Andrzej Pilipiuk
NORWESKI DZIENNIK
TOM I
UCIECZKA
DOM NAD MORZEM
Pewien odsetek osób, zdarzeń i faktów jest autentyczny. Wszystkie nazwy geograficzne,...
9 downloads
7 Views
607KB Size
Andrzej Pilipiuk
NORWESKI DZIENNIK
TOM I
UCIECZKA
DOM NAD MORZEM
Pewien odsetek osób, zdarzeń i faktów jest autentyczny. Wszystkie nazwy geograficzne, oraz część szczegółów umożliwiających identyfikację zmieniono, aby chronić niewinnych...
Wszelkie poszukiwania opisanych miejsc i osób uznać należy za
niewskazane, a przy tym niebezpieczne.
Prolog
Drewniane domy, gdy są przez dłuższy czas niezamieszkiwane, szybko niszczeją. Czasem wystarcza kilka miesięcy, aby całkiem solidna konstrukcja zaczęła się rozsypywać. Na północ od miasta Bodo w norweskiej Laponii stał nad brzegiem morza taki właśnie drewniany dom. Budynek wzniesiono na szczycie niewysokiego urwiska. Od tyłu otaczał go las. Dom stał pusty przez trzy lata. Zimą mróz trzymał go w stalowym uścisku, lecz gdy nadchodziła wiosna, będąca w tej części świata porą wichrów, deski zaczynały ponuro klekotać pod uderzeniami nawałnicy. Wiatr wdzierał się przez szpary do wnętrza i hulał po pokojach. Deszcz wpadający przez dziurawy dach powodował zacieki na ścianach. Na podłodze pojawiła się gdzieniegdzie pleśń. Gdy wiał wiatr, wiązania belek skrzypiały. Nikt tu nie zachodził, jedynie od czasu do czasu pojawiała się na tym brzegu samotna postać ornitologa lub leśnika. Dom konał. Ostatkiem sił czekał na człowieka, który podźwignąłby go z ruiny.
*
Wojsławice, woj. Chełmskie. Dwa lata wcześniej.
Dwadzieścia cztery kilometry na południe od Chełma przy szosie prowadzącej na Zamość leżą Wojsławice. Na co dzień - niewielka senna prowincjonalna wioska. Kiedyś była miastem, jednak utraciła prawa miejskie po powstaniu styczniowym. Utrata praw nastąpiła głównie za sprawą niejakiego Hanusza Paczenko, który mimo iż był prostym chłopem zebrał spory oddział i w okolicach miasteczka stoczył zwycięską potyczkę z Rosjanami. Pech chciał, że nieliczni ocaleni z pogromu wrócili jakiś czas później, wiodąc za sobą oddziały przysłane z Chełma w celu ukarania buntowników.
Hanusz Paczenko pozostał na posterunku i miał okazję stać się pierwszym, lecz nie ostatnim członkiem rodu, który poległ w walce. Jego sukcesorom zdarzało się to odtąd często i jedynie wysokiemu przyrostowi naturalnemu zawdzięczać należy fakt, że ta szlachetna rodzina nie została doszczętnie wytępiona i jeszcze pod koniec dwudziestego wieku pewni jej przedstawiciele odegrali swoją skromną rolę w budowaniu historii.
Przez pięć pokoleń Paczenkowie trzęśli wsią i okolicą. Członkowie rodu chętnie angażowali się w rozliczne burdy o charakterze zarówno lokalnym jak i międzynarodowym.
Nie do końca zdefiniowana przynależność narodowa rodziny, sprawiła że po zakończeniu drugiej wojny światowej wszyscy niemal jej członkowie wylądowali daleko za kołem podbiegunowym i przez następne lata rzadko dawali oznaki życia. W Wojsławicach, a raczej w otaczających miasteczko lasach, pozostał tylko Józef. Wykopane w ścianach lessowych wąwozów bunkry opuścił dopiero po amnestii w 1956 roku.
Rodzina cieszyła się, jak już wspomnieliśmy, odpowiednią renomą. Mieszkańcy Wojsławic snuli przy wódce opowieści o kilkunastu spalonych chałupach, o kilku osobach, które usiłowały bruździć i zniknęły jak kamień rzucony w wodę. Byli i tacy, którzy mówili szeptem o zakopanych na ogrodzie Paczenków nieboszczykach, wśród których znajdować się mieli czterej gestapowcy, trzej volksdojcze, oraz kilku pracowników NKWD i UB. Gdy stary Józef wyszedł z lasu poprzedzała go tak ponura sława, że Polak, który zajął jego gospodarstwo w ciągu kilku godzin spakował cały dobytek i rodzinę na wóz, po czym zniknął. Osiedlił się aż pod Szczecinem. Józef nie ścigał go.
Miejscowa policja nie miała jakoś odwagi na przekopanie ogrodu i zbadanie pogłosek. Fakt, że przez czterdzieści, wówczas, lat istnienia posterunku w miasteczku bez śladu zniknęło także kilkunastu jego pracowników, działał odstraszająco. Ale w połowie lat osiemdziesiątych w Wojsławicach nie było już Paczenków...
Pomińmy tą niewielką dygresję. W roku, w którym rozgrywają się opisane poniżej przypadki, wskutek ludzkiego niedbalstwa i nikłych środków finansowych, przeznaczonych na renowację starego systemu rowów melioracyjnych, odprowadzających nadmiar wody z leżących na północ od osady łąk, nastąpił powrót do stanu sprzed melioracji. Łąki zamieniły się tej wiosny w obrzydliwe trzęsawisko, które w środku lata, gdy rozgrywa się nasza opowieść, zdążyło odrobinę podeschnąć. Na północ od miasteczka droga prowadząca do Chełma rozwidla się. Koło rozwidlenia stoi tabliczka:
Czarnołozy 2 Km
Od tabliczki na zachód biegnie nitka asfaltowej szosy, tak wąskiej, że gdy dwa kombajny mają się na niej minąć zbiega się okoliczna dzieciarnia i przyjmuje zakłady, który z nich wyląduje w rowie, choć gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że najczęściej sytuacja jest remisowa. Po lewej stronie szosy znajdują się wspomniane wyżej łąki, po prawej pola podchodzące aż pod ścianę lasu. Mniej więcej w połowie drogi od tabliczki do wsi znajduje się niewielki suchy cypel wcinający się kilkadziesiąt metrów w bagno. Tego lata z racji zabagnienia ...