j kategoryczny rozkaz, nie wolno żadnej łodzi wysyłać na ląd. Kapitan, opuszczając bryg, w momencie przechodzenia .przez burtę przeszył mnie wzrokiem jak sztyletem, ale się tym niewiele przejąłem, gdyż wypełniłem swój obowiązek, co więcej, obserwowałem bacznie jego postępowanie, tak samo jak on dotychczas śledził moje. — Widać, że kapitan chce pierwszy podać swoją wersję całej sprawy — rzekł Thompson zbliżywszy się do mnie. — Na twoim miejscu, 255j
Simple, postarałbym się, żeby znano wszystkie istotne fakty. — Ale jak to zrobić? — spytałem. — Kapitan zakazał wszelkiej łączności z lądem. — Całkiem po prostu. Wysłać na pokład każdej fregaty oficera z zawiadomieniem, że na brygu wybuchł bunt, i z prośbą, by dawano na nasz okręt pilne baczenie. Nie będzie to niczym więcej jak spełnieniem twego obowiązku jako dowodzącego oficera. Ty jedynie przekażesz .wiadomość, a już przedstawienie faktów pozostaw mnie. Miej na uwadze, że kapitanowie tych fregat będą wzywani, jeżeli zostanie zarządzone dochodzenie, co, jak przypuszczam, nastąpi. Zastanowiwszy się chwilę, uznałem tę radę za dobrą i wysłałem Thompsona na jedną, a następnie na drugą fregatę. Nazajutrz kapitan zjawił się na okręcie. Skoro tylko wstąpił na pokład rufowy, zapytał, jak śmiałem przekroczyć jego zakaz i wysyłać łodzie. W odpowiedzi oświadczyłem, że w myśl jego rozkazów nie wolno było komunikować się z lądem, ale ja pełniąc funkcję dowódcy uważałem za swój obowiązek zawiadomić inne okręty, że nasi ludzie znajdują się w stanie niesubordynacji, by mieli na nas oko. On patrzył mi w oczy przez dłuższą chwilę, a następnie odwrócił się bez słowa. Jak tego oczekiwaliśmy, na jego wniosek admirał powołał komisję śledczą w celu przeprowadzenia dochodzeń. Przesłuchano około dwudziestu ludzi, ale podczas śledztwa wyszła n a jaw prawdziwa p r z y c z y n a usunięcia głowy węża, gdyż marynarze zeznawali śmiało, wobec czego admirał i oficerowie, wchodzący w skład komisji, gorąco zalecali kapitanowi Hawkinsowi, by nie posuwał się dalej jak do stwierdzenia, że na jego okręcie znajdują się jacyś niezadowoleni osobnicy, admirał zaś zachęcał przenieść ich na inne jednostki. Tak też 256j
się stało i kapitanowie, dowódcy fregat, którzy dawali te rady, podzielili naszych najlepszych ludzi między siebie. Rozmawiając ze mną bez ogródek pytali, którzy są najlepsi, a ja mówiłem im uczciwie, będąc rad, że mogę ich wyrwać spod władzy kapitana Hawkinsa, oni więc zaznaczali ich sobie jako „niezadowolonych" i wymieniali na najgorszych, jakich mieli u siebie. Tych kilku, co zostało, uciekło i w ten sposób m a j ą c ongiś jedną z najlepszych i najlepiej wyszkolonych załóg w całej marynarce mieliśmy teraz jedną z najgorszych. Jonesa także odesłano na fregatę, gdzie miał być pod nadzorem. Niebawem się okazało, że w pełni zasługiwał na dobrą opinię, jaką mu wystawiłem, gdyż po dwóch latach awansował na bosmana. Muszę t u t a j zaznaczyć, że trudno sobie wyobrazić, do jakiego stopnia kapitan może posunąć surowość wobec swoich marynarzy, jeśli tylko są przekonani o jego odwadze lub gdy jej dowiódł. Natomiast jeśli istnieje co do tego jakaś wątpliwość albo stwierdzone tchórzostwo, wówczas cała dyscyplina znika z powodu pogardy, a załoga buntuje się skrycie lub otwarcie. Jest takie stare powiedzenie, że wszyscy tyrani są tchórzami i że tyrania jest jednym z rodzajów nikczemności. Zgadzam się z tym, ale powiedzenie to należałoby zmodyfikować. Jeżeli się twierdzi, że wszyscy nikczemni tyrani są tchórzami, zgadzam się, ale sam znałem w marynarce szczególnych tyranów, nie będących tchórzami. Tyrania ich była nadmierna, ale bez nikczemności. Na odwrót, byli hojni, serdeczni, a czasami, jeśli nie zaślepieni gniewem, okazywali, że posiadają serce, wprawdzie nie całkiem na swoim miejscu, ale bez większych odchyleń. Niemniej byli tyranami, a jednak ludzie wybaczali im to i jeden ludzki uczynek, jeśli tylko nie zniweczył go jakiś wybuch furii, zacierał 17 — Peter Simple t. II
257
setki tyrańskich postępków. Tak wszakże nie bywa w naszej marynarce z tyranami, którzy w dodatku są podli. Dla nich marynarze nie znają litości i narażą się na wszystkie represje grożące według regulaminu wojennego, byle tylko okazać im swoją pogardę. Obecny regulamin ograniczył do pewnego stopnia stosowanie tyranii, ale nie może przeszkodzić n i k c z e m n e m u tyranowi. Ten bowiem osiąga swój cel sposobami nie wpadającymi w oczy, mogącymi ujść uwagi przełożonych. Ucieka się do nędznych sztuczek, uśmiecha się, żeby móc zdradzić, i sam zakreśla sobie granice, by je później mieć na swoją obronę. Nigdy nie można go zdemaskować, chyba że zakwestionuje się jego odwagę, to jednak zdarza się rzadko, a nawet jeśli nastąpi, jest rzeczą bardzo trudną i niebezpieczną starać się to udowodnić. Można by mi postawić pytanie, dlaczego nie zszedłem z tego okrętu, zdając sobie sprawę z charakteru kapitana i wrogości, jaką ku mnie żywił. Odpowiem tylko, iż często o tym myśląc, omawiałem tę sprawę z kolegami, ci zaś przekonywali mnie, że należy zostać, a ja będąc pierwszym oficerem wiedziałem, że każda pomyślna operacja wojenna według wszelkiego prawdopodobieństwa może przynieść mi awans. Postanowiłem więc znosić cierpliwie wszystkie, jak mówią marynarze, szkwały i nie pozbyć się lekkomyśinite tej jedynej szansy uzyskania stopnia komandora.
Rozdział
LVU
Niezbyt przyjemne wiadomości z domu, chociaż m o g ą c e rozśmieszyć czytelnika — P r z y b y w a m y do P o r t s m o u t h , gdzie napot y k a m starą znajomą, panią Trotter — Płyniemy w k o n w o j u na Bałtyk
iW liście do mojej siostry Ellen opisałem dokładnie wszystko, co się wydarzyło, wspominając też o charaikterze kapiltana i o jego jawnej zażyłości z naszym stryjem. W odpowiedzi, jaką od niej otrzymałem, donosiła mi o dokonanym przez siebie odkryciu za pośrednictwem pewnej bardzo gadatliwej starej panny, że kapitan Hawkins jest synem z nieprawego łoża stryja i jednej damy, z którą zaprzyjaźnił się podczas siwej służby w wojsku. Natychmiast pojąłem, że to musi być prawda i że stryj wskazał mnie jako cel swojej zemsty, a kapitan Hawkins był zbyt oddanym i uległym synem, by mu nie być posłusznym. Stan zdrowia mego ojca nigdy dotąd nie przedstawiał się tak rozpaczliwie, ale w jego bzikach było coś bardzo komicznego. Raz ubzdurał sobie, iż jest osłem i ryczał przez cały tydzień, a starą pielęgniarkę tak kopnął w brzuch, że zwinęła się w kłębek jak jeż. To znów wbił sobie do głowy, że jest pompą i trzymał jedno ramię jako rurę wylotową, •zmuszając nieszczęsną opiekunkę, by ruszała całymi godzinami drugim do góry i na dół. Innym razem wyobraził sobie, że jest rodzącą kobietą i musiano dać mu silną dawkę kalomelu. 'T
259
Pożyczono sześcioletnie dziecko od sąsiadki j wmówiono mu, że je urodził. Był bardzo zadowolony, chociaż nowo narodzone dziecko było w płóciennych spodniach i w kurtce z trzema rzędami guzikó.w wielkości głowy cukru. Zawsze, powiedział, te guziki tak mocno kaleczyły mnie w bok. Faktem jest, że nazbierał się cały szereg pomysłów tego rodzaju, doprowadzając moją siostrę prawie do szaleństwa. Czasami jego fantazje pociągały za sobą znaczne wydatki, gdyż posyłał po architektów, zawierał umowy w sprawach budowli i tak dalej, wyobrażając sobie, że przyszedł do m a j ą t k u i tytułu po swoim bracie. A ponieważ to było prawdziwym podłożem jego choroby, więc zdarzało się często. Napisałem do biednej Ellen, dając jej najlepsze rady, na jakie mnie było stać. Tymczasem bryg był już gotów do wyjścia na morze i każdej chwili oczekiwaliśmy rozkazu wypłynięcia. Nie omieszkałem też napisać do 0'Briena, ale dzieląca nas odległość była tak duża, że nie mogłem spodziewać się od niego odpowiedzi może i w ciągu roku, myśląc ze smutkiem, jak bardzo brak mi jego porady. Otrzymane rozkazy kierowały nas do Portsmouth, gdzie mieliśmy dołączyć do konwoju zbierającego się pod opieką fregaty „Acasta"' i dwóch innych okrętów z przeznaczeniem na Bałtyk. Wyruszaliśmy bez żadnej przyjemności, nie m a j ą c też wielkiej nadziei na pieniężne zyski za pryzy. Nasz kapitan wystarczył, by każdy okręt zmienić w piekło, a nasza załoga z pewnymi, rzecz jasna, wyjątkami, składała się z buntowniczego i niepoprawnego zbiegowiska łotrów. Jakże inaczej dla nas oficerów przedstawiał się teraz bryg po stracie takiego kapitana jak 0'Brien i takiej wspaniałej załogi! Ale cóż można było na to poradzić? Nie pozostawało nam nic innego, jak wykonywać jak 260j
najlepiej, co do nas należało, z nadzieją na lepsze c?asy. Kot* był prawie codziennie w robocie i muszę przyznać, że na ogół zasłużenie. Choć czasami na doniesienie sierżanta piechoty morskiej było rzeczą pewną, że jakiś faworyzowany przeze mnie porządny marynarz będzie także nim obsłużony. Ten system przyjmowania meldunków bezpośrednio od niższych stopniem, zamiast ode mnie, jako pierwszego oficera, stał się tak nieznośny, że postanowiłem bez względu na ryzyko zaprotestować przeciwko temu. Okazja wkrótce się nadarzyła, gdy pewnego dnia kapitan rzekł zwracając się do mnie: — Panie Simple, jak mi wiadomo, miał pan w kuchni ogień po wczorajszym wieczornym capstrzyku. / — To prawda, panie kapitanie, że kazałem rozpalić pod kuchnią, ale czy wolno zapytać, do jakiego stopnia sprawa ta jest do uznania pierwszego oficera, a dalej, jak to się dzieje, że ktoś inny składa panu o mnie meldunek? Za przestrzeganie na tym okręcie dyscypliny po myśli pańskich wskazań ja jestem odpowiedzialny i wszystkie meldunki powinny przechodzić przeze mnie, nie mogę więc zrozumieć, na jakiej podstawie pozwala pan, by szły inną drogą. — Moim okrętem ja dowodzę i pod tym względem postąpię tak, jak uznam za stosowne. Gdy będę miał oficerów, którym można zaufać, prawdopodobnie będę wówczas przyjmował ich meldunki. — Jeżeli istnieje w moim postępowaniu coś wskazującego na to, że jestem niekompetentny lub niegodny zaufania, będę zobowiązany panu kapitanowi, jeśli przede wszystkim mnie to • Kot — w żargonie m a r y n a r s k i m dyscyplina o dziewięciu biczach.
281j
wytknie, a następnie odda pod sąd wojenny, -gdybym zaniechał poprawy. — Nie należę do ludzi szaf u jących sądem wojennym — odparł. — Ale też nie pozwolę, by jakiś niższej rangi oficer dyktował mi, co mam robić, proszę więc trzymać język za zębami. Sierżant, jako szef żandarmerii okrętowej, ma obowiązek meldowania mi o wszystkich uchybieniach rozkazom wydanym przeze mnie dla przestrzegania dyscypliny na tym okręcie. — Zgadza się, panie kapitanie, ale według zwyczaju panującego w marynarce powinno się to dziać za pośrednictwem pierwszego oficera. — Wolę otrzymywać je bezpośrednio, mój panie. Jest mniej sposobności do ich zniekształcenia. — Dziękuję panu, kapitanie Hawkins, za uznanie. — Kapitan odszedł bez słowa odpowiedzi i wkrótce p o t f m udał się do siebie. Gdy tylko znikł, Swinburne stanął przy mnie. — Ano jak słyszę, panie Simple, mamy iść na Bałtyk. Dlaczego nie kazano nam dołączyć do konwoju pod Yarmouth, zamiast pchać się tyle drogi do Portsmouth? Przy tym wietrze będziemy tam jutro. — Przypuszczam, że konwój jeszcze się nie zebrał. A niech pan pamięta, że nie brak na Kanale francuskich korsarzy. — To fakt, panie poruczniku. — Swinburne, a kiedy był pan na Bałtyku? — To było ma tym starym „St George'u", takim prawdziwym starym dziewięćdziesięcioośmiodziałowcu, co to żegluje jak stóg siana, jędrną milę naprzód, a trzy mile d r y f u na zawietrzną. Na miły Bóg, panie Simple, cały Kattegat nie był dość dla niego szeroki, ale mimo wszystko był ito wcale wygodny statek, -wyjąwszy wypadek gdy miał brzeg po zawietrznej, zawsze więc omijaliśmy ląd z daleka. Ale teraz z innej 262j
beczki, panie Simple. Czy pan sobie przypomina, jak na Barbados gniewał się pan za to, że nie wsypałem ludzi, którzy „ssali małpę"? — Doskonale pamiętam. — Otóż wtedy uważałem, że sypać jest nieuczciwie, gdyż byłem jednym z nich. Ale teraz będąc czymś w rodzaju oficera powiem panu, że jak tylko znajdziemy się w Karlskronie, to tam też jest sposób na „possanie małpy", o którym jako pierwszy oficer lepiej żeby pan wiedział, mając do czynienia z takim dziwacznym kapitanem. Na tym sitarym „St George'u" mieliśmy jednego wieczora siedemdziesięciu zalanych, a pierwszy oficer żadnym sposobem nie umiał wykryć, jak się to stało. — Koniecznie musi mi pan zdradzić ten sekret. — Proszę bardzo. Zna pan ten sławny środek na wszelkie zacięcia i rany zwany balsamem. — Czy to ten ryski balsam? — Ten sam. No więc wszystkie łódki przekupniów przywiozą go na sprzedaż, jak to nam zrobiły na „St George'u". To diablo dobry środek na rany, jak mi mówiono, ale i jako napitek nie taki zły, a wcale mocny. Więc my, panie Simple, stosowaliśmy go w e w n ę t r z n i e i pierwszy oficer nigdy na to nie wpadł. — Jak to, więc wszyscy popiliście się ryskim balsamem? — Wszyscy ci, którym się udało, więc ja tylko pana uprzedzam. — Jestem panu mocno zobowiązany, Swinburne, faktycznie, nigdy bym tego nie podejrzewał. Zdaje mi się, że marynarze potrafią wszystkim się upić. Następnego dnia zakotwiczywszy w Spithead znaleźliśmy konwój gotowy do wyjścia na morze. Kapitan udał się na ląd, by zameldować się admirałowi, a nasz bryg, jak zwykle, otoczyły 263j
łódki przekupniów i przewoźników, pełne ludzi chcących dostać się na okręt. Ponieważ na tej placówce w Portsmouth nie znano nas, a my też nie mieliśmy żadnych znajomości, wszystkie więc przekupki chciały zaopatrywać okręt, a że to zależy od pierwszego oficera, nie dają mu spokoju, zanim nie poweźmie decyzji. Wszyscy przez burtę podali zaświadczenia dobrej obsługi, wystawione przez innych oficerów, a ja przeglądałem przy kabestanie te opinie oprawione jak książki. W drugiej książce uderzyło mnie jedno nazwisko, należące do jakiejś pani Trotter, więc z ciekawości podszedłem do trapu, by sprawdzić, czy to ta sama osoba, która tak dbała o moje koszule, gdy byłem jeszcze młodziakiem. Gdy przyglądałem się łodziom, jakiś głos zawołał: — O, panie Simple, czy zapomniał pan starych przyjaciół? Czy nie przypomina pan sobie pani Trotter? Istotnie nie poznałem jej. Bardzo utyła i chociaż posunęła się w latach, była przystojniejszą kobietą, niż gdy ją pierwszy raz zobaczyłem, bo wyglądała teraz żdrowo i świeżo. — Faktycznie, z trudem panią poznałem, pani Trotter. — Tyle mam panu do opowiadania, panie Simple — rzekła wdrapując się po burcie i każąc swemu człowiekowi wnieść za sobą przywiezione rzeczy, jak gdyby żadne pozwolenie nie było potrzebne. Nie sprzeciwiałem się temu, nie znając innych przekupniów, a jeśli chodzi o uczciwość, to mniej więcej wszyscy byli tyle samo warci. Tak więc na podstawie starej znajomości pani Trotter została dopuszczona. — No, popatrzcie tylko państwo — wołała nie mogąc tchu złapać po wspinaczce na burtę okrętu — jaki z pana wyrósł mężczyzna... i do tego jaki przystojny! O mój Boże, czuję się taka sta264j
ra patrząc na pana i przypominając go sobie jako młodego Ghłopaczka, którym opiekowałam się w kokpicie. Nie uważa pan, że wyglądam bardzo staro i brzydko, panie Simple? — mówiła uśmiechając się i krygując. — Wręcz przeciwnie, pani Trotter, uważam, iż trzyma się pani znakomicie. A jak się miewa pani mąż? — Ach, panie Simple, biedny kochany pan Trotter odszedł z tego świata... Nie dziwota, przy tym jego piciu, kochaniu się we mnie i zazdrości... (przypomina pan sobie, jaki był zazdrosny?) — wszystko to wycieńczyło go do reszty. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, do czego przywykł, po tych jego powozach i psach, doprowadzony do tego, że widział swoją żonę, jak stała się p r z e k u p k ą . To musiało złamać serce memu nieszczęsnemu biedakowi! Ale, panie Simple, jestem od tego czasu znacznie szczęśliwsza, gdyż już znieść nie mogłam jego ciągłej irytacji. Wielki Boże, a jaki był zazdrosny... zupełnie bez powodu, o nic! Czy nie potrzebujesz pan świeżego mięsa do mesy oficerskiej? Mam ładną kulkę baranią na łódce i trochę mleka do herbaty. — Proszę pamiętać, pani Trotter, że nie przepuszczę ani kropli alkoholu, gdyby pani chciała wnieść go na okręt. — Wielki Boże, panie Simple, jak pan może myśleć coś podobnego? To prawda, że ci prości ludzie robią to, ale zważ pan towarzystwo, w jakim ja przebywałam, i sfery, w jakich się obracałam. Poza tym musi pan sobie przypomnieć, że nigdy oprócz wody niczego nie piłam. Nie bardzo mogłem się z tym zgodzić, ale nie sprzeciwiałem się jej. — Czy nie zechciałbyś pan poczytać tutejszej gazety, panie Simple' — pytała wydobywając z kieszeni egzemplarz dziennika wychodzącego 265j
W Portsmouth. — Wiem, że panowie przepadają za nowinkami, a biedny Trotter nie ruszył się od śniadania nie skończywszy swojej codziennej gazety, no ale wtedy żyliśmy w całkiem innych warunkach. A może ma pan jaką bieliznę do prania, panie Simple, albo inni panowie? — Niestety, brak czasu na to, bo wkrótce ruszamy — odparłem. — Odpływam^ razem z konwojem. — Co też pan mówi! — krzyknęła pani Trotter, a przeszedłszy do luku zawołała Billa, swego człowieka, i słyszałem, jak dawała mu instrukcje, by niczego nie sprzedawał na kredyt, co oczywiście było następstwem otrzymanej wiadomości o naszym natychmiastowym odejściu. — Przepraszam pana, panie Simple, ale chciałam powiedzieć tylko swemu totumfackiemu, żeby posłał po pańskiego stewarda dla dostarczenia mu wszystkiego w najlepszym gatunku i by zachował trochę mleka dla mesy oficerskiej. — Muszę panią przeprosić, pani Trotter, że jestem zmuszony odejść do swoich obowiązków. Pani Trotter dygnęła i zeszła na dół po głównym trapie, by zająć się s w o i m i o b o w i ą zk a m i, więc rozstaliśmy się. Pdwiedziano mi, że zrobiła bardzo dobry interes, gdyż umiała podejść do oficerów i potrafiła stać się dla nich użyteczną. Od sześciu lat trudniła się handlem na łodzi i zarobiła dużo pieniędzy. Co więcej, słyszałem, ż e jeżeli jakiś p i e r w s z y o f i c e r potrzebował czterdziestu czy pięćdziesięciu funtów, mógł zawsze liczyć na pożyczkę u pani Trotter, która dawała ją na słowo nie żądając skryptu dłużnego. Kapitan po obiedzie u admirała przyszedł wieczorem na okręt i wydał dyspozycje, by 266
o świcie wszystko było gotowe do odcumowania i wybrania do pionu liny kotwicznej. 0 wschodzie słońca dano na fregacie sygnał 1 przed godziną dwunastą wszyscy zdjąwszy się z kotwicy mijaliśmy już St Helen's mając pomyślny wiatr. Eskorta składała się z następujących okrętów wojennych: fregaty „Acasta", dwudziestodziałowego slupu „Isis", osiemnastodziałowego „Reindeer" i naszego brygu. Konwój zaś wynosił prawie dwieście statków. Mimo pomyślnego wiatru i gładkiego morza potrzebowaliśmy przeszło tygodnia, by dobrnąć do latarni Anholt, a to wskutek marnego żeglowania i nieuwagi ze strony wielu statków należących do konwoju. Bezustannie zajęci byliśmy powtarzaniem sygnałów, strzelaniem na alarm z dział, a często odsyłano nas do tyłu, by podholować maruderów. W końcu minęliśmy latarnię morską Anholt przy lekkim wietrze, a następnego ranka mogliśmy wyraźnie rozróżnić ląd po obydwu burtach.
