Pierwsze, pionierskie lata w poniemieckim Szczecinie...
13 downloads
0 Views
34MB Size
PIOTR ZAREMBA W SPOM NIENIA PREZYDENTA SZCZECINA
1945 1950
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE ® POZNAŃ ® 1977
W skład książki wchodzą poprawione i uzupełnione wspomnienia, wydane poprzednio w trzech oddzielnych publikacjach: P IE RW SZY SZCZECIŃSKI ROK. 1945 (1966 i 1970) SZCZECIŃSKIE LATA 1946-1948 (1970) SZCZECIŃSKIE LATA 1948-1950 (1974)
Opracowanie graficzne WOJCIECH KOR YTO WSKI
Mapę barwną na wkładce wykonał autor. Pozostałe mapki według szkiców autora wykonał Stanisław Andrzejewski
— Mojej córce i synom urodzonym w Szczecinie — moim wnukom urodzonym w Szczecinie — mojej żonie, z którą wspólnie od pierwszych dni pracowaliśmy w Szczecinie — pracę tę poświęcam
Po tylu latach nie dowierzałem już swej pamięci. Sięgałem do niej jedynie po to, aby naszkicować tlo i sylwetkę wydarzeń — natomiast wszystkie fakty, zdarzenia i liczby podawałem w oparciu o bogaty materiał źródłowy. Nie jestem historykiem i nie było moim zamiarem pisanie historii Szczecina w pięcioleciu 1945-1950. Tak samo nie chciałem pisać wspomnień po upływie ponad ćwierć wieku; pamięć jest zawodna, a ongiś przeżywane wydarzenia mógłbym dziś widzieć i odczuwać wadliwie, bogatszy o znajomość tego, co się tymczasem wydarzyło, a co wówczas było przede mną zakryte. Dlatego też oparłem swą narrację na podstawowym dokumencie, jakim był dla mnie mój dziennik wydarzeń, pisany przez te pięć łat regularnie codziennie wieczorem. Został on uzupełniony odpisami pism, sprawozdań, memoriałów i notatek, które sam wówczas re dagowałem. Cały ten materiał, zgromadzony w piętnastu tomach, 0 łącznej ilości 3077 stron maszynopisu, znajduje się w kilku komple tach w archiwach i bibliotekach, między innymi w Bibliotece Polskiej Akademii Nauk. Z tego to materiału, wspomagając nim istotnie bardzo zawodną pamięć, czerpałem wiadomości o faktach, tak jak je wówczas widziałem i oceniałem, dodając od siebie to, czego historyk nie wyczyta z akt: atmosferę tych czasów, tło zdarzeń oraz ich niepowtarzalny koloryt. Fakt, że zapiski te sporządzane były na bieżąco, nadaje im cha rakter źródeł zastępczych, ujmujących przebieg wydarzeń w ich chronologicznym porządku. Podając je obecnie w innej postaci, usiłowałem powstrzymać się od subiektywnej oceny ex post ich sensu 1 wywołanych przez nie skutków. Dlatego też iv niniejszych wspom nieniach trzymałem się raczej chronologii wydarzeń, relacjonując sprawy w takiej kolejności, w jakiej je ongiś widziałem i przeży wałem. W przedmowie do pierwszej wersji tych wspomnień pisałem w 1964 roku, że dla tych mieszkańców miasta, którzy nie przeżywali tych czasów w Szczecinie, ówczesna rzeczywistość jest już nieomal
legendą. Nie potrzeba jednak tworzyć legend, wystarczy dać sumę informacji o „szczecińskiej epopei”, która była tak osobliwa i tak nietypowa, że nawet i to — nie literackie przecież —jej opisanie stanowiło sensację zarówno dla tego pokolenia, które jej nie prze żyło, jak i dla tego, które w opisywanych wydarzeniach czynnie uczestniczyło. Pisanie tych wspomnień rozpocząłem w 1964 roku. Wydarzenia 1945 roku ukazały się drukiem w 1966 roku pod tytułem Pierwszy szczeciński rok — 1945. Drugie, uzupełnione wydanie tego tomu ukazało się pod tym samym tytułem w 1970 roku. Zachęcony życzliwym przyjęciem tych wspomnień, opublikowałem w 1970 roku ich drugi tom pod tytułem Szczecińskie lata 1946-1948, a w 1974 roku tom trzeci, pod podobnym tytułem Szczecińskie lata 1948-1950. Obecny tom stanowi nową, uzupełnioną i rozsze rzoną wersję wszystkich trzech poprzednich tomów, zebranych tu w jedną całość. Raz jeszcze powtarzam, że jestem człowiekiem techniki, urbanistą i planistą przestrzennym, a nie historykiem, i nie mam zamiaru pisać pełne historii tamtych dni. Jestem współuczestnikiem opisy wanych wydarzeń. Opracowując kolejną wersję tych wspomnień ze wzruszeniem przeżywałem na nowo wielkie wydarzenia sprzed ćwierć wieku. Dziś jeszcze bardziej dobitnie widać, ile zdrowego optymizmu miało wówczas społeczeństwo polskie w Szczecinie — i jak słuszny l uzasadniony okazał się on po łatach. Pisanie tych wspomnień traktowałem jak wypoczynek i wytchnie nie po pracy naukowej — stąd też ich amatorski charakter. Tym hardziej chciałbym podziękować tym wszystkim, którzy mnie do ich napisania zachęcili, a zwłaszcza profesorowi Henrykowi Jabłoń skiemu, który jeszcze lat temu kilkanaście skierował moją uwagę na konieczność gromadzenia i opracowywania materiałów do hi storii lat niedawno minionych. Szczecin, 1 marca 1976 roku
1. Wielka misja W słoneczną pogodę, w czwartek 22 marca 1945 roku, o godzi nie 16.00 wyjeżdżałem z dworca poznańskiego do Warszawy. Po raz pierwszy od jesieni 1939 roku mogłem zetknąć się po nownie z tą osobliwą atmosferą, panującą na ruchliwym dworcu, cały okres okupacji spędziłem bowiem w Poznaniu, nie opuszcza jąc go ani razu. Z początku jako pracownik fizyczny, potem ko lejno jako kreślarz i technik w Dyrekcji Ogrodów Miejskich — nie miałem okazji do wyjazdu z miasta. Polakom w obrębie W arthegau nie wolno było podróżować bez specjalnej przepustki — a ja miałem swe własne, również specjal ne powody, żeby się o nią oficjalnie nie ubiegać. Dlatego też wy jazd ten stanowił dla mnie zarówno wielką atrakcję, jak i powód do szczerego wzruszenia. Zaledwie miesiąc temu, 23 lutego 1945 roku, padła Cytadela poznańska, broniona przez silny garnizon niemiecki. Walki w mieście trwały nieprzerwanie od chwili, gdy w dniu 23 stycznia pierwsze oddziały radzieckie, przekroczywszy Wartę powyżej Lu bonia, zaatakowały od południa Dębiec. Mieszkając pod stokami Cytadeli, zaznawałem wraz z mymi bliskimi dłużej niż inni nie mieckiej okupacji. Podczas gdy dzielnice Łazarz i Wilda oswobo dzone zostały już w styczniu — ja ujrzałem pierwszego radzieckie go żołnierza dopiero w dniu 3 lutego. Oblężenie Cytadeli zmusiło nas do opuszczenia Winiar i do parotygodniowego koczowania u znajomych — najpierw u państwa Sęków przy ulicy Sw. Wa
wrzyńca, a następnie u mojego byłego szefa sprzed wojny, inży niera Mariana Serwackiego, którego gościnny dom przy ulicy Za kręt 22 w okolicy ulicy Ostroroga służył nam odtąd za punkt oparcia przez kilka miesięcy. Cztery tygodnie, które upłynęły od połowy lutego do drugiej połowy marca, wypełnione były wydarzeniami, stanowiącymi dla mnie silne przeżycie. Nie tu miejsce na szczegółowy ich opis — niemniej jednak były one tłem dalszych moich decyzji. Przez pierwsze tygodnie, pełniąc funkcję wicedyrektora Wydziałów Technicznych nowo tworzącego się poznańskiego Zarządu Miej skiego, pracowałem w nie opalanych pomieszczeniach ówczesnego „ratusza” przy narożniku ulic Wyspiańskiego i Matejki. Wielka kamienica, będąca przed wojną własnością popularnego poznań skiego lekarza, doktora Gościckiego, zamieniona została przez Niemców na jeden z ich niezliczonych urzędów. Zachowanie dzielnicy łazarskiej we względnie nie uszkodzonym stanie spowo dowało, że trójkątny placyk u zbiegu ulic Wyspiańskiego i Ma tejki stał się centrum życia ówczesnego Poznania. Naprzeciw „ra tusza” ulokował się Komitet Wojewódzki PPR, a sąsiednią willę przy ulicy Berwińskiego obrało sobie za siedzibę Polskie Radio z całym serwisem informacyjnym. Stąd robiliśmy wypady do linii frontu, przebiegającej wówczas w rejonie Zamku, placu Wolności, a w kilka dni później — w poprzek ulicy Sw. Wojciecha. Urucha mianie pierwszej linii tramwajowej (z Górczyna do ulicy Śnia deckich), oczyszczanie ulic, prace ratownicze nad wydobyciem za sypanych mieszkańców okolic placu Wielkopolskiego — przepla tały się z dyskusjami na temat dalszej organizacji odbudowy miasta. Powoli zaczęli wracać do Poznania wygnańcy, ściągający ze wszystkich stron kraju od swego miasta. Liczba fachowców zaczęła w mieście rosnąć — a każdy z nich miał w zanadrzu te albo inne godności pełnione przed wojną, które dawały mu prawo do po wrotu na dawne stanowisko. Ja takich uprawnień nie miałem; zbyt młody byłem w latach 1934—1939, gdy jako inżynier ze świe żym dyplomem dopiero zaczynałem pracę zawodową. Rozumiałem, że choć obecnie pełnię w Poznaniu odpowiedzialną i trudną pracę, nie mam jednak zbyt wielkich szans, aby stano wisko to dłużej utrzymać. Ponadto fakt przebywania w Poznaniu
przez niemal sześć lat podczas wojny, a także niechęć do szablo nowej pracy spowodowały, że już w marcu 1945 roku powziąłem decyzję wyjazdu z Poznania, mimo że — począwszy od 1920 roku — mieszkałem tu przez ćwierć wieku. Jeszcze w lutym 1945 roku zgłosiłem się na ulicę Chełmońskie go 10, gdzie po rozmowie z doktorem Stanisławem Szenicem wy pełniłem ankietę, w której na pytanie dwunaste „czy chciałbym pracować na przyłączonych poniemieckich terenach i na których?” — odpowiedziałem: „Tak — w Gdańsku względnie w innym por cie, np. w Szczecinie”. Tego dnia jednak, pod datą 16 lutego, zapi sałem w swym dzienniku: „Oddałem dziś ankietę na Gdańsk lub Szczecin — ale wolę Szczecin”. Twierdząco odpowiedziałem też na pytanie ankiety, czy chciałbym wykładać na Politechnice. Au tor Pitavalu warszawskiego przypomina sobie chyba te chwile, gdy jako pełnomocnik Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów na województwo poznańskie zachęcał, kogo tylko mógł, do wyjazdu na zachód, nad Odrę. On był niewątpliwie tym, który i mnie utwierdził w tym przekonaniu, za co pragnę wyrazić mu tu moją szczerą wdzięczność i podziękowanie. Ale samo wypełnienie ankiety jeszcze nie wystarczało. Gdy ją podpisywałem, toczyły się jeszcze boje o Wał Pomorski, a armie polskie i radzieckie jeszcze nie doszły do Bałtyku. W Poznaniu chodziły głuche wieści o spodziewanej kontrofensywie Niemców w rejonie Piły i o niebezpieczeństwie grożącym nam od ugrupo wań niemieckich walczących w Sudetach, co jednak na tle entu zjazmu tamtych dni było raczej podświadomie odczuwaną obawą niż realnie uchwytnym niebezpieczeństwem. Zająłem się gorliwie sprawą utworzenia w Poznaniu politechni ki. Gdy przeglądam swe liczne zapiski, które sporządziłem wtedy jako sekretarz komitetu, powołanego do zorganizowania tej uczel ni — widzę, jak zdrowa inicjatywa społeczna wyprzedzała wów czas oficjalne dyrektywy. Wiadomo, że Politechnika Poznańska powstała w wiele lat później — ale wówczas łudziłem się, że właś nie teraz da się ją szybko uruchomić. Pamiętaliśmy bowiem, jak rektor Heliodor Święcicki — ów wielki twórca Uniwersytetu Po znańskiego — na próżno usiłował doprowadzić do utworzenia w Poznaniu w 1923 roku wyższej uczelni technicznej. Nie udało się to również Cyrylowi Ratajskiemu, prezydentowi miasta Pozna-
nia, którego postać w sztywnym meloniku tak bardzo zrosła się z mymi międzywojennymi wspomnieniami. Gdy sprawy zaszły już tak daleko, że ich rozwiązanie mogło nastąpić jedynie po przezwyciężeniu biurokratycznych formalności — nie zostało nam nic innego, jak jechać do stolicy. Uzbrojony w rozliczne pisma i przepustki oraz w dyrektywy, jak zdobyć pierwsze pieniądze na odbudowę Poznania i jak uzy skać pisemną decyzję o powołaniu politechniki, znalazłem się na poznańskim dworcu. Jechałem wraz z profesorem Józefem Gór skim, rektorem Akademii Handlowej, aby wspólnie z nim starać się o utworzenie w Poznaniu wyższej uczelni technicznej. Dzień był jasny i pogodny — w kieszeni miałem bilet do War szawy kupiony za 18 złotych (tak bowiem w skrupulatnym Po znaniu przeliczyli wówczas dotychczasowe 36 marek taryfowej opłaty). Na dworcu widać było, że sześć tygodni temu toczyły się tu walki; że peron czwarty był w ręku radzieckim, a peron pierwszy — położony po wschodniej stronie budynku — w rękach Niem ców. Ale tory były już oczyszczone i czysty zestaw prymitywnych wagonów wyruszył punktualnie w okrężną drogę przez Czempiń, Śrem, Jarocin, Ostrów, Kalisz — do Warszawy. Wojna przypomniała się nam ponownie, gdy nazajutrz wcześnie rano w Kaliszu trzeba było kryć się przed niemieckim nalotem na miasto i dworzec. Nie był on już zbyt skuteczny — tak jak nieskuteczne było ostrzeliwanie przez Niemców z poznańskiej Cy tadeli niedzielnej publiczności, odpoczywającej w parku Wilsona w Poznaniu. Jednak nalot ten opóźnił naszą jazdę, tak że dopiero na trzeci dzień rano przez Łódź i Skierniewice dotarliśmy do pod warszawskich osiedli. Wczesnym rankiem 24 marca pociąg minął perony stacji Włochy i popychany przez parowóz powoli posuwał się jednym torem pro wizorycznie ułożonym w poprzek kolejowych zgliszcz i rumowisk. Z olbrzymiej powierzchni, zajmowanej ongiś przez układy torów, nie pozostało nic. Niemcy zdemontowali urządzenia i wywieźli je na zachód. Kręta nitka jednego luźno położonego toru wiła się wśród zgliszcz. Dojechaliśmy do kresu podróży. Przepełniony pociąg nie zdążył jeszcze stanąć, gdy już zewsząd otoczony został ludźmi z tobołkami, którzy koczowali na żwiro
wych pagórkach rozciągających się wzdłuż ślepo kończącej się li nii. Z trudem wydobyliśmy się z rektorem Górskim z wagonu, gdyż z miejsca rozpoczął się szturm na przybyły pociąg. Oto Warszawa. Z dala widniały resztki peronów Dworca Za chodniego, pozbawionego szyn. Tor, którym przyjechaliśmy, koń czył się ślepo kilkaset metrów przed dworcem. Nałożyliśmy nasze plecaki i udaliśmy się w długą pieszą wę drówkę na drugą stronę Wisły. Ten pierwszy kontakt ze stolicą w dwa miesiące po jej oswobodzeniu, po sześciu latach jej niewi dzenia — wywierał koszmarne wrażenie. Długie szeregi wędrowców posuwały się środkiem Alei Jerozolimskich, rozdzielając się na mniejsze grupy, zbaczające do miejsc swego dawnego zamieszka nia. Długi ciąg furmanek i przeładowanych ciężarówek torował sobie drogę przez wąskie i kręte pasmo, wydeptane na pokrytej gruzem jezdni Nowego Światu, aby później zboczyć w ulicę Ka rową do mostu pontonowego, przerzuconego w poprzek Wisły. Szliśmy popychani, wraz z całym tłumem przez uginający się most, pomiędzy ciężarówkami. Zmęczeni dotarliśmy wreszcie do Pragi, której stan zabudowy wydał nam się stołecznym splendo rem. Po długim wyczekiwaniu przed biurem przepustek, miesz czącym się w narożnym sklepie, i po odszukaniu głównego wejścia do siedziby rządu znaleźliśmy się w centrum władzy; w gmachu Dyrekcji Kolei przy ulicy Wileńskiej. Całą sobotę poświęciliśmy z rektorem Górskim na rozmowy w sprawie utworzenia w Pozna niu wyższej uczelni technicznej. Jednak ani wiceminister oświa ty, Bronisław Biedowicz, ani też dyrektor Departamentu Szkół Akademickich, Matkowski, nie mogli wówczas wyrazić zgody na utworzenie Politechniki Poznańskiej; skończyło się na decyzji o po wołaniu tak zwanej zawodowej wyższej szkoły inżynierskiej, któ ra by w przyszłości dopiero mogła stać się uczelnią akademicką. Resztę dnia zajęły nam rozmowy na temat poznańskiej Akademii Handlowej — i tak minął pierwszy dzień pobytu w stolicy. Nazajutrz w niedzielę, po noclegu u znajomych na Saskiej Kę pie, przeprawiłem się łódką powyżej zburzonego mostu Ponia towskiego na lewy brzeg Wisły, aby forsownym marszem przez Solec i Wilanów dojść do Konstancina, gdzie chciałem odnaleźć swą dalszą rodzinę. W czasie tego samotnego marszu przez ruiny Powiśla i podwarszawskie spustoszenia postanowiłem, załatwiwszy
możliwie jak najlepiej poznańskie sprawy — doprowadzić do skutku swe postanowienie przeniesienia się na stałe na Ziemie Zachodnie. Gdy dziś, po upływie tylu lat, usiłuję odtworzyć, co wówczas pod tym pojęciem rozumiałem — muszę się przyznać, że wiedzia łem o Ziemiach Zachodnich bardzo, ale to bardzo mało. Jeszcze jedno wspomnienie. We wrześniu 1943 roku jeden z mo ich bliskich znajomych, architekt Stanisław Kirkin, zapytał mnie w imieniu bliżej przez siebie nie określonej organizacji, czy chciał bym po wojnie czynnie pracować na terenach, które mają być przyłączone do Polski. Rozmowa ta odbywała się w czasie przerwy w pracy, w cieniu wywrotki, chroniącej nas zarówno od słońca, jak i od spojrzeń dozorującego nas Niemca. Odpowiedziałem wów czas twierdząco, ciesząc się, że zbliża się widocznie ów czas do celowy, skoro stawia się już takie pytania. Na zapytanie, gdzie chciałbym po wojnie pracować — odpowiedziałem, że nad morzem. Licząc się jednak z tym, iż Gdańsk będzie z całą pewnością silnie obsadzony — zapytałem, czy w rachubę wchodzi Szczecin jako polskie miasto. Odpowiedź była twierdząca i wtedy zapadła moja pierwsza decyzja. Od tego też czasu interesowałem się Szczecinem i jego spra wami. Czytałem niemiecką literaturę na tem at tego miasta i jego portu oraz studiowałem przypadkowo znalezione dzieła historycz ne. Rozczytywałem się w książce profesora Zygmunta Wojcie chowskiego, wydanej w 1939 roku, tuż przed wojną, pod tytułem Polska nad Wisłą i Odrą w X wieku. Byłem stałym czytelnikiem wydawanej w Szczecinie dobrze redagowanej „Pommersche Zei tung”, która podawała wiele informacji o mieście i jego sprawach. Pismo to było rozchwytywane przez Polaków w Poznaniu w okre sie okupacji, gdyż — w odróżnieniu do lokalnego „Ostdeutscher Beobachter” — informowało dokładnie o przebiegu wojny, podając wiele szczegółów, nie spotykanych w innych niemieckich dzien nikach. Ukradkiem przeczytałem ponownie książkę Kisielewskiego Ziemia gromadzi prochy, w której tak sugestywnie opisana została współczesność i dawne dzieje ujścia Odry. Czyniłem to ze szcze gólnym wzruszeniem, gdyż wraz z Kiryłem Sosnowskim zajmo wałem się graficznym układem tej pięknej książki przed jej wy daniem w 1938 roku.
W czasie swej krótkiej pracy w wyzwolonym Poznaniu — od lutego do końca marca 1945 — interesowałem się wszystkim, co dochodziło do nas zza dawnej granicy sprzed 1939 roku. Granica ta nadal jeszcze była trudno przekraczalną linią; po jej drugiej stronie działy się różne, mało dla nas wówczas w Poznaniu zrozu miałe rzeczy. Panowało jednak ogólne przekonanie, że w najbliż szym czasie obejmiemy tereny zachodnie po Odrę wraz ze Szczecinem. Znane były nam zarówno sporadyczne fakty przekracza nia tej linii przez niektóre osoby lub grupy, jak również organizo wanie przez miejscowych radzieckich komendantów wojennych tymczasowych organów władzy cywilnej. Bardzo mało wiedziano wówczas na temat politycznej gry o nadodrzańską granicę. Przeciekały wieści o tym, że w październiku 1944 roku w rozmowie Stalina z Churchillem w Moskwie pozy tywnie odniesiono się do przyłączenia Szczecina do Polski. Radio londyńskie jednak o tych sprawach wolało się nie wypowiadać, nasze publiczne enuncjacje były jeszcze raczej oględne. Afisze z tekstem Manifestu Lipcowego dawały pod tym zględem ogólną jedynie orientację. „Głos Wielkopolski” do połowy marca nie informował o sytu acji na terenach leżących pomiędzy Wielkopolską a Odrą i morzem. Z komunikatów wojennych wiedzieliśmy o zdobyciu Kołobrzegu i Dąbia pod Szczecinem oraz o oczyszczaniu tych obszarów z roz proszonych niemieckich oddziałów wojskowych. W dzienniku tym w dniu 13 marca ukazał się artykuł pt. Granice Polski, w którym stwierdzono, że „Szczecin ze swym portem musi mieć obszerniejsze przedpole”. Nazajutrz, 14 marca, pismo to podało wiadomość, że Polski Związek Zachodni w Poznaniu przygotowuje się do akcji zasiedlania Ziem Odzyskanych. Wreszcie (o czym jeszcze nie wie działem, będąc w Warszawie) w dniu 25 marca ukazała się notatka o tym, że kurs pociągów osobowych z Poznania do Drawskiego Młyna został przedłużony przez graniczną dotąd Noteć aż do Krzy ża. Prasa jednak nie opublikowała faktu, że już od 16 lutego kole jarze z Gniezna, Chodzieży i Wągrowca obsługują dla wojska linię kolejową z Piły przez Krzyż do nadodrzańskiego Kostrzyna. Było to zbyt mało informacji, aby wywołać w Poznaniu szersze zainteresowanie Ziemiami Zachodnimi. Były one blisko — ale jeszcze jak we mgle rysowała się ich przyszłość. Oficjalne ekipy
administracyjne jeszcze nie przekroczyły dawnej linii granicznej, choć nie brakowało indywidualnych prób w tym kierunku, jak na przykład w Gorzowie i Babimoście. Panowało jednak ogólne prze świadczenie, że objęcie przez nas terenów do Odry nastąpi już nie zadługo. I jeszcze jedno. W Poznaniu mało się jeszcze orientowano w ów czesnych zawiłościach i trudnościach wewnętrznej sytuacji poli tycznej w kraju. Ludność z niecierpliwością wyczekiwała oswo bodzenia przez wojska radzieckie i zaraz potem z uporem i za cięciem zabrała się do usuwania śladów zniszczeń oraz do odbu dowy polskich form administracyjnych i gospodarczych. Ostrość polemik politycznych, a tym bardziej ewentualność czynnego sprzeciwu wobec działalności nowych władz polskich — była w Poznańskiem rzeczą nie tylko nieznaną, ale wprost niezrozumiałą. Stąd wywodził się autorytet, który od razu zdobyła sobie w tym mieście Polska Partia Robotnicza oraz poszanowanie, jakim cie szyły się nowe lokalne polskie władze administracyjne. Dotyczyło to szczególnie osoby wojewody poznańskiego doktora Feliksa Widy-Wirskiego, który wówczas — początkowo jeszcze jako wi cewojewoda, a od połowy maja 1945 roku jako wojewoda — re prezentował władzę polską w Poznaniu. Dlatego też poczynania administracyjne, zmierzające do przy gotowania naszego przesunięcia się na zachód dla objęcia wyzwa lanych stopniowo połaci Ziem Odzyskanych •— spotkały się nie tylko z życzliwym, ale z wręcz entuzjastycznym przyjęciem. W wielu wypadkach inicjatywa lokalna wyprzedzała urzędowe działania, jak na przykład w Gnieźnie i Wągrowcu, gdzie miejsco we władze komunalne same zaczęły organizować liczne ekspedycje dla zagospodarowania wybranych przez siebie (a jeszcze przez wła dze polskie oficjalnie nie objętych) miast. Wszystko to stanowiło tło i podstawę mojej decyzji. Będąc od wielu lat dobrze obznajmionym z całokształtem technicznej go spodarki miejskiej oraz zajmując się jako urbanista nie tylko tech nicznymi, ale i gospodarczymi problemami, powiązanymi z rozwo jem miast — zdawałem sobie sprawę, że właśnie na Ziemiach Odzyskanych będę miał jako fachowiec wielkie pole do działania. Ponadto sam fakt przebywania przez wiele lat okupacji w Pozna niu spowodował, że rwałem się do pracy w innym mieście, a tłu-
miona od lat energia domagała się ujścia w realizowaniu trudnych zadań. Oto powody, dla których w poniedziałek 26 marca 1945 roku za cząłem poszukiwać w Warszawie, w wielkim gmachu przy ulicy Wileńskiej na Pradze instytucji, która wówczas z urzędu zajmo wać się miała Ziemiami Odzyskanymi. Niełatwo było znaleźć Biuro Ziem Zachodnich przy Prezydium Rady Ministrów. Urząd ten, prowadzony przez Michała Krasockiego, mieścił się w jednym z ciemniejszych zakamarków gmachu. Budynek Dyrekcji Kolei, który awansował tak wysoko, nie mógł już wówczas pomieścić wszystkich ministerstw i ich departamen tów, a tym bardziej nowo tworzących się instytucji. Przeglądając w wiele lat później nie uporządkowane jeszcze do kumenty Archiwum Akt Nowych natknąłem się na plik akt, za tytułowanych „Biuro Ziem Zachodnich”. Niektóre pisma dotyczące tego Biura i jego powstania datowane były jeszcze z Lublina. Chciałbym tu zacytować jeden dokument, świetnie ilustrujący ówczesne trudności. Jest to pismo, w którym podsekretarz stanu jako szef Biura Ziem Zachodnich prosi w dniu 26 lutego 1945 mi nistra przemysłu o... „ w y p o ż y c z e n i e d w ó c h p i e c y k ó w żelaznych celem ogrzania Biura Ziem Zachod n i c h ”! Ta kapitalna korespondencja dwóch ministrów dotycząca dwóch piecyków świadczy o tym, z jakimi środkami technicznymi porywaliśmy się wówczas do tak olbrzymiego zadania. W piśmie tym nieświadomie zawarta była ironia: „Oto, jakie mamy środki, aby dokonać tego, co nam polecono” oraz symboliczne stwierdze nie: „Przemysł będzie tym czynnikiem, który ogrzeje i ożywi go spodarkę tych ziem”. W pokoju, gdzie pracował Michał Krasocki, jeden z owych le gendarnych piecyków grzał bardzo solidnie. Dyrektor przyjął mnie życzliwie i rzeczowo, stwierdzając, że mało ludzi przyjeżdża do niego z terenu, a szczególnie z Poznania, który powinien stać się bazą naszego posuwania się na zachód. Po raz pierwszy dowiedziałem się wówczas z ust Krasockiego, jak ma wyglądać przyszły podział Ziem Odzyskanych: M a z u r y z siedzibą w Olsztynie, P o m o r z e Z a c h o d n i e z siedzibą w Pile, z perspektywą przeniesienia stolicy okręgu do Szczecina po jego zdobyciu, Ś l ą s k D o l n y z Wrocławiem oraz Ś l ą s k
O p o l s k i z Opolem (urzędowa notatka na mapie pokazująca pro ponowany podział administracyjny brzmiała: „Pomorze Zachodnie — siedziba Piła ew. Stargard, na południe za Noteć i Wartę, praw dopodobnie ze Szczecinem”). Rozważano wówczas możliwość przeniesienia Biura Ziem Za chodnich do Poznania — dlatego też spotkałem się z propozycją przygotowania tam gmachu dla czterech jego departamentów, z tym że jeśli miałaby być utworzona centralna administracja Ziem Zachodnich — należałoby się liczyć z potrzebą umieszczenia w Poznaniu aż 17 jednostek administracyjnych, liczących około 450 pracowników. Pomysł przeniesienia centralnych agend admi nistracyjnych dla Ziem Odzyskanych do Poznania nie został zre alizowany; niemniej jednak przejąłem się wówczas bardzo tą per spektywą, nabrawszy przekonania, że już w krótkim czasie przy stąpimy do obejmowania tych terenów. Uzbrojony w te wiadomości i kontakty udałem się nazajutrz, 27 marca, do Biura Planowania i Odbudowy przy Prezydium Rady Ministrów, będącego zalążkiem przyszłego Ministerstwa Odbudowy. W małym, ciasnym pokoiku pracował szef Biura, profesor Michał Kaczorowski. Nie znałem go dotąd, choć, słyszałem już wiele o jego spokojnej energii, wielkiej wiedzy i miłym obejściu. Przyjął mnie natychmiast i już od siebie prędko nie wypuścił. Najpierw złoży łem mu dokładne sprawozdanie o stanie odbudowy Poznania i jego perspektywach na najbliższą przyszłość. Było dla niego nowością, że nie oczekiwaliśmy ani na dotacje, ani na instrukcje, ale sami rozpoczęliśmy prace budowlane, obiecując ludziom zapłatę za nie po uzyskaniu środków. Z tych spraw rozmowa zeszła na problem najbliższej przyszłości. Było już wówczas jasne, że nie można mówić wyłącznie o „odbu dowie”, gdyż znaczenie tego słowa przywodziło na myśl przywró cenie stanu pierwotnego. Tymczasem zniszczone wojną miasta za sługiwały na bardziej współczesne rozwiązania techniczne, łatwiej sze do zastosowania właśnie na skutek ogromu zniszczeń. Dlatego też Kaczorowski od samego początku swej działalności konse kwentnie organizował nie tylko wojewódzkie biura odbudowy, ale i wojewódzkie urzędy planowania regionalnego, mające zająć się sporządzaniem planów urbanistycznych i regionalnych dla poszcze gólnych województw. Miałem przed wojną bliski kontakt z Pra-
cownią Planowania Regionalnego Poznania, kierowaną przez archi tekta Józefa Pękalskiego, w której jako urbanista pracował archi tekt Marian Spychalski. Pękalski parę dni przedtem powrócił z wygnania do Poznania i rozpoczął organizowanie od nowa swej dawnej placówki. Gdy oświadczyłem, że jako urbanista proszę o podobną placówkę, ale na Ziemiach Zachodnich — Kaczorowski zaproponował mi Ma zury. Wolałem Pomorze Zachodnie i prosiłem o nie. Wiedziałem już wówczas od Krasockiego, że tymczasową siedzibą tego okręgu będzie Piła; było mi to na rękę z uwagi na bliskość Poznania, choć zdawałem sobie sprawę, że właściwą stolicą będzie oczywiście Szczecin. Gdy nazajutrz, 28 marca, przyszedłem ponownie, aby usłyszeć, jaka zapadła decyzja — dowiedziałem się od dyrektora Departa mentu Budownictwa, inżyniera Konstantego Tyszki, że Kaczo rowski postanowił powierzyć mi „zorganizowanie i kierownictwo Biura Planowania Regionalnego na Okręg Pomorza Zachodniego”. Ten szumny tytuł zawierał nadto zadanie zorganizowania wszel kich agend administracji technicznej na tym obszarze; miałem bowiem działać również w zastępstwie nie mianowanych jeszcze fachowców innych branż jako kierownik wojewódzkiego wydziału odbudowy. A więc — zakres działania absolutnie nie sprecyzowany, instruk cji żadnych, do pomocy nikogo. Wręcz przeciwnie: liczono na to, że sam na własną rękę przeprowadzę rekrutację fachowców w Poz naniu, sam ich przewiozę w teren i porozmieszczam według swe go uznania. Jako fundusz podstawowy dostałem 3 tysiące złotych „starej waluty”, z których połowę musiałem od razu wydać na swe utrzymanie w Warszawie. Jednocześnie ze mną został mia nowany na analogiczne stanowisko do obleganego wówczas Wro cławia znany urbanista, architekt Roman Feliński. Zostałem poinformowany, że szefem moim będzie mianowany już wojewoda szczeciński, Aleksander Kaczocha-Józefski. Nosił on tytuł pełnomocnika rządu na okręg Pomorze Zachodnie i na razie jeszcze przebywał w Warszawie. Okręg ten wraz z trzema pozo stałymi okręgami (mazurskim, dolnośląskim i opolskim) został utworzony decyzją Rady Ministrów z dnia 14 marca — na razie jednak nie został jeszcze formalnie objęty. Miełem jechać do Po-
znania, zorganizować techniczną ekipę i oczekiwać polecenia Józefskiego udania się do Piły. Uzbrojony w cały plik nominacji i przepustek, wyruszyłem 29 marca w drogę powrotną do Poznania. Niełatwa to była droga. Posiadając glejt ministra poczt i te legrafów miałem prawo do podróżowania ambulansem pocztowym. Wydane za numerem PKm 163 zaświadczenie głosiło, że obywatel inżynier Piotr Zaremba, pracownik Prezydium Rady Ministrów [!] jest upoważniony do przejazdu ambulansem pocztowym Warszawa-Poznań „celem spełnienia specjalnego poruczenia”. To specjalne poruczenie sprowadzało się do objęcia Szczecina... O tym jeszcze nie wiedziałem, gdy musiałem na piechotę zajść z Pragi przez całą zniszczoną Warszawę do podmiejskiej stacji kolejowej Włochy, aby tam na peronie oczekiwać na przybycie pociągu z Poznania. W swych notatkach pod datą 29 marca czytam: O djazd w ciężkich w aru n k ach , piechotą do sta cji Włochy, tam czeka nie pół nocy, pow rót k oleją do W arszaw y, a raczej do ru m o w isk a i pola bez szyn, zw anego dw orcem , potem jazda przez cały dzień i noc p rzez K a lisz.
Jazda odbywała się na workach pocztowych, z długimi postoja mi w oczekiwaniu na zgubioną lokomotywę. Ambulansem tym w ra cała do Poznania po wieloletniej tułaczce grupa młodych ludzi — przez cały czas jazdy rozbrzmiewały pieśni żołnierskie i powstań cze. Wielu z nich liczyło na to, że w Poznaniu długo nie pobędą — mówili o Wrocławiu i Gdańsku, ale jakoś mało o Szczecinie. Przy jazd do Poznania nastąpił po północy z 30 na 31 marca — resztę nocy aż do świtu spędziłem w wartowni pocztowej na dworcu, wraz z gromadą przygodnych pasażerów, tak jak i ja oczekujących na koniec godziny milicyjnej. Po krótkim pobycie wśród swoich rozpocząłem pierwszy akt swych szczecińskich perypetii.
2. Przygotowania do startu W czasie mej tygodniowej nieobecności nie zaszły w Poznaniu jakieś zasadnicze zmiany. Wyczuwało się jedynie, że minął już ów krótkotrwały okres napięcia, jaki obserwowało się jeszcze w marcu, wywołany obawą niemieckiej kontrofensywy od pół nocy. Pojawiły się komunikaty o przebiegu oblężenia Wrocławia i o innych wydarzeniach na obu frontach. Poznań leczył swe rany i gościnnie przyjmował wracających z wygnania. Zaczęły już dzia łać rozmaite urzędy, poprawiło się zaopatrzenie, a na placu Wol ności wśród ruin ludzie wygrzewali się w wiosennym słońcu. Zwiększały się w szybkim tempie kłopoty mieszkaniowe, nie zmniejszone bynajmniej koniecznością kwaterowania licznych je dnostek wojskowych. Dla mnie jednak te kłopoty nie przedstawiały już problemu — musiałem martwić się o inne sprawy. Pierwszego dnia po powrocie odniosłem pokaźną paczkę pie niędzy do Akademii Handlowej, której rektorat mieścił się wów czas w gmachu przy ulicy Mickiewicza. Była to subwencja Mini sterstwa Oświaty, którą wiozłem ze sobą na prośbę rektora Jó zefa Górskiego. Z ulgą schowałem do kieszeni pokwitowanie od bioru tej — jak na owe czasy — ogromnej sumy. Drugą czynnością było złożenie oficjalnej rezygnacji z funkcji wicedyrektora Miejskich Wydziałów Technicznych. Rozmowa, któ rą jeszcze 31 marca przeprowadziłem z ówczesnym prezydentem miasta inżynierem Feliksem Maciejewskim, doprowadziła do uwol nienia mnie od dotychczas pełnionych obowiązków w Zarządzie Miasta Poznania, pozwalając na zajęcie się wyłącznie organizowa niem tak zwanych technicznych grup operacyjnych, mających dzia łać w najbliższym już czasie na Pomorzu Zachodnim. Wyszedłszy z gabinetu prezydenta miasta, stanąłem na ruchli wym korytarzu, aby zastanowić się, co mam właściwie dalej robić.
Miałem wielu znajomych, wielu przyjaciół — szczególnie w ko łach technicznych. Wiedziałem, że niewielkim wysiłkiem przeko nam ich o słuszności i potrzebie wzięcia udziału w grupowym wyjeździe na północny zachód. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że nie wszyscy tam pozostaną — ale odczuwałem ich chęć działania w trudnych, nieszablonowych warunkach jako naturalną i zrozumiałą reakcję na wieloletnie ograniczanie inicjatywy. Tego dnia zredagowałem następującą notatkę do prasy, która ukazała się 5 kwietnia w „Głosie Wielkopolskim” (nr 41): T echniczne grup y operacyjne dla Ś ląsk a D olnego i P om orza Z achodniego o rg an izu ją się w P oznaniu. Z dniem 4 bm. rozpoczynają w Poznaniu p racę organ izacy jn ą d elega tu ry B iu ra P lan o w an ia i O dbudow y p rzy P rezy d iu m R ady M inistrów n a rejon: Ś ląska Dolnego (W rocław, Głogów) oraz P om orza Z achodniego (Szcze cin, K ołobrzeg, Piła). Siedzibą w spom nianych g ru p o peracyjnych je st W ydział T echniczno-B u dow lany Z arządu M iejskiego w P oznaniu, ul. D ąbrow skiego n r 12, II p., pok. 45. Inżynierow ie, arc h itek c i i technicy b u dow lani, k tó rzy by chcieli podjąć się pracy w w ym ienionych rejo n ach , zechcą zgłosić się w m ożliw ie k r ó t kim czasie celem zareje stro w a n ia się pod w yżej p o danym adresem .
Apel ten podpisałem jako „delegat Biura Odbudowy i Planowa nia przy Prezydium Rady Ministrów na rejon Pomorza Szczeciń skiego”. Taki bowiem szumny tytuł przysługiwał mi od 28 marca. Zaniósłszy ten tekst do redakcji gazety, zaszedłem do Komi tetu Wojewódzkiego PPR, mieszczącego się na rogu ulicy Matejki i placu Wyspiańskiego. Uzgodniliśmy dalszy tok postępowania, wspólnie dochodząc do przekonania, że trzeba działać szybko, gdyż najdalej w połowie kwietnia ekipy nasze winny przekroczyć dawną granicę sprzed 1939 roku. Gdy wyszedłem z budynku, w którym znajdował się wówczas Komitet Wojewódzki Polskiej Partii Robotniczej, było już późne popołudnie. Ludność Poznania w radosnym nastroju szykowała się do spędzenia pierwszych świąt wielkanocnych w wolnym mieście. I mnie też wolno było spędzić radośnie parę dni, zakończeniem których stał się wtorek 3 kwietnia. W tym dniu nie rozpocząłem jeszcze swych zajęć; w komunikacie do gazet celowo zaznaczyłem, że prace organizacyjne zaczynam dopiero w środę, 4 kwietnia.
W dniu 3 kwietnia bowiem odbył się mój ślub, co tym bardziej pod kreśliło fakt, iż od tego dnia zacząłem nową fazę swego życia. Nazajutrz, w środę 4 kwietnia, wspólnie z żoną Barbarą Zarem bą, której specjalnością była architektura ogrodów, rozpoczęliśmy organizowanie pierwszej polskiej ekipy technicznej, mającej ob sadzić obszar, który dziś wchodzi w skład aż pięciu województw. Teren Pomorza Zachodniego, obejmowany przez nas w 1945 roku, podzielony jest bowiem obecnie na województwa szczecińskie i ko szalińskie, południowa jego część należy do województw gorzow skiego i pilskiego, a wschodnia do słupskiego. W tym dniu ani Szczecin, ani Wrocław nie były jeszcze zdobyte, a o stanie tych obszarów mieliśmy bardzo mgliste wyobrażenie. Wojna jeszcze trwała i konsekwencje tyloletniej okupacji dawały się dotkliwie we znaki. Ale nie było wówczas czasu na te rozważania. W moim dotych czasowym gabinecie, w wysokim gmachu przy narożniku ulic Mic kiewicza i Dąbrowskiego, rozpoczęliśmy pracę organizacyjną. Pierwszą osobą, która zadeklarowała gotowość wyjazdu w niezna ne, była Irena Waliszewska-Pogonowska. Podjęła się ona prowa dzenia sekretariatu i z miejsca zabrała się do dzieła. Sekundował jej już w pierwszym dniu inżynier Sobociński, a następnego dnia — Czesław Jaks. W piątkę tworzyliśmy trzon naszej szczecińskiej grupy. Odwiedziłem doktora Szenica, który przygotowywał przemysło we grupy operacyjne na powiaty człuchowski i złotowski. U niego wypisałem z kartoteki nazwiska dwudziestu sześciu inżynierów i techników, którzy w lutym wyrazili gotowość przystąpienia do pracy na Ziemiach Zachodnich. Sam wypełniłem wówczas taką ankietę, a obecnie podpisywałem pisma, wzywające każdego z nich do stawienia się w celu omówienia szczegółów ich udziału w ob sadzaniu poszczególnych miejscowości Pomorza Zachodniego. W za chowanych notatkach czytam, że w pierwszym terminie zjawili się: Edmund Szafrański, Zbigniew Okoniewski, Władysław Jaku bowski, Lucjan Cieślewicz, Florian Rychlicki, Kazimierz Grześko wiak i Henryk Kawecki — oraz wielu innych, których nazwisk wówczas nie zanotowałem. W pismach do nich adresowanych było zdanie: „Powołując się na oświadczenie gotowości do pracy na terenie Pomorza Zachodnie
go, wyrażone w ankiecie pełnomocnika Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów — wzywam Obywatela do stawienia się” — po czym następował adres. W ten sposób wykorzystywałem dane z an kiety, wypełnianej jeszcze w lutym. Wielką pomoc w akcji werbunkowej okazał nam wówczas Polski Związek Zachodni z dyrektorem Czesławem Pilichowskim i re daktorem Terleckim na czele. Odszukałem też na ulicy Chociszew skiego chorego redaktora Józefa Pawłowskiego, który rozpocząć miał organizowanie ekipy propagandowej. W jego mieszkaniu za stałem redaktora Halskiego, którego imię tak bardzo skojarzyło się z początkami prasy polskiej w Szczecinie. Podstawowym zadaniem stało się teraz ustalenie zasięgu teryto rialnego naszej akcji. W tym celu Miejski Urząd Pomiarów w Poz naniu działający pod kierunkiem inżyniera Ignacego Kaczmarka sporządził mnóstwo mapek z naniesionymi granicami powiatów oraz przystąpił do opracowania polskiej mapy Pomorza Zachod niego w skali 1 : 1 000 000 i szkicowego planu Szczecina. Według ówczesnego naszego rozeznania miał do nas należeć Gorzów i Kostrzyn, jak również Trzcianka i Piła. Na wschodzie objąć mieliśmy tereny do Miastka i Lęborka włącznie. Był to ol brzymi szmat ziemi i całe szczęście, że nie zdawaliśmy sobie wów czas sprawy z ogromu trudności, które trzeba było pokonać. Pan Czesław Jaks spokojnie wypisywał długie kolumny nazw powia tów, a pani Irena Waliszewska według swego uznania przydzielała do każdego powiatu kogoś z długiej listy kandydatów, którzy za częli zgłaszać się na apel w prasie. Już wówczas zaszła potrzeba przygotowania drugiego rzutu tech nicznej obsady Pomorza Zachodniego. Organizowaniem tego dru giego rzutu zajął się Stanisław Kirkin, zasłużony i bardzo popu larny na terenie Poznania architekt. Po upływie tygodnia mieliśmy już w pełni skompletowany skład pierwszej trzydziestoosobowej ekipy, gotowej w każdej chwili do wyjazdu w teren. Równocześnie usiłowałem zdobyć jak najwięcej wiadomości o tym, co się właściwie dzieje na „naszym” terenie. Odwiedziłem dyrektora Okręgu Poczt i Telegrafów w Poznaniu, Bogdana Szy mańskiego, który mnie poinformował, że przystępuje do obsadze nia polskimi pracownikami urzędów pocztowych na szlaku Zbą-
-szyń-Frankfurt nad Odrą. Telefonicznie rozmawiałem z jego ko legą w Bydgoszczy, dyrektorem Tomasikiem, który wykazał jesz cze więcej inicjatywy, obsadziwszy już urzędy pocztowe w Pile, Krzyżu, Drezdenku, Dobiegniewie, Stargardzie, Szczecinku i Chosz cznie, gdzie znaleziono kompletne wyposażenie kilku warszawskich urzędów pocztowych. W Szczecinku kierownik polskiego urzędu pocztowego uznany został przez miejscowego komendanta wojen nego za starostę powiatu. Gorzów już od 23 marca został objęty przez grupę operacyjną zorganizowaną przez Floriana Kroenke z Wągrowca. Informacje te dały mi wiele do myślenia. Zacząłem się zastana wiać, czyby na własną rękę nie pchnąć do Piły pierwszej grupy technicznej, tym bardziej że dochodziły mnie słuchy o obsadzeniu dworca w Pile przez kolejarzy z Bydgoszczy oraz o działalności polskiego burmistrza Piły, powołanego już 20 marca przez komen danta wojennego. Aby jednak akcji tej nadać bardziej skoordyno wany charakter zgłosiłem się w dniu 6 kwietnia do podpułkownika Leonarda Borkowicza, który od sześciu tygodni miał w Poznaniu swą kwaterę jako pełnomocnik rządu przy dowództwie I Frontu Białoruskiego. Wraz ze swym zastępcą, kapitanem Wiktorem Jaś kiewiczem, urzędował on w skromnej willi przy ulicy Konopnickiej 6 w sposób nie zwracający niczyjej uwagi. Zameldowałem się u niego wieczorem. Spotkał mnie mąż wy niosły, o długich czarnych wąsach, ostrym ale wesołym spojrze niu rzucanym zza bariery olbrzymich okularów. Nie pomijając niczego zakomunikowałem mu, że za kilka dni będę miał już go tową swą grupę, ale że niestety nie mogę doczekać się instrukcji od naszego wojewody, którego ani nie znam, ani nie mogę odszukać. Rzuciłem myśl, aby pierwszy rzut obsady technicznej od razu wy słać w teren — mimo że nie było dla nich ani przepustek, ani in strukcji działania. Tak rozpoczęła się moja współpraca z przyszłym pierwszym wo jewodą szczecińskim. Borkowicz sam był zaniepokojony przedłużającą się nieobec nością władz centralnie desygnowanych na Pomorze Zachodnie. Zbyt długo organizowały się one w Warszawie, gdzie przy ulicy Stalowej 53 otwarto Biuro Grupy Operacyjnej na Pomorze Zachod nie, podzielone na działy: administracji ogólnej, samorządowy, prze
mysłowy, aprowizacji i handlu, rolnictwa, oświaty i transportu. Wiedzieliśmy tylko, że wojewoda Kaczocha jedzie do Poznania przez Łódź, gdzie kompletuje widocznie swą obsadę, i że w Pozna niu należy się go spodziewać lada dzień. Na razie Borkowicz zamie rzał sam przeprowadzić kilkudniowy rekonesans Pomorza Zachod niego, wysyłając jednocześnie jednego ze swych oficerów do Piły w celu przygotowania kwater dla przyszłego urzędu wojewódzkie go. Gdyby w Pile nie można było umieścić siedziby władz, tym czasową stolicę województwa zamierzano ulokować w Wałczu. Dostałem polecenie, aby dalej organizować ekipę techniczną i być gotowym do wyjazdu wraz z nią w każdej chwib. Według naszych ówczesnych informacji, między 4 i 6 kwietnia dotarły do Stargardu i Piły pierwsze grupy wysłane wprost z Łodzi przez Państwowy Urząd Repatriacyjny. Sprawozdania tych grup zawierały nastę pujące dane o Pile: W śród gruzów gęsto k rąż ą p atro le radzieck ie, w p ro w ad zające pow oli ład i porządek. P om aga im w tej p racy dw ie zaledw ie osoby licząca polska m ilicja, złożona z m iejscow ych P olaków autochtonów .
Borkowicz wyjechał 8 kwietnia w teren. Jak wynika z jego ra portu, który złożył później (z datą 16 kwietnia 1945), zlustrował on wówczas Świebodzin, Gorzów, Strzelce Krajeńskie, Dobiegniew, Piłę, Wałcz, Połczyn, Białogard, Kołobrzeg, Gryfice, Nowogard, Stargard, Pyrzyce i Myślibórz. Do Poznania powrócił 14 kwietnia. Przed swym odjazdem Borkowicz udzielił mi trzech dni urlopu dla odbycia podróży poślubnej. Celem jej była mała wioska w po bliżu Pniew, gdzie mieszkała rodzina mojej żony. Epizod ten nie był pozbawiony akcentów przygody: trudny dojazd koleją do Pniew, dwunastokilometrowy marsz z żoną w nocy przez wsie, w których czujni sołtysi i ich straże zatrzymywały nas dla wy legitymowania. Dalej — zupełne oderwanie od świata i jego spraw w małej wiosce, która po okupacyjnych przejściach z ulgą wróciła znowu do okresu spokoju. Następnie powrót kolejką wąskotorową do Opalenicy i oczekiwanie na jakiś pociąg do Poznania, wreszcie podróż transportem wojskowym, przerzucanym z frontu na tyły. Gdy 10 kwietnia wsiadaliśmy przy dworcu górczyńskim w Pozna niu do tramwaju nr 4, wrażenie ładu i normalnych czasów było za dziwiające.
Ale nie trwało ono długo. Dwa dalsze dni tak są zapisane w moim dzienniku: W ciąż ludzie i ludzie się przesu w ają. K w estia ich dostaw y do Piły, kw estia tam w yżyw ienia. K w estia p rzep u stek , zaśw iadczeń, legitym acji, u p raw nień, podpisów , zastępców i tem u podobny k ra m b iu ro k raty czn y , po trzebny każdem u, ale ta k głupi, gdy głow a chce m yśleć już n a tydzień naprzód. B iuro fu n k cjo n u je bez zarzu tu — d ro b n e ta rc ia oliw ię osobiście. A w ieczorem w dom u zastało m nie moc k lie n tó w i każdy chce posady i posady. S kąd ci ludzie zn a ją mój adres?
Rano znów w biurze, oględziny, przyjmowanie i odrzucanie kan dydatów, niezliczone rozmowy, zachęty i wątpliwości. Żywiołowy pęd na zachód — efekt sześciu lat okupacji. Borkowicz nie wrócił jeszcze ze swego rekonesansu, a tu w dniu 12 kwietnia zjeżdża nareszcie ekipa wojewódzka z wojewodą szcze cińskim Kaczochą na czele. Cały barokowy podwórzec Urzędu Wojewódzkiego przy placu Kolegiackim zapełnił się dziwaczną ka rawaną, złożoną z dziesięciu najrozmaitszych starych ciężarówek i równie starych, dobrze wysłużonych „łazików”. Niektóre samo chody jechały tylko na dwóch tylnych kołach, opierając przednie na podwoziu innego samochodu. Droga z Warszawy do Poznania mocno nadwerężyła ten tabor, którego naprawa odbywała się te raz na placu Kolegiackim, przed gmachem Urzędu Wojewódzkiego. Grupa operacyjna na okręg Pomorza Zachodniego, która zaczęła się organizować w końcu marca przy ulicy Stalowej 53 w War szawie — opuściła Warszawę 8 kwietnia, aby po dłuższym postoju w Łodzi dotrzeć dziesięcioma samochodami do nas. I teraz wszyscy koczują na ciasnym podwórcu lub szukają w gmachu i w jego otoczeniu miejsca na nocleg. Nawiązuję z ni mi pierwsze kontakty i znajomości — są mocno podnieceni tym, co ich czeka, nie wiedząc dobrze, od czego trzeba będzie zacząć, zna lazłszy się na „nowej ziemi”. Okazuje się, że tu w Poznaniu wiemy więcej o tych sprawach aniżeli niektórzy członkowie urzędowej karawany. W tym czasie bowiem, gdy ekipa ta dotarła do Poznania — spo łeczeństwo miejscowe było już lepiej zorientowane w aktualnych problemach Ziem Zachodnich, aniżeli to miało miejsce dwa ty godnie temu. Po moim apelu o zgłaszanie się do udziału w pracy technicznych grup operacyjnych, opublikowanym 5 kwietnia, uka-
zał się następnego dnia w „Głosie Wielkopolskim” artykuł doktora Stanisława Szenica, prezesa Polskiego Związku Zachodniego, pt. Polski żyw ioł na Ziemiach Zachodnich. Tegoż dnia opublikowano mój apel o dostarczanie map topograficznych i publikacji o Po morzu Zachodnim, szczególnie planów Szczecina i Piły. Apel ten nie pozostał bez echa. Następnego dnia, 7 kwietnia, ogłoszono tekst radiowego prze mówienia premiera Edwarda Osóbki-Morawskiego z okazji utwo rzenia województwa gdańskiego, z zapowiedzią rychłego włącze nia do Polski terenów położonych przy ujściu Odry. W parę dni później, 10 kwietnia, „Głos Wielkopolski” wyjaśniał, że Polski Związek Zachodni z siedzibą w Poznaniu postawił sobie za zada nie: „przygotować w porozumieniu z władzami państwowymi naj nowszy program odbudowy Polski na terenach nadodrzańskich”. Nazajutrz, 11 kwietnia, ukazała się wzmianka prasowa, informu jąca, że w Świebodzinie działają już władze polskie, podległe wo jewodzie poznańskiemu. Nie został natomiast opublikowany pow szechnie w Poznaniu znany fakt, że już trzy tygodnie temu ekipa sformowana przez miasto Wągrowiec objęła administrację Gorzo wa. Na czele tej ekipy stanął — jako starosta gorzowski — znany działacz społeczny Florian Kroenke, późniejszy wicewojewoda do spraw Ziemi Lubuskiej z siedzibą w Gorzowie. Te wszystkie informacje zbiegły się z przyjazdem do Poznania wojewody szczecińskiego, noszącego oficjalny tytuł pełnomocnika okręgowego. Spotkałem się z nim 12 kwietnia po południu, zreferowałem do tychczasowe wyniki naszej pracy organizacyjnej, po czym usta liliśmy, że wraz z Kaczochą wyjedziemy do Piły w niedzielę, 15 kwietnia; natomiast pierwszy rzut grupy technicznej w liczbie trzy dziestu osób opuści Poznań 18 kwietnia, udając się koleją do Cho dzieży, aby stamtąd przygodnymi środkami lokomocji dotrzeć do pobliskiej Piły. Ekipa wojewódzka przybyła do Poznania już podzielona na wy działy: administracji, samorządu, przemysłu, aprowizacji, rolnictwa, oświaty i transportu. W Poznaniu zaś powiększyła się o zorganizo wany przeze mnie dział techniczny, dalej — o wydział budżetowo-gospodarczy, kultury i sztuki, informacji oraz o inspektorat straży pożarnej. Całością dyrygował mgr Władysław Madurowicz.
Oderwawszy się na chwilę od zajęć organizacyjnych, wziąłem udział w piątek 13 kwietnia w niezwykle przyjemnej i osobliwej naradzie. W gabinecie Borkowicza przy ulicy Konopnickiej 6 (cho ciaż w czasie jego nieobecności, gdyż nie wrócił on jeszcze z re konesansu) odbyła się konferencja naukowa Pomorza Zachodniego, z udziałem czołowych przedstawicieli świata nauki. Mam przed so bą dwie relacje z tej narady: notatki obecnego na niej Leopolda Glucka, późniejszego wiceministra Ziem Odzyskanych, oraz swoje własne zapiski. W naradzie uczestniczyli: rektor Uniwersytetu Poznańskiego profesor Stefan Dąbrowski, profesorowie: Józef Kostrzewski, Zyg munt Wojciechowski, Czesław Znamierowski, Dunin-Michałowski, doktor Stanisław Szenic i kilka innych osób, których nazwisk nie stety nie zanotowałem. Cytując swoje zapiski odczuwam dziś ich zbytnią egzaltację — ale sporządzone w czasie obrad oddają one uczucia nie tylko moje, ale i wszystkich obecnych na sali. Pisałem w czasie tej narady: Są to chw ile, k tó re długo się pam ięta, a jeszcze dłużej oczekiwało. Ja na to czekałem sześć tylko lat, ale P olska czekała na to około siedm iuset lat. I obojętnie, co je st dziś, fak te m jest, że to, co się ta m na zachodzie te ra z obejm ie — nasze je st i będzie. Ma się satysfakcję, że na próżno człowiek tego życia n ie przeżył. T ak też m yślą i obecni.