Rozdział
LVIII
J a k przeszliśmy S u n d i co się t a m w y d a r z y ł o — K a p i t a n z n ó w podsłuchał m o ją rozmowę ze Swinburnem
Stałem na skrzyni z flagami sygnałowymi, przeliczając statki konwoju, gdy podszedł do mnie Swinburne. — Jest pewna różnica między tą częścią świata a Indiami Zachodnimi, panie Simple — zauważył. — Te czarne skały i świerkowe lasy wcale nie przypominają błękitnych gór Jamajki ani palm kokosowych kołysanych morską bryzą. — To prawda, Swinburne — odparłem. — Tutaj będziemy mieli częste flauty i nie będziemy dyszeć od upałów, ale może nam być gorąco, jak się do nas dobiorą kanonierki, bo możesz pan być pewny, że jak tylko wiatr oklapnie, wyskoczą zza każdego zakrętu i zakamarka, przyczyniając nam niemało kłopotu. — Pływał pan już tędy w konwoju, Swinburne? — Rozumie się, że pływałem, i widziałem tut a j kawał ostrej roboty, i to takiej, jaka wcale nie byłaby w smak naszemu kapitanowi. — Swinburne, bardzo proszę zachować wszelkie uwagi na temat kapitana dla siebie. Proszę sobie przypomnieć, jak to było ostatnim razem. Moim obowiązkiem jest nie słuchać tego, 268
— Raczej, panie Simple, należałoby o nich zameldować — rzekł kapitan Hawkins, który podszedł do nas na palcach i podsłuchał nasz$ rozmowę. — W tym wypadku nie zachodziła potrzeba meldowania, sir — odparłem — bo pan sam wszystko słyszał. — Słyszałem, mój panie — odrzekł — i nie zapomnę w a m tej rozmowy. Na to odwróciłem się ku dziobowi, a Swinburne już przedtem się wycofał, usłyszawszy głos kapitana. — Ile widać żagli? — spytał kapitan. — Sto sześćdziesiąt trzy, sir — odparłem. — „Acasta" daje sygnał, by konwój się skupił — zameldował wachtowy podchorąży. Fowtórzyliśmy ten sygnał, a kapitan zszedł do siebie. Szliśmy z prędkością jakichś czterech węzłów przy bardzo spokojnym morzu, a z pokładu ledwie widoczna była latarnia morska w Anholt, odległa na jakieś dwadzieścia mil w namiarze północno-północny zachód. Byliśmy więc bliziutko wejścia na Sund, który, jak czytelnikowi zapewne wiadomo, jest wąską cieśniną prowadzącą na Morze Bałtyckie. Płynęliśmy naprzód, a cały konwój za nami, niektóre zaś jego statki były od nas na osiem czy dziesięć mil za rufą i znaleźliśmy się już daleko w Sundzie, gdy wiatr zaczął przycichać, aż nastała kompletna cisza, a dzioby statków ułożyły się w różne kierunki kompasu. Moja wachta prawie się już kończyła, gdy podchorąży obserwujący przez lunetę brzeg od strony Kopenhagi zameldował, że trzy kanonierki wynurzyły się zza cypla. Przyjrzawszy się im zszedłem, by zameldować o nich kapitanowi. Gdy wróciłem na pokład, oznajmiono, iż przybywa ich więcej, aż naliczyliśmy dziesięć, w 269
tym dwa duże statki, zwane pramy*. Kapitan przyszedł na pokład, więc złożyłem mu o tym meldunek. Podnieśliśmy sygnał o dojrzeniu nieprzyjaciela, na co „Acasta" odpowiedziała. Jednostki nieprzyjacielskie podzieliły się, sześć z nich idąc wzdłuż brzegu zachodziły konwój od tyłu, a cztery kierowały się wprost na bryg. „Acasta" podniosła teraz sygnał tej treści: „Łodzie obsadzić, uzbroić i trzymać w pogotowiu". Opuściliśmy na wodę naszą pinkę, a inne okręty wojenne uczyniły to samo. Po upływie kwadransa kanonierki otworzyły ogień swoimi długimi trzydziestodwufuntówikami i pierwszy ich strzał przeszedł przed burtą naszego brygu tuż za pachołkami na dziobie, na szczęście nie raniąc nikogo. Odwróciłem się, by spojrzeć na kapitana. Był blady jak papier. Nasze oczy się spotkały, cofnął się więc ku rufie, a tam napotkał wzrok Swinburne'a bacznie w niego utkwiony, wtedy przeszedł na drugą stronę pokładu. Następny strzał rozorał wodę blisko nas, a odbiwszy się od niej rykoszetem przebił siatki na hamaki, wyrwał dwa hamaki rzucając je na rufówkę. W tej właśnie chwili „Acasta" podała nam flagowym kodem sygnał, że mamy wysłać pinkę i kuter na pomoc statkom idącym na końcu konwoju. Były też sygnały dla „Isiis" i „Reindeera". Zameldowałem o sygnale dla nas, pytając, kito ma objąć komendę. — Pan, panie Simple, weźmie pinkę i rozkaże panu Swinburne'owi, by obsadził kuter. — Jak to pan Swinburne, sir? — rzekłem. — Nasz bryg najprawdopodobniej wkrótce zostanie zaatakowany, więc on jako dowódca artylerii będzie tu potrzebny. — To niech jedzie pan Hilton. Dobosze niech biją na alarm bojowy. Gdzie jest pan Webster? * Prani (duń.) — płaskodenny statek (prom).
270j
Drugi oficer był tuż obok i otrzymał rozkaz zastąpienia mnie w obowiązkach podczas mojej nieobecności. Wskoczywszy do pinki odbiłem, a że łodzie z „Acasty" i z innych okrętów wiosłowały w tym samym kierunku, dołączyłem do nich. Właśnie kanonierki otworzyły ogień na statki znajdujące się na końcu konwoju, śpiesząc je zdobyć i w tym celu rodzieliwszy się na dwie części popłynęły ku różnym odcinkom konwoju. Po pół godzinie znaleźliśmy się w zasięgu strzału armatniego najbliższej z nich, tej, która skierowała na nas swój ogień, ale porucznik z „Acasty", dowodzący całością, kazał nam jakiś czas leżeć na wiosłach, zanim nie podzieli wszystkiego na trzy oddziały po cztery łodzie, z poleceniem, by każdy z nich przeciwstawił się dwom kanonierkom, udając się do ostatniego statku konwoju i zabezpieczając się, o ile to możliwe, przed ogniem pozostając po jego zawietrznej i w gotowości wzięcia kanonierek abordażem, jeśliby któraś z nich się zbliżyła, by zdobyć jakiś nasz statek. To było dobre zarządzenie i mnie dostało się dowództwo jednego oddziału, gdyż ani z „Isis", ani z „Reindeera" nie wyznaczono żadnego z pierwszych oficerów, a gdy się dowiedziałem, którą partię kanonierek mam zaatakować, powiosłowałem w tym kierunku. Tymczasem zauważyłem, że dwa pramy i dwie kanonierki pozostające z tyłu za nami i strzelające do „Racehorse'a" również się rozdzieliły i jeden pram zaatakował „Acastę", kanonierki zaczęły obrabiać „Isis", drugi zaś wdał się w bój z „Rattlesnakiem" i „Reindeerem". Zrównał się z nami, pozostając w odległości około pół mili, tak że nie mógł odpowiadać skutecznym ogniem ani •sam doznać poważniejszych szkód. W najgorszych opałach znalazł się „Rattlesnake", ponie271
waż cały ogień z pramu był głównie na niego skierowany. Odległość obrana przez nieprzyjaciela pozostawała w zasięgu dział fregaty, ale inne okręty mające zaledwie po dwa długie działa mogły odpowiadać na ogień tylko nimi, gdyż ich karonady były bezużyteczne. Jeden z pramów miał dziesięć dział, a drugi osiem. Ten od tyłu atakował „Rattlesnake'a" i strzelanina szła żywa, szczególnie między „Acastą" a nieprzyjacielem. Po kwadransie przybyłem wraz ze swym oddziałem do tego statku, który był najbliżej nieprzyjaciela. Był duży, zbudowano go w Sunderland. Kanonierki, znajdujące się od niego na ćwierć mili, zbliżały się co siły w wiosłach, a skoro tylko spostrzegły nas bliżej, skierowały na nas swój ogień, jednakże mało skuteczny, z wyjątkiem ostatniego wystrzału, oddanego ze względu na bliską odległość kartaczem. Strzał był krótki, ale jakaś kulka traliła jednego z dziobowych na pince, urywając mu trzy palce prawej ręki, w której trzymał wiosło. Zanim mogli wystrzelić ponownie, byliśmy już przy statku, pod osłoną jego burty, ukryci przed nieprzyjacielem. Moja łódź była jedyną mającą działo, kazałem więc je nabić, a przeczekawszy strzały kanonierek wysunąłem się zza statku i oddawszy do nich strzał znowu wycofałem się w ukrycie, by działo naładować. To trwało jakiś czas, a nieprzyjaciel się nie zbliżał, lecz zaczął ostrzeliwać osłaniający nas statek. W końcu jego kapitan wychyliwszy się za burtę rzekł do mnie: — Słuchaj, dowcipnisiu, tc ma się nazywać, że d aj e s z m i p o m o c ? Byłem w lepszej sytuacji, zanim tu się zjawiłeś. Przedtem dostawałem tylko swoją porcję nieprzyjacielskiego ognia, teraz po twoim przybyciu wszystko dostaje się mnie. Podziurawiony jestem jak sito i już straciłem czterech ludzi. Możebyś tak nam trochę 272j
pofolgował i przesunął się za ten statek, który stoi przede mną. Ja scbie dam jakoś radę. Uważając to żądanie za całkiem rozsądne postąpiłem zgodnie z jego życzeniem, gdyż w ten sposób mogłem zbliżyć się do nieprzyjaciela i być gotowy do obrony w razie ataku. Miałem kategoryczny rozkaz nie próbować abordażu z tak małą siłą (cztery łodzie miały razem czterdziestu ludzi, a jedna kanonierka co najmniej siedemdziesięciu), wyjąwszy zbliżanie się nieprzyjaciela w celu zdobycia któregoś ze statków, a wówczas miałem ważyć się na każde ryzyko. Podciągnąłem się do następnego statku, którym był wielki bryg, i skoro tylko znaleźliśmy się przy burcie, jego kapitan rzekł: — Widzę, co się tu święci, więc zostawiam wam mój statek i zaopiekujcie się nim. Nie ma sensu tracić ludzi albo samemu oberwać po łbie. — W porządku. Nic lepszego nie może pan zrobić, ale i my też nie. Opuścił swoją łódź na wodę i zająwszy w niej miejsce wraz ze swymi ludźmi powiosłowai do innego statku i zatrzymał się za nim, gotów wrócić, gdy tylko zerwie się jakiś wiaterek. Jak można było oczekiwać, kanonierki skierowały swój ogień na opuszczony statek, za którym stała nasza łódź, i w ten sposób trwała strzelanina w naszym sektorze aż do zmierzchu, kanonierki nie chciały się zbliżać, a my mieliśmy zakaz wypływania ku nim i atakowania. Zapadł zmrok, bez księżyca, toteż efekty świetlne były wspaniałe. Z odległości dochodził odgłos kanonady fregaty i innych okrętów, której odpowiadały pramy i kanonierki, wzmocnione jeszcze sześcioma, jak się później dowiedzieliśmy. Jaskrawe błyski strzałów armatnich odbijały się w wodzie gładkiej jak lustro. Ciemne sylwetki licznych statków konwoju z żaglami 18 — Peter Simple t. II
273
zwisającymi z masztów, nagle wyraźnie widoczne w momencie odpalania dział w ich kierunku, znikały potem równie nagłe, podczas gdy inne ukazywały się na króciutką chwilę. Ryk ciężkich dział znajdujących się na wprost nas, trzask belek w kadłubie brygu, który trafiano za każdym strzałem, a często dziurawiono na wylot, świst przelatujących pocisków — wszystko to podczas tej ciemnej, lecz czystej nocy przy gwiazdach, które migocąc jak gdyby spoglądały na nas, tworzyło interesujące, ale i okropne widowisko. Wkrótce jednak spostrzegłem, że po każdym strzale kanonierki podchodzą coraz bliżej, toteż strzelałem teraz tylko kartaczami, czekając na błyski ich ognia, by określić kierunek. W Ikońcu rozpoznałem ich długie, nisko osadzone kadłuby oddalone od nas nie dalej jak qa dwa kable i widziałem ich wiosła wyłaniające się z wody. Było rzeczą jasną, że zbliżają się, by przejść do abordażu, postanowiłem więc w miarę możności uprzedzić ich. Oddawszy strzał przed bryg, całą siłą powiosłowałem wszystkimi łodziami ku jego rufie, gdzie po wydaniu rozkazów moim oficerom leżeliśmy na wiosłach w pełnej gotowości. Kanonierki, znajdujące się od siebie w mniej więcej półkablowych odstępach, posuwały się naprzód i gdy zbliżyły się do nas na tę samą odległość, dałem ludziom rozkaz, by ruszyli naprzód. Postanowiłem całą swoją siłą uderzyć na najbliższą łódź i za pół minuty nasze dzioby wparły się między ich wiosła, które uchwyciliśmy, aby siłą utorować sobie drogę do ich burty. Duńczycy stawiali nam zdecydowany opór. Trzykrotnie dostawaliśmy się na ich pokład i trzy razy odrzucano nas z powrotem do łodzi. W końcu uzyskaliśmy już dość mocną pozycję i stopniowo wypychaliśmy ich ku przodowi, gdy biegnąc po nadburciu, aby wysunąć się przed 274j
swoich ludzi, otrzymałem w ramię kolbą muszkietu cios, który zwalił mnie za burtę. Upadłem między wiosłami i znalazłem się pod dnem statku. Wypłynąłem przy rufie, ale byłem tak wstrząśnięty gwałtownością uderzenia, że jakiś czas byłem zupełnie zamroczony. Miałem jednak na tyle siły, by utrzymać się na wodzie i płynąć, jak się okazało, od statku, aż uderzyłem o wiosło, jakie wypadło za burtę. Ono zatrzymało mnie i tak stopniowo przyszedłem do siebie. Głośny huk bliskiego wystrzału z armaty zaskoczył mnie i dostrzegłem, że pochodził z kanonierki, na którą wdarłem się abordażem, i że jej dziób obrócony jest w kierunku innej kanonierki. Po tym i po zgiełku przy wiosłowaniu poznałem, że moim ludziom udało się ją zdobyć. Krzyczałem do nich, ale mnie nie słyszeli, i wkrótce straciłem kanonierkę z oczu. Wypaliło znów jakieś działo, to z tej drugiej kanonierki, wycofującej się, a ja dostrzegłem, że idzie w kierunku lądu, bo mijała mnie nie dalej niż o dwadzieścia jardów. Trzymając się mocno rękami wiosła oddalałem się od wybrzeża w kierunku naszego konwoju. Lekki wiatr zmarszczył wodę, wiedziałem więc, że nie m a m czasu do stracenia. Po jakichś pięciu minutach usłyszałem plusk wioseł i zobaczyłem mijającą mnie łódź. Krzyknąłem z całej siły — usłyszano mnie, nie żałowano wioseł — krzyknąłem znowu, łódź podpłynęła i wciągnięto mnie do niej. Był to dowódca owego brygu, który widząc jedną kanonierkę zdobytą, a drugą wycofującą się szukał swego statku albo, jak mówił, tego, co po nim zostało. Wkrótce ujrzeliśmy go, ale mimo że dość postrzelany, nigdzie poniżej linii wodnej nie był uszkodzony. Po godzinie wiał już silny wiatr, kanonada zupełnie ucichła, toteż po naprawie18*
275
niu uszkodzeń na tyle, by postawić żagle, kontynuowaliśmy nasz rejs przez Sund. Tutaj należałoby może opowiedzieć o przebiegu bitwy. Jeden oddział kanonierek wycofał się od razu, gdy został zaatakowany przez łodzie. Inne kanonierki odparły nasze łodzie zabijając wiele ludzi, ale ponosząc tak duże straty, że się wycofały bez żadnych zdobyczy. „Acasta" miała czterech zabitych i siedmiu rannych, „Isis" trzech rannych, „Reindeer" nie poniósł strat, „Rattlesnake" zaś stracił sześciu ludzi, miał dwóch rannych, w tym kapitana, ale o tym będę mówił później. Przekonałem się, że otrzymany przeze mnie cios nie wyrządził mi wielkiej krzywdy, przez tydzień miałem sztywne ramię i bardzo posiniaczone, lecz nic więcej. Padając za burtę uderzyłem się o wiosło i naderwałem sobie ucho prawie do połowy. Kapitan brygu dół mi sucbą odzież i po paru godzinach smacznie spałem, mając nadzieję dostać się na swój okręt następnggo dnia. Tu jednak spotkało mnie rozczarowanie, gdyż wiał pomyślny wiatr i wyszliśmy już 2 Sundu, ale byliśmy tak daleko w tyle konwoju, że żadnego okrętu wojennego idącego przed nami nie było widać. Ubrawszy się wyszedłem na pokład i od razu zobaczyłem, że mało miałem widoków na to, by dostać się na swój bryg, nim znajdziemy się w Karlskronie, tak też się stałe. Około dziesiątej wiatr zamarł zupełnie, a potem mieliśmy lekkie wiaterki z różnych kierunków, upłynęło więc sześć dni, zanim rzuciliśmy kotwicę, a wszystkie statki z konwoju były już na miejscu przed nami.
Rozdział
LIX
Nieboszczyk uczestniczy w licytacji swoi c h r z e c z y i k a ż e ją w s t r z y m a ć — O j e d n e g o za d u ż o — P i o t r z p o w r o t e m w s w o j e j skórze — K a p i t a n H a w k i n s z czys t e j p r z y j a ź n i i n t e r e s u j e się p a p i e r a m i Piotra — Kategoryczny zakaz dopuszczania b a l s a m u ryskiego jako l e k a r s t wa dla załogi
Skoro tylko zwinięto żagle, podziękowałem kapitanowi statku za jego uprzejmość i poprosiłem o łódź. Wydał rozkaz, by przydzielić na nią wioślarzy, i rzekł: — Jakże miło będzie pańskiemu kapitanowi znów pana oglądać. — Miałem co do tego poważne wątpliwości. Uścisnęliśmy sobie ręce i odpłynąłem na „Rattlesnake'a", znajdującego się w odległości dwóch kabli za naszą rufą. Byłem w mundurowej kurtce, kiedy opuszczałem bryg służbowo, a wracałem w łodzi statku handlowego bez zwrócenia na siebie uwagi. Okoliczności tak się złożyły, że nikt nie stał na oku, wszedłem więc po burcie nie zauważony. Załoga i oficerowie zgromadzeni byli na rufówce, biorąc udział w licytacji rzeczy po poległych, odbywającej się przed masztem. Oczy wszystkich skierowane były na demonstrowane przez stewarda intendenta sześć par nankinowych spodni, w których rozpoznałem moje własne. — Dziewięć szylingów za sześć par nankinowych spodni! — krzyczał steward. — No, chłopaki, przecież one są więcej warte — zauważył kapitan, który wydawał się być bardzo żartobliwym nastroju. — Lepiej być 37)7
274j w jego spodniach niż w jego skórze. — Na taką brutalną uwagę zapadła chwilowo kompletna cisza. — No dobrze, już dobrze, niech steward je sprzeda. Można by myśleć, że jak się naciągnie jego spodnie, będzie się miało takiego samego stracha jak on — mówił kapitan, śmiejąc się. — Hańba! — rozległ się okrzyk jednego czy dwóch oficerów, ja zaś rozpoznałem głos Swinburne^. — Raczej gdyby nałożono pańskie spodnie! — krzyknąłem głośno, ogromnie oburzony. Wszyscy drgnęli i odwrócili się, a kapitan aż się zatoczył i oparł na karonadzie. — Mam zaszczyt zameldować swój powrót na okręt, sir — rzekłem. — Hurra, chłopcy! Wznieśmy trzykrotny okrzyk za zdrowie pana Simple'a! — zawołał Swinburne. Marynarze ochoczo odpowiedzieli na to wezwanie, a kapitan spojrzawszy na mnie szybko i bez słowa wycofał się do swojej kabiny. Gdy schodził, zauważyłem, że rękę miał na temblaku. Podziękowałem załodze za jej miłe dla mnie uczucia i uścisnąłem ręce Thompsona i Webstera, gorąco gratulujących mi powrotu, a następnie poczciwemu Swinburne'owi, który potrząsając moją ręką mało mi jej nie urwał, sprawiając mi taki ból w barku, że omal nie krzyknąłem, i wszystkim tym, którzy wyciągali do mnie prawice. Wstrzymałem dalszą sprzedaż moich rzeczy, która na szczęście dopiero się rozpoczęła, i wszystko w porządku zostało mi zwrócone. Thompson zawiadomił kapitana, że zna adres mego ojca i mógłby zaopiekować się moimi rzeczami, a następnie odesłać je do domu, ale kapitan na to nie zezwolił. Po krótkiej chwili otrzymałem list od kapitana z żądaniem, abym na piśmie złożył relą-
cję, w jaki sposób wymknąłem się z opresji, by mógł złożyć meldunek najstarszemu rangą oficerowi dowodzącemu zespołem. Zszedłszy do siebie zastałem tam osobnika z bardzo smętną miną, a był to podchorąży z „Acasty", który zdał egzamin na porucznika, ale nie otrzymał jeszcze nominacji i został teraz wyznaczony tymczasowo na moje miejsce. Podszedłszy do biurka przekonałem się, że brak jest dwóch bardzo ważnych rzeczy, a to mego rejestru prywatnych listów, zawierającego ich kopie, i mego dziennika, w którym zapisywałem wszystkie wydarzenia i na podstawie którego została opracowana niniejsza opowieść. Zapytywani w tej sprawie koledzy oświadczyli, że do mego biurka nikt nie zaglądał, z wyjątkiem kapitana, i tylko on, oczywiście, przywłaszczył sobie te ważne dokumenty. Napisałem więc krótkie sprawozdanie z opisem wszystkiego, co się stało, a jednocześnie wystosowałem oficjalne pismo do kapitana z żądaniem, by zwrócił moją prywatną własność: rejestr listów i prywatny dziennik, znajdujące się w jego posiadaniu. Kapitan natychmiast po otrzymaniu obydwóch moich pism przysłał rozkaz, żeby mu przygotowano łódź. Gdy została obsadzona załogą, udałem się do niego, by o tym zameldować, i wtedy zwróciłem się z zapytaniem, czy ma zamiar spełnić moje żądanie. Oświadczywszy, że tego nie uczyni, wyszedł na pokład i opuścił okręt, udając się do oficera dowodzącego zespołem. Wobec takiego obrotu sprawy postanowiłem natychmiast napisać do kapitana „Acasty" meldunek o postępowaniu kapitana Hawkinsa i poprosić o interwencję. Uczyniłem to bezzwłocznie, a że łódź, która przywiozła mnie na okręt, jeszcze naszego brygu nie opuściła, wysłałem moje pismo za jej pośrednictwem polecając, by je dostarczono 279j
do rąk jednego z oficerów. List ten doręczono, zanim kapitan Hawkins odjechał, i dowódca „Acasty" pokazał mu go zapytując, czy zawarte w nim zarzuty są prawdziwe. Kapitan Hawkins oświadczył w odpowiedzi, że istotnie te papiery zatrzymał i że ponieważ zawierają tak wiele buntowniczej treści i wyrażają tak wiele niezadowolenia, postanowił ich nie zwracać. — Na to nie mogę pozwolić — odpowiedział kapitan „Acasty", który doskonale znał charakter kapitana Hawkinsa. — Jeżeli przypadkowo znalazł się pan w posiadaniu jakichś osobistych tajemnic pana Simple'a, honor zakazuje panu robić z tego użytku, również nie może pan zatrzymywać żadnej własności, jaka do pana nie należy. — Jednakże kapitan Hawkins trwał przy swoim uporze i odmówił wydania mi tych papierów. % — Wobec tego, kapitanie Hawkins — rzekł dowódca „Acasty" — będzie pan łaskaw pozostać na moim pokładzie tak długo, aż nie wyjdę z kabiny. I kapitan „Acasty" wystosował na piśmie formalny rozkaz nakazujący kapitanowi Hawkinsowi oddanie j e m u wszystkich moich papierów będących w jego posiadaniu, a wyszedłszy ze swej kabiny złożył go w ręce kapitana Hawkinsa mówiąca — Oto rozkaz pańskiego przełożonego, sir. Niech się pan tylko ośmieli nie wykonać go. Gdyby pan się na to ważył, nałożę na pana areszt i postawię przed sądem wojennym. Mogę tylko wyrazić ubolewanie, że w ten sposób trzeba było zmusić kapitana królewskiej marynarki, by spełnił swój obowiązek jako dżentelmen i człowiek honoru. Kapitan Hawkins słysząc ten rozkaz i towarzyszące mu cierpkie uwagi przygryzł wargi. — Pańska łódź gotowa, sir — rzekł surowo dowódca „Acasty". Kapitan Hawkins wróciwszy 290
na pokład opieczętował księgi i odesłał je kapitanowi „Acasty", który z kolei skierował je do mnie, zaopatrzywszy urzędową pieczęcią „W służbie Jego Królewskiej Mości", zwracając tą samą łodzią, co je przywiozła. Publiczność powinna więc być wdzięczna dowódcy „Acasty" za te pamiętniki, gdyż właśnie je czyta. Od kolegów dowiedziałem się o wydarzeniach, jakie miały miejsce po moim opuszczeniu brygu. Ogień z pramu dał im się srodze we maki, a kapitan Hawkins został ugodzony kawałkiem relingu, który odstrzelono po moim odpłynięciu. Wprawdzie skóra była zaledwie draśnięta, kapitan jednak uznał za stosowne uważać się za ciężko rannego, a przekazawszy dowództwo porucznikowi Websterowi, pełniącemu funkcję drugiego oficera, udał się do swojej kabiny, gdzie pozostawał aż do końca bitwy. Gdy pan Webster zameldował o powrocie łodzi wraz ze zdobytą kanonierką i o mojej domniemanej śmierci, kapitan tak był tym uradowany, że zapomniawszy o ranie wybiegł na pokład i spacerował po nim zacierając ręce. W końcu spostrzegłszy, jak się zapomniał, zszedł do kabiny i wrócił już z ręką na temblaku. Następnego ranka udał się na pokład „Acasty", by złożyć meldunek dowodzącemu oficerowi, a wracając, przywiózł ze sobą tego zdegustowanego podchorążego jako ntego zastępcę. Stojąc na rufówce oświadczył, że gdybym nie poległ, zamierzał oddać mnie pod sąd wojenny i wyrzucić ze służby, gdyż istniało wiele zarzutów, wystarczających dla mej zguby, które zbierał od pierwszego dnia, gdy znalazłem się pod jego komendą, a teraz tak się da we znaki temu staremu łajdakowi działomistrzowi, że gorzko pożałuje spoufalania się ze mną. Wszystko to w zaufaniu powiedziane było chirurgowi, który, jak wspomniałem, był strasznym pochlebcą
W
i który powtórzył to nawigatorowi Thompsonowi, a ten z kolei mnie przekazał te informacje. Z tego wszystkiego jednak wynikała pewna korzyść, ta mianowicie, że teraz wiedziałem, jak sprawy stoją i czego mam się spodziewać. Podczas naszego krótkiego postoju w porcie pilnie baczyłem, by nie przywożono pod okręt balsamu ryskiego, i wszyscy ludzie byli trzeźwi. Otrzymaliśmy polecenie od dowódcy „Acasty" dołączenia do admirała, znajdującego się u wyspy Texel, zgodnie z rozkazem otrzymanym z Admiralicji, żeby wydzielić jedną jednostkę z eskadry. Wybrani zostaliśmy my w wyniku niechęci, jaką dowódca „Acasty" czuł do kapitana HaWkinsa.
Rozdział
LX
S t a r y przyjaciel w nowej skórze — Angielski dębczak wśród szwedzkich świerków — Na całym świecie człowiek jest tylko człowiekiem, ale w niektórych stronach czasem czymś więcej — Piotr dostaje burę za opieszałość, ale okazuje się, że ma tytuł na swoją obronę — Usprawiedliwiony
Znajdowaliśmy się w odległości około czterdziestu mil od portu, gdy dostrzeżono jakąś fregatę. Podnieśliśmy nasz sygnał rozpoznawczy, na co ona pokazawszy szwedzkie barwy odpadła parę rumbów od wiatru, by zbliżyć się do nas. (Byliśmy od niej w odległości jakichś dwóch mil, gdy wyostrzyła się dolnymi żaglami sprzątając swoje bramżagle. Gdy zbliżyliśmy się na dwa kable, ona legła w dryf. Uczyniliśmy to samo, a kapitan życzył sobie, żebym opuścił łódź, udał się na pokład fregaty, dowiedział się jej nazwy i kto nią dowodzi, oświadczając, że służymy pomocą, gdyby jej kapitan tego zażądał. Było to zgodne ze zwyczajami naszej marynarki, posłuszny więc rozkazom udałem się na nią. Przybywszy na pokład rufowy, zapytałem po francusku, czy jest ktoś mówiący tym językiem. Podszedł pierwszy oficer i zdjął kapelusz, ja zaś oświadczyłem, iż chcę się dowiedzieć, jak nazywa się fregata i jej kapitan, by wpisać to do naszego dziennika pokładowego, i ofiarowałem wszelkie usługi, jakich mogliśmy udzielić. Porucznik odpowiedział, że kapitan znajduje się na pokładzie, ale gdy się obejrza-
283j
łem, okazało się, iż zszedł już do siebie. — Poinformuję go o pańskich żądaniach, pojęcia nie miałem, że opuścił pokład. — Po czym pierwszy oficer odszedł, a ja wymieniłem kilka uprzejmych słów i nowinki z oficerami znajdującymi się na pokładzie, którzy robili wrażenie bardzo eleganckich dżentelmenów, nim pierwszy oficer zaprowadził mnie do kabiny kapitana. Zszedłem na dół — drzwi były otwarte — pierwszy oficer zaanonsowawszy mnie wyszedł z kabiny. Spojrzałem na kapitana siedzącego przy stole. Był to przystojny, tęgi mężczyzna, którego twarz zdobiła para dużych wąsów, a butonierkę dwie czy trzy orderowe wstążeczki. Wydawało mi się, że musiałem go już przedtem widzieć, nie mogłem jednak sobie przypomnieć kiedy. Z całą pewnością twarz ta była mi znajoma, ale skoro oficerowie na pokładzie poinformowali mnie, że kapitanem był hrabia Shucksen, to o takiej osobie nigdy nie słyszałem i pomyślałem, że pewnie się mylę. Zatem wygłosiłem do niego długie przemówienie po francusku, pełne uprzejmości, wraz z wszystkimi niezbędnymi dodatkami. Kapitan odwrócił się ku mnie, odjął rękę od czoła, zasłaniającą je, spojrzał mi prosto w twarz i rzekł: — Panie Simple, bardzo słabo znam francuski, ciągnij pan swoją gadkę w normalnej angielszczyźnie. — Drgnąłem. — Pańska twarz wydaje mi się znajoma, ale chyba się mylę?... — powiedziałem. — Nie, to niemożliwe... pan Ohuicks?! — Nie myli się pan, kochany panie Simple, to pański stary przyjaciel, bosman Chucks, i ma go pan przed sobą. Poznałem pana natychmiast, jak pan tylko wszedł na pokład, a bojąc się, by mnie pan od razu nie poznał i nie zdemaskował przed oficerami, wymknąłem się do kabiny.
m
Serdecznie uścisnęliśmy sobie ręce, a on prosił mnie siadać. — Ale przecież powiedziano mi na pokładzie — rzekłem — że fregatą dowodzi hrabia Shucksen. — To właśnie jest moja obecna ranga, kochany Piotrze — odparł. — A że nie ma pan czasu do stracenia, wszystko wyjaśnię. Wiem, że mogę polegać na pańskiej dyskrecji. Przypomina pan sobie, że zostawiliście mnie na statku korsarskim, jak obaj myśleliśmy, konającego, w kapitańskim mundurze z epoletami. Gdy nieprzyjacielskie łodzie nadpłynęły i pan opuścił statek, Duńczycy weszli na pokład i znaleźli mnie tam jeszcze dychającego, a domyślając się mojej rangi po mundurze, wnieśli mnie do łodzi i odpłynęli na ląd. Statek kaperski wkrótce potem zatonął, a wyglądało, że i ja długo nie pociągnę, ale w przeciągu kilku dni nastąpiła zmiana i poczułem się lepiej. Zapytano mnie o nazwisko, ja je podałem, ale oni to przedłużyli na Shucksen czy coś w tym guście. Jakimś cudem wyzdrowiałem kompletnie i w życiu nie czułem się lepiej niż teraz. Niemało byli dumni, że wzięli do niewoli brytyjskiego kapitana, a tak im się tylko zdawało, bo nigdy mnie nie pytano, jaki jest mój stopień. Po kilku tygodniach odesłano mnie do Danii, a wiozący mnie statek wpadłszy w sztorm u szwedzkich brzegów rozbił się niedaleko Karlskrony. Duńczycy byli wówczas stroną wojującą, sprzymierzoną z Rosjanami, wzięto ich więc do niewoli, ja natomiast zostałem uwolniony i traktowany z wielkimi honorami. Nie czułem się jednak zbyt dobrze, gdyż nie mówiłem ani po francusku, ani nie mogłem porozumiewać się ich językiem. Otrzymałem bardzo przyzwoite uposażenie i pozwolenie na odjazd do Anglii, gdy tylko będzie mi to dogadzało. 285j
Szwedzi w tym czasie prowadzili wojnę z Rosją, przysposobiaiąc do niej swoje okręty, ale, na litość boską, pojęcia nie mieli, jak się do tego zabrać. Przechadzając się po stoczni miałem rozrywkę z przyglądania się tej ich robocie, bo w całej swojej marynarce nie mieli trzydziestu ludzi, którzy by się na tym znali, i ani jednego, kto by to wszystko puścił w ruch. Wiesz pan, Piotrze, że nie lubię siedzieć bezczynnie, więc stopniowo doradzałem to jednemu, to drugiemu, aż zabrali się we właściwy sposób do roboty, a kapitanowie i oficerowie bardzo mi byli wdzięczni. W końcu wszyscy przychodzili do mnie i jeśli czegoś nic- mogli zrozumieć, pokazywałem im własnymi rękami, jak się to robi, tak że flota mogła iść na wystawę ze swoim takielunkiem. Dowodzący admirał bardzo był zadowolony, a ja zacząłem regularnie przychodzić do pracy, jakby mi za to płacono. W końcu zjawił się admirał z angielskim tłumaczem i zapytał mnie, czy bardzo mi zależy na powrocie do Anglii i czy nie wolałbym wstąpić do nich do służby. Od razu wiedziałem, o co im chodzi, odparłem więc, że nie mam w Anglii ani żony, ani dzieci i że ich k r a j bardzo mi się podoba, muszę jednak mieć czas do namysłu i wiedzieć, co mają mi do zaproponowania. Wróciłem do swego mieszkania i żeby pozostawić ich dłużej w stanie niepewności i oczekiwania, nie pokazywałem się w stoczni przez kilka dni. Wówczas admirał przysłał do mnie list, proponując dowództwo fregaty, jeśli wstąpię do ich marynarki. Oświadczyłem w odpowiedzi (wiedziałem, jak bardzo chcą mnie mieć), że zawsze bardziej wolę angielską fregatę niż szwedzką i że nie zgodzę się, jeśli nie mają mi nic więcej do zaoferowania, z wyraźnym zastrzeżeniem, że nigdy nie podniosę broni przeciwko swemu krajowi. Przeczekali tak tydzień, a następnie obie286j
cali m i nadanie tytułu h r a b i o w s k i e g o i dowództwo fregaty. Sam się pan może domyślić, Piotrze, że to mi bardzo odpowiadało, gdyż najgorętszym pragnieniem mego serca było zostać dżentelmenem. Wyraziłem zgodę, zrobiono mnie hrabią Shucksenem i dano mi pod komendę piękną dużą fregatę. Z całym zapałem zabrałem się wtedy do pracy, doglądając wyposażenia całej floty, i pokazałem im, czego Anglik potrafi dokonać. Wyszliśmy na morze i oczywiście wiadomo panu o naszych utarczkach z Rosjanami, a wynik nie przyniósł nam ujmy. Miałem szczęście odznaczyć się wymieniwszy kilka całoburtowych salw z rosyjskim dwupokładowcem i wychodząc z honorem. Po powrocie do portu dostałem ten order, a wyszedłszy potem na morze i zetknąwszy się z rosyjskim okrętem zdobyłem go, za co otrzymałem ten drugi. Od tego czasu cieszę się wielkim szacunkiem, a znając obecnie język, bardzo polubiłem tych ludzi. Będąc na lądzie często jestem przyjmowany u dworu i wiedz pan, Piotrze, jestem ż o n a t y ! — Z całego serca życzę panu mnóstwo radości, panie hrabio. — Tak, i to bardzo dobrze ożeniony, z hrabianką wysokiego rodu, spodziewam się też synka lub córeczki w najbliższym czasie. Jak pan widzi, Piotrze, jestem w końcu dżentelmenem, a co więcej, moje dzieci będą należeć do arystokracji po mieczu i po kądzieli. Kto byłby pomyślał, że to wszystko stało się tylko dlatego, ze wrzuciłem do łodzi kurtkę kapitana, zamiast swojej? A teraz, kochany panie Simple, skoro zwierzyłem się panu, nie muszę chyba dodawać, żebyś nie pisnął nikomu ani słowa. Nie mogą mi oczywiście zrobić wiele złego, ale zawsze trochę. Wprawdzie małaf' jest możliwość, bym napotkał kogoś, kto by mnie poznał w tym 287j