I dalej: D yskusja n a bardzo w ysokim poziomie. Dwa tem aty : uzasadnienie p ra w Polski do ujścia O dry i spraw a repolonizacji teren u . Co za sa ty sfak cja dla tych profesorów , k tórzy całe życie włożyli w naukow e uzasadnienie p ra w Polski do tych teren ó w i wówczas, gdy cała P olska ledw o że nie zw ątpiła, że w ogóle w yjdzie z życiem — w łaśnie w tedy sen o Z achodniej Polsce się ziścił.
Ani stylu nie zmieniam, ani niczego tu nie dodaję. Tak właśnie czuliśmy wówczas, gdy przez otwarte okno wchodził powiew tej wiosny, o której w Poznaniu wówczas śpiewano: I dożyłeś pierw szej wiosny, co przynosi czas radosny... Dla równowagi zacytuję fragment notatek Leopolda Glucka z tej narady: Mówiono na w szelkie m ożliw e tem aty. O dnotow uję n astęp ujące pu nkty: — U zasadnienie p ra w P olski do ziem nad O drą
— W ytyczne w sp raw ie u g ru n to w an ia polskości (Z nam ierow ski — p rze siedlenie stopniow e) — N azw y słow iańskie m iejscow ości — R eform a podręczników h isto rii — L inie w ytyczne osadnictw a (w prow adzenie elem entów planow ości go spodarczej w m iejsce żywiołowego pędu — te n te m a t został poruszony przeze m nie) — Podział te ry to ria ln y (opracuje In sty tu t Zachodni) — P rzygotow anie objęcia Szczecina.
O tym ostatnim temacie myśleli i mówili wszyscy. Zdawaliśmy sobie sprawę, jak wiele zależy zarówno od szybkiego zdobycia Szczecina, jak i od jego szybkiego zagospodarowania. Pamiętam, jak na tej naradzie mówiono, że za lat dwadzieścia Szczecin bę dzie w układzie gospodarki polskiej jej czołowym portem — i twier dzenie to traktowaliśmy jako niewzruszony pewnik. Taki przebieg miała owa pierwsza sesja naukowa, poświęcona problemom Pomorza Zachodniego, stanowiąca wstęp i podstawę naszej działalności. Wieczorem znalazłem jeszcze czas na kończenie rękopisu książki, którą pisałem w czasie ostatnich lat okupacji. Był to traktat o zie leni i krajobrazie w urbanistyce, który wyszedł drukiem w 1946 roku. W dniu 13 kwietnia, pod bezpośrednim wrażeniem naukowe go spotkania, napisałem przedmowę do ocalałego od pożogi ręko pisu. Pisałem tego dnia: P ra c a ta pow stała w najcięższych, końcow ych chw ilach w ojny jako w y raz m arzen ia za szeroką przestrzen ią p olskich lasów i pól, m arzen ia człow ieka, k tó ry przez sześć la t był zm uszony przebyw ać w jednym m ie ście bez p raw a w y d alan ia się z jego granic. O dbudow a naszego k r a ju m usi postępow ać szybko naprzód — byłoby grzechem n ie do darow ania, g dybyś my ponow nie w p ad li w d aw ne błędy w niszczeniu naszego k rajo b raz u , k tó ry już ty le u cierp iał w czasie w ojny. M usim y k ształto w ać now e w artości, a n ie tylko odbudow yw ać, gdyż n ie m ożem y przyw rócić stan u pierw otnego tam , gdzie on był zły i niespraw iedliw y.
Mieliśmy objąć za dni kilka Pomorze Zachodnie — ale mieliśmy je zagospodarować po nowemu. Trudne realia owych dni nie mogły przesłonić już wówczas powstającej wizji przyszłości.
Borkowicz wrócił z pierwszego rekonesansu Pomorza Zachod niego nazajutrz, w sobotę 14 kwietnia.
Tegoż dnia rano Eugeniusz Kreid, mianowany naczelnikiem Wy działu Samorządowego Województwa Szczecińskiego, wyjechał z Poznania do Piły, aby pełnić funkcje kwatermistrza. Po jego wyjeździe odbyła się w gabinecie Borkowicza długa, poufna rozmo wa, z udziałem wojewody Kaczochy, doktora Szenica i moim. Borkowicz informował nas szczegółowo o sytuacji w terenie, na któ ry mieliśmy nazajutrz wkroczyć. Nie zachowały się niestety żadne notatki z tej rozmowy, prócz kilku zdań w moim dzienniku („Długa poufna rozmowa — o stosunku do Niemców w terenie, o zabezpie czeniu mienia, o poskromieniu paskarzy i o innych różnych spra wach”). Barwnie i przekonująco mówił Borkowicz o tym, co widział: o postawie Niemców, o roli i znaczeniu radzieckich komendantów wojennych, którzy do tej chwili jeszcze reprezentowali władzę zarówno wojskową, jak i administracyjną, o ogromie zniszczeń, o poczynaniach licznych grup polskich, o organizowaniu się miej scowych robotników polskich, którzy wywiezieni na prace przy musowe przez Niemców, na tych terenach pozostali. Jednym słowem poznaliśmy jeszcze lepiej ogrom zadania i raz jeszcze uprzytomniliśmy sobie, z jakimi środkami porywamy się do ich wykonania. Popołudnie tej soboty poświęciłem na udzielanie instrukcji za równo pierwszej grupie, która miała 18 kwietnia wyjechać do Piły jak i tym, którzy — zaliczeni do drugiego rzutu — przez jakiś czas jeszcze pozostać mieli w Poznaniu. Oficjalnie mianowa łem architekta Stanisława Kirkina swoim zastępcą na Poznań, da jąc mu uprawnienia do dalszej rekrutacji sił technicznych. W pra cy tej pomagać mu miała moja żona Barbara Zaremba aż do chwi li swego wyjazdu w ślad za mną na Pomorze Zachodnie. Wieczorem tego dnia spakowałem swój tłumok, aby nazajutrz o 8.00 rano wyjechać do Piły. Przed zaśnięciem przeczytałem jeszcze w miejscowej gazecie ogłoszenie, że w poniedziałek 16, o godzinie 10.00 rano, zbiera się grupa operacyjna Ministerstwa Aprowizacji pod przewodnictwem magistra H. Chojeckiego, aby udać się do Piły. A więc nadszedł już czas, aby informować publi cznie o naszych zamierzeniach. Niedzielny ranek 15 kwietnia. Cisza i spokój panowały przy ulicy Zakręt, gdzie miałem z ro-
dziną prowizoryczne locum. Minęła jeszcze godzina oczekiwania, potem druga i trzecia — auto nie nadjechało. Zatelefonowałem z pobliskiego posterunku milicji do gabinetu Borkowicza, aby się dowiedzieć, że wyjazd nasz został odroczony o jeden dzień i że proszony jestem o natychmiastowe przybycie. Na ulicy Konopnic kiej dowiedziałem się, że rano odjechał do Piły tylko Władysław Madurowicz, naczelnik Wydziału Ogólnego szczecińskiego Urzę du Wojewódzkiego, natomiast nieprzewidziane wydarzenia zmu siły wojewodę do odroczenia wyjazdu wraz z resztą ekipy. A rzeczy miały się tak: w niedzielę 15 kwietnia rano Aleksander Kaczocha-Józefski otrzymał z Warszawy informację telefoniczną, iż został mianowany wiceministrem administracji publicznej i pro szony jest o natychmiastowy powrót do stolicy. Jednocześnie prze wodniczący Krajowej Rady Narodowej Bolesław Bierut telefoni cznie powiadomił podpułkownika Leonarda Borkowicza o miano waniu go pełnomocnikiem rządu na okręg Pomorza Zachodniego. Była to funkcja równoznaczna z funkcją wojewody, dawała mu jednak znacznie większe uprawnienia. Stawał się on bowiem zwierzchnikiem wszystkich instytucji działających na terenie okrę gu, łącznie z koleją, pocztą i milicją. Borkowicz niezwłocznie przejął w Poznaniu od Kaczochy agen dy wojewody, o czym pisemnym raportem, datowanym 16 kwietnia, powiadomił prezydenta Bieruta. Te właśnie wydarzenia spowodo wały jednodniowe opóźnienie wyjazdu do Piły. W ciągu niedzieli Kaczocha poinformował Warszawę o swym zamiarze udania się — już jako wiceminister administracji publicznej — z wojewodą Borkowiczem do Piły dla nawiązania bezpośredniego kontaktu z nowym terenem i dla wprowadzenia wojewody szczecińskiego w jego funkcje. Jest rzeczą charakterystyczną, że mianowanie Kaczochy wice ministrem administracji publicznej nastąpiło uchwałą Rady Mi nistrów już w dniu 11 kwietnia, a prasa poznańska doniosła o tym dopiero w dniu 26 kwietnia. W czasie swego kilkudniowego poby tu w Poznaniu (od 12 do 15 kwietnia) Kaczocha o swej nominacji jeszcze nie wiedział, występując w charakterze wojewody. Uspokojony co do samego faktu wyjazdu, wróciłem wieczorem do domu, aby nazajutrz, w poniedziałek 16 kwietnia — znowu po wielogodzinnym oczekiwaniu — o godzinie 13.00 wyjechać naresz
cie do Piły wraz z ekipą wojewody szczecińskiego — tym razem Leonarda Borkowicza. Jechał on z wiceministrem Kaczochą otwar tym autem wojskowym, za nimi podążały trzy ciężarówki wypeł nione ludźmi i sprzętem. W szoferce pierwszej ciężarówki, zaraz za autem wojewody, jechałem i ja w nieznane. Biało-czerwone cho rągiewki łopotały na wietrze. Zieleniły się pola — szła wiosna. Zaczynała się wielka przygoda.
3. Trudny poczęfek Pod datą 16 kwietnia 1945 roku odnajduję w swym dzienniku następujące lakoniczne zdania: W yjazd o 13.00 do Piły. O czekuję sam ochodu. P rzek raczam y b y łą g ra nicę pod C zarnkow em . P rz y jaz d w ieczorem do p alącej się jeszcze P iły, z a raz po niem ieckim nalocie przy św ietle reflek to ró w . Nocleg gdzieś n a d e sce. T ak i je st mój pierw szy k o n ta k t ze szczecińską ziem ią.
Pamięć uzupełnia tę notatkę. Jechaliśmy z Poznania przez Obor niki i Czarnków. Do Czarnkowa przybyliśmy o godzinie 15.30, urządzając na rynku ostatni popas przed przekroczeniem dawnej granicy, przechodzącej środkiem Noteci. Miasteczko wyraźnie oży wiło się. Nie zniszczone domy wokół rynku i przyległych ulic błyszczały taflami witryn sklepowych; świeżo namalowane polskie szyldy i wciąż jeszcze wiszące biało-czerwone chorągwie nadawały miastu wygląd odświętny. Godzinę postoju na rynku zużyto na przegląd wozów i na krótki odpoczynek, połączony z zakupem w miejscowej cukierni znaczniejszego zapasu pieczywa. Był to nasz ostatni kontakt z przejawami normalnie toczącego się życia, a jednocześnie chwila — jakże cenna! — poprzedzająca początek właściwego zadania. Podczas naszego postoju na rynku jeden z samochodów poje chał na most graniczny, aby uprzedzić posterunek o mającym na stąpić przejeździe. Krótko przed 5.00 po południu ruszyliśmy w dal-
szą drogę, żegnani przez spory tłum mieszkańców Czarnkowa, któ rzy zdążyli się w tym czasie zgromadzić na rynku. Jeszcze wąska i ciemna uliczka, nieznaczny skręt w prawo — i oto most na Noteci. Wolno przejeżdżamy przez rzekę... i tak do konał się ingres pierwszego szczecińskiego wojewody. Muszę przy znać, że odczuwałem w tej chwili zarówno jakąś olbrzymią satys fakcję, jak i obawę przed ogromem trudności, które trzeba bę dzie pokonać w tej jeździe w nieznane. Za mostem chybotliwa drewniana brama triumfalna, pomalowa na na czerwono — a w poprzek drogi zatarty już przez deszcz na pis rosyjski, głoszący, że tu oto zaczyna się „występna Germania”. W naszym jednak przeświadczeniu nie zaczynała się ona, ale właś nie kończyła z chwilą naszego oficjalnego wjazdu. Ten podniosły moment szybko przeminął, gdy jadąc zniszczo ną szosą zaczęliśmy mijać ruiny spalonych wsi, pogorzeliska sosno wych lasów oraz resztki przeciwczołgowych zasieków i barier, któ re zmuszały nas do krótkich, lecz uciążliwych objazdów. Droga wiodła na Trzciankę. Mijając Kuźnicę Czarnkowską, wówczas zwa ną jeszcze Hammer, w przelocie spostrzegłem grupkę ludzi oraz włoski sztandar zatknięty na jednym z domów. Spieszyliśmy się do Piły i nie mieliśmy czasu, by się tu zatrzymać. A szkoda, bo minęła nas okazja poznania jeszcze jednej osobliwości tych cza sów, mianowicie wioski przejściowo zamieszkanej i zagospodaro wanej przez zespół byłych jeńców wojennych, którzy w oczekiwa niu na repatriację stworzyli sobie tu małą namiastkę swej ojczyzny. Dowiedziałem się później, że w jednym z powiatów miejscowy komendant wojenny nie otrzymawszy zbyt wyraźnych wytycznych od swego dowództwa, obsadził powiat administracją wprawdzie cywilną, ale... francuską, wykorzystując do tego położony w po bliżu dawny obóz jeńców-Francuzów. Bez zatrzymywania się, już o zmroku, minęliśmy Trzciankę — mało zniszczoną, ale wyludnioną, o szerokich i dziwnie czystych ulicach. Wieczorem wjechaliśmy w smętne, rozbite pociskami lasy sosnowe. Przed nami świeciła łuna pożarów, czarne niebo omiatały smugi reflektorów, z dala widniały jakieś błyski i rakiety. Kolum na torowała sobie drogę wśród porytej lejami nawierzchni rozbitej szosy. Wjechawszy między pierwsze zabudowania stanęliśmy, aby ustalić dalszy kierunek. Żadnego kontaktu z poprzednio wysła-
nymi do Piły ludźmi nie mieliśmy, wobec czego postanowiono za jechać przed gmach byłej Regencji, w którym najłatwiej było roz począć dalsze działanie. Na wyczucie szukaliśmy drogi wśród pustych ruin. Wokół nas nadal jeszcze szalały światła i słychać było głuche wybuchy. Koń czył się nalot niemieckich samolotów na dworzec — silna obrona udaremniła jednak ten ostatni już niemiecki nalot na Piłę. Zajechaliśmy przed wielki czerwony budynek, nie zniszczony — choć wokół niego śródmieście leżało w gruzach. W tym gma chu przez cały okres międzywojenny mieściła się siedziba prowin cji, prowokacyjnie nazwanej „Grenzmark Posen-Westpreussen”. Obejmowała ona od września 1938 roku miasto Piłę, powiaty Człu chów, Złotów i Wałcz, powiat zwany noteckim z siedzibą w Trzcian ce, przyczepione od zachodu do ówczesnej granicy Polski powiaty Skwierzyna, Międzyrzecz i Babimost oraz mały powiat Wschowa. Ten sztuczny twór polityczny miał za zadanie podsycanie nastrojów rewizjonistycznych, otaczając Wielkopolską wieńcem nadgranicz nych powiatów, nie tworzących żadnej funkcjonalnej całości. W roku 1938 dwa stykające się ze sobą człony tej regencji po wiązano w jedną całość, włączając do niej rozdzielający ją dotąd powiat Strzelce oraz poszerzając ją o północne powiaty Choszczno, Drawsko i Szczecinek. Stan ten przetrwał do pierwszych miesięcy 1945 roku, gdy jako ślad dawnej regencji pozostał jedynie ocalały gmach w Pile. Jeszcze w Poznaniu ustaliliśmy, że tu właśnie mieścić się będzie tymczasowa siedziba województwa do chwili, gdy zdobycie Szcze cina umożliwi przeniesienie tam agend administracyjnych. Liczy liśmy się również z tym, że zniszczenie Piły zmusi nas do szu kania siedziby w pobliskim, nie zniszczonym Wałczu. Do tego jed nak nie doszło, gdyż właśnie w Pile znajdował się mało zniszczo ny węzeł kolejowy już obsadzony przez naszych kolejarzy. Na tle ciemnego nieba, przejaśnianego błyskami reflektorów, po nure gmaszysko stojące wśród ruin nie było ani przytulne, ani wygodne. Toteż nie sprzeciwialiśmy się, gdy zaproponowano nam na nocleg inny gmach. Kaczocha i Borkowicz wraz z kilkoma oso bami weszli do gmachu Regencji, gdzie już od dwóch dni mieszkali Kreid i Madurowicz oraz kapitan Kilanowicz, organizujący służbę bezpieczeństwa. Natomiast nasza ciężarówka przewiozła nas po
przez zgliszcza śródmieścia do gmachu Szkoły Gospodarczej przy ulicy Sikorskiego, wówczas przezwanej ulicą Mleczną (Milchstra sse). Drogę przez miasto wskazywał nam przydzielony do nas pol ski milicjant. Już bowiem od 4 kwietnia działała w Pile milicja zor ganizowana przez komendanturę wojskową z miejscowych Pola ków. Od dnia 6 kwietnia czynna była w mieście ekspozytura Pań stwowego Urzędu Repatriacyjnego z Łodzi, która ulokowała się w gmachu Liceum Technicznego. Były ponadto w mieście grupy pocztowców z pobliskiej Bydgoszczy oraz dobrze zorganizowane ekipy kolejarzy z naczelnikiem Afeltowiczem na czele. Przybyli oni do Piły najwcześniej, gdyż jeszcze w czasie walk o to miasto, posu wając się z Bydgoszczy w ślad za frontem. W połowie kwietnia roz poczęła w Pile swą działalność Szczecińska Dyrekcja Kolejowa pod kierunkiem inżyniera Tomasza Pietraszka. Istniały również niektó re agendy zarządu miasta, spontanicznie organizowane przez ko lejarzy przy czynnym poparciu radzieckiej komendantury wojsko wej. Budynek nam przydzielony był ciemny, toteż nie znalazłem dla siebie innego pomieszczenia jak tylko drewnianą ławę w jednej z pustych sal na pierwszym piętrze, po prawej stronie klatki scho dowej. Z plecakiem pod głową zamiast poduszki, okryty paltem zamiast kołdry, przespałem tę swoją pierwszą noc na Ziemiach Zachodnich. Po przebudzeniu spotkała mnie miła niespodzianka. Przybyli wraz z Kreidem dwa dni temu do Piły pracownicy zdążyli się już urządzić w lewym skrzydle gmachu. W małym pokoiku obok dużej sali wykładowej zamieszkał Stanisław Czapelski, były dy rektor Opery Lwowskiej, mający obecnie zabezpieczać muzea i bi blioteki na naszym terenie. Kilka pań krzątało się już przy sporzą dzaniu śniadania, na które zostałem uprzejmie zaproszony. Z no tatek swych odczytuję, że poznałem wówczas inżyniera Krasnodębskiego, który zajął się organizowaniem stołówek i aprowizacją, oraz inżyniera Cieślińskiego, który miał zorganizować oczyszcza nie głównych ulic Piły z gruzów. Pierwszy dzień pobytu w Pile, 17 kwietnia 1945 roku, pozostał w mej pamięci jako dzień, w którym sprawy wielkie i podniosłe odbywały się w żałośnie skromnych ramach. O godzinie 10.00 w dużej sali gmachu byłej Regencji został przez wiceministra admi-
nistracji publicznej Aleksandra Kaczochę wprowadzony na swe sta nowisko wojewoda szczeciński, podpułkownik Leonard Borkowicz. Tytułu wojewody używaliśmy potocznie — w aktach urzędowych natomiast był on zastąpiony tytułem: pełnomocnik rządu na okręg Pomorza Zachodniego. Biorąc udział w tym uroczystym akcie, zdawaliśmy sobie sprawę z jego istotnie historycznego znaczenia. Było nas wówczas na sali niewielu — chyba nie więcej niż pięćdziesiąt osób, włączając w to i tych, którzy przed nami przybyli do Piły. Dopiero od tej chwili, od 17 kwietnia 1945 roku, dotychczasowe indywidualne poczynania poszczególnych resortów nabrały ofi cjalnego charakteru, z chwilą gdy stworzona została polska wła dza dla całości Pomorza Zachodniego. Mówił Kaczocha — odpowiedział Borkowicz; nie notowałem te go na sali i dziś już odtworzyć treści z pamięci nie jestem w sta nie. Pamiętam jedynie, że działo się to w wielkiej ciemnej sali, wy pełnionej różnymi krzesełkami i stolikami, że nie domykały się spaczone drzwi, że w iatr hulał przez rozbite szyby, że ze ściany zwisał wielki biało-czerwony sztandar. Kaczocha odjechał przed godziną 11.00 rano z Piły przez Byd goszcz wprost do Warszawy. Zebranie nasze jednak trwało nadal — był to właściwie akt rządzenia spełniany bezpośrednio na miej scu wobec nas wszystkich i przy udziale całego naszego zespołu. Rozpoczynało się bowiem obsadzanie poszczególnych powiatów oraz natychmiastowa ekspedycja ekip w teren — wielka improwizacja władzy i działania. Cośmy wówczas wiedzieli o tym terenie? Pragnąc odtworzyć nastrój, atmosferę, jaka wtedy panowała, trzeba sobie uprzytomnić, że nie działały wówczas na Pomorzu Za chodnim ani koleje, ani telefony, ani regularny ruch pocztowy. Jedynym środkiem lokomocji mogły być auta, a tych mieliśmy bardzo mało. Inżynier Ołtarzewski, któremu podlegał cały nasz transport, nie doliczyłby się chyba dziesięciu ciężarówek. Dlatego też wysyłaliśmy w teren ekipy, zdając się zupełnie na przypadek — bez pewności, czy zajadą one do powierzonego im powiatu, bez zapewnienia im możliwości wykonania powierzonego im zadania oraz bez pewności, czy wysłane auto powróci po inną grupę tere nową.
W czasie wspomnianej narady w dniu 17 kwietnia wojewoda Borkowicz dokonał od razu wyboru wielu osób, wyznaczając ich do pełnienia obowiązków starostów powiatowych. Zwani oni byli wówczas pełnomocnikami obwodowymi i kierowali na własną rę kę i na własną odpowiedzialność całością zagospodarowania i osad nictwa powierzonego im powiatu. Ekspediowaniem tych powia towych grup kierował inżynier Józef Maciejewski. Jego energii należy zawdzięczać, że pierwsze ekipy wyruszyły z Piły już na zajutrz, 18 kwietnia. W tym dniu obsadzono powiaty Wałcz, Szcze cinek oraz Złotów; nazajutrz, 19 kwietnia, powiaty Kołobrzeg i Ko szalin, a w dalszej kolejności Choszczno, Stargard i Strzelce Kra jeńskie. Ogromny prymityw połączony z niezwykłą operatywnością dzia łania towarzyszył tym nominacjom. Przeważnie nie znaliśmy kan dydatów — trzeba było decydować od razu, bez długich rozmów i namysłów. Gdy jakiś nominat wzbraniał się przyjąć zbyt wyso ki jego zdaniem urząd — wówczas Borkowicz jowialnie go uspoka jał: „Grunt, żebyś jako polski starosta był jutro na miejscu i wy wiesił polską chorągiew! A jeśli nie podołasz lub coś sknocisz, to się tobą zaopiekujemy...” Jeden dzień wystarczyć miał na to, aby nowo mianowany sta rosta zebrał swą ekipę, składającą się z kilku delegowanych osób. Wczesnym rankiem, koło godziny 8.00, przy stołach ustawionych na chodniku przed Szkołą Gospodarczą zaczynał urzędować inży nier Józef Maciejewski. Wręczał on ekipie polskie dokumenty uwierzytelniające wraz z ich rosyjskim tłumaczeniem, odręcznie naszkicowaną mapę powiatu, pięćset złotych w gotówce oraz bań kę spirytusu, zawierającą — w zależności od wielkości powiatu — pięć do dwudziestu litrów. Zachowało się w aktach pokwitowanie z dnia 8 maja Edmunda Dobrzyckiego, starosty koszalińskiego, na pięć litrów tego płynu, stanowiącego wówczas swoistą monetę obie gową... Grupa techniczna, którą zorganizowałem w Poznaniu, przybyła do Piły 18 kwietnia po południu. Jej członkowie pod kierowni ctwem inżyniera Henryka Sypniewskiego dojechali wygodnie ko leją do Chodzieży, skąd za pół litra spirytusu przygodną cięża rówką dostali się do Piły. Rozlokowałem ich tymczasowo w Szkole Gospodarczej, po oczyszczeniu jednej wielkiej sali i przetranspor-
towaniu kilkunastu łóżek i materaców z leżącego naprzeciw cał kowicie zrujnowanego więzienia. Sprzęt ten zdobyliśmy w celach położonych na pierwszym piętrze; poszukując dalszych możliwości zaopatrzenia, trafiliśmy na wielkie cele zbiorowe w piwnicy, ze stosem łańcuchów oraz z uchwytami w ścianach do przykuwania więźniów. Co się z nimi stało — nie wiadomo, prawdopodobnie hitlerowcy mieli podczas oblężenia Piły dość dużo czasu, aby ich wymordować. Osiemnastu inżynierów i techników, którzy przybyli z Pozna nia do Piły, miało od razu zapewnioną robotę. Kilku z nich jeszcze tego dnia wieczorem zajęło się zabezpieczeniem porzuconego sprzę tu budowlanego w różnego rodzaju przedsiębiorstwach. Pozostali zaczęli rozjeżdżać się w teren, przydzieleni do poszczególnych po wiatowych ekip administracyjnych jako kierownicy zarządów bu dowlanych. Borkowicz dał mi pełnomocnictwo do organizowania władz te chnicznych oraz prawo kontroli nad organizowanymi władzami sa morządowymi w poszczególnych miastach w miarę ich obejmowa nia przez polskie władze cywilne. W dniu 19 kwietnia mianowałem kierowników obwodowych biur techniczno-budowlanych dla je denastu powiatów: Bytów, Słupsk, Koszalin, Wałcz, Szczecinek, Choszczno, Strzelce, Myślibórz, Człuchów, Złotów i Trzcianka oraz na miasto Piłę. Mam zanotowane w notesie, że 23 kwietnia podpi sałem nominację inżyniera Franciszka Jamrożego do Lęborka oraz technika Edwarda Kwiatkowskiego do Wałcza. W instrukcji robo czej, którą opracowałem wraz z inżynierem Wiesławem Maniewskim, wyszczególniliśmy wszystkie obowiązki tych kierowników: były to „czynności nadzwyczajne”, związane z przejęciem Pomorza Zachodniego, oraz „czynności normalne”, analogiczne do tych, któ re spełniali wówczas budowniczowie powiatowi w całym kraju. Zakres tych obowiązków był tak szeroki, że wystarczyłoby ich na sztab dziesięcioosobowy, jednak wówczas musiał dać sobie z tym radę jeden energiczny człowiek. Przychodziło mu to łatwiej, jeśli zdobył sobie od razu odpowiedni autorytet u miejscowego komen danta wojennego, witającego zazwyczaj z uczuciem ulgi przybycie z dawna oczekiwanej polskiej ekipy administracyjnej. Równolegle z tymi czysto organizacyjnymi czynnościami brałem jeszcze udział w rozwiązywaniu problemów zasadniczych. W dniu
19 kwietnia o godzinie 10.00 odbyła się u wojewody Borkowicza odprawa kierowników wydziałów resortowych. Różne się oma wiało wówczas sprawy: ogrom zagadnień przy minimalnej liczbie ludzi przytłaczał już w pierwszych dniach pracy. Po kilku bowiem dniach opustoszały centralne agendy wojewódzkie — trzy czwarte osób przybyłych z Poznania do Piły rozjechało się po powiatach, natychmiast tracąc z nami kontakt. Przychodziły jedynie nieliczne raporty, pisane w pośpiechu na świstkach papieru i dostarczane przez przygodnych kierowców cywilnych lub wojskowych. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że powiatowa grupa wysłana do Kołobrzegu cofnęła się do Karlina wobec potwornych zniszczeń, napotkanych w mieście. Przychodziły jakieś nie sprawdzone plo tki o zatargach z niektórymi komendantami wojennymi oraz o do skonałych stosunkach nawiązanych z innymi. Przychodziły rów nież nie sprawdzone wieści o perypetiach, jakie wynikały, gdy „prawowity” starosta, posłany przez wojewodę szczecińskiego, na potykał na już urzędującego starostę, bądź to doraźnie mianowa nego przez władze wojskowe, bądź przybyłego kilka dni wcześniej z formalnym glejtem od wojewody bydgoskiego lub poznańskie go. Nie przejmowaliśmy się jednak tymi wydarzeniami — nieważne bowiem było, jaki starosta zatknie biało-czerwony sztandar na gmachu swego urzędu; ważne było, aby ten sztandar się tam jak najszybciej znalazł. Niektórzy nominaci rychło okazali się nie godni tych funkcji — ich miejsca zajęli inni członkowie ekip, które jako całość z reguły działały dobrze, uczciwie i sprawnie. Generał Malinin z I Frontu Białoruskiego wydał komendantom wojennym rozkaz udzielania pomocy polskim władzom, przyby wającym do swych powiatów. Pomocy tej istotnie udzielano. Na naradzie w dniu 19 kwietnia omawialiśmy również perspektywę zdobycia Szczecina i potrzebę przygotowania się już teraz do ope ratywnego i szybkiego przejęcia tego miasta. Dochodziły nas ko munikaty o forsowaniu Odry szerokim frontem — zdawaliśmy sobie sprawę, że ukoronowaniem całej naszej akcji będzie nie zwłoczne obsadzenie Szczecina. Nie przeszkadzało to jednak w or ganizowaniu jakich takich warunków egzystencji na miejscu w Pi le oraz w szukaniu tu mieszkań dla pracowników. Warto przypomnieć tu zasługi organów milicyjnych przy wpro wadzaniu ładu w powojenny chaos. Milicją wojewódzką kierował
major Aleksander Suchanek. Pierwsi milicjanci przybyli do Piły 4 kwietnia; w połowie kwietnia było ich już dwustu osiemnastu, w tym zaledwie kilku oficerów: porucznik Stanisław Fortuński, porucznik Eugeniusz Przełącznik, porucznik Marian Wróbel i inni. Z Borkowiczem i Alfredem Okołowiczem, kierownikiem Urzędu Ziemskiego, omawiałem jeszcze zasady polityki osiedleńczej. Nie minęły bowiem trzy dni naszego działania na Pomorzu Zachodnim, a już napływać zaczęły z całego kraju pierwsze grupy osadników rolnych, którzy w Pile oczekiwali na wskazanie im terenów osie dleńczych. Magister Okołowicz, dzielny i miły w obejściu czło wiek, załatwiał sprawy osadnicze z dużą energią. W porozumieniu z Tadeuszem Reinerem, sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Partii Robotniczej, postanowiono stworzyć dwa pasy osie dleńcze: jeden nadmorski —- rozciągający się od Kamienia do Łeby, a drugi wzdłuż Odry — od Gryfina do Słubic. Pasma te miały być przeznaczone przede wszystkim dla osadników wojskowych po za kończeniu działań wojennych. Naszym zaś obecnym zadaniem było możliwie równomierne rozmieszczenie osadnictwa cywilnego we wnątrz Pomorza Zachodniego oraz skupienie wszystkich wysiłków na zasiedleniu Szczecina po jego zdobyciu. Wojewoda ustalił, że w razie przeniesienia Urzędu Wojewódz kiego do Szczecina dalsza akcja osiedleńcza oraz wzmacnianie po wiatowych kadr administracyjnych odbywać się będzie nadal z Pi ły, pod kierunkiem inżyniera Maciejewskiego. Natomiast Dyrekcja Kolei, która już od kilku dni zaczęła się organizować w Pile pod kierunkiem dyrektora Tomasza Pietraszka i wicedyrektora Wło dzimierza Dziekońskiego — przeniesiona zostanie na razie do po bliskiego, bardziej centralnie położonego Szczecinka. Dalsze dni zeszły na wysyłaniu fachowców do poszczególnych powiatów, na zagospodarowywaniu samej Piły oraz na organizo waniu innych centralnych agend technicznych Urzędu Wojewódz kiego. Po tygodniu widoczne już były pewne efekty naszej pracy: naprawiono wodociągi, uruchomiono stołówki, otwarto urząd pocztowy. Kolumny złożone z Niemców oczyściły główne trasy, przecinające śródmieście. Z dworca odchodziły już dwie pary po ciągów osobowych do Poznania przez Nakło i Wągrowiec oraz jed na para do Bydgoszczy. Duże zainteresowanie wywołało odnalezienie prawie nie zni-
szczonego domku, w którym urodził się Stanisław Staszic. Było wprost nie do wiary, że na jego ścianie frontowej ocalała tablica pamiątkowa w języku polskim umieszczona tam na wiele lat przed wojną przez Związek Polaków w Niemczech. Znalazł się też czas i na chwile wytchnienia, na piesze wędrówki po mieście oraz na zorganizowanie świetlicy technicznej przy uli cy Okrzei 15, gdzie urządziliśmy rodzaj hotelu dla przejeżdżają cych przez Piłę inżynierów, w którym zamieszkałem i gdzie wie czorami zbieraliśmy się dla wspólnego wypoczynku i wymiany wrażeń. A tych nie brakło. Trzeba było omijać niektóre nie rozminowane części miasta, nie zbliżać się do chybotliwych ruin w czasie wiatru, unikać wciąż jeszcze tlejących się zgliszczy, nie zapuszczać się w nie znane ulice, gdzie niejeden wybuch świadczył o ukrytych pod brukiem minach. Przychodziły pierwsze wieści od naszych ko legów z odległych powiatów — przyjeżdżali z głębi kraju dalsi ochotnicy, donosząc o dużym zainteresowaniu naszą pracą, o któ rej gazety pisały jeszcze na razie bardzo oględnie i mgliście. Zgro madziliśmy w naszym technicznym klubie pełne komplety nie mieckich encyklopedii i opisów poszczególnych miast. Irena Waliszewska-Pogonowska, która przybyła do Piły z pierwszą grupą techniczną, usiłowała wprowadzić nieco ładu w narastającą ko respondencję. W dniu 21 kwietnia zorientowałem się, że wyczerpały się nasze możliwości kadrowe. Były jeszcze nie obsadzone powiaty nadodrzańskie — a ludzi w Pile już brakowało. Kontaktu z Poznaniem nie było — chyba przez tak zwane iskrówki Urzędu Bezpieczeństwa, ale ten sposób łączności, połączony z zaszyfrowywaniem wiado mości, był dla naszycłi celów mało przydatny. Zaczęły napływać pierwsze raporty z terenu — ani pieniędzy nie chcieli, ani sprzętu, tylko wołali o fachowców. Po rozmowie z Borkowiczem, przepro wadzonej w niedzielę 22 kwietnia, zdecydowałem się sam jechać do Poznania, aby stamtąd w ciągu kilku dni wyekspediować przy gotowany już przez inżyniera Stanisława Kirkina drugi rzut ochot ników. Nazajutrz Borkowicz odjechał autem do Warszawy, aby zorientować rząd w sytuacji Pomorza Zachodniego. Zastąpił go w Pile naczelnik Wydziału Ogólnego, Władysław Madurowicz, który w dalszym ciągu wysyłał rozmaite ekipy w teren. W no
tatniku moim pod datą 18 kwietnia zapisałem, że w Urzędzie Peł nomocnika Rządu działał jako wicewojewoda inżynier Wojdyłowicz. Nie przypominam go sobie, ani też nie spotkałem się później z tym nazwiskiem. Formalnie wojewodę zastępował wówczas bar dzo operatywny naczelnik Madurowicz. Brakowało samochodów, gdyż nieprędko wracały do Piły ciężarówki, przywożące do danego powiatu jego pierwszego starostę. W wielu wypadkach nasze ekiPy P° prostu wychodziły na szosę i czekały na przygodną, wojsko wą okazję, aby móc się dostać do odległego od Piły miasta. Musiałem jeszcze ingerować w niektóre problemy komunalne samej Piły, gdzie trzej nasi technicy nie mogli już sobie dać rady. Odbywając długie marsze piesze lustrowałem z inżynierem Hen rykiem Sypniewskim stacje wodociągowe oraz szukałem z kilku robotnikami miejsc, gdzie prawdopodobnie powinny być zasuwy uliczne. Zostały one bowiem celowo zabrukowane przez uchodzą cych Niemców w sposób uniemożliwiający ich odszukanie, a tym samym otwarcie zablokowanych rurociągów. Trzeba było otwo rzyć miejskie przedsiębiorstwo budowlane, które z miejsca przy stąpiłoby do doraźnego łatania przeciekających dachów w mniej zniszczonych domach. W dniu 23 kwietnia dowiedzieliśmy się, że Lębork ma być objęty nie przez nas, lecz przez województwo gdańskie — zaszła więc potrzeba dokonania dodatkowych zmian w rozdzielnikach personalnych. Te wszystkie zajęcia oraz trudności w znalezieniu auta jadącego na południe spowodowały, że dopiero w środę 25 kwietnia mogłem wyjechać do Poznania. Tym razem jechałem przez Ujście i Cho dzież i bez przygód po całodniowej podróży zajechałem wieczorem do swoich, na ulicę Zakręt. Dziewięć dni nieobecności, bez możli wości zawiadomienia o swoich losach — zrobiło swoje. Zastałem rodzinę mocno zaniepokojoną. Tym bardziej ucieszyła ich niespo dzianka, jaką im zrobiłem, co wyraziło się w przegadanym wieczo rze i dobrze przespanej nocy. Od dziewięciu dni po raz pierwszy spałem pod kołdrą, gdyż w Pile musiałem się przykrywać ciężkimi materacami. Własny koc bowiem oddałem mądrej pannie Irenie, która wybrała się na Ziemie Zachodnie bez jakichkolwiek ciepłych szmatek.
Czwartek 26 kwietnia poświęciłem wraz z żoną na organizowa nie wyjazdu do Piły grupy dalszych czterdziestu osób, które szybko zawiadomione zeszły się w południe u mnie dla ustalenia szcze gółów wyjazdu. Cały dzień zeszedł na pisaniu nominacji, przepu stek oraz na podpisywaniu pism do władz lokalowych w Pozna niu, w celu zabezpieczenia mieszkań wyjeżdżających przed obcymi zakusami. Mogłem też już teraz nieco więcej niż poprzednio po wiedzieć im na temat warunków pracy i życia na Pomorzu Za chodnim, nie ukrywając cieni i trudności. Chciałem powrócić do Piły już nazajutrz, ale niezliczone for malności oraz defekt auta zmusiły mnie do odroczenia wyjazdu o jeden dzień. W piątek 27 kwietnia od wczesnego rana załatwiałem więc nadal rozliczne sprawy, przerwane jedynie krótką rozmową w siedzibie Związku Zachodniego. Tam również czekano na autentyczne wieści z terenu, które by ułatwiły informowanie zainteresowanych w wyjeździe na zachód. Ustaliliśmy, że w sobotę zabiorę się samocho dem, który zawiezie mnie do Piły wraz z grupą teatralną, mającą dać tam dwa przedstawienia. Zdążyłem jeszcze odwiedzić profesora Kostrzewskiego, z któ rym omówiłem sprawę dostarczenia nam wydawnictw naukowych, traktujących o Pomorzu Zachodnim. W rozmowie tej ustaliliśmy również, że po zdobyciu Szczecina należy wysłać tam pracowników nauki Uniwersytetu Poznańskiego dla stworzenia na miejscu jego filii. Załatwiwszy pomyślnie te sprawy, w dawno już nie noszonym odświętnym ubraniu, w piękną słoneczną pogodę odbyłem spacer po mieście, ciesząc się każdym przejawem odbudowy i każdym przejawem wracającego do normy życia. Na placyku Wyspiańskiego mała grupka ludzi zgromadziła się przy głośniku. Szły komunikaty. Po chwili przerwy nadany został komunikat wojenny. Oto jego brzmienie: K o m u n ik at Radzieckiego B iu ra In fo rm acy jn ego z d n ia 26 k w ietn ia 1945 ro k u . W ojska II F ro n tu B iałoruskiego sforsow ały w schodnią i zachodnią O drę n a południe od Szczecina, przerw ały silnie um ocnioną obronę N iem ców n a zachodnim brzegu O dry i posunęły się o trzydzieści k ilo m etró w naprzód. W to k u w alk w ojska F ro n tu zdobyły głów ne m iasto P om orza — w ielk i p o rt Szczecin.
Był to moment od dawna oczekiwany. Przerwałem swój spacer i już po paru minutach znalazłem się przed willą przy ulicy Ko nopnickiej 6, gdzie w zastępstwie Borkowicza działał, jako jego łącznik na Poznań, kapitan Wiktor Jaśkiewicz. Chciałem dowie dzieć się od niego szczegółów zdobycia Szczecina oraz uprosić go o interwencję w zdobyciu jakiegoś środka lokomocji, aby natych miast powrócić do Piły wraz z nowo zaangażowaną ekipą. Spo czywało bowiem na mnie zadanie zorganizowania również i dla Szczecina ekipy techniczno-budowlanej. Zastanawiałem się wielokrotnie, jak by potoczyło się moje dal sze życie, gdybym przyszedł na ulicę Konopnickiej 6 pół godziny później. Są to jednak trudne do zdefiniowania spekulacje myślowe, których dalej nie rozwijam. Była godzina 3.00 po południu, gdy nacisnąłem dzwonek u furtki wiodącej do ogródka tej willi. W tej samej chwili otwarły się drzwi i stanął w nich kapitan Jaśkiewicz w płaszczu, ubrany do wyjścia. Spotkaliśmy się na schodach. Jego pierwszym pytaniem było, co robię w Poznaniu; na co ja — myśląc, że dziwi się, czemu opuściłem Piłę — zacząłem mu to wyjaśniać. Przerwał mi i wcią gnął do swego gabinetu. Wyraźnie zaaferowany wyjął z teki plik papierów i dał mi jeden z nich do przeczytania. Był to formularz, na którym po szeregu znaków i cyfr widniało telegraficzne pole cenie, wysłane z Warszawy przez wojewodę Borkowicza jako peł nomocnika rządu, aby niezwłocznie obsadzić Szczecin, mianować prezydenta miasta, zorganizować Zarząd Miejski i przygotować tam kwatery dla Urzędu Wojewódzkiego. Były tam ponadto jeszcze inne instrukcje i pełnomocnictwa, 0 których nie wiedziałem, gdyż Jaśkiewicz posadziwszy mnie w fo telu i dając mi do zrozumienia, iż spadłem mu prosto z nieba, zapytał mnie, czy pojechałbym z nim natychmiast do Szczecina 1 czy zgodziłbym się objąć funkcję prezydenta tego miasta. Dodał jeszcze, że właśnie wychodził z gmachu, aby jechać do Piły. Skoro jednak jestem w Poznaniu, to możemy razem jechać wprost do Szczecina, wstępując jedynie na krótko do Piły. Nikt nie wie, co się w Szczecinie dzieje, tak że decyzję o dalszych krokach po weźmiemy dopiero na miejscu. Oszołomiony tymi perspektywami, zgodziłem się na wyjazd do Szczecina, nie bardzo zdając sobie jeszcze sprawę z wagi tej de-
cyzji. Pół godziny zwłoki wynikło z trudności znalezienia auta — trudność tę udało się pokonać, namawiając dyrektora poznańskie go oddziału Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, aby razem z na mi pojechał do Piły swym małym służbowym „Fiatem”. Dyrektor Tadeusz Brzesiński jako człowiek ostrożny przedtem zatelefonował do swej centrali w Łodzi, uzyskując zezwolenie na odbycie z nami rekonesansu Szczecina. Toteż na krótko przed godziną 4.00 zaje chałem po drodze do mej rodziny, aby zakomunikować, że Szcze cin już jest zdobyty i że się wprost tam udaję. Żegnając się z żoną w rekordowym tempie (wciąż w czarnym wizytowym ubraniu, bo wieczorem wybierałem się na pierwsze powojenne imieniny), przy odgłosie niecierpliwego klaksonu zdążyłem jeszcze wsunąć na pa lec swą nową obrączkę ślubną. W drodze usiłuję uporządkować myśli. Trzeba więc będzie wy mazać Piłę i sprawy Pomorza Zachodniego z rejestru swych trosk i kłopotów, aby odtąd skupić się wyłącznie na sprawach Szczecina. Znaną już drogą przez Oborniki dojeżdżamy do Czarn kowa, gdzie nie możemy oprzeć się pokusie wstąpienia na kawę i ciastka do narożnej cukierni. Za mostem na Noteci widnieje wciąż ten sam, choć już nieco wyblakły napis: W ot ona priestupnaja Giermania. Dalej ten sam co przedtem krajobraz: nadal wi dać grupy Włochów, uprawiających ogrody i pola. W Trzciance zwisa już z okien kilkadziesiąt polskich chorągwi, to samo jest w paru przydrożnych wioskach. Do Urzędu Wojewódzkiego w Pile przybywamy o 7.00 wieczorem. Tam jeszcze nic nie wiedzą o rozkazie bezzwłocznego obsadzenia Szczecina. Wojewoda Borkowicz wyjechał do stolicy 26 kwietnia, natychmiast po nadejściu wiadomości o zdobyciu Szczecina, w celu ustalenia sposobu objęcia miasta. Decyzję rządową o powołaniu władz miejskich przekazał swemu wojskowemu zastępcy znajdu jącemu się w Poznaniu, z pominięciem swych cywilnych agend w Pile. Przy kolacji w dobrze urządzonej stołówce omawiamy z na czelnikiem Władysławem Madurowiczem sytuację wytworzoną po zdobyciu Szczecina. Ani on, ani my nie mamy jakichkolwiek bliż szych informacji; plotki, które już na ten temat krążą, opisują Szczecin jako miasto w ogniu i zgliszczach, gdzie trwają jeszcze walki uliczne. Nie mamy sprecyzowanego planu działania — jedno
jest pewne: bez względu na stan tego miasta musimy jutro być tam na miejscu dla stwierdzenia faktycznego stanu rzeczy i dla zadokumentowania naszej tam obecności, jako przedstawicieli władz polskich. Choć pośpiech w działaniu jest niezbędny, nie bardzo jego po trzebę rozumieją nasi koledzy w Pile, gdy proponuję wyruszyć jutro do Szczecina nie w pojedynkę, ale wielką grupą operacyjną. Nikt jednak nie kwapił się towarzyszyć nam w tej szczecińskiej eskapadzie — toteż postanawiamy nazajutrz ruszyć dalej sami. Być może, że rekonesans ten uzupełnimy objazdem terenów nadodrzańskich, które jako obszary frontowe nie były dotąd w ogóle objęte planową akcją kierowaną z Piły. Rozmowę na te tematy, rozpoczętą w stołówce, kończymy w małym domku przy ówcze snej ulicy Mlecznej, gdzie mieściła się kwatera ekipy Wydziału Aprowizacyjnego. Nocuję w miłym pokoju gościnnym w klubie budowlanych, przy ulicy Okrzei 15. Nazajutrz 28 kwietnia przed obfitym, na zapas spożywanym śniadaniem zajrzałem do ruin pobliskiego banku, gdzie w jednym z ocalałych gabinetów znalazłem komplet Wielkiej Encyklopedii Brockhausa, z której wydarłem dobry plan Szczecina. W ten sposób uzbrojeni, krótko po godzinie 9.00 rano wyjeżdża my z kapitanem Jaśkiewiczem tym samym starym przedwojennym polskim „Fiatem 508”, użyczonym nam przez poznański oddział PUR-u. Jechaliśmy istotnie w nieznane, gdyż nikt z nas dobrze nie wiedział ani jak wygląda droga do Szczecina i samo miasto, ani też jaki będzie nasz udział w jego objęciu. Władze wojewódzkie w Pile potwierdziły moją nominację na prezydenta Szczecina, da jąc mi jednocześnie pełną swobodę działania i decydowania w za leżności od stwierdzonej na miejscu sytuacji. Ja sam nie wiedzia łem jeszcze, jakie należy przedsięwziąć kroki i jakie decyzje można będzie podejmować, gdy się znajdziemy we dwójkę sami w tym mieście, na razie bez pomocy z zewnątrz. W drodze przez Wałcz studiowałem zawzięcie plan Szczecina, wycięty z encyklopedii Brockhausa. Nauczyłem się go na pamięć, odszukując na nim położenie gmachów urzędowych oraz najlepsze dojazdy do miasta. Bez przeszkód minęliśmy Ręcz i Suchań, aby o godzinie 11.15 przez nikogo nie zatrzymani znaleźć się w Stargar dzie.
I. Kolejne etapy obejmowania Pomorza Zachodniego przez władze polskie 1. 16-18 IV 1945 2. 19-22 IV 1945 3. 23-26IV 1945
4. 28 IV-5 V II1945 5. 4 X 1945
W mieście było już sporo polskich flag, działało parę urzędów, byli też nieliczni przechodnie na ulicach. Omijamy stare miasto jeszcze dymiące od dogasających pożarów i szukamy siedziby pol skich władz. Starosta powiatowy, który niedawno przybył tu ze swą ekipą z Piły, orientuje się już nieco w sprawach swego po wiatu — ale sam nie zapuszczał się jeszcze na zachód od miasta. Słyszał o zdobyciu Szczecina, ale nie ma żadnych informacji o tym, co się tam dzieje. Z niedowierzaniem patrzy na nasz samochodzik i na nas. Również i w Stargardzie nikt nie kwapi się nam towa rzyszyć za Odrę, w nieznane. O godzinie 12.00 ruszamy dalej na zachód. Szosa już nie jest pusta — mijają nas transporty wojskowe, a we wsiach stacjonują liczne oddziały. Spalone i rozbite lasy sosnowe, swąd spalenizny, zasypane piaskiem leje pobombowe na szosie. Długie postoje na
skrzyżowaniach obsadzonych przez posterunki wojskowe. Legity mują nas one wielokrotnie, szczególnie dokładnie sprawdzając na sze dokumenty, które jednak wytrzymują próbę, są to bowiem glejty podpisane przez dowództwo Frontu Białoruskiego, o które wystarał się Jaśkiewicz, dające prawo nieograniczonego porusza nia się w Szczecinie i wzdłuż dróg do niego wiodących. Mijamy nie zburzony most nad piękną trasą autostrady, po czym wolno, wkleszczeni w zestaw kolumny wojskowej, posuwamy się naprzód, mijając Dąbie, roztrzaskane i bezludne prawobrzeżne przedmieście Szczecina. Siedząc koło kierowcy (jaka szkoda, że nie zapamiętałem sobie jego nazwiska!) notowałem na kolanie swe uwagi w miarę posuwa nia się naprzód. Oto niektóre z nich: S targ ard , odjazd 12.25. N a szosie le je i w rak i. M ijam y g ru p y P olaków w racających piechotą z obozów. A u to strad a pod D ąbiem . P ierw szy w idok na k ra n y portow e w Szczecinie. D ługi postój w kolum nie w ojskow ej. Po godzinie postoju jazd a dalej w zatłoczonej ko lu m n ie au t. M iędzy D ąbiem i rzeką — postój. Pozw olenie n a w jazd do Szczecina uzyskujem y od razu. P rzejazd przez zachodnią odnogę O dry po jed n o k ieru n k o w y m moście p o n tonow ym . O bok żelazne m osty strzaskane.
A w kilkanaście dni później, opisując wydarzenia tych dni, tak sobie przypominałem tę pierwszą podróż do Szczecina: P o ry te lasy, zasieki n a drogach, row y p rzeciw p an cern e, cm en tarzysk a ro zbity ch czołgów i aut, w oń spalenizny i czerń spalonego drzew a. Jestem jedynym cyw ilem w śród m row ia m u n d u ró w w autokolum nie, ciągnącej zw arty m szykiem n a zachód. Nasz m ały, niepozorny wóz z polską ch o rą giew ką m ija je d n ą kolu m nę za d ru g ą w cisk ając się w row y i p rzesm yk u ją c się m iędzy drzew am i, om ijając pieszych, w p ad a jąc w doły, dzielnie w yjeżdżając z gęstw iny czołgów i ciągników .
Przed nami strzaskana tablica drogowa z napisem „Stettin” — obok niej białymi literami na niebieskim tle rosyjski napis wska zujący drogę do przeprawy. Jesteśmy już niemal na miejscu. Auto ostrożnie zjeżdża drew nianą nawierzchnią w dół do rzeki. Obok rozbitego mostu kole jowego przejeżdżamy powoli jeszcze nie ukończonym mostem pon tonowym na lewy, zachodni brzeg Odry. To już Szczecin.
4. Ostatni akt wojennego dramatu To, co się działo w Szczecinie w ciągu kilku pierwszych miesięcy 1945 roku, było nam wówczas jeszcze nie znane. Wydarzenia te złożyły się na obraz, który w dniu 28 kwietnia 1945 roku ujrze liśmy w całej ostrości. Warto je zatem przedstawić jako tło dal szych wspomnień. Bardzo mało znaleźliśmy materiałów z tego okresu. Już w końcu 1945 roku, zorientowawszy się, że nie można liczyć na dane archi walne — przystąpiono w Szczecinie do spisywania zeznań na ocznych świadków ostatnich dni pobytu Niemców w Szczecinie. Odnaleziono również pełny komplet gazet niemieckich z tego okre su, a w szczególności „Pommersche Zeitung”, która wychodziła w Szczecinie aż do 17 marca 1945 roku. Natrafiono również na akta niektórych instytucji niemieckich, którym widocznie nie uda ło się zabrać z sobą tych dokumentów. Wszystkie te materiały mieliśmy zebrane w Szczecinie już z początkiem 1946 roku. Po zwoliły one odtworzyć choć częściowo przebieg stopniowego po rzucania miasta przez jego dotychczasowych mieszkańców na sku tek planowej akcji władz hitlerowskich. Szczecin przeżył w latach 1943 i 1944 wiele druzgocących na lotów bombowych, które spowodowały nie tylko trwałe spustosze nie, ale i poważne straty w ludziach (najcięższe naloty, które to talnie zniszczyły Stare Miasto i przyległe doń północne dzielnice, miały miejsce 20 kwietnia 1943 roku, czyli w dniu urodzin Hitlera. Dalsze naloty miały miejsce 6 stycznia, 17 oraz 30 sierpnia 1944 roku). Źródła niemieckie nie podają wielkości tych strat; można je sobie jedynie uzmysłowić, porównując liczby mieszkańców Szczecina w różnych okresach. Na początku 1939 roku miasto liczyło 271 tysięcy mieszkańców; w dniu 17 maja tegoż roku włączono doń nie tylko dalsze przed mieścia, ale i znaczne obszary z sąsiednich powiatów, tak że liczba
ludności wzrosła nagle do 383 tysięcy. Nieznane są ubytki, wy nikłe z bombardowania oraz z ewakuacji dzieci i osób nie pracu jących na wieś; pewne jest, że w czasie wojny liczba mieszkańców Szczecina ustawicznie zmniejszała się i — według źródeł niemieckich — wynosiła: w dniu 1 marca 1943 roku — 354 tysiące, w dniu 1 marca 1944 — 272 tysiące, a w dniu 1 stycznia 1945 roku — jedynie 238 tysięcy. Wynika z tego, że w ciągu pięciu lat wojny zaludnienie miasta zmniejszyło się o 145 tysięcy osób, czyli więcej niż o jedną trzecią. Ostatni niemiecki naczelny architekt miasta, profesor Hans Reichów, który opuścił Szczecin wraz z władzami komunalnymi na trzy dni przed naszym przybyciem (czyli 25 kwietnia), mówił mi w 1964 roku w Hamburgu, że w czasie czte rech wielkich nalotów w 1943 i 1944 roku zginęło w Szczecinie 46 tysięcy osób. W grudniu 1944 roku życie w Szczecinie było napięte. Spowo dowane nalotami bombowymi zniszczenie Starego Miasta, rejonu ulicy Roosevelta, Żelechowa, części Niebuszewa — było totalne i nieodwracalne. Od listopada ograniczony został ruch tramwajo wy oraz dostawa prądu i gazu. Z urzędowych obwieszczeń oraz z zachowanych niemieckich gazet można poznać atmosferę, jaka wówczas panowała w mieście. Dla przeciętnego Niemca w Szczeci nie front nad Wisłą był już wprawdzie uchwytnym, realnym fak tem, ale nie stanowił jeszcze osobistego zagrożenia. Ze znalezio nego przez nas później w Szczecinie mienia, zagrabionego w War szawie i w obozach zagłady, można było wnioskować, że szczecińscy Niemcy zdawali sobie sprawę z tego, iż ich osobisty dobrobyt jest wynikiem zagłady i śmierci podbitych narodów. Uważając to za normalne, nie mogli — i nie chcieli — przewidywać, że skończy się to dla nich nagle i tragicznie. Niejaki pan Mayerbacher był kierownikiem jednej z mało zna czących instytucji szczecińskich, a mianowicie kasy chorych dla uczniów kupieckich i ekspedientów (Berufskrankenkasse der K auf manngehilfen und Angestellten [Ersatzkasse], Landesgeschäftstelle Pommern in Stettin). W dniu 2 grudnia 1944 roku w piśmie skie rowanym do swej centrali w Hamburgu pan ten tłumaczył się w odruchu nieczystego sumienia, dlaczego w ewidencji szczeciń skiego oddziału ujął trzy maszyny do pisania, należące do filii
w Pile i tak uzasadniał swą decyzję ściągnięcia owych maszyn z Piły do Szczecina: P roszę p rzyjąć do w iadom ości, że te trzy m aszyny do p isan ia za trz y m a liśm y w Szczecinie ze w zględów bezpieczeństw a, gdyż P iła j e s t p o ł o ż o na w dawnym niemieckim pasie przygranicznym i z n a j d u j e się tym s a m y m w s t r e f i e n i e b e z p i e c z n e j [podkr. P.Z.]