mundurze i z tymi wąsami, ale lepiej trzymać to wszystko w tajemnicy, do której dopuściłbym tylko 0'Briena i pana. — Mój drogi hrabie — odparłem — może pan być spokojny, że dochowam mu sekretu. Doszedł pan do tytułu wcześniej niż ja, a w każdym razie otrzymał go pan na honorowej drodze i szczerze życzę panu szczęścia. Chętnie gawędziłbym z panem jeszcze kilka dni, ale muszę wracać na okręt, gdyż pływam obecnie pod bardzo nieprzyjemnym kapitanem. Następnie w kilku słowach opowiedziałem, gdzie znajduje się teraz 0'Brien i kiedy się rozstaliśmy. Wyszliśmy na pokład, a hrabia Shucksen wziąwszy mnie pod ramię przedstawił swoim oficerom jako swego dawnego marynarskiego kolegę. — Mam nadzieję, że znów się spotkamy — oświadczyłem — aczkolwiek jest rzeczą mało prawdopodobną, by los tak zdarzył. — Kto wie? — rzekł. — Sam pan widzi, co los mi przyniósł. Mój drogi Piotrze, niech Bóg pana błogosławi! Należy pan do tych nielicznych, których zawsze kochałem. Niech cię Bóg błogosławi, kochany chłopcze! i proszę pamiętać, że wszystko, co mam, jest do pańskiej dyspozycji, jeśli się znów spotkamy. Podziękowałem mu, zasalutowałem oficerom i zszedłem po- burcie do łodzi. Jak się tego spodziewałem, po powrccie na okręt kapitan gniewnym tonem zażądał wyjaśnienia, dlaczego tak długo tam bawiłem, na co oświadczyłem, że zostałem zaproszony do kabiny hrabiego Shucksena, a że zaszczycał mnie tak długo rozmową, nie mogłem wcześniej wrócić, gdyż byłoby to niegrzecznie odchodzić bez dania odpowiedzi na jego pytania. Następnie przekazałem od niego uprzejmości, a kapitan nie rzekł więcej ani słowa, bo zawsze milkł na sam dźwięk jakiegoś ważnego nazwiska. 238j
Rozdział
LXI
Z ł e w i e ś c i z d o m u , a g o r s z e na o k r ę c i e — P i o t r w y s t a w i a n y d a w n i e j na ciężkie próby m u s i p r z y g o t o w a ć się na dalsze — Z n o w u pani Trotter; im starsza, t y m lepsza — K a p i t a n H a w k i n s i jego d w a n a ś c i e zarzutów
Nic ważnego nie wydarzyło się przed dołączeniem do admirała, który zatrzymawszy nas przy flocie tylko trzy dni, odesłał do kraju z poleceniem przewiezienia jego oficjalnej poczty. Przejście do Portsmouith mieliśmy spokojne. Stamtąd natychmiast napisałem do mojej siostry, aby się dowiedzieć o stan zdrowia ojca. Niecierpliwie czekałem na odpowiedź. Otrzymałem ją odwrotną pocztą w postaci listu z czarną pieczęcią. Ojciec zmarł poprzedniego dnia na zapalenie mózgu, a Ellen błagała mnie na wszystko, bym wystarał się o urlop i przybył do niej, wesprzeć ją w tym nieszczęściu. Następnego dnia, gdy kapitan zjawił się na okręcie, wręczyłem mu już gotowe pismo do admirała a przedstawiając wszystkie okoliczności prosiłem o urlop i błagałem go, by je wysłał drogą służbową. W żadnym innym wypadku nie zniżyłbym się do tego, ale myśl o mojej siostrze osamotnionej w domu, gdzie leżały zwłoki ojca, i pozostającej bez opieki sprawiła, że stałem się pokorny i uległy. Kapitan Hawkins przeczytawszy pismo zimno oświadczył, że „to bardzo łatwo twierdzić, iż ojciec zmarł, należy 19 — Peter Simple t, II
289
to jed»ak udowodnić". Nawet tę obrazę" przełknąłem i wręczyłem mu list siostry, który on zwrócił mi po przeczytaniu, a uśmiechając się złośliwie, rzekł: — Nie mogę przekazać pańskiego pisma, panie Simple, gdyż mam panu wręczyć inne. Włożywszy mi do r ą k duży pakiet, zawierający arkusze kancelaryjnego wymiaru, zszedł do kabiny. Po otwarciu go zobaczyłem, iż była to kopia pisma żądającego oddania mnie pod sąd wojenny wraz z załączonym długim spisem zarzutów, jakie wysuwał przeciwko mnie. Zupełnie osłupiałem nie tyle z powodu żądania sądu wojennego, ile że byłem teraz przekonany, iż stało się zupełną niemożliwością pośpieszyć z pomocą mojej biednej siostrze. Zszedłem do mesy, a usiadłszy na krześle rzuciłem na stół pismo kapitana w stronę nawigatora Thompsona. Ten przeczytawszy uważnie, złożył je i rzekł: — Daję słowo, Simple, nie widzę, żebyś się miał czego obawiać. Te zarzuty są po prostu śmieszne. —- Nie, nie... tym się najmniej przejmuję, ale chodzi o moją nieszczęsną siostrę. Napisałem podanie o urlop, a teraz została sama, Bóg wie na jak długo, w takiej rozpaczliwej sytuacji. Twarz Thompsona spoważniała. — Zapomniałem o śmierci twego ojca, Simple, to istotnie jest okrucieństwo. Chętnie sam bym do niej pojechał, ale tobie będzie potrzebne moje zeznanie przed sądem wojennym. Nic nie poradzimy. Napisz do siostry, aby podtrzymać ją na duchu. Powiedz jej, dlaczego nie możesz przyjechać i że wszystko weźmie dobry obrót. Uczyniwszy to położyłem się spać wcześnie, gdyż naprawdę byłem chory. Następnego dnia rano nadszedł oficjalny list od admirała, dowódcy portu, zawiadamiający mnie, że zarządzono 290j
postawienie mnie p r z e d sąd wojenny i rozprawa o d b ę d z i e s i ę o d d z i s i a j za tydzień. Natychmiast przekazałem dowództwo drugiemu oficerowi, a sam rozpocząłem rozpatrywanie wysuniętych przeciwko mnie zarzutów. Było ich dużo, sięgały bowiem prawie do pierwszego dnia mego pobytu na okręcie. W sumie dwanaście. Nie będę trudził czytelnika wyliczaniem wszystkich, gdyż wiele z nich było wprost komicznych, jeśli zaś chodzi o najważniejsze, to byłem oskarżony: 1. O buntownicze i k r n ą b r n e zachowanie się wobec kapitana Hawkinsa dnia (tu była data) wskutek prowadzenia na pokładzie rufowym z oficerem niższego stopnia rozmowy, w której twierdziłem, że kapitan Hawkins jest szpiegiem i posługuje się na okręcie szpiegami. 2. O zaniedbywanie swoich obowiązków przez nieposłuszeństwo rozkazom kapitana Hawkinsa w nocy... 3. O wysłanie dnia... roku... z okrętu dwóch łodzi wbrew wyraźnym rozkazom kapitana Hawkinsa. 4. O dopuszczenie dnia... roku... przed południem do buntowniczej i lekceważącej rozmowy na temat kapitana Hawkinsa, prowadzonej z działomistrzem okrętowym, pozwalając temu ostatniemu na zarzucanie tchórzostwa kapitanowi Hawkinsowi i nie meldując o tym. 5. O użycie obraźliwych wyrażeń w stosunku do kapitana Hawkin:-a na pokładzie rufowym po powrocie na okręt rankiem dnia... roku... 6. O spowodowanie, że rozkazy kapitana Hawkinsa nie zostały wykonane w kilku wypadkach etc. etc. etc. Ponieważ co do dwóch zarzutów potrzebne było zeznanie kapitana Hawkinsa w charakterze świadka, oskarżenie w imieniu króla musiał wnosić prokurator. Wprawdzie większość 19*
291
oskarżeń była śmieszna, jednakże spostrzegłem od razu, jakie zagraża mi niebezpieczeństwo. Niektóre z nich sięgały kilku miesięcy wstecz, to jest czasu, kiedy nasza załoga nie była jeszcze zmieniona, i nie mógłbym znaleźć potrzebnych świadków. W istocie musiałem się liczyć z poważnymi trudnościami we wszystkich okolicznościach, z wyjątkiem ostatnich, nie spodziewając się, że będę postawiony pod sąd. Najważniejsze było pierwsze oskarżenie, które nie wiedziałem, jak odeprzeć. Swinburne z całą pewnością miał naszego kapitana na myśli, mówiąc o szpiegujących kapitanach. Jednakże z pomocą Thompsona przygotowałem najlepszą, jaką mogłem, obronę i byłem gotów na sąd. Na dwa dni przed rozprawą otrzymałem od siostry list, będącej w stanie skrajnej rozpaczy z powodu takiego nagromadzenia się nieszczęść. Pisała, że pogrzeb ojca ma się odbyć nazajutrz, a już nowy proboszcz zapytywał listownie, kiedy będzie jej dogadzało opuścić plebanię. Przysłano rachunki ojca, wynoszące, jak dotąd, tysiąc dwieście funtów, ona zaś nie wie, do jakich rozmiarów urosną wszystkie roszczenia. Okazało się, że w domu nie zostało nic prócz mebli i ona chciałaby wiedzieć, czy należy spłacić długi tymi pieniędzmi, jakie zostawiłem w obligacjach do jej dyspozycji. W natychmiastow e j odpowiedzi poleciłem jej, by zaspokoiła wszystkie pretensje korzystając z moich pieniędzy i posłałem jej zlecenie dla mego agenta, by wypłacał jej każdą kwotę, aż do wyczerpania zasobów. Właśnie pieczętowałem ten list, gdy weszła pani Trotter. Od chwili powrotu naszego okrętu do Portsmouth zaopatrywała go i teraz prosiła o chwilę rozmowy ze mną, a po zaanonsowaniu swego przybycia zjawiła się nie czekając n a przyzwolenie. 292j
— Mój drogi panie Simple — rzekła — wiem wszystko, co się tu dzieje, dowiedziałam się też, że nie ma pan adwokata, by pomagał mu w tej sprawie. Ja zaś uważam, że to rzecz konieczna i może się okazać bardzo przydatna dla pańskiej obrony, gdyż ludzie w nieszczęściu i zmartwieniu tracą zdolnr.śó rozsądnego myślenia. Przyprowadziłam więc mego dobrego znajomego z Portsea, bardzo zdolnego człowieka, który na moje polecenie zajmie się pańską sprawą i mam nadzieję, że pan nie odmówi. Pamiętam doskonale, jak dał mi pan tuzin pończoch, a ja nie odmówiłem, prosizę więc teraz mnie nie odmawiać. Zawsze mówiłam Trotterowi: „Idź do adwokata" i gdyby był posłuchał mojej rady, wszystko byłoby dobrze. Przypominam sobie, że gdy jakiś dorożkarz zbił szybę w naszym powozie, powiedziałam: „Trotter, idź do adwokata", na co on bardzo grzecznie odpowiedział: „Idź do diabła!" No i jakie są skutki? On nie żyje, a ja zostałam przekupką. Więc, panie Simple, proszę się nie opierać, to wszystko jest za darmo, gratis, raczej nie całkiem za darmo, proszę to dla mnie zrobić. Widzi pan, panie Simple, ja jeszcze ciągle m a m wielbicieli — zakończyła z uśmiechem. Rada pani Trotter okazała się bardzo dobra. Ja wprawdzie słyszeć nie chciałem o bezpłatnym korzystaniu z usług adwokata, zgodziłem się jednak go zatrudnić, istotnie z wielkim pożytkiem wobec oskarżeń tego rodzaju i wobec człowieka takiego pokroju, jakim był kapitan Hawkins. Tego samego popołudnia przybył na okręt, dokładnie zbadał wszystkie dokumenty i przesłuchawszy wszystkich świadków, jakich mogłem przedstawić, wskazał mi słabe punkty mojej obrony i zabrał ze sobą na ląd papiery dotyczące sprawy. Codziennie przychodził na 293j
okręt, by zbierać newe dowody, badając ich przydatność w mojej sprawie. Nareszcie nadszedł ten dzień. Nałożywszy swój najlepszy mundur udałem się łodzią wraz ze swymi świadkami na pokład admiralskiego okrętu, skoro tylko rozległ się z niego strzał armitni, dający sygnał na rozpoczęcie sądu wojennego o godzinie dziewiątej. Gdy tam przybyłem, oddano mnie pod straż profosa. Kapitanowie, wyznaczeni na rozprawę, przypływali łodziami jeden po drugim, a na pokładzie witał ich oddział piechoty morskiej prezentujący broń. Wprowadzono mnie o wpół do dziesiątej przed oblicze zebranego sądu. Rozprawy sądu wojennego są jawne, natomiast nie wolno ogłaszać drukiem zeznań i dowodów. U szczytu długiego stołu siedział admirał jako przewodniczący, a po jego prawej ręce stał kapitan Hawkins jako oskarżyciel. Po obydwu stronach stołu siedziało sześciu kapitanów blisko admirała w zależności od starszeństwa. Naprzeciw admirała, u dołu, znajdował się zawodowy sędzia cywilny, mający naidzór nad procedurą, a po jego lewej stronie stałem ja w charakterze oskarżonego, będącego pod aresztem. Świadkowie, wzywani do zeznań, stawali po mojej prawej stronie; a za mną, za pozwoleniem sądu, znajdował się stolik, przy którym siedział mój prawny doradca dość blisko, by móc się ze mną porozumiewać. Członkowie sądu zostali zaprzysiężeni i zajęli miejsca. Odczytano akt oskarżenia jak również pisma w sprawie powołania przez admirała sądu wojennego i wyrażające jego zgodę. Zwrócono się do kapitana Hawkinsa, by przystąpił do oskarżenia. Rozpoczął wyrażeniem swego ubolewania, że został zmuszony uciec się do środków tak niemiłych dla jego uczuć, mówił o często udzielanych mi 204j
przestrogach, które ja traktowałem z zupełną obojętnością. Po tym wstępie, składającym się z fałszów, jakie tylko można było wymyślić, rozpoczął od pierwszego punktu oskarżenia, oświadczając, że na tę okoliczność sam będzie zeznawał jako świadek. Gdy skończył, zwrócono się do mnie, czy mam jakieś pytania. Za radą mego adwokata odparłem: — Nie mam. — Przewodniczący wzywał wówczas kolejno kapitanów, wchodzących w skład sądu, by według starszeństwa zadawali pytania, jeśli sobie tego życzą. — Pragnę zapytać kapitana Hawkinsa — rzekł następny kapitan, do którego zwrócił się admirał — czy przychodząc na pokład czynił to w sposób normalny, w jaki to robi dowódca okrętu wojennego, wchodzący ha swoją rufówkę, czy też zjawił się po cichu, na palcach. Kapitan Hawkins oświadczył że przyszedł w swój z w y k ł y s p o s ó b . T o była prawda, bo niezmiennie wchodził na pokład ukradkiem. — Kapitanie Hawkins, pan był łaskaw opowiedzieć nam dość długi przebieg rozmowy, jaka toczyła się między pierwszym oficerem a działomistrzem, czy wolno mi zapytać, jak długo stał pan przy nich nie zauważony? — Bardzo krótko — brzmiała odpowiedź. — Ależ, kapitanie Hawkins, czy nie uważa pan, że skoro pan przyszedł na pokład w swój zwykły sposób, jak się pan wyraził, to czy nie lepiej by było, żeby pan chrząknął lub zakaszlał w celu ostrzeżenia oficerów o swojej obecności? Przyznaję, że mnie byłoby bardzo przykro usłyszeć to wszystko, co mogłoby się mówić na mój temat podczas mej rzekomej nieobecności. Na to kapitan Hawkins odpowiedział, iż tak był wstrząśnięty tą rozmową, że dech mu zaparło, gdyż dotąd cieszyłem się u niego najlepszą opinią. 291j
Nie stawiano więcej pytań i przystąpiono do drugiego punktu oskarżenia. Chodziło o zupełny drobiazg, mianowicie o rozpalenie pod kuchnią wbrew rozkazom. Zeznawał sierżant piechoty morskiej na poparcie oskarżenia, a gdy skończył, przewodniczący zwrócił się do mnie, czy mam jakieś pytania do świadka. Zapytałem go następująco: — Czy meldowaliście kapitanowi Hawkinsowi, że to ja kazałem rozpalić pod kuchnią? — Tak jest. — Czy nie było waszym zwyczajem meldować bezpośrednio kapitanowi o każdym uchybieniu czy nieposłuszeństwie rozkazom, jakie zauważyliście na okręcie? — Tak było. — Czy meldowaliście niekiedy o tych sprawach mnie jako pierwszemu oficerowi, czy zawsze bezpośrednio kapitanowi? — Zawsze meldowałem bezpośrednio kapitanowi. — Czy to było na rczkaz kapitana? — Tak jest. Następne pytania były wystosowane przez jednego z członków trybunału. — Czy służyliście już przedtem na innych okrętach? — Tak jest. — Czy kiedykolwiek, pływając pod innymi kapitanami, otrzymywaliście rozkaz meldowania bezpośrednio im, a nie przez pierwszego oficera? Świadek zaczął dawać wymijające odpowiedzi. — Odpowiadajcie wprcst, tak czy nie? — Nie. Trzecim zarzutem, jaki wysunięto, było wysłanie łodzi wbrew wyraźnym rozkazom. Ze względu na to, że rozkazy wydano ustnie, 296j
oskarżenie zostało poparte zeznaniem kapitana Hawkinsa jako świadka. Za radą mego adwokata nie stawiałem żadnych pytań, nie miał ich też sąd. Czwartym punktem oskarżenia była rozmowa o buntowniczej treści, jaką prowadziłem z działomistrzem, kiedy to miałem pozwolić na wysuwanie zarzutów przeciw kapitanowi, że okazuje niechęć do atakowania nieprzyjaciela. To znów było poparte zeznaniem kapitana Hawkinsa jako jedynego świadka. W mojej obronie nie stawiałem żadnych pytań, natomiast jedno skierowane przez członka sądu miało wyświetlić, czy kapitan podszedł do relingu jak zwykle czy też u k r a d k i e m , skoro miał szczególnego pecha podsłuchać tę rozmowę. Kapitan Hawkins dał podobną odpowiedź jak uprzednio. Użycie obraźliwych słów w stosunku do kapitana Hawkinsa po moim powrocie na bryg w Karlskronie było wysunięte jako piąty zarzut, a ha świadków powołano sierżanta piechoty morskiej i jednego z marynarzy. Oskarżenie to stało się powodem do wywołania wielkiej wesołości. Wśród krzyżowych pytań stawianych przez członków sądu kapitanowi Hawkinsowi jedno miało na celu wyjaśnienie, co myślał mówiąc podczas licytacji rzeczy po poległym w bitwie oficerze, że jego spodnie mogą marynarzom napędzić stracha. — Na honor, nic więcej jak tylko domniemanie, sir .— odparł kapitan Hawkins — że mogą się nastraszyć, gdyby spodnie były nawiedzane przez ducha. — Wobec tego i pan Simple, oczywiście, nic innego nie miał na myśli formułując swoją odpowiedź — zauważył z ironią kapitan. Następnie wniesiono resztę punktów oskarżenia, ale to już nie miało wielkiego znaczenia. Głównym świadkiem był sierżant piechoty mor297j
sklej 1 luneta kapitana Hawkinsa, przez którą szpiegował mnie z lądu. Zanim wyczerpano wszystkie te punkty, nastał już prawie wieczór, toteż przewodniczący sądu odroczył rozprawą na dzień następny, żebym miał możność na swoją obronę powołać własnych świadków, i powróciłem na pokład „Rattlesnake'a".
Rozdział
LXII
Dobra obrona nie zawsze dobra przeciw złośliwemu oskarżeniu — Piotr pozyskuje serca sędziów, lecz p r z e g r y w a sprawę i dostaje dymisję
Obronę swoją rozpocząłem następnego dnia od powołania naprzód swoich świadków, a za poradą adwokata i na życzenie Swinburn e ^ wezwałem jego pierwszego. Zadałem mu następujące pytania: — Gdy rozmawialiśmy na rufówce, czy była wtedy ładna pogoda? — Tak jest. — Uważa więc pan, że gdyby ktoś wchodził na pokład w zwykły sposób po schodni, to byłby go pan słyszał 7 — Jestem tego pewny. — Czy chce pan przez to powiedzieć, że kapitan Hawkins przyszedł ukradkiem? Według mnie, to skradał się do nas jak kot do myszy. — Jakich użył pan wtedy wyrażeń? — Powiedziałem, że szpiegujący kapitan zawsze znajdzie szpiegujących popleczników. — W związku z tą uwagą czy pan i pan Simple mieliście na myśli swego kapitana? — Uwagę zrobiłem ja, a co myślał pan Simple, tego nie wiem. O d n o s i ł a s i ę do naszego kapitana i on sam udowodnił, że miałem 299j
rację. — Ta zuchwała odpowiedź raczej zaskoczyła sąd, wzięto go w ogień krzyżowych pytań, ale on trwał przy swoim pierwotnym oświadczeniu, że odpowiedzi moje miały jedynie ogólny charakter. Do odparcia drugiego zarzutu nie przedstawiałem świadków, natomiast przy trzecim oskarżeniu wezwałem trzech na dowód, że kapitan Hawkins zakazał wysyłania łodzi na ląd, natomiast nie było mowy, że nie wolno komunikować się z okrętem wojennym stojącym obok. Dla obrony przeciwko czwartemu punktowi oskarżenia powołałem Swinburn e ^ , który oświadczył, że gdybym tego nie uczynił, on sam byłby się zgłosił. Swinburne przyznał się do posądzania kapitana o bojaźliwość i że ja skarciłem go za to. — Czy porucznik Simple powiedział, że złoży na was meldunek? — zapytał jeden z kapitanów. — Nie, sir — odparł Swinburne. — Bo nigdy nie miał tego zamiaru. Była to bardzo niepomyślna dla mnie odpowiedź. W sprawie piątego zarzutu przedstawiłem kilku świadków, aby udowodnić wypowiedzenie wiadomych słów przez kapitana Hawkinsa i w jakim duchu zostały one zrozumiane przez załogę, która wołała: „Hańba!", gdy ich użył. Dla odparcia reszty zarzutów powołałem paru świadków, a po ich przesłuchaniu sąd odroczył rozprawę, zapytując kiedy będę gotów rozpocząć swoją obronę. Prosiłem o jeden dzień, by móc ją przygotować, na co chętnie się zgodzono, tak więc następnego dnia nie było posiedzenia sądu. Nie ma potrzeby dodawać, jak bardzo byłem zajęty wraz z adwokatem sporządzaniem obrony. W końcu była gotowa, a ja poszedłem do łóżka zmęczony i nieszczęśliwy. Spałem jednak twardo, czego nie można powie300j
dzieć o moim doradcy, który wrócił na ląd o jedenastej, a potem przesiedział całą noc nad przepisywaniem na czysto tego, cośmy przygotowali. Trzeba powiedzieć, że najuczciwszym sądem jest sąd wojenny marynarki. Nie ma tutaj zastraszania świadków, panuje zaś wyraźna przychylność, z jaką t r a k t u j e się oskarżonego, idąc miu jak najdalej na rękę, uwzględniając wszystko, co może być dla niego korzystne, a nie bawiąc się w prawnicze krętactwa. Z nielicznymi wyjątkami, jest to sąd wymierzający sprawiedliwość, a im większą oskarżony okazuje skruchę, tym lepsze są jego szanse. Następnego ranka obudził mnie mój doradca, który poprzedniej nocy nie kładł się spać, i przyszedł do mnie o siódmej, by wraz ze mną przeczytać całość obrony. O dziewiątej przybyłem na okręt, a wkrótce potem zebrał się sąd. Wszedłszy tam, wręczyłem swoją obronę cywilnemu sędziemu, a ten na głos odczytał ją przed sądem. Mam przy sobie jej odpis, mogę więc w całości przekazać ją czytelnikowi: „Panie Przewodniczący, Wysoki Sądzie! Po blisko czternastoletniej służbie w królewskiej marynarce wojennej, pełniąc swoje obowiązki gorliwie i z honorem, co tuszę uda mi się udowodnić zaświadczeniami i komunikatami podanymi do publicznej wiadomości, będąc dwa razy wzięty do niewoli, dwukrotnie ranny i raz uratowany jako rozbitek, jestem teraz w sytuacji, w jakiej nigdy nie spodziewałem się znaleźć. Oto postawiony zostałem w stan oskarżenia i przywiedziony przed sąd wojenny pod zarzutem buntu, braku szacunku dla swego przełożonego i złego ustosunkowania się wobec niego. Jeśli Wysoki Sąd zbada zaświadczenia, jakie przedstawię, przekona się, że do momentu pły301j
wama pod kapitanem Hawkirisem postępowanie moje było zawsze diametralnym przeciwieństwem tego, o jakie mnie się teraz posądza. Byłem zawsze obowiązkowy i posłuszny przełożonym, a teraz pozostaje mi jedynie ubolewać, że nie ma tu obecnych tych kapitanów, pod którymi miałem zaszczyt żeglować, by mogli ustnie potwierdzić prawdę zawartą w tych dokumentach. Niech mi będzie wolno przede wszystkim zwrócić uwagę sądu na to, że wysuwane przeciwko mnie zarzuty obejmują duży okres czasu, wynoszący prawie osiemnaście miesięcy, podczas którego kapitan Hawkins nigdy nie oświadczył, że zamiarem jego jest postawienie mnie pod sąd wojenny, i chociaż często znajdowaliśmy się w obecności starszego stopniem oficera, nigdy mnie o nic nie oskarżał. Regulamin wojenny wyraźnie postanawia, że jeśli jakiś oficer, żołnierz czy marynarz ma powód do skargi, może ją wnieść po przybyciu do jakiegokolwiek portu albo floty, gdzie znajduje się oficer wyższy rangą. Przyznaję, iż postanowienie to odnosi się do niższych stopniem, gdyby chcieli się skarżyć na swych przełożonych, ośmielam się jednak zwrócić uwagę Wysokiego Sądu, że również przełożony ma obowiązek wysunąć zarzuty albo uprzedzić, że będą postawione, ,i to przy pierwszej nadarzającej się sposobności, zamiast zostawiać przestępcę w błogim poczuciu bezpieczeństwa, pozbawiając go możliwości obrony z powodu upływu tak długiego czasu, że nie będzie mógł powołać swoich świadków Ośmielając się zwrócić uwagę Sądu na ten fakt, przystępuję obecnie do odparcia postawionych mi zarzutów. Jestem oskarżony o prowadzenie rozmowy z oficerem niższego stopnia na pokładzie rufowym brygu Jego Królewskiej Mości »Rattles302j
nake«, w której pogardliwie wyrażano się o rrióim kapitanie. Aby nie przypuszczano, że pan Swinburne był jakimś nowym znajomym, poznanym po zamustrowaniu na bryg, muszę podkreślić, że jest on moim starym kclegą-marynarzem, z którym przesłużyłem wiele lat, wysoko ceniąc jego osobiste walory. Był moim instruktorem za mych młodzieńczych lat, a zasługi jego nagrodzono, dając mu patent chorążego, w którym to stopniu pełni funkcje działomistrza na pokładzie brygu Jego Królewskiej Mości »Rattlesnake-«. Inkryminowana obraźliwa uwaga była, po pierwsze, nie przeze mnie wypowiedziana, a po drugie, sformułowana jako spostrzeżenie ogólne. T u t a j pan Swinburne otwarcie się przyznał, że naszego kapitana miał na myśli o n, mimo iż spostrzeżenie swe wyraził w liczbie mnogiej, co nie jest dowodem mojej winy, wręcz przeciwnie, dodaje wagi twierdzeniu pana Swinburne'a, że nie jestem winien zarzucanego mi przestępstwa. Fakt, że kapitan Hawkins szpiegował, został udowodniony tak jego własnymi wypowiedziami co do tego punktu oskarżenia, jak i zeznaniami świadków. Jednakowoż to, że inkryminowana uwaga zawierała prawdę, nie oznacza, iż została wypowiedziana, i jestem rad, że żadne takie wyrażenie nie wyszło z moich ust. Drugiemu zarzutowi poświęcę niezbyt wiele uwagi. Prawda, że jest ogólny rozkaz, by wszystkie paleniska były po pewnej godzinie wygaszone, ale proszę Wysokiego Sądu o rozważenie, czy pierwszy oficer nie ma do pewnego stopnia swobody w rozeznaniu wszystkiego, co się tyczy wewnętrznej dyscypliny okrętowej. Chirurg przysłał gońca z meldunkiem, że trzeba rozpalić pod kuchnią, bo wymaga tego pielęgnacja jednego z chorych. Leżałem już w łóżku i natychmiast wyraziłem swoją zgodę. Czy 299j
kapitan Hawkins chce przekonać Wysoki Sąd, że sprzeciwiłby się żądaniu chirurga? Na pewno nie. Jedyny błąd, jaki popełniłem, jeśli to był błąd, polegał na tym, że nie dopełniłem formalności zbudzenia kapitana Hawkinsa, by zwrócić się do niego o pozwolenie, którego według mnie miałem prawo udzielić sam jako pierwszy oficer. Uczyniony mi zarzut wyekspediowania dwóch ludzi wbrew rozkazom odparłem już na podstawie zeznań świadków. Zakaz kapitana Hawkinsa dotyczył znoszenia się z lądem. Powody, jakie skłoniły mnie do wysłania łodzi..." (Tutaj wtrącił się kapitan Hawkins, zwracając się do przewodniczącego, by nie dopuścił do wysłuchania tych powodów jako nieistotnych dla sprawy. Sąd udał się na naradę, a po wznowieniu rozprawy oświadczył, że należy te powody podać, wobec czego podjąłem dalszy wywód). „Powodem, jaki skłonił mnie do wydelegowania łodzi, ściśle mówiąc, jednej, do dwóch fregat, jeśli mnie pamięć nie myli, był bunt na naszym brygu. Kapitan kazał przywiązać jednego z marynarzy, a załoga sprzeciwiała się wychłostaniu go. Wówczas kapitan Hawkins udał się od admirała w celu zameldowania o sytuacji na okręcie, ja zaś uważałem za swój obowiązek powiadomić o niej. kotwiczące obok nas okręty wojenne. Nie będę wdawał się w dalsze szczegóły, by nie nadużywać czasu Wysokiego Sądu, zdając sobie sprawę z tego, że Sąd rozpatruje moje postępowanie, a nie kapitana Hawkinsa. Co zaś się tyczy obraźliwych uwag wypowiedzianych na rufówce, jak to podsłuchał kapitan Hawkins, muszę zwrócić uwagę Wysokiego Sądu na zeznania, w których udowodniono, że uwagi na jego temat nie ja robiłem, lecz pan Swinburne, ja natomiast wytknąłem mu niestosowność używania takich nieopatrznych wy304j
fażeń. Jedyną trudność sprawia zagadnienie, czy nie było moim obowiązkiem zameldować o tego rodzaju rozmowie. Odpowiem na to, iż nie ma dowodu, jakobym nie zamierzał o niej donieść, lecz obecność kapitana Hawkinsa, który słyszał każde słowo, sprawiła, że taki meldunek był zbyteczny. Odnośnie piątego oskarżenia muszę prosić, by Wysoki Sąd raczył rozważyć, czy nie należy uwzględnić momentu wielkiego rozdrażnienia. Kapitan Hawkins, uważając mnie za umarłego, szkalował mój charakter do tego stopnia, że nawet załoga krzyczała »hańba«. Jestem świadom, że żadne wyrażenie przełożonego nie usprawiedliwia repliki podwładnego. Skoro jednak nie jest rzeczą wiadomą, no miałem na myśli, wyrażając się w zarzucany mi sposób, chociaż kapitan Hawkins dał wyjaśnienie w odniesieniu do swego wystąpienia, powiem po prostu, że moja wypowiedź nie zawierała niczego więcej, jak to, co kapitan Hawkins wypowiedział wówczas w związku z moją osobą. Na temat innych drobnych zarzutów nie będę się wypowiadał, uważając iż zostały dostatecznie odparte na podstawie dostarczonych dowodów. Dodam tylko, że dla powodów doskonale wiadomych kapitanowi Hawkinsowi spotkałem się z jego strony z wrogością od pierwszej chwili jego przybycia na okręt. Przy kaiżdej sposobności nie szczędził wysftku, by zatruć mi życie i poróżnić mnie z innymi. Nie zadowalając się baczną obserwacją mego zachowania na okręcie, uciekał się do szpiegowania mnie z lądu przez lunetę, a zamiast udzielać pomocy w wykonywaniu mych obowiązków, wystarczająco ciężkich, rzucał mi wszelkie możliwe kłody pod nogi. Wyznaczając oficerów niższych ode mnie stopniem do szpiegowania i donoszenia o moim zachowaniu na okręcie, upokarzał 20 — Peter Simple t. II
305
mnie w oczach załogi, nad którą miałem wykonywać nadzór i przestrzegać dyscypliny, a w czym miałem prawo liczyć na jego poparcie. Gdyby nie pewne odium, jakie zwykle przywiązuje się do tego rodzaju wyroku, uważałbym za najszczęśliwsze wydarzenie w życiu, gdyby uwolniono mnie z obecnej sytuacji, w jakiej się znalazłem pod jego komendą. A teraz zwracam się z prośbą do Wysokiego Sądu, by raczył zezwolić na odczytanie złożonych na tym stole dokumentów na poparcie mojej reputacji". Po zakończeniu rozprawy kazano wyjść wszystkim postronnym, by sąd mógł naradzić się nad wyrokiem. Pół godziny oczekiwania spędziłem w wielkim niepokoju, a gdy wezwano mnie z powrotem, po zwykłej fórmahstyce odczytania dokumentów przewodniczący ogłosił wyrok, co nastąpiło w postawie stojącej, a członkowie sądu włożyli swoje stosowane* kapelusze. Po wstępie oświadczono, że „zarzuty zostały c z ę ś c i ow o udowodnione, wobec czego porucznik Piotr Simple zostaje zwolniony z okrętu, ale w uznaniu jego zasług i biorąc pod uwagę dobrą opinię sprawę jego poleca się względom lordów komisarzy Admiralicji". * Stosowany kapelusz — kapelusz trzyrożny.
Rozdział
LXIII
Piotr u w a ż a swoją stratę za zysk — U d a je się na „ R a t t l e s n a k e ' a " , żeby się z a p a k o w a ć , i d o s t a j e r o z k a z , by s i ę w y n o s i ł — U p r z e j m e rozstanie się k r e w n y c h — P a n i T r o t t e r o k a z u j e się coraz lepsza — Piotr u d a j e się do L o n d y n u i r ó ż n e s p o t y k a j ą go nieszczęścia z r ą k z b ó j c ó w i w ł a s n e g o stryja
Sam nie wiedziałem, czy się cieszyć wyrokiem, czy martwić. Z jednej strony był to śmiertelny cios zadany widokom na awans i służbie w marynarce, a z drugiej końcowa rekomendacja znacznie surowość tę osłabiła, w każdym razie czułem się uszczęśliwiony rozstaniem się z kapitanem Hawkinsem oraz uzyskaną swobodą umożliwiającą mi pośpieszenie do mej biednej siostry. Z szacunkiem skłoniłem się przed sądem, który natychmiast zakończył posiedzenie. Kapitan Hawkins udał się w ślad za kapitanami na pokład, ale żaden z nich nie chciał z nim mówić, gdyż rozprawa rzuciła na niego "bardzo niekorzystne światło. Po upływie około dziesięciu minut jeden ze starszych kapitanów wezwał mnie do swojej kabiny. — Panie Simple — rzekł — wszystkim nam pana bardzo żal. Wyrok nasz jednak nie mógł być w tych okolicznościach łagodniejszy, gdyż ta rozmowa z działomistrzem przy relingu pogrążyła pana do reszty. Niech to będzie ostrzeżeniem na przyszłość, by był pan ostrożniejszy i nie pozwalał nikomu wypowiadać się na pokładzie rufowym o postępowaniu przeło20*
307
żernych. Z polecenia przewodniczącego sądu mam pana zawiadomić, że naszym zamiarem jest zwrócenie SiQ w pańskiej obronie do admirała w bardzo stanowczy sposób, do tego stopnia, że jeśli jakiś kapitan zechce pana zamustrować, nie będzie pan miał trudności w uzyskaniu przydziału na okręt. Zaś jeśli chodzi 0 zwolnienie pana ze służby na obecnym pańskim okręcie, to moim zdaniem można panu tylko pogratulować. Złożywszy szczere podziękowanie opuściłem okręt strażniczy i udałem się na bryg, by spakować swoje rzeczy i pożegnać się z kolegami. Przybywszy tam przekonałem się, że kapitan Hawkins uprzedził mnie i już znajdował się na pokładzie. Zszedłem do mesy, gdzie koledzy wyrazili mi swoje ubolewanie. — Simple — wołał Thompson tak głośno, żeby kapitan na pokładzie mógł słyszeć — życzę ci wszelkiej pomyślności. Chciałbym mieć twoje szczęście, chciałbym, żeby i mnie ktoś postawił przed sądem wojennym. — Gdy to się skończyło i kapitanowie wchodzący w skład sądu zawiadomili mnie o swym zamiarze wystąpienia do Admiralicji w mojej sprawie, zgadzam się z tobą Thompson, że kapitan Hawkins wyrządził mi wielką przysługę 1 jestem mu prawdziwie wdzięczny — odpowiedziałem bardzo-głośno. — Steward, dawaj szklanki — krzyknął Thompson. — Wypijmy za pomyślność pana Simple'a! Wszystko to mocno irytowało kapitana Hawkinsa, który słyszał każde słowo. Gdy napełniliśmy szklanki, Thompson rzekł: — Twoje zdrowie, Simple, i obym miał szczęście spotkać takiego kolegę jak ty. W tym momencie sierżant piechoty morskiej wsadził głowę do mesy, oznajmiając obraźli304j
wym tonom, że mam natychmiast opuścić okręt. To mnie tak rozgniewało, że rzuciłem mu szklanką grogu w twarz, a on wybiegł na skargę do kapitana. Nie miał mi nic do gadania, bo nie wchodziłem w skład załogi okrętu, a nawet gdyby tak było, nigdy nie pozwoliłbym na taką impertynencję. Kapitan Hawkins wpadł we wściekłość i byłby chyba poprosił znów o sąd wojenny, gdyby nie miał tego jednego dosyć. Wypytywał sierżanta szczegółowo, cz> on od siebie kazał mi opuścić okręt, czy też powiedział, że kapitan życzy sobie, abym natychmiast zszedł z okrętu, a przekonawszy się, że przekazał mi je nie w tym drugim brzmieniu, czego ja byłem świadom, ponieważ gdyby tak było, nie ośmieliłbym się postąpić, jak to uczyniłem. Przysłał teraz podchorążego, który zakomunikował mi, że kapitan życzy sobie, bym natychmiast opuścił okręt. W odpowiedzi oświadczyłem, iż z całą przyjemnością wykonam ten rozkaz. Pośpieszyłem się z pakowaniem rzeczy i zawiadomiłem drugiego oficera, że jestem gotów, on zaś poszedł zameldować o tym kapitanowi, prosząc o pozwolenie opuszczenia na wodę łodzi dla mnie. Kapitan Hawkins nie zgodził się na to, mówiąc, że mogę sobie sprowadzić łódź z lądu. Uczyniłem to i gdy łódź przybiła do burty, uścisnąłem w mesie ręce wszystkim kolegom, a na pokładzie Swinburne'owi i najlepszym marynarzom, jacy wystąpili, by się ze mną pożegnać. Kapitan Hawkins kipiąc ze złości stał przy kabestanie, a ja zbliżywszy się ku krawędzi pokładu zdjąłem przed nim kapelusz i pozdrowiwszy go z szacunkiem powiedziałem: — Jeśli ma pan jakieś polecenia dla mego s t r y j a, kapitanie Hawkins, będzie mi bardzo miło przekazać mu je. Uwaga ta, świadcząca o tym, że wiedziałem, 309