Ta aluzja do konsekwencji, które mogą Niemcom grozić za aneksję Polski sprawiła, że szef naiwnego pana Mayerbachera w piśmie z Hamburga z dnia 11 grudnia 1944 roku groźnie go na pomniał: Powód, k tó ry pan podaje, nie je st w ystarczający . M aszyny do p isan ia byłyby z pew nością b ard ziej bezpieczne w P ile aniżeli w Szczecinie. D opóki żołnierze niemieccy z n a j d u j ą się w W arszaw ie, P i ł a j e s t n i c z y m n i e z a g r o ż o n a [podkr. P.Z.], naw et je śli — ja k pan to pisze — leży w daw nym niem ieckim pasie przygranicznym . W każdym razie P iła je st dziś rów nie m ało zagrożona ja k i Szczecin.
Pismo to kończy się poleceniem, aby wspomniane maszyny do pisania odesłać z powrotem do Piły. Bardziej realnie oceniający sytuację polityczną pan Mayerbacher ze Szczecina nie daje jednak za wygraną i w dalszej korespondencji w sprawie tych maszyn wysuwa w dniu 18 grudnia 1944 roku takie oto argumenty: N ie byłoby rozsądne pozostaw ianie trzech m aszyn do p isa n ia w stre fie zagrożonej, a w ta k iej w łaśnie strefie P iła się zn ajd uje. Bow iem z polece n ia w ładz w ojskow ych lu b tak że K om isarza Rzeszy do S p ra w O chrony P a ń stw a w o k o l i c a c h P i ł y w z n o s z o n e s ą u r z ą d z e n i a ob r o n n e , z c z e g o w y n i k a , że n i e m o ż n a m i e ć p e w n o ś c i , iż f r o n t w s c h o d n i w s wy m o b e c n y m p r z e b i e g u m o ż l i w y m j e s t d o u t r z y m a n i a [podkr. P.Z.],
Wyjawiwszy w otwartym liście tak ważną tajemnicę wojskową i wyciągnąwszy z tego nie mniej ważny — i chyba zupełnie trafny — wniosek, pan Meyerbacher dodaje: „Że do tego jeszcze dotąd nie doszło, jest rzeczą nader pocieszającą”. Proponuje więc, aby maszyny te odesłać w bezpieczniejsze rejony, a mianowicie do Koszalina. Cytowane dokumenty stanowią kapitalny dowód na to, co my ślał o sytuacji wojennej przeciętny, ale inteligentny Niemiec
w Szczecinie. Istotnie — „dopóki żołnierze niemieccy znajdują się w Warszawie” —• ani Pile, ani Szczecinowi nic nie zagrażało. Inaczej jednak rzecz się przedstawiała, gdy w połowie stycznia 1945 roku ruszyła na zachód radziecko-polska ofensywa. Już w dniu 22 stycznia 1945 roku tenże pan Mayerbacher otrzymuje od swej przedstawicielki na Piłę, pani Marquart, alarmujący list, w którym podekscytowana Niemka pisze: ,,Od wczoraj ogłoszony jest w Pile stan alarmowy. Oficjalny rozkaz o ewakuacji jeszcze nie został wydany”. W dalszym ciągu informuje swego szefa w Szczecinie, że spa kowała najważniejsze dokumenty w skrzynie, ale nie ma środków transportowych, by mienie to przewieźć do Gryfina, który został wyznaczony jako docelowy punkt ewakuacyjny dla Piły: „W i er z y m y j e d n a k do o s t a t n i e j c h w i l i , że n i e d o j d z i e d o t e j e w a k u a c j i ” [podkr. P. Z.] — dodaje pani Marquart, nie mogąc w ogóle pojąć, jak można mówić o kampanii wojennej na „staroniemieckich ziemiach”. Zatrwożony pan Mayerbacher odpowiada pismem z dnia 25 sty cznia, w którym dając szczegółowe instrukcje o sposobie zabez pieczenia dowodów kasowych, informuje równocześnie swą urzę dniczkę w Pile: „Z całym prawdopodobieństwem należy się liczyć z tym, że i Piłę trzeba nam będzie jednak opuścić”. Pismo to jednak już do Piły nie dotarło — zostało przez pocztę zwrócone nadawcy w Szczecinie z dopiskiem: Zurück — 7/2 1945. Przebieg panicznej ewakuacji Piły zmniejszył zaufanie pana Mayerbachera do propagandowych haseł. W dniu 23 lutego 1945 roku wysyła on do swej filii w Koszalinie list, w którym pisze: D ośw iadczenie, uzyskane w czasie zajęcia przez w roga P iły pouczyło nas, że pom im o w ydanych rozkazów ew ak uacyjny ch i zapew nienia śro d ków tran sp o rto w y ch dokum enty urzędow e n ie zaw sze m ogą być w y w ie zione w bezpieczne m iejsce.
W związku z tym zaleca on swym podwładnym, aby najważniej sze wyciągi włożyli do swych waliz oraz aby byli gotowi do wy jazdu w każdej chwili. Pan Mayerbacher kończy swe pismo uwa gą: „Dalszy rozwój wypadków wojennych nie da się już przewi dzieć” wobec czego należy być gotowym do ucieczki. Jego władze w Hamburgu są już również zdania, że sytuacja jest
poważna — mimo to pismem datowanym 28 lutego upominają przerażonego Mayerbachera: Zabezpieczenie ściągniętych z P iły trzech m aszyn do p isan ia uw ażam y za niezbędne. N ie jesteśm y w stanie stw ierdzić stąd, co może P a n w tej m ierze zdziałać. Je śli to możliwe, prosim y przew ieźć je do in n ej m iejsco wości.
List ten poczta szczecińska dostarczyła adresatowi 4 marca. Na marginesie pisma widnieje następująca odręczna notatka: W ykluczone, gdyż n ie m a żadnej m ożliw ości tra n sp o rtu . S p ra w a została przez nas załatw ion a w w ielu pism ach, skiero w any ch do cen trali.
Te epickie perypetie trzech maszyn do pisania obrazują lepiej aniżeli opisy naocznych świadków kolejne etapy narastania świa domości klęski i potrzeby ucieczki. Świadomość ta narastała stopniowo. W noworocznej odezwie do wojska (ogłoszonej w „Pommersche Zeitung” 2 stycznia 1945 roku) Hitler oznajmia, że w razie zwycięstwa Anglosasi dołączą do Polski nie tylko Prusy Wschodnie i Gdańsk, ale również Pomorze Za chodnie i Śląsk. Ten sam dziennik podaje 9 stycznia następującą wiadomość ze Sztokholmu: P ru sy W schodnie zostaną podzielone pom iędzy P olskę i Sow iety. P o m orze aż po O drę w raz ze Szczecinem, ja k rów nież znaczna część Ś ląska z W rocław iem będzie odłączona od Niemiec... W w y n ik u tych p lan ó w B er lin będzie oddalony od gran icy polskiej jed y n ie 72 km.
W dniu 15 stycznia 1945 roku dociera do Szczecina wiadomość 0 rozpoczęciu ofensywy Armii Czerwonej. Na wielkim zebraniu propagandowym uchwalono, że Szczecin należy do miast najwier niejszych Hitlerowi. Późnym wieczorem w sobotę 20 stycznia przy bywają do Szczecina pierwsze pociągi z uchodźcami z Poznania 1 Bydgoszczy. Za nimi coraz częściej zaczynają przejeżdżać przez dworzec szczeciński transporty Niemców ewakuowanych z Prus Wschodnich i Pomorza Gdańskiego. Zapisujący te wrażenia Polak, Jan Majętny, tramwajarz szczeciński, notuje: D w orce były przepełnione, ru c h za trzy m a ł się całkow icie. Pod koniec stycznia zaczyna być coraz niespokojniej. P ociągi z u ciek in ieram i stały niekiedy n a lin ii po 24 godziny. U ciekinierzy zostali pozbaw ieni całkow icie zao p atrzenia i opieki. Dużo ludzi pom arzło, szczególnie m ałych dzieci. O d działom SS było zabronione podaw ać jedzen ie uciekinierom . T ak to N iem cy trak to w a li sw oich w łasn y ch rodaków .
W dniu 22 stycznia skasowano normalny ruch pociągów po śpiesznych i dalekobieżnych, przechodzących przez Szczecin. W cztery dni później zawieszono prywatne rozmowy telefoniczne w mieście. Już od tygodnia kopano intensywnie rowy przeciwczołgowe i pozycje strzeleckie na zachód od Dąbia i Pod juch oraz wzdłuż lewego brzegu Odry na południe od miasta. W pierwszych dniach lutego została zniszczona nalotem bombowym wielka fa bryka benzyny syntetycznej w Policach. Jednocześnie wzmogło się działanie lotnictwa radzieckiego, które atakowało szczególnie te okolice podmiejskie, w których budowano umocnienia obron ne. Od połowy lutego zaczyna się likwidowanie firm, instytucji i urzędów niemieckich w Szczecinie. Jednocześnie rozpoczyna się wywożenie ze Szczecina Polaków i cudzoziemców, zgromadzonych w kilkunastu obozach na obszarze miasta. W Szczecinie i okolicy było ich łącznie około 40 tysięcy, w tym 25 tysięcy Polaków. Re lacjonujący te fakty Stefan Sidorko pisze, że w lutym „wolno już było Polakom ze znakiem »P« chodzić po chodnikach”. Główny obóz dla Polaków znajdował się na Pomorzanach, przy końcu ulicy Chmielewskiego. Inne obozy położone były w Policach, Skolwinie, Stołczynie, Warszewie, Żelechowie, Niemierzynie, Brodowie, Mścięcinie oraz przy Stoczni (gdzie byli przeważnie jeńcy radziec cy). Transporty więźniów odchodziły niemal codziennie, pieszymi etapami po 30 kilometrów, trasą przez Las Arkoński i Tanowo do Wkryujścia i dalej na zachód. W pewnym okresie — na przeło mie stycznia i lutego — Szczecin się bardzo zagęścił, gdyż władze upychały Niemców, uciekinierów ze wschodu, do mieszkań pry watnych w mieście. Popłoch w mieście powstał dopiero w dniu 2 lutego, gdy gazety doniosły, że Armia Radziecka przekroczyła pod Kostrzynem Odrę. Elektrownia ograniczyła dostawę prądu do kilku godzin dziennie; w dniu 4 lutego ograniczono również przydziały żywnościowe. Ogłoszenia na mieście informowały o utworzeniu „Centrali dla uchodźców”, która wydaje zezwolenia osobom cywilnym na wy jazd ze Szczecina. Jednak wobec braku taboru kolejowego — exodus Niemców z miasta odbywał się furmankami, autami, lub po prostu pieszo. Koleją natomiast przewożono przez Szczecin uchodźców ze wschodniego brzegu Odry. W dniu 9 lutego generał
Werner Hühner został mianowany komendantem obrony Szcze cina (pełnił on tę funkcję do 16 kwietnia). W czasie od 6 do 15 lutego rozwiązane zostały dalsze przedsię biorstwa i rozpoczął się regularny wywóz maszyn, sprzętu i mie nia; w dniu 13 lutego powołano pod broń wszystkie trzy rzuty po spolitego ruszenia, a 24 lutego brano już do wojska szesnasto letnich chłopców rocznika 1929. Gauleiter Schwede-Coburg wy dał w dniu 14 lutego zarządzenie, że począwszy od 21 lutego na leży dziennie ewakuować z miasta po 3 tysiące osób. W czwartek 22 lutego czołowy organ szczeciński „Pommersche Zeitung” ogłosiła na tytułowej stronie wielkimi czcionkami: Szcze cin ma być słowiański. Poniżej umieszczono informację, że prasa moskiewska podała, iż „stare słowiańskie obszary, jak np. Szczecin, Białogard, zostaną po wojnie zwrócone prawowitym właścicielom”, a mianowicie Po lakom. Po wyjaśnieniu czytelnikom, że według postanowień kon ferencji w Jałcie Polska ma swe granice rozszerzyć daleko na północ i na zachód — pismo stwierdza, że również i Szczecin ma się znaleźć w granicach przyszłej powiększonej Polski. Można sobie wyobrazić, jak podziałała na szczecińskich Niemców ta informacja, którą w takiej postaci przeczytali w swojej czoło wej gazecie! W czasie od 22 lutego do 10 marca odbywała się w coraz szyb szym tempie ewakuacja mieszkańców. Aby uniemożliwić im za branie ze sobą całego mienia, w dniu 3 marca odbył się w mieście przymusowy spęd świń, kur i królików, które następnie skonfisko wano. Przymusowa ewakuacja całej ludności niemieckiej ze Szcze cina — współczesne Drang nach W esten — odbywało się w kie runku na Rugię, Barth, Stralsund, Anklam, a więc na odległość około 100—200 kilometrów od Szczecina. Transport odbywał się koleją, autami, barkami, i statkami. Kolumny piesze osiągały Ückermünde, gdzie były przeładowywane na barki. Ewakuacja Szczecina odbywała się z początku planowo, w opar ciu o zarządzenie nr W-318, podpisane w dniu 21 lutego przez gauleitera Pomorza osławionego Franza Schwede-Coburga. Prze widywano, że miasto opuszczać będzie 2500—3000 osób dziennie. Jednak w miarę zbliżania się linii frontu ewakuacja ludności cy wilnej odbywała się w coraz to szybszym tempie, przy użyciu ty
powo hitlerowskich metod, stosowanych tym razem wobec wła snych rodaków. W dniu 10 marca niemiecki komunikat wojenny po raz pierwszy podał szczegóły walk na przedmieściach Szczecina na wschód od Dąbia. W tym dniu zaczęto w mieście ograniczać dostawę wody. W sześć dni później afisze obwieszczają, że Odra została uznana za główną linię bojową, dzieląc przez to Szczecin na dwie części. W miejscowej gazecie ukazuje się artykuł, podpisany przez jej głównego redaktora Buschmanna, w którym autor pisze: Szczecin nie je st dla nas m iastem , którego u tra tę m ożna by przeboleć. Ten po rt pom orski sta ł się sk ra jn ą lin ią fro n to w ą N iem iec, k tó rą m usim y bezw zględnie utrzym ać.
W dniu 19 marca Armia Radziecka zdobywa Dąbie, zajmując kolejno wszystkie prawobrzeżne dzielnice miasta. W Szczecinie nie ma już gazety, aby to ogłosić — ostatni numer „Pommersche Zeitung” ukazał się 17 marca. W dwa dni później unieruchomione zostały tramwaje. W dniu 21 marca Szczecin zostaje ogłoszony fortecą, wyłączoną spod cy wilnej administracji. Za samowolne opuszczenie miejsca pracy gro zi kara śmierci. Zostaje zniesiony kartkowy przydział żywności i ludność nie pracująca ma miasto bezwzględnie opuścić. Wolno wziąć ze sobą tylko jedną walizkę i plecak; resztę mienia obiecuje się zbiorowo wysłać na zachód. Nie ma już ogłoszeń, które by to nakazywały, każdy dostaje indywidualny rozkaz ewakuacyjny, poparty przymusem fizycznym. W dużych odstępach czasu ukazuje się jednokartkowa gazetka („Stettiner Festungszeitung”), publiku jąca bieżące obwieszczenia, podczas gdy służbę informacyjną dla Szczecina przejęła „Greifswalder Zeitung”. Zamieściła ona 22 mar ca na tytułowej stronie wiadomość: Szczecin — miasto frontowe. Rozpoczyna się bombardowanie artyleryjskie Szczecina. Poża rów jest jeszcze niewiele. Natomiast wojsko zaczyna plądrować opuszczone mieszkania swych rodaków. Naoczny świadek tych wy darzeń, Henryk Włodarczyk, pisze: Często m ożna było spotkać żołnierza, w iszącego n a drzew ie lu b b alk o nie, z p rzy p iętą k a rtk ą : „P rzez sw oje złe postępow anie w ykluczyłem się z naro d u niem ieckiego” — albo: „K radłem , dlatego też poniosłem zasłu żoną k a rę ”.
W tym czasie ludność uciekała z miasta przynaglana przez spe cjalne patrole, wyszukujące ukrywających się w ruinach i za kamarkach. W opustoszałych dzielnicach zaczęły szerzyć się ce lowo przez wojsko rozniecane pożary, których nie wolno było ga cić. Ostatni obóz Polaków na Pomorzanach został zlikwidowany 8 kwietnia i przeniesiony do Stołczyna, skąd po dwóch dniach po gnano więźniów dalej w stronę Greifswaldu. Parę dni przedtem komendant fortecy skazał większą grupę Polaków na rozstrzela nie. W dniu 18 kwietnia opuścił Szczecin ostatni pociąg z dworca w Niebuszewie —- wiózł on resztę mienia głównych urzędów Re gencji szczecińskiej, która już oficjalnie od 29 marca urzędowała w Demmin. Z wież kościelnych zdjęto dzwony i powieszono je nad torem ko lejowym na wschód od dworca Port Centralny. Miały one oznaj mić moment skrajnego niebezpieczeństwa, w razie przekroczenia przez wojska radzieckie Odry w rejonie lotniska. Jednocześnie roz poczęto budowę lekkich zasłon parawanowych w poprzek ulic prowadzących ze śródmieścia w dół Odry. Zadaniem ich było zasłonięcie widoku z drugiej strony Odry na transporty przecho dzące ulicami prowadzącymi ze wschodu na zachód. Jedną z ta kich zasłon widziałem 30 kwietnia u wylotu ulicy Małopolskiej. Rozpoczęto przygotowania do walk ulicznych. Wszystkie ulice, przytykające do Odry, zostały przecięte barykadami, rowami przeciwczołgowymi i strzeleckimi; w zrujnowanym Starym Mieście zbudowano szereg umocnionych punktów oporu, których zaple czem była aleja Niepodległości. Wzdłuż niej założno regularne pole minowe, na którego resztki natknęliśmy się w wiele lat póź niej. Szczególnie silnie umocniony był plac Żołnierza i jego zejście do Odry. Druga linia obronna przechodziła wzdłuż obwodowej linii ko lejowej od Turzyna do Łękna i dalej poprzez wzgórza Warszew skie. Przejazdy pod mostami w przedłużeniu ulicy Krzywoustego i w rejonie Lasu Arkońskiego były zabarykadowane, a mosty na ulicy Mickiewicza, Ku Słońcu, alei Wojska Polskiego, Mieszka I — przygotowane do wysadzenia. W węzłowych punktach miasta założono strzelnice na wyso kości około metra nad poziomem ulicy (jeszcze do połowy 1963 roku jedna z tych strzelnic była widoczna w murku narożnym przy
alei Wojska Polskiego 64). Oczekiwano na frontalny atak od strony Dąbia i liczono się z możliwością walk ulicznych na uprzednio przy gotowanych stanowiskach. Punkty dowodzenia tą obroną znajdo wały się w różnych miejscach; jeden z nich mieścił się w podzie miach gmachu przy Wałach Chrobrego 1, z wejściem tunelowym wprost od dolnego nabrzeża Jana z Kolna. W dniu 15 kwietnia (jak to zeznał jeden z podpalaczy, ujętych w Lesie Arkońskim w dniu 9 maja) zorganizowali Niemcy kilka dywersyjnych plutonów niszczycielskich. Miały one pozostać w mieście po ucieczce wojsk niemieckich i czekać na radiowy roz kaz rozpoczęcia dywersji. W połowie kwietnia rozpoczęła się ofensywa wojsk radzieckich na Berlin, omijając na razie Szczecin. W dniu 16 kwietnia komen dantem obrony Szczecina z nie znanych przyczyn mianowany zo stał generał Ferdynand Brühl. Z jego polecenia od 16 do 22 kwie tnia trwała wzmożona ewakuacja miasta w kierunku na Greifswald i Barth oraz do Meklemburgii. Gdy jednostki radzieckie przekro czyły Odrę na południe od Podjuch i kontynuowały natarcie wprost na zachód — ostatnie niemieckie jednostki wojskowe oraz pozo stałe jeszcze w mieście instytucje polityczne i administracyjne w popłochu zaczęły opuszczać miasto wraz z nieliczną już resztą ludności. Jako jedyna droga ucieczki pozostała trasa przez lasy wkrzańskie na Tanowo i Wkryujście; dla przyspieszenia ewakuacji w obrębie miasta użyto resztek taboru tramwajowego, który od woził tych, co się mogli doń docisnąć, do końcowego przystanku przy alei Wojska Polskiego. Spowodowało to zgromadzenie około stu wozów tramwajowych na końcu tego szlaku; dalej pozostawa ła już tylko droga piesza. Należy stwierdzić, że do ostatniej chwili działała służba sanitarna; zachował się dokument, z którego wy nika, że miejski wydział zdrowia był na swym posterunku jeszcze w dniu 22 kwietnia. Jeden lekarz niemiecki nie opuścił miasta, zgłosiwszy się do dyspozycji władz polskich w dniu 4 maja — był nim doktor Backler. W dniu 24 kwietnia wyjechali z miasta osta tni przedstawiciele niemieckiej administracji komunalnej z hitle rowskim nadburmistrzem Faberem na czele. Po ich ucieczce gauleiter Pomorza Schwede-Coburg dał rozkaz wysadzenia w powie trze wszystkich mostów, dźwigów portowych i hal stoczni, po czym wraz ze swym zastępcą Paulem Simonem schronił się na wyspę
Rugię, drogą przez Ückermünde. Nastąpiło to w dniu 26 kwietnia, gdy pierwsze patrole radzieckie doszły od południa do Gumieniec. Wśród wysadzonych mostów znalazł się most Długi na Odrze zachodniej, mosty na Parnicy oraz kilkanaście mostów w samym mieście. Krótkotrwałe walki uliczne miały miejsce w rejonie alei Piastów, przy obecnej Politechnice oraz wzdłuż ulicy Krzywouste go *. W czwartek 26 kwietnia 1945 roku o godzinie 10.30 cały Szcze cin znalazł się w ręku wojsk radzieckich. Nazajutrz, 27 kwietnia, opustoszałe miasto zostało oczyszczone z niedobitków żołnierzy różnych broni. W ciągu dwóch dni woj ska radzieckie zbudowały dwa mosty pontonowe na trasie szosy poznańskiej wzdłuż nasypu kolejowego, co pozwoliło na kierowanie transportów wojskowych drogą na południe od miasta wzdłuż szla ku Zdroje — Ustowo — Gumieńce. Transporty te jednak nie szły na Szczecin, gdyż bezpośrednio przy cukrowni zbaczały ostro na południe w stronę Gartz, pozostawiając miasto po prawej stronie. Dnia 28 kwietnia w godzinach południowych rozlokowała się w Szczecinie wojenna komendantura radziecka; nikt z nas wówczas jeszcze nie wiedział, że Niemcy nie wycofali wszystkich swych od działów, pozostawiając grupy niszczycielskie dla podpalania miasta oraz dla dalszego niszczenia portu, którego w pośpiechu nie zdążyli w całości zdewastować. Grupy te gnieździły się w różnych kryjów kach na wyspie Łasztowni, w gąszczach Ostrowia Grabowskiego i przyległych wysp delty Odry. Była tam również grupa płetwo nurków, mająca za zadanie zniszczenie nie wysadzonych jeszcze w powietrze dźwigów i innych obiektów portowych. W lewobrzeż nej części miasta dysponowali oni ukrytymi środkami zapalnymi i materiałami wybuchowymi, których część ulokowali Niemcy w trudno dostępnych partiach Lasu Arkońskiego, w pobliżu Osowa i Głębokiego. O tym jeszcze nie wiedzieliśmy. W dniu 28 kwietnia, gdy zbli żaliśmy się do przepraw odrzańskich, nie zdawaliśmy sobie również * W ty ch przełom ow ych dn iach 25 i 26 k w ietn ia 1945 r. przebyw ało w Szczecinie k ilk u n a stu P olaków , m. in.: Ignacy K onkolew ski, R ozalia K ę dzierska, E dm und A ntkow iak, W anda M rzygłód, E d w ard K utelski, S ta n i sław S iebert, S tefan Sidorko, S tan isław B arto sińsk i, R om an B ielański, H e n ry k W łodarczyk. W szystkie w ym ienione osoby pozostały w m ieście i osie dliły się n a sta łe w Szczecinie.
sprawy z tego, że jedynie 6 tysięcy osób z ponad 300 tysięcy jego mieszkańców ukrywa się w ruinach wielkiego miasta portowego. Nie wiedzieliśmy, że Niemcy sami ogołocili Szczecin z ludności i że porzucone przez nich miasto jest niemal całkowicie puste.
5. Mój pierwszy szczeciński dzień Przejechawszy mostem pontonowym przez Odrę wschodnią, wjechaliśmy na najcięższy odcinek drogi. Czytam w swych notat kach: Po p raw ej stronie w ysoki nasyp kolejow y, po lew ej m o k rad ła i ciągłe ostrzeżenia — MINY. D roga w iedzie przez koleiny w yżłobione w grząskim gruncie; a u ta p osuw ają się w olno jedno za drugim , bezustannym trą b ie niem popędzając poprzedników . M iędzy a u ta m i p ę ta ją się konie, w ydoby w ając z błota przeład ow ane am u n icją w ózki. M imo pozornego chaosu był porządek. K ażdy m a ru d e r był bez litości spychany w bok przez p atrole. Nasz sam ochodzik dzielnie przepycha się po u b ity ch koleinach; zjechać w bok n ie m ożna, gdyż ryzyko zbyt duże. Ja k o groźne ostrzeżenie leżą w błocie szczątki ciężarów ki, k tó ra n ajec h ała n a m inę.
Nasz wóz również ugrzązł w błocie i tylko zbiorowym wysiłkiem, przy ustawicznej obawie, aby zniecierpliwieni kierowcy następnych aut nie zepchnęli nas w bagno, udało się nam znów wydostać na twardy grunt. Z wolna posuwaliśmy się wzdłuż zniszczonej na wierzchni szosy Poznańskiej, niedostępnej dla nas na skutek zami nowania. Po przebyciu kilku kilometrów takiej drogi wjechaliśmy na drugi most pontonowy, przerzucony przez Odrę zachodnią. W drodze sporządzałem ołówkiem notatki w podręcznym notesie. Stanowiły one dla mnie podstawę do porządkowania myśli i wspo mnień, a dziś pozwalają na odtworzenie obrazu Szczecina w chwili jego wyzwolenia. Oto ich dalsze fragmenty: P rz eja zd przez O drę. D alej droga grząska w torfow isk ach od w czoraj ty lk o kołam i w yrobiona. B udow a m ostów w to k u . Jedziem y jak o p ierw si p rzed staw iciele w ładz polskich. D efekt w trzą saw isk u — r u r a w ydechow a
zaczepiła o gałąź. P opycham y. D alej jazd a drogą drew n ian ą, znów w jazd n a szosę. Jeszcze jed en strzask an y most. Z asieki — jedziem y „na ciepło” zaraz za frontem . O bjazd lejó w bom bow ych. P ierw sze dom y Szczecina.
Długi łańcuch ciężko obładowanych aut z nieustannym hukiem motorów powoli posuwał się naprzód przez uginające się nadodrzańskie bagniska, wymoszczone świeżo ściętą wikliną. Wje chaliśmy na strome zbocza Wzgórz Ustowskich. Dalsza droga była już rozminowana; posterunki regulujące ruch czerwonymi i żół tymi chorągiewkami wskazywały kierunek na cukrownię Gumieńce. Trafiliśmy tam na zator samochodów, zepchniętych do ro wów przydrożnych przez przejeżdżającą kolumnę czołgów, swo bodnie przekraczających rozpłaszczone leje pobombowe. Aby je ominąć, musieliśmy naszym autem przejechać przez podwó rze zdemolowanej cukrowni, okrążając olbrzymi lej bombowy po łożony dokładnie na skrzyżowaniu linii kolejowej i ulicy. Poprzez przerzucone przez tory kłody, przez perony lokalnego dworca Gumieńce, wyjechaliśmy na ulicę Mieszka I. Jakże pomocny był nam wówczas ów plan miasta, wydarty z nie mieckiej encyklopedii! Gdyby nie on, wątpliwe jest, czy tak łatwo dotarlibyśmy do miasta, tym bardziej że nikt już w tym kierunku nie jechał, a transporty wojskowe odeszły na południe, w stronę Berlina. Posterunki regulujące ruch nie orientowały się, czy i ja kie ulice wlotowe są dostępne i nie mogły nas o niczym poin formować. Dojechaliśmy ulicą Mieszka I wzdłuż cmentarza aż do zwalonych szczątków dwóch mostów kolejowych. Musieliśmy znów zawrócić w poszukiwaniu innego dojazdu do śródmieścia. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy objechać miasto od zachodu i pró bować wjechać doń którąś z kolejno mijanych arterii wypado wych, wyraźnie zaznaczonych na naszym planie. Byliśmy zupełnie sami — ani jeden pojazd nie jechał w naszym kierunku, nie spotkał nas ani jeden mieszkaniec. Tym większe było zdumienie, gdy mijając opustoszałą podmiejską wieś Gumieńce spotkaliśmy grupę ludzi. Jedni szli pieszo, inni jechali wozami; kilka kobiet jechało czarną karetą, z której zwisała biało-czerwona chorągiew. Stanęliśmy i my, i oni, na naszym aucie bowiem po wiewał również biało-czerwony proporczyk. Szli z daleka, spod Pasewalku, dokąd trzy dni temu doszły wojska radzieckie. Wywie zieni na roboty przymusowe wracali do kraju, kierując się wprost
na przeprawę odrzańską. Nie znali oni obecnej sytuacji i wiadomo ści, że już w Stargardzie zastaną władze polskie, była dla nich nie spodzianką, chociaż potwierdzała dawno krążące pogłoski. Jeszcze większe zdumienie wywołał cel naszej jazdy: objęcie Szczecina przez Polaków było dla nich czymś nieoczekiwanym i wprost nie pojętym. Stali na drodze jeszcze długo po naszym odjeździe — widziałem ich, skręcając w prawo w ulicę Dworską. To było nasze ostatnie spotkanie z ludźmi — dalsza jazda odby wała się przez całkowicie opustoszałe miasto. Zmuszeni do ponow nego zawrócenia z alei Ku Słońcu, gdzie zwały olbrzymiego wia duktu tarasowały ulicę, dostaliśmy się okrężną drogą do Pogodna, skąd skierowaliśmy się na wschód ulicą Witkiewicza. Na jej skrzy żowaniu z obwodową linią kolejową znajdowała się jednak olbrzy mia barykada z pni drzew, podkładów i szyn kolejowych. Spró bowaliśmy szczęścia skręcając w prawo, tym razem na południe, jadąc wyboistą ulicą Twardowskiego, zbaczającą następnie ostro na wschód pod tor kolejowy. I tu również zagradzały drogę zasieki, wzniesione pod ciemnym sklepieniem łukowatego mostu. Krótki rekonesans pieszy wykazał jednak, że odsunięcie kilku kłód drzewa da naszemu samochodzikowi możność przeciśnięcia się pomiędzy zachodzącymi na siebie skrzydłami barykad. Ryzykowaliśmy wpad nięciem na minę — ale nie było możliwości sprawdzenia, czy droga jest bezpieczna, a zawracać już nie było dokąd. Dopiero później okazało się, że wszystkie inne przejazdy kole jowe były zaminowane z wyjątkiem właśnie tego jednego. Ale o tym wówczas nie wiedzieliśmy. Minąwszy tory dworca Turzyn wjechaliśmy do śródmieścia sze roką i pustą trasą ulicy Krzywoustego. Te nazwy, dziś tak bar dzo związane ze Szczecinem, wówczas jeszcze nie istniały na pla nie. W pierwszym swym raporcie urzędowym z dnia 28 kwietnia używałem innych oznaczeń pisząc, że „jechaliśmy od dworca wschodniej kolei obwodowej przy Torneystrasse, po czym wprost do śródmieścia przez Hohenzollernstrasse, przez Parade Platz...” Nazwy, widniejące jeszcze na narożnikach ulic, konfrontowaliśmy z planem — posuwając się ostrożnie naprzód w przygnębiającej, absolutnej samotności. Na niektórych gmachach powiewały wielkie białe chorągwie, symbol poddania się i ucieczki. Na ścianach wi dniały na pół zdarte afisze i proklamacje —■czarną farbą namalo-
wane napisy W ir kapitulieren nie — z rozbitych okien w iatr wy wiewał firanki, zasieki w poprzek jezdni, pustka, ani jednego czło wieka. Wymarłe, opuszczone miasto. Nie spotykając nikogo, zjechaliśmy przez plac Żołnierza w dół nad Odrę, aby stwierdzić, w jakim stanie zachował się wielki kompleks budynków urzędowych, które na planie miasta określo ne były jako siedziba Regencji. Ku naszemu zdumieniu stały one nietknięte na wysokim tarasie nadodrzańskim, na którego szczyt wiodły monumentalne kamienne schody. Kapitan Jaśkiewicz żywił uzasadnioną obawę, że schody te mogą być zaminowane — wo bec czego pozostawiwszy auto na dole na nabrzeżu poczęliśmy się wspinać po stromej skarpie do gmachu, który później stał się sie dzibą Urzędu Wojewódzkiego. Drzwi doń stały otworem. Z wybitych okien wiatr wysuwał na zewnątrz firanki, a nad wejściem powiewało na drągu białe prze ścieradło. Weszliśmy do ciemnego holu, skąd schody wiodły na wyższe piętra. Dojście do nich było zatarasowane stertą porzuco nych mundurów; gabinet na pierwszym piętrze zalegał stos broni. W sąsiedniej sali stały długie stoły, na krzesłach obok nich znów mundury, hełmy, teki. Na wielkiej mapie Pomorza biała plama ściany uwidaczniała wycięty nożem fragment, zaczynający się od Szczecina i sięga jący daleko w lewo, ślad pospiesznej ucieczki. Powoli zeszliśmy na parter — przeciąg hulał po korytarzach. Potykaliśmy się o porzucone maszyny do pisania, o jakieś walizki. W dole, nad Odrą, oczekiwało nas nasze małe auto — zeszliśmy doń tą samą drogą po skarpie. Zadecydowaliśmy, że właśnie w tym gmachu mieścić się będzie siedziba polskich władz. Pozostawało jeszcze oznajmić fakt naszego przybycia do Szczecina radzieckim władzom wojskowym. Objecha liśmy górną część miasta, napotykając nieliczne wojskowe patrole, które jednak nie umiały nas poinformować, gdzie znajduje się sie dziba wojennego komendanta miasta. Wracając z powrotem nad Odrę, zobaczyliśmy zupełnie przy padkowo, jak na froncie gmachu przy ulicy Małopolskiej 15 kil ku żołnierzy umocowywało nad wejściem wielki napis rosyjski, głoszący, że tu właśnie mieści się siedziba poszukiwanego przez nas urzędu. Weszliśmy do jego wnętrza. Na ciemnej klatce schodowej
stały wojskowe posterunki. Na pierwszym piętrze, w pokoju bez drzwi i mebli, ale o dziwo z całymi szybami w oknach, spotkał nas nowo mianowany komendant miasta Szczecina. Był nim pułkownik Aleksander Aleksandrowicz Fiedotow. W Armii Czerwonej od 1918 roku, piętnaście lat dowódca pułku, od roku dowódca dywizji. Po dobnie jak i my, jest w Szczecinie dopiero od kilku godzin. Po siada już meldunki, że w mieście znajdują się luźne grupy Pola ków, uwolnionych onegdaj z sąsiednich obozów. Był on już powia domiony o naszym przybyciu; oczekiwał jednak nie cywila z ofi cerem, ale całej dobrze wyposażonej ekipy, a zwłaszcza silnego od działu milicji, kilku plutonów straży pożarnej oraz grup fachow ców do obejmowania urządzeń komunalnych. Spoglądamy na siebie w milczeniu... Informuję Fiedotowa, że przystąpimy do organizowania tych ekip i oświadczam mu oficjalnie, że od tej chwili, czyli od 28 kwie tnia 1945 roku, godzina 14.15 — władzę cywilną w Szczecinie obej mują władze polskie, działające w imieniu pełnomocnika rządu na okręg Pomorza Zachodniego. Jestem tu ich reprezentantem, upraw nionym do dalszego działania. Przedstawiam swoje pisma uwierzy telniające. Wspólnie z komendantem wojennym ustalamy, że trzy wielkie gmachy nad Odrą (obecnie szczeciński Urząd Wojewódzki, Muze um Pomorza Zachodniego oraz Wyższa Szkoła Morska) obejmują władze polskie, podobnie jak nie zburzony gmach przy ulicy Ma łopolskiej, przeznaczony dla polskich organów bezpieczeństwa. O godzinie 16.00 wychodzimy z gmachu, chcąc jeszcze parę go dzin poświęcić na dalszy rekonesans przed powrotem do Piły. Oglę dziny Starego Miasta ukazały bezmiar jego zniszczenia. Równo cześnie ze zdumieniem stwierdzamy, że nietkniętych jest wiele gmachów publicznych, jak Dyrekcja Poczt, tzw. czerwony ratusz przy placu Tobruckim oraz gmachy przy placu Żołnierza i Jasnych Błoniach. Posuwamy się powoli wyludnionymi ulicami — słychać jakieś dalekie strzały, ale w samym mieście nadal panuje cisza. Puste są okna, puste sklepy zabite deskami, puste chodniki, puste jezdnie. Drzewa już rozkwitają, nadchodzi słynna szczecińska wiosna. W dzielnicy Pogodno puste domki, w ogródkach gdzienie gdzie zwalone słupy i latarnie; trzeba jechać uważnie, aby się nie
zaplątać w druty tramwajowe leżące na jezdni. Idziemy chodnikiem alei Wojska Polskiego •— echo odbija nasze kroki od ścian nie zniszczonych kamienic. Byłem już przyzwyczajony do ruin, do zni szczeń i pożarów — natomiast to, co wówczas było przerażające w Szczecinie, to cicha pustka opuszczonego miasta. Ani żywego du cha — cisza, którą przerywał jedynie szum naszego samochodu. Z planem miasta na kolanach robię szybko notatki o wyglądzie poszczególnych dzielnic i ulic. Stanowimy z kapitanem Jaśkiewi czem pierwszą i jedyną parę nowych mieszkańców Szczecina — miasta porzuconego. Jeszcze raz zajeżdżamy nad Odrę, z trudem posuwając się ciasnym nabrzeżem, zagruzowanym niemal do tafli wody. Przez lornetę spoglądamy na odległe krany portowe o dzi wacznie pokręconych kształtach. Niektóre dźwigi portowe wydają się jednak całe. Stoimy nad ruinami mostu Długiego; mowy nie ma, aby móc się dostać na wyspę Basztową. Czas nam już wracać — sami we dwójkę nic tu nie zdziałamy. Przedtem jednak rozważyliśmy inną możliwość: abym tu sam pozostał w Szczecinie, zakwaterował się w Komendaturze Wojennej i czekał na nowe ekipy, które Jaśkie wicz przyśle mi z Piły czy z Poznania. Decyduję się jednak wra cać do Piły, aby szybciej zorganizować pierwszą grupę operacyj ną i z nią już jutro wyruszyć z powrotem do Szczecina. Było już późno, gdy jadąc z miasta tą samą drogą, na Gumieńcach znów spotykamy grupy Polaków, kierujących się pieszo do od rzańskiej przeprawy z ominięciem śródmieścia, do którego boją się wejść. Tym razem i nam się spieszy — nie zatrzymujemy się, jedziemy rozbitą szosą berlińską na południe, aby kilkanaście kilo metrów za miastem przed wsią Kołbaskowo zboczyć na zachód za chowanym odcinkiem autostrady. Ruch przez Odrę regulowany był bowiem przez posterunki wojskowe w ten sposób, że jadąc ze wschodu na zachód przejeżdżało się z mostami pontonowymi tuż przy torze kolejowym, natomiast jazda w kierunku powrotnym odbywała się mostami polowymi, położonymi kilkanaście kilome trów w górę Odry, obok zburzonych mostów autostrady. Było już ciemno, gdy po omacku, mając defekt świateł auta, szukaliśmy drogi do tej nie znanej nam przeprawy. Długie czekanie na swoją kolejkę w szeregu jednokierunkowej przeprawy przez wschodnią Odrę. Z dala po prawej strome widnia-
ły łuny nad miastem. Czy to pożary? Wreszcie ruszamy dalej. Ostrożnie przejechaliśmy autostradę przez Puszczę Bukową, prze cinając teren zaciętych bojów sprzed sześciu tygodni. Nawierz chnia była pokryta lejami, a przejazdu trzeba było szukać po omacku, gdyż mimo wszelkich usiłowań nie potrafiliśmy naprawić zepsutej instalacji reflektorów. Po kilku godzinach takiej jazdy późnym wieczorem dotarliśmy ponownie do Stargardu, pogrążo nego w zupełnej ciemności. Nie mogąc odnaleźć gmachu starostwa, postanowiliśmy zanocować w pierwszym lepszym porzuconym do mu przy wyjeździe z miasta. Wprowadziliśmy auto bramą na podwórze, a sami ulokowaliśmy się w parterowym mieszkaniu, kładąc na podłogę rozprute mate race. Wokół tego legowiska latało pierze, zalegające zdewastowa ne mieszkanie — owo białe pierze z wyprutych pierzyn, które stanowiło w tych czasach symbol opuszczonych miast. Ciężka to była noc, zimna i długa, spędzona w brudnej izbie opuszczonej stargardzkiej kamienicy. Pamiętam ów szary świt, wilgocią ziejący kanał oddzielający stary dom od ulicy, jakiś chy botliwy drewniany mostek, przez który trzeba było tyłem prze pychać auto na jezdnię. Na szosie, gdy już się otrząsnąłem z noc nego odrętwienia, zacząłem po raz pierwszy na zimno oceniać sytuację. Szczecin nie był już dla mnie odległym mitem, spowitym dymem i ogniem. Jako urbanista trzeźwo oceniałem jego walory i dodatnie cechy. Notując w aucie swoje uwagi, które posłużyły mi w parę go dzin później do sporządzenia pisemnego urzędowego raportu, na pisałem: Szczecin m ało zniszczony, ogólnie biorąc m niej niż P oznań. M iasto p ię k ne, dzielnice w illow e ocalały. P o rt p raw dopodobnie niezbyt tru d n y do od budowy.
Gdy krótko po godzinie 6.00 rano w niedzielę 29 kwietnia zaje chaliśmy do Piły, czerwony gmach Urzędu Wojewódzkiego był jeszcze zamknięty, a jego mieszkańcy korzystali ze świątecznego wytchnienia. Nie było czasu do stracenia, jeśli mieliśmy jeszcze tego dnia ruszyć z powrotem do Szczecina. Wojewoda Borkowicz dotąd nie wrócił z Warszawy; zastępował go nadal Władysław Madurowicz. Obudzony wcześnie rano polecił
wezwać do siebie na godzinę 9.00 naczelników wszystkich resortów Województwa. Nie było to rzeczą łatwą, gdyż w przeciągu dwóch tygodni każdy już znalazł sobie stałe mieszkanie poza gmachem Urzędu, a innych środków porozumienia poza gońcami wówczas w Pile nie było. Tymczasem zastanawiałem się, w jaki sposób przy użyciu na szych bardzo prymitywnych środków dokonać szybko i operatyw nie objęcia opustoszałego wielkiego miasta portowego. Mając przed oczyma wygląd Szczecina, ogrom jego zniszczonego obszaru, zda wałem sobie sprawę, że w normalnym czasie zadanie takie prze rastałoby możliwości kilku ministerstw. Dziś mieliśmy dokonać tego sami, własnymi środkami, w sposób zarówno prymitywny, jak i szybki. Podzieliliśmy między siebie role: kapitan Jaśkiewicz wy pożyczonym autem osobowym uda się po śniadaniu do Poznania, aby w ciągu kilku dni doprowadzić do zasilenia Szczecina w parę tysięcy pierwszych ochotników — osadników. Madurowicz zaś po wyekspediowaniu naszego pierwszego rzutu w dniu dzisiejszym, postanowił przystąpić do zorganizowania gremialnych przenosin Urzędu Wojewódzkiego do Szczecina, co powinno być przeprowa dzone w ciągu siedmiu do dziesięciu dni. Ja wrócić miałem niezwło cznie do Szczecina wraz z grupą kilkudziesięciu ludzi, aby wokół tego pierwszego zalążka władzy cywilnej skupić Polaków, wraca jących z głębi Niemiec do kraju. Miałem oczekiwać na posiłki z Poznania lub z Piły, doraźnie na miejscu decydując o dalszych poczynaniach, bez żadnych dyrektyw lub okólników — bo tych nie było — ale wyłącznie na podstawie własnego rozeznania. „Zrób pan, inżynierze, wszystko, aby było dobrze” — oto je dyna wytyczna, jaką otrzymałem w Pile od Madurowicza, dzia łającego w zastępstwie szczecińskiego wojewody. Odwdzięczyłem mu się pięknie wykaligrafowanym sprawozdaniem o stanie Szcze cina. Raport ten nosił datę „Szczecin, 28 kwietnia 1945 roku” i był zaopatrzony w numer 1/45. W naszej naradzie wziął udział Tadeusz Reiner, który od tygo dnia jako pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Partii Robotniczej organizował powiatowe władze partyjne na ob szarze Pomorza Zachodniego. Komitet Wojewódzki miał przeprowa dzić się do Szczecina jeszcze przed przeniesieniem się tam Urzędu Wojewódzkiego. Reiner postanowił wysłać do Poznania wraz z ka-
pitanem Jaśkiewiczem przedstawiciela Komitetu Wojewódzkiego PPR z Piły, aby tam niezwłocznie wejść w kontakt z Komitetem Wojewódzkim PPR w celu przyspieszenia akcji przesiedleńczej z Poznania do Szczecina. Ze mną natomiast miał pojechać czło nek Egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego, towarzysz Wacław Mosiężny, który okazał się wspaniałym kompanem i doskonałym organizatorem, nie tracącym nigdy flegmatycznego spokoju. Tymczasem zaczęli się schodzić kolejno kierownicy różnych dzia łów. Wielkość naszej ekipy była zależna od liczby stojących w tym dniu do dyspozycji samochodów ciężarowych. Było ich niestety tyl ko dwa — dlatego też postanowiliśmy, że pierwszą szczecińską gru pę operacyjną tworzyć będą czterdzieści cztery osoby. W skład tej grupy weszło dwudziestu milicjantów z detaszowanego do Piły ba talionu rezerwowego milicji z województwa kieleckiego, reprezen tanci wszystkich podstawowych ogniw gospodarki (ze szczególnym uwzględnieniem grupy aprowizacyjno-kwaterunkowej) oraz ściślej szy sztab operacyjny. Weszli doń moi najbliżsi współpracownicy z grupy poznańskiej: inżynier Władysław Sypniewski i inżynier Franciszek Jamroży oraz wspomniany przedstawiciel Komitetu Okręgowego PPR, Wacław Mosiężny. Wiele godzin zajęło nam wy pisywanie różnego rodzaju nominacji i przepustek oraz ich rosyj skich tłumaczeń. Przy tej okazji uzyskałem pisemne potwierdze nie swej nominacji na prezydenta miasta Szczecina oraz swą pierw szą legitymację służbową. Skompletowaliśmy również zbiór planów Szczecina i jego okolicy, znalezionych w archiwach w Pile i na tym zakończyła się faza urzędowych przygotowań do wyjazdu. Nasi kwatermistrze pobrali żywność na trzy dni: kilkadziesiąt chlebów, kaszę, cukier, kawę zbożową, Te symboliczne zapasy były, rzecz jasna, absolutnie nie wystarczające — sam nie wiedziałem wów czas, czy uda się nam je w Szczecinie uzupełnić. Byliśmy istotnie zdani nie tyle na własne siły, ile na własną przemyślność. Pieniędzy ze sobą nie zabieraliśmy — ich wartość była bowiem zupełnie iluzoryczna nie tylko w Szczecinie, ale nawet i w nieco już zagospodarowanej Pile. Pokwitowałem natomiast urzędowo odbiór aż czterdziestu litrów czystego spirytusu w jednej szklanej bani, otulonej wiklinowym pokryciem i złożonej do kosza od bieli zny, wymoszczonego słomą i pierzem. Była to wówczas ■ —• jak już wspomniałem — ogólnie uznana moneta obiegowa; sama ilość tego
towaru świadczyła o znaczeniu naszej ekipy, inne bowiem wy jeżdżające do powiatów dostawały tylko dziesięć litrów tego płynu. 0 umówionej godzinie zaczęli się schodzić uczestnicy wyprawy. Z okna na drugim piętrze obserwowałem, jak przecinali oni na ukos wielki plac przed gmachem. Po obu stronach placu widniały ruiny popalonych budynków; sterczące reszty ścian miały dziwny, szarobrązowy kolor. Na placu łopotała na maszcie wielka biało-czerwona chorągiew; przed naszym odjazdem została ona ścią gnięta w dół, aby po starannym opakowaniu pojechać z nami do Szczecina. Samochody, jak to zazwyczaj wówczas bywało, opóź niały się — wreszcie ukazała się pierwsza ciężarówka, do której załadowaliśmy połowę naszego mienia i obsady. Z dużym opóź nieniem zajechała i druga. Bez wielkich słów i pożegnań, ale rzeczywiście przejęci i wzru szeni, rozstawaliśmy się z Piłą. Zasiadłem na honorowym miejscu przy kierowcy w pierwszym wozie, a na otwartych platformach ciężarówek, na ławkach lub na workach, ulokowali się pozostali uczestnicy wyprawy. Jechaliśmy tą samą trasą, którą poprzedniego dnia jechałem do Szczecina, tym samym trudnym wyjazdem ze zrujnowanego miasta, torując sobie drogę między zwałami gruzu, aby skręcić w lewo przez niski, karłowaty, rozbity od pocisków, spalony las. I tam właśnie przydarzył się defekt. Druga ciężarów ka — nie wyjechawszy jeszcze na dobre z granic miasta — od mówiła posłuszeństwa: miała uszkodzoną kierownicę. Nie było mo wy o tym, aby mogła jechać dalej. Decyduję się szybko. Docho dziła już godzina 4.00 po południu i nie było żadnej nadziei na uzyskanie w ciągu kilku godzin innego samochodu. Trzeba nam by ło zatem obejmować Szczecin tylko jednym wozem. 1 tak pojechaliśmy dalej: czternastu milicjantów z porucznikiem Gocem na czele oraz oficer bezpieczeństwa z pomocnikiem, a z cy wilów: Sypniewski, Jamroży, Mosiężny i ja, ponadto szofer Adam Ignatowicz i mechanik. W ostatniej chwili wskoczył do naszej cię żarówki jeszcze Kołodziejczyk, delegat resortu informacji i pro pagandy, który wykorzystując swój mundur podchorążego przy łączył się do grupy milicyjnej. Razem więc było nas dwadzieścia trzy osoby. Postaraliśmy się, aby żywność i banię ze spirytusem z uszkodzonego auta szybko przeładować na nasz wóz. Pozostali członkowie ekipy wrócili pieszo do Piły; kilku z nich — wykorzy-
stując dorywcze okazje przejazdowe — zjawiło się w Szczecinie już nazajutrz rano. Dalsza nasza jazda odbywała się bez przeszkód — w przecią gu dwóch dni przemierzałem tę drogę już po raz trzeci. Pamiętam, jakie miłe wrażenie sprawiał przejazd przez mało zniszczony Wałcz, gdzie po ulicach ozdobionych zwisającymi z okien biało-czerwo nymi chorągwiami przechadzali się już niedzielni spacerowicze — rzecz istotnie niebywała po niespełna dwóch tygodniach zasiedla nia tego miasta. Minęliśmy dalej Mirosławiec, jadąc wzdłuż cmen tarzyska zdruzgotanych aut, czołgów, omijając leje pobombowe I jeszcze nie usunięte zasieki. Pamiętam dobrze postój na zachodnim przedmieściu Kalisza Po morskiego koło starego cmentarza przy rozwidleniu dróg, gdy dla odpoczynku rozłożyliśmy się na trawie — wojskowi i cywile •— aby pierwszy raz dokładniej się sobie wzajemnie przyjrzeć. Młodzież milicyjna, niezgrabnie nosząca nowe mundury; ich porucznik, usi łujący swe doświadczenie z walk partyzanckich dostosować do no wych okoliczności; wiecznie zatroskany szofer, oglądający motor z pomocą umorusanego mechanika w kombinezonie. Inżynier Sy pniewski, mój starszy kolega ze wspólnej pracy w przedwojennym Poznaniu, z nieodstępną fajeczką, siedząc na kamieniu opowiadał kolejną anegdotę z okresu swej pracy w afrykańskiej puszczy. Słuchali jej niedawni jeszcze „chłopcy z lasu”, nie rozstający się na chwilę z bronią. Jamroży, Mosiężny i ja staliśmy na uboczu, naradzając się nad dalszą drogą. Było już późno, a nie chcieliśmy przybyć do Szcze cina w nocy. Postanowiliśmy dojechać tego dnia tylko do Star gardu i tam przenocować, aby dotrzeć do celu wcześnie rano. Jamroży w swym białym kożuszku (z którym się nie rozstawał nie tyle z powodu zimna, ile z obawy przed jego utratą), wystę pujący jako szef sztabu i jako kwatermistrz, nieufnym okiem spoglądał na banię ze spirytusem, pozostawioną bez opieki na sa mochodzie — wydawało mu się bowiem (i chyba słusznie), że zbyt dużo mundurów koło niej się kręci. Poważny i opanowany Mosię żny, przejęty wagą naszego zadania, wypoczywał ze swoistą rozwa gą. Kołodziejczyk w swej roli sprawozdawcy i informatora stale coś notował — jaka szkoda, że nie dochowały się te jego na gorąco chwytane wrażenia.