co ich łączy, i o korespodencji między nimi, spowodowała, iż oburzenie zaparło mu dech w piersi. Wreszcie krzyknął: — Zejdź pan z okrętu, bo, na Boga, każę zakuć cię w kajdany jako buntownika! — Ja zaś ponownie skłoniłem się kapeluszem i zszedłszy po burcie, odpłynąłem. Skoro tylko oddaliłem się na kilka jardów, załoga wskoczyła na karonady, wiwatując na moją cześć, a ja zauważyłem, że kapitan kazał wszystkim zejść na dół i zanim odpłynąłem na odległość jednego kabla, rozległ się gwizdek na zbiórkę „do wymierzenia kary", z czego wnioskowałem, że niektórzy z nieszczęśników ucierpieli za niesubordynację, ukazując przychylny do mnie stosunek. Przyznaję, że mogłem opuścić okręt w bardziej dostojny sposób i że moje zachowanie się nie było zbyt poprawne, ale ja stwierdzam tylko to, co istotnie zrobiłem, a trzeba mieć wzgląd na miotające mną uczucia. Faktem jest, że moje postępowanie po sądzie wojennym bardziej zasługiwało na karę niż to, za jakie mnie sądzono, lecz byłem w takim stanie gorączkowego podniecenia, że sam nie wiedziałem, co robię j Przybywszy do Salły Port kazałem swoje rzeczy zawieźć do oberży Pod Błękitnymi Słupami, a spakowawszy tam najpotrzebniejsze, zdjąłem mundur stając się znów wolnym i swobodnym człowiekiem. Zarezerwowałem sobie miejsce w wieczornym dyliżansie i wysławszy parę słów podziękowania wraz z kilkoma banknotami memu adwokatowi, usiadłem, by napisać długi list do 0'Briena i zaznajomić go z przebiegiem ostatnich wypadków. Właśnie skończyłem i lakowałem list, gdy weszła pani Trotter. — Ach, mój drogi panie Simple! Tak mi przykro i przyszłam pana pocieszyć. Nic nie zastąpi kobiety, gdy mężczyzna ma zmartwienie. 310
307 jak mówił Trotter, kładąc głowę na mym łonie. Kiedy pan odjeżdża do miasta? — Dziś wieczorem, proszę pani. — Mam nadzieję, że będę mogła w dalszym ciągu zaopatrywać okręt? — Ja również tak myślę, droga pani. — A teraz, panie Simple, jak pan stoi z pieniędzmi? Może panu potrzeba? Mogę służyć małą sumką, a pan mi zwróci przy okazji. Nie jestem taką biedaczką jak wtedy, gdy pan przyszedł stołować się u nas. Ja wiem, co to znaczy być bez pieniędzy — Stokrotne dzięki, droga pani — odparłem — ale m a m dość, by dojechać do domu, a tam mogę otrzymać więcej. — A więc dobrze, rada jestem to słyszeć, chciałam tylko szczerze panu pomóc. Do widzenia, panie Simple, i niech pana Bóg ma w swojej opiece! Pocałujmy się na pożegnanie, a nie będzie to pierwszy raz. Ucałowałem ją serdecznie, czując wdzięczność za jej dobroć, ona zaś nieco się mizdrząc i krygując wyszła z pokoju. Gdy odeszła, nie mogłem powstrzymać się od myśli, że tak mało wiemy, co się dzieje w sercach innych ludzi. Gdyby mnie spytano, czy pani Trotter należy do osób zdolnych spełnić szlachetny uczynek wówczas, gdy widziałem ją w niepomyślnych okolicznościach, odpowiedziałbym, że nie. Jednakże ofiarowując mi pomoc uczyniła to zupełnie bezinteresownie, a dostatecznie znała stosunki w marynarce, by wiedzieć, że małe miałem szanse zostać znów pierwszym oficerem i móc się jej przysłużyć. Natomiast jakże często się zdarza, że ci, którzy czy to z wdzięczności, czy długiej przyjaźni powinni uczynić wszystko, by przyjść nam z pomocą, odwracają się od nas, gdy jesteśmy w potrzebie, okazując, jacy są fałszywi i zdradzieccy! Tyłko Bóg jeden
wie, co się dzieje w naszych sercach. List do 0'Briena wysłałem przez kancelarię admirała, a sam zasiadłem do obiadu, ale z braku apetytu nie mogłem nic jeść. Wyjechałem o siódmej pocztowym dyliżansem. Gdy przybyłem do miasta, poczułem się bardzo źle, ale zatrzymałem się tam nie dłużej niż godzinę. Zająłem miejsce w dyliżansie, nie dochodzącym jednak do mego miasta, w pobliżu którego mieszkaliśmy, gdyż jak się dowiedziałem, inny był już pełny, a ja nie chciałem czekać jeszcze cały dzień. Wiozący mnie dyliżans przechodził w odległości czterdziestu mil od naszej plebanii, miałem więc zamiar dojechać tam pocztowymi końmi. Wieczorem następnego dnia przybyłem do miejsca, gdzie powinienem wysiąść, a wziąwszy swój bagaż przesiadłem się do wynajętej bryczki pocztowej i ruszyłem tam, gdzie ongiś byt mój dom. Byłem taki chory, że z trudem mogłem unieść głowę. Leżałem wtulony w k ą t bryczki pogrążony w jakimś zamroczeniu, nie mogąc zasnąć z powodu straszliwego bólu przenikającego moje czoło i skronie. Było już koło dziewiątej wieczorem, a my jadąc po okropnie wyboistej drodze trzęśliśmy się tak, że wzmagający się ból stawał się nie do zniesienia, gdy nagle bryczkę zatrzymali jacyś d w a j ludzie i wywlekli mnie z niej na pole. Jeden stał nade mną, a drugi plądrował bryczkę. Pocztylion, będący widocznie w zmowie, siedział spokojnie na koniu, a gdy tylko rabusie zabrali mój bagaż, zawrócił i odjechał. Ci zaś wzięli się teraz do mnie i obrabowali do szczętu, zostawiając tylko w koszuli i spodniach. Po krótkiej naradzie kazali mi odejść w tym kierunku, w jakim jechałem bryczką, i to jak tylko mogłem najśpieszniej, bo inaczej rozwalą mi łeb. Musiałem spełnić ich żądanie, uważając, że i tak szczęśliwie wyszedłem z tej przygody. 308j
Wiedziałem, że do plebanii jest jeszcze co najmniej trzydzieści mil, miałem jednak nadzieję mimo choroby dobrnąć tam pieszo. Szedłem całą noc, ale posuwałem się bardzo powoli. Zataczałem się z jednej strony na drugą i często siadałem, by wypocząć. Zaświtał poranek, a ja ujrzawszy niedaleko jakieś zabudowania powlokłem się w ich kierunku. Całe moje ciało płonęło od gorączki, a głowa pękała mi z bólu. Upadłem na ławkę stojącą koło schludnego domku przy drodze i jak przez sen przypominam sobie tylko, że ktoś wziął mnie za rękę, nic więcej. Dopiero po upływie kilku miesięcy dowiedziałem się o wszystkich okolicznościach towarzyszących wydarzeniom, o jakich teraz opowiadam. Okazało się, że właścicielem domku był emerytowany porucznik wojsk lądowych, który odsprzedał swoje stanowisko z powodu odniesionych ran. Ten w ludzki sposób zaopiekował się mną i zabrawszy do domu położył do łóżka i natychmiast wezwał lekarza. Byłem już zupełnie nieprzytomny i obaj nie mogli się dowiedzieć, kim jestem. Kieszenie miałem puste i tylko ze ztnaku na bieliżnie dowiedzieli się, że nazywam się Simple. Przez trzy tygodnie trwałem na przemian w odrętwieniu i malignie. W tym stanie bredziłem coś o lordzie Privilege'u, 0'Brienie i Celestynie. Pan Selwin, ten właśnie oficer, który tak uprzejmie mną się zaopiekował, wiedział, że rodowe nazwisko lorda Privilege'a brzmiało Simple. Napisał więc natychmiast do jego lordowskiej mości, donosząc, że młody człowiek, wypowiadający w malignie jego nazwisko i kapitana 0'Briena, leży w jego domu niebezpiecznie chory, a sądząc iż to może być krewny jego lordowskiej mości, uważa za stosowne powiadomić go o tym fakcie. Mój s t r y j od razu się domyślił, że chodzi
313j
o mnie, postanowił więc wyzyskać tak doskonała sposobność dostania mnie w swoje ręce, oczywiście jeśli przeżyję. W odpowiedzi zapowiedział swój przyjazd w przeciągu p a r u dni, poza tym dziękował p a n u Selwinowi za otoczenie tak staranną opieką jego biednego b r a tanka i prosił, by nie szczędzono żadnych wydatków. Gdy s t r y j przyjechał, oczywiście własnym powozem, moja gorączka już się przesiliła, ale jeszcze leżałem w odrętwieniu z powodu krańcowego wycieńczenia. S t r y j podziękował panu Selwinowi za jego starania o mnie, wyrażając jednak obawę, że nie na wiele się to przydało, gdyż z każdym rokiem wpadałem w coraz gorsze obłąkanie, niepokoi się więc, czy to nie skończy się nieuleczalnym pomieszaniem zmysłów. — Jego nieszczęsny ojciec zmarł w tym okropnym stanie — mówił stryj, u k r y w a jąc twarz w dłoniach jak gdyby mocno wzruszony. — Przywiozłem ze sobą swego lekarza, żeby zbadał, czy możn3 go ruszyć z łóżka, gdyż nie zaznam spokoju, jeśli nie będę przy nim tak w dzień, jak i w nocy. Lekarz (którym był lokaj mego stryja) u j ą w szy mnie za rękę, zbadał puls, a następnie zajrzał mi w oczy i oświadczył, że nic nie stoi na przeszkodzie memu przeniesieniu, t y m bardziej że szybciej p r z y j d ę do siebie w pokoju, gdzie jest więcej powietrza. Rzecz jasna, iż pan Selwin nie stawiał sprzeciwu, będąc przekonany, że s t r y j powodował się troską o mnie, a że leżałem w odrętwieniu, nałożono na mnie ubranie i zaniesiono do powozu. To istny cud, że nie umarłem, gdy wywleczono mnie z łóżka w takim stanie, ale podobało się niebiosom, by stało się inaczej. Prawdopodobnie dogadzałoby to stryjowi bardziej niż moje pozostawanie przy życiu. Gdy znalazłem się w powozie, podtrzym y w a n y przez rzekomego lekarza, s t r y j jeszcze
314
raz podziękował panu Selwinowi, zapewniając go, iż zawsze może liczyć na jego protekcję, a wypisawszy czek na okrągłą sumkę dla opiekującego się mną lekarza, wsiadł do powozu i odjechał, uwożąc mnie znajdującego się ciągle jeszcze w nieprzytomnym stanie. Po jakichś kilku dniach znalazłem się w ciemnym pokoju, w łóżku i ze związanymi rękami, nie pamiętając nic, co się działo podczas podróży. Odzyskując przytomność, stopniowo przypominałem sobie wszystko, co zaszło do momentu, kiedy położono mnie przy drodze. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję, gdyż pokój był ciemny i niczego nie mogłem rozróżnić. Byłem przekonany, że chciałem wyrządzić sobie coś złego, gdyż inaczej nie wiązano by mi rąk. Widocznie miałem gorączkę i byłem w malignie, a obecnie ocknąłem się. W takim półprzytomnym stanie byłem od przeszło godziny, gdy drzwi do mego pokoju otworzyły się. — Kto tam? — zapytałem. — A więc przyszedłeś już do siebie — odezwał się jakiś burkliwy głos. — Można ci dać trochę światła. Mówiący zdjął okiennicę, zakrywającą całe okno, i blask słońca wpadł do pokoju, oślepiając mnie. Zamknąłem oczy i stopniowo je otwierałem, by przyzwyczaić się do światła, aż przestało mnie razić. Obejrzałem swoje pomieszczenie. Był to pokój o nagich bielonych ścianach, a ja leżałem na składanym łóżku na kółkach. Spojrzałem na okno. Było zamknięte i zaopatrzone w żelazne kraty. — Z jakiej racji? Gdzie jestem? — przerażony zapytałem tego człowieka. — Jak to gdzie? — odparł. — W domu wariatów!
Rozdział
LXIV
Jak mówił 0'Brien, bardzo długa jest droga bez zakrętów — Jestem ocalony, a szczęście spływa na mnie ze wszystkich stron w tym samym tempie, w jakim dawniej waliły się na mnie zmartwienia
Wstrząs był tak wielki, że bez zmysłów opadłem na poduszki. Jak długo leżałem, nie wiem, a gdy przyszedłem do siebie, dozorcy nie było, zaś obok łó^ka znajdował się dzban z wodą i kawałek chleba. Napiłem się wody, a skutek tego był taki, iż poczułem, że mogę wstać. Podniosłem się na łóżku, mając wolne ramiona, gdyż rozwiązano mnie po utracie przytomności. Stanąłem na równe nogi i pokuśtykałem do okna. Spojrzawszy przez nie, zobaczyłem jasne słońce, przechodniów i znajdujące się naprzeciwko domy. Wszystko wyglądało tak pogodnie i wesoło, a tu ja znajdowałem się uwięziony w domu wariatów. Czy istotnie byłem obłąkany? Zastanowiwszy się pomyślałem, że musiałem się jakoś do tego przyczynić. Rzuciwszy się na łóżko dałem upust boleści zalewając się łzami. Około południa do mego pokoju przyszli lekarze w otoczeniu dozorców i pielęgniarzy. — Czy on jest spokojny? — O mój Boże! Cichutki jak baranek, proszę pana doktora — odparł ten sam dozorca, który przedtem wchodził do mego pokoju. Wówczas zwróciłem się do lekarza błagając
m
go, by mi powiedział, dlaczego i w jaki sposób sprowadzono mnie tutaj. Odpowiedział łagodnie, uspokajającym torem, że znajduję się tutaj na życzenie przyjaciół i będę otoczony dobrą opieką. Jak mu wiadomo, podlegam okresowym atakom, ale w momentach spokojnych będę traktowany z całą dopuszczalną wyrozumiałością, ma też nadzieję, iż wkrótce powrócę do zdrowia i będę mógł r puścić szpital. Podałem mu do wiadomości, kin) jestem i w jaki sposób zachorowałem. Lekarz współczująco pokiwał głową i poleciwszy mi, bym wypoczywał jak można najdłużej, udał się na obchód do innych pacjentów. J a k się później przekonałem, stryj uzyskał moje zamknięcie w szpitalu dla obłąkanych na podstawie twierdzenia, że szaleństwo moje polegało na tym, iż ubrdałem sobie, jakobym nazywał się Simple i miał dziedziczyć jego tytuł i majątek. Czasami nawet awanturowałem się, siłą wdzierając się do jego domu i obrażając służbę, ale pod każdym innym względem byłem zupełnie nieszkodliwy, zaś moje ataki kończyły się zwykle gwałtowną gorączką, więc jedynie z obawy, bym sobie nie wyrządził krzywdy, a nie wskutek jakiejś ku mnie niechęci, życzył sobie, bym pozostał w szpitalu i był otoczony odpowiednią opieką. Czytelnik od razu spostrzeże przewrotność takiej informacji. Ja, nie m a j ą c najmniejszego pojęcia, dlaczego zostałem zamknięty w szpitalu, oczywiście stale używałem swego prawdziwego nazwiska i jak długo to robiłem, uwsżano mnie za obłąkanego. Toteż nie można się dziwić, że przebywałem w szpitalu dla wariatów przez rok i osiem miesięcy. Przez kilka dni lekarz odwiedzał mnie, a widząc iż zachowuję się spokojnie, pozwolił mi na korzystanie z książek, papieru i atramentu, bym mógł się iozerwać, ale najmniejsza 313
próba wyjaśnienia z mej strony była dla niego stałym sygnałem do opuszczenia mego pokoju. Przekonałem się, że nie mogę spodziewać się ani po nim, ani po dozorcy, który nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co mówię, żadnych widoków na zwolnienie. Po upływie miesiąca lekarz przestał do mnie przychodzić, gdyż byłem spokojnym pacjentem, i wystarczyły mu sprawozdania dozorcy. Do szpitala przekazano mnie wraz z wszelkimi dokumentami, stwierdzającymi, iż byłem obłąkany. Mało potrzeba, by kogoś uznać za wariata, za to żeby udowodnić, że się jest przy zdrowych zmysłach, należy przytoczyć wyjątkowo mocne i niezbite argumenty, co w domu dla obłąkanych jest wręcz niemożliwe. W ciągu pierwszych dwóch czy trzech miesięcy napisałem kilka listów do siostry i 0'Briena, prosząc dozorcę, by nadał je na pocztę. On obiecując, iż to uczyni, nigdy nie odmawiał ich przyjęcia, ale później przekonałem się, że wszystkie moje listy były bez w y j ą t k u niszczone. Przez jakiś czas jednak nurtowała mnie nadzieja, że kiedyś odzyskam wolność, ale niepokój o siostrę, gdy pomyślałem, w jakiej znajduje się sytuacji, i myśli o Celestynie i 0'Brienie doprowadzały mnie prawie do szału, a wówczas dozorca meldował, że dostałem ataku Po upływie sześciu miesięcy opanowała mnie melancholia i zacząłem niknąć w oczach. Już nie usiłowałem czymś się rozerwać, ale całe dnie przesiadywałem ze wzrokiem utkwionym w próżnię. Przestałem dbać o swój wygląd, zapuściłem brodę, a nawet twarzy nie myłem, chyba wyjątkowo, i to na polecenie dozorcy. Jeśli jeszcze nie byłem obłąkany, to z pewnością na najszybszej drodze ku temu. Życie moje przebiegało w pustce, a ja stałem się obojętny na wszystko, nie zwracając uwagi na bieg czasu, na zmianę pór roku, a na318j
wet nie dostrzegałem różnicy między dniem a nocą. Znajdowałem się w tym nieszczęsnym położeniu, gdy pewnego dnia drzwi się otworzyły i jak to się często zdarzało, weszli zwiedzający tę instytucję, którzy przychodzili, aby nasycić ciekawość przyglądając się poniżeniu swoich bliźnich lub ofiarować im swoje współczucie. Nie zwracałem na nich najmniejszej uwagi i nawet nie podniosłem oczu. — Ten młody człowiek — mówił lekarz oprowadzający zwiedzających — opętany jest dziwaczną myślą, jakoby nazywał się Simple i był prawowitym spadkobiercą tytułu i m a j ą t k u lorda Privilege'a. Jeden ze zwiedzających podszedł ku mnie i spojrzał mi w twarz. — Bo istotnie nim jest! — krzyknął do lekarza. — Piotrze, czy mnie nie poznajesz? — Zerwałem się na równe nogi. Był to generał 0'Brien. Rzuciłem się w jego ramiona i wybuchnąłem płaczem. — Proszę pana — rzekł generał 0'Brien i podprowadziwszy mnie do krzesła posadził na nim — oświadczam, że to j e s t pan Simple, bratanek lorda Privilege'a, i o ile mi wiadomo, spadkobierca tego tytułu. Jeżeli jego twierdzenie w tej materii jest jedynym dowodem obłąkania, to jest tu trzymany bezprawnie. Znajduję się t u t a j jako cudzoziemiec i jeniec, zwolniony na parol, ale nie jestem pozbawiony przyjaciół. Milordzie Belmore — rzekł, zwracając się do towarzyszącego mu dżentelmena — ręczę honorem, że prawdą jest to, co powiedziałem, i proszę pana, abyś natychmiast zażądał uwolnienia tego nieszczęsnego młodzieńca. — Zapewniam pana, że posiadam w t e j sprawie list lorda Privilegt-'a — oświadczył lekarz. — Lord Privilege jest szują — rzekł generał 319j
0'Brien. — Ale w tym kraju można dochodzić sprawiedliwości i on drogo zapłaci za ten lettre de cachet*. Mój biedny Piotrze, jakie to szczęście, że wybrałem się na zwiedzenie tego straszliwego miejsca! Tyle się nasłuchałem o znakomitym urządzeniu tej instytucji, że zgodziłem się na obejrzenie jej wraz z lordem Belmorem. Przekonuję się jednak, że może również służyć nadużyciom. Następnie generał 0'Brien i lord Belmore zwrócili się do lekarza z zapytaniem, czy ma coś przeciwko memu wyjściu na wolność. — Nic zupełnie, milordzie, nawet gdyby był obłąkany, chociaż teraz widzę, że zostałem wprowadzony w błąd. Pozwalamy przyjaciołom naszych pacjentów zabierać ich stąd, jeżeli mogą zapewnić im lepszą pielęgnację. On może w tej chwili wraz z panami opuścić ten zakład. Poczułem, że kręci mi się w głowie skutkiem tak nagłego przeskoku z rozpaczy ku nadziei i z powrotem opadłem na krzesło. Lekarz widząc mnie w takim stanie upuścił mi obficie krwi i położył do łóżka, gdzie pozostawałem blisko godzinę pod opieką generała. Wstałem następnie zupełnie już spokojny i pełen wdzięczności. Fryzjer zakładowy ogolił mnie, a ja umyty i ubrany opuściłem szpital, opierając się na ramieniu generała. Spojrzałem na dwie sławne figury przedstawiające „Melancholię" i „Szaleństwo", a mijając je zadrżałem i przyciskając się mocniej do ramienia generała wsiadłem z jego pomocą do powozu, żegnając się z obłąkaniem i nędzą. Generał nie mówił ani słowa, dopiero gdy zbliżaliśmy się do hotelu, gdzie mieszkał przy Dover-street, zapytał mnie szeptem, czy wystarczająco czuję się na siłach, by znieść jeszcze jedno wzruszenie. • Dosłownie: nakaz aresztowania, wygnania (£r.).