Ja miałem tylko jedną troskę: co będziemy robić jutro rano, gdy dotrzemy do Szczecina? Jak rozpocząć naszą działalność, opartą na tak nieprawdopodobnym ubóstwie środków? Co zastanę w tym mieście po przeszło całodniowej nieobecności? Czy długo tam bę dziemy musieli działać sami, bez zorganizowanej pomocy nade słanej z głębi kraju? Niewiele może przecież zdziałać nasza garstka. Ten krótki postój dobrze nam wszystkim zrobił. Jechaliśmy dalej w lepszym nastroju — młodzież śpiewała partyzanckie pieśni, chro niąc się od wiatru narzuconymi na ramiona kocami. Do Stargardu zajechaliśmy późnym wieczorem — już z dala widniała krwawa łuna nad miastem. Płonęły domy na Starym Mieście wokół ma sywu kolegiaty, płonął jej dach. Bezradni mijaliśmy pogorzeliska, mając przedsmak tego, co nas z pewnością czeka w Szczecinie. Te nagle tu i ówdzie wybuchające pożary były nam dobrze znane rów nież i w Pile. Wzniecane niekiedy przez maruderów i amatorów cudzego mienia, były one jednak najczęściej wynikiem zorganizo wanej akcji. Świadczyło o tym umiejscowienie pożarów, jednoczesność ich powstawania, sposób ich wzniecania, nagłość ich wy buchu. Tak pewnie było i w Stargardzie — mieście groźnych no cy, zmuszających nielicznych jeszcze mieszkańców do zamykania się w swych mieszkaniach i tarasowania drzwi ciężkimi meblami. I znów zabłądziliśmy, reflektorami auta oświetlając rzadkie okna, za którymi gdzieniegdzie migotały świeczki. Wojenne doświadcze nie mówiło każdemu, że ciężarówka załadowana wojskowymi może być przyczyną różnych trosk — bezpieczniej było zatem nie wcho dzić w kontakt z takimi przybyszami. Dlatego też nie otwierały się przed nami zabarykadowane od środka bramy, mimo że szuka liśmy po prostu noclegu. Pozostawiliśmy za sobą puste ulice rozwalonego stargardzkiego centrum i przejechawszy pod niskim stropem długiego i mrocznego kolejowego wiaduktu wyjechaliśmy na trakt szczeciński. Jecha liśmy wolno, wypatrując miejsca na nocleg, mijając ciemne, opu stoszałe wille w ogrodach. Wybrawszy przedostatnią z prawej strony, wjechaliśmy na ciasne podwórko. Nasza milicja wystawiła wartę przed domem, w którym znalazła schronienie cała ekipa. Było zimno i wilgotno; w opuszczonym mieszkaniu znaleźliśmy ja kieś podarte sienniki i materace oraz — jak zwykle — fruwające pierze. Zapalone w ogrodzie ognisko pozwoliło się nam nieco roz-
grzać oraz zagrzać zabrane z Piły manierki z kawą. Po tej fikcyj nej kolacji nastąpił sen w równie fikcyjnych sypialniach. Mroźny ranek 30 kwietnia zastał nas zziębniętych i głodnych. Nie było już czasu na rozpalanie ogniska — chciałem bowiem jak najszybciej dotrzeć do Szczecina. Tego dnia szosa na zachód była pusta; żaden konwój wojskowy nią nie jechał, tak że po niespełna pół godzinie jazdy dotarliśmy do skrzyżowania z autostradą. Tu jednak spotkała nas niespodzianka: przejazd przez Odrę w Zdrojach, który dwa dni temu doprowadził mnie do Szczecina, był obecnie unieruchomiony, a dziewczyna w mundurze i ogromnym kożuchu skierowała nas swą żółtą chorą giewką na autostradę wiodącą do drugiej odrzańskiej przeprawy, na południe od Klucza. Dzień był jasny, widoczność dobra. Było parę minut po godzinie 600; w porannej mgiełce mijana Puszcza Bukowa tchnęła wiosenną świeżością. Minąwszy nie zniszczony wiadukt nad głęboką doliną, po kilku malowniczych zakrętach wjechaliśmy na najwyższy punkt trasy. W dali, z prawej strony, za lśniącymi w słońcu wstęgami wód szerokiej odrzańskiej doliny, widniało miasto. Nad ostro za rysowanymi konturami jego sylwety unosiły się czarne, pionowe chmury. Szczecin płonął... Resztę drogi odbyliśmy w milczeniu. Znając trasę, już nie waha łem się przy wyborze kierunku i bez dalszych przeszkód, mijając kolejne posterunki wojskowe, wjechaliśmy do miasta. Z dala widziane dymy pożarów w samym mieście zamieniły się w zgliszcza i swąd spalenizny; bezsilni mijaliśmy domy o płoną cych dachach. Towarzyszyła nam pustka, echo samochodu odbi jające się od ścian oraz skwierczenie ognia. Ruiny przestały nas już dawno zadziwiać; z ich widokiem każdy z nas od dawna się już otrzaskał. Nie przerażało nas też zniszczenie dobytku — towarzy szyło ono niestety już od wielu tygodni na tej zniszczonej ziemi; ale nie mogliśmy się oswoić z ową groźną pustką opuszczonego, po rzuconego miasta. Przeżywałem ponadto jeszcze jedno uczucie — lęk przed tym, co się w tym mieście stało w ciągu niespełna dwóch dni. Duże pożary, wzniecane przez niewidocznych sprawców w opustosza łym mieście, świadczyły nie o przypadku lub doraźnym rabunku,
ale o świadomej, wrogiej akcji, której objawów jeszcze dwa dni te mu nie spostrzegłem. Przypominały mi się słowa Fiedotowa: — A gdzież jest wasza straż pożarna i milicja? Straży pożarnej ze sobą nie przywieźliśmy, bo jej w Pile po prostu nie było, a czternastu milicjantów wystarczyło zaledwie do ochrony kilku gmachów, a nie do zabezpieczenia olbrzymiego miasta. Z troską spoglądałem na wciąż jeszcze powiewające w pu stych domach białe chorągwie — uprzedził mnie przecież po ci chu kapitan Jaśkiewicz, że w Szczecinie ukryły się hitlerowskie grupy niszczycielskie. Jechaliśmy znów środkiem opustoszałej ulicy Krzywoustego, między torami tramwajowymi. Nad ciężarówką łopotała ogromna biało-czerwona chorągiew, którą z trudem trzymało kilku cho rążych; chłopacy zaczęli głośno śpiewać Rotę. Wjechaliśmy na plac Zwycięstwa, skręcając w jego północną jezdnię. I tu spotkaliśmy pierwszego mieszkańca Szczecina — starą ko bietę wolno idącą z wiadrami do ręcznej studni ulicznej, która do dziś jeszcze zdobi ten narożnik. Na nasz widok zmartwiała — ale po chwili zamiast uciekać, porzuciwszy na jezdni wiadra, z wy ciągniętymi rękami pobiegła przez plac wprost nam na spotkanie. Kazałem przystanąć. Siwa staruszka nie mogła złapać tchu, wy krzykując coś bezładnie. Wysiadłem, pytając po niemiecku, czego chce. Odpowiedziała mi po polsku, że z mężem Janem Łabędziem mieszka od trzydziestu lat w Szczecinie, że słyszała już dawno, iż Polacy wejdą do Szczecina i że płacze, bo zobaczyła polską fla gęOtoczyliśmy ją wszyscy. Nasze chleby powędrowały do jej wia der — i kasza, i tłuszcz. Nie wzbraniała się, pytała tylko, dokąd jedzierny. Od niej to, na środku placu Zwycięstwa dowiedzieliśmy się, że Niemców w mieście już prawie nie ma, że Polacy — choć bardzo nieliczni — chowają się jeszcze dotąd po piwnicach, gdyż nie wiedzą, do kogo miasto w tej chwili należy. Potwierdziła, że pożary zaczęły się dziś w nocy. Obiecała przyjść do nas jeszcze dziś do Regierungsgebäude nad Odrą i przyprowadzić ze sobą męża i innych Polaków. Było to spotkanie niezwykłe — w swej scenerii wręcz nieprawdopodobne. Pani Anna Łabędziowa stała się dla nas symbolem nowych
dni — toteż po tym spotkaniu spokojnie jechaliśmy ku Wałom Chrobrego. Nie spotkaliśmy po drodze nikogo więcej, poza samot nym posterunkiem stojącym przed Wojenną Komendanturą przy ulicy Małopolskiej. Przejechaliśmy około niego nie zatrzymując się — i tak wiedziałem, że zaraportuje o naszym przejeździe ko mendantowi. Nam spieszyło się objąć w posiadanie gmachy nad Odrą, które szczęśliwie stały nadal nienaruszone. Przy ulicy Jarowita znaleźliśmy małe ogrodzone podwórko, przytykające od tyłu do ogromnego gmachu górującego nad Odrą. Wjechaliśmy w to podwórze o godzinie 7.50. I tak zaczęło się obejmowanie przez nas Szczecina, w ów po niedziałek 30 kwietnia 1945 roku, gdy Hitlerowi w niedalekim Berlinie pozostawało jeszcze jedynie dziewięć godzin życia... Obejmowaliśmy Szczecin, spełniając marzenia jego nielicznych polskich mieszkańców wypowiedziane niespełna trzynaście lat temu. W 1932 roku, z okazji polonijnego obchodu rocznicy 3 Maja, Kazimierz Pruszak powiedział w Szczecinie: Ten k aw ałek ziemi, gdzie się te ra z zn ajd u jem y , kiedyś n ależał do P o l ski. W szyscy tu nie chcem y trac ić nadziei, że to m iejsce znów będzie p ol skie.
W styczniu 1933 roku na zebraniu w sprawie szkoły polskiej w Szczecinie Tomasz Wilczyński powiedział: Może kiedyś będziem y m ogli nazw ać sw oim w łasnym to m iasto, gdzie się dziś znajdujem y.
To miasto właśnie dziś stało się istotnie naszym własnym.
6. Pożary i zgliszcza D z i e ń 30 k w i e t n i a . Pierwszy dzień naszej pracy w Szcze cinie, poniedziałek 30 kwietnia, zapisał się nie tylko w naszej pa mięci. Tegoż dnia wieczorem, przy migotliwym świetle świeczki,
pisałem długi raport służbowy, aby go nazajutrz przesłać do Piły powracającą ciężarówką. Raport ten jest właściwie fragmentem diariusza, który stanowi podstawę do opisu tych wydarzeń. Uzu pełniają go dalsze raporty dzienne oraz wspomnienia, które — choć zawodne po tylu już łatach — pozwalają na odtworzenie atmo sfery owych trudnych dni. Pierwszą naszą czynnością po przybyciu na miejsce było wy szukanie w suterenach gmachu odpowiedniego pomieszczenia, w ce lu złożenia w nim dokumentów i żywności. Nadawało się do tego nie zniszczone mieszkanie woźnego, przytykające do ogrodzonego po dwórka. Po ustawieniu posterunków w czterech narożnikach ol brzymiego budynku odszukaliśmy tylne dojścia do holu wejścio wego, gdzie wciąż jeszcze poniewierały się sterty porzuconych czarnych i brunatnych mundurów. Stąpając po nich, torując sobie drogę pośród zwałów leżącej na schodach broni, doszliśmy szerokimi schodami na najwyższe pię tro, skąd węższe drewniane schody wiodły przez strych do plat formy na ściętej wieżyczce, górującej nad wysokim stromym da chem. Stąd rozpościerał się wspaniały widok, dotąd nam nie znany. Na tle dalekiego zalesionego horyzontu błyszczała tafla wielkiego jeziora, sprawiającego swym ogromem wrażenie morskiego zalewu. Na pierwszym planie przed Jeziorem Dąbskim widniały ruiny tego, co do niedawna jeszcze było portem: zwalone dźwigi, poryte nabrzeża, sterczące z wody szczyty zatopionych statków. Od za chodu ponad okaleczałymi szczytami drzew widniały spalone, po kręcone ruiny śródmieścia. Dął silny wiatr. Niełatwo nam przyszło umocować naszą olbrzy mią biało-czerwoną chorągiew i wciągnąć ją na wysoki maszt, spuściwszy uprzednio wielki obrus, który jako biała flaga kapitulacyjna zwisał z wieży. Jeszcze chwilę staliśmy wpatrzeni w ło pocącą chorągiew — i w ogrom zniszczeń. O tym to momencie napisałem tegoż dnia krótki odręczny meldunek: P re zy d e n t M iasta Szczecina
Szczecin, 30 k w ietn ia 45 r.
Dziś o godzinie 8.15 w ciągnięto flagę p o lsk ą n a gm ach U rzędu P ełn o m ocnika R ządu Rzeczypospolitej w Szczecinie.
Nagłówek urzędowy odbity był przy pomocy zabawki — dzie cięcego zestawu liter, który inżynier Sypniewski przywiózł prze
zornie ze sobą z Poznania. Nie mieliśmy jeszcze ani pieczęci, ani Innych emblematów władzy. Wystarczyło, że już byliśmy w Szcze cinie, Szybkie i energiczne działanie było nieodzownym warunkiem powodzenia naszej misji. Z góry odrzuciłem możliwość otrzyma nia rychłej pomocy z zewnątrz. W tych pierwszych dniach w Szcze cinie byliśmy zdani na własne siły. Po uroczystym akcie wciągnięcia flagi odbyła się krótka odpra wa przybyłych. Milicja wraz ze swym porucznikiem przystąpiła do objęcia drugiego gmachu, położonego na wysokim bulwarze, góru jącym nad portem — był to gmach obecnej Wyższej Szkoły Morskiej. Bulwarowi temu nadaliśmy nazwę Wałów Chrobrego, która nierozłącznie już związała się z nowym Szczecinem. Odpro wadziwszy grupkę milicjantów do olbrzymiego budynku, posze dłem w towarzystwie porucznika Jamrożego ulicą Małopolską do pobliskiej komendantury, aby uzgodnić z Fiedotowem szczegóły dalszego działania. Osobliwy był ten nasz pierwszy marsz pieszy przez miasto. Idąc środkiem jezdni w asyście dwóch milicjantów rozglądaliśmy się, czy porywisty wiatr wiosenny nie zwali jakiejś dachówki lub płonącej głowni. Po drodze wymijaliśmy drewniane zasłony sięgające drugiego piętra, wzniesione w poprzek ulicy Małopolskiej. Miały one uniemożliwiać wgląd w tę ulicę, a tym samym w śródmieście nieprzyjacielowi, osadzonemu na odrzań skich wyspach. Pułkownik Fiedotow już nas oczekiwał. Liczył on wprawdzie na przybycie większej ekipy administracyjnej — lecz wytłumaczyłem mu, że chodzi nam o coś więcej niż o formalne objęcie porzuconego miasta. Celem naszym było zasiedlenie opustoszałego Szczecina nowymi mieszkańcami, którzy tu na stałe zamieszkają. Poinformo wałem go, że za kilka dni oczekuję przybycia pierwszego transpor tu osadników z Poznania oraz pierwszych ekip technicznych i po żarniczych, a nasza grupa stanowi zalążek tych przyszłych ekip. Musiałem z uśmiechem zgodzić się z repliką Fiedotowa, że jest to sztab bez armii. Komendantura była już w posiadaniu pierwszych relacji z tere nu. Przypuszczano, że w mieście znajduje się nie więcej niż pięć do sześciu tysięcy mieszkańców, skupionych przeważnie w dziel nicy Niebuszewo. Ponadto na przedmieściu Warszewo pozostał nie
ewakuowany przez Niemców obóz, w którym jeszcze dotąd prze bywa kilkuset Polaków. Zwiększył się przepływ powracających do kraju więźniów oraz wywiezionych na roboty przymusowe z re jonu Meklemburgii. Wprawdzie posterunki wojskowe dostały z ko mendantury polecenie kierowania tych grup wprost do przepraw odrzańskich z pominięciem miasta, nic jednak nie stało na prze szkodzie, aby kierować je do Szczecina. Szybko się zdecydowałem. Zależało nam przecież na zwiększe niu naszego stanu osobowego, i to od zaraz. Sam wypisałem na arkuszach papieru pakunkowego grubym ołówkiem kilka impro wizowanych ogłoszeń, Jamroży zaś wystukał na znalezionej ma szynie do pisania kilkanaście dalszych kopii. Ogłoszenia te wzięli towarzyszący nam milicjanci i na zdobytych rowerach zawieźli je na główne arterie wiodące od zachodu do miasta. W ślad za nimi Komendantura Wojenna wysłała gońców dla poinformowania swych posterunków. Oto treść tego pierwszego pisemnego obwieszczenia: POLACY! W ciężkiej pracy n ad przyw róceniem polskości po trzeb n a je s t pomoc każdego, chw ilowo lub sta le przebyw ającego w Szczecinie. O czekuję od każdego z w as w spółpracy. O tw a rta je st każdem u droga do M ilicji O by w atelsk iej, S traży P ożarnej, urzędów i zakładów . Zapisy i inform acje uzyska się w szczecińskim U rzędzie W ojew ódzkim , W ały C hrobrego (dotąd H ackenterasse) n ad O drą. T am też czynne są k u c h n ie zbiorow e. Szczecin, d n ia 30 k w ietn ia 1945 r.
(-) inż. P io tr Z arem ba P re zy d e n t m ia sta Szczecina
Oczekując na skutki tego obwieszczenia, poczęliśmy gromadzić własnymi siłami znalezione w mieście środki żywnościowe. Jeszcze w ciągu przedpołudnia udało się nam odnaleźć i przenieść do na szego gmachu przeszło 400 kilogramów mąki, 1700 kilogramów cukru i 40 kilogramów słoniny, co wraz z innymi zapasami ży wnościowymi, ściągniętymi z porzuconych mieszkań przy ulicach Montwiłła i Szarotki, pozwoliło nam spokojnie spojrzeć w naj bliższe godziny. Po obiedzie przygotowanym w tymczasowo zagospodarowanej stołówce zaczęli zgłaszać się pierwsi Polacy, powiadomieni afisza-
1. Numer hitlerowskiego organu prasowego „Pommersche Zeitung” (wydawanego w Szczecinie) z dn. 22 II 1945 r.
4. Zniszczenia miasta sięgały 60%
Fot. w. Chromiński
5. W roku 1945 Szczecin leżał w gruzach. Jedna z ulic Starego Miasta
6. Śródmiejska część nabrzeża Odry w 1945 r. Po lewej stronie ruiny Starego Miasta, w głębi, po lewej Wały Chrobrego i wieże budynku Województwa
7, 8. Straty w porcie i stoczni wynosiły nawet 80%
Fot. Z. Kosycarz
tS&MÊmB jfc ||fca iB S >
J ly M / ™ /w t K u
s
W
’
i
9. Pierwsze polskie obwieszczenie porządkowe w Szczecinie z dn. 11 V 1945 r.
10. 13 maja 1945 r. Wiec na pl. Wolności w Poznaniu — prezydent m. Szczecina zachęca do osiedlania się w Szczecinie
11. Protokół du Miejskiego 14 V 1945 r., przez Irenę nowską
posiedzenia Zarzą w Szczecinie z dn. pisany odręcznie Waliszewską-Pogo-
12. Odręczna notatka prezydenta miasta Szczecina z dn. 17 VI 1945 r dotycząca drugiego wycofania się władz polskich ze Szczecina
|3y|ś||«i.
13. Wejście tlo gmachu, w którym mieściła się siedziba prezydenta miasta Szczecina (c/erwicc 1945 r.)
mi o naszej obecności w Szczecinie. Ponadto Komendantura Wo jenna zaczęła kierować do nas Polaków przebywających w obozie na Warszewskich wzgórzach. Po kilku godzinach okolice gmachu zaroiły się od furmanek, wózków ręcznych, rowerów i innych nie zmotoryzowanych środków lokomocji, którymi wracali Polacy na wschód. Wieczorem było nas już ponad 150 osób, rozlokowanych w olbrzymim, ciemnym gmachu. Wśród nowych przybyszów byli ludzie błąkający się od wielu dni po szosach i lasach bez opieki, głodni i zmęczeni. Wieczorem nasza zaimprowizowana stołówka wydała 170 bardzo smacznych i obfitych kolacji. Mam przed sobą kartkę, na której zanotowałem wówczas naz wiska tych, którzy tworzyli w tym dniu zalążek naszej admini stracji. Kancelarią, a jednocześnie przyjmowaniem, rejestrowa niem i rozlokowaniem nowo przybyłych, zajmował się Alfons Moczyński, urodzony w Szczecinie, którego przyprowadziła do nas staruszka Łabędziowa. Ukrywał się on w jej mieszkaniu przed Gestapo w ostatnich miesiącach wojny, a teraz z niekłamanym wzruszeniem pełnił czynności administracyjne w polskim urzędzie w swym rodzinnym mieście. Zgłosił się do mnie sztywno wypro stowany, w ciemnozielonym mundurze tramwajarza, Jan Majętny — również urodzony w Szczecinie, mówiący twardą, chropowatą polszczyzną. Pomógł on wydatnie inżynierowi Sypniewskiemu w czasie jego pierwszego rekonesansu po zakładach komunalnych miasta. Albowiem już w ciągu popołudnia niestrudzony Sypniew ski wraz z Majętnym i kilkoma ochotnikami udał się na Pomo rzany, aby obejrzeć zrujnowaną stację pomp wodociągowych, wstę pując po drodze do warsztatów tramwajowych oraz na zdemolo wany Dworzec Główny. W ciągu popołudnia wykorzystując doraźne środki lokomocji przybyli do nas technik Piasny i mierniczy Walaszyk, wchodzący w skład tej części naszej ekipy, która musiała na skutek defektu ciężarówki pozostać w Pile. Oni to po przybyciu do Szczecina wraz z sierżantem Mieczysławem Różewickim, dostali ode mnie polece nie objęcia gmachu ratusza. Udali się doń przez zrujnowane i za minowane Stare Miasto, mając jako jedyną ochronę stary parasol, który chronił ich od deszczu. Czerwony gmach ratusza przy placu Tobruckim nie był jeszcze wówczas spalony; w jego wnętrzu za
wierającym wiele wartościowych urządzeń ulokowała się wspo mniana trójka. W podobny sposób grupami po dwóch, trzech ludzi obsadziliśmy jeszcze tego dnia inne gmachy miejskie, wywieszając na nich biało-czerwone chorągwie. Zorganizowaliśmy ekipy dowożące fur mankami żywność pod nadzorem porucznika Jamrożego, który z miejsca znajdował zatrudnienie dla wszystkich Polaków, napły wających do Szczecina, jak również dla kilku Niemców, którzy zgłosili się do pracy. Ważnym problemem był na przykład dowóz beczkami wody pompowanej z kilku ocalałych studni ulicznych oraz znalezienie kotłów do stołówek. Dwudziestu młodych chło paków, wywiezionych na roboty przymusowe w roku 1944, zostało przyjętych do naszej milicji; porzuconej broni było aż nadto dla uzupełnienia jej skromnej ilości przywiezionej z Piły. W notesie pod datą 30 kwietnia zanotowałem kilka dalszych nazwisk na szych miejscowych współpracowników, którzy ochotniczo zgłosili się tego dnia do pracy: Franciszek Kiełbasiewicz — urzędnik tech niczny, Władysław Bardoński oraz Aleksander Mierzejewski kole jarz z Warszawy. Zgłosili się też Maria i Marian Przyborowiczowie, którzy od 10 maja 1940 roku pracowali w Szczecinie, wywie zieni tu na roboty przymusowe. Wieczorem w ogromnym gmachu nad Odrą zapłonęły kaganki i świece — kilkadziesiąt pokoi urzędowych zamienionych na sy pialnie wypełniał gwar nowo przybyłych do Szczecina Polaków. W długich korytarzach, na klatce schodowej i w holu dzieci urzą dzały gonitwy: było to ich pierwsze miejsce zabawy po długiej tułaczce i poniewierce. Gmach rozbrzmiewał pieśniami wojskowy mi, partyzanckimi, obozowym'!, religijnymi. Chodziłem od pokoju do pokoju, zapoznając się z pierwszymi mieszkańcami polskiego Szczecina. Wieczorem urządziłem odprawę — zapowiedziałem im, że od ju tra mają zamieszkać w opuszczonych mieszkaniach w bezpośrednim sąsiedztwie gmachu. Trzeba było bowiem zaludnić puste miasto, aby choć w ten sposób utrudnić powstawanie dalszych pożarów. W dniu 30 kwietnia naliczyliśmy co najmniej piętnaście skupisk ognia, wobec których byliśmy zupełnie bezsilni. Niektóre z nich wy buchały nagle w naszym sąsiedztwie; energiczna grupa rzeźników i piekarzy, których wysłałem w teren, aby na podstawie książki
telefonicznej poszukali dla siebie warsztatów pracy — przyłapała przy ulicy Naruszewicza kilku podpalaczy. Udało się ich dopro wadzić do Komendantury Wojennej — byli to młodzi Niemcy z formacji SS, przebrani w cywilne ubrania. W rozmowie przepro wadzonej późnym wieczorem z kapitanem Kilanowiczem, przy byłym z Piły wraz ze swym zastępcą porucznikiem Mydlarzem dla organizowania służby bezpieczeństwa, ustaliliśmy, że aby choć w części opanować sytuację, trzeba by mieć do dyspozycji co naj mniej trzystu milicjantów (zamiast improwizowanej grupy czter dziestu) i ze stu strażaków ze sprzętem. Cytuję fragmenty mego urzędowego odręcznego raportu z dnia 30 kwietnia: Poniew aż trze b a niezw łocznie w zm ocnić obsadę m ilicji, zarządziłem p rzy jm o w anie do niej mężczyzn. K w estia b ro n i rozw iązana je s t dość p o m yślnie, gdyż w gm achach sąsiednich znaleźliśm y w iększą jej ilość, p o rzuconą przez N iem ców pięć dni tem u, choć nie w najlep szy m stanie... Część m ężczyzn pracow ać będzie w straży pożarn ej, k tó rą o rgan izu je p rzy były dziś p łk P ągow ski z pięciom a ludźm i załogi. P oniew aż w ielu P olaków przybyło wozam i, zarządziłem zak w atero w an ie ko n i i w ozów w ogrodzo nym podw órzu urzędu. W te n sposób uzyskaliśm y ta b o r pom ocny przy tran sp o rc ie w ody do picia dla nas z daleko położonej studni. W ysyłam y k ilk a ekip w ozam i do sąsiednich w si w celu zdobycia m leka i żywności... ... U zyskane zapasy żyw ności oraz przydział 30 chlebów przez w ojskow ą p ie k arn ię radziecką pozwoliło na n ak arm ien ie w iększej ilości P olaków p o zbaw ionych w łasnych środków żyw nościow ych. Ju ż w 12 godzin po p rz y byciu do Szczecina zorganizow ana przez nas stołów ka w y dała kolację, s k ła d ającą się z ta le rz a grochów ki z m ięsem i kaw y z cu k rem i Chlebem. W sto łów ce tej p ra c u ją w yłącznie Polki... ... W najbliższym dn iu zam ierzam dokonać podziału p racy pom iędzy co n ajm n iej stu ochotników Polaków ... W szyscy oni są chętni do pracy, p ra g nący w p raw dzie w rócić do k ra ju , ale nie p orzucający m yśli osadzenia się w Szczecinie. Mocny elem ent polski, ro k u jąc y najlep sze nadzieje.
Byliśmy odcięci od reszty kraju, bez środków łączności —- po zostawało nam tylko oczekiwać pomocy z Poznania. Jasne było jednak, że wcześniej niż za trzy dni jej się nie doczekamy. Dla tego też z wielką radością powitaliśmy późnym wieczorem pierwszy wóz strażacki, należący do miasta Opatówka. Przybył nim wraz z kilkoma strażakami pułkownik pożarnictwa, Stanisław Pągowski, skierowany za nami z Piły, dla zorientowania się w sytuacji i zorganizowania miejscowej ochrony pożarniczej. Łuny ognia
na tle nocy były dla niego wystarczającą informacją; po krótkim objeździe miasta pierwsza grupa pięciu strażaków objęła strażnicę w śródmieściu przy ulicy Grodzkiej. Był to jedyny fragment Sta rego Miasta, który ocalał z totalnego zniszczenia; strażnica — o dziwo — była w zupełnie znośnym stanie, tyle że bez sprzętu. W ciągu nocy kilkunastu mężczyzn kwaterujących w naszym gma chu nad Odrą zgłosiło się ochotniczo do gaszenia pożarów. Nie stety, brak sprzętu uniemożliwił skuteczniejsze działanie, można było tylko lokalizować dalsze ogniska zapalne. Umęczony spostrzegłem, że dochodzi północ. W gmachu pano wała już cisza, spali wszyscy, po raz pierwszy od lat w budynku, nad którym powiewała polska flaga. Wyszedłem na balkon — miasta nie było widać, nie było świateł, tylko księżyc oświetlał ciemną rzekę i rumowiska. Ale już nie odczuwałem pustki i osa motnienia — tego dnia rano było nas zaledwie dwadzieścia kilka osób, obecnie jest nas już blisko dwustu. Tej nocy spałem na biurowej kanapie tak mocno jak jeszcze nigdy dotąd na Pomorzu Zachodnim.
D z i e ń 1 m a j a . Nazajutrz, pierwszego maja, wczesnym rankiem szofer Adam Ignatowicz pokwitował odbiór mego odręcz nego raportu obrazującego wydarzenia dnia poprzedniego. Miał on odwieźć go do Piły i wręczyć wojewodzie Borkowiczowi. Nie mogłem już dłużej przetrzymywać ciężarówki, którą tu przy byliśmy, a która tak wielkie oddała nam usługi w zwożeniu zapa sów żywności. Coś mnie jednak tknęło: poleciłem kierowcy pozo stać w Szczecinie aż do popołudnia. Jednokonką powożoną przez jednego z przybyłych wczoraj Polaków udałem się do strażnicy straży pożarnej. Znajdowało się tam dwudziestu sześciu młodych ludzi, których pułkownik Pągowski potrafił już umundurować w zdobyczne mundury, a nawet nieco przeszkolić, gasząc wcześnie rano kilka okolicznych pożarów przy użyciu jedynej posiadanej motopompy i ogrodniczego beczkowozu. Postanowiliśmy obsadzić drugą strażnicę, położoną daleko na północy miasta przy ulicy Mosiężnej, o której istnieniu dowiedziałem się z książki telefo nicznej. Znaleźliśmy tam nieco pomocnego sprzętu, centralę auto matyczną w dobrym stanie oraz zdemolowane warsztaty samocho
dowe. Pożarniczym autem z Opatówka zdążyłem jeszcze zajechać do tzw. czerwonego ratusza, górującego masywem swej neogo tyckiej brzydoty nad wielkim skwerem przy Dworcu Głównym. Mieszkali tam Piasny i Walaszyk w towarzystwie dwóch mili cjantów oraz woźnego z żoną, która pełniła obowiązki gospodyni naszej drugiej stołówki. I tu na gmachu wśród ruin powiewała już polska chorągiew. O godzinie 9.00 rano wróciłem do gmachu nad Odrą. Tam w du żej sali na parterze, na lewo od głównego wejścia, przy wybitych szybach, lecz nie zniszczonej brązowej boazerii, zgromadziliśmy się wszyscy na nasze pierwszomajowe szczecińskie spotkanie. Było nas ponad sto pięćdziesiąt osób; nie było ani krzeseł, ani ławek, toteż wszyscy stali na środku dużej sali. Parę sztandarów — świe że kwiaty. Zebrała je z pobliskich opuszczonych ogródków młoda dziewczyna Barbara Dutkiewicz-Nalewajko, ta sama, która z matką prowadziła naszą pierwszą stołówkę. Pęki kwiatów ozdobiły wielką, ponurą salę. Główną ścianę na wprost zajmował olbrzymi portret: na ciemnym tle pobojowiska oświetlonego łuną pożarów widniał olbrzymi jeździec w srebrnym szyszaku. Spoglądał na nas, a my na niego. Nie trwało to jednak długo. Znalazła się drabina — i twarz Bismarcka (bo jego właśnie przedstawiał obraz) zasłonił wielki biały orzeł na czerwonym tle. Zdjęcie bowiem tego malo widła otoczonego olbrzymią, ciężko złoconą ramą przerastało na sze ówczesne możliwości. Na sali znajdowali się nie tylko mężczyźni; były również kobie ty i dzieci. Zanotowałem wieczorem treść przemówienia, jakie wówczas wygłosiłem — żadne z moich późniejszych publicznych wystąpień nie poruszyło mnie tak głęboko jak właśnie to, owego pamiętnego pierwszego maja w Szczecinie. Na kartce zapisałem te słowa: P ierw szy raz po ty lu la tac h męki, tru d u i upokorzenia słyszycie, Rodacy, polską m ow ę w polskim m ieście. P ierw szy ra z po la tac h nędzy, tu ła n ia się po n iem ieckich urzędach i niem ieckich obozach, zn a jd u jecie się w polskim urzędzie. M yśleliście pew nie k ilk a dni tem u, ja k to do tej P olski je st jeszcze daleko — i oto P olska do w as sam a przyszła. P rzyszła tam , gdzie jej od ta k d aw n a nie było, przyszła ja k m a tk a, spiesząca n a spo tk an ie sw ych dzieci. P rzyszła po ciężkiej, śm ierteln ej chorobie, lepsza i spraw iedliw sza, aniżeli b yła dla sw ych dzieci p rzed tą n ielud zk ą w ojną. N ie jesteście już na obcej ziemi, lecz u siebie, w Polsce, w Szczecinie, w stolicy szczecin-
skiej ziemi. Dziś dzień Pierw szego M aja — ale my go św iętow ać będziem y w inny sposób. Uczcijm y żołnierzy, bez k tó ry ch w ysiłku i k rw i dziś by n as tu nie było — i w eźm y się od razu do ro b o ty w ten dzień św iąteczny. N iech Szczecin będzie naszą now ą ojczyzną!
Musiałem przerwać i na tym zakończyć, nie na skutek oklasków, bo ich nie było. Musiałem przerwać, gdyż na sali zerwał się szloch i płacz kobiet i mężczyzn, wzruszonych tak jak i ja tą chwilą. A potem zapanowała cisza ■ —- którą znowu ja musiałem przerwać. Prosiłem o zapisywanie się na listach wyłożonych na stołach, aby po przeprowadzeniu doraźnej segregacji według zawodów i wieku można było wprost ze sali skierować ochotników do pracy w Szcze cinie. Zaczęliśmy od porządkowania samego gmachu, doprowadzając go wkrótce do znośnego stanu. Znaleźli się stolarze i szklarze, któ rzy w sobie tylko wiadomy sposób zdobyli materiały i narzędzia do pracy. Grupa piekarzy zajęła dwie piekarnie, aby tego samego jeszcze dnia dostarczyć ręcznymi wózkami kilkaset chlebów za równo nam, jak milicji i straży pożarnej. Inżynier Sypniewski w towarzystwie kilku ochotników dotarł do odległej stacji pomp wodociągowych. Stwierdziwszy stan zniszczenia urządzeń, doko nał na miejscu niezbędnych pomiarów, po czym spokojnie zasiadł do opracowania planu uruchomienia stacji oraz głównego ruro ciągu, o którego trasie dowiedział się ze schematu znalezionego w strażnicy pożarowej. Niemcy ewakuując miasto usunęli i znisz czyli wszystkie plany i opisy urządzeń komunalnych, tak że by liśmy zdani wyłącznie na pomoc kilkunastu Polaków, którzy jednak — choć od lat mieszkali w Szczecinie — mogli udzielić nam jedy nie fragmentarycznych informacji. Grupie aprowizacyjnej udało się odnaleźć w porzuconych pod miejskich gospodarstwach na Warszowie kilka opuszczonych krów, które przygnane do naszego urzędowego gmachu przedstawiały wielką wartość. Dziwne rzeczy działy się w opustoszałym mieście: grupa przeprowadzająca rekonesans dzielnicy Niebuszewo napotka ła dwie świnie, samopas błąkające się po jezdni. Zasiliły one na szą centralną stołówkę, prowadzoną przez panie Janinę i Barbarę Nalewajko z Warszawy. Porucznik Franciszek Jamroży, energiczny, choć nieco ponury, ubrany w dwa kożuszki przykryte gumowym płaszczem, wyna
gradzał sobie ruchliwością wieloletnią przymusową bezczynność w obozie jeńców Gross-Born. Dyrygował on naszą domorosłą mi licją, organizował oczyszczanie gmachów, pilnował dostaw ży wności i przyjmował dalsze zgłoszenia Polaków, napływających z obozów pracy w Policach i Mścięcinie. Sam przeprowadzał w nocy kontrolę wart i doraźne inspekcje naszych słabiutkich pla cówek rozrzuconych na terenie pobliskiego śródmieścia. Delegat Komitetu Wojewódzkiego PPR, Mosiężny, ze swą spo kojną flegmatyczną energią dyrygował obsadzaniem i porządko waniem sąsiednich domów mieszkalnych, przygotowując je dla spodziewanych osadników z Poznania. Podczas gdy zagospodarowywaliśmy rejon przylegający do "Wa łów Chrobrego i placu Żołnierza, niepokojące rzeczy działy się w okolicy Dyrekcji Kolejowej (jeszcze przez nas nie obsadzonej) i przy ulicy Jagiellońskiej. Około południa wybuchło tam kilka naście pożarów jednocześnie — groźne memento, że nadal działają pozostawione przez Niemców grupy podpalaczy. Nasza zaimpro wizowana straż pożarna, mająca zaledwie jedną odnalezioną i na prędce naprawioną motopompę oraz auto z Opatówka, nie mogła oczywiście opanować powstającej sytuacji. Komendantura Wojen na zlokalizowała jedynie kilka pożarów oraz pochwyciła trzech niemieckich podpalaczy, przebranych w cywilne ubrania. Tego dnia zarejestrowano dwadzieścia jeden pożarów, w tym z całą pewnością siedemnaście dywersyjnych; jasne było, że nasze siły są za słabe, aby temu przeciwdziałać. W południe zgłosiło się do mnie dwóch Polaków, którzy jako robotnicy przymusowi pracowali od kilku lat w peryferyjnych dzielnicach Szczecina. Od nich dowiedziałem się, że w Stołczynie, w pobliżu ruin huty żelaza, znajduje się kilkunastu Polaków, któ rzy na wiadomość o naszym przybyciu do Szczecina sami się zor ganizowali i wysłali do nas swego reprezentanta po instrukcje. Z mapy wiedziałem o Stołczynie tylko tyle, że wchodził on w skład Szczecina dopiero od roku 1939; obecnie zaś, mając relację o istnie jącej tam sytuacji, mianowałem przybyłego sierżanta Stefana Kwapicha z Żórawi w powiecie szubińskim sołtysem osady Stołczyn. Wrócił on do siebie, będąc już w posiadaniu odręcznie wy pisanej nominacji, przypieczętowanej stemplem sporządzonym z czcionek dziecięcej drukarenki. Jednego bowiem podstawowego
rekwizytu władzy nie posiadaliśmy jeszcze: brak nam było wów czas urzędowej pieczęci, o potrzebie której nikt z nas zawczasu nawet nie pomyślał. Brak takiej pieczęci dawał się nam we znaki — zachował się dokument z datą 11 maja 1945 roku, na którym obok mego podpisu widnieje okrągła czerwona pieczęć z napisem: „Delegat Rządu Polskiego na Województwo Poznańskie” (sic!). Ktoś obdarzył mnie widocznie takim atrybutem władzy. Analo giczną nominację, wydaną tegoż dnia, uzyskał Stefan Koch z Ku źnic w powiecie radomskim. Został on sołtysem podmiejskiej wio ski Mierzyn, położonej kilka kilometrów na zachód od Szczecina, gdzie również przebywała grupa Polaków, od kilku lat pracujących tam w charakterze robotników rolnych. Pierwszego maja krótko po godzinie 2.00 po południu zakończy łem redagowanie kolejnego raportu i przeciągnąwszy się stanąłem przy oknie, aby choć przez chwilę popatrzeć na świeżość wiosen nej zieleni. Właśnie w tej chwili usłyszałem alarm pożarowy. Gę ste kłęby gryzącego dymu wydobywały się z okien piwnicznych w północnej części gmachu od strony ulicy Admiralskiej. Rzuci liśmy się wszyscy na ratunek; nie mając jednak wody do gaszenia, musieliśmy zlokalizować pożar zarzucając ziemią okna i wejścia, podczas gdy inna kolumna ratunkowa zbijała z desek przegrody, aby uszczelnić miejsce pożaru. Po paru godzinach udało się tak dalece ogień zlokalizować, że płomienie z braku powietrza zaczęły przygasać — już nie zagrażały budynkowi. Zmęczony, zakopcony i brudny wracałem do swego pokoju. Gdy pół godziny później odsyłałem wreszcie do Piły przetrzy many samochód ciężarowy, wręczyłem jego kierowcy jeszcze jedno pismo, skierowane do wojewody Borkowicza. Oto jego treść: Do U rzędu P ełnom ocnika R ządu w P ile
Szczecin, 1.05.1945 r.
R a p o r t d o d a t k o w y n r 3a P roszę o niezw łoczne zarządzenie przy słan ia obsad straży p ożarnej z P o znania i innych m iast do Szczecina. Dziś było 21 pożarów , z czego 17 d y w ersyjny ch, w edług ośw iadczenia kom en d an ta m iasta. W te j chw ili gasim y podpalony gm ach U rzędu W ojew ódzkiego (skrzydło północne). P ożar w ybuchł w piw nicy — w yraźne podp alenie przez d y w er sję, m im o p osterunków . P ożar w porę zam eldow any został zlokalizow any, ale jeszcze trw a. Dziś przy jąłem 30 now ych m ilicjan tó w z grona P olak ó w szczecińskich i zaopatrzyłem ich w zdobytą broń i m un du ry . P o nad to zor
ganizow ałem stały p a tro l m ilicji w yłącznie dla gm achu U rzędu W ojew ódz kiego. Jeszcze raz ponaw iam prośbę o ściągnięcie m ilicji z w ojew ództw a po znańskiego — w przeciw nym raz ie sy tu acja p rzed staw iać się będzie w ręcz tragicznie. D la p rzy k ład u podaję, że obsadzono dziś w ieczorem I II K om i sa ria t M ilicji przy pom ocy jednego m ilicjan ta i dw óch cywilów. P rezy d en t Szczecina (-) inż. Z arem b a
Szofer Ignatowicz odjechał z tymi pismami do Piły. Zaszedłem ponownie do piwnicy, aby sprawdzić, czy pożar do gasa. Nie było już niebezpieczeństwa — tylko sterty zwęglonego papieru walały się po podłodze. Były to oryginalne plany technicz ne portu, spalone niemal zupełnie, już nieprzydatne. Widać, że podpalacz dobrze wiedział, gdzie i czego szukać i co zniszczyć. Nad wieczorem rozesłałem gońców do naszych placówek rozrzu conych po mieście, ściągając ich kierowników na wieczorną odpra wę. Nie było tych placówek wiele: komenda milicji w gmachu przy Wałach Chrobrego 1, załoga „czerwonego ratusza”, załoga gmachu przy Jasnych Błoniach, pierwsza strażnica pożarna przy ulicy Grodzkiej, druga strażnica pożarna przy ulicy Mosiężnej, załoga gmachu przy placu Żołnierza oraz odosobniony posterunek przy alei Piastów 50, w gmachu byłego Arbeitsamtu (obecnie Wy dział Budownictwa i Architektury Politechniki), którego zadaniem była opieka nad Polakami wracającymi tędy z zachodu. Pierwszego maja, o godzinie 7.00 wieczorem przy kilkunastu świecach odbyła się nasza pierwsza robocza odprawa. Przybyli na nią wszyscy wezwani, a szef załogi „czerwonego ratusza”, mierni czy Walaszyk z Poznania, sam, bez asysty, uzbrojony jedynie w swój słynny parasol, przemierzył ponure ruiny Starego Miasta nie napotykając nikogo, mijając podpalone domy. Wszystkim nam wydawało się to zupełnie normalną rzeczą, że grupa polskich cy wilów już po dwóch dniach czuje się w Szczecinie jak w rodzin nym mieście i że niektórzy z nich sami chodzą po nocy z otwar tym parasolem, chroniącym ich od deszczu... Gdyby nie skrócony protokół tej narady, który sam sporządzi łem i który wraz z innymi dokumentami przetrwał trzydzieści lat w moich papierach — nie mógłbym dziś odtworzyć przebiegu i na stroju tego wieczoru. Główną treścią odprawy było nasze kontr-
działanie wobec podpalaczy i kontynuowanie przygotowań do przyjęcia wciąż przez nas oczekiwanych osadników. Postanowi liśmy, że straż pożarna wystawi nocne posterunki w wojskowych hełmach wokół kilku obsadzonych przez nas gmachów, które mamy zagospodarować w ciągu jutrzejszego dnia. Dotyczyło to w szcze gólności budynków przy ulicy Montwiłła. Postanowiono oczyścić ocalały gmach przy placu Orła Białego na Starym Mieście, prze znaczony na Komitet Wojewódzki PPR, oraz utworzyć specjalną grupę kwaterunkową dla szybkiego wprowadzenia do pustych mie szkań Polaków, coraz to liczniej przybywających z obozów pracy i obozów zagłady. Inżynier Sypniewski zreferował wyniki swego całodziennego re konesansu urządzeń komunalnych, wspominając o pomocy, jaką uzyskał od Komendantury Wojennej. Porucznik Jamroży przedstawił plan dalszego umocnienia na szej zaimprowizowanej milicji. Ochotników do niej nie brakło, jednak podstawową rzeczą było wzmocnienie dyscypliny, w czym pomogło wybitnie kilku podoficerów zawodowych, wracających do kraju z obozów jenieckich. Stwierdzono, że Niemców w mieście pozostało bardzo niewielu, kilka tysięcy zaledwie. Istnieje możliwość sformowania z nich grup roboczych do oczyszczania gmachów i ulic. Była już u nas delegacja Niemców, którzy schronili się w Niebuszewie — przyrzeczono im wydanie kilkuset chlebów z jutrzejszego wypieku w zamian za pracę we wskazanych punktach miasta. Napływały dalsze meldunki o znalezionej broni i zasięgu zami nowanych obszarów. Komendantura Wojenna przystąpiła do or ganizowania dwóch komendantur dzielnicowych z siedzibami przy ulicy Piotra Skargi i na Niebuszewie. Niestrudzony propagandzista, były księgarz Józef Kijowski, przystąpił ze swą grupą do stopniowego usuwania napisów nie mieckich, które zastępowano polskimi. Dotyczyło to niektórych pobliskich ulic oraz już objętych przez nas gmachów. Późnym wieczorem zakończywszy odprawę wyszliśmy na taras. Łuny pożarów poczęły przygasać — w ciszy pustego miasta tym wyraźniej rozbrzmiewały dalekie salwy i pojedyncze strzały. W sąsiednich domach przy ulicy Zygmunta Starego migotały już światełka — zaczynało się regularne zasiedlanie. Żadnych jednak
wieści z głębi kraju nie mieliśmy, już drugi dzień zdani wyłącznie na własne siły i własną improwizację. Tego dnia wieczorem było nas w Szczecinie już 210 Polaków.
D z i e ń 2 m a j a . Nie był to dzień spokojny. Rano zatliły się ponownie papiery i rupiecie, znajdujące się w piwnicach naszego gmachu. W dwóch miejscach wybuchł znów ogień, który zaczął obejmować kufry i kosze o nie znanej nam zawartości, pozosta wione przez uciekających ze Szczecina urzędników niemieckich. Dyżurny strażak zaalarmował pierwszy oddział straży pożarnej z ulicy Grodzkiej, która przybyła z czynną już motopompą i kil koma konnymi beczkowozami. Zorganizowany naprędce dowóz wo dy z niżej położonej Odry pozwolił na ugaszenie tego pożaru, od którego ucierpiały znów te same piwnice. Pożar ten opóźnił wydawanie śniadania dla coraz to zwiększa jącej się naszej gromady. W gmachu były już czynne dwie sto łówki, które z trudem mogły opanować natłok; jedną z nich na dal prowadziła Janina Nalewajko z córką. Tego dnia czynne były już w mieście trzy piekarnie, obsadzone przez polski personel, wy piekające chleb z mąki znalezionej w pobliskich magazynach. W porozumieniu z Komendanturą Wojenną piekarnie te zaczęły od rana wydawać chleb zgłaszającym się Niemcom, w ilości ćwierć kilo dziennie dla niepracujących i pół kilo dla pracujących w zor ganizowanych przez nas kolumnach roboczych. W rozmowie z kilku wyższymi oficerami radzieckimi uzgodni łem wiele problemów bieżących. Nowo mianowany radziecki ko mendant portu, który złożył nam wizytę, poinformował nas o sto pniu zniszczenia portu oraz o powziętej decyzji jego uruchomie nia w jak najkrótszym czasie, chociaż Świnoujście nie zostało je szcze zdobyte. Pułkownik z Dowództwa Floty potwierdził moje przypuszczenia, że w czasie ostatniego pożaru spłonęły również i niektóre ważne plany portu, o czym świadczyły zwęglone fra gmenty. Fiedotow podał mi do wiadomości, że dostał polecenie zgroma dzić pozostałych w Szczecinie 6 tysięcy Niemców w jednej z oca lałych dzielnic miasta, prawdopodobnie w Niebuszewie, nakładając na nich obowiązek zorganizowania wewnętrznego samorządu.
Przypuszczał, że uda mu się znaleźć kilku Niemców, przedwojen nych wypróbowanych komunistów, którym by mógł powierzyć kierownictwo tego lokalnego samorządu. Miał on bezpośrednio podlegać komendantowi wojennemu, przynajmniej do czasu za kończenia działań wojennych, co — przypuszczaliśmy — niedługo już nastąpi. Niestety, nie mogłem go jeszcze wówczas poinformować, kiedy przybędą obiecane grupy osadników z Poznania. Sam rozumiałem aż nazbyt dobrze, jak trudno jest w przeciągu kilku dni w czasie toczącej się jeszcze wojny zorganizować zbiorowy wyjazd kilkuset ochotników do odległego miasta. Od chwili gdy w Pile rozstałem się z kapitanem Jaśkiewiczem nie minęły jeszcze trzy dni, toteż trudno było przypuszczać, aby posiłki mogły nadejść wcześniej niż w końcu tygodnia. Byliśmy na razie zdani na własną inicjaty wę, bez normalnych środków łączności z resztą kraju — toteż z miłym zdziwieniem przywitaliśmy nowo mianowanego zastępcę Okręgowego Urzędu Samochodowego, Rybickiego, który nie wstę pując do Piły, wprost z Warszawy trafił do Szczecina. W stolicy nie bardzo się orientowano w sytuacji, skoro Rybicki był przeko nany, że zastanie w Szczecinie normalnie działające władze woje wódzkie. Po kilku godzinach pobytu odjechał do Piły, poinstru owany przeze mnie o stanie rzeczy i o narastających trudnościach wynikających z naszego odosobnienia. Obiecał niezwłocznie przy stąpić do przerzutu Urzędu Wojewódzkiego do Szczecina, aby przy spieszyć dotychczasowe zbyt opieszałe poczynania. W zbiorze dokumentów z tego okresu znajdują się trzy publiczne obwieszczenia z datą 2 maja. Dwa z nich dotyczą podstawowego problemu tych czasów, czyli wyżywienia. Pierwsze podaje do wia domości, że w pokoju 109 wydaje się kartki na obiady dla pracu jących i ich rodzin oraz że dla małych dzieci stołówka wydaje świeże mleko; drugie informuje, że każdy Polak przebywający w Szczecinie może korzystać bezpłatnie z wyżywienia, wydawa nego w stołówkach Urzędu Wojewódzkiego, Milicji, Straży Po żarnej oraz w „czerwonym ratuszu”. Trzecie obwieszczenie miało inny charakter: Z arząd M iejski w Szczecinie poszukuje na sta łe lu b n a k ró tk i czas p rz e j ściow y pracow ników w szelkich zaw odów i branż. Z am ierzający objąć w
tym czasow y zarząd poniem iecki w arsztat p rac y m ogą to uczynić niezw łocz nie. Inform acje: pokój 107 w gm achu U rzędu W ojew ództw a Szczecińskiego nad O drą (daw niej H ackenterrasse).
D z i e ń 3 m a j a . Te i inne obieszczenia odniosły pożądany skutek. W raporcie datowanym 3 maja piszę: W dniu dzisiejszym załatw iałem osobiście od sam ego ra n a in terw en cje, prośby i za p y ta n ia P olaków przebyw ających w Szczecinie. W n iek tó ry ch w ypadkach były to prośby o u łatw ien ie w yjazd u do k ra ju . D la osób, k tó ry ch w yjazd je st isto tn ie potrzebny, ustaliłem z k om en dan tem w o jen n ym n astęp u jący tok postępow ania: w ystaw iam im ien n ą listę zbiorczą, a ko m en d an t ją stem pluje, lista ta służyć będzie jak o przep u stk a.
W sąsiedniej szkole przy ulicy Małopolskiej rozpoczęliśmy orga nizowanie domu noclegowego ze stołówką. W południe przybyło do nas trzech delegatów Dyrekcji Poczt w Bydgoszczy, którzy rozlokowali się w ogromnym gmachu pocztowym obok Bramy Portowej. Nie był to jednak jeszcze wynik planowego działania; pracownicy ci przybyli do Szczecina po prostu dlatego, że lokalne władze bydgoskie, organizujące obsady urzędów pocztowych na nowych terenach, objawiły pożyteczną w tym wypadku inicjatywę, wysyłając ich bez uprzedniego polecenia czy rekonesansu tak da leko na zachód, jak tylko było to praktycznie możliwe. Na tym tle powstać miał w bliskiej przyszłości homerycki bój pomiędzy bydgoską i poznańską dyrekcją poczt o to, która z nich zorganizuje dyrekcję szczecińską. Niektóre indywidualności nawet w tych cza sach musiały wyżywać się w intrygach i sporach kompetencyj nych! Nasza skromna straż pożarna pod kierunkiem pułkownika Pągowskiego doprowadziła już swą strażnicę przy ulicy Grodzkiej do wzorowego stanu. Ochotnicy przyjęci parę dni temu do straży potrafili uporządkować całą aparaturę sygnalizacyjną, oczyścić garaże i warsztaty, rozpoczynając remont aut wydobywanych z ru in. Po południu zgłosiło się do mnie kilku oficerów Armii Ludowej wracających z obozów jenieckich (jaka szkoda, że nie zanotowałem sobie wówczas ich nazwisk!), którym powierzyłem prowadzenie agend naszej aprowizacji. Desygnowani bowiem do pełnienia tych funkcji pracownicy dotąd jeszcze nie przybyli z Piły, niezbyt kwa-
piąć się do pracy w niebezpiecznym mieście. A tu chodziło o wy żywienie nie kilkudziesięciu osób — było nas już bowiem kilkuset, a ponadto należała do nas także troska o wyżywienie pozostałych w mieście Niemców. Na razie nie było obawy o brak żywności, gdyż odnalezione przez nas zapasy, których władze hitlerowskie tydzień temu nie zdążyły wywieźć, jeszcze wystarczały. Licząc się jednak ze spodziewanym napływem fali osadników, trzeba było oprzeć naszą aprowizację na bardziej trwałych podstawach. Inżynier Sypniewski wraz z kilkoma oficerami radzieckimi prze prowadził ponowną lustrację zakładów wodociągowych. Oprowa dzał ich zniemczony Polak, pracujący od kilkudziesięciu lat w wo dociągach miejskich. Choć nie władał on polskim językiem, pamię tał wiele polskich słów i objawiał dużą gorliwość w oprowadzaniu komisji. Dzięki niemu udało się natrafić na kopie planów sieci i urządzeń, schowane w stacji pomp. Ustalono, że można by w prze ciągu tygodnia doprowadzić urządzenia wodociągowe do stanu używalności, pod warunkiem, że uda się choć w sposób prowizo ryczny uruchomić dopływ prądu. Ponieważ jednak było to pra ktycznie niemożliwe — pozostawała jeszcze jedyna szansa: u ru chomienie agregatu pomocniczego, poruszanego muzealną maszyną parową z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Postanowiono ją wykorzystać. Te i inne raporty napływały do naszego sztabu. Szczególnie po myślnym faktem było zmniejszanie się liczby pożarów w mieście. Toteż swój raport dzienny zakończyłem tego dnia stwierdzeniem: „Pożarów dziś w mieście już o wiele mniej — wynik akcji władz rosyjskich oraz większego zaludnienia miasta Polakami”. Jakże optymistyczne były to słowa, jeśli się zważy, że nie było nas tego dnia więcej niż 300 osób! Obserwowało się tu jednak ciekawe zja wisko: ludzie ci, dążący po latach upokorzeń do kraju, znaleźli po drodze ku swemu zdziwieniu polskie miasto tam, gdzie spodzie wali się znaleźć tylko jeszcze jeden wrogi etap w powrotnej dro dze. To właściwie chwyciło ich i zatrzymało w Szczecinie, zachę cając do energicznego i operatywnego działania, którego tyle lat byli pozbawieni. Stąd ten optymizm i te wyniki. Kilkunastu Polaków, zamieszkałych od dawna w Szczecinie, wylegitymowało się legitymacjami Związku Polaków w Niemczech z lat 1938 i 1939. Te szacowne, a jeszcze do niedawna jakże śmier-
teinie niebezpieczne dokumenty wyciągane z głębokich schowków posłużyły do wystawienia im tymczasowych zaświadczeń obywa telstwa polskiego, datowanych właśnie w Szczecinie dnia trzeciego maja 1945 roku. W południe mogłem już przyjąć w oczyszczonym z gruzów ga binecie z rozległym widokiem na Odrę i zniszczony port radziec kiego komendanta wojennego i jego oficerów — ileż starań i tru du kosztowało nas, wszystkiego jeszcze pozbawionych, aby przyję cie to wypadło poprawnie i godnie. Nie brakło też i akcentów komicznych. Trzeba nam było korzystać okresowo z naszego żelaznego kapitału — owych słyn nych 40 litrów spirytusu, aby okupić informacje o miejscach ukry cia przez Niemców zapasów żywności. Czuwaliśmy nad nim wspól nie z Franciszkiem Jamrożym, którego już wówczas upatrzyłem sobie na wiceprezydenta. Jak wielkiego uczucia strachu doznaliśmy, gdy wchodząc kiedyś wieczorem w gmachu nad Odrą do naszego pokoju nie znaleźliśmy tego skarbu, spoczywającego zazwyczaj za parawanem! Pierwsze pytanie: Kto się w tej chwili tym spirytu sem upija i co zrobimy bez tej monety obiegowej? I ta radość, gdy stwierdziłem, że dla lepszego zabezpieczenia skarb ten ukryto w ka binie telefonicznej, służącej nam obecnie za szafę do ubrań! Wówczas, obejmując Szczecin, nie mieliśmy kłopotów ani z bud żetem, ani z kasą, ani z księgowością i przepisami — natomiast mieliśmy ze sobą alkoholomierz (czy ktoś nie dolał wody?) i miarę krawiecką (czy poziom, cennego płynu się nie obniżył?). Rozmowy z delegacją obu naszych milicji o przydział trzech litrów były równie skomplikowane, jak późniejsze, w 1946 roku, rozmowy ze Związkami Zawodowymi o taryfy płac. A milicje mieliśmy już wówczas dwie — jedna ta oficjalna, co z nami z Piły przyjechała, i ta nasza, improwizowana, którą Jamroży dla ochrony gmachów zorganizował na miejscu.
Ten czwarty dzień naszego pobytu był wciąż jeszcze bez łącznoś ci z resztą kraju i bez informacji o dacie przybycia do nas zorga nizowanych posiłków. Poznaliśmy przez ten czas już lepiej miasto — wciąż jeszcze przytłumieni jego pustką mimo wiosennej krasy zieleni i ogrodów1', wśród których sterczały ruiny i leżało w po
płochu opuszczone mienie. Długie ulice, z których przez puste otwory okienne wiatr wywiewał na zewnątrz firanki, place pokryte bezużytecznymi okopami, nabrzeża portowe o powalonych dźwi gach — wszystkie te objawy spustoszenia nie były dla nas powo dem do przygnębienia. Informacje uzyskiwane z komendantury były bardzo pomyślne: Berlin zajęty, walki toczyły się o ostatnie skrawki Niemiec, do których miasto nasze już nie należało. Nie miałem żadnych instrukcji, które obszary wolno nam było objąć. Pojęcie Szczecina rozciągało się z natury rzeczy i na jego podmiejski, wiejski powiat, położony po lewej stronie Odry, włą czony częściowo w 1939 roku do miasta. Powiat ten (zwany przez Niemców powiatem Randow) sięgał po rzeczkę Rędowę. Nazwa ta nie była mi obca. Jeszcze w roku 1940 z resztek księgarni Wilaka przy ulicy Podgórnej w Poznaniu udało mi się wydobyć książkę Zygmunta Wojciechowskiego Polska nad Wisłą i Odrą w X wieku, wydaną nakładem Instytutu Śląskiego w 1939 roku. Rozczytywa łem się ukradkiem w tym dziele, którego aktualną przydatność oceniłem. Bowiem owa Rędowa była granicą państwa polskiego w X i XI wieku. Skok myślowy przez dziesięć wieków był w tych warunkach najzupełniej dopuszczalny i dlatego bez wahania pod pisałem dwie dalsze nominacje na sołtysów dla wsi Dołuje i Stolec, zbliżających nas tym samym do owej granicznej Rędowy. I tak minął nasz czwarty szczeciński dzień. Impresje tych pierwszych dni są już dziś trudne do odtworzenia — dlatego też sięgam do swych notatek, sporządzonych w sierpniu 1945, a więc w niespełna kilka miesięcy po tych wydarzeniach. Pisałem wówczas: W sam ym m ieście p u stk a — an i ludzi, an i zw ierząt. P u ste ulice, p uste m ieszkania; stosy zw alisk, rupieci, dym iących zgliszcz, pokręconych szyn tram w ajo w ych, gdzieniegdzie jeszcze tru p y . Co chw ila w y b u ch ają pożary — niem iecka ak c ja dyw ersy jna. P ożary te ro zp rzestrzen iają się nagle, d y m em zasłan iają horyzont: O dra niebezpieczna, zam inow an a w ew n ątrz m ia sta, zam knięta w ra k am i zatopionych statków . W p ark a ch i alejach zieleń z żyw iołow ą w iosenną siłą otaczała ślady w ojskow ych koczow isk — sterczące w niebo, pow ykręcane m ak abryczn ie lu fy arm at. T rzeb a om ijać stosy granatów , łusek, nabojów . W szędzie p ie rze w y p ru te z niem ieckich piernatów , porzuconych w panicznej ucieczce, w alizki i toboły, szm aty i papiery. W iatr w raz ze sw ędem spalenizny przy nosi ze sobą zw ęglone szczątki papierów , aktów , dyplomów.
Na p lacu G run w ald zkim stosy skrzynek pełnych orderów . N a placu Żołnierza n ie tk n ię ty po m n ik W ilhelm a n a koniu, z z a tk n ię tą szm atą na spiżowym pióropuszu. P orzucone wozy tram w a jo w e o niepraw dopodobnie pokręconych k aro se riach ; w ra k i sam ochodow e; ulice w ylotow e do O dry zam knięte w ysokim i m u ram i i barykadam i. Z apada zm rok, dziw nie w czesny ja k n a tę po rę — zm rok w ilgotny, mgłą przesiąk n ięty i sw ędem , zm rok z czającą się niepew nością, zm rok dław iący piersi i sta w iający n am pytanie: — czy podołam y? Z w ysokości W ałów C hrobrego w idać płonący p o rt i słychać odgłosy w ystrzałów , nocą do czynu pobudzonych. Choć całe opustoszałe m iasto stoi dla nas otw orem —■n ie m a gdzie głowy spokojnie złożyć. Nie w szyscy N iem cy uszli z m ia sta — słychać w ciem nych asfaltow y ch zaułkach tu p a n ie po d k u ty ch bu tów i gardłow e zdław ione odgłosy — to oto czone grupy bojow e u siłu ją w nocy przedostać się z Ł asztow ni do L asku A rkoóskiego w poprzek śródm ieścia. I znów bezsenna noc, gdyż um ysł kołacze się i dopom ina rozsądnej od powiedzi: co będzie ju tro i p o jutrze, jeżeli nie p rz y jd ą posiłki zza O dry, z w n ętrza k ra ju , jeżeli n ie pomoże nam W ojew ództw o, jeszcze rozlokow ane daleko w bezpiecznej ju ż P ile. A le aw a n tu rn icz a część um ysłu po dpow ia da, że i w ów czas dam sobie rad ę i że trzeb a tylko chcieć i ani chw ili n ie myśleć o trudnościach, ale rzucać się n a nie fro n ta ln y m atakiem . N az aju trz w sta ł ra n e k cichy, m ajow y, już niem al letn i. Spokój. L ekki w iatr od Jezio ra D ębskiego przynosi świeży, now y, ożywczy powiew. Ł o poce z w ieży b iało-czerw o na flaga. W iemy, że u d a się n am to w sp aniałe przedsięw zięcie, że m inął już koszm ar dnia ubiegłego i że życie now e stoi przed nam i, tu n ad O drą. Życie now e i piękne tru d n o ściam i do pokonania. Przed n am i okres, dla którego w arto jest żyć p ełn ią życia w Szczecinie jeszcze n am nie znanym , jeszcze niby groźnym , a już naszym .
Nie była to egzaltacja — było to prawdziwe odczucie tych pierwszych szczecińskich dni.
7, Poznańscy osadnicy D z i e ń 4 m a j a — piątek — przyniósł mnóstwo wydarzeń, na które czekaliśmy tak długo. Wcześnie rano, już o godzinie 8.00, przybyli do nas pierwsi polscy dziennikarze z Poznania: Henryk Sikorski z „Polpressu”, Jan Gajewski z „Czytelnika” oraz
Edward Sulatycki i Ignacy Podlaszewski. Przywieźli oni wiado mość, że za nimi wielkim transportem samochodowym jedzie kilkuset osadników z Poznania oraz że drugi transport wyruszył wczoraj koleją do Szczecina. Pierwszym transportem kieruje re daktor Czesław Brzóska z „Głosu Wielkopolskiego”. W dwie godziny później uzyskałem jeszcze jedno potwierdzenie tego, że „odsiecz” się zbliża. Zameldował się u mnie porucznik Wacław Kotański ze sztabu samodzielnego pułku samochodowego rządu. Jechał on służbowo z Warszawy do Ebernswalde, gdy na szosie za Świebodzinem napotkał grupę samochodową w drodze z Poznania do Szczecina, w trakcie reperowania kolejnej awarii wysłużonych aut. Kotański postanowił zboczyć z drogi, aby mnie powiadomić, że poznańskie ekipy już do nas jadą. Historia tych kilku dni, w czasie których udało się zorganizować w Poznaniu silną grupę osadników, jest równie ciekawa jak to, co się w tym czasie działo w Szczecinie. Kapitan Wiktor Jaśkiewicz, który w niedzielę 29 kwietnia roz stał się ze mną w Pile i wyjechał do Poznania, skontaktował się jeszcze tego dnia wieczorem z wojewodą poznańskim Gwiazdowiczem, wicewojewodą doktorem Widy-Wirskim i działaczami Polskiego Związku Zachodniego. Postanowiono zwołać nazajutrz rano naradę roboczą w Urzędzie Wojewódzkim. Do starostów wo jewództwa poznańskiego wysłano telefonogramy z poleceniem do starczenia do Poznania co najmniej jednego samochodu ciężarowe go z każdego powiatu; ustalono, że propagandową stronę bierze na siebie Polski Związek Zachodni, działając pod egidą Komitetu Wo jewódzkiego PPR. W poniedziałek 30 kwietnia rano w sali konferencyjnej poznań skiego Urzędu Wojewódzkiego wojewoda Michał Gwiazdowicz rzucił hasło zaludnienia Szczecina osadnikami z Poznania. M usim y w ciągu tygodnia przerzucić dziesięć tysięcy osadników z P o znania do w yludnionego m iasta. W ojna jeszcze trw a, ale je j zw ycięski koniec je st bliski — n ie m ożna zw lekać, ale trze b a już te ra z osadzić w Szcze cinie jego pierw szych polskich m ieszkańców . J e st to działanie polityczne najw yższej, u n ik aln ej ra n g i — jako k o n ty n u a cja ofensyw y w ojennej p o kojow ym i środkam i.
Tak mówił w moim imieniu kapitan Jaśkiewicz, opierając się na notatce, którą mu wręczyłem. Szczegółowo zaznajomił on zebra
nych z sytuacją, jaką zastał w Szczecinie, nie ukrywając trudności dojazdu i pobytu. Stwierdził, że dawne granice z 1939 roku prze stały już istnieć i że naturalnym kierunkiem rozwojowym Polski jest Szczecin i ujście Odry. W wyniku narady od razu powołano Nadzwyczajny Komisariat Migracyjny, w którego skład weszli działacze społeczni i partyjni: Czesław Brzóska, Kopański, Ratajczak, Edmund Czyż i Wierz bicki. Komitet zajął się zorganizowaniem w ciągu trzech dni pierw szego transportu osadników. Przewidywano, że pierwsza ekipa wyjedzie samochodami już w dniu 3 maja przed południem, druga zaś — specjalnym pociągiem tegoż dnia po południu. W skład pierwszej ekipy wchodzić miał dobrze zmotoryzowany oddział poznańskiej straży pożarnej oraz kompania milicji. Ponadto przewidywano wy jazd grupy pocztowo-telegraficznej, zespołu poznańskich tramwa jarzy i kolejarzy, ekipy remontowo-budowlanej oraz grupy służby zdrowia. Dzięki energicznie przeprowadzonej kampanii informacyjnej listy kandydatów na wyjazd wypełnione zostały w szybkim tempie. Byli wśród nich rzemieślnicy, robotnicy, kupcy, urzędnicy; nie brakło rolników, ogrodników, techników i inżynierów. Niemal wszyscy pochodzili z Poznania lub z Poznańskiego, tylko kilkana ście osób podało jako miejsce pochodzenia wschodnie połacie kra ju. Zachowała się lista obejmująca nazwiska pierwszych 657 osób, która zawiera wiele informacji o ich wieku i zawodzie. Przeważali ludzie młodzi, choć nie brakło i starszych — wiek ich wahał się od 18 do 68 lat. Na liście tej znalazła się grupa 24 tramwajarzy poznańskich. Nie był to spis kompletny, gdyż w dniach 4 i 5 maja przybyło do Szczecina z Poznania ponad tysiąc osób. Prasa poznańska podawała w ciągu tych kilku dni wiele infor macji o akcji przesiedleńczej. Profesor Zygmunt Wojciechowski, ówczesny dyrektor Instytutu Zachodniego, ogłosił, że Polski Zwią zek Zachodni objął patronat nad akcją osiedleńczą (jak się to wów czas szumnie mówiło — „patronat Poznania nad Szczecinem”) i zapowiedział bliski wyjazd tysiąca osadników do Szczecina. Każ dy z wyjeżdżających otrzymywał specjalny dokument przesiedleń czy wystawiony przez Polski Związek Zachodni oraz prowiant na dziesięć dni. Trzeciego maja odbyło się na placu Wolności uroczyste pożegna
nie odjeżdżających przez nowo mianowanego wojewodę poznań skiego, doktora Feliksa Widy-Wirskiego, który właśnie w przed dzień objął urzędowanie. Pierwszą ekipę w składzie 150 osób po prowadził sekretarz Polskiego Związku Zachodniego, redaktor Brzóska, oraz kapitan Jaśkiewicz. W skład tej grupy wchodziły między innymi plutony milicji i straży pożarnej oraz trzy samo chody ciężarowe wypełnione żywnością. W krótkich odstępach cza su odjeżdżały dalsze samochody, które łącznie zabrały z Poznania około 250 osób. Karawana ta rozciągnęła się po drodze, nocując gdzie i jak popadło, tak że do Szczecina pierwsze samochody do tarły dopiero nazajutrz, w dniu 4 maja, w godzinach popołudnio wych. W parę godzin po grupie samochodowej, o godzinie 15.00, wy jechał z Dworca Głównego w Poznaniu specjalny pociąg, wiozący do Szczecina dalszą grupę, składającą się z 700 osób. Pociąg ten (dostarczony na rozkaz generała Waltera-Świerczewskiego) bez przeszkód dotarł do Krzyża; wstrzymany tam przez transporty wojskowe zboczył do Piły, dokąd przybył późnym wieczorem. Po porozumieniu się z władzami wojewódzkimi kierownictwo pociągu zdecydowało się na dalszą jazdę do Szczecina przez Wałcz, zabie rając ze sobą niektórych pracowników Urzędu Wojewódzkiego z Pi ły. Po wielu postojach wzdłuż jednotorowej linii kolejowej pociąg dotarł 4 maja wieczorem do Stargardu, skąd na własne ryzyko kie rownik grupy, Michał Kmiecik (zasłużony działacz Polonii berliń skiej przed wojną), zdecydował się kontynuować jazdę na zachód. Wczesnym rankiem 5 maja, po czterdziestu godzinach jazdy, pociąg dotarł do prawobrzeżnych przedmieść Szczecina. Dalsza jazda ko leją była już niemożliwa, toteż uczestnicy grupy powolnym mar szem przeszli przez odrzańskie zalewiska i pontonowe mosty, do cierając do Gumieniec w okolice cukrowni. Tam rozłożyli się obo zem, wysyłając kilku rutynowanych piechurów na rekonesans do miasta. Dotarli oni do nas w południe 5 maja i od nich dopiero do wiedzieliśmy się o przybyciu następnej grupy osadników. Warto sobie uprzytomnić tę jedyną w swoim rodzaju sytuację: wojna jeszcze trwa, toczą się ciężkie walki o pobliski Berlin. Szcze cin został zdobyty w czwartek 26 kwietnia, a już w tydzień później, w czwartek 3 maja, wyrusza do Szczecina tysiąc osób, które zdecy dowały się tam osiąść. Nie było wówczas wśród nas najmniejszej
wątpliwości co do losów tego miasta — będzie ono polskie. A dzia ło się to dokładnie na trzy miesiące przed ogłoszeniem decyzji kon ferencji poczdamskiej, w czasie której — właśnie na skutek szyb kiego, operatywnego zasiedlania przez nas Szczecina i strate gicznych powiatów Pomorza Zachodniego — mógł Stalin podczas piątego posiedzenia tej konferencji w dniu 21 lipca 1945 roku po wiedzieć: Tylko na p ap ierze są to te ry to ria niem ieckie; obecnie, de fa c to je st to tery to riu m polskie
— a Byrnes, w czasie dziesiątego posiedzenia tej konferencji w dniu 28 lipca, stwierdził: ... znaleźliśm y się w ta k iej sytu acji, w k tó rej P o lska za zgodą Zw iązku Radzieckiego obecnie już zarządza ty m te ry to riu m . Zw ażyw szy to, trzy m o carstw a zgodziły się pozostaw ić je w polskich ręk ach, aby zapobiec w szel kim dalszym dyskusjom dotyczącym sta tu su tego tery to riu m .
I choć wiele się jeszcze w Szczecinie działo w ciągu maja, czerw ca i lipca 1945 roku, choć sam dramatyczny przebieg konferencji poczdamskiej wykazał, jak wąskim był wówczas margines, na któ rym się znajdowaliśmy — to właśnie natychmiastowe objęcie przez nas Szczecina oraz jego szybkie, spontaniczne zasiedlanie zadecydo wało o jego przynależności w sposób trwały i nieprzemijający. W tym też należy upatrywać istotnie epokowe znaczenie pomocy, jakiej wówczas Poznań udzielił Szczecinowi. Nie deklaracje o „pro tektoracie Poznania nad Szczecinem”, które w niedługim czasie stały się bezprzedmiotowe; nie obietnice specjalnych przywilejów — ale uczciwa, istotnie patriotyczna postawa społeczeństwa, soli darność organizacyjna i szczery zapał poznańskiego środowiska stworzyły bazę wyjściową pod trwałe zagospodarowanie przez Pol skę ujścia Odry. W tych pierwszych tygodniach życia polskiego Szczecina Poznań, wykazując pełne polityczne zrozumienie wagi natychmiastowego działania — pomógł nam stworzyć ów stan „de facto”, który zawa żył na decyzjach konferencji poczdamskiej. Dobrze rozumieliśmy wówczas w Szczecinie znaczenie naszego tu pobytu — ale nie było czasu na wzniosłe słowa. Nie wiedząc niczego o przebiegu poznańskiej akcji — z ulgą i radością dowie
dzieliśmy się o zbliżającej się do nas ekipie samochodowej. Wiado mość ta zmuszała do szybkiego działania, toteż poinformowawszy przybyłych dziennikarzy o sytuacji w Szczecinie i pozostawiwszy ich nieco oszołomionych tym, co tu ujrzeli, trzeba było zająć się zorganizowaniem przyjęcia spodziewanych osadników. Przygoto wano w stołówce obiad dla 250 z pewnością zgłodniałych i zmę czonych ludzi oraz zapewniono im mieszkania w mniej zniszczo nych sąsiednich domach. W czasie tych przygotowań nadjechało jeszcze jedno auto. Przy jechała nim delegatka Państwowego Urzędu Repatriacyjnego z Ło dzi, pani Stefania Głowaczowa, która przeprowadzając inspekcję swych agend w Stargardzie zdecydowała się na własną rękę prze kroczyć Odrę, aby naocznie stwierdzić, co się dzieje w Szczecinie (o czym — jak się okazało -— nic nie wiedziano w pobliskim Star gardzie). Przyjechało z nią dwóch młodych oficerów, niedawno zwolnionych z niewoli; dla jednego z nich, porucznika Witolda Duniłłowicza, była to misja szczególnie miła. Ujęty w czasie ucieczki z obozu jeńców w Dobiegniewie, został skierowany do obozu pracy w Szczecinie. Przeżył naloty na Szczecin i okres jego ewakuacji kolejno jako robotnik, goniec i więzień obozów koncentracyjnych, a w marcu wywieziony do montowni torped nad jeziorem Miedwie przedarł się przez linię frontu koło Stargardu. W sześć tygodni później wrócił do Szczecina — już w innym charakterze. W rozmowie z delegatami Państwowego Urzędu Repatriacyj nego, Głowaczową, Mirosławem Grodzickim i Duniłłowiczem usta lono, że przy odrzańskich przeprawach obok posterunków wojsko wych umieści się polskie placówki połowę, które będą wydawać przepustki do miasta oraz udzielać informacji i porad. W Szczecinie nie trzeba było organizować nowego punktu etapo wego dla repatriantów, gdyż to, cośmy przez tych parę dni urzą dzili, w pełni zaspokajało obecne potrzeby. Stwierdzenie to wys tarczyło, aby ekipa Urzędu Repatriacyjnego szybko wycofała się ze Szczecina i przeniosła się na powrót do spokojniejszego Star gardu. Na moją interwencję pozostał z nami jedynie porucznik Duniłłowicz, mianowany od razu delegatem Urzędu Repatriacyjnego na Szczecin dzięki doskonałej znajomości miasta, w którym przeżył trzy lata. Przejął on też obowiązki oficera do specjalnych poruczeń. W ciągu kilku godzin zorganizowaliśmy z jego pomocą Wydział
Mieszkaniowy, aby rozlokować osadników w opuszczonych miesz kaniach. Łącznicy wysłani na trasę wiodącą do miasta mieli wska zywać drogę przybywającym osadnikom. W kilku rozmowach z ko mendantem wojennym, pułkownikiem Fiedotowem, uzgodniłem wiele ważnych spraw, dotyczących bezpieczeństwa, dostawy wody i światła. Powstała też potrzeba zlikwidowania paru dokuczliwych incydentów i zatargów. Wreszcie o godzinie 15.00 pierwsza kolumna, złożona z ośmiu ciężarówek, zajechała przed nasz gmach od strony ulicy Jarowita. Z zachowanej kartki, którą mam przed sobą, wynika, że w skład tej pierwszej zorganizowanej grupy osiedleńczej wchodziło dwu nastu delegatów Komitetu Wojewódzkiego PPR z Poznania (mię dzy innymi Bekas i Guziałek), przedstawiciele Izby Rolniczej (doktor Karłowska i inżynier Chełkowski), Instytutu Zachodniego, Zarządu Miejskiego, Izby Przemysłowo-Handlowej, „Polpressu” i Polskiego Związku Zachodniego oraz pluton poznańskiej milicji. Za godzinę nadjechała druga kolumna samochodowa, złożona z sze ściu aut. Przybyli nimi pracownicy gazowni, elektrowni i wodo ciągów poznańskich, grupa tramwajarzy, zorganizowana grupa rzemieślników, rzeźników i piekarzy. Plutony poznańskiej straży pożarnej nie zajechały do gmachu nad Odrą, gdyż w pełnym wypo sażeniu bojowym wprost z marszu weszły pod dowództwem pułko wnika Tadeusza Buszy w akcję gaszenia pożarów, wspomagając naszą skromną improwizowaną służbę pożarniczą. W skład tej gru py wchodził porucznik Stanisław Dobieżyński, który swej zasłu żonej emerytury doczekał się po latach właśnie w szczecińskiej straży pożarnej. Starannie opracowany plan działania okazał się bardzo przy datny. Członkowie naszego „sztabu operacyjnego” •— Jamroży, Duniłłowicz, Mosiężny, Sypniewski i inni — każdy w swym zakre sie przydzielali nowo przybywającym zadania robocze i miejsca zakwaterowania, po posiłku w dobrze już zaopatrzonej, odświętnie ozdobionej stołówce. Przede mną defilowali nie znani ludzie. Między sobą też się dobrze nie znali — przypadkowi towarzysze podróży, w wyniku śmiało powziętej decyzji. W moim gabinecie w Urzędzie Woje wódzkim (bezpośrednio na lewo od wejścia głównego) w skórza nych fotelach siadali ci, którym proponowałem niełatwe i odpo
wiedzialne funkcje. Bardzo niewielu mogło przedłożyć miarodajne rekomendacje lub skierowania. Podstawą decyzji było zaufanie od pierwszego wejrzenia. Opisując ten dzień Jarosław Sobieszczański — jeden z rozmówców, których miałem przed sobą na skó rzanych fotelach — stwierdził, że czuł się wówczas współucze stnikiem wydarzenia, które w namacalny sposób stwarzało pod stawę dla naszego tu działania: W ielkie p o rto w e m iasto stanow iło isto tn ą atra k cję . D aw ało ogrom ne m ożliw ości, w ielkie b y ły szanse jego przyszłości. Dziś tow arzyszyło w szy stkim poczynaniom w ielkie ryzyko. In ży n ie r Z arem b a trzeźw o u ją ł poło żenie. M iasto n ie funkcjonow ało. T rzeba je uruchom ić. L udzie byli nie znani. P o trzeb y ta k p rz e ra sta ły tę dziw ną g a rstk ę śm iałków . Ja k ieś dalekie u zg odnienia ja łta ń sk ie m iały być tego m iędzynarodow ą podstaw ą. Mogły one znaleźć sw e po tw ierdzenie w jak im ś przyszłym tra k ta c ie , m ogły też upaść. W te j chw ili stało otw orem to w ielkie, w ażne m iasto, porzucone przez N iem ców w ucieczce i klęsce — p o w staw ał w n im re a ln y polski fak t.
Tak to odczuwał uczestnik tej chwili, przybyły przed godziną do Szczecina. Z humorem opisuje Sobieszczański, jak tego dnia wychodzili ode mnie nowo mianowani „dyrektorzy elektrowni miejskiej, rzeźni iluzorycznego uboju czy też inspektorzy zbioro wego żywienia”. Ja jednak dzień ten przypominam sobie poprzez stos notatek, jakie sporządzałem wówczas ad hoc i które mam teraz przed sobą. Na dużych arkuszach kredowego papieru widnieje napis Der Regierungspräsident, przekreślony czerwonym ołówkiem. Pod nim fioletowy stempel odbity na dziecięcej drukarence „Prezydent m. Szczecina”. Na każdej karcie oznaczona jest jakaś grupa zawodo wa: Aprowizacja, Kwaterunek, Milicja, Poczta, Uniwersytet, Służba Zdrowia itp. Było tych kart chyba ze dwadzieścia — wię kszość z nich się zachowała. Leżały one na stoliku przede mną •—ja zaś wpisywałem do każdej z nich tych, którzy mogliby nam w danym zakresie pomóc. Jednego z kandydatów mianowałem kie rownikiem danego działu — nie będąc pewnym, czy wybór był trafny, czy nie; działałem jednak w przedświadczeniu, że trzeba decydować natychmiast. Właśnie w ten sposób Leopold Gluck, późniejszy wiceminister Ziem Odzyskanych i wiceprezes Narodo wego Banku Polskiego, obarczony został odpowiedzialnością za nasze wyżywienie, mianowany pierwszym naczelnikiem Wydziału
Aprowizacji miasta Szczecina. Czynności swoje rozpoczął on od zabezpieczenia samochodów, które przywiozły z Poznania chleb, mięso i tłuszcz. W podziemiach „czerwonego ratusza” urządzono główny magazyn żywnościowy. Ekipa rzeźników pod kierownic twem Franciszka Bożka i Kutelskiego obchodziła kolejno wszyst kie dawne masarnie, orientując się według książki adresowej. Udało im się zdobyć w ten sposób kilkanaście ton solonego mięsa, po uprzednim wypompowaniu wody z zalanych piwnic. W ciągu tego wieczora powstały dalsze grupy zawodowe. Przy były ze Śląska doktor Zygmunt Jakubowski jako pierwszy polski lekarz w Szczecinie przy pomocy kilku ochotników rozpoczął czyn ności naczelnika Wydziału Zdrowia. Kierownik grupy pracowników Uniwersytetu Poznańskiego ma gister Kazimierz Flatau, wraz ze swymi sześcioma współpracowni kami, zajął się zabezpieczeniem zachowanych jeszcze w mieście bibliotek i wyposażenia naukowego, mając za zadanie przygotowa nie pomieszczeń dla przyszłego Uniwersytetu Szczecińskiego. Zo stał on delegowany do Szczecina przez profesora Marka Kwieka; zachowała się wywieszka, wykaligrafowana przez syna profesora, Macieja Kwieka, głosząca, że posesja należy do Uniwersytetu Po znańskiego, Oddział w Szczecinie. Jest na niej mój podpis z datą 8.5.45, wzmocniony powagą samozwańczej pieczęci użyczonej przez poznańskiego wojewodę. Zgłosił się do mnie ksiądz Florian Berlik z pismem od biskupa poznańskiego Walentego Dymka; przy pomocy organisty Podaszewskiego i kilku Polaków szczecińskich przystąpił on do oczy szczania kościoła przy ulicy Bogurodzicy. Dyrektor poznańskiego Okręgu Poczt i Telegrafów, Bogdan Szy mański, zameldował przyjazd czternastoosobowej grupy pocztow ców; mianowany kierownikiem Urzędu Pocztowego Szczecin 1 Franciszek Mika obsadził lokale pocztowe przy ulicy Pocztowej 5, oczyszczając je wraz z poznańskimi pocztowcami przez całą noc, aby móc nazajutrz rano otworzyć pierwsze polskie okienko poczto we. Nowo mianowany naczelnik Wydziału Szkolnego, Bruno Taydelt, ulokował się na parterze wielkiego budynku przy Jasnych Bło niach, po czym z niestrudzonym Marcinem Kukułą oraz z kilko ma woźnymi szkół poznańskich przystąpił również do oczyszcza-
nia części gmachu. Porządkowanie i czyszczenie było zasadniczym zajęciem w tych dniach; gmachy publiczne były bowiem potwornie zanieczyszczone i zdemolowane przez żołnierzy niemieckich, kwa terujących w nich w ciągu dwóch ostatnich miesięcy. Każda grupa zawodowa zaczynała swą działalność właśnie od takiej akcji po rządkowej prowadzonej zarówno w dzień, jak i w nocy. Najwięcej jednak roboty miał wówczas chyba Apolinary Ko chański, mianowany w czasie ujawniania ukrytych talentów na czelnikiem Wydziału Mieszkaniowego. Ów wytworny starszy pan, zawsze elegancko ubrany, w białych getrach i rękawiczkach, tak kontrastujących z naszą ówczesną sytuacją — przejawiał niezwy kłą wprost energię. Już pierwszego dnia wraz z naprędce dobrany mi pomocnikami zakwaterował nowo przybyłych w pięćdziesięciu budynkach, położonych w promieniu kilometra od naszej ówczesnej siedziby. Siedziba ta przeznaczona była dla mającego się sprowa dzić z Piły Urzędu Wojewódzkiego — dlatego też poleciłem zająć jeszcze jeden gmach w mieście na przyszłą siedzibę Zarządu Miej skiego. Wybrałem wielki, prawie nie uszkodzony gmach przy Ja snych Błoniach, na końcu alei Jedności Narodowej. Była to dawna siedziba gauleitera niemieckiego, Schwede-Coburga, który dwa dni przed naszym przybyciem do Szczecina uciekł z miasta przez Po lice i Tanowo. Dlatego też nie umieszczaliśmy nowych agend miej skich w gmachu nad Odrą, kierując je od razu do nowo obranego gmachu. Znajdował się już tam Wydział Szkolny z Taydeltem na czele; skierowałem tam również trzydziestoosobowy pluton milicji poznańskiej, który miał zabezpieczyć zarówno sam gmach, jak i jego otoczenie. Zapobiegłem w ten sposób możliwym sporom kom petencyjnym; przybyły pluton podlegał formalnie jeszcze Pozna niowi i nie chciał uznawać nad sobą zwierzchności naszej miejsco wej — niewątpliwie zbyt jeszcze partyzanckiej i niedoświadczo nej — milicji. Rozdzielając w ten sposób od siebie terytorialnie oba organy zbrojne władzy ludowej, mogłem je lepiej wykorzy stać, bez obawy chwilowych zadrażnień. Ponadto obsadzenie przez nowo przybyłych odległego gmachu, położonego w stosunkowo mało zniszczonej dzielnicy, umożliwiało nam dalszą ekspansję kwa terunkową tam, gdzie dotarcie na skutek zbyt dużej odległości od Odry ze względów bezpieczeństwa było dość ryzykowne. Pożary
bowiem w mieście nie ustawały i podpalacze działali nadal, omi jając fragmenty dzielnic już przez nas zaludnionych. O tym, że niemieckie grupy wojskowe wciąż jeszcze działały z ukrycia, świadczył incydent, jaki wydarzył się 4 maja o godzinie 18.00. Gdy Jan Lesikowski wciągał biało-czerwoną flagę na maszt gmachu Zarządu Miejskiego przy Jasnych Błoniach — strzelano do niego i jego kolegów z ruin narożnego domu przy ulicy Felczaka. Natychmiastowa obława przeprowadzona przez znajdujący się już w gmachu pluton poznańskiej milicji pod dowództwem sier żanta Stefana Koniecznego doprowadziła do ujęcia dwóch uzbrojo nych hitlerowców, w cywilnych ubraniach. Reszta Niemców wy cofała się do pobliskiego Lasu Arkońskiego, gdyż (jak się to za pięć dni okazało) — tam właśnie znajdowała się zawczasu przy gotowana baza do długotrwałej działalności dywersyjnej. Późnym wieczorem komendanci obydwóch ekip strażackich, pułkownik Pągowski (grupa szczecińska) i pułkownik Busza (grupa poznańska) przybyli do mnie z raportem. Straż poznańska mogła odpocząć dopiero wieczorem, po ugaszeniu sześciu pożarów, do których udała się wprost z drogi. Przydała się teraz nasza praca przygotowawcza; uporządkowane strażnice stanowiły bazę wyjścio wą dla normalnej akcji. Wzmożonym patrolom radzieckiej ko mendantury udało się znów schwytać kilku niemieckich dywersantów, toteż noc z 4 na 5 maja przeszła dość spokojnie. Pułkownik Busza objął dowództwo nad całością akcji przeciwpożarowej w mieście, podczas gdy pułkownik Pągowski jako inspektor woje wódzki powrócił do Piły. Było już po północy, gdy i ja mogłem pomyśleć o wypoczynku. Wraz z Jamrożym i Sypniewskim mieszkałem w pokoju 334 na trzecim piętrze gmachu Urzędu Wojewódzkiego. Dodatkowa ka napa znajdująca się w ogromnym pokoju służyć miała za schro nienie czwartemu członkowi naszego sztabu. Był nim kapitan Ja rosław Sobieszczański, który w przedwojennym mundurze ofi cerskim przybył do Szczecina z pierwszą poznańską grupą samo chodową. Prawnik, literat, oficer z obozu jenieckiego w Dobiegnie wie, pamiętna sylwetka przedwojennych niedzielnych promenad na poznańskim placu Wolności, kopalnia anegdot i dowcipów — został naczelnikiem Wydziału Ogólnego Zarządu Miejskiego, z po leceniem utrzymywania kontaktu między nami i Komendanturą
Wojenną, do czego predestynowała go rzadko w poznańskim śro dowisku spotykana biegłość w języku rosyjskim. Leżąc na kanapach, przykryci żołnierskimi kocami, długo nie mogliśmy zasnąć. Zbyt dużo wrażeń jak na jeden dzień — i zbyt dużo zadań na dzień następny. W narożnej niszy mieścił się nasz skarbiec: niewiele dotąd uszczuplone czterdzieści litrów spirytusu w koszu wymoszczonym słomą. W innym koszu znajdowały się zdobyczne buty, kubraki i kożuszki. Na stole leżały segregatory z odpisami wydanych po leceń i zaświadczeń. W innych pokojach mieściła się nasza admini stracja, kierowana przez magistra Błaszczaka i prowadzącego spra wy personalne magistra Feliksa Kaźmierczaka, zajmującego się także sprawami organizacyjnymi. Kancelarię prowadził Alfons Moczyński, który już parę dni temu redagował nasze pierwsze pisma urzędowe. Wpisywał on przy świeczce do rejestru nazwiska nowo przybyłych mieszkańców Szczecina. Tak się zakończył dzień 4 maja. Nie wiedzieliśmy wówczas, że tego dnia późnym wieczorem opuściły Świnoujście niedobitki wo jennej marynarki niemieckiej, a obie wyspy — Wolin i Uznam — zostały właśnie tego dnia zdobyte koncentrycznym atakiem ra dzieckim, przez co została otwarta droga ze Szczecina ku morzu.
D z i e ń 5 m a j a . Nazajutrz, w sobotę 5 maja, mijał tydzień od mego pierwszego przybycia do miasta. Od rana już niepokoił nas los 700 osadników, którzy wyjechali pociągiem z Poznania. Nie było o nich żadnej wieści — przybywające dalsze auta z licznymi grupami osadników potwierdzały jedynie fakt, że pociąg odjechał dwa dni temu z Poznania. Po naradzie z kapitanem Jaśkiewiczem postanowiliśmy zarekwi rować wszystkie auta ciężarowe przybyłe z Poznania i posłać je zwartą karawaną do Piły, aby w ten sposób ułatwić przeprowadzkę Urzędu Wojewódzkiego. Jaśkiewicz postanowił sam tę karawanę poprowadzić, aby transport przyspieszyć i usprawnić. Zależało nam bowiem na umocnieniu naszej pozycji w mieście przez ulo kowanie w nim Urzędu Wojewódzkiego, co podkreśliłoby rolę Szczecina jako stolicy Zachodniego Pomorza. Wiadomo nam było, że wojewoda Borkowicz wróciwszy 30 kwietnia z Warszawy do
Piły, zapowiedział od razu, że przenosiny Urzędu Wojewódzkiego do Szczecina, zgodnie z decyzją rządu, mają się odbyć w ciągu pierwszego tygodnia maja. Brakło jednak istotnie samochodów ciężarowych — i dlatego mimo wielu protestów kazałem auta przybyłe z Poznania odesłać w zwartym szyku do Piły. O godzinie 9.00 zwołałem wszystkich nowo przybyłych w dniu wczorajszym na odprawę — zebrało się około 200 osób. W czasie tej odprawy wręczyłem napisane w ciągu nocy nominacje na róż ne funkcje tym osobom, które już ustnie zostały do ich pełnienia powołane. Wyznaczywszy przy pomocy Jamrożego, Duniłłowicza i Sobieszczańskiego każdej grupie zadania robocze na dzisiejszy dzień dokonałem z nimi objazdu miasta. Przy ulicy Pocztowej był już czynny pierwszy urząd pocztowy. Panował w nim niespo dziewanie duży ruch, gdyż wielu z nowo przybyłych chciało po wiadomić rodzinę o swym losie. W małej salce położonej na pierw szym piętrze podwórzowej oficyny odbyła się oficjalna inaugu racja, połączona ze skromnym śniadaniem. Honory domu pełnił dyrektor Poznańskiego Okręgu Poczt Bogdan Szymański oraz kie rownik urzędu pocztowego Franciszek Mika ze swymi pocztowca mi. Wieczorem miał odjechać do Poznania pod eskortą milicyjną pierwszy samochodowy ambulans. Listów było już tyle, że jedyny sporządzony w Poznaniu i wczoraj przywieziony kasownik poczto wy „Szczecin 1” już nie wystarczał. Trzeba było wyszukać stary niemiecki datownik „Stettin 11” i zdrapawszy obcojęzyczny napis — stemplować znaczki tylko datą, wypisując ręcznie atramentem nazwę „Szczecin”. Do rzadkości należą już te nieliczne pierwsze szczecińskie listy, zaopatrzone jeszcze ponadto w stempelek „Sprawdzono przez cenzurę wojskową 842”. Są to szacowne ra rytasy filatelistyczne, nie pozbawione dzisiaj również wartości historycznej. Dyrektor poznańskiego okręgu pocztowego zlecił organizowanie dyrekcji szczecińskiej Augustynowi Piechowiakowi. Pocztowcy poznańscy — Jan Walas, Kazimierz Wielgosz, Zygmunt Gajdowski, Eugeniusz Kokoszka i inni dzielnie się zakrzątnęli i już po tygodniu, dobrze się orientując w stanie łączności w mieście, za częli uruchamiać sieć telefoniczną i telegraficzną. Pomieszało im szyki „papierowe” zarządzenie ministra poczt i telegrafów z dnia 9 maja o podporządkowaniu poczty szczecińskiej dyrekcji byd
goskiej. Zarządzenie to wydane bez porozumienia się z nami nie zostało ani przeze mnie, ani przez wojewodę uznane, gdyż opóźnia ło nasze zagospodarowywanie się w Szczecinie. Spowodowało to niedługo potem nikomu nie potrzebne konflikty, o których będzie jeszcze później mowa. W połowie tego dnia odbyłem rozmowę z komendantem wojen nym, w czasie której poinformował mnie on o postępie prac orga nizacyjnych nad utworzeniem w dzielnicy Niebuszewo niemieckie go samorządu. Komenda dokonała już wstępnej oceny liczby po zostałych w Szczecinie Niemców. Było ich — jak wykazała później rejestracja zakończona 15 maja — 5955, przy czym przeważali starcy, kobiety, ułomni i chorzy, a bardzo mało było dzieci i do rosłych. Byli to ci, którzy celowo ukryli się przed ewakuacją. Funkcjonowało zaopatrzenie ludności niemieckiej w chleb i tłuszcze. Z pozostałych w mieście 6 tysięcy Niemców zgłosiło się dotąd dobrowolnie do pracy ponad 400. Nie byliśmy jeszcze w stanie zorganizować im pełnego programu działania — toteż ustaliliśmy z komendantem wojennym, że zarówno zaopatrzenie Niemców, jak i troska o ich zatrudnienie, będzie na razie spoczy wać na rejonowym komendancie dzielnicy Niebuszewo, lejtenancie Plewe, który miał również pomóc w utworzeniu samorządu nie mieckiego dla tej dzielnicy. Było tu stosunkowo dużo opuszczonych mieszkań w nie zburzonych domach, co dawało możność przekwa terowania Niemców z ruin i piwnic, w których się ukryli przed swymi władzami. Ustaliłem z komendantem, że urzędowa nazwa samorządu niemieckiego będzie brzmiała: Der Bürgermeister des Deutschen Bezirks, a jego kompetencje rozciągać się będą na część Niebuszewa położoną między dworcem Szczecin-Niebuszewo i ulicą Krasińskiego. Dla uniknięcia sporów i kolizji między tą garstką Niemców i coraz liczniej napływającymi do Szczecina osadnikami polskimi ustaliliśmy, że ów „burmistrz dzielnicy niemieckiej” w Szczecinie jako organ tymczasowy podlegać będzie bezpośrednio komendan towi wojennemu, z tym że całość gospodarki komunalnej na tym wyłączonym terenie (z wyjątkiem aprowizacji i kwaterunku) obej mą nasze władze komunalne. Tego rodzaju porozumienie było niezbędne, gdyż absolutnie nie byliśmy wówczas w stanie wyży
wić tych 6 tysięcy osób, do czego bylibyśmy zobowiązani, gdyby ów burmistrz dzielnicowy podlegał nam bezpośrednio. Problem ten, od razu wyraźnie postawiony, ułatwił nam dalszą pracę bez zakłóceń, albowiem translokacji Niemców do przydzie lonej im dzielnicy dokonywały organa komendantury. Nazajutrz Komendantura Wojenna poinformowała mnie, że „burmistrzem dzielnicy niemieckiej” został działacz Komunistycznej Partii Nie miec, Erich Wiesner, przez wiele lat więziony przez hitlerowców w Szczecinie. Zastąpił on samozwańczo działającego od paru dni wśród garstki Niemców szczecińskich niejakiego Ericha Spiegla, który jednak, jak się później dowiedziałem, potrafił się dorwać po kilku tygodniach do funkcji niemieckiego „landrata” powiatu szczecińskiego w jego granicach sprzed 1939 roku. Stało się to na skutek absolutnie niewyjaśnionej wówczas sytuacji politycznej terenów położonych na zachód i na północ od właściwego Szcze cina. Nie mogliśmy bowiem sami rozstrzygnąć sprawy zasięgu teryto rialnego naszego władania po lewej stronie Odry. Uważając nadal jeszcze rzeczkę Rędowę za potencjalną zachodnią granicę Polski — praktycznie ograniczyłem się do próby objęcia terenu tak zwa nego Wielkiego Szczecina, w wersji ustalonej przez władze nie mieckie w dniu 17 maja 1939 roku. Były to zresztą rozważania raczej teoretyczne, gdyż nie mogliśmy rozpraszać naszych skrom nych sił na obszar podmiejski. Za najpilniejszą sprawę uznałem zatem konieczność obsadzenia przede wszystkim właściwego śród mieścia, ograniczonego Odrą od zachodu i kolejową linią obwodo wą od wschodu (z wyłączeniem Niebuszewa), a następnie — w drugim rzucie — Pogodna, Gumieniec i Golęcina. Praktycznie jednak zachodnie okolice miasta stanowiły w tym okresie ziemię niczyją. Żadne posterunki graniczne nie oddzielały Szczecina od jego zachodniego zaplecza. Był to problem, którego jeszcze wówczas nie mogliśmy rozwiązać; wojna trwała nadal, a naszym zadaniem było szybkie i skuteczne zasiedlenie przez Polaków porzuconego i opuszczonego portowego miasta. Niełatwe to było zadanie. Mimo starań Komendantury Wojennej ustawicznie zmieniające się posterunki kontrolne na prowizorycz nych mostach odrzańskich nie zawsze na czas otrzymywały in strukcje o swobodnym przepuszczaniu do Szczecina grup osadni
ków polskich z głębi kraju. Zdarzyło się nawet, że 5 maja musia łem osobiście interweniować w sprawie niewpuszczenia na lewy brzeg Odry samochodów bydgoskiej straży pożarnej, spieszącej nam z pomocą. Był to zresztą jedyny aż tak drastyczny przypa dek. Jednocześnie jednak te same posterunki słusznie nie pozwa lały przekraczać Odry w kierunku odwrotnym tym Niemcom, którzy ewakuowani przymusowo przez swe władze na zachód — próbowali obecnie powrócić na nasze tereny położone na wschód od rzeki. W ciągu przedpołudnia przy pomocy przybyłych onegdaj osad ników z Poznania obsadziliśmy szereg dalszych gmachów. Stano wiły one dla nas bazy, ułatwiające zasiedlenie wokół nich dalszych połaci miasta. Organizująca się służba zdrowia objęła szpital po łożony przy ulicy Piotra Skargi oraz drugi przy końcu ulicy Ja giellońskiej, przy torach kolejowych. Grupa poznańskiej Izby Rol niczej zajęła gmach przy zbiegu alei Mickiewicza i Bohaterów Warszawy, zaś Wydział Szkolny zabezpieczył ocalały gmach przy alei Piastów 12, przeznaczając go na przyszłe gimnazjum. Rozpoczęto prace nad utworzeniem nowego punktu etapowego dla przybywających do Szczecina Polaków z zachodu. Przezna czono na to dawny teren wystawowy przy ulicy Akademickiej w zachodniej stronie Niemierzyna, gdyż zachowały się tam baraki, nadające się do adaptacji. Zwiększyła się również załoga wiel kiego gmachu przy Jasnych Błoniach, upatrzonego na siedzibę Zarządu Miejskiego, do którego kierowano wszystkie nowo przy bywające grupy. Tam też urządziliśmy drugi magazyn żywnościo wy oraz piątą już z kolei stołówkę miejską. W jednym ze skrzydeł tego gmachu odnaleziono doskonale wyposażoną drukarnię, której kierownictwo objął Wacław Mosiężny, drukarz z zawodu. Pozwoli ło to nam na drukowanie obwieszczeń i informacji, zamiast do tychczasowego żmudnego powielania ich na zwykłych maszynach do pisania. Brakowało oczywiście polskich czcionek — toteż jeszcze przez dłuższy czas nasze obwieszczenia cechowała swoista orto grafia. Przyjemną niespodziankę sprawiła nam dzielna Irena Wałiszewska-Pogonowska, która nie mogąc doczekać się w Pile regularnego transportu, wojennym autostopem dostała się sama do Szczecina, z miejsca obejmując tu swą funkcję sekretarki. Od tego też czasu
nie musiałem już notować przebiegu odpraw i treści wydanych po leceń i decyzji. Zachowane skrócone protokóły pierwszych sześciu posiedzeń Zarządu Miejskiego pisane są jej czytelnym i regularnym pismem. Należała ona do nielicznych kobiet, które zdecydowały się podjąć czynną pracę w tych — nawet na owe czasy — nieco dziennych warunkach szczecińskich. W czasie obiadu przyszła nieoczekiwana wiadomość: zjawili się pierwsi wysłannicy grupy jadącej koleją. Dowiedziałem się od nich, że około 700 ludzi obozuje w rejonie cukrowni w Gumieńcach, dokąd przybyli poprzedniego dnia piechotą ze stacji Dąbie. Udał się po nich autem porucznik Duniłłowicz, aby ich przyprowadzić pieszym marszem do gmachu Zarządu Miejskiego przy Jasnych Błoniach. W tym samym czasie lotne ekipy Urzędu Mieszkanio wego pod kierunkiem Kochańskiego przygotowały na ich przyjęcie około 300 mieszkań w okolicy alei Jedności Narodowej i placu Grunwaldzkiego. Duniłłowicz wraz ze swym zastępcą poruczni kiem Stanisławem Żadkiewiczem odszukał osadników i potrafił wyczerpanych dotychczasową wędrówką natchnąć taką energią, że weszli do miasta szykiem marszowym ze śpiewem, przy rozwinię tych biało-czerwonych sztandarach. Stanęli oni w zwartym ordynku na placu przed gmachem Za rządu Miejskiego. Krótko trwało powitanie — Józef Kijowski, uczestnik tych chwil, w notatkach swych zapisał, że prezydent miasta powitawszy osadników, wskazał na stojącego obok niego mężczyznę w ciemnozielonym mundurze mówiąc: N ie m yślcie, że jesteśm y tu pierw szym i P o lak a m i w Szczecinie — od la t m ieszkali tu P olacy — autochtoni, a oto je d en z nich, P olak J a n M a jętny, szczeciński tram w a jarz .
W stołówce po obfitym posiłku grupie przybyłych przyznano mieszkania w stosunkowo mało zniszczonej alei Jedności Narodo wej i przyległych ulicach. Kochański z kilkunastu pomocnikami przeprowadził ich do przydzielonych im mieszkań, gdzie brakło wprawdzie szyb i sprzętów, ale był przynajmniej dach nad głową. Tego wieczoru było nas w Szczecinie ponad 1200 Polaków, w tym około 50 kobiet. Przybycie nowych osadników połączone było z nowymi zadania mi. Aby należycie wykorzystać obecność znacznej już liczby fa chowców przeróżnych branż, należało opierając się na posiadanych
listach imiennych z podaniem wieku i zawodu przydzielić ich do odpowiedniej pracy. Na podstawie tych list opracowywano przez całą noc plan zatrudnienia, podczas gdy inna grupa robocza roz mieszczała agendy Zarządu Miejskiego w nowej siedzibie na pod stawie pierwszego podziału administracyjnego. Nie mając żadnych instrukcji ani nie znając treści rozlicznych zarządzeń ministerial nych na temat organizacji samorządu — przeprowadziłem tę akcją w oparciu o własne doświadczenie, zdobyte w ciągu pięciu lat pracy przed wojną w Zarządzie miasta Poznania, po prostu w opar ciu o zdrowy rozsądek. Zachowały się dokumenty z datą 5 maja ze schematem organi zacyjnym szczecińskich władz miejskich, które miały wówczas pełną samodzielność. Jako pełnomocnik rządu miałem nie tylko prawo, ale i obowiązek wprowadzenia układu nietypowego, naj korzystniejszego w naszych osobliwych warunkach. Pracując dotąd bez oficjalnego zastępcy, powierzyłem obecnie pełnienie obowiązków wiceprezydenta miasta Franciszkowi Jamrożemu. Ustaliłem też następujący podział kompetencji: W ydział Techniczny „ Ogólny „ F inansow y
„ „ „
K u ltu ry i O św iaty O pieki Społecznej Z drow ia
„ „ „
Przem ysłow y W ładzy W ydzielonej (starostw o grodzkie) M ieszkaniow y
„ „
A prow izacji i H andlu P racy
S tra ż P o żarna P rzed sięb io rstw a M iejskie
— inży n ier H en ry k S ypniew ski — m ag ister Ja ro sła w Sobieszczański — n a ra z ie v acat, bo żadnych fin an só w nie m ieliśm y, żyjąc n a k re d y t i ufając w przyszłość — B runo T ay d elt — M ilkę — doktor Z ygm unt Jak u b o w sk i, z tym że szefem szpitaln ictw a został doktor S o j ka -— S tefan W icherkiew icz — inżynier F ran ciszek Jam ro ży — A polinary K ochański (zastępca W iktor Hoppe) — Leopold G luck — na razie v acat, a po k ilk u dniach W ła dysław K otow ski — pułk o w n ik T adeusz Busza — inży n ier L eon Pogonow ski
Ponadto do naszych agend dołączyłem na okres przejściowy: O rganizacja U n iw ersy tetu Szczecińskiego
— m ag ister K azim ierz F latau , delegat U niw ersy te tu Poznańskiego
S praw y kościelne „ rybołów stw a „ rolne „ rzem iosła Polski Z w iązek Z achodni
— — — — —
ksiąd z F lo rian B erlik Borowicz inżynier Chełkow ski U rbaniak M ichał K m iecik
Na pierwszym posiedzeniu Zarządu Miejskiego, któremu prze wodniczyłem wieczorem w sobotę 5 maja, podałem do wiadomości podział funkcji, wyznaczając osoby odpowiedzialne za poszcze gólne działy. Zapowiedziałem jednocześnie rychłe przybycie Urzędu Wojewódzkiego. W dalszym ciągu zebrania złożono meldunki 0 wykonaniu zadań dziennych. Dla ilustracji przytoczę lakoniczny protokół tego posiedzenia, obrazujący zarówno same zadania, jak 1 prymityw środków, jakimi dysponowaliśmy dla ich urzeczywi stnienia: 1) A p r o w i z a c j a . T rzy sam ochody żyw ności przyw ieziono z P o zn a n ia do naszego gm achu. Ob. M atysiak zo rganizu je jeszcze je d n ą stołów kę n a 250 osób. Dziesięć p ie k arn i je st już obsadzonych, z czego czynne dwie, u ru ch a m ian a jedna. Z aprow adzić system k artk o w y , w zw iązku z czym należy dokonać spisu ludności. N a raz ie ru c h ludności re je s tru je W ydział M ieszkaniow y. Ob. p rezy d en t podaje kom u n ik at, dotyczący p rac y W ydzia łu A prow izacji rów nież i w niedzielę. O bjęto sklepy rzeźnickie z częścio w ym w yposażeniem , bez zapasów . P ro p o n u je się w y słan ie d ru ży n lotnych n a wieś, celem ze b ran ia żywności. W p ie k arn i M azura do o d eb ran ia jest 1200 chlebów . W ydział A prow izacyjny p rosi o p rzyd ział k o lum ny roboczej. 2) M i e s z k a n i a . Zabezpieczono m ieszkania w blokach. K ażdy o trzy m a pisem ny przydział. B iuro będzie czynne i w niedzielę, w obec nagłości spraw . E w idencję ru ch u ludności p rzejm u je n a siebie n a raz ie W ydział M ieszkaniow y. 3) W y d z i a ł Z d r o w i a . N ie może na ra z ie przed staw ić sta n u szpi tali, jeśli chodzi o ich urządzenia. O bsadza się szpital kobiecy niedaleko naszego gm achu i szpital B ethania. Je st niezb ęd na p la tfo rm a do przew ozu le k a rstw z porzuconych fab ry k . Do w y jaśn ien ia je st sp raw a zabezpiecze n ia opuszczonych g abin etów lek arskich. 4) S z k o ł y . Od po niedziałku zacznie się zabezpieczać b u d y n k i szkolne. B rak je st ludzi do nadzoru. S praw ę nauczycieli trz e b a poruszyć w P o zna niu. T rzeba zabezpieczyć gm achy dla W yższej Szkoły Inżynierskiej. 5) P r z e m y s ł i H a n d e l . P ro p o n u je się pozostaw ienie kupcom w zględ nie przedsiębiorstw om sw obody w w yborze lokalu. P o w yborze o trzy m a ją pisem ne zezw olenie objęcia, z tym że trzeb a zastrzec w n im praw o odw o łania. 6) K o ś c i o ł y . K ościół Św. J a n a i probostw o jeszcze są zajęte przez w ładze w ojskow e. P ro si się o in te rw e n cję w sp raw ie zabezpieczenia o biek
tów . W kościele bogaty sprzęt liturgiczny. K ościół p rzy ulicy Bogurodzicy ju ż je st czynny. 7) R z e m i o s ł o . Zgłosiło się do re je stra c ji dalszych 8 rzem ieślników . P rz ed sięb io rstw jeszcze nie uruchom iono. 8) R o l n i c t w o . Zabezpieczono 9 gm achów daw nego L an d esb au ern sch aftu oraz 8 dom ków dla personelu. S tan budynków dobry, w yposażenie bardzo dobre. Z ogrodów (opuszczonych) m ożna sprow adzić jarzy n y ; trzeb a zebrać zespół ludzi do ty ch p rac. K w estii za o p atry w an ia z gosp o d arstw podm iejskich n ie m ożna jeszcze w te j chw ili rozstrzygnąć.
Taki był przebieg tej wieczornej odprawy. Omawiano na niej jeszcze jedną sprawę, a mianowicie problem portu i jego stanu. Na podstawie znalezionych roczników statystycznych i sprawozdań Dyrekcji Portu można było stwierdzić jego stan z 1944 roku, na tomiast to, co obecnie się w porcie działo, było nam na razie bliżej nie znane. Dojazd do wysp portowych, na skutek wysadzenia wszystkich mostów, możliwy był jedynie łodzią. Będąc w kontakcie z miejscowym dowództwem radzieckim wiedziałem, że wiele cza su zajmie odminowanie toru wodnego i usunięcie choćby części wraków. Ponadto wiedzieliśmy, że wojskowe patrole wciąż jeszcze przeczesują bagniste wyspy szczecińskiej delty, likwidując tam resztki niemieckich grup niszczycielskich, w tym grupy płetwo nurków o podejrzanych zamiarach. Dlatego też nie mogliśmy wów czas zajmować się bliżej problemami portu, ograniczając się na razie do powołania osobnego plutonu milicji portowej pod dowódz twem bosmana Alojzego Szczepaniaka.