320j
— Czy pan ma na myśli Celestynę, generale? — Tak, mój drogi chłopcze. Ona jest tutaj — rzekł, ściskając mi rękę. — Niestety! — zawołałem — czy teraz mogę mieć jakąś nadzieję w związku z Celestyną? — Więcej niż kiedykolwiek — odparł generał. — Ona żyje tylko dla ciebie, nawet gdybyś był żebrakiem. Ja mam jednak możność zapewnić wam dość wygodne życie. W odpowiedzi uścisnąłem rękę generała nie mogąc słowa przemówić. Wysiedliśmy, a po chwili zostałem zaprowadzony przez ojca w ramiona zdumionej córki. Pobieżnie tylko wspomnę o następnych kilku dniach, podczas których prawie kompletnie odzyskałem zdrowie i ducha, opowiadając swoje przygody generałowi i Celestynie. Moim pierwszym celem było odnalezienie siostry. Nie wiedząc, co się stało z. biedną Ellen i czy nie jest opuszczona i w nędzy, postanowiłem udać się na plebanię, aby zasięgnąć wiadomości. Nie wyruszyłem jednak, zanim nie posłano po prawnego doradcę generała 0'Briena w celu wystosowania zawiadomienia do lorda Privilege'a o natychmiastowym wytoczeniu mu sprawy w związku z bezpodstawnym pozbawieniem mnie wolności. Wyruszywszy pocztą, przybyłem następnego dnia wieczorem do miosta NN. Pośpieszyłem na plebanię i łzy stanęły mi w oczach na myśl o matce, moim biednym ojcu i niepewnej sytuacji mojej siostry. Drzwi otworzył mi służący w liberii, mówiąc, że zastałem następcę ojca w domu. Ten przyjął mnie bardzo uprzejmie, wysłuchał mej opowieści i poinformował, że moja siostra udała się do Londynu tego samego dnia, gdy on się tu wprowadził, a jakie były jej zamiary, tego nie wyjawiła nikomu. Tutaj ury21 — Peter Simple t. II
321
wały się wszystkie ślady, a mnie ogarnęła rozpacz. Wróciłem do miasta, zdążywszy na czas na powrotną pocztę, i następnego wieczora znalazłem się u boku Celestyny i generała, któremu zakomunikowałem otrzymane wiadomości, prosząc o radę, co czynić dalej. Następnego dnia odwiedził nas lord Belmore, i generał zasięgnął u niego rady. Milord okazał wielkie zainteresowanie moją sprawą i przed powzięciem jakichś dalszych kroków zaprosił mnie do swego powozu, żeby się udać do Admiralicji i tam opowiedzieć wszystko pierwszemu lordowi. Uczyniliśmy tak natychmiast, a ja mając teraz sposobność mówić swobodnie z pierwszym lordem Admiralicji zdemaskowałem całe postępowanie kapitana Hawkinsa i stosunki łączące go z moim stryjem, przedstawiając również powody prześladowania mnie przez własnego stryja. Jego lordowska mość widząc, że znajduję się pod potężną protekcją lorda Belm o r e ^ i mając również na uwadze moje przyszłe widoki, był ogromnie łaskawy i zawiadomił mnie, że w przeciągu paru dni otrzymam od niego wiadomość. Dotrzymał słowa, gdyż na trzeci dzień po tej audiencji dostałem zawiadomienie o moim awansie do stopnia komandora. Byłem uradowany tym szczęśliwym zrządzeniem losu na równi z generałem i Celestyną. Będąc w biurach Admiralicji zapytałem 0 mego przyjaciela 0'Rriena i dowiedziałem się, że spodziewany jest w kraju lada dzień. Zdobył ogromną sławę w Indiach, gdzie był głównym dowodzącym przy zdobywaniu kilku wysp, 1 mówiono, że za swoje zasługi ma otrzymać tytuł baroneta. Wszystko więc wzięło pomyślny obrót, wyjąwszy zniknięcie mojej siostry, co było moim ogromnym, nie do pozbycia się zmartwieniem. Zapomniałem poinformować czytelnika, w ja322j
ki sposób generał 0'Bi ien jakby cudownym trafem znalazł się z Celestyną w Anglii. Sześć miesięcy temu Martynika została zdobyta przez nasze wojska i cały garnizon po kapitulacji dostał się do niewoli. Generała 0'Briena odesłano do Anglii i zwolniono na parol, on zaś aczkolwiek był z urodzenia Francuzem, miał wysokie koneksje w Irlandii, do jakich zaliczał się i lord Belmore. Natychmiast po przybyciu rozpoczęli dowiadywać się o mnie, ale bez skutku. Wiedziano, że byłem postawiony pod sąd wojenny i zwolniony z okrętu, ale poza tym nie można było trafić na żaden mój ślad. Celestyna, obawiając się, czy nie spotkał mnie jakiś straszliwy wypadek, poważnie ucierpiała na zdrowiu, a generał widząc, jak bardzo szczęściem jego córki jest przywiązanie do mnie, postanowił, że jeżeli się odnajdę, zostaniemy na stałe połączeni. Nie muszę dodawać, jak był uradowany odnalezieniem mnie, choć w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Opowieść o moim uwięzieniu, dochodzenie wszczęte przeciwko memu stryjowi i pogłoski 0 matactwach w związku z dziedziczeniem zaczęły szeroko krążyć wśród arystokracji, ja zaś zwróciwszy na siebie uwagę byłem często zapraszany, stając się przedmiotem zaciekawienia 1 najróżniejszych domysłów. Zniknięcie mojej siostry również wzbudziło duże zainteresowanie i wielu ludzi zupełnie dobrowolnie czyniło poszukiwania na własną rękę. Powróciwszy pewnego dnia od adwokata, który bezskutecznie umieszczał o niej ogłoszenia w gazetach, znalazłem na stole list z Admiralicji wraz z załącznikiem. Po otwarciu przekonałem się, że załącznik pochodzi od 0'Briena, który właśnie zakotwiczył w Spithead i żądał, by jego list posłano do mnie, skoro tylko wiadomy będzie mój adres. Rozerwałem kopertę. 21'
323
Mój drogi Piotrze! Gdzie się podziewasr i co się z Tobą dzieje? Od dwóch lat nie mam od Ciebie wiadomości i zamartwiam się na śmierć. Otrzymałem Twój list o tym łajdackim sądzie wojennym, ale pewnie nie wiesz, że ten łotr już nie żyje. Tak, Piotrusiu, on to właśnie przewiózł Twój list na swoim okręcie i to stało się dla niego wyrokiem śmierci. Spotkałem go na pewnym przyjęciu. Usłyszałem, jak wymienił Twoje nazwisko. Pozwoliłem mu obrzucać Cię oszczerstwami i obelgami, a następnie nazwałem kłamcą i łajdakiem. Wobec tego wyzwał mnie na pojedynek, mimo iż bardzo mu to było nie w smak, ale z powodu publicznego afrontu nie miał innego wyjścia. W spotkaniu zastrzeliłem go, i to z najzimniejszą w świecie krwią. Gdyby powstał z martwych dwadzieścia razy, wyskakując jak diabełek z pudełka, zastrzeliłbym za każdym razem. Ohydny drań! Ale już koniec z nim. Nie żałowano go, bo powszechnie był znienawidzony, zaś admirał zrobił tylko poważną minę, a potem był mi mocno zobowiązany za stworzony wakains dla swego siostrzeńca. Nawiasem mówiąc, dostałem z niewiadomego źródła, przypuszczalnie od oficerów jego okrętu, całą korespondencję między nim a Twoim zacnym stryjaszkiem. Cóż to za piękny przykład łajdackich stosunków, łączących dwóch szubrawców, ale, Piotrze, to nie wszystko. Mam dla Ciebie młodą kobiecinkę, która uraduje Twe serce — o nie, nie pannę Celestynę, gdyż nie wiem, gdzie się obraca — tę mamkę, która wyjechała do Indii. Jej męża odesłano jako inwalidę do kraju, a ona otrzymała pozwolenie płynąć z nim razem, i to na mojej fregacie. Dowiedziawszy się, w którym pułku służył, zacząłem rozmawiać z nim o niejakim 0'Sullivanie, który ożenił się w Irlandii, i tu wymieniłem nazwi324j
sko t e j dziewczyny, on zaś widząc, że jestem jego rodakiem, przyznał się, że jego prawdziwe nazwisko jest właśnie 0'Sulłivan, ale zawsze służył jako 0'Connell, a jego żona znajdująca się na okręcie jest istotnie tą kobietą, o którą chodzi. Wezwałem ją na rozmowę, a oświadczywszy, że wiem wszystko o tej sprawie, wymieniłem nazwisko Elli Flanagan i jej matki, od których uzyskałem te informacje, co wprowadziło ją w zdumienie, a wówczas spytałem wprost, co się stało z dzieckiem zabranym w zamian za swoje. Powiedziała mi, że to dziecko utopiło się w Plymouth, natomiast jej mąż został wówczas uratowany przez młodego oficera, „a jego nazwisko mam t u t a j ' , z tymi słowami wyjęła z kołnierza zaszytą tam k a r t k ę z napisem „Peter Simple" „Czy ty wiesz — powiedziałem jej — moja dobra kobiecino, że pomagając w t e j łajdackiej zamianie dzieci zrujnowałaś życie temu właśnie młodzieńcowi, który wyratował twego męża, i pozbawiłaś go swoim czynem należnego mu tytułu i m a j ą t k u ? " Wytrzeszczyła na mnie ślepia jak zarzynane prosię, gdy j e j to powiedziałem, a potem jak nie zacznie lamentować i przeklinać samą siebie, zaklinając się na wszystko, że naprawi wyrządzoną Ci krzywdę, skoro tylko wrócimy do k r a j u , z całej duszy pragnie choćby jeszcze teraz to uczynić, gdyż ubóstwia sam dźwięk Twego imienia. Widzisz więc, Piotrusiu, jak to dobry uczynek zostaje czasem nagrodzony na tym świecie, a zły również, gdy sobie przypomnimy, jak zastrzeliłem tego przeklętego łajdaka, który tak się nad Tobą znęcał. Mam Ci, Piotrze, jeszcze dużo do opowiadania, ale nie lubię pisać tego, co może nigdy nie będzie czytane, zaczekam więc, aż otrzymam od Ciebie wiadomość, a wtedy skoro tylko załatwię swoje sprawy, zabierzemy się do tego łotra Twego stryjaszka 325j
i porachujemy mu wszystkie kości. Mam dwadzieścia tysięcy funtów ulokowanych w pożyczce państwowej, nie licząc tego, co na Wyspach Korzennych, a będaie tam sporo grosza. Wszystko to jest dla Ciebie, Piotrusiu, aby zrobić z Ciebie lorda, jak Ci to często obiecywałem. Jeśli wygrasz sprawę, to mi spłacisz, a jeśli nie, niech diabli wezmą takie szczęście i pieniądze też. Proszę Cię, byś oświadczył moje najlepsze życzenia pannie Ellen i powiedział Jej, jak bardzo będę szczęśliwy dowiedziawszy się o J e j dobrym zdrowiu. Muszę Ci wyznać, Piotrze, że ciągle martwi mnie myśl, iż ojciec niewiele Wam zostawił, i bardzo chciałbym wiedzieć, jak się Wam obojgu powodzi. Powierzyłem memu agentowi carte blanche* dla Ciebie do czerpania z moich funduszów bez ograniczeń i spodziewam się, że z tego w razie potrzeby skorzystasz, a gdybyś się wahał, nie byłbyś chyba tym samym Piotrem, którego zostawiłem. A tymczasem bywaj i nie zapominij natychmiast odpisać na mój list. Twój jak zawsze Terence 0'Brien Istotnie była to radosna wiadomość. Wręczyłem list generałowi, a ten dokładnie go przeczytał. — To znakomicie — rzekł. — Życzę ci, Piotrze, szczęścia, a i ty, Celestyno, powinnaś mu również życzyć tego samego. Będę miał ogromną satysfakcję mogąc ciebie powitać jako Lady Privilege. — Celestyno — rzekłem — nie odtrącałaś mnie nawet wtedy, gdy byłem bez grosza i w poniżeniu. O moja Ellen, moja biedna siostro! Gdy tylko zdołam cię odszukać, jakże będę szczęśliwy! • nieograniczone pełnomocnictwo (fr.)
326j
Usiadłem, by odpisać 0'Brienowi, informując go o wszystkim, co się wydarzyło, i o zaginięciu mojej drogiej siostry. Na następny dzień po otrzymaniu mego listu 0'Brien wpadł do mego pokoju. Gdy przywitaliśmy się, rzekł: — Serce mi się krwawi, Piotrze, na myśl 0 twojej siostrze. Postanowiłem ją odnaleźć. Zrezygnuję z dowództwa okrętu, a nie ustanę w poszukiwaniach do końca życia. Muszę ją znaleźć. — Zrób to, mój drogi 0'Brienie, a ja tylko życzyłbym... — Co byś życzył, Piotrze? Powinienem ci powiedzieć, co ja bym sobie życzył... Otóż gdy ją odnajdę, abyś za moje trudy dał mi ją za żonę. — Jeśli o mnie chodzi, nic nie sprawiłoby mi większej radości, ale Bóg jeden wie, czy zmuszona nędzą nie stoczyła się na dno zepsucia... — Wstydź się, Piotrze, myśleć tak o swojej siostrze. Własnym honorem ręczę za nią. Biedna, nieszczęśliwa i w nędzy być może... ale nie to... nie, Piotrze. Ty jej nie kochasz tak jak ja, skoro podobne myśli mogły ci przyjść do głowy. Prowadziliśmy tę rozmowę w zagłębieniu okna, więc teraz zwróciliśmy się ku generałowi 1 Celestynie. — Kapitanie 0'Brien... — rzekł generał. — Sir Terence 0'Brien, jeśli łaska, panie generale. Jego Królewska Mość raczył przyprawić ozdóbkę do mego nazwiska. — Gratuluję, Sir Terence — rzekł generał ściskając mu rękę. — Co to chciałem powiedzieć? Otóż spodziewam się, że zamieszka pan w tym hotelu, abyśmy byli razem. Mam nadzieję, że wkrótce znajdziemy Ellen, a tymczasem nie mamy chwili do stracenia, by zdemaskować 327j
lorda Privilege'a. Czy ta kobieta jest w Londynie? — Oczywiście i trzymam ją pod kluczem, ale z jej strony i tak nie mamy się czego obawiać i tu żaden diabeł nie pomoże. Żeby jej miliony dawano, nie skrzywdzi tego, który narażał życie dla jej męża. To jest Irlandka do szpiku kości. Niemniej, Piotrze, musimy pójść do naszego adwokata i przekazać mu tę wiadomość, żeby można przedsięwziąć odpowiednie kroki. Przez trzy tygodnie 0'Brien nie ustawał w poszukiwaniu Ellen, korzystając z pośrednictwa najróżniejszych ludzi, ale bez powodzenia. Tymczasem generał i ja zajęci byliśmy prowadzeniem skargi przeciwko lordowi Privilege'owi. Pewnego dnia odwiedził nas lord Belmore i zapytał generała, czy nie zechcielibyśmy dotrzymać mu towarzystwa w teatrze, gdzie właśnie wystawiano dwie głośne sztuki. Celestyna zgodziła się, więc po wczesnym obiedzie znaleźliśmy się w prywatnej loży jego lordowskiej mości, znajdującej się tuż nad sceną na pierwszym balkonie. Odegrano pierwszą część, a Celestyna, która jeszcze nigdy nie widziała gry pana Younga, była zachwycona Kurtyna poszła w górę i zaczęła się druga część przedstawienia. W drugim akcie niejaka panna Henderson, nowa aktorka, została wprowadzona na scenę przez dyrektora. Od razu było widać, jak bardzo była stremowana i zdenerwowana, ale rzęsiste brawa trzykrotnie wznawiane dodały jej odwagi i zaczęła grać. Drgnąłem na pierwszy dźwięk jej głosu, zaś stojący za mną 0'Brien wychylił się z loży, by ją lepiej zobaczyć, ale ponieważ znajdowaliśmy się powyżej sceny, a głowa aktorki zwrócona była w inną stronę, nie mogliśmy rozpoznać jej rysów. W miarę jak kontynuowała swój śpiew, nabierała odwagi, a zwróciwszy ku nam twarz i skierowawszy 328j
wzrok do góry... ujrzała mnie... poznaliśmy się wzajemnie... podniosłem ramię, ale nie mogłem mówić... ona zachwiała się i upadła zemdlona. — To Ellen! — krzyknął 0'Brien, a minąwszy mnie jednym skokiem znalazł się na scenie i wyniósł ją, zanim ktokolwiek mógł jej przyjść z pomocą. Podążywszy za nim znalazłem Ellen ciągle w jego ramionach i aktorki usiłujące przyprowadzić ją do przytomności. Dyrektor przepraszając ze sceny oświadczył, że młoda aktorka zbyt jest chora, by mogła kontynuować swój występ, a publiczność widząc zachowanie się 0'Briena i moje, bardziej niż sztuką przejęta była romansem z życia, jakiego była świadkiem. Rolę Ellen przejęła inna aktorka, ale na scenę mało zwracano uwagi, gdyż każdy chciał się dowiedzieć przyczyny tego niezwykłego wydarzenia. Tymczasem umieszczono Ellen w dorożce i obaj z 0'Brienem zawieźliśmy ją do hotelu, gdzie wkrótce przybył generał z Celestyną.
Rozdział
LXV
Jak już pada, to od razu leje, podobnie jest, gdy wiadomości są dobre czy złe — Udało się: dostaję żonę i dziedziczę tytuł i majątek — Wszystko dobre, co się dobrze kończy
Pominę opis scen, jakie nastąpiły, a przytoczę dzieje mojej siostry opowiedziane jej własnymi słowami. — Pisałam do ciebie, mój drogi Piotrze, że uważałam spłatę długów ojca za swój obowiązek, co uczyniłam z twoich pieniędzy, a gdy zaspokoiłam wszystkie pretensje, zostało mi zaledwie sześćdziesiąt funtów. Prosiłam cię, byś jak najszybciej przyjechał, aby mi doradzić i pomóc w urządzeniu mego przyszłego życia. — Otrzymałem twój list, Ellen, i już śpieszyłem do ciebie, ale niestety... zresztą opowiem ci to innym razem. — Dzień po dniu z niepokojem oczekiwałam od ciebie wiadomości, a następnie napisałam list, adresując go do oficerów okrętu z zapytaniem, czy nie przydarzył ci się jakiś wypadek. Odpisał mi chirurg, informując, że wyjechałeś z Plymouth, aby zobaczyć się ze mną, po czym ślad po tobie zaginął. Możesz sobie wyobrazić, jaka ogarnęła mnie rozpacz na tę wiadomość, byłam pewna, że musiało ci się przydarzyć coś strasznego, zbyt dobrze bowiem wiedziałam, że nic nie mogłoby cię zatrzymać, gdy jechałeś do 330j
mnie w takiej chwili. Nowo mianowany proboszcz obejrzał dom i poczynił przygotowania, by sprowadzić rodziną. Meble, jak uprzednio uzgodniono, zostały przejęte według wartości, a pieniądze poszły na spłatę długów ojca. Pozwolono mi zostać na plebanii dłużej, niż to jest przyjęte, ale ostatecznie musiałam opuścić ją nie m a j ą c innego wyboru, co uczyniłam w ostatniej chwili. Nie mogłam zostawić żadnego adresu nie wiedząc sama, dokąd się udam. Zajęłam miejsce w dyliżansie i pojechałam do Londynu. Początkowo chciałam zarabiać na utrzymanie jako guwernantka, ale natrafiłam na ogromne trudności nie mogąc wykazać się żadnymi referencjami ani poprzednią pracą w tym zawodzie. W końcu zostałam zaangażowana w pewnej rodzinie do trzech dziewczynek, ale wkrótce się przekonałam, że nie mogę liczyć na słodkie życie. Pani domu czuła do mnie niechęć z powodu, że jakobym była zbyt przystojna, pan domu zaś z tej samej przyczyny nalegał, by mnie przyjąć. W ten sposób stałam się kością niezgody. Pani traktowała mnie szorstko, natomiast pan okazywał mi wiele względów. W końcu jej szykany, a jego zaloty stały się do tego stopnia nieznośne, że złożyłam wymówienie. — Przepraszam, panno Ellen, czy nie byłabyś łaskawa podać mi nazwisko i adres tego pana? — rzekł 0'Brien. — Nie rób tego, Ellen — wtrąciłem — i opowiadaj dalej o swoich losach. — Nie mogłam dostać innej posady jako guwernantka, gdyż podając ostatnie miejsce pracy nie uważałam za stosowne wyjawiać prawdziwego powodu mego odejścia, mówiąc jedynie, że nie czułam się tam dobrze. Owa pani, gdy zwracano się do niej o referencje, wyrażała się o mnie w taki sposób, żeby przeszko331j
dzić mi w otrzymaniu nowej posady. W końcu zaangażowano mnie do szkoły jako nauczycielkę. Już lepiej bym al obiła, gdybym zgodziła się na służącą. Oczekiwano ode mnie, żebym była wszędzie i wszystko robiła. Zrywałam się 0 świcie, nie kładąc się spać przed północą. Wyżywienie dostawałam marne i podobnie mizerne pobory, niemniej jednak było to uczciwe zajęcie 1 pozostałam tam przeszło rok, ale chociaż oszczędzałam, jak mogłam, nie wystarczało mi na skromne ubranie i praczkę, a przecież niczego więcej nie wymagałam. Do szkoły raz na tydzień przychodził nauczyciel wymowy, a jego żona uczyła muzyki. Oboje ci ludzie bardzo mnie polubili i przekonywali, że daleko większe powodzenie osiągnę na scenie, w co nie wątpili. Opierałam się temu całymi miesiącal.j, spodziewając się jakichś wiadomości od ciebie, w końcu moja hsft-ówka stała się nie do zniesienia, a posiadane środki tak stopniały, że niechętnie wyraziłam swą zgodę. Opuściłam dotychczasowe zajęcie i zamieszkałam u nauczyciela wymowy i jego żony, a ci traktując mnie z ogromną delikatnością przygotowywali do nowej kariery. Ani w szkole, znajdującej się trzy mile od Londynu, ani w nowym mieszkaniu, położonym przy moście westminsterskim, nie czytałam gazet. Nic więc dziwnego, że nie mogłam wiedzieć o waszych ogłoszeniach. Po trzech miesiącach przygotowali moi kochani przyjaciele przedstawili mnie dyrektorowi teatru, a ten za ich poleceniem przyjął mnie, resztę zaś już wiecie. — A więc, panno Ellen, jeśli kiedykolwiek ktoś wytknie pani, że dostałaś się na scenę, będzie pani mogła przynajmniej odpowiedzieć, że nie trwało to długo. — Ufam, że na tyle niedługo, by mnie kto poznał — powiedziała. — Przypominam sobie, 332j
jak często wyrażałam się ze wstrętem o kobietach, które pozwalają wystawiać się na widok publiczny, ale okoliczności w dziwny sposób I zmieniają nasze uczucia. Zapewniam jednak, że zawsze zachowywałam swą godność, nawet bę!« dąc aktorką. — Oczywiście, panno Ellen — rzekł 0'Brien. j — A czy ci tego nie mówiłem, Piotrze? — Dziękuję panu za tak dobre o mnie mniemanie — odparła Ellen. W ciągu trzech dni jej pobytu u nas opowiedziałem jej o wszystkim, co się wydarzyło, a pewnego wieczora, znalazłszy się z nią sam na : sam, szczerze powiadomiłem, jakie 0'Brien żywi ku niej uczucia, wstawiając się za nim z całyjh sił. — Mój drogi bracie — rzekła — zawsze podziwiałam charakter kapitana 0'Briena, będąc mu wdzięczna za jego dobroć i przywiązanie do ciebie, ale nie mogę powiedzieć, że go kocham. Nigdy o nim inaczej nie myślałam jak o przyjacielu, któremu oboje tak wiele zawdzięczamy. — Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że nie mogłabyś go pokochać? — Nie, tego nie powiedziałam i zrobię wszystko, co jest w mojej mocy, Piotrze... postaram się. Nigdy nie pozwolę na to, by czuł się nieszczęśliwy on, który był tak dobry dla ciebie. — Możesz być pewna, Ellen, że znając 0'Briena i czując dla niego wdzięczność wkrótce go pokochasz, gdy tylko przyjmiesz go jako starającego się o twoją rękę. Czy mogę mu powiedzieć... — Możesz mu powiedzieć, żeby sam przemawiał w swojej sprawie, m ó j drogi bracie. W każdym razie nie będę skłaniała ucha ku nikomu, zanim on nie skorzysta z danej mu szansy. Pamiętaj jednak, że jak dotąd tylko go l u b i ę... 333
lubię go b a r d z o , to prawda, ale tylko l u bię. Byłem zupełnie zadowolony ze swego osiągnięcia, tak samo 0'Brien, gdy zdałem mu relację. — Do stu diabłów, Piotrze, to prawdziwy anioł i nie mogę spodziewać się, by pokochała takie nikczemne stworzenie jak ja. Niech mnie choćby na tyle lubi, by wyjść za mnie, potem już będę spokojny o resztę. Miłość przychodzi wraz z dziećmi, Piotrze. Ale jej tego nie mów. Nawet się nie spostrzeże, kiedy je będzie miała, bo tego nie da się uniknąć jak starości. « Jfc Faktem jest, że 0'Brien otrzymawszy w ten sposób pozwolenie na konkury nie tracił czasu, starając się wyzyskać każdą okazję. Adwokat uznał moją sprawę za tak dobrze uzasadnioną, że można było na jej prowadzenie zaciągnąć pożyczkę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy funtów. Krótka mówiąc, wszystkie nasze sprawy wzięły pomyślny obrót, gdy zdarzył się wypadek, którego szczegółów dowiedziałem się później, ale tutaj o nim opowiem. Mój stryj ogromnie się niepokoił dowiedziawszy się o wypuszczeniu mnie z zakładu dla obłąkanych, a jeszcze bardziej, gdy otrzymał zawiadomienie o wytoczonej przeciwko niemu skardze o nieprawne dziedziczenie tytułu. Wysłannicy jego wykryli, że mamka została przywieziona do kraju na fregacie 0'Briena i trzymana w takim ukryciu, że nie mogli się z nią skomunikować. Czuł, że wszystkie jego plany obracają się w niwecz. Przechadzając się ze swoim adwokatem po ogrodzie i omawiając wszystkie ewentualności sprawy, zatrzymali się tuż pod oknami salonu pałacu w Eagle Park. — Ale proszę zrozumieć, sir — mówił adwokat — jeżeli pan mi w zupełności nie zawierzy, nie będę mógł działać dla dobra pańskiej 334j
sprawy. Czy pan ciągle utrzymuje, że taki fakt nie miał miejsca? — Tak jest — odparł lord. — To nic innego jak tylko łajdacki wymysł! — Wobec tego, milordzie, czy wolno mi zapytać, dlaczego uznał pan za wskazane zamknąć pana Simple'a w zakładzie dla obłąkanych? — Bo go nienawidzę — rzekł lord. — Nie mogę go ścierpieć! — Czy to wystarczający powód? To jest człowiek o nieskazitelnym charakterze, a do tego pański bliski krewny. > o i,— Już raz panu powiedziałem, że go nienajj widzę. Chciałbym, żeby padł martwy u mych l stóp' |»*0'Zaledwie wymówił te słowa, gdy dał się słypgżeć odgłos jakby gwizdnięcia i coś głucho udep rzyło, spadając nie dalej niż o stopę od miejsca, gdzie stali. Odwróciwszy się zobaczyli adoptowanego dziedzica leżącego bez duszy u ich stóp, a nogi mieli zbryzgane jego krwią i mózgiem. Biedny chłopak widząc na dole lorda i chcąc go zawołać wychylił się za daleko z okna na wyższym piętrze, a straciwszy równowagę runął głową na dół na szeroki b r u k biegnący dookoła pałacu. — Sąd Boży! Wyrok! — krzyknął adwokat spoglądając na swego klienta. S t r y j zakrył dłonią twarz i padł zemdlony. Pośpieszono z pałacu na pomoc, ale teraz potrzebna była o wiele większa: Wstrząs był tak gwałtowny, że spowodował apoplektyczny atak i m ó j s t r y j nigdy już nie odzyskał mowy. Po tym tragicznym wypadku, którego szczegółów dowiedziałem się dopiero później, zgłosił się do mnie nazajutrz m ó j adwokat, a wręczając mi list rzekł: — Niech mi be.dzie wolno pogratulować jego lordowskiej mości. 335j
Siedzieliśmy właśnie przy śniadaniu i generał, 0'Brien i ja, wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi, zdumieni tak niespodziewaną nowiną, a że była zakomunikowana nam tak nagle, trzeba było zapłacić ładny rachuneczek za potłuczone naczynia, a gdyby Ellen nie chwyciła w porę przechylającego się dzbanka z wrzątkiem, doszłoby jeszcze honorarium lekarza. List ów przeczytaliśmy, płonąc z ciekawości. Pochodził od adwokata mego stryja, który będąc świadkiem katastrofy informował mnie, że wszelkie spory związane z dziedziczeniem zostały zakończone skutkiem tragicznego wydarzenia, jakie miałc miejsce w pałacu, wobec czego on nałożył na wszystko pieczęcie i czeka na mój przyjazd lub instrukcje. Adwokat mój po doręczeniu listu pożegnał się mówiąc, iż przyjdzie za godzinę lub dwie, gdy będę już nieco spokojniejszy. Czytając ten list na głos w pierwszym odruchu objąłem Celestynę i przytuliłem do siebie, 0'Brien zaś, za moim przykładem, zrobił to samo z Ellen, co mu jakoś uszło ze względu na okoliczności, ale skoro tylko zdołała się wyswobodzić, rzuciła mi się na szyję, a Celestyna przytuliła się do ojca. Gdy panie nas puściły, panowie podali sobie ręce. Aczkolwiek nikt z nas nie miał apetytu, by dokończyć śniadania, nigdy nie było na świecie szczęśliwszej piątki. Po jakiejś godzinie adwokat wrócił, a złożywszy mi gratulacje, natychmiast przystąpił do wszelkich potrzebnych przygotowań. Poleciłem mu bezzwłocznie udać się do Eagle Park, zająć się pogrzebem stryja i tego nieszczęsnego chłopaczka, który tak drogo okupił zamierzone wprowadzenie go do arystokracji, a następnie przejąć cały m a j ą t e k z r ą k będącego na miejscu pełnomocnika mego stryja. „Straszliwy wypadek w high life'ie" dostał się do gazet tego dnia 336j
i zanim nastał wieczór, stos biletów wizytowych tak urósł, że zakrył cały stół. Następnego dnia otrzymałem list od pierwszego lorda Admiralicji, który mnie zawiadamiał, że przygotował moją nominację na kapitana, uprzejmie dodając, iż pragnie mieć przyjemność wręczenia mi jej osobiście podczas obiadu, na który zaprasza mnie na godzinę wpół do ósmej. Bardzo byłem mu zobowiązany, gdyż jako „głupek rodziny" długo mogłem był na to czekać. Właśnie czytałem ten list, gdy przyszedł kelner mówiąc, że jakaś młoda kobieta czeka na dole i prosi, by ją przyjąć. Poleciłem ją wprowadzić, a ona ujrzawszy mnie wybuchnęła płaczem i padłszy na kolana całowała mnie po rękach. — Tak, to pan... O tak!... z całą pewnością. Pan wyratował mego męża, a ja przykładałam rękę do pańskiej zguby. Ale czy nie zostałam ukarana za swój niecny postępek?... Czy mój biedny chłopaczek nie zginął? Nie rzekła więcej ani słowa i nie wstając z klęczek gorzko szlochała. Oczywiście czytelnik rozpoznał w niej niańkę, która wymieniła swoje dziecko. Podniósłszy kobietę z klęczek poleciłem, by udała się do mego adwokata dla pobrania zwrotu wydatków i zostawienia swego adresu. — Ale czy pan mnie przebaczy, panie Simple? Bo ja sobie nie wybaczyłam. — Przebaczam ci z całego serca, moja dobra kobieto. Zostałaś już dostatecznie ukarana. ; — Tak, poniosłam karę — odparła, szlochając — ale czyż na nią nie zasłużyłam? A może i tego za mało? Niech Bóg i wszyscy święci błogosławią pana za tak szlachetne przebaczenie, zaraz zrobiło mi się lżej na sercu. Po tych słowach opuściła pokój. Nie wiem, U — P e t e r Simple t. II
337
czy zdążyła wyjść z hotelu, gdy znów zjawił się kelner, mówiąc: — Jeszcze jedna dama, milordzie, życzy sobie mówić z panem, ale nie chce podać swego nazwiska. — Jak widzę, milordzie, masz rozległe damskie znajomości — rzekł generał. — W każdym razie nie takie, bym musiał się ich wstydzić. Poproś tę panią — poleciłem kelnerowi. Po chwili weszła otyła, niezgrabna, niziutka kobiecina, a że szła pieszo, bardzo się zgrzała, opadła więc na krzesło i odrzuciwszy mantylkę zawołała: —• Na miły Bóg, jak pan urósł! O rety, oczom swoim nie wierzę! Idę o zakład, że pan nie wie, kim jestem. — W rzeczy samej, nie mogę sobie przypomnieć, kiedy miałem przyjemność widzieć szanowną panią. — Wie pan, cb mówiłam do Jemimy, jak tylko zeszłam do kuchni? „Jemima — powiadam — ciekawa jestem, czy mały Piotruś Simple mnie pozna". A ona na to: „Proszę panią, o pani może zapomniał, ale papugę pamięta". — Więc to pani Handycock — rzekłem, przypominając sobie Jemimę i papugę. Tak się jednak roztyła, że nigdy bym nie poznał w niej tej dawnej malutkiej, chudziutkiej kobieciny. — A jednak wykrył pan, kim jestem, panie Simple... raczej, milordzie, jak powinnam powiedzieć. Teraz nie potrzebuję pytać o zdrowie pańskiego dziadka, gdyż wiem, że nie żyje. Przechodziłam tędy zbierając zamówienia, więc pomyślałam sobie, że warto wstąpić i zobaczyć, jak pan wygląda. — Spodziewam się, że pan Handycock miewa się dobrze. Proszę, niech mi pani powie, czy jest teraz bykiem, czy niedźwiedziem? 338j
— Bóg z panem, panie Simple, milordzie, powinnam powiedzieć. Nie jest on teraz ani bykiem, ani niedźwiedziem, i to już od trzech lat. Musiał się w y c o f a ć . Jeśli dawniej nie bardzo wiedziałam, co to są byki i niedźwiedzie, to teraz na własnej skórze poznałam, co to jest n i e d o r a j d a . Wykluczono nas z giełdy i pan Handycock handluje węglem. — Czy być może! — No tak. Prawdę rzekłszy, to żadnego węgla nie mamy, tylko zbieramy zamówienia i dostajemy pół korony prowizji od każdej tony za naszą fatygę. Pan Handycock mówi, że to dobry interes, byle tylko były zamówienia. Może wasza lordowska mość raczyłby dać nam zlecenie? Nic panu nie ubędzie, a nam przybędzie. Z największą przyjemnością, skoro tylko sprowadzę się znów do Londynu. A jak się miewa papuga? — Ach, milordzie, poruszył pan smutny temat. Proszę sobie wyobrazić, że pan Handycock, gdy już wycofał się z giełdy, pewnego dnia zabrał papugę i sprzedał za pięć gwinei, mówiąc, że lepsze pięć gwinei niż takie paskudne skrzeczące ptaszysko. To prawda, że tego dnia nic nie jedliśmy na obiad, ale Jemima zgadzała się ze mną, że lepiej obywać się przez miesiąc bez obiadu, niż rozstać się z Polly, a odkąd zaczęło nam się jako tako powodzić, uskładałam sobie, tak czy siak, pięć gwinei i próbowałam Polly odkupić, ale ta pani, co ją kupiła, mówi, że nie oddałaby jej za pięćdziesiąt gwinei. Pani Handycock zerwała się nagle z krzesła, mówiąc: — Do widzenia, milordzie. Zostawię panu bilet firmowy pana Handycock z adresem. Jemima tak by się ucieszyła, gdyby pan przyszedł. Po jej wyjściu z pokoju Celestyna, śmiejąc się, pytała mnie, czy mam więcej takich znajo23*
339
mych. Odpowiedziałem, że chyba nie, ale przyznaję, że przypomniałem sobie panią Trotter i byłem w strachu, by nie przyszła złożyć mi swego uszanowania. Następnego dnia miałem znów zupełnie nieoczekiwane odwiedziny. Siadaliśmy właśnie do obiadu, gdy z dołu dało się słyszeć jakąś awanturę, a po chwili przybiegł zdyszany francuski służący generała mówiąc, że jakiś cudzoziemiec jest na dole i chce się ze mną widzieć, a teraz okłada trzciną kelnera za to, że nie traktuje go z należytym szacunkiem. Kto to może być? — pomyślałem. Wyszedłem z pokoju a przechylając się przez balustradę spojrzałem w dół, gdyż hałas nie ustawał. — Wynoś się pan stąd, jak pan śmie bić nas Anglików! — ryczał jakiś kelner. — Mamy gdzieś takich zagranicznych hrabiów! — Sacri canaille! — krzyczał ktoś, a ten głos doskonale znałem. — Tak, kanał**.'... Zaraz się w kanale znajdziesz, jeśli się nie uspokoisz! — Tylko się waż! — rzekł przybysz, mówiący dotychczas po francusku. — Pozwólcie mi zwrócić uwagę w najdelikatniejszy w świecie sposób... by tylko nadmienić... ty serwetkowiczu, pieczeniarzu, napiwkowiczu, że jesteś ostatnim sukinsynem... a masz, a masz za swoją bezczelność! Dał się znów słyszeć świst trzciny, więc zbiegłem na dół, a tam zobaczyłem hrabiego Shucksena obrabiającego bez miłosierdzia dwóch czy trzech kelnerów. Na mój widok kelnerzy, zabierający się już do bitki, wycofali się na bezpieczną odległość, pozo zasięg trzciny. * Przeklęta kanalio! ** Angielskie canal łatwo skojarzyło się kelnerowi z francuskim canaille.
340
— Mój drogi hrabio, oczom własnym nie wierzę! — zawołałem gorąco ściskając mu rękę. — Mój drogi lordzie Privilege, proszę mi wybaczyć, ale ci osobnicy zanadto już sobie pozwalają. — Wobec tego każę ich wyrzucić — rzekłem. — Jeżeli m ó j przyjaciel i do tego oficer tak wysokiej rangi i dostojeństwa jak pan nie może przyjść do mnie nie narażając się na impertynencje, to znajdę sobie inny hotel. Słysząc tę groźbę i widząc, jak przyjąłem hrabiego, wszyscy się uspokoili. Kelnerzy dali drapaka, a dyrektor hotelu przepraszał gorąco. Okazało się, że hrabiemu kazano czekać w kawiarni, zanim go nie zaanonsują, co on uznał za uchybienie jego godności. — Właśnie siadaliśmy do obiadu, panie hrabio, czy nie zechciałby pan nam towarzyszyć?
I
— Z przyjemnością, skoro tylko doprowadzę do porządku swój wygląd, drogi milordzie — odparł. — Raczy pan zauważyć, że jestem prosto z drogi. Dyrektor hotelu, skłoniwszy się, zaprowadził hrabiego do garderoby. Gdy wróciłem na górę, 0'Brien zapytał: — Co tam się stało? — O, nic takiego! Małe zamieszanie, jak to bywa, gdy cudzoziemiec nie rozumie Anglików. Po kilku minutach kelner otworzył drzwi i zaanonsował hrabiego Shucksena. — A teraz, 0'Brien, czeka cię niespodzianka — rzekłem i tu wszedł hrabia. — Mój drogi lordzie Privilege — zwrócił 341j się do mnie, podając rękę. — Chciałem być jednym z pierwszych gratulujących ci pozyskania obecnej pozycji. Wpływałem właśnie do Kanału na mojej fregacie i pilot wręczył mi gazetę, z której dowiedziałem się o tej niespodziewanej zmianie w pańskich warunkach. Pod jakimś po-
zorem rzuciłem kotwicą w Spithead i pośpieszyłem najszybszą pocztą, by wyrazić, jak szczerze raduję się z panem tym szczęśliwym obrotem fortuny. — Następnie hrabia Shucksen wytwornie skłoniwszy się paniom i generałowi zwrócił się ku 0'Brienowi, który patrzył na niego zdumiony. — Hrabio Shucksen, pozwól, że panu przedstawię Sir Terence'a 0'Briena. — Na dławidudę grającego Mojżeszowi, a to dopiero zagadka — rzekł 0'Brien, wpatrując się bacznie w twarz hrabiego. *— Do kroćset piorunów! Czy to nie Chucks?! A kiedyś ty, bracie, wstał z grobu? — Całe szczęście — odparł hrabia potrząsając od dłuższego czasu rękę swego rozmówcy — nigdy się do niego nie kładłem, Sir Terence. Ale pozwolisz, milordzie, że nieco przekąszę, bo odczuwam coś w rodzaju głodu. Po obiedzie, kapitanie 0'Brifen, usłyszy pan moją historię. Prosiłem całe towarzystwo, by zachowało jego tajemnicę dla siebie, nie dopuszczając do niej nikogo, co było dość nieostrożne z mej strony, biorąc pod uwagę, że znajdowały się z nami dwie niewiasty, on zaś opowiedział wszystko o sobie. Hrabia pozostał u nas jakiś czas, przyjmowany przez najlepsze towarzystwo. Maniery miał tak wytworne, że do głowy nikomu nie przychodziło, by mógł nie wychowywać się na jakimś dworze. Miał ogromne powodzenie u pań, a jego wąsy, zła francuszczyzna i biegłość w walcu, nabyte w Szwecji — wszystko to czyniło go niezmiernie popularnym. Panie bardzo się zmartwiły, gdy zawiadomił je o swoim odjeździe przysyłając bilety wizytowe z dopiskiem P.P.C. Przed wyjazdem z Londynu złożyłem wizytę pierwszemu lordowi Admiralicji i uzyskałem dla Swinburne'a ładny domek, to znaczy polecenie, by mu go zbudowano. Zawsze o tym 342j
marzył, mając już dość morza po czterdziestopięcioletniej na nim służbie. Później załatwiłem dla niego coroczny urlop, który z radością spędzał w Eagle Park. Większość czasu przebywał na jeziorze, łowiąc ryby albo pływając po nim na łódce i opowiadając nie kończące się gawędy każdemu, kto towarzyszył mu w tych wodnych wycieczkach. W dwa tygodnie po moim dojściu do tytułu wybraliśmy się do Eagle Park i Celestyna na moje błagania zgodziła się, by nasz ślub odbył się za miesiąc. Skorzystał z tego 0'Brien i również przemówił na ten temat, wobec czego Ellen, by dogodzić m n i e , przyzwoliła, żeby nasze obie pary pobrały się tego samego dnia. 0'Brien pisał do wielebnego M'Gratha, ale list wrócił z dopiskiem „zmarł". Wówczas napisał do jednej z sióstr, a ta poinformowała go, że ksiądz M'Grath po wypiciu whisky nieco ponad miarę przechodząc przez trzęsawisko zboczył z właściwej ścieżki i odtąd słuch o nim zaginął. W oznaczonym dniu dwie nasze pary złączył węzeł małżeński i obydwa stadła zażywały tyle szczęścia, ile na tym ziemskim padole jest możliwe. 0'Brien i ja pobłogosławieni zostaliśmy potomstwem, którego, jak mawiał 0'Brien, podobnie jak starości, nie da się uniknąć, obecnie więc spore gromadki zasiadają przy gwiazdkowym stole. Głowa generała pokryła się bielą siwizny, a- on siedzi i uśmiecha się, patrząc na igraszki wnucząt, szczęśliwy szczęściem córki. A teraz, czytelniku, opowiedziawszy swoją historię, żegna się z tobą Peter Simple, wicehrabia Privilege, nie będący już głupkiem, ale głową rodziny.