D z i e ń 6 m a j a . Noc przeszła spokojnie — choć słychać było dalekie odgłosy strzałów. Nad ranem Komendantura wo jenna zawiadomiła nas, że jeden z dwóch pozostawionych w mieście batalionów SS został właśnie tej nocy osaczony i zniszczony w Lesie Arkońskim, gdzie ukrywał się w uprzednio przygotowanych bunkrach, dobrze zamaskowanych wśród gęsto porośniętych jarów i wzgórz. Była to jedna z baz szczecińskich podpalaczy, położona zaledwie o trzy kilometry od naszej obecnej siedziby przy Jasnych Błoniach. Drugi batalion w cywilnych ubraniach nie został w ca łości ujęty — rozproszył się on po mieście nadal wzniecając po żary. Było ich po piętnaście do dwudziestu dziennie. Wieść o tych wydarzeniach obiegła szybko nasze terytorialnie
duże, ale bardzo słabo zaludnione miasto. Przybyli wczoraj osadni cy powoli się z nim zaznajamiali, błądząc wśród jego pustki. Wio senna zieleń zakrywała ruiny; aleje zazieleniały się jak co roku, a kwitnące magnolie przy alei Wojska Polskiego i na placu Tobruckim budziły ogólny zachwyt. Pozwalało to nie dostrzegać barykad i strzeleckich rowów, porzuconych domów i zgliszcz po pożarach. Tej pierwszej szczecińskiej wiosennej niedzieli nowo przybyli odwiedzali swych sąsiadów, wspólnie urządzając nowe mieszkania, zaznajamiając się z tymi, którzy ,,od dawna”, a więc od niespełna tygodnia, już tu przebywali. Dwa były wówczas sku piska mieszkalne: „stare” — w rejonie ulic Bankowej, Jaromira i Zygmunta Starego oraz „nowe” — wzdłuż alei Jedności Naro dowej i jej przecznic. Na ulicach tych były już osadzone nowe tablice z nazwami ulic. Polskie tabliczki widniały też na Wałach Chrobrego, na placu Grunwaldzkim, na ulicy Pocztowej i na ulicy Bogurodzicy obok kościoła. Działo się to z inicjatywy nowych mieszkańców tych ulic. W ciągu przedpołudnia zakończyliśmy przenosiny Zarządu Miejskiego z gmachu nad Odrą do gmachu przy Jasnych Błoniach, aby oczekiwany przez nas Urząd Wojewódzki mógł wprowadzić się do własnej siedziby. Księgarz Józef Kijowski rzucił myśl, aby zbiorowym wysiłkiem oczyścić gmach wojewódzki z zalegającego go poniemieckiego śmiecia. Sam obchodził poszczególne ulice namawiając do tego napotykanych przechodniów i sam sprowadzał ochotników, któ rzy istotnie nazajutrz zabrali się do dzieła. Po wykonaniu tego zadania, ta sama grupa uporządkowała żołnierskie groby na kilku centralnych placach miasta. Niedzielę poświęciłem na objazd miasta pod przewodnictwem Duniłłownicza, który znał każdy zakątek Szczecina. W śródmieściu można już było spotkać nielicznych przechodniów, spacerujących wzdłuż ulic, na których powiewały biało-czerwone chorągwie. Pe ryferie miasta były nadal jeszcze opustoszałe: Pogodno, niemal zu pełnie nie zniszczone, w zieleni swych ogródków dopiero czekało na osadników. Na końcu alei Wojska Polskiego krzątali się tram wajarze koło wozów, zalegających cały szlak podmiejskiej linii tramwajowej. Wozy te stały tam jako widomy znak wydarzeń ostatniego miesiąca, gdy ewakuujący się pieszo Niemcy używali
ich do przejazdu na końcowy przystanek trasy, wiodącej przez lasy do Wkryujścia. Brak prądu uniemożliwiał odstawienie tego taboru do remiz; trzeba było ciągnąć je końmi na wzór dawnej trakcji konnego tramwaju. Z tramwajarzami oglądałem wnętrze budynku administracyjnego nie objętej jeszcze przez nas wozowni na Niemierzynie. Zastaliśmy tam dobrze nam znany, nie budzący już zdziwienia obraz. Powykręcane meble, podłoga zawalona akta mi, papierami i częściami maszyn — wszystko to stanowiło nor malny chaos nienormalnych czasów. Pośród resztki biurowego splendoru w dużej sali odpraw drużyn konduktorskich stał długi stół, uginający się pod nadmiarem zastawy i spleśniałego, zaku rzonego jadła. Wywrócone krzesła dopełniały wrażenia nagłe prze rwanej, niedokończonej uczty. Trafiliśmy na ostatni ślad niem czyzny: kwaterujący tu oddział niemiecki, zaskoczony 26 kwietnia wiadomością o grożącym im odcięciu od zachodu, przerwać musiał pijatykę. Kalendarz na ścianie informował, że tego dnia przypada ła czwarta rocznica zajęcia Aten przez wojska niemieckie. Nasze ekipy, obejmujące coraz to nowe placówki i urzędy, często napo tykały podobne sceny. Obejmowanie to jednak nie zawsze odby wało się bez trudności. W wielu wypadkach różne radzieckie je dnostki wojskowe, noszące z reguły zakamuflowane miana, wy wodzące się od nazwisk swych dowódców (np. „Chaziajstwo Iwa nowa”) obrały te gmachy na swoje tymczasowe siedziby, często w ogóle nie zgłaszając tego w komendaturze. Wielokrotnie musia łem podpisywać poszczególnym grupom specjalne „glejty”, wypi sywane po rosyjsku. Osobliwe było ich brzmienie, osobliwa była też legitymacja prawna, na którą powoływałem się w tych pismach. Zachował się odpis jednego z takich upoważnień datowany właśnie 6 maja. Cytuję go w całości choćby dlatego, że świadczy on o uznanym przez nas fakcie, że oficjalne objęcie Szczecina przez władze polskie nastąpiło 28 kwietnia. Oto brzmienie tego dokumentu w tłumaczeniu polskim: Szczecin, 6 m a ja 1045. Z aw iadom ienie Za w iedzą m arszałka Rokossowskiego oraz w ojennego k o m en d an ta m. Szczecina, płk. F iedotow a, R zeczpospolita P olsk a p rze jęła w ładzę w mień cie Szczecinie z dniem 28 k w ietn ia 1945 roku, o godz. 14.15. Z poleceniem p rem iera Rzeczypospolitej P olskiej, ob. O sóbki-M oraw skiego,
oraz za w iedzą w ładz radzieckich zostałem m ianow any p rezy d en tem m ia sta Szczecina. W ty m c h a ra k te rz e w spółpracując z m iejscow ym i w ładzam i w ojskow ym i w ydałem dziś polecenie polskim specjalistom obsadzić p rze d siębiorstw a k o m u n ik a cy jn e m iasta. O ile W asza je d n o stk a m iałab y in n e zam ierzenia w za k resie u żytkow ania tego ob iek tu — niezbędne je st przed łożenie m i pisem nego rozkazu k o m endanta w ojennego do W aszej jed n o stk i skierow anego. P rezy d en t m. Szczecina (-) inż. P io tr Z arem ba
Wieczorem tego dnia porucznik Duniłłowicz zameldował mi, że do Szczecina przybyła grupa 23 podoficerów i żołnierzy wracają cych do kraju z obozu jenieckiego. Witając ich prosiłem, aby pozo stali w Szczecinie, zwiększając w ten sposób nasze wciąż jeszcze zbyt skromne lokalne „siły zbrojne”. Przystali na to z wielką go towością, tworząc odtąd zdyscyplinowany pluton ochronny, który w kilka dni potem mogłem przekazać wojewodzie do jego dyspo zycji. Tak się zakończył dzień 6 maja 1945 w Szczecinie. Dopiero o wie le później dowiedziałem się, że właśnie tego dnia Winston Churchill wysłał telegram do Edena, że należy położyć kres dalszemu po suwaniu się Rosjan i Polaków w „Niemczech”...
8. Pierwszy szczeciński epizod Poprzednie wydarzenia przedstawiłem dzieląc je chronologicz nie, gdyż w ten sposób można najlepiej poznać kolejne etapy na szego „wrastania” w Szczecin i w jego sprawy. Następne osiem dni — od 7 do 14 maja — to dalsze stadium naszego zagospodaro wywania się, zwiększania się liczby ludności polskiej, organizowa nia władzy wojewódzkiej i powstawania nowych, dramatycznych sytuacji. Poniedziałek, 7 maja, był dniem pierwszego czynu społecznego. Apel, aby zbiorowym wysiłkiem doprowadzić do ładu gmachy przeznaczone dla władz wojewódzkich i partyjnych, mających lada
dzień przybyć z Piły —• nie pozostał bez echa. Około 150 osób zebrało się wcześnie rano na Wałach Chrobrego, aby wieczorem oddać czysty i uporządkowany gmach do użytku pierwszych ekip Urzędu Wojewódzkiego, które właśnie zaczęły nadjeżdżać do Szcze cina. Oczekiwali ich nasi łącznicy, którzy kierowali nowo przy byłych od razu do przydzielonych im mieszkań. Równocześnie przybywały do miasta dalsze, choć już mniej liczne, grupy osadni ków z Wielkopolski; zanotowałem, że przybyły dwa transporty koleją, 7 i 8 maja. Podstawowymi problemami tych dni było zapewnienie nowym mieszkańcom bezpieczeństwa i wyżywienia, a także wody i świa tła, przez prowizoryczne uruchomienie wodociągów i elektrowni. Funkcjonowały już zarówno stołówki w poszczególnych gmachach, jak i kilka stołówek publicznych; pieniądz jeszcze nie nabrał w ar tości nabywczej, natomiast silnie rozwijał się handel zamienny. Kilkadziesiąt sklepów różnych branż przydzielono formalnie kup com z Poznania, jednak do 10 maja ani jeden nie był jeszcze otwarty; w dwóch sklepach spożywczych, uruchomionych 12 ma ja, chętniej przyjmowano zapłatę w towarze niż w gotówce. Przez pierwszą połowę maja Zarząd Miejski wydawał bezpłatnie posiłki w stołówkach, otrzymując w zamian różne nie księgowane świadczenia od obywateli. Jedynym źródłem dochodu, które po ciągnęło za sobą konieczność zaangażowania kasjera i księgowego w jednej osobie, były opłaty za zaświadczenia, przepustki i reje strację. Problem finansowy szczęśliwie jeszcze dla nas nie istniał — podobnie zresztą, jak to było w Poznaniu w pierwszej połowie lutego tego roku. Natomiast trzeba się było troszczyć o aprowizację ludności pol skiej, której napływało do miasta 200 do 300 osób dziennie. Opu szczając miasto władze niemieckie wywiozły ze sobą podstawowe zapasy żywności; te zaś, które w mieście pozostały, miały służyć albo dla zaopatrzenia ukrytych formacji niszczycielskich, albo zo stały zapomniane w popłochu ucieczki. Nie mieliśmy zresztą żadnych informacji o miejscu ich ukrycia i jedynie przypadkowo natrafialiśmy na dalsze zapasy. Kilka samochodów z żywnością przysłanych z Poznania wystarczyć mogło najwyżej na trzy dni. Władze radzieckie, które wzięły na siebie całą troskę o wyżywie nie 6 tysięcy Niemców, mogły nam odstępować jedynie mąkę do
bieżącego wypieku chleba. Dlatego też zależało nam na tym, aby możliwie jak najrychlej ująć Szczecin w zorganizowaną formę zaopatrzenia, kierowaną centralnie przez Ministerstwo Aprowi zacji. Oczekiwaliśmy zatem przybycia z Piły do Szczecina dobrze działającej grupy aprowizacyjnej tego resortu. Dlatego też 7 maja z radością powitaliśmy dwunastoosobową grupę wojewódzkiej Aprowizacji, kierowaną przez Janusza Krzyżankiewicza. Przyjazd jej zbiegł się z przybyciem z Poznania trzy nastoosobowej grupy, delegowanej do Szczecina przez Miejską Straż Ochronną dla ochrony mienia komunalnego. Wielką energię przejawiała ekipa rzeźni miejskiej z Poznania, pod kierunkiem Franciszka Bożka, która w krótkim czasie potra fiła odnaleźć 400 kilogramów mięsa w tymczasowej rzeźni przy Lesie Arkońskim, około dwóch ton mięsa w podziemiach fabryki konserw na Żelechowie oraz dwie tony mięsa solonego w fabryce przetworów mięsnych przy placu Grunwaldzkim. Były to znaczne ilości, pozwalające nam na dalsze prowadzenie stołówek. Siódmego maja zjechali z Piły do Szczecina członkowie sekre tariatu Wojewódzkiego Komitetu PPR z towarzyszem Reinerem na czele. Po zorientowaniu się w sytuacji zaproponowano utworzenie Miejskiego Urzędu Pracy, który by mógł w sposób planowy roz dzielać zadania robocze napływającym osadnikom. Została usta lona zasada, że każdy przybywający do Szczecina musi podjąć jakieś konkretne zajęcie. Potwierdziła to decyzja Zarządu Miej skiego, podjęta na posiedzeniu w dniu 7 maja wieczorem w obec ności Tadeusza Reinera. Do kierowania tym urzędem został od delegowany Władysław Kotowski, dotychczasowy III sekretarz KW PPR, mając do pomocy Władysława Ratajczaka z Poznania. Każdy nowo przybyły do Szczecina musiał zarejestrować się w tym urzędzie, gdzie otrzymywał skierowanie do pracy. W pierwszym dniu działalności Urzędu Pracy, czyli 8 maja, stwierdzono, że w mieście jest już zatrudnionych 834 Polaków; w ciągu następnego tygodnia zarejestrowano dalsze 1723 osoby. Selekcja przeprowadzona w Poznaniu przez Polski Związek Za chodni oraz istotnie szczery zapał i entuzjazm osadników, przy bywających do Szczecina w pierwszych trudnych tygodniach po jego wyzwoleniu sprawiły, że w tym początkowym okresie nie napływał jeszcze do miasta element niepożądany i awanturniczy.
Przyczyniły się do tego również zbyt skąpe wieści oficjalne o ob jęciu przez nas miasta, jak i plotka, wyolbrzymiająca do nieby wałych rozmiarów niebezpieczeństwa i trudności naszego życia. Plotki o niewyjaśnionej sytuacji w Szczecinie nie zmniejszały liczby ochotników zapisujących się w biurze Polskiego Związku Zachodniego przy ulicy Kochanowskiego 4 w Poznaniu na wyjazd do Szczecina. Zachowała się ankieta personalna z dnia 7 maja 1945, w której urbanista, architekt Hieronim Brodniewicz, zgła sza w Poznaniu gotowość osiedlenia się w Szczecinie. Na doku mencie tym widnieje odręczna notatka mojej żony, Barbary Za remby, która wraz z architektem Stanisławem Kirkinem współ pracowała w tym czasie przy ekspedycji ekip do Szczecina. No tatka ta brzmi: „Wyjazd z transportem PZZ zaraz 8.5.45”. Wów czas nie wolno było niczego odkładać na jutro — trzeba było istotnie działać z a r a z . Niezależnie od utworzenia Urzędu Pracy trzeba było uregulo wać tryb przyjmowania przyjeżdżających i podać go do wiado mości w formie publicznych ogłoszeń. Już pierwsze z nich, wydane 8 maja, przewiduje sankcję karną za nieujawnienie swego przy bycia; świadczy to o obecności prawników w mieście. Mnożyły się fakty indywidualnego zgłaszania się Niemców do pracy w naszych instytucjach. W piśmie z dnia 8 maja pełniący obowiązki dyrektora szczecińskiego Okręgu Poczt i Telegrafów, Augustyn Piechowiak, prosząc o przydzielenie fachowców infor muje, że bardzo pomocny przy uruchamianiu centrali telefonicz nej jest były starszy monter Urzędu Telegraficznego. W odpowie dzi na to pismo poinformowano Dyrekcję Poczt (mieszczącą się wówczas przejściowo przy ulicy Pocztowej 5), że od dnia 9 maja zapotrzebowanie na pracę Niemców należy zgłaszać wprost do Re jonowej Komendy Wojennej w tak zwanej niemieckiej dzielnicy, czyli w Niebuszewie. Było to możliwe, gdyż przy ulicy Kołłątaja 15 na Niebuszewie ukonstytuowały się już władze tego lokalnego niemieckiego sa morządu, którego zadaniem było zapewnienie możliwej egzystencji pozostałym w Szczecinie Niemcom. Mianowany przez komendanta wojennego w dniu 8 maja burmistrz niemieckiej dzielnicy Erich Wiesner wybrał na swego zastępcę wspomnianego już Ericha Spiegla. Wiesner potrafił wprawdzie skupić wokół siebie kilku
starych niemieckich komunistów, jednak nie miał tyle siły, aby nie dopuścić do swych organów wykonawczych ludzi hitlerowskie go pokroju, co najmniej niepewnych lub wręcz wrogich. Dlatego też od początku odniosłem się do owego samorządu z dużą dozą nieufności; o sprawach tych mówiłem też na codziennej wieczornej odprawie, zaznaczając, że samorząd ten jest organem przejścio wym, który obecnie, w okresie naszego trudnego startu, należy niestety tolerować. W odprawie tej w dniu 8 maja wzięli jak zwykle udział przed stawiciele wszystkich instytucji czynnych wówczas na terenie miasta. Działając nie tylko jako prezydent miasta, ale i jako pełno mocnik rządu na Szczecin, miałem obowiązek koordynować wszel kie urzędowe poczynania. Jedynie problemy bezpieczeństwa były wyłączone spod moich kompetencji, ale osobisty mój kontakt z szefem Urzędu Bezpieczeństwa, kapitanem Kilanowiczem, bardzo energicznym i rozsądnym oficerem, nie dawał powodu do żadnych pretensji. Jak zwykle w tej kolejnej naradzie wziął udział I sekretarz KW PPR, Reiner. Oprócz poszczególnych agend Za rządu Miejskiego reprezentowany był Urząd Informacji i Pro pagandy, Rzemiosło (Urbaniak), Izba Farmaceutyczna (magister Krzyżankiewicz, były dyrektor Targów Poznańskich), Komitet Miejski PPR (I sekretarz Edmund Czyż), Polski Związek Zachodni (Michał Kmiecik), „Polpress” (red. Henryk Sikorski), Związek Walki Młodych (Sejna), Uniwersytet Poznański (Kazimierz Fla tau). Głównym tematem dnia było udzielenie pomocy wielkiej liczbie Polaków, którzy wracając do kraju błąkają się wzdłuż lewego brzegu Odry między Szczecinem i Gryfinem, nie mogąc dostać się do przepraw odrzańskich. Wysłano do nich naszych łączników, aby ściągnąć ich do Szczecina. Na ich przyjęcie oczekiwał punkt etapowy Państwowego Urzędu Repatriacyjnego (na zapleczu pó źniejszej Wyższej Szkoły Rolniczej przy ulicy Akademickiej), gdzie przebywało również 50 Francuzów, wracających z niewoli. Posta nowiliśmy utworzyć tam także ekspozytury Urzędu Pracy i Wy działu Mieszkaniowego. Dla uporządkowania nazw dzielnic i ulic powołano Komisję Nazewnictwa. W jej skład weszli przedstawiciele Komitetu Woje wódzkiego PPR, Zarządu Miejskiego, Urzędu Informacji i Propa
gandy, Instytutu Zachodniego oraz społeczeństwa. Komisja ta rozpoczęła swą pracę 10 maja. Kapitan Jaśkiewicz zgłosił na zebraniu wniosek, aby nadać Szczecinowi miano „Morskie Miasto Szczecin”. Uzasadnił to po trzebą podkreślenia portowego charakteru miasta dając jako przy kład Seestadt Rostock. I chociaż zebrani nie uważali tego za rzecz najpilniejszą — wniosek ten przyjął się w mieście i przez wiele miesięcy spotkać można było tę nazwę zarówno w pismach urzę dowych, jak i wypowiedziach publicznych. Zebrani wyrazili swe uznanie straży pożarnej, która potrafiła w ciągu czterech dni ugasić aż trzydzieści sześć pożarów i unie szkodliwić jeszcze jedną grupę podpalaczy, u której znaleziono radiowy aparat nadawczy. Dyskusja w sprawach bezpieczeństwa miasta była bardzo ożywiona — przedstawiciel Komendy Wojen nej informował o środkach zastosowanych dla ich poprawy w odniesieniu zarówno do uzbrojonych Niemców, jak i do rozlicz nych maruderów, którzy zaczęli się już niestety skupiać w mieście. Jeszcze jedno wydarzenie stało się sensacją dnia: był to pierwszy ślub udzielony w Szczecinie. Lejtenant wojsk radzieckich Anatolij Fiodorow poślubił 7 maja Polkę z Torunia Irenę Janiec. Nie mie liśmy jeszcze Urzędu Stanu Cywilnego — toteż udzielenie ślubu zleciłem swemu zastępcy. Dopiero później, 19 czerwca, małżeń stwo to zostało wciągnięte do ksiąg. Widomym znakiem przeniesienia do Szczecina ośrodka władzy wojewódzkiej był przyjazd wojewody, Leonarda Borkowicza, któ ry przybył do Szczecina wprost z Berlina, dużym, odkrytym ge neralskim autem w dniu 8 maja w piękne słoneczne popołudnie. Towarzyszył mu młodziutki adiutant, Włodzimierz Popiel. Nie widziałem wojewody od dwóch tygodni i w dłuższej rozmowie przedstawiłem mu to wszystko, czego nie wiedział, a czego w ra portach moich doczytać się nie był w stanie. Ustaliliśmy, że pod stawowym naszym zadaniem będzie wzmożenie akcji osiedleńczej w Szczecinie, przy jednoczesnym rozpoczęciu realizacji programu technicznej odbudowy miasta. Zdawaliśmy sobie sprawę, że en tuzjastyczne nastawienie Poznania do pomocy Szczecinowi w nie długim czasie może osłabnąć o ile nie stworzymy w mieście normal niejszych warunków bytowania. W związku z tym poleciłem inży nierowi Sypniewskiemu, aby wyjechał do Poznania dla przyspie-
szenia rekrutacji sił fachowych. W piśmie, które doręczyć miał poznańskim władzom samorządowym, podkreślałem w dniu 9 maja, że od natychmiastowego przysłania do Szczecina pełnowartościo wej brygady roboczej zależy uruchomienie tutejszej elektrowni i wodociągów. Poprzednio już uzgodniono, że z Poznania oddele gowanych zostanie do Szczecina dwunastu elektryków i dwunastu wodociągowców pod kierunkiem inspektora Keniga. Tylko osobista interwencja Sypniewskiego w Poznaniu mogłaby ich przyjazd przy spieszyć. Archiwalnym śladem przybycia władz wojewódzkich do Szczeci na był dodatkowy przydział 2 tysięcy chlebów do stołówki woje wódzkiej, do odebrania w piekarni Mazura przy narożniku alei Bo haterów Warszawy i ulicy Mickiewicza. Kierownik kancelarii Wo jewódzkiej, Władysław Lechowski, był u mnie wieczorem 8 maja dla ustalenia szczegółów rozmieszczenia w mieście rozlicznych urzędów zmierzających do Szczecina. Wiozły ze sobą swoje mienie — w jednym z przybyłych aut wojewódzkich znajdował się ładu nek, który przysporzył nam wielu kłopotów. Kilka skrzyń pełnych było czekolady, znalezionej w porzuconym wagonie na dworcu w Pile. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że czekolada ta przeznaczona ongiś dla niemieckich lotników, była naszpikowa na środkami przeciw senności. W rezultacie wielu kolegów słaniało się ze zmęczenia, nie mogąc zasnąć przez wiele nocy. Troska o zapewnienie trwałej bazy żywnościowej pociągnęła za sobą konieczność mianowania dalszych sołtysów dla wsi leżą cych na obszarze tak zwanego Wielkiego Szczecina. Jeden z nich, Mieczysław Kosarski, objął sołectwo osiedla Osowo za Lasem Arkońskim. Pracownicy Poznańskiej Izby Rolniczej rozpoczęli re konesans dalszych osiedli podmiejskich stwierdzając, że wsie Ta nowo i Dałuje są nadal jeszcze opustoszałe. Liczyłem tu jednak na pomoc Wojewódzkiego Urzędu Ziemskiego z magistrem Alfre dem Okołowiczem na czele. Dziewiątego maja podstawowe agendy Urzędu Wojewódzkiego rozpoczynały już pracę w gmachu nad Odrą. Przybył również kurator okręgu szkolnego, profesor Stanisław Iielsztyński, który przed swym powrotem na katedrę Uniwersytetu Warszawskiego wiele wysiłku włożył w zorganizowanie szkolnictwa na Pomorzu Zachodnim. Naczelnik Wydziału Kultury, były dyrektor Opery
Lwowskiej, Stanisław Czapelski, wykwintną elegancją wyraźnie odróżniał się od naszej ówczesnej jak bądź i w co bądź ubranej rzeszy pracowniczej. Jego białe getry i laseczka z gałką urosły nie mal do rangi symbolu. Właściwą pracę nad organizowaniem pierw szych szkół podstawowych rozpoczął nowo mianowany inspektor szkolny, Pachorski. Choć niemal że nie było wówczas dzieci w na szym mieście, napływały już liczne zapytania o datę rozpoczęcia nauki od rodziców, zamierzających sprowadzić swe dzieci do Szcze cina. Pierwszym nauczycielem, który zgłosił się do pracy, był eme ryt, Jan Tomawski. Dziewiątego maja z radością wielką wysłuchaliśmy wieści o ka pitulacji Niemiec i o zakończeniu wojny. Tych 11 dni naszego po bytu w Szczecinie było okresem frontowym w czasie toczącej się jeszcze wojny. Nazajutrz, 10 maja, pocztowcy uruchomili prowi zoryczne połączenie telefoniczne między odległymi od siebie o trzy kilometry gmachami Urzędu Wojewódzkiego i Zarządu Miejskie go, co pozwalało mi bezpośrednio kontaktować się z Borkowiczem. Według relacji złożonej w tym dniu przez kierownika Urzędu Pocz towego Szczecin 1, Franciszka Mikę, w ciągu ostatnich pięciu dni wyszło ze Szczecina 205 listów zwykłych, 28 poleconych i 15 prze kazów pocztowych. Ta ostatnia pozycja mnie zaintrygowała — skąd te przesyłki pieniężne, jeśli my nie mamy żadnych pieniędzy. Okazało się, że Michał Bogusławski, wielki skarbnik wojewódzki, przywiózł ze sobą worki z trzema milionami gotówki i zaczął, o dzi wo, wypłacać zaliczki na wojewódzkie pensje. Stąd te przekazy do innych regionów kraju, gdyż w Szczecinie za te pieniądze nie można było wówczas i tak niczego kupić: bo to ani gdzie, ani co. Dalsza organizacja służby zdrowia doprowadziła już w niedłu gim czasie do stworzenia poważnego ośrodka leczniczego. Doktor Zygmunt Jakubowski rozpoczął swą działalność od urządzenia ambulatorium miejskiego z podręczną apteką, zdobywając potrze bne środki z porzuconych aptek i gabinetów lekarskich, zwożąc wraz ze swymi niefachowymi współpracownikami sprzęt najpierw ręcznym wózkiem, potem furmankami. Zlustrowawszy cztery szpi tale w mieście, doktor Jakubowski zdecydował się na urządzenie miejskiego szpitala w ogromnym kompleksie gmachów kliniki po łożniczej przy ulicy Piotra Skargi. W dniu 15 maja w Szczecinie
było już sześciu polskich lekarzy, w tym jeden chirurg, jeden la ryngolog i jeden ginekolog. W ambulatorium miejskim zaczął wzra stać ruch chorych, tak że dziennie przyjmowano już ponad sto osób. Przygotowywano otwarcie dwóch aptek; dopóki ich nie by ło, lekarstwa wydawało ambulatorium. Wielka liczba wypadków w czasie gaszenia pożarów spowodowała potrzebę uruchomienia w komendzie straży pożarnej drugiego stałego ambulatorium, pro wadzonego przez lekarza Litwina, którego losy wojny rzuciły do Szczecina. Pozostał też w Szczecinie jako jedyny lekarz niemiecki doktor Backler, z którego usług zrezygnowaliśmy jednak, przeka zując go do pracy w niemieckim samorządzie dzielnicy Niebuszewo.
Wydział Opieki Społecznej zorganizował przy ulicy Łyskowskiego dom noclegowy o stu czternastu miejscach, przeznaczony dla Polaków wracających z Niemiec do kraju. Roztoczono również opiekę nad dziećmi — sierotami po rodzicach utraconych w cza sie ich przymusowej pracy w Niemczech. Szczególnie interesująca i znamienna była działalność grupy ope racyjnej Uniwersytetu Poznańskiego. Przed odjazdem do Szcze cina uczestnicy grupy ustalili szczegółowo plan działania. Spotkali się oni 2 maja u profesora Marka Kwieka w składnicy książek urzą dzonej przez Niemców w kościele Sw. Michała przy ulicy Stolar skiej. Pełnomocnictwo do działania w Szczecinie podpisał prorektor Uniwersytetu, profesor Stefan Błachowski. Uprawnienia członków grupy były bardzo szerokie i bardzo niesprecyzowane. Mieli oni po prostu przygotować wszystko do uruchomienia uniwersytetu w Szczecinie. Kierownik grupy, chemik doktor Kazimierz Flatau, mój ko lega z ławy szkolnej w Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu, tak pisał o tych sprawach w swym sprawozdaniu w dniu 19 maja: W pierw szym rzędzie naszym obow iązkiem było u tw orzenie O ddziału A d m in istracji Ogólnej U n iw ersy te tu Poznańskiego w Szczecinie, a n a stępn ie jako u p raw n io n a placów ka U n iw ersy tetu P oznańskiego zaczęliśm y od zabezpieczania jak o dobra nowego U n iw ersy tetu w Szczecinie bibliotek. N a n astęp n y p lan poszły budynki na uczelnię oraz bloki m ieszkalne dla profesorów , asystentów , urzędników oraz niższych fu n kcjo n ariu szy U n iw er sytetu.
Na siedzibę Uniwersytetu Szczecińskiego upatrzono na razie gmach przy ulicy Mickiewicza 66, później zamierzałem przekazać na jego potrzeby również dwa wielkie gmachy nad Odrą na Wa łach Chrobrego, na razie zajęte przez milicję. Już bowiem w tym majowym okresie zdawaliśmy sobie doskonale sprawę, że utwo rzenie wiosną 1945 roku polskiego uniwersytetu w Szczecinie było by mocniejszym akcentem politycznym niż trudne, lecz normalne procesy odbudowy miasta, a nawet wyniki spontanicznego zasie dlania. Byliśmy niestety odosobnieni w tym zamierzeniu i nie uzyskaliśmy potrzebnego poparcia. Skromnymi środkami rozpoczęliśmy porządkowanie głównych szlaków ulicznych w mieście, ograniczając się na razie do prowi zorycznego zasypywania rowów przeciwczołgowych, do usunięcia zasłon ustawionych w poprzek ulicy Małopolskiej oraz kilku ba rykad (na przykład na ulicach Arkońskiej i Zaleskiego, na prze cięciach z obwodową linią kolejową). Najbardziej zorganizowaną działalność przejawiali poznańscy tramwajarze, którzy utworzyli wkrótce Miejskie Zakłady Komunikacyjne. Na czele ich stanął inżynier Henryk Jankowski, jego zastępcą został inżynier Leon Pogonowski, a sprawy administracyjne objął Stanisław Klabecki. W dniu 15 maja zatrudniały one ogółem 440 osób, w tym 32 tram wajarzy. Na uwagę zasługuje zorganizowanie przez nich doraźnej obsługi transportowej taborem konnym dla szpitala, aprowizacji i innych wydziałów Zarządu Miejskiego. Dysponowali jednak bar dzo skromnymi środkami, bo jedynie siedmioma wozami i dwu nastu końmi. Po 7 maja tramwajowa grupa remontowa zabezpieczyła dwie wozownie: starą wozownię przy alei Wojska Polskiego i drugą na Niemierzynie, ściągając do nich przy użyciu koni wozy tramwa jowe porzucone w różnych punktach miasta. Usunięto i zabezpie czono zdewastowaną sieć trakcyjną na szlaku od ulicy Krasińskie go do ulicy Roosevelta oraz wzdłuż śródmiejskiego odcinka alei Wojska Polskiego. Nie było to pracą łatwą, tym bardziej że bra kowało tramwajowych warsztatów i bazy technicznej. Wydział Przemysłowy w okresie od 7 do 15 maja rozpoczął ewi dencję mało zniszczonych przedsiębiorstw przemysłowych i rze mieślniczych. Pogarszający się stan bezpieczeństwa miasta w mia rę napływania doń maruderów i szabrowników utrudniał otwie
ranie placówek rzemieślniczych, niemniej jednak stale składano wnioski o zezwolenia na uruchomienie placówek usługowych i han dlowych. Wnioski te rozpatrywała codziennie czteroosobowa komi sja pod przewodnictwem magistra Stefana Wicherkiewicza. Do 15 maja wydano 27 koncesji: dla czterech fryzjerów, jednego szewca, dwóch krawców, jednego kuśnierza, jednego ślusarza, trzech me chaników, jednego instalatora, jednego malarza, jednego kominia rza, sześciu stolarzy, trzech przedsiębiorców budowlanych, dwóch składnic opału i jednego zakładu pogrzebowego. Już samo wymie nienie branż daje obraz ówczesnych potrzeb. Spis ten nie obejmo wał czynnych przed 7 maja kilku piekarń i sklepów mięsnych. W tym czasie miało miejsce wiele pamiętnych wydarzeń. W dniu 9 maja strażak Teofil Firlik jadąc gasić pożar na Krzekowie zgi nął w katastrofie samochodowej przy narożniku ulicy Jagiellońskiej i alei Piastów. Wypadek ten wywołał wielkie poruszenie w mieście; ukazały się ogłoszenia pogrzebowe, na których podano miejsce i go dzinę pogrzebu. Pogrzeb odbył się 11 maja o godzinie 8.00 rano; Firlika pochowano przy kościele Bogurodzicy w śródmieściu, z woj skowymi honorami oddanymi przez uzbrojony pluton Straży Po żarnej pod komendą porucznika Mariana Rosady. Jego grób w ogródku przykościelnym po lewej stronie nawy był odtąd stale dekorowany kwiatami i biało-czerwonymi sztandarami. Pogrzeb ten odbył się nazajutrz po wielkiej radości, jaką prze żyliśmy na wiadomość o bezwzględnej kapitulacji Niemiec i za kończeniu wojny. Nie było jednak ani czasu, ani możliwości, aby dzień ten specjalnie uczcić; zresztą sama nasza obecność właśnie tu, w Szczecinie, była wystarczającą satysfakcją. Dopiero w parę dni później dowiedziałem się od komendanta wojskowego, że właśnie 10 maja ujęto na wyspach odrzańskich grupę niemieckich płetwo nurków, których zadaniem było dokończenie zniszczenia dźwigów portowych oraz dokonanie zamachu na prowizoryczne mosty woj skowe zbudowane w poprzek Odry. Mimo że nie wiedzieli oni o za kończeniu działań wojennych, skorzystali z pierwszego starcia, aby się poddać bez oporu. Dzień przedtem zlikwidowano resztki grupy podpalaczy, która usiłowała się ukryć wśród niemieckiej ludności zgromadzonej w dzielnicy Niebuszewo — obawiałem się jednak, że nie wszystkich rozpoznano, że wielu z nich mogło nam nadal za grażać w ten lub inny sposób. Czerwcowe wydarzenia pokazały, że
się w tym nie myliłem, i że siły nam wrogie znalazły w zarządzie niemieckiej dzielnicy w Niebuszewie swoje oparcie. Mimo pozornego normowania się stosunków coraz bardziej zwię kszał się napływ do miasta różnych podejrzanych elementów. Cha rakterystyczny jest ustęp sprawozdania naczelnika Wydziału Mieszkaniowego, który pisze, że „warunki zamieszkania na okres dłuższy nie są odpowiednie, choćby dlatego, że specjalnie niewia sty są narażone na niemiłe incydenty”. Typowe dla sytuacji powo jennej zjawiska kryją się za tym oględnym sformułowaniem. Po raz drugi spotkałem się z wojewodą Borkowiczem w dniu 10 maja przy kolacji, wydanej z okazji jego przybycia do Szczecina i dla uczczenia pierwszego dnia pokoju. Wojewoda zajechał przed gmach Zarządu Miejskiego w otwartym aucie ozdobionym olbrzy mimi kiściami białego i liliowego bzu. Wóz prowadził sierżant Ma ksymilian Gawiela — stary kierowca taksówki, który w Szcze cinie zakończył swą wojenną karierę. W ciepłe słoneczne popo łudnie w wesołym nastroju cieszyliśmy się z zakończenia wojny. Kapitan Sobieszczański zanotował w swych wspomnieniach: Zaczęła się optym istyczna, błyskotliw a rozm ow a. Było nam bardzo p rzy jem nie stw ierdzić, że w ojew oda szczeciński nie ty lk o ze sw ej godności jest kim ś. P rzeczuw aliśm y w nim człow ieka, k tó ry stan ie n a w ysokości ocze k u jących go zadań. N ajbliższe la ta w ykazały, że m ieliśm y rację.
Niezwłocznie po przyjęciu dokonaliśmy z Borkowiczem szcze gółowego przeglądu zadań, jakie stały przed nami w obecnej sytu acji. Pierwszą sprawą, którą trzeba było jasno postawić, było od danie do dyspozycji naszego osadnictwa całego miasta z wyjątkiem jego nieznacznej części, zajętej przez ludność niemiecką w za chodniej części Niebuszewa. Nie mogliśmy bowiem nie zareagować ostro na propozycję Niemców (skierowaną już w dniu 11 maja do Komendantury Wojennej) utworzenia „specjalnej dzielnicy pol skiej” w Szczecinie, która by w dodatku miała obejmować zruj nowane dzielnice północne! Całe miasto było nasze i nie mogło być mowy o wyodrębnieniu z niego „polskiej dzielnicy”. Władze radzieckie obowiązywało jedynie zarządzenie generała Bogolubowa, szefa sztabu II Frontu Białoruskiego, o potrzebie organizowa nia tymczasowych dzielnic dla ludności narodowości niemieckiej. Na posiedzeniu Zarządu Miejskiego w dniu 12 maja oznajmiłem,
że nasza komisja mieszkaniowa dysponuje wszystkimi obiektami na terenie miasta. Drugim zagadnieniem, które omówiłem z Borkowiczem, były akty terroru i grabieży oraz nowe pożary — teraz wywoływane również i przez maruderów. W wyniku tych rozmów od dnia 13 maja zaczęły po mieście krążyć wspólne patrole polsko-radziec kie dla utrzymania porządku. W dniu 12 maja przybyła do miasta wzmocniona ekipa władz bezpieczeństwa pod dowództwem majo ra Longina Kolarza i kapitana Józefa Pieczeń-Perzyńskiego. O najważniejszym jednak problemie mówiliśmy wówczas bar dzo krótko, zdając sobie sprawę z naszego szczególnego położenia. Borkowicz wyjaśnił, że oficjalne i półoficjalne enuncjacje Stalina oraz bezpośrednie dyrektywy, jakie od niego uzyskał marszałek Ro kossowski jako dowódca II Frontu Białoruskiego, określały, że cały obszar na wschód Odry wraz ze Szczecinem powinny przy paść Polsce — i że w związku z tym na tym obszarze władzę cywil ną sprawują Polacy. Rząd polski polecił Borkowiczowi jak najszyb ciej przenieść władze wojewódzkie do Szczecina — co on też uczy nił. Ale nikt mu nie powiedział, jak daleko poza Odrą sięga jego wo jewódzka władza, wobec tego na razie trzeba się było ograniczyć do geograficznego pojęcia Szczecina ,,z przedmieściami”. Dalszym problemem była potrzeba szerszego wprowadzenia w Szczecinie obiegu pieniężnego. Nadeszły do Województwa 3 mi liony złotych na ten cel — akurat w chwili, gdy wyczerpał się nasz żelazny kapitał w postaci urzędowo przydzielonego nam spirytusu. Pozwalało to położyć choć w nieznacznym stopniu kres spekula cyjnemu handlowi zamiennemu. Najlepszym środkiem na to było by przyspieszenie otwierania sklepów z wprowadzeniem cen obo wiązujących w Poznaniu, co znowu zależne było od poprawy stanu bezpieczeństwa miasta. Liczba Polaków w mieście wzrosła już do 4 300, tak że łączna liczba ludności Szczecina w połowie maja wynosiła 10 300, co stanowiło około 3°/o stanu przedwojennego. Stwierdziliśmy zgodnie z Borkowiczem, że musimy ponownie wzmóc akcję werbunkową w Poznaniu. Potrzebni nam byli szcze gólnie fachowcy. W związku z tym postanowiłem sam tam pojechać i w sobotę 12 maja po południu wsiadłem do ciężarówki, udającej się do Poznania przez Gorzów, powierzając zastępstwo Francisz kowi Jamrożemu.
Wyjeżdżając ze Szczecina raz jeszcze utrwaliłem sobie w pamięci jego wygląd: barykady i rowy, zwały gruzów i śmiecia nie wy wożonego od końca stycznia, powalone drzewa, trupy koni, woń spalenizny, nie wygasłe zgliszcza i wciąż nowe pożary. A jedno cześnie z tym ożywienie, jakie wprowadziły gromady napływa jących do miasta osadników, biało-czerwone chorągwie, oznacza jące zajęte mieszkania oraz pierwsze prace porządkowe na tle wspaniałej wiosennej zieleni. W porównaniu z tym obrazem niczym już dla nas były ruiny Gorzowa, gdzie jednak z zazdrością napiłem się kawy w miejscowej kawiarni. Gorzów był objęty przez polską administrację już od dwóch miesięcy, toteż widoczne były tu objawy względnego ładu. O godzinie 9.00 wieczorem byłem już wśród swoich w Pozna niu, w mieście, sprawiającym na mnie wrażenie oazy spokoju i po rządku. Pół nocy zeszło na rozmowach i na przygotowaniu się do jutrzejszej kampanii propagandowej. Wielkie afisze Polskiego Związku Zachodniego oznajmiały bowiem, że w niedzielę 13 maja o godzinie 10.00 odbędzie się wiec publiczny na placu Wolności, na którym prezydent miasta Szczecina poinformować ma mieszkań ców Poznania o tym, jak objęliśmy Szczecin. Stojąc na szerokim balkonie tak zwanej Esplanady widziałem przed sobą tłum ludzi zgromadzony na placu, po lewej stronie ru iny Biblioteki Raczyńskich, w głębi ruiny „Bazaru”, a na prawo ruiny biurowców. Ale wśród tych ruin trwał plac Wolności, któ rego nazwa tak ściśle wiązała się z historią Poznania i ziem za chodnich. Przemawiając przypominałem sobie równocześnie, jak przez la ta okupacji przemierzałem co dzień ten plac na ukos idąc do pra cy i wracając z niej, widząc wciąż mundury i swastyki, słysząc wciąż niemieckie hymny i głośnikowe komunikaty. Trudno nie przyznać, że odczuwałem ogromną satysfakcję, przemawiając wła śnie na tym placu w imieniu polskiego Szczecina. Opisywałem niedawno minione dni obejmowania miasta i nawoływałem do dal szych wyjazdów za Odrę, do osiedlania się tam na stałe, do podej mowania tej ważnej dla każdego choć niełatwej decyzji. Prasa podała nazajutrz wyjątki z tego przemówienia: Liczę, że już w niedługim czasie pociągi pospieszne n a szlaku P o z n a ń -Szczecin będą sta le przepełnione — jazd a ta będzie dla każdego p ow ro-
tern do swego rodzinnego m iasta, jednego n ad W artą, drugiego przy ujściu Odry.
Po wiecu otoczył mnie tłum ludzi i mnóstwo znajomych. Przez całą niedzielę odpowiadałem na niezliczone zapytania, wydając na miejscu potrzebne nominacje i skierowania do Szczecina. Nazajutrz, 14 maja, odbyłem rozmowę z wojewodą, doktorem Widy-Wirskim, na temat dalszej pomocy województwa poznańskie go dla Szczecina, dziękując mu jednocześnie za niezwykłą opera tywność w organizowaniu wyjazdu pierwszego rzutu osadników. W wyniku tej rozmowy Polski Związek Zachodni opracował plan drugiego rzutu osiedleńczego, na podstawie którego dalszy tran sport miał odjechać z Poznania do Szczecina 17 maja, a następne miałyby wyjeżdżać w regularnych odstępach czasu. Reszta tego dnia zeszła mi na organizowaniu ekipy technicznej dla Szczecina przy pomocy poznańskiej Dyrekcji Wodociągów, kierowanej przez inżyniera Aleksandra Jańczaka. W dniu 15 maja przed południem przeprowadziłem jeszcze osta tnie rozmowy w Zarządzie Miejskim na temat oddelegowania do Szczecina kilkunastu fachowców różnych branż — po czym wraz z żoną zajęliśmy miejsca w naszej ciężarówce, wracającej z asor tymentem narzędzi i części zamiennych pod eskortą kilku monte rów wodociągowych. Żona siedziała w szoferce, ja zaś wraz z te chnikami ulokowałem się dość wygodnie na platformie otwartego auta. Jazda powrotna przez Piłę, gdzie tym razem nie zatrzymy waliśmy się, różniła się już mocno od naszego przejazdu trzy ty godnie temu, gdy jechaliśmy w nieznane. Po wsiach powiewały biało-czerwone chorągwie, w Trzciance i Pile widać było ruch uliczny, choć tło tego ożywienia tworzyły nadal ruiny, tyle że gdzieniegdzie nieco już uporządkowane. Samochód nasz wymagał stałej opieki, gdyż miał nieszczelną chłodnicę i stare opony. Toteż nie chcieliśmy kontynuować jazdy nocą i zatrzymaliśmy się na nocleg w Reczu. Ponure wrażenie sprawiało to miasteczko, o cał kowicie zniszczonym i wyludnionym śródmieściu, otoczonym śre dniowiecznymi murami, do których dostęp był możliwy tylko przez wąskie gardziele gotyckich bram. Jedynym miejscem bezpiecznym dla spędzenia nocy był posterunek milicji; tam też zajechaliśmy, garażując w podwórzu. Przespaliśmy się z żoną w celi miejsco wego aresztu na twardych deskach, budzeni raz po raz odległymi
strzałami. Świeżość majowego poranku orzeźwiła nas; zieleń już zaczęła pokrywać ruiny — przypomnieliśmy sobie, że jest przecież wiosna... W oczekiwaniu na odjazd, po skromnym śniadaniu sporządzonym w milicyjnej kuchence, poszliśmy z żoną obejrzeć to, co ongiś było Reczem. Śródmieścia średniowiecznych miasteczek pomorskich stanowiły w marcu doraźne punkty oporu wojsk niemieckich; sta re mury, mocniej i solidniej zbudowane niż słabe kamieniczki, wytrzymywały też lepiej artyleryjskie kanonady, niszczące opór wewnątrz miasta. Dlatego też i tu stare mury wznosiły się nadal, podczas gdy zwały zgliszcz swymi zarysami wskazywały na układ ulic. Krętą linią wiły się koleiny samochodowych kół pomiędzy pagórkami zwalisk. Tylko w jednym miejscu przyparta do śre dniowiecznych obmurowań ocalała mała fabryczka. Stosy zeló wek i podeszew skórzanych leżały porzucone na podwórzu, wyprute wybuchami z jej wnętrza. Dalszą drogę do Szczecina odbyliśmy bez przeszkód, w dobrym i pogodnym nastroju. Wjechawszy do miasta od strony alei Piastów spostrzegliśmy jakieś grupki ludzi na ulicach oraz poruszenie przy ładowanych ciężarówkach. Na placyku przed Zarządem Miejskim zobaczyliśmy dziwne zbiegowisko. Ktoś podbiegł do nas coś wykrzykując. Wła dze wojewódzkie szykują się do opuszczenia Szczecina. Borkowicz czeka już od rana na mnie. Była wówczas środa, 16 maja, godzina 10.00 rano.
9.
Pierw sze wviscîe z miasfa
W czasie mej kilkudniowej nieobecności w Szczecinie wydarze nia toczyły się swym biegiem. W poniedziałek 14 maja nic jeszcze nie wskazywało na grożące nam niespodzianki. Na codziennym wieczornym zebraniu, któremu w moim zastępstwie przewodniczył
wiceprezydent miasta Franciszek Jamroży, omawiano wiele ra czej pocieszających wiadomości. Dzięki energicznej działalności polsko-radzieckich patroli było już mniej pożarów i rabunków. W myśl zasady, że osadnicy mogą osiedlać się w całym mieście bez ograniczeń, wydano szereg za rządzeń mających ułatwić osadnictwo w willowej dzielnicy Po godno. Tabor straży pożarnej zwiększył się na skutek odstąpienia nam dwóch wozów pożarniczych przez władze radzieckie. Nowo utworzona decyzją wojewody szczecińskiego Dyrekcja Poczt i Te legrafów meldowała o pierwszych połączeniach telefonicznych w mieście. Grupa rybaków wyjechała w teren do Trzebieży i Polic, aby zorganizować połowy na Zalewie Szczecińskim nie bacząc na to, że miejscowości te były wówczas poza zasięgiem naszej kompe tencji, należąc oficjalnie do radzieckiej strefy okupacyjnej Nie miec. Zaczęto organizować pierwsze spółdzielnie rzemieślnicze w mieście. Informacje te można było znaleźć w protokóle posiedzenia, spi sanym przez Irenę Waliszewską-Pogonowską w dniu 14 maja. Z Poznania wrócił inżynier Sypniewski z kilkoma nowymi praco wnikami zapowiadając przybycie dalszej grupy osadników. Przygo towaniem dla nich kwater zajął się Wydział Mieszkaniowy, dzia łający w oparciu o komisję społeczną, której posiedzenia odbyły się 12 i 15 maja. Na ostatnim posiedzeniu byli obecni delegaci komitetów miejskich PPR i PPS oraz Polskiego Związku Zacho dniego. Ustalono na nim przydział dalszych budynków urzędowych dla przybywających instytucji. W tym też czasie miała miejsce pierwsza ingerencja władz wo jewódzkich w problemy miejskie, gdy okazało się, że nie znając treści zarządzeń centralnych, w ciągu ostatnich tygodni kierowa liśmy się własnym zdrowym rozsądkiem w rozwiązywaniu trud nych problemów. Gdy jeszcze przed mym wyjazdem do Poznania próbowano mi narzucić stosowanie jakiegoś przepisu, dobrego dla terenów w głębi kraju, ale nie nadającego się absolutnie do naszych warunków — przypomniałem, że jako pełnomocnik rządu mam prawo do samodzielnej decyzji i mogę nie zastosować przepisu urzędowego, zastępując go własną interpretacją. Te ingerencje, a zwłaszcza rozpoczynające się spory kompetencyjne, dawały pod
stawę do przypuszczenia, że w Szczecinie następuje już powolna normalizacja stosunków. Niestety — tak jeszcze nie było. Przygrywką do oczekujących nas w najbliższych dniach wydarżeń był osobliwy przebieg wtorku, 15 maja. Rano, krótko po godzinie 7.00, przyjechał do naszej siedziby komendant wojenny pułkownik Fiedotow prosząc, abym wraz ze swym „zespołem kie rowniczym” przybył o godzinie 11.00 do Komendantury przy ulicy Małopolskiej. Honory domu czynił Jamroży, który poinformował go o mej nieobecności, przyrzekając, że sam przybędzie o ustalo nej porze do Komendantury wraz z kierownikami ważniejszych agend miejskich. Po godzinie nadeszło pisemne potwierdzenie tego zaproszenia (wystawione przez jednostkę wojskową numer 93720), skierowanego również i do wicewojewody, Jana Kaniewskiego (Borkowicz bowiem wyjechał o 6.00 rano na lotnisko w Kluczewie pod Stargardem, aby odlecieć specjalnym samolotem do Warsza wy). O godzinie 11.00 zjawili się w Komendanturze naczelnicy miej skich i wojewódzkich wydziałów, z wicewojewodą Janem Kaniew skim na czele. W gabinecie komendanta miasta oczekiwał już na nich jego zastępca pułkownik Zabasztański, który odczytał im treść depeszy nadesłanej wcześnie rano do kwatery Dowództwa Frontu, położonej w dzielnicy Pogodno. Zobowiązywała ona dowódcę Frontu do dostarczenia samolotu, dla przewiezienia „pełnomocni ków rządu” do Warszawy na nagłą odprawę. Nieprecyzyjna treść tego polecenia mogła dać komendantowi wojennemu podstawę do przypuszczenia, że chodzi tu o szczeciński „zespół kierowniczy”, wobec czego zebrani mieliby zaraz gremialnie udać się na lotnisko, aby odlecieć do stolicy. Zarówno nowo mianowany wicewojewoda Kaniewski, jak i wi ceprezydent Jamroży przyjęli do wiadomości tak sformułowane zarządzenie. Kaniewski natychmiast powierzył kierowanie w cza sie swej nieobecności agendami Urzędu Wojewódzkiego Eugeniu szowi Kreidowi, naczelnikowi Wydziału Samorządowego — a Ja mroży zlecił swe zastępstwo kapitanowi Sobieszczańskiemu. Sobieszczański jednak miał wątpliwości i poprosił pułkownika Zabasztańskiego o ponowne odczytanie treści depeszy, po czym zwrócił uwagę na oczywiste nieporozumienie: wezwanie do przy bycia dotyczyło „pełnomocników okręgowych”, czyli wojewodów
szczecińskiego, olsztyńskiego, wrocławskiego i opolskiego, nato miast w żadnej mierze nie mogło dotyczyć wszystkich naczelników agend szczecińskich. Powstał spór, kto ma rację — władze wojsko we bowiem chciały wypełnić rozkaz w jego najszerszej interpre tacji. Sytuację wyjaśnił telefon do generała Subotina zastępcy do spraw politycznych dowódcy II Frontu Białoruskiego, w rezultacie którego po długiej debacie projektowany zbiorowy odlot został odwołany, a zaproszeni naczelnicy pozostali na śniadaniu. Tymczasem wojewoda Borkowicz czekał na lotnisku pod Star gardem na odlot, odraczany z uwagi na złą pogodę. Dowiedziaw szy się o powstałym nieporozumieniu, przyjechał po południu na krótko do Szczecina, zwymyślał kogo należało i ostatecznie roz strzygnął spór, zabraniając komukolwiek wyjeżdżać, po czym po wrócił na lotnisko, skąd odleciał do Warszawy. Tegoż dnia, to jest 15 maja wieczorem, odbyła się pod przewodnictwem Jamrożego kolejna wieczorna odprawa kierowników instytucji, na której skwi towawszy zaistniałe nieporozumienie przystąpiono do załatwienia spraw bieżących. Na porządku dziennym stanęło zagadnienie, w jaki sposób ścią gnąć do pracy tych nowo przybywających, którzy po rejestracji nie zgłaszają się do pełnienia wyznaczonych im funkcji. Omawiano również sprawy bezpieczeństwa; zaczęły się bowiem zwiększać przejawy bandytyzmu, towarzyszące wzrostowi liczby ludności. Postanowiono wprowadzić wydawanie przepustek na wyjazd ze Szczecina w głąb kraju, aby choć w ten sposób zapobiec przypad kom wywożenia z miasta mienia przez szabrowników. Wieczorem 15 maja zaczęły krążyć po mieście nie sprawdzone wieści. Nieporozumienie w sprawie wyjazdu do Warszawy ura stało w nich do jakiegoś groźnego wydarzenia. Napięcie zwiększy ło się jeszcze po zajściach na alei Piastów między pijanymi ma ruderami i ludnością. Rano 16 maja Borkowicz powrócił specjalnym samolotem z War szawy. Pilot nie mógł znaleźć lotniska we mgle i był zmuszony lądować na polach podmiejskich, skąd wojewoda pieszo doszedł do miasta. Przywiózł od rządu polecenie tymczasowego opuszczenia Szczecina przez Urząd Wojewódzki. Była to właśnie wiadomość, którą przekazano mi po moim powrocie w dniu 16 maja o godzinie 10.00 rano.
Decyzja rządowa, nakazująca przeprowadzenie tymczasowej ewakuacji władz wojewódzkich ze Szczecina, była wynikiem reali stycznej oceny powstałej sytuacji. Polska administracja cywilna na Pomorzu Zachodnim obejmo wała zasięgiem swego działania tereny położone na wschód od Odry i cieśniny Dziwna. Gdy w Szczecinie przed 26 kwietnia znaj dowały się jeszcze władze niemieckie —■niemal cały teren Pomo rza Zachodniego był już objęty przez władze polskie lub przez półoficjalne polskie organa, powołane przez lokalnych komendantów wojennych. Nikt z nas nie wątpił od samego początku, że w ślad za tym nastąpi objęcie przez nas również i stolicy Pomorza Za chodniego po jej zdobyciu. Toteż nasze przybycie do Szczecina 28 kwietnia 1945 roku było jedynie logicznym wynikiem tego przeświadczenia. Opierało się ono zresztą na konkretnych ustaleniach. W dniu 11 lipca 1944 roku Związek Radziecki oficjalnie określił swe sta nowisko w tej sprawie: Polska ma odzyskać obszary leżące na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej wraz ze Szczecinem i Świno ujściem, aż do linii przechodzącej w odległości około 25 km na za chód od Szczecina. Porozumienie w Jałcie zawarte 11 lutego 1945 roku w swej opublikowanej części ustalało, że Polska ma poważnie rozszerzyć swój stan posiadania na zachodzie i na północy. Je dnocześnie jednak wiadomo było tym, co mieli o tym wiedzieć, że na konferencji jałtańskiej Stalin postawił w dniu 7 lutego żądanie, aby trzy mocarstwa ...zaakceptow ały przebieg polskiej zachodniej granicy od m iasta Szcze cina (dla Polaków ) i dalej n a połudn ie w zdłuż rzeki O dry, a stąd w zdłuż rzek i Nysy (Zachodniej).
O tych sprawach wówczas wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy na tomiast, że na notę emigracyjnego rządu polskiego z dnia 31 pa ździernika 1944 roku stały podsekretarz stanu w Foreign Office na polecenie brytyjskiego gabinetu wojennego odpowiedział, że Wielka Brytania uznaje prawa Polski do przesunięcia granicy za chodniej „do linii Odry z włączeniem portu Szczecin”. Wszystkie te akty stały się podstawą dla wydania dekretu o po
dziale i administracji Ziem Odzyskanych, uwzględniając oczywiście i Szczecin. Realizując jego postanowienia przekroczyliśmy Odrę w rejonie Szczecina i zagospodarowaliśmy to miasto w miarę na szych ówczesnych skromnych możliwości. Był to akt polityczny olbrzymiej, najwyższej wagi. Gdy 28 kwietnia złożyłem wizytę komendantowi wojennemu miasta Szczecina, dowiedziałem się, że został on zawiadomiony przez marszałka Rokossowskiego o naszym przybyciu w celu obję cia zarządu miasta. Ani ja, ani on nie wiedzieliśmy wówczas, jak daleko na zachód od Szczecina mamy się posunąć. Ja, zapatrzony w historyczną granicę Polski z X—XI wieku, widziałem rzeczkę Rędowę jako rozsądną granicę naszego działania w Szczecinie; komendant wojenny — zgodnie z bardziej współczesną informa cją — widział tę linię w odległości 25 kilometrów na zachód od miasta. Fakt, że te dwie linie niemal się pokrywały, stanowił chyba jedynie potwierdzenie słuszności ówczesnych decyzji. Nie byliśmy wówczas w stanie w ciągu tych kilku tygodni obsa dzić podmiejskich obszarów na zachód od miasta, poza mianowa niem kilku sołtysów. Szczecin natomiast był już zagospodarowy wany przez władze miejskie, wsparte od kilku dni przez władze wojewódzkie, które przeniosły się tu z Piły. I to właśnie stało się powodem komplikacji. Bezpośrednio po przybyciu wojewody szczecińskiego z jego urzę dem do Szczecina, rządy alianckie założyły protest przeciw rze komo jednostronnemu polskiemu działaniu, bez uprzedniej kon sultacji z nimi sprawy naszego wejścia do Szczecina. Protest ten rząd Stanów Zjednoczonych złożył w Moskwie w dniu 8 maja. Chodziło tu prawdopodobnie nie tyle o stronę merytoryczną, ile o stwierdzenie, że przekroczenie Odry przez władze polskie było formalnie działaniem jednostronnym, jeszcze nie uzgodnionym z mocarstwami zachodnimi. Gdy Borkowicza wezwano do Warszawy, poinformawano go o de cyzji rządu polskiego i polecono w nocy z 15 na 16 maja, aby — dla ułatwienia dalszych kroków dyplomatycznych, mających na celu oficjalne przyznanie nam Szczecina — na krótki czas wyco fać państwowe władze administracyjne z tego miasta. W dniu 13 czerwca 1945 roku Borkowicz tak skomentował pi semnie tę decyzję:
W pierw szych dniach m iesiąca m a ja zostałem w ezw any do W arszaw y przez p rez y d en ta B ie ru ta i g en e rała arm ii B ułg anina, k tó rzy poin fo rm o w ali m nie, że w zw iązku ze złożonym i okolicznościam i, niezależnym i an i od Z w iązku Radzieckiego, an i też od rzą d u polskiego, ad m in istra cja polska po w inna czasowo opuścić m iasto Szczecin. U rzędy W ojew ódzki i M iejski p rzeniosą się ze Szczecina do K oszalina.
W piętnaście lat później tak sprawy te wyjaśniał ówczesny na czelnik Wydziału Ogólnego, Władysław Madurowicz: W połow ie m a ja 1945 r. o trzym aliśm y z W arszaw y polecenie opuszcze n ia Szczecina, przy czym polecenie to kom ento w ane było jak o następ stw o p ro te stu alian tó w zachodnich przeciw ko p olityce fa k tó w dokonanych. Do w ództw o F ro n tu doradzało nam w ycofanie je d y n ie w ładz w ojew ódzkich z pozostaw ieniem w Szczecinie w ładz m iejskich i polskich osadników , było bow iem prześw iadczone, że w ostatecznym u sta le n iu g ran ic Szczecin po zostanie po stro n ie polskiej. P on ad to chodziło o stw o rzen ie przeciw w agi p raw dopodobnej niem ieckiej ak c ji osiedleńczej n a te re n ie Szczecina.
To samo z większą ilością szczegółów i dodatkowych informacji usłyszałem od Borkowicza w rozmowie przeprowadzonej w dniu 16 maja o godzinie 18.00. Niektóre fragmenty zanotowałem od razu w czasie tej rozmowy. Oto one: Borkow icz m ów i, że odbyła się odpraw a, gdzie om aw iano tę spraw ę. W w yniku k o n ty n u u je się w szędzie pracę, ty lko przejściow o dla spokoju Szczecin podlegać będzie ew ak u acji z lew ego brzegu O dry póki alian ci się dogadają, co n astąp i już niebaw em . W łaściw ie ta ew a k u ac ja dotyczy tylko w ładz w ojew ódzkich, a ludność p olska m oże w Szczecinie pozostać. Tylko że tru d n o te ra z je st kogoś p rze konyw ać, a każdego, k tó ry zechce w yjechać, trz e b a ze sobą zabrać. Z abez pieczy się przew óz całego m ien ia do S ta rg a rd u . J a proponuję, żebym je d n ak tu pozostał, albo p rzy n ajm n iej w A ltdam m (Dąbie), gdyż to praw o b rzeżne m iasteczko je st w łaściw ie częścią dużego Szczecina. T am m ożna by p rze nieść Z arząd M iejski Szczecina, bo szkoda naszej roboty. A le Borkow icz je st zdania, że lepiej b ędzie ta k ty czn ie się cofnąć i nie pozostaw ać nam w D ąbiu — n ato m ia st dać ta m niezależnego b u rm istrza.
W czasie tej rozmowy nadeszła iskrówka z Warszawy ustalają ca, że pomimo ewakuacji władz polskich z miasta urząd prezy denta miasta Szczecina nie ulega likwidacji. Zarząd Miasta Szcze cina ma być nadal czynny pod postacią stałej grupy operacyjnej, gotowej do powrotu, gdy tylko powstaną ku temu sprzyjające okoliczności. Pozostawia się naszemu uznaniu wybór miejsca po bytu: Stargard, Piła lub Koszalin.
Na zakończenie ustaliliśmy z Borkowiczem, że ewakuację bę dziemy przeprowadzać stopniowo w ciągu trzech najbliższych dni, do 19 maja włącznie. Na miejsce chwilowego postoju obraliśmy Stargard, miasto położone najbliżej Szczecina. Z ciężkim sercem — ale w przeświadczeniu o zasadniczej słu szności tego kroku i o tym, że niedługo do tego miasta wrócimy — jechałem do siedziby Zarządu Miejskiego przy Jasnych Błoniach. Niezwłocznie zawezwałem wszystkich kierowników na odprawę, w czasie której zastanawialiśmy się, jak z najmniejszą szkodą wy brnąć z zaistniałej sytuacji. Najwięcej dyskusji spowodowała de cyzja, aby również i Zarząd Miejski opuścił Szczecin. Wskazywa liśmy ponownie, że jeśli względy taktyki dyplomatycznej mogą istotnie wymagać opuszczenia Szczecina przez niedawno przybyłe władze wojewódzkie, to nie powinno to dotyczyć tych organów gospodarki komunalnej, których celem jest uruchomienie martwe go miasta i jego ponowne zasiedlenie. Wysunąłem raz jeszcze pro pozycję pozostawienia w Szczecinie Zarządu Miejskiego. Uzasa dniałem to tym, że po naszym odjeździe wytworzy się pustka, którą wypełni obecny dzielnicowy zarząd niemiecki, działający wówczas już jako zarząd całego miasta. Niestety, zdanie moje nie zostało zaakceptowane, w wyniku czego powstała sytuacja, którą trzeba było potem żmudnie pro stować i nie zawsze skutecznie naprawiać. Zdawałem sobie sprawę, że niemiecki Zarząd Dzielnicowy Niebuszewo pozostanie po naszym odejściu jedynym zorganizowanym organem władzy komunalnej i z natury rzeczy rozszerzy zakres swego działania na całe miasto. Wiedziałem, że do zarządu tej dzielnicy, pozostającego od 8 maja pod kierownictwem Ericha Wiesnera, składającego się częściowo z nielicznych niestety daw nych członków Komunistycznej Partii Niemiec, jak i Partii So cjaldemokratycznej, przeniknęły osoby wyraźnie nam wrogie. Mie liśmy już wówczas relacje, które budziły pod tym względem po ważne wątpliwości i obawy. Już propozycja niemiecka, skierowana do Komendatury Wojennej, aby ograniczyć napływ osadników pol skich do zrujnowanej północnej dzielnicy Grabowo, stanowiła akt wyraźnie nam wrogi. Gdy 7 maja zakres działania tego zarządu określony był mianem Deutsches W ohngebiet lub Deutscher B ezirk Zabelsdorf (Niebu-
szewo) — to już 12 maja dotarł do mnie numer 2 niemieckiego biuletynu informacyjnego, w którym zarząd ten przybrał sobie miano Stettiner Stadtverw altung, co spowodowało mój ostry i skuteczny protest w Komendanturze Wojennej. Te próby ignorowania naszej obecności w Szczecinie zrozumie liśmy już wówczas jednoznacznie: jako objaw przenikania wro gich elementów do niemieckiej administracji dzielnicowej. Prze prowadzała ona oficjalną rejestrację swych nielicznych rodaków, usiłując rzekomo wyłowić w ten sposób ukrywających się hitle rowców. Do 10 maja zarejestrowano 2264 osoby, przydzielając im 1031 mieszkań. W dniu 11 maja zarejestrowało się dalszych 791 Niemców, 12 maja — następnych 377, 13 maja — 763, 14 ma ja — 827, 15 maja — 633, oraz 16 maja — dalszych 773 Niemców, co — uwzględniając zgony — doprowadziło liczbę ludności nie mieckiej w Szczecinie na dzień 16 maja 1945 roku do 6728 osób. Dane te, komunikowane mi codziennie przez Komendanturę Wo jenną, odpowiadały wstępnemu oszacowaniu, określającemu liczbę pozostałych w Szczecinie Niemców na około 6 tysięcy osób. Do 16 maja nie zaobserwowano dopływu Niemców z zachodu; dochodziły nas jednak informacje, że niemiecki Zarząd Dzielnicy Niebuszewo usiłuje wykraczać poza tę dzielnicę, przygotowując dalsze mieszkania dla mającej do Szczecina powrócić „przymu sowo ewakuowanej” ludności — oczywiście niemieckiej. Franci szek Jamroży, który kierował naszym rozeznaniem problemów niemieckich, z niepokojem sygnalizował te zjawiska. Wewnętrzna organizacja ludności niemieckiej w ciągu ośmiu dni doprowadziła do powstania funkcji tak zwanych domowych mężów zaufania, którzy w dniu 15 maja odbyli wspólne posiedze nie pod przewodnictwem zastępcy burmistrza, Rauscha. Omawiano na tym zebraniu różne problemy, jak sprawy mieszkaniowe, apro wizacji i bezpieczeństwa. Przy analizowaniu protokółu tego posiedzenia uderzył mnie zu pełny brak informacji o istnieniu w Szczecinie władzy polskiej. Charakterystyczne były poza tym starania Niemców, aby wcho dzić w bezpośrednie układy z radzieckimi władzami wojskowymi w sprawie uruchomienia urządzeń komunalnych, położonych poza terenem Niebuszewa i już administrowanych przez nasz Wydział Techniczny. Starania te spotkały się jednak z odprawą Komen
dantury Wojennej, która nie uznała pretensji niemieckiego za rządu dzielnicowego do administrowania ujęciami wody. W dniu 17 maja odbyło się pierwsze zebranie Niemców — ko munistów szczecińskich. Przybyło na nie 80 osób, które przeżyły hitlerowski terror — 650 komunistów szczecińskich zginęło w cza sie trwania Trzeciej Rzeszy. Na zebraniu tym omawiano przyszłość „niemieckiego Szczecina”. W jedenaście lat później tak o tym ze braniu napisał Kazimierz Błahij (Prolog do współczesnego dra matu —• „Głos Szczeciński” z 18 września 1956): N ie mów iono n a nim o polskim Szczecinie. Pozostałych przy życiu 80 niem ieckich kom unistów , ludzi odciętych przez la ta kolczastym i d ru tam i obozów, nie znało ani ra c ji politycznych, ani historycznych przesłanek, decydujących o naszym pow rocie.
Wszystkie te problemy były nam znane; zdawaliśmy sobie jednak sprawę z tego, że z biegiem czasu, gdy będziemy w stanie sami zapewnić wyżywienie kilku tysiącom pozostałych w Szczecinie Niemców, sprawa ich tymczasowej autonomii będzie zlikwidowana. Teraz jednak, gdy mieliśmy choć na okres przejściowy opuścić Szczecin, jasne się stało, że niemiecki zarząd dzielnicy Niebuszewo skorzysta z tej okazji, aby objąć swą działalnością całe miasto i w tym celu ściągnie doń maksymalną liczbę swych rodaków. Niestety — nasze próby pozostawienia polskiego Zarządu Miej skiego w Szczecinie nie zostały uwzględnione, prawdopodobnie dla tego, że ze względów politycznych nie było wówczas wskazane dawać powód do jeszcze jednego dyplomatycznego démarche. Uzyskałem jedynie ponowne stwierdzenie, że urząd prezydenta miasta Szczecina nie uległ likwidacji i że Grupa Operacyjna „Mia sto Szczecin” winna być gotowa do powrotu, gdy zaistnieją ku temu — w niedługim już czasie — sprzyjające okoliczności. Nie pozostawało mi zatem nic innego, jak szybko i sprawnie przeprowadzić wyjazd naszych urzędów ze Szczecina, umożliwiając opuszczenie miasta wraz z mieniem tym Polakom, którzy będą tego chcieli. W dniu 16 maja wydaliśmy szczegółowe zarządzenie o sposobie przeprowadzenia opuszczenia miasta. Mieliśmy do dyspozycji 40 samochodów ciężarowych, które w trzech turach dziennie miały przewozić w dniach 17, 18 i 19 maja cały dobytek nasz i Urzędu
Wojewódzkiego, a także i tych Polaków, którzy zamierzali wyje chać. Kierownikiem tej akcji został mianowany Jarosław Sobieszczański. Agendy Zarządu Miejskiego uległy oficjalnemu rozwiązaniu już 16 maja wieczorem; oprócz trakcji samochodowej w dniu 18 i 19 maja miały być uruchomione dwie karawany wozów konnych z eskortą. Ja sam z kapitanem Sobieszczańskim postanowiłem opu ścić miasto ostatnim transportem, w dniu 19 maja o godzinie 16.00. Żona, która przybyła ze mną 16 maja do Szczecina, odjechała do Poznania nazajutrz rano. Te trzy dni były ciężkie i bolesne. Samochody wojskowe oddane do naszej dyspozycji odjeżdżały z alei Jedności Narodowej trzy razy dziennie: o godzinie 8.00, o 12.00 i o 16.00. Zabierały one sprzęt i ludzi według ściśle ustalonego i z żelazną dyscypliną egzekwowanego planu. Nie było żadnego nieporządku ani zamie szania; po mieście krążyły nadal wzmocnione patrole milicji, a straż pożarna, która odjechała 19 maja o godzinie 16.00, do ostatniej chwili gasiła wzmagające się znów pożary. Z całego miasta napływali na miejsce zbiórki osadnicy —• nie stety, aby jechać w przeciwnym kierunku. Te trzy dni były jednym wyczynem improwizacji, nagłych postanowień i decyzji, dyplo matycznych posunięć i siły woli. Trzeba było wszędzie samemu być, aby z trudem tu sprowadzony, a obecnie ciężkiej próbie pod dany żywioł polski zachować w przeświadczeniu, że będzie nadal w Szczecinie u siebie, mimo że na krótki czas („za dwa miesiące będziemy tu z powrotem”) trzeba miasto opuścić. Dziwna rzecz, ale i dla mnie samego zastanawiające było ogólne przeświadcze nie, że jest to odejście istotnie na krótki czas. W dniu 19 maja w samo południe opuścił Szczecin wojewoda Borkowicz wielkim otwartym autem, ozdobionym olbrzymim bu kietem białych bzów. Jego odjazd stał się publiczną manifestacją naszej pewności powrotu. Potwierdził to improwizowany wiec, urządzony przez Komitet Miejski PPR na placu przed z wolna pustoszejącym gmachem Zarządu Miejskiego. Hasło „za dwa mie siące z powrotem” widziało się na odjeżdżających autach. Po odjeździe wojewody złożyłem pożegnalną wizytę pułkowni kowi Fiedotowowi. W długiej rozmowie ustaliliśmy sposób opieki nad Polakami, pozostałymi w mieście, oraz nad tymi, którzy by
oparli się o Szczecin w swej wędrówce z zachodu. Poinformowałem go o tym, że urzędu swego nie składam i że nadal będę intereso wał się tym, co się będzie działo w mieście, aby być gotowym każdej chwili do powrotu. Komendant wojenny nie bardzo się jednak orientował w politycznych zawiłościach zmagań o los Szcze cina; dla niego najważniejszą rzeczą było „uruchomienie miasta” i dlatego jasne było, że nie mając już w Szczecinie polskich władz miejskich, zwróci się z konieczności o pomoc do niemieckiego za rządu dzielnicowego. Nie wszyscy Polacy opuścili wówczas Szczecin; pozostało ich w mieście niespełna tysiąc osób, częściowo za naszą namową, a czę ściowo na polecenie. Chciałem bowiem wiedzieć, co się w mieście będzie działo w czasie naszej nieobecności; będąc nadal oficjalnie prezydentem Szczecina, musiałem mieć swoje środki łączności i in formacji. Akcją tą świetnie pokierowali porucznik Jamroży i Zdzisław Siedlewski. Pozostawialiśmy tu ponadto wraz z rodzicami dwoje polskich dzieci: Zdzisława Trzycieckiego i Jolantę Zarembę, urodzonych w dniu 14 maja w najtrudniejszych warunkach w Szczecinie. Dnia 19 maja o godz. 16.30 odjechałem ze Szczecina ostatnim transportem. Nie byłem wówczas przygnębiony; gdy jechaliśmy wolno przez uginający się most pontonowy na Odrze, ktoś zainto nował wesołą żołnierską pieśń. Jedno było pewne: ponowne objęcie Szczecina będzie o wiele łatwiejsze do przeprowadzenia, gdyż wykształciliśmy już kadry szczeciniaków.
10.
Przygotowania do powrotu
Na miejsce tymczasowego pobytu obraliśmy Stargard, do któ rego przez trzy dni zjeżdżały szczecińskie ekipy. Szczeciniacy po pierwszym wstrząsie wywołanym wyjazdem powoli dochodzili do siebie, błąkając się po rumowiskach Stargardu; niektórzy jednak
od razu wrócili do Poznania. Liczne urzędy rozmieściły się gdzie popadło; szczeciński Urząd Wojewódzki zajął kilka ulic w ocalałej dzielnicy willowej za pływalnią sportową; Zarząd Miejski znalazł przytułek w częściowo rozwalonym domu w śródmieściu. Przy jechawszy do Stargardu ostatnim transportem nie znalazłem już znośnego pomieszczenia — wszystko, co w tym mieście zdatne było do zamieszkania, zajęły szczecińskie tłumy, szukające zna jomych i najbliższych, wyładowujące swe mienie z przepaści stych wnętrz ciężarówek. W ciężkim nastroju przeszedł pierwszy dzień Zielonych Świąt, po nocy spędzonej w mieszkaniu bez szyb i mebli. Nie łagodziła przygnębienia cudna nadodrzańska wiosna; zbyt wiele wysiłków i nerwowego napięcia kosztowało nas tych parę ostatnich tygodni, abyśmy mogli teraz rozkoszować się jej czarem. Należało jak naj szybciej otrząsnąć się z przygnębienia, wprowadzić ostrzejszą dy scyplinę dnia codziennego i uchwycić w swe ręce dalszy bieg wy darzeń. Rano 20 maja omówiliśmy z Borkiewiczem i Madurowiczem spo sób przeniesienia siedziby władz wojewódzkich do Koszalina. Ówczesne województwo szczecińskie obejmowało cały obszar Pomorza Zachodniego —• od Odry na zachodzie do Słupska na wschodzie — wraz z Piłą i powiatami nadnoteckimi. Ostatnie wę drówki Urzędu Wojewódzkiego z Piły do Szczecina i Stargardu utrudniły zagospodarowanie miast i powiatów; słaba dotychczas łączność między wysłanymi w teren ekipami zerwała się niemal zupełnie. Władze wojewódzkie musiały jak najszybciej obrać so bie na tymczasową siedzibę miejscowość położoną możliwie cen tralnie w stosunku do administrowanego terenu. Miastem takim był Koszalin, mający ponadto jeszcze tę zaletę, że zachował się w nim nie zniszczony gmach byłej Regencji, nadający się dosko nale na siedzibę województwa. Postanowiliśmy więc, że wkrótce nastąpi dalsza przeprowadzka władz wojewódzkich, tym razem do Koszalina. Zdecydowano również, że ulegnie likwidacji ekspozy tura Urzędu Wojewódzkiego pozostawiona w Pile, skąd wciąż jeszcze inżynier Józef Maciejewski dyrygował obsadą poszcze gólnych urzędów powiatowych. Trzeba było jeszcze oficjalnie przekształcić rozbudowane agendy
szczecińskiego Zarządu Miejskiego w skromną Grupę Operacyjną „Szczecin”. W dużej sali stargardzkiego szpitala zebrało się 20 maja o go dzinie 3.00 po południu 112 szczeciniaków — był tam pluton mi licji ze swym sztandarem, pluton milicji portowej, grupa umundu rowanych strażaków i tramwajarzy. Znalazła się i orkiestra, i kwia ty. Co wtedy mówiłem, tego już nie pamiętam — widzę jeszcze natłoczoną salę i ten podniosły nastrój, towarzyszący spontanicznej manifestacji. Zachował się ciekawy dokument: trzy arkusze kance laryjnego papieru, na których zebrani swymi podpisami stwier dzają, że na każde wezwanie powrócą do Szczecina. Nie wszyscy brali udział w tym pożegnaniu; niektórzy już odje chali do Poznania, inni rozproszyli się po okolicznych miejsco wościach. Jednak nasz zasadniczy szczeciński sztab pozostał, choć sami dobrze nie wiedzieliśmy, co mamy czynić. Niezapomniane w swej prostocie były te stargardzkie dni, gdy w tym samym mieszkaniu gnieździły się urzędy i mieszkali pra cownicy, usiłujący ugotować sobie choć trochę strawy w zdemo lowanej kuchni. Zamieszanie powiększała rzesza interesantów z powiatów, którzy goniąc Urząd Wojewódzki z Piły do Szczecina, przekonywali się w Stargardzie, że urząd ten i tu jest nadal jeszcze faktycznie nieuchwytny. Aby wprowadzić jaki taki porządek, prze prowadziliśmy w dniach 21 i 22 maja weryfikację dalszej przy datności tych wszystkich, którzy oblegali prowizoryczne stargardz kie stołówki — powierzono mi kierowanie tą akcją. Ustaliłem skład czternastoosobowej Grupy Operacyjnej „Szcze cin”, powierzając jej zorganizowanie Jamrożemu. Utrzymywaliśmy łączność informacyjną ze Szczecinem, aby orientować się w prze biegu lokalnych wydarzeń —■nie opuszczała nas bowiem pewność rychłego powrotu, oparta zresztą bardziej na intuicyjnym prze świadczeniu aniżeli na istotnie konkretnych przesłankach. Ja tym czasem zająłem się losem grup technicznych rozesłanych miesiąc temu do poszczególnych powiatów — każda z nich działała bo wiem na własną rękę, lepiej lub gorzej, ale bez jednolitego kiero wnictwa. Nasz pobyt w Stargardzie przedłużał się. Niepokonywalne tru dności transportowe uniemożliwiały szybki przerzut agend wo jewódzkich do odległego Koszalina. Trzeba było jednak powziąć
szybką decyzję, gdyż zaczęto już wyciągać akta i szpargały ze skrzyń, a poszczególne instancje usiłowały rozlokować się i na dobre urzędować w kilkunastu willach rozciągniętych wzdłuż kilku uliczek. A tymczasem życie przewalało się falą żywiołową i nieopa nowaną; coraz to większe grupy osadników ciągnęły z głębi kraju na zachód, zaś karawany Polaków wracających z Niemiec na wschód zalegały przydrożne osiedla. Do żniw było jeszcze da leko, problemy aprowizacyjne przesłaniały inne zagadnienia, a od budowa techniczna praktycznie nie miała miejsca. Toteż centralny organ zarządzania województwem musiał gdzieś okrzepnąć, obo jętnie w jakim mieście — byle zaraz. Zapadła więc decyzja, że 23 maja w godzinach porannych szcze ciński Urząd Wojewódzki, a wraz z nim i szczecińska Grupa Ope racyjna, rozpoczną dalszą wędrówkę do Koszalina. Zająłem się organizacją tego transportu, bardzo utrudnioną, gdyż nie urucho miono jeszcze kolejowej magistrali nadmorskiej. Specjalny pociąg miał torować sobie drogę ze Stargardu do Koszalina, jadąc okrężną drogą przez Szczecinek i Białogard. Cały dzień zeszedł nam na przygotowywaniu tego transportu. Toczyły się pertraktacje z ko mendanturą dworcową w sprawie szczegółów technicznych; uzgod nienie ich z niezwykle uprzejmym synem Mongolii, władcą dworca w Stargardzie, kosztowało mnie dużo czasu i dyplomacji. Wreszcie ustaliliśmy, że w skład pociągu wejdzie 35 wagonów towarowych, dziesięć platform i pięć węglarek. Reszta zależała już od kierownika Oddziału Ruchu — Kotlarskiego, który pomógł nam w podstawie niu tego zestawu na rampie w zachodniej części stacji towarowej. Wieczorem zaczęło się załadowywanie wojewódzkiego transportu mającego przewieźć na stację 350 osób wraz z ich bagażem oraz akta i meble urzędowe. W ostatniej chwili przybyły z Piły dwa dalsze samochody ciężarowe, które rozpoczęły regularny przewóz mienia na stację. Kolejno pustoszały wille zajęte przez różne urzę dy i instytucje. Warto odnotować jakim to taborem samochodowym wówczas dysponowaliśmy. Była to niesamowita zbieranina: „Sauer”, „Ford Gas”, „Blitz Opel”, „Hanomag”, „Bissing” oraz wojskowy ciągnik gąsienicowy. Graty te 24 maja już od 4.00 rano zwoziły woje wódzkie mienie. Trzeba było dalszych interwencji, aby usunąć obce wagony z sianem, które w niezrozumiały sposób znalazły się w cią
gu nocy w samym środku naszego pociągu. Przybywały nasze tran sporty, kierowane przez Jamrożego, mianowanego tym razem kie rownikiem pociągu. Wreszcie można się już doliczyć całości: 354 osoby, 40 koni, 10 aut osobowych na platformach, 15 gruehotów ciężarowych, dwa traktory. Pociąg ten żył własnym życiem: prze świetny Urząd Wojewódzki gaworzył, kłócił się, plotkował, gotował sobie strawę w oczekiwaniu na przybycie lokomotywy. Na komen danta pociągu został wyznaczony Eugeniusz Kreid. Nie miał on łatwego zadania, zmuszony do poskromiania w czasie drogi sa mowoli samozwańczych wodzów. Wróciłem do miasta, pozostawiwszy swe skromne mienie w po ciągu pod opieką Józefa Rydlocha, intendenta Zarządu Miejskiego. Borkowicz urzędował jeszcze nadal przy ulicy Kłajpedzkiej (Memelstrassel), w dużej willi. Mebli już nie było, gdyż ładowano je właśnie na wielki, sześciotonowy samochód stojący przed domem. Wojewoda siedział na krześle pośrodku pustego pokoju; na drew nianej skrzyni stał jeszcze nie zdemontowany połowy telefon. Adiutant — znany nam porucznik Duniłłowicz — klęczał na po dłodze i dzwonił do kogoś kręcąc korbką. Tak urzędowało się w tych dniach wielkich przemian. Komizm sytuacji pogłębiał się, gdy do pokoju wkroczył starosta powiatu gubińskiego, który chciał zło żyć raport wojewodzie. Szukał go w Szczecinie, a znalazł w Star gardzie w pustym pokoju. Raport jego był krótki: Gubin, obsa dzony oficjalnie przez nasze województwo, doczekał się dwóch innych starostów, jednego wysłanego z Poznania i drugiego z Wro cławia. Ów szczeciński zaś widocznie miał za mało autorytetu, gdyż musiał ustąpić pola staroście z Wrocławia. Były to konsekwencje owej sławetnej niedokładnej mapki, jaką Biuro Ziem Zachodnich przysłało w swoim czasie. Na mapie tej granica południowa naszego regionu administracyjnego, błędnie nakreślona czerwonym atramentem, sięgała aż po Gubin, co na robiło wiele zamieszania. Starosta żalił się, że nie mógł wypełnić swego zadania. Zdumiony scenerią urzędowania zamilkł, gdy wo jewoda zapytał go, jaki sztandar powiewa na gmachu starostwa w Gubinie. — Polski — brzmiała odpowiedź. — A więc nasze za danie jednak spełniliśmy — pocieszał go Borkowicz, wysyłając go natychmiast do Kamienia Pomorskiego, skąd jeszcze nie było meldunku o stanie miasta.
Rozstaliśmy się; Borkowicz z Duniłłowiczem i szoferem Gawielą odjechał wprost do Koszalina. Ja zaś załadowałem swój tobołek do stojącej obok ciężarówki, na platformie której widniała różowa kanapa. Na niej to opuściłem Stargard 24 maja, otoczony fotelami i dwoma tapczanami, obsadzonymi przez ośmiu współuczestników jazdy. Zmęczenie wzięło górę i wszyscy posnęliśmy na tych mięk kich łożach, kołysani wstrząsami rozklekotanego pudła. Obudziliśmy się nagle — zwarcie hamulców unieruchomiło au to. Ciężka była dalsza jazda, przerywana co chwilę postojami. Późnym wieczorem, po pięciu godzinach, dobrnęliśmy do wsi Pnie wo, na szlaku Płoty — Karlino. Ponieważ dalsza jazda nocą byłaby zbyt ryzykowna, skorzystaliśmy z okazji zanocowania we wsi. Przyjął nas sołtys, pan Kamień; zdążył się on już zagospodarować wraz z ośmioma polskimi rodzinami, które się tu osiedliły rozpo czynając pracę na zapuszczonej roli. Wieś nie była zniszczona, a już oczyszczona z wojennego śmiecia sprawiła miłe i schludne wrażenie. Po kolacji, na którą złożyło się mleko i chleb z masłem, dobrze nam się spało na miękkich tapczanach na odkrytej cięża rówce. Nazajutrz wcześnie rano wyruszyliśmy w dalszą drogę do Ko szalina. Ponieważ starter nie zaskoczył, trzeba było prosić o hol wojskową ciężarówkę, po czym zostawieni już swemu losowi, co chwilę stając i popychając sześciotonowy wóz, osiągnęliśmy wieś Gościnko. Dalej już jechać nie było można. Drugim śniadaniem podejmował nas miejscowy Polak, będący zastępcą wciąż jeszcze w tej wsi urzędującego niemieckiego sołtysa. Zatrzymałem pierw szy napotkany samochód wojskowy i na workach z mąką przyby łem do Karlina, gdzie tymczasowo pomieścił się starosta kołobrzes ki ze swym urzędem, nie znalazłszy schronienia w kompletnie roz bitym Kołobrzegu. Starosta oraz wysłany przeze mnie jeszcze z Pi ły do Kołobrzegu technik Lipicki pomogli mi w dalszej podróży do Koszalina, fundując cztery obfite obiady obsłudze auta wojskowe go, którym nareszcie późnym południem zajechałem do celu. Tułaczom z Piły i Szczecina, przybyszom ze Stargardu, wydał się Koszalin oazą ciszy i porządku. Funkcjonowały tu już pierw sze sklepy, ludzie żyli spokojnie od czterech tygodni, które wystar czyły, aby miastu nadać polski, swojski charakter. Koszalin prze żywał wówczas tak zwany okres gnieźnieński. Delegacja mieszkań
ców Gniezna, która miesiąc temu odwiedziła nas w Pile, nie zna lazłszy oparcia w całkowicie zburzonym Kołobrzegu, obrała sobie Koszalin na miejsce osiedlenia. Na wielu drzwiach widniały za tem osobliwe napisy, głoszące: „Tu mieszka Polak z Gniezna”. Nie oczekiwane przybycie Urzędu Wojewódzkiego pociągnęło za sobą szybkie zwiększenie się ludności miasta, a wielki jasny gmach województwa wypełnił się przybyłymi instytucjami. Po raz trzeci na Pomorzu Zachodnim rozpoczynaliśmy pracę od sprzątania i czyszczenia urzędowego budynku. W sąsiednim domu działała już stołówka, w której spotkałem wojewodę i wielu znajomych, po czym rozpocząłem poszukiwania noclegu i kwatery. Noc spędzi łem w prawdziwym pokoju hotelowym, na miękkim łóżku i w czy stej pościeli, dzięki Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi, który urzą dził hotel przy ulicy Dworcowej. Nazajutrz, 25 maja, na prośbę wojewody rozmieściłem wszyst kie nowo przybyłe agendy wojewódzkie w urzędowym gmachu. Niepokój i kłótnie towarzyszące podróży w wolno jadącym, prze pełnionym pociągu towarowym ustąpiły miejsca spokojniejszemu nastrojowi. Pisało się tabliczki na drzwi z tą świadomością, że można zacząć normalną pracę i rozpocząć normalne spory kompe tencyjne. Był już czas i na chwilę odprężenia. Zanotowałem w swym dzienniku: O biad w spólny z w icew ojew odą K aniew skim i dr P u tem — rozm ow a o p iek arn iach, o m orzu i gw iazdach, o ko m en d an tach w ojennych. W ieczór spędzam w sposób isto tn ie przedw ojenny — w w illi w ojew ody piję stary k o n iak z D uniłlow iczem , jem dobrą kolację przy śpiew ie ptaszków w p a r ku.
A ponadto pomagałem wojewodzie w organizowaniu administra cji poszczególnych powiatów. Problemami tymi zajmowałem się jednak ubocznie, podstawo wym naszym zajęciem było przygotowanie powrotu do Szczecina. Na pierwszym piętrze gmachu Urzędu Wojewódzkiego rozmieściła się w dwóch pokojach Grupa Operacyjna „Szczecin”. Wpadałem tam na krótko, wciąż odrywany do bieżących zajęć związanych z organizacją służby technicznej województwa i powiatów. Ze Szczecina wieści były — jak dotąd — skąpe. Utrzymywaliś my jednak z miastem regularny, choć nieoficjalny kontakt, tym
łatwiejszy, że od 28 maja pociąg z polską obsługą przekraczał co dziennie Odrę wysokim prowizorycznym mostem o drewnianych filarach, docierając do stacji Gumieńce, obsadzonej przez polskich kolejarzy. W zachodniej części miasta, na Pogodnie, umieściła się główna kwatera marszałka Rokossowskiego jako dowódcy II Fron tu Białoruskiego. Komendant wojenny pułkownik Fiedotow prze niósł się z gmachu przy ulicy Małopolskiej do budynku Zarządu Miejskiego przy Jasnych Błoniach. Nadchodziły wieści o wzmożonym napływie Niemców do Szcze cina. Podczas gdy w dniu, w którym została ogłoszona wiadomość o naszym wyjeździe ze Szczecina (16 maja), liczba Niemców w mieś cie wynosiła 6728, to już po trzech dniach wzrosła ona o dalszych 2189 osób. W dniu 27 m aja było ich już 18 570; a w ostatnim dniu tego miesiąca — 24 418. Rozumieliśmy dobrze, że wzrost ludności niemieckiej Szczecina będzie nieunikniony tak długo, jak długo władzę cywilną w tym mieście pełnić będą Niemcy. Tymczasowy zarząd niemieckiej dzielnicy Niebuszewo rozszerzył zakres swe go działania na całe miasto, choć jeszcze nie przeniósł swych agend z wyznaczonej sobie dzielnicy. W dniu 18 maja zorganizowana zo stała w Szczecinie niemiecka samoobrona (Selbstschutz ), licząca początkowo 40 ludzi. W instrukcji, jaką w dniu 18 maja Wydział VII/10 niemieckiego zarządu wystosował do członków tej organi zacji, za najważniejsze zadanie uznano udzielanie pomocy lud ności niemieckiej powracającej do miasta. W dniu 24 maja odbyło się drugie posiedzenie niemieckich blo kowych mężów zaufania, na którym zapowiedziano, że każdy Nie miec w Szczecinie zostanie zaopatrzony w niemiecki dowód oso bisty. W protokóle tego zebrania używało się jeszcze określenia „powierzona naszej opiece dzielnica” — jednak równocześnie oz najmiono, że terenem działalności Selbstschutzu będą również i in ne dzielnice miasta. W trzy dni później, 27 maja, zarząd niemieckiej dzielnicy Niebuszewo zaczął organizować urząd landratury dla powiatu wiejskiego, położonego na zachód od miasta. Wyznaczono niemieckich sołtysów dla każdej wsi, na razie w promieniu trzy dziestu kilometrów od Szczecina. Zastępca burmistrza Erich Spie gel został mianowany landratem powiatu podmiejskiego. W dniu 31 maja w czasie dwugodzinnej konferencji przedsta wiciele zarządu niemieckiego omówili z komendantem wojennym
wszystkie sprawy związane z problemami ludności niemieckiej, której liczba w tym dniu zbliżała się już do 25 tysięcy. Na tej na radzie zapowiedziano uruchomienie specjalnego pociągu, który miałby przywieźć z miasta Barth specjalistów, aby uruchomili urzą dzenia komunalne Szczecina. Podczas gdy polscy kolejarze przyj mowali pociągi na stacji Szczecin — Gumieńce, niemieccy kole jarze, podlegli organizującej się dyrekcji w Pasewalk, przyjmowali pociągi z terenów niemieckich na stacji Szczecin—Turzyn. Było rzeczą zrozumiałą, że lokalne radzieckie władze wojskowe zostały — podobnie jak i my — zaskoczone naszym wycofaniem się. Nie pozostawało im więc nic innego, jak skorzystać z pomocy Niem ców, aby miasto i jego okolice przywrócić do życia. Tym się tłu maczy, że 1 czerwca niemieckie władze komunalne przystąpiły do obejmowania wsi położonych na południu od Szczecina, aż do miasta Gartz włącznie. Fakt ten utwierdził nas w przeświadczeniu, że nawet krótka nieobecność nasza w Szczecinie może pociągnąć za sobą poważne skutki. Mało osób na Pomorzu Zachodnim orientowało się w tej sytuacji. O Szczecinie krążyły przeróżne plotki, domysły i wyol brzymione wieści. Dla tych, którzy nie przeżyli z nami tej wspa niałej, szczecińskiej wiosny — Szczecin był czymś odległym, mało realnym, niemal mitycznym. Zanotowałem niektóre z tych plotek: że Szczecin będzie wolnym miastem, że będzie to kondominium an gielsko-polskie, że flota brytyjska już przybyła do Szczecina, że Szczecin będzie przyznany Czechosłowacji, że miasto będzie podzie lone na trzy koncesje: polską, czeską i niemiecką. Zdawałem sobie sprawę, że plotki te, celowo inspirowane, stanowią fragment wiel kiej, wrogiej nam gry. Do wieści o ponownym zaludnianiu Szczecina przez Niemców zaczęły dochodzić meldunki o przekraczaniu przez Niemców Odry, dotąd praktycznie nie strzeżonej, oraz o ich infiltracji na objęte przez nasze władze tereny. O faktach tych dowiedziałem się w dniu 1 czerwca, gdy pełniłem przejściowo obowiązki naczelnika Wydzia łu Komunikacyjno-Budowlanego województwa, nie zaniedbując spraw szczecińskiej Grupy Operacyjnej. Wojewoda Borkowicz na poufnej odprawie zakomunikował w dość oględnej formie wyniki rządowych ustaleń, które przywiózł ze swej kolejnej podróży do stolicy. Oznajmił, że „oficjalną stolicą województwa zachodniopo
morskiego jest Szczecin, z którego tymczasowo musieliśmy wpraw dzie ustąpić, ale do którego powrót nasz jest rzeczą pewną”. Borkowicz powiadomił nas również, że II Armia Wojska Polskiego obsadziła już cały pas pograniczny wzdłuż Odry, szerokości 50 km, przejmując jednocześnie na tym obszarze władzę od radzieckich komendantów wojennych. Pozwoli to powstrzymać infiltrację Niemców przez Odrę z zachodu na wschód. Pasmo to przeznaczone ma być przede wszystkim dla osadnictwa wojskowego. Od szybkiego i operatywnego rozwiązania tych problemów za leżała przyszłość naszego osadnictwa na Pomorzu Zachodnim. Usta liłem z wojewodą, że 3 czerwca udamy się z wicewojewodą Ka niewskim do generała Karola Swierczewskiego-Waltera, aby szcze gółowo omówić z nim zarówno wojskową obsadę pogranicza, jak i najbliższą przyszłość Szczecina. Główna kwatera generała mieści ła się wówczas w Poznaniu. Jednocześnie Borkowicz postanowił pojechać do Szczecina, aby omówić z marszałkiem Rokossowskim, mającym tam swą kwate rę, szczegóły naszego powrotu za Odrę. O tych naszych zamierze niach nie informowaliśmy nawet swoich pracowników, tym bar dziej że sam fakt naszego przejściowego wycofania się ze Szcze cina nie był w ogóle podany do publicznej wiadomości w kraju. Poczta przesyłała do Koszalina prywatną i urzędową korespon dencję, adresowaną nadal do Szczecina, jako siedziby władz wo jewódzkich. Jednocześnie jednak powrotna fala osadników wyolbrzymiała ostatnie wydarzenia, nadając im posmak politycznego konfliktu, komentowanego w najbardziej jaskrawy sposób. Mało osób nato miast wiedziało o dalszym istnieniu szczecińskiej Grupy Operacyj nej, ukrytej wśród agend Urzędu Wojewódzkiego, nawiązującej, w porozumieniu z władzami radzieckimi, ponowny kontakt z te renami za Odrą. Gdy Borkowicz referował w Warszawie szczegóły naszego wyco fania się ze Szczecina i wynikłe stąd konsekwencje — dowiedział się ku swemu zdumieniu od prezydenta Bieruta, że ubiegł go w tym referowaniu nasz przedsiębiorczy a w poczynaniach swych nie obliczalny major, który przedstawił mu wydarzenia szczecińskie we wręcz nieprawdopodobny, sobie tylko właściwy sposób. Póki
był on z nami, udawało się nam go upilnować — ale w stolicy po czynał sobie na całego. Zapisałem w dzienniku pod datą 31 maja: Je stem obecny p rzy pow rocie szefa z W arszaw y. I tu w ypłynęła na w ierzch sły n n a sp raw a m a jo ra M. — T rzęsienie ziemi, grzm oty i huk, b łyskaw ice i burze. Jak o dalszy efek t — w yciąga m nie w icew ojew oda z łóżka późnym w ieczorem , aby obdarzyć m nie następ stw em po m ajorze w spraw ow anym przezeń k ierow nictw ie w ojew ódzkiego w ydziału.
Sprawca całego zamieszania na polecenie wojewody musiał opu ścić granice województwa. Takie to osobliwe, w krasie swej niezwykłe epizody towarzy szyły naszym wielkim sprawom. Z humorem przyjąłem pełnienie jeszcze jednego urzędu — wiedząc, że to nie potrwa długo. W niedzielę 3 czerwca wyjechałem po południu z Koszalina przez Piłę do Poznania. Mijaliśmy wcale już nieźle zagospodaro wany Szczecinek, gdzie przeniosła się z Piły Okręgowa Dyrek cja Kolei, działająca pod kierownictwem dyrektorów Tomasza Pie traszka i Włodzimierza Dziekońskiego. Krótki postój w Pile pozo stawił przykre wrażenie: nie ruszone zwały gruzu, opustoszałe centrum, niewielu mieszkańców. Rezydujący tam jeszcze dotąd inżynier Józef Maciejewski, główny dyspozytor powiatowych grup operacyjnych, przenosił się właśnie do Koszalina, likwidując tym samym ostatnią agendę wojewódzką w tym mieście, które przez krótki okres było stolicą Pomorza Zachodniego. Dalsza jazda z Piły odbywała się z dużymi przeszkodami. Wie lokrotne zmiany sfatygowanych dętek przed i za Czarnkowem, podnoszenie auta kłonicą na skutek zepsucia się lewarka — wszyst ko to spowodowało, że przyjechałem do Poznania dopiero o 2.00 w nocy, budząc rodzinę, ucieszoną moim niespodzianym przyby ciem. Nazajutrz, 4 czerwca, odszukaliśmy kwaterę dowództwa II A r mii, mieszczącą się w jednej z will przy ulicy Rogozińskiego na Górczynie. Generała Świerczewskiego nie zastaliśmy, gdyż był w terenie i miał wrócić dopiero nazajutrz. Omówiliśmy tymczasem wiele drobniejszych spraw z pułkownikiem Pszczółkowskim, który zaznajomił nas z rozmieszczeniem armii wzdłuż prawego brzegu Odry. Wykorzystałem czas oczekiwania na przeprowadzenie trzeciej
z rzędu rekrutacji sił technicznych dla Pomorza Zachodniego, a w szczególności grupy geodezyjnej i budowlanej, wciąż opie rając się na poznańskim Zarządzie Miejskim i Komitecie Woje wódzkim PPR. Występując nadal oficjalnie jako prezydent mia sta Szczecina, musiałem zdawać relację z przebiegu ostatnich wy darzeń, w miarę oględnie jednak wyrażając się o możliwościach naszego powrotu do Szczecina. Jedynie w rozmowie z wojewodą poznańskim doktorem Widy-Wirskim mogłem sobie pozwolić na nieco więcej szczerości. Wieczorem 5 czerwca, od godziny 21.00 do północy, w małym skromnym podmiejskim domku odbyłem trzygodzinną rozmowę z generałem Świerczewskim. Wieczór był ciepły i pogodny. W na rożnym pokoju, w wojskowej koszulce bez rękawów, generał po kazywał na mapie rozmieszczenie jednostek naszej armii, która od kilku dni objęła istotną „straż nad Odrą”. Jedna z tych jednostek ulokowała się w prawobrzeżnej dzielnicy Szczecina, obecnie — z uwagi na swe położenie na wschód od Odry wchodzącej w skład powiatu gryfińskiego — samodzielnym, choć jeszcze bardzo słabo zaludnionym miasteczku. W dalszej rozmowie Świerczewski po twierdził, że już w najbliższym czasie problem szczeciński zo stanie rozstrzygnięty na naszą korzyść. Trudno było jeszcze mó wić o dokładnej dacie, ale miało to nastąpić z pewnością w ciągu najbliższego miesiąca — miałem być przygotowany do wyjazdu w każdej chwili. Do tego tematu już nie wracał, wiele czasu natomiast poświęcił na omówienie akcji osadnictwa wojskowego właśnie w pasie nad morskim i nadodrzańskim, jak również udziału jednostek wojsko wych w nadchodzącej akcji żniwnej. Dowiedziałem się przy tym, że kapitan Wiktor Jaśkiewicz prze widziany jest do zorganizowania Inspektoratu Osadnictwa Wojsko wego przy Ministerstwie Administracji Publicznej. Generał Świer czewski mówił żywo i przekonująco, szkicując plan swego przy szłego działania na stanowisku generalnego inspektora osadnictwa wojskowego. Obiecał Szczecinowi konkretną pomoc bezpośrednio po jego ponownym objęciu. Przypomniał, że pociąg, który w dniu 3 maja wyjechał z Poznania, wioząc osadników do Szczecina, został przydzielony na jego polecenie. Podano kolację. Rozmowa przeszła na tak jeszcze bliskie i pa-
miętne chwile, gdy Wojsko Polskie forsowało Nysę i wkraczało do Drezna. Generał opisywał przyjęcie, jakie zgotowała mu sło wiańska ludność Łużyc, i jej czynne współdziałanie w ostatnich dniach wojny. Były to fakty nam wówczas jeszcze nie znane. Zdając sobie sprawę, że słuchamy historycznych wiadomości od najbardziej kompetentnego człowieka, nie zwracaliśmy uwagi na późną porę. Wszedł jednak adiutant i spełnił swój obowiązek, przypominając generałowi, że jest już po północy. Przerwaliśmy więc rozmowę, ustaliwszy miejsce i datę następnego spotkania. Tej nocy spaliśmy spokojniej — konsekwentna i stanowcza po stawa generała Świerczewskiego w sprawach najbardziej nas ob chodzących dodała nam otuchy w sposób serdeczny i bezpośredni. Nazajutrz, jak to zwykle bywa, wir drobnych i dokuczliwych spraw znów przesłonił wielkie zamierzenia. Auto rozsypało się nam kompletnie; trzeba było prosić władze wojskowe o pomoc w naszym przejeździe z powrotem do Koszalina. Dzięki pułkowni kowi Pszczółkowskiemu dostałem do dyspozycji otwartego łazika z szoferem — ale gdy przyszło do jazdy, okazało się, że w baku nie było benzyny na tak długą trasę. Trzeba było zatem podróż znów odroczyć. Zapisuję w dzienniku: K aru zela od sam ego ran a. A w ięc ja k zw ykle: m ontow anie ekipy m ie r niczej, b udow lanej, 25 m aszy n istek i je d n a k raw cow a, i Bóg w ie, k to je sz cze. P otem re d a k to r B rzóska i jego satelici, w yciąganie żyw ności od m ias ta P oznania, obiad w dom u, znów gonitw a do Pszczółkow skiego, znów w do m u za staję dw anaście osób żądnych usłyszenia plotek, uzysk an ia posad i lepszej k o n iu n k tu ry . Poza ty m : słynny M ercedes zdechł, ro zeb ran y n a części oraz n a dw a reso ry i sprężynę am ortyzującą.
Zapis taki, dokonany tego samego dnia, lepiej oddaje klimat tych dni niż długie uczone wywody. Wreszcie decyzja: wyczerpawszy wszelkie środki jedziemy do samego wojewody poznańskiego po kw it na paliwo, aby z tym kwitem szukać przy ulicy Gąsiorowskich osoby upoważnionej do wydania tego cennego płynu. Toteż dopiero o 6.00 wieczorem wy jechałem w kierunku na północ — znowu z żoną, tak jak trzy ty godnie temu. Bez przeszkód zajechaliśmy do Wałcza, gdzie podjął nas kolacją miejscowy starosta, również Zaremba, który potrafił osadzić w powiecie 11 tysięcy Polaków. Potem nocna jazda pię
knymi serpentynami wśród zalesionych wzgórz do Połczyna, skąd już niedaleko było do Koszalina. W dniu 7 czerwca o 1.00 w nocy przybyliśmy do uśpionego mia sta. Drzwi otworzył nam Jamroży, który oznajmił, że nasz powrót do Szczecina jest już postanowiony.
Podczas gdy ja rozmawiałem z generałem Karolem Świerczew skim w Poznaniu, wojewoda Borkowicz spotkał się 3 czerwca z marszałkiem Rokossowskim w Szczecinie. Administracja woj skowa mieściła się w budynku poszpitalnym przy alei Powstańców na Pomorzanach, natomiast ściślejszy sztab marszałka ulokował się w ogrodzonej dzielnicy willowej na Pogodnie. Wjazd do niej prowadził przez przejazd kolejowy w końcu ulicy Zaleskiego, zam kniętej szlabanem. Wojewoda był wstrzemięźliwy w komunikowaniu szczegółów swej rozmowy z marszałkiem. W dokumencie datowanym tydzień później (13 czerwca) tak określił on ówczesną sytuację: W pierw szych dniach czerw ca zapadła decyzja o pow rocie Z arząd u M iej skiego do Szczecina. O decyzji tej m arszałek S talin pow iadom ił głów no dowodzącego w ojskam i II B iałoruskiego F ro n tu , m arszałk a Rokossowskiego. W dniu 3 czerw ca w przeprow adzonej przeze m nie rozm ow ie z m a rsz ał kiem R okossow skim o kreślona została dokładnie i w szczegółach p rze p ro w adzka, a ta k że p ra c a polskiego Z arząd u M iejskiego w Szczecinie [...] G łów nym zadaniem Z arząd u M iejskiego m ia sta Szczecina będzie m ak sy m a ln e zaludnienie m ia sta przez Polaków .
W rozmowie, jaką odbyłem z wojewodą 7 czerwca rano, otrzy małem od niego bliższe instrukcje działania. Do Szczecina miał powrócić na razie tylko polski Zarząd Miejski, aby wzmocnić osadnictwo polskie w mieście. Powrót polskiej administracji ko munalnej nie stanowił jeszcze o wcieleniu Szczecina do Polski, miał on natomiast ułatwić i przygotować definitywne objęcie miasta przez nas w niedługim czasie i naprawić skutki zbytniej pcchcpności w jego opuszczeniu. Okazało się, że miałem słuszność sugerując 16 maja, aby wy prowadzić z miasta jedynie władze państwowe, pozostawiając na miejscu polskie organa samorządowe w celu zasiedlenia i u ru chomienia miasta. W swym dzienniku zanotowałem:
Rząd radziecki w yraził sw ą zgodę na w prow adzenie do Szczecina pol skiego Z arząd u M iejskiego, dla w znow ienia o sadnictw a polskiego n a Szcze cin. Ale n a zew n ątrz jeszcze dla N iem ców a d m in istra cja radzieck o-niemiecka.
A w notatce pisanej dosłownie na kolanie w czasie poufnej roz mowy z wojewodą zapisałem: W d niu 7 czerw ca dostałem u stn e polecenie udać się z g ru p ą operacyjną Szczecin, poszerzoną o dod atkow ą ekipę z w ojew ództw a — do Szczecina. Zorganizow ać ponow nie zarząd m iasta, ale tylko ja k o zarząd m iejski. Cel: zaludnić Szczecin polską ludnością. Ż adnych pisem nych in strukcji.
Obecny powrót nie dotyczył zatem władz wojewódzkich, które z wojewodą miały nadal pozostać w Koszalinie. Bo Szczecina po wracał jedynie Zarząd Miejski razem ze strażą pożarną, urzędem pocztowym i milicją porządkową. Niejasny był dla nas nadal sta tus dwóch zarządów miejskich: naszego i wciąż się powiększają cego zarządu niemieckiego oraz nasz stosunek do wzrostu ludności niemieckiej w Szczecinie, która w dniu 7 czerwca osiągnęła już liczbę 38 872 osób. Ani podział terytorialny miasta, ani też podział kompetencyjny nie był tu do pomyślenia; celem naszym było przede wszystkim ułatwienie zasiedlenia Szczecina przez ludność polską, bez wda wania się chwilowo w spory natury zasadniczej. Mieliśmy bowiem wiadomości, że polscy osadnicy w dalszym ciągu napływali do miasta. Niepodanie do publicznej wiadomości faktu opuszczenia w dniu 19 maja Szczecina przez władze polskie pociągnęło za so bą pełną dezorientację w kraju: podczas gdy lepiej poinformowa ne województwo poznańskie przestało na razie kierować do Szcze cina dalszych osadników, to dalej położone województwa — kie leckie, lubelskie, a nawet warszawskie — nadal wysyłały tu luź ne ich grupy. Zastawali oni miasto bez władz polskich i rozgory czeni wracali, szerząc rozmaite plotki. Postawiliśmy sobie za cel utrwalić tu polskie osadnictwo, ułatwić miastu zagospodarowanie w pierwszym trudnym okresie i w ten sposób przyczynić się do jego ostatecznego wcielenia do Polski. Zachowały się luźne notatki, które robiłem w czasie rozmowy z wojewodą, gdyśmy wspólnie ustalali tok działania. Miała mi pod legać ekipa Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, przyłączona do naszej grupy. Oficjalnie wobec Komendy Wojennej miałem
występować jako polski prezydent całego Szczecina, pozostawiając jednak prawo działania na jego terytorium niemieckiemu Zarzą dowi, podporządkowanemu komendantowi wojennemu. Unikając ostentacji i demonstracyjnych pociągnięć, mieliśmy stanowczo podkreślać w wystąpieniach na zewnątrz polskość ca łego miasta. Zostałem upoważniony do bezpośredniego przepro wadzania rozmów z radzieckimi władzami wojskowymi wyższych szczebli, stosując się do ich wskazań i rady w zakresie taktyki działania. Władze wojskowe zostały poinformowane, że polski Za rząd Miasta Szczecina jest jednostką autonomiczną, podległą wo jewodzie bezpośrednio, z pominięciem poszczególnych wydziałów Urzędu Wojewódzkiego, kompetencji których na razie jeszcze nie rozszerzyliśmy na lewy brzeg Odry. Przepisy i zarządzenia cen tralne mogły mnie w Szczecinie nie obowiązywać. O wszystkich ważniejszych sprawach miałem sam decydować. Zdawałem sobie sprawę z trudności tej misji, tym bardziej że wszystkie te pole cenia i pełnomocnictwa uzyskałem ustnie. Mimo że obecnie już nie jechałem w nieznane, to jednak zarówno ja, jak i moi koledzy zdawaliśmy sobie sprawę, że gra toczy się o olbrzymią stawkę i że sytuacja polityczna jest dziś o wiele bar dziej trudna i skomplikowana aniżeli miesiąc temu. — Zróbcie inżynierze wszystko, aby było dobrze — a jak to zro bicie, wasza w tym głowa — oto słowa, które usłyszałem od mego szefa. — Dla nas tu i dla was wojna się nie skończyła, musimy wygrać bitwę o Szczecin. Taka była strategia, trzeba było do niej dostosować taktykę działania. Wiedziałem, że komendant wojenny Szczecina, pułko wnik Fiedotow, został już przez swe władze powiadomiony o na szym powrocie do Szczecina i o potrzebie udzielania nam pomocy. Ceniłem bardzo takt i doświadczenie tego oficera, toteż ucieszyła mnie wiadomość, że pozostaje on dalej na tym stanowisku. Dzień 8 czerwca zeszedł na organizowaniu wyjazdu naszej grupy. Mój wypróbowany pomocnik, inżynier Jamroży, mianowany 5 ma ja II wiceprezydentem miasta (stanowisko I wiceprezydenta na razie nie zostało obsadzone), jak zwykle objął kierownictwo te chnicznej grupy wyjazdowej. Sztab Grupy Operacyjnej „Szczecin” przestał już być przedmio tem mniej lub więcej życzliwych drwin w Urzędzie Wojewódz
kim; wyszedłszy ze swych dwóch pokoików stał się ośrodkiem zainteresowania całego Koszalina. Bardzo ostrożnie rozpatrywa liśmy liczne wnioski na wyjazd do Szczecina. Nie było miejsca dla osób nie wypróbowanych, gdyż ryzyko byłoby zbyt duże; przyjmowało się wyłącznie byłych szczeciniaków, znających już miasto i jego sprawy z okresu majowego pobytu. Cały wieczór 9 czerwca redagowałem różne pisma urzędowe, mające na celu zapewnienie nam dopływu nowych osadników z Poznańskiego. Nauczony doświadczeniem, nie dowierzałem szyb kości działania naczelnych organów urzędowych — toteż wysłałem z pismami do Poznania Genderę, operatywnego pracownika Wy działu Aprowizacji, który miał ponadto zorganizować dostawę żywności do Szczecina. Zdawałem sobie bowiem aż nadto dobrze sprawę, że w czasie naszej trzytygodniowej nieobecności istnie jące jeszcze zapasy zostały całkowicie wyczerpane. W liście pisanym do doktora Stanisława Szenica poinformowa łem go o naszym powrocie w dniu 9 czerwca do Szczecina, prosząc o wzmożenie przez Polski Związek Zachodni akcji osadniczej. Zwłaszcza prosiłem o rekrutację ogrodników i rolników dla za gospodarowania gospodarstw podmiejskich. Drugi list skierowany był do dyrektora Szłapczyńskiego z po znańskiego Zarządu Miejskiego. Prosiłem w nim o skierowanie do Szczecina pracowników administracyjnych, „szczególnie kwater mistrzów i aprowizatorów”. Przed wyjazdem z Koszalina byłem z żoną na uroczystym obiedzie u wojewody, goszczącego członka Rady Wojennej II Frontu Białoruskiego generała Ruskicha oraz pięciu wyższych oficerów. Rozmowy, jakie toczyły się przy stole, nie pozostawiły mi żadnych złudzeń ani co do technicznych trudności, ani co do roli, jaką mamy spełnić w Szczecinie. Raz jeszcze uzyskałem zapewnienie, że lokalne władze wojskowe otrzymały już odpowiednie instru kcje i zalecenia dotyczące naszego powrotu. Jednak w dalszym ciągu nie dostałem niczego na piśmie; tyle tylko, że mam nadal pełnić funkcję prezydenta miasta, którą mi powierzono w dniu 28 kwietnia. Teraz jednak miałem być polskim prezydentem mia sta, chwilowo zarządzanego przez Niemców, na obszarze radziec kiej strefy okupacyjnej. Był to więc niecodzienny i osobliwy za kres kompetencji.
Odbywaliśmy ostatnie wizyty i rozmowy: tak jak ongiś w Pile, tak i teraz w Koszalinie pracownicy spragnieni spokoju i stabi lizacji stosunków żegnali nas, bynajmniej nie zazdroszcząc, iż sami nie biorą udziału w tej drugiej szczecińskiej wyprawie. Nie wszyscy jednak nam pomagali w jej organizacji. Wojewoda w porozumieniu ze mną polecił mianowanemu przez siebie dy rektorowi szczecińskiej Dyrekcji Poczt, Augustynowi Piechowia kowi, udać się ze mną do Szczecina dla ponownego zorganizowa nia tam polskiej obsługi pocztowej. Jako pełnomocnik rządu na okręg Pomorza Zachodniego miał pełne prawo do takiej decyzji. Ani on, ani ja nie wzięliśmy jednak pod uwagę bezwładu urzędo wej biurokracji. Nazajutrz po wyjeździe z nami ekipy pocztowej do Szczecina przybył do Koszalina dyrektor Okręgu Poczt w Byd goszczy, którego kompetencji chciano odgórnie podporządkować również i sprawy pocztowe Pomorza Zachodniego. W czasie odpra wy urzędników pocztowych w dniu 10 czerwca w Koszalinie, przy byli z Bydgoszczy urzędnicy orzekli, że wyjazdu grupy pocztowej do Szczecina nie aprobują i że Piechowiak i jego zastępca Pałaszewski będą za samowolne zorganizowanie szczecińskiej Dyrekcji Poczt aresztowani i przymusowo ściągnięci do Warszawy... Zachował się protokół przesłuchania w tej sprawie Michała Pałaszewskiego w Warszawie w Ministerstwie Poczt i Telegrafów w dniu 20 czerwca 1945. W protokóle tym zacytowano kapitalne rozstrzygnięcie wojewody Borkowicza z dnia 11 czerwca: P anow ie, jesteście sk iero w an i z Bydgoszczy, a p an P iechow iak z P o znania. P racy dla P olsk i je s t tu dużo i każdy drogę do tej p rac y znajdzie. N a razie d y rek to rem o kręgu je st p an P iech o w iak i jego polecenia m usicie w szyscy w ykonyw ać. A k to nie będzie słu c h ał poleceń, to będzie m iał ze m n ą do czynienia.
Na marginesie protokółu, przy słowach o pracy dla Polski, wid nieje czyjaś adnotacja: „to jest najważniejsze — umorzyć!” Zdecydował i tym razem zdrowy rozsądek — ale incydent ten świadczy, jak niełatwo przychodziło niektórym z rozsądku korzy stać.
Po południu w sobotę 9 czerwca rusza nasza karawana sformo wana przed gmachem Urzędu Wojewódzkiego. Jedziemy zwartą
kolumną — sześć samochodów ciężarowych, jedno auto osobowe, autobus pocztowy, dwa wozy straży pożarnej, na końcu jeden mo tocykl. Jamroży jedzie w pierwszym samochodzie ciężarowym, ja w aucie osobowym w środku kolumny. Jest piękna, niemal letnia pogoda. Jedziemy wolno, aby nie tra cić kontaktu pomiędzy poszczególnymi pojazdami. Kwitną żółte, pomorskie żarnowce, lasy tchną świeżością później wiosny. Pa nuje dobry nastrój, gdyż wracamy znów do miasta, z którym na stałe sprzęgły się nasze losy. Jest to jednak mimo wszystko jazda w nieznane. Po krótkim postoju na rynku w Karlinie, przed tymczasową siedzibą starosty kołobrzeskiego, ruszamy dalej. Następny postój ma miejsce w Pniewie, gdzie u sołtysa, pana Kamienia, znów pijemy kawę. Korzystając z chwili odpoczynku robię szybko no tatki w swoim diariuszu. Piszę co następuje: N iedaw no w yjeżdżałem bez w ielkiej nadziei po w ro tu ■— dziś w racam z nad zieją pozostania. M isja p iek ieln ie tru d n a —■ chyba jed n a z n a jtr u d niejszych, ja k ie będę m iał w życiu.
Nie omyliłem się w tej ocenie. Następny postój kolumny na rynku w Nowogardzie, gdzie wśród ruin stał samotny narożny ocalały dom, siedziba starostwa powia towego. Przez pół godziny, gdy szoferzy przeprowadzali ostatnie oględziny technicznego stanu wozów, błąkałem się po ruinach tego miasteczka, chodząc wzdłuż brzegów uroczego jeziora, wrzyna jącego się w środek ruin miasta. Nasz postój się nieco przedłużył — toteż kilkuset mieszkańców tego miasta, żyjących na jego nie zniszczonych peryferiach, zebrało się wokół wozów, komentując z podnieceniem fakt naszego powrotu do Szczecina. Niewiele, a wła ściwie nic nie wiedziano tu o tym, co się działo za Odrą; wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że Pomorze Zachodnie nie może bez Szczecina istnieć. Przez rzekę przedostaliśmy się prowizorycznymi przeprawami wzdłuż zrujnowanych mostów autostrady, aby wjechać do Szcze cina od południa, z tej samej strony co sześć tygodni temu. O go dzinie 7.00 wieczorem w dniu 9 czerwca wjechaliśmy po raz drugi do Szczecina, po dwudziestu dniach naszej tam nieobecności.
11. Drugi szczeciński epizod i drugie wyjście z miasta Szczecin, który ujrzeliśmy w sobotę 9 czerwca, różnił się od Szczecina widzianego w sobotę 19 maja. Tłumy Niemców ciągnęły do miasta od zachodu; główne ulice śródmieścia przepełnione były wózkami ręcznymi i bagażami, złożonymi na stosy; grupy ludzi koczowały w porzuconych domach. Zajechaliśmy przed gmach na Wałach Chrobrego, aby ponownie zająć go na siedzibę Zarządu Miejskiego. Wewnątrz gmachu, tak starannie przez nas oczyszczanego w ma ju, lśniącego wówczas czystością i ładem — zastaliśmy brud, nie chlujstwo i dewastację. W pokojach i korytarzach koczowały na podłodze rodziny Niemców; wszędzie zalegały toboły, biurowe me ble i stosy dawnych akt i planów, wyrzuconych przez nich z rega łów i szaf. Światła nie było — ogarki świec migotały na tle czarnych wnętrz ponurego gmachu. Poniżej skarpy, nad Odrą, na zdewasto wanych zieleńcach, roiło się od bud i szop, skleconych z szaf biurowych, stołowych płyt i sztywnych planów. Na rzece przy nabrzeżu stały barki, z których wyładowywali się Niemcy. Trudno nam było od razu zorientować się, co oznacza to obo zowisko — okazało się, że jest to urządzony przez niemiecki za rząd obóz przejściowy dla Niemców, przybywających do Szczecina drogą wodną z wyspy Rugii oraz z okolic Anklamu i Greifswaldu. Wyjaśnił to napis, pedantycznie umieszczony przed schodami wiodącymi na górne tarasy. Brzmiał on: Durchgangslager Hackenterrase. Był to istotnie obóz przejściowy, składający się ze skle conych bud; gnieździło się tu kilka tysięcy osób, którym niemiecki zarząd dzielnicowy nie był w stanie zapewnić możliwości pracy i wyżywienia, zmuszony tolerować ich pobyt w tym miasteczku nędzy. O tym, że nie byli to wyłącznie Niemcy ze Szczecina, świad czyły ogłoszenia wywieszone w różnych punktach obozu. Obwiesz
czały one, że w poniedziałek 11 czerwca o godzinie 8.00 rano odjedzie transport pod opieką niemieckiej policji (im Schutze der Deutschen Polizei) do Stołczyna, Skolwina, Polic i pobliskich oko lic, którym mają odjechać Niemcy, nie pochodzący ze Szczecina, oraz ci, którzy nie mogą na „obecnym niemieckim obszarze miasta” znaleźć sobie mieszkania i pracy. Podpisał ten dokument radca miejski i décernent policji (Stadtrat und Polizeidezernent) Hempel. Te i inne fakty dawały nam wiele do myślenia. Wynikało z nich, iż formalnie Niemcy nadal skupieni są przeważnie w swej dziel nicy w Niebuszewie, ale — choć na razie nie zajmują jeszcze na większą skalę mieszkań w śródmieściu — uważają jednak cały Szczecin za teren swego działania. Widoczne było również, że niemiecki zarząd komunalny z Wiesnerem na czele czyni wszystko, aby wypełnić miasto swymi rodakami, ściągając ich ze wszystkich okolicznych miast i powiatów. Była to wyraźnie skoordynowana akcja — już sam system dowożenia Niemców barkami oraz po ciągami z Meklemburgii świadczył dobitnie o tym, iż nie była to jedynie lokalna inicjatywa. Był to „wyścig o Szczecin” — Niemcy nie chcieli dopuścić do powtórzenia się drugiego polskiego epizodu w mieście. Z mieszanymi uczuciami wspinałem się zdemolowanymi scho dami do naszego gmachu. Przyjazd naszej licznej kolumny samo chodowej wywołał zrozumiałe poruszenie, poleciłem więc uspo koić kilkaset kobiet i dzieci koczujących w gmachu, iż mogą w nim pozostać przez tę noc, opróżniając dla nas tylko jedno jego skrzydło. Tymczasem nowo przybyłe do Szczecina grupy rozkwa terowały się w swych dawnych pomieszczeniach. Późnym wieczorem odwiedziłem komendanta wojennego, pułko wnika Fiedotowa, który w czasie naszej trzytygodniowej nieobec ności w mieście przeprowadził się do gmachu przy Jasnych Bło niach, zajmowanego w maju przez Zarząd Miejski. Rozmowa do tyczyła zasadniczych spraw. Był on przecież odpowiedzialny za „uruchomienie miasta” — i dlatego jemu bezpośrednio podlegał Zarząd Dzielnicy Niemieckiej. Odkładając omówienie technicznych szczegółów na dzień na stępny ustaliliśmy, że naszym wspólnym celem jest wznowienie akcji osadnictwa polskiego w Szczecinie. Jak tego dokonać — tego
ani on, ani ja dobrze jeszcze nie wiedzieliśmy. Tak samo zresztą nie wiedzieliśmy jeszcze, jak rozwikłać splot wzajemnych kompe tencji w mieście, przeżywającym obecnie kryzys polityczny i na rodowościowy. Postawiłem sprawę jasno: nie jestem tu po to, aby stać na równi z niemieckim „burmistrzem”, ale jestem prezyden tem całego miasta z ramienia sprzymierzonego państwa. Gdy późną nocą wracałem do naszego budynku nad Odrą, wszy scy już spali. Posterunki naszej milicji stojące przy wejściu wska zały mi drogę do przygotowanego dla mnie pokoju — był to ten sam pokój, w którym zamieszkałem w dniu 30 kwietnia. Tym sa mym koło wydarzeń zamknęło się. Nazajutrz, 10 czerwca, uprzytomniłem sobie, że właśnie tego dnia ukończyłem trzydzieści pięć lat. Dzień ten tym bardziej za pisał mi się w pamięci, gdyż rano dokonałem lustracji miasta Ulice nadal zalegały zwały gruzu i śmiecia; wypalone frontony kamienic przewracały się od wiosennych nadmorskich sztormów. W śródmieściu nie było widać żadnych prac porządkowych; od dzielona od niego blisko dwukilometrowym pasem ruin dzielni ca niemiecka żyła własnym życiem, przenikając na zewnątrz je dynie za dnia. W nocy izolacja poszczególnych dzielnic miasta była zupełna. Zamieszkałe przez osadników polskich w pierwszej połowie maja śródmieście — po ich odjeździe niszczało, stojąc pustką. Później okazało się, że w Szczecinie przebywało kilkuset Polaków, którzy nie opuścili miasta lub przybyli doń po naszym odjeździe. Zorganizowane grupy Niemców, zaopatrzone w glejty wydane przez Zarząd Dzielnicy Niemieckiej, opróżniały opusto szałe mieszkania, sklepy i urzędy z mebli i sprzętu, ściągając je do swej dzielnicy. Gdzieniegdzie obserwowało się przenikanie Niemców również do dzielnic centralnych, gdzie zajmowali miesz kania na wyższych piętrach. Po mieście chodziły radzieckie patrole wojskowe, w Niebuszewie natomiast umundurowane patrole niemieckiej policji porząd kowej bez broni. Polskich chorągwi nie zastaliśmy; biało-czerwony proporzec na naszym aucie wywoływał widoczne komentarze. Obserwowało się też dalszy napływ Niemców do miasta, i to za równo lądem, jak i wodą (rano 10 czerwca przycumował kolejny transport barek, które przywiozły dalsze 1500 osób). Zorientowawszy się z grubsza w sytuacji, podzieliłem się swymi
spostrzeżeniami z moimi współpracownikami. Straż pożarna, która ulokowała się ponownie w strażnicy przy ulicy Grodzkiej, zastała ją kompletnie zdemolowaną. Cały nasz wysiłek poszedł na marne i trzeba było wszystko organizować od początku. Meldunki naszych pracowników aprowizacyjnych były bardzo pesymistyczne: zapas żywności przywieziony z Koszalina starczyć nam mógł najwyżej na trzy dni; miejscowe magazyny były już opróżnione, na żadne dostawy nie można było liczyć. W sprawozdaniu wysłanym do Borkowicza w dniu 11 czerwca pisałem: Zw róciłem dziś uw agę kom endantow i w o jen nem u n a m asow y pow rót ludności niem ieckiej do Szczecina. P ow rót te n odbyw a się w zorganizow any sposób, przew ażnie b erlin k am i płynącym i O drą. W d niu dzisiejszym p rzy było ponow nie k ilk a berlinek, przez co ilość N iem ców w zrosła nagle znów o p arę tysięcy. N a sk u tek m ojej in te rw e n cji w tej sp raw ie K om endant W ojenny p rze stał ją lekcew ażyć i polecił sw ym organom stw ierdzić, czy w szyscy N iem cy przybyli są isto tn ie byłym i m ieszkańcam i Szczecina. W ska załem m u, że nie leży w in te resie p olity ki obu zaprzyjaźnionych k ra jó w to lerow ać n ad a l m asow ego dopływ u N iem ców do Szczecina... w y gląda to bow iem n a zorganizow aną przez sam ych N iem ców akcję, zm ierzającą do szybkiego pow iększenia ilości elem entu niem ieckiego w Szczecinie.
W sprawozdaniu z poprzedniego dnia komunikowałem wojewo dzie, że celem moich rozmów, które zamierzam przeprowadzić z generałem Ruskichem będzie zaham ow anie dalszego dopływ u N iem ców do Szczecina; d ostaw a środków żyw ności dla ludności polskiej; położenie k resu sam ow oli N iem ców w Szcze cinie.
W piśmie wysłanym do wojewody poznańskiego w dniu 10 czerwca alarmowałem: P roszę Ob. W ojew odę o udzielenie sw ej d oraźnej pom ocy przez w y sła nie do Szczecina choćby dw óch sam ochodów z żyw nością. Dziś, w 24 go dziny po ponow nym objęciu m iasta przez polski zarząd, je st ju ż 300 osób do w yżyw ienia. L iczba ta w zrośnie ju tro do 1000 osób w sk u tek p rzy jazd u zaaw izow anego pociągu z K oszalina.
Zgłaszają się do nas na Wały Chrobrego polscy mieszkańcy Szczecina. Mimo że nie wywiesiliśmy jeszcze flagi na zajętych przez nas budynkach, wiadomość o naszym powrocie dotarła do nich przez władze radzieckie, które dostały polecenie kierowania
Polaków do naszego urzędu nad Odrą. Z pierwszego okresu na szego pobytu pozostało w mieście niewielu Polaków. Była wśród nich rodzina Trzycieckich, która powiększyła się o syna, urodzo nego 14 maja w Szczecinie. Ten pierwszy polski chłopiec urodzony w polskim Szczecinie pozostał z rodzicami w mieście aż do na szego powrotu. Drugą grupę Polaków stanowili ci, którzy mylnie informowani (a raczej w ogóle nie informowani), w przeświadcze niu, że władze polskie znajdują się nadal w mieście — przybyli do Szczecina w ostatnich tygodniach. Największą jednak grupę stanowili byli jeńcy wojenni i wię źniowie obozów koncentracyjnych, którzy obrali sobie Szczecin na miejsce chwilowego wytchnienia w uciążliwym marszu po wrotnym do kraju. I tak trzej oficerowie: komandor porucznik Ignacy Kuczkowski, major dyplomowany Adam Chorzewski i ka pitan pilot Stanisław Daszewski, wracający w dniu 6 czerwca z obozu jenieckiego przez Szczecin, zostali zakwaterowani przez wojskowe władze radzieckie w budynku Kapitanatu Portu, gdzie stał oddział radzieckich marynarzy. Przez dwa dni poprzedzające nasz powrót odpoczywali, nabierając sił do dalszej drogi. Ósmego czerwca Komendantura Wojenna zawiadomiła ich, że Szczecin na dal stanowi część polskiego terytorium i że niedługo obejmować go będą ponownie polskie władze. W niedzielę 10 czerwca spotkali oni przypadkowo na nabrzeżu Jana z Kolna auto, którym doko nywałem rannego objazdu miasta. Wielka była nasza obopólna ra dość z tego spotkania: natychmiast zaproponowałem im współpracę, zapraszając ich na naszą pierwszą odprawę. Komandorowi Kucz kowskiemu powierzyłem nawiązanie kontaktu z władzami mary narki wojennej, doprowadzającymi szczecińską drogę wodną do stanu nadającego się do żeglugi. Nominacja, którą mu podpisałem w dniu 10 czerwca z liczbą dziennika I—15/VI—45, upoważniała go do kierowania Wydziałem Morskim Zarządu Miasta Szczecina. Ma jor Chorzewski został naszym oficerem łącznikowym przy Ko mendzie Wojennej, a kapitan Daszewski zająć się miał wyszuki waniem środków żywnościowych w mieście i w jego okolicy. Tego dnia w południe odbyłem w towarzystwie swych najbliż szych współpracowników drugą naradę roboczą z pułkownikiem Fiedotowem. Oficer ten, dobry administrator, pamiętający dobrze naszą ścisłą współpracę sprzed kilku zaledwie tygodni — zrozumiał,
że sytuacja szczecińska jest wyjątkowa i bez precedensu, i wy jątkowych też wymaga rozwiązań i form działania. Przejęty tro ską o zaludnienie miasta oraz chęcią najszybszego „uruchomienia” go (według jego własnego określenia), z zadowoleniem przyjął moje oświadczenie, że nie roszczę sobie pretensji do bezpośredniej ingerencji w wewnętrzne sprawy niemieckiej dzielnicy mieszka niowej w Niebuszewie. Stwierdziłem jednak ponownie, że mimo konieczności unikania ostentacji w formach działania, Rzeczpo spolita Polska pełni nadal, tak jak to miało miejsce od 28 kwietnia począwszy, suwerenną władzę w mieście, a urząd polskiego prezy denta miasta władzę tę reprezentuje. O naszym uzgodnionym z Fiedotowem stanowisku poinformowa ni zostali dzielnicowi komendanci wojenni. Raport, który wysłałem wojewodzie 11 czerwca wieczorem oraz towarzyszące mu poufne pismo szczegółowo wymieniają wyniki narady z Fiedotowem. Ustaliliśmy ponownie, że Polacy mogą się swobodnie osiedlać we wszystkich częściach miasta, na razie z wy łączeniem Niebuszewa oraz Pogodna z rejonem ulicy Piotra Skargi, zajętego tymczasowo przez wojsko. Stwierdziliśmy, że należy mo żliwie szybko obsadzić polskimi osadnikami niszczejące i opusto szałe podmiejskie gospodarstwa i ogrodnictwa. Przeprowadzenie tej akcji odbywało się równolegle do co najmniej nieprzyjaznej nam działalności niemieckiej landratury Szczecin-Powiat, admi nistrowanej przez landrata Spiegla, którego siedziba położona była właśnie wewnątrz dzielnicy niemieckiej. W czasie naszej nieobecności zarząd niemiecki dostał polecenie kontynuowania rozpoczętych przez nas prac nad uruchomieniem szczecińskich urządzeń komunalnych. My nie mieliśmy bowiem praktycznej możliwości ponownego ich przyjęcia; zamierzaliśmy to uczynić dopiero po ściągnięciu naszych rozproszonych ekip technicznych, co z uporem i energią przeprowadzał stary inżynier Sypniewski. Poinformowałem Fiedotowa o zarządzeniach, jakie wydałem, aby zapobiec powstaniu jakichkolwiek konfliktów lub zaognień między ludnością polską a niemiecką w mieście. Ze swej strony natomiast żądałem położenia kresu wywozowi mienia ze śródmie ścia do Niebuszewa, a tym bardziej za miasto. Nie zamierzałem wchodzić w bezpośredni kontakt z administracją niemieckiej dziel-
nicy — w sprawach miasta rozmawiałem jedynie z władzami woj skowymi. Doraźnie, ale bynajmniej nie zadowalająco, załatwiliśmy spra wę wyżywienia. Komendantura, która nie mogła uporać się z wy żywieniem stale wzrastającej liczby Niemców w mieście (w dniu 10 czerwca było już zarejestrowanych 45 948 osób!), nie miała zbytecznych rezerw — toteż uzyskałem jedynie niewielki przy dział mąki, co pozwoliło na ponowne uruchomienie dwóch piekarń. W swym alarmującym raporcie do odległego Województwa w Ko szalinie pisałem: Z apasy żyw ności przyw iezione z K oszalina n a okres 3 dni są w yczer p a n e — od k o m e n d an ta w ojennego uzyskałem jed y n ie to n ę m ąki.
Jasne było, że możliwości Komendantury Wojennej były rów nież ograniczone, dlatego zamierzałem nazajutrz odwiedzić gene rała Ruskicha, którego poznałem kilka dni temu w Koszalinie. Tymczasem jednak nastąpiły nieprzewidziane komplikacje, które w sposób pośredni wpłynęły i na nasze dalsze poczynania. Spodzie wany wyjazd kwatery marszałka Rokossowskiego ze Szczecina do Bydgoszczy mógłby spowodować przejście Szczecina w orbitę działania I Frontu Białoruskiego marszałka Żukowa, którego sie dzibą był Berlin, a którego zasięg działania obejmował tereny położone na zachód od Odry. Już wówczas przeczuwałem, jakie lokalne utrudnienie pociągnie za sobą ta na pozór zwykła admi nistracyjna decyzja. W związku z tym Fiedotow spodziewał się, że w najbliższych dniach zostanie wezwany do złożenia raportu o sytuacji w mieście swym nowym władzom w Berlinie. Te zaś, zwłaszcza na niższych i średnich szczeblach działania, mając jako zakres działania całą radziecką strefę okupacyjną Niemiec, mogą niedostatecznie doceniać polityczne znaczenie Szczecina — jedy nego miasta na obszarze ich jurysdykcji, którego status musiał być różny od wszystkich innych miast strefy okupacyjnej. Szcze cin bowiem wchodził w klauzulę „po Odrę wraz ze Szczecinem”, którą Stalin wprowadził do postulatów Związku Radzieckiego do tyczących polskiej granicy zachodniej. Ale od radzieckich władz rządowych do administracji tyłów Frontu była daleka droga i mia łem prawo się niepokoić, czy brzmienie tej klauzuli znalazło swój wyraz z zarządzeniach lokalnych władz okupacyjnych. Z enuncja
cji wynikało, że obawy moje były uzasadnione i że należałoby sprawę tę poruszyć w głównym dowództwie I Frontu. W tym czasie wiele czasu poświęciłem na poprawienie naszej sytuacji żywnościowej. Wysłałem na własną rękę emisariuszy do starostów w Nowogardzie i Gryfinie, a jednego pracownika odde legowałem do Poznania, aby poinformował miejscowy Komitet Wojewódzki PPR o sytuacji w Szczecinie. Niezależnie od tego wyjechał ponownie do Poznania pracownik Wydziału Aprowizacji, Gendera, który z niezwykłą energią potrafił wyegzekwować z naj bardziej zamkniętych magazynów nieoczekiwanie duże przydziały żywności. Na Koszalin trudno mi było bowiem liczyć — mieli oni tam aż nadto własnych trosk i kłopotów. W swych regularnie prowadzonych notatkach z tych dni odczy tuję dalsze szczegóły. W poniedziałek 11 czerwca zameldowali się u nas delegaci Dyrekcji Kolei ze Szczecinka, przedstawiciele Pol skiego Czerwonego Krzyża z Warszawy oraz „pełnomocnicy” kilku ministerstw. Ci ostatni nie mieli pojęcia o sytuacji w Szczecinie — przekonani byli, że od kwietnia bez przerwy działają tu władze polskie, tak jak to miało miejsce w innych miastach Ziem Odzy skanych. Wyprowadziłem ich z błędu: nie ma w Szczecinie innych pełnomocników poza mną, wobec czego muszą podporządkować się moim poleceniom, dostosowanym do szczególnej sytuacji Szcze cina. Odbyłem trzecią z kolei rozmowę z pułkownikiem Fiedotowem. Tym razem omawialiśmy niepokojące objawy ustawicznego zwięk szania się liczby Niemców w mieście. W czasie tej rozmowy byłem świadkiem raportu oficera, meldującego o próbach nadużyć i sa botażu ze strony byłych hitlerowskich specjalistów jeszcze nadal zatrudnionych w zakładach użyteczności publicznej, między innymi w elektrowni przy ulicy Gdańskiej w porcie. Postanowiliśmy przy spieszyć obsadzenie tych zakładów Polakami oraz utworzyć mie szaną komisję polsko-radziecką, która za kilka dni zacznie urzę dować w dzielnicy niemieckiej. Przeprowadzona doraźnie przez Komendanturę kontrola wykazała, że niemiecki zarząd dokonuje rejestracji przybywających do miast Niemców bez względu na to, czy zamieszkiwali oni Szczecin, czy nie. Brak jakiejkolwiek li nii granicznej na zachód od Szczecina oraz zapora, jaką polskie jednostki wojskowe stworzyły wzdłuż prawego brzegu Odry, po
wodowały skupianie się w mieście niepożądanych elementów, któ rych obecność stanowiła poważny problem polityczny. W niemiec kiej dzielnicy i we wsiach podmiejskich mnożyły się objawy wzmo żonej propagandy antyradzieckiej, której nie mogli skutecznie przeciwstawić się nieliczni ideowi Niemcy. Bruno Taydelt, który objął ponownie funkcję naczelnika Wy działu Oświaty, tak opisał tę wrogą działalność: Przynależność m iasta do P olski czy też do N iem iec nie b y ła jeszcze o ficjaln ie ro zstrzygnięta. N a ulicach gazeciarze niem ieccy ro zd aw ali u lotki i b ezpłatne dzienniki, w y k rzy k u jąc p ro w ok acy jne hasła o niem ieckości Szczecina. S taraliśm y się konfiskow ać ten m a te ria ł propagandow y, d r u kow an y przez czynniki h itlerow skie w B erlinie. Dochodziło p rzy ty m do o stry ch sta rć z grom adzącą się m o m entalnie i p rzy b ie ra ją cą groźną p o sta w ę ludnością niem iecką. N osiliśm y na lew ym ram ien iu b iało-czerw oną opaskę i tylko to chroniło g arstk ę p rzedstaw icieli ad m in istra cji polskiej od pow ażniejszych n astęp stw naszej interw en cji.
Incydenty te miały miejsce w śródmieściu, a więc poza właści wą dzielnicą niemiecką, do której nasi funkcjonariusze zasadniczo nie wchodzili. Bruno Taydelt tak dalej zanotował w swych ówczesnych za piskach: Pom im o n a ra sta ją c y c h z dnia n a dzień przeszkód ze stro n y niem ieckich czynników ad m in istra cy jn y c h obsadzałem ponow nie szkoły śródm ieścia w oźnym i polskim i by zapobiec zak w atero w an iu się ta m Niemców. Ludzie ci re k ru tu ją c y się z w racający ch do k ra ju ro b otników fab ry czn y ch i r o l nych, stan o w ią p ierw szą aw angardę... W ielu z nich załam ało się jed n ak psychicznie. Codziennie trz e b a było spraw dzać, k to trw a n a m iejscu, a w a k a ty obsadzać now ym i ludźm i.
Mnożyły się informacje o nocnych zbiórkach młodzieży nie mieckiej w lasach, ciągnących się na północ od Szczecina. Doty czyło to szczególnie okolicy Polic, gdzie miała mieć swą kwaterę lokalna organizacja „Wehrwolf”. Oczekiwaliśmy z niecierpliwością przybycia do lewobrzeżnego Szczecina pułku II Armii Wojska Pol skiego, dla którego przygotowano już koszary. Niestety, pułk ten dotąd nie przekroczył Odry, a nasze położenie w Szczecinie sta wało się coraz to trudniejsze. Jedenastego czerwca zorganizowaliśmy ponownie placówkę Państwowego Urzędu Repatriacyjnego przy ulicy Małopolskiej, jego filię przy ulicy Jagiellońskiej oraz placówkę przyjmującą
osadników na stacji Szczecin-Gumieńce, obsadzonej już od 6 maja przez kolejarzy polskich, do której raz na dzień przychodził po ciąg z Poznania. Oficjalnie jednak Szczecińska Dyrekcja Kolejowa z siedzibą w Szczecinku przejęła w swe władanie ten dworzec do piero 13 czerwca. Stacja Szczecin-Turzyn była natomiast obsadzona przez nie mieckich kolejarzy z Pasewalku, którzy przyjmowali pociągi z Niemcami, kierowanymi do Szczecina z zachodu. Stan ten był symboliczny: z obu stron zjeżdżały do Szczecina transporty, mo gące wywrzeć decydujący wpływ na los tego miasta. Wyścig o Szczecin trwał. O tym wszystkim napisałem szczegółowo w swym kolejnym ra porcie, odesłanym wieczorem autobusem pocztowym, który trzy razy w tygodniu łączył nas z Koszalinem. Połączeń telefonicznych nie mieliśmy; łączność z jednostkami wojennymi można było uzyskać jedynie z biura Komendy Wojennej. Żadne instrukcje, okólniki i normalny kram biurokratyczny do nas nie docierały, gdyż nie byliśmy w ogóle objęci wojewódzkim rozdzielnikiem — cała nasza działalność opierała się jedynie na własnej inicjaty wie i na ustnych dyrektywach. Listy z kraju do Szczecina docho dziły przez polski urząd pocztowy, zainstalowany ponownie od 10 czerwca przy ulicy Pocztowej 5. Wieczorem 11 czerwca nawiązaliśmy kilka nowych kontaktów. Generał Ruskich i generał Subotin poinformowali, że wyjeżdżają wraz ze sztabem Frontu do Bydgoszczy, wobec czego nie mogą mnie przyjąć, tym bardziej, że od jutra szczecińska Komendantura Wojenna przechodzi w kompetencję marszałka Żukowa, mającego siedzibę w Berlinie. Dowiedziałem się, że zostałem zaproszony do Berlina, aby tam w Kwaterze Głównej omówić sprawy Szczecina z członkiem Rady Wojennej I Frontu Białoruskiego generałem Konstantinem Fiodorowiczem Tieleginem. Było to zgodne z moimi przewidywaniami. Omówiłem te wszystkie problemy w czasie rozmowy z kilkoma oficerami z Ministerstwa Bezpieczeństwa z majorem Feiginem na czele, którzy przybyli do Szczecina z Warszawy, aby zorientować się w sytuacji. Odjechali oni tegoż wieczora z powrotem do sto licy, zabierając moje sprawozdania i wnioski co do sposobu dal szego działania. Jasne było, że wykonanie odgórnych dyrektyw
w zakresie osadnictwa polskiego w Szczecinie napotyka trudności, których pokonanie nie leży w mocy ani lokalnej Komendantury Wojennej, ani też naszej grupy operacyjnej. Uzyskałem od nich potwierdzenie moich obaw, że przejście z dniem 11 czerwca Szcze cina z wojskowej kompetencji marszałka Rokossowskiego do za kresu działania marszałka Żukowa formalnie raczej utrudni naszą sytuację. Administracja wojenna marszałka Żukowa obejmowała bowiem wówczas tereny okupowanych Niemiec, a instrukcja wy dana komendantom wojennym istotnie nakazywała im tworzenie „w Niemczech” niemieckiej administracji cywilnej we wszystkich miastach. Wyjątkowa sytuacja Szczecina nie została jak dotąd — w formie rozporządzenia wykonawczego — wyjaśniona miejsco wemu komendantowi wojennemu. Dostał on jedynie instrukcję, że ma być pomocny w „osadnictwie Polaków w Szczecinie”. Je dnocześnie został on oficjalnie powiadomiony o naszym ponownym przybyciu, bez określenia, co się ma dziać z niemieckim zarządem dzielnicowym. Jasne było, że półśrodkami nie osiągniemy zamierzonego celu. Dlatego też przygotowywałem się starannie do wizyty w kwate rze radzieckich władz okupacyjnych w Berlinie, chcąc doprowa dzić do rozstrzygnięcia sprawy szczecińskiej w sposób bezkompro misowy, zgodnie z życzeniami centralnych władz polskich i ra dzieckich. W dniu 12 czerwca zapisuję w swym diariuszu: K o m en d an t w ojenny n ie w ie już, ja k m a postępow ać. Rola niem ieckiego b u rm istrz a sta je się coraz bard ziej p o dejrzana i niejasn a. W ysyła on w ca łe m iasto kolum ny, po k ilk a se t ludzi, w celu ściągania do siebie w szelkiej żyw ności i dobytku. L udzie ci nie m a ją żadnych ro sy jsk ich zaśw iadczeń, tylko n iem ieckie p o dp isan e przez jakiegoś sta d tra ta . Je d n ą z p la tfo rm z żyw nością kazałem zająć dla nas przez naszą m ilicję, o p ierając się na b ra k u dokum entów od k o m e n d an ta w ojennego. Znów b ark i z N iem cam i przyjeżdżają.
Zmęczony i chory obserwowałem 11 czerwca z okien gmachu na Wałach Chrobrego wzmagający się ruch w nadrzecznym obozie przejściowym, który, zorganizowany przez Niemców, nadal podle gał ich kompetencji. Poleciłem komandorowi Kuczkowskiemu zba danie, skąd barki te przybywają i kto te transporty organizuje. Odwiedziła nas tego wieczoru pisarka, pani Wanda Melcer-
-Rutkowska. Widziała już wiele w czasie swej odkrywczej podróży po Ziemiach Odzyskanych — tu jednak zobaczyła coś, czego jesz cze nie widziała. Dla nas, przywykłych do zawiłości szczecińskich spraw i przeświadczonych, że mimo wszystko mają one charakter przejściowy — to, co się wkoło nas działo, było skomplikowane, ale bynajmniej nie dramatyczne. Natomiast Melcer-Rutkowska ujrzała te sprawy w innym świetle. Wieczór ten opisała w swej książce * w sobie właściwy sposób, znany mi z jej przedwojennej twórczości: T en w ieczór m a w Szczecinie w ydźw ięk d ram a tu . P o ciem nym n iebie p rze latu ją ciężkie i w ielkie chm ury, n a horyzoncie b ły sk a się. Od w ielkiego gm achu urzędow ego schodzi p ię tram i k u O drze scena średniow iecznego m o ralitetu . N a każd ym p ię trze akcja o drębna i w yraźn ie oddzielona, ja k niebo i piekło. W b u rej w odzie, rozśw ietlonej zygzakam i błyskaw ic, sto ją rzędem nie w yładow ane b erlin k i, n a k tó ry ch tłoczą się N iem cy ew ak u o w an i do S tra lsun d u i na Rugię, a te ra z korzy stając z chw ilow ej k o n iu n k tu ry — w ra cają. O p iętro w yżej, n a w ybrzeżu, w idać ich b a ra k i i obozow iska, gdzie k rz y czą półnagie dzieci, rzucając w siebie zgniłym i karto flam i. Z giełkliw ie tu i ciem no, skłębiony tłu m krzyczy, kiedy zaczy nają p ad ać pierw sze g ru b e kro p le deszczu. Jeszcze w yżej, na ta ra sa c h spadzistego brzegu, w a leja ch p rzekopanych n iedaw nym i strzeleck im i row am i, w śród a rc h ite k tu ry dziwacznych, p oła m anych kolum n — ja k w te a trz e w Ł azienkach — błądzą ciem ne i m ilczące duchy czyśćcowe z w o rk am i i hakam i, szukając łatw ego łupu. N a rzece ciem nieje m ost, zm ierzający k u okrągłej baszcie, ja k m ost i Z am ek Św. Anioła... A le w łaściw y d ra m a t ro zgry w a się n a najw yższym piętrze, w gm achu urzędow ym , po k tó ry m błądzim y w przeciągach, trza sk an iu okien i h u k u nadciągającej burzy. T en gm ach, k tó ry ze trz y sta osób mógł pom ieścić na nocleg, dziś ledw o go m oże udzielić naszej skro m n ej grom adce. P re zy d e n t pow rócił na u rzędow anie w czoraj dopiero — m a 39 stopni gorączki, jest chory...
Byłem istotnie chory. Całą noc doktor Jakubowski leczył mnie w radykalny sposób. Nazajutrz 12 czerwca o godzinie 10.00 zwlo kłem się z trudem z biurowej kanapki, aby ponownie rozmawiać z generałem Subotinem i Ruskichem, którzy byli już gotowi do wyjazdu ze Szczecina. Wspólnie postanowiliśmy, że 15 czerwca udam się do Berlina dla przeprowadzenia rozmowy z oczekującym * W y p ra w a n a O d z y s k a n e Z ie m ie . W arszaw a 1945
mnie generałem Tieleginem, w którego kompetencji znalazły się od wczoraj tereny na zachód od Odry. Tymczasem nasze ministerstwa nie orientując się w sytuacji zarzucały nas nadal delegowanymi pracownikami, zjeżdżającymi do Szczecina w przeświadczeniu, że działa tu nadal Urząd Woje wódzki. Dziewięciu osobom z Ministerstwa Administracji Publicz nej sam udzielam informacji, ledwo żywy od gorączki. Domagam się aby zapropagowali w swoim ministerstwie potrzebę realnej pomocy dla Szczecina, jeśli mamy się tu utrzymać; na razie zaś ten tysiąc Polaków, który tu się znajduje, potrzebuje żywności a nie pisanego słowa. Panuje bowiem u nas głód. Dalszym przykładem urzędowej dezorientacji były ponawiające się ataki Dyrekcji Poczt w Bydgoszczy na naszych pocztowców, którzy działając na polecenie Borkowicza i moje uruchomili 11 czerwca agencję pocztową na Wałach Chrobrego, a 10 czerwca utworzyli ponownie urząd pocztowy przy ulicy Pocztowej 5 w Szczecinie. Pokazali mi upomnienia służbowe za to, że uczynili to bez zgody dyrektora okręgu pocztowego w Bydgoszczy! Ładnie byśmy wyglądali, gdybyśmy czekali wówczas na pisma i okólniki rozlicznych ważnych w swym mniemaniu instytucji, absolutnie nie orientujących się w politycznych zawiłościach naszej ówcze snej sytuacji. W środę 13 czerwca, zostawiwszy pieczę nad miastem i wyda rzeniami Jamrożemu, podpisawszy niezliczone prośby o żywność, skierowane wprost do poszczególnych powiatów województwa po znańskiego — wyjechałem do Koszalina, aby naradzić się z wo jewodą w sprawie szczegółów planowanej rozmowy w Berlinie. Cztery godziny jazdy w piękną pogodę dobrze mi zrobiły — to też już w lepszym nastroju rozmawiałem z Borkowiczem, który mnie z niecierpliwością oczekiwał. Postanowił nawiązać iskrową łączność z Warszawą dla uzyskania bliższych instrukcji, po czym obiecał przygotować mi „listy uwierzytelniające” do Dowództwa Radzieckich Wojsk Okupacyjnych w Berlinie. Wykorzystałem tych kilka godzin na odwiedzenie żony, mie szkającej tymczasowo w Koszalinie. Położyłem się znów do łóżka, a doktor Tadeusz Dominik budził mnie co trzy godziny zmusza jąc do zażywania jakichś silnych środków. Przyszedł Borkowicz z dobrą wieścią, przynosząc mi list do generała Tielegina. Otrzy
małem kilka instrukcji -—■niedługich ale treściwych. Ich sens był dla mnie jasny: nie pomijać niczego, stawiać sprawę wyraźnie i szczegółowo, aby władze radzieckie uzyskały pełny zakres in formacji, niezbędnych do powzięcia przychylnej dla naszej sprawy decyzji. Rozmowy trzeba odtąd prowadzić na szczeblu wyższym, gdyż na szczeblu lokalnym tego się nie załatwi. Miałem polecenie występować na zewnątrz oficjalnie jako prezydent miasta Szcze cina, upoważniony do przeprowadzenia rozmów w zasadniczych sprawach dotyczących losu tego miasta. Szumnie to brzmiało, ale w głowie też mi szumiało od gorączki. Odkładać wyjazdu nie było można, a przekazać komu innemu pro wadzenie tych rozmów nie pozwolono mi. Musiałem więc dojść za wszelką cenę do sił — toteż odroczyłem swój wyjazd z Kosza lina o parę godzin i wstałem z łóżka dopiero po południu, aby zaraz odjechać do Szczecina. Wieźliśmy ze sobą 70 litrów ben zyny, co powinno starczyć do Berlina i z powrotem dla małego, przedwojennego Opla, prowadzonego przez starego poznańskiego kierowcę, pana Grajzera. Przyjechawszy do Szczecina o 7.00 wie czorem wysłuchałem nowych wieści: gościł u nas i odjechał już do Berlina specjalny wysłannik wojsk okupacyjnych, pułkownik Szestakow, który przybył, by zorientować się w sytuacji miasta. Franciszek Jamroży w moim imieniu, oraz Edmund Czyż jako sekretarz Miejskiego Komitetu PPR, poinformował go o sytuacji, zapowiadając moją jutrzejszą wizytę u generała Tielegina w Berli nie. Tego dnia zapisałem w swym diariuszu: P rzy były now e pociągi z osadnikam i z k r a ju (Łódź, K oszalin), ale bez żywności. O lbrzym ią historyczn ą ak cję trz e b a ro bić bez żadnych środków . Bezsilność uniem ożliw ia m y ślenie i sen.
Dostałem w Koszalinie polecenie, by jadąc do Berlina zabrać ze sobą księdza Kazimierza Swietłińskiego, który miał uzyskać od biskupa berlińskiego Konrada von Preyssinga przekazanie jurys dykcji kościelnej na Pomorzu Zachodnim polskim organom ko ścielnym. Ksiądz Swietliński przedstawił mi zezwolenie naszych władz na odbycie podróży i rozmów — wobec czego razem wyje chaliśmy ze Szczecina, w czwartek 15 czerwca w kierunku na Ber lin. Rozkaz podróży wystawiony 11 czerwca przez wojewodę Bor-
kowicza dla księdza Swietlińskiego polecał mu udać się do Kurii Biskupiej w Berlinie „w sprawie organizacji Kościoła Katolickie go na terenie Pomorza Zachodniego”. W naszych działaniach nie można było pominąć żadnego aspektu. W czasie drogi studiowałem materiały, które wiozłem ze sobą. Ostatni meldunek naszej sekcji do spraw niemieckich podawał, że liczba ludności niemieckiej w dniu 14 czerwca wyniosła już 53 935 osób. Analizując ten wzrost można było stwierdzić, że ty godniowy przyrost od czasu wyjazdu władz polskich ze Szczecina wynosił kolejno: 8642, 9049, 14 464 i 15 163 osoby, średni 2150 osób dziennie w ostatnim tygodniu. Nie wyjaśniona sytuacja prawna polskiego Zarządu Miejskiego w Szczecinie ułatwiała zarządowi niemieckiemu jego działanie: z dniem 15 czerwca nastąpiło samo zwańcze rozszerzenie działalności Zarządu Dzielnicy Niemieckiej na całe miasto. Znalazło to potwierdzenie w dokumencie sygnowa nym w dniu 16 czerwca przez urząd zwany Abteilung III — Polizei und Justizverw altung (Oddział III — Policja i Zarząd Sprawiedli wości). Podpisał go znowu Stadtrat und Polizeidezernent Hempel. W dokumencie tym bezprawnie zawiadamia się o utworzeniu no wych komisariatów policji niemieckiej w mieście „na skutek po szerzenia niemieckiego obszaru mieszkalnego na całe miasto Szcze cin”. Pisząc te słowa mam przed sobą jeden z dokumentów, które wówczas wiozłem do Berlina. Jest to krótki, pięknie po rosyjsku na maszynie wystukany memoriał z datą 12 czerwca, noszący tytuł „Notatka dla rozmowy z generałem Tielegin”. Zwracałem zawsze dużą uwagę na to, aby nasze interwencje poparte były sta rannie przygotowanym materiałem dowodowym oraz notatkami „dla pamięci”, pozostawionymi u naszych wysokich rozmówców. Jakże wdzięczny byłem wówczas swemu ojcu, że mnie w okresie międzywojennym w Poznaniu wyuczył płynnie władać językiem rosyjskim w mowie i piśmie. Wiele faktów przeczytałem w tej i w innych „notatkach dla pamięci” — a na ich zakończenie pisałem: W szystkie te niejasn ości m ożna będzie usunąć, jeśli osoby odpow iedzial ne będą p o instru ow ane co do zakresu sw ych obow iązków i odnośnie sw oich w zajem nych kom petencji. J e st to niezbędne, jeśli w i a d o m y n a m p l a n ma być zr ealizowany.
Zaznajamiając się z tymi materiałami nabrałem przekonania, że nasze bieżące raporty nie podkreślały wystarczająco politycz nego znaczenia tych stopniowo zachodzących wydarzeń — wobec czego bezpośrednie poinformowanie o tych sprawach najwyższych czynników było rzeczą aż nazbyt pilną. Stąd wielkie znaczenie oczekujących mnie rozmów. Obecną sytuację traktowałem jako doraźną próbę naszego wda rcia się w kompetencje zarządu niemieckiego przy założeniu, że w tej chwili Szczecin jest wciąż jeszcze faktycznie częścią radziec kiego terenu okupacyjnego. Chciałem, aby w wyniku mych roz mów w Berlinie Szczecin został oficjalnie wyłączony spod radzie ckiej okupacji Niemiec i oddany we władanie działającej w mieście władzy polskiej. Bez przeszkód, nie zatrzymując się w żadnej z mijanych miej scowości, dotarliśmy po południu do północno-wschodnich pery ferii Berlina. Ostatni raz byłem w tym mieście 6 sierpnia 1939 roku, w drodze powrotnej z Anglii i Francji do kraju. Teraz z pla nem miasta na kolanach szukaliśmy drogi wśród gruzów i zgliszcz. W sześć tygodni po zdobyciu Berlina miało się wrażenie, że walki tu jeszcze trwają, Nie uprzątnięte wraki, poryte ulice, tłumy łu dzi czekających nie wiadomo na co przed wejściami do piwnic, dziwne kształty zwalonych drzew i słupów, szyny i druty poskrę cane na jezdni. Rzadkie grupy przechodniów, kobiety oczyszcza jące jakiś plac, długie kolejki przed uliczną studnią, wojskowe auta jadące we wszystkich kierunkach. Swąd wydobywający się ze sczerniałych ruin oraz czerwony pył z kolein wyrytych autami w poprzek rumowisk. Miałem zbyt mało czasu, aby przyglądać się Berlinowi, wiedząc, że niełatwo będzie odnaleźć dobrze ukryte miejsce pobytu Głównej Kwatery Y/ojsk Okupacyjnych. Informowani przez kobiety-żołnierki, regulujące żółto-czerwonymi proporczykami ruch uliczny — zajechaliśmy do Komenda tury Wojennej Berlina na Frankfurter Allee. Stąd po wielu telefonicznych rozmowach skierowano nas jeszcze dalej na wschód, do Karłshorstu, gdzie w budynku dawnej szkoły zawodowej mieściły się urzędy administracji wojennej oku powanych Niemiec. Kompleks szarych, nie zniszczonych budyn ków położony był na skraju dzielnicy willowej; minąwszy bramę wjazdową skręcało się w lewo do głównego wejścia. W prawym
skrzydle mieściła się sala gimnastyczna, do której prowadziły osob ne drzwi. Nad nimi widniał rosyjski napis, podający, że 9 maja (a więc trzydzieści sześć dni temu) został tu podpisany akt bez warunkowej kapitulacji Niemiec. Czekała mnie jeszcze dalsza jazda. Delegowany oficer wskazał nam drogę do Köpenick, położonego na południe od Karlshorstu, gdzie w willowym osiedlu Wendenschloss, nad samym jeziorem, znajdował się ścisły sztab głównodowodzącego. Ulica kończyła się szlabanem, od którego prowadziła w prawo wąska ścieżka, wydeptana w poprzek zdziczałych ogródków dział kowych. W jednej z altanek bez jakiegokolwiek napisu mieściło się biuro przepustek. Za barierką siedział pułkownik. Pokazałem mu swe papiery i w ciągu paru minut dostałem przepustkę. Da lej prowadzi mnie inny oficer. U wyjścia z altanki spotykam sie dzących na ławeczce znajomych: porucznika Resza, następcę ka pitana Jaśkiewicza z Poznania, oraz przedstawiciela Polskiego Czer wonego Krzyża, Skowrońskiego, oczekujących od paru dni na wi zytę w Kwaterze Głównej. Odsyłam do Berlina auto z księdzem Swietlińskim, który ma odszukać siedzibę biskupa berlińskiego i tym samym spełnić swą misję, po czym pieszo, prowadzony przez oficera, idę wąską zacienioną aleją między ogrodzeniami bogatych ogrodów. W małej willi, położonej nad samym jeziorem, przyjmuje mnie członek Rady Wojennej I Frontu Białoruskiego, generał-lejtenant Konstantin Fiodorowicz Tielegin. Starszy pan, w okularach w zło conej oprawie, spokojny, bardzo rzeczowy. Wita mnie oświadcze niem, że jestem pierwszym, który mu referuje szczecińskie pro blemy, gdyż wysłany przezeń do Szczecina pułkownik Szestakow jeszcze mu swego raportu nie złożył. Wręczam mu oficjalny list, w którym mnie zaopatrzono, podpisany przez „Pełnomocnika Rządu Polskiego” Leonarda Borkowicza. Oto treść tego pisma: K ieru ją c do W as P re zy d e n ta m ia sta Szczecina, pozw alam sobie donieść W am, co n astęp u je: W pierw szych dn iach m iesiąca m a ja zostałem zaw ezw any do W arszaw y przez p rez y d en ta B ie ru ta i g en e rała arm ii B ulganina, k tó rzy poinform ow ali m nie, że w zw iązku ze złożonym i okolicznościam i, niezależnym i a n i od Zw iązku R adzieckiego, ani też od R ządu Polskiego, a d m in istra cja polska p ow inna czasowo opuścić m iasto Szczecin. U rzędy w ojew ódzkie i m iejskie przeniosły się ze Szczecina do K oszalina.
W pierw szych dniach czerw ca zapadła decyzja o pow rocie Z arząd u M iej skiego do Szczecina. O decyzji tej m arszałek S talin pow iadom ił G łów nodo wodzącego W ojskam i II B iałoruskiego F ro n tu , M arszałka Z w iązku R adziec kiego Rokossowskiego. W dniu 3 czerw ca w przeprow adzonej przeze m nie rozm ow ie z m arszałk iem Rokossow skim o k reślona została d okładnie i w szczegółach przeprow adzka, a tak że p raca polskiego Z arządu M iejskiego w Szczecinie. Zgodnie ze w skazów kam i m arszałk a S talina, głów nym za d a n iem Z arządu M iejskiego m ia sta Szczecina będzie m ak sy m aln e zalu d n ienie m ia sta przez P olaków . 9 czerw ca Z arząd M iejski n a czele z p rezy d en tem inżynierem Z arem b ą p rzep row adził się do m ia sta Szczecina, n a p o ty k ają c ze stro n y k o m en d an ta w ojennego pułkow nika Fiedotow a n a daleko idącą pomoc p rzy ro zw ijan iu prac. Jednocześnie je d n a k okazało się, że sy tu a c ja w m ieście Szczecinie je st w yjątkow o skom plikow ana. O becnie w m ieście je st około 40 000 N iem ców *, k tó rzy zorganizow ani są w n iem ieckim Z arząd zie M iejskim . Jednocześnie robim y w szystko, nie ty lk o n a P om orzu Z achodnim , ale n a te ren ie całej R zeczypospolitej, aby do Szczecina kiero w ać ja k najw ięcej P olaków . Istn ien ie niem ieckiego Z arząd u M iejskiego p rzy jednoczesnym istn ien iu polskiego Z arząd u M iejskiego w ytw orzyło sy tu ację dw uznaczną, co w dużej m ierze staw ia pod groźbą w y k o n an ie zad an ia postaw ionego przez m arszałk a S ta lin a o zalud nieniu m ia sta Szczecina P olakam i. W zw iązku z p rzejściem m ia sta Szczecina pod zarząd grupy w o jsk m a r szałka Żukow a, m arszałek R okossow ski i g e n e ra ł-le jte n a n t S ubotin, ja k się okazuje, nie są już k o m p eten tn i do p o djęcia ja k ich k o lw iek bądź decyzji w ty m k ieru n k u . P roszę w ysłuchać spraw ozdan ia p rez y d en ta m ia sta Szczecina, in ży n iera P io tra Z arem by, i w ydać m u odpow iednie w skazów ki.
Rozmowa z generałem Tieleginem, prowadzona w cztery oczy, trwała ponad trzy godziny, w czasie których dwukrotnie kontak tował się w sprawach szczecińskich ze swoją najwyższą władzą w Moskwie. Ogarnęła mnie atmosfera spokoju i zdecydowania panująca w sztabie wysokiego dowództwa Armii Radzieckiej. Jakże różniła się ona od naszych codziennych kontaktów powojennych! Po kil ku minutach rozmowy uspokoiłem się zupełnie, nabrawszy prze świadczenia, że sprawa Szczecina znajduje się na właściwej dro dze. Tielegin zadawał krótkie, rzeczowe pytania, w oparciu o ob szerny materiał informacyjny, który przygotowałem dla niego w ję zyku rosyjskim, po czym poprosił o ustne zreferowanie sytuacji, notując moje słowa drobnym, starannym pismem. * W rzeczyw istości w dniu dato w an ia tego pism a, tzn. 13 czerw ca, liczba N iem ców w Szczecinie w ynosiła już 51 980.
Przedstawiłem niepokojące powiększanie się ludności niemieckiej w mieście. Za kilka dni liczba jej z 6 tysięcy w pierwszych dniach maja wzrośnie do 60 tysięcy. Ocenialiśmy chłonność zniszczonego miasta na 140 tysięcy mieszkańców, nasuwało się więc pytanie, czy wobec dalszego spodziewanego wzrostu liczby Niemców bę dzie jeszcze w ogóle miejsce dla napływającej ludności polskiej. Problem ten należało uznać za podstawowy; dostałem zapewnie nie, że władze radzieckie zahamują napływ Niemców. W dalszym ciągu rozmowy przedstawiłem kolejne fazy rozwo ju dzielnicy niemieckiej, która utworzona w pierwszych dniach maja dla 6 tysięcy osób, objęła obecnie całe miasto, nie pozosta wiając dla nas w ogóle pola działania. Zapewniłem, że jesteśmy dziś w stanie przejąć całą administra cję niemiecką w nasze ręce, ewentualnie z tymczasowym pozosta wieniem części personelu niemieckiego przy pracy. Podkreśliłem jednocześnie, jak wiele zależy od szybkiego i pomyślnego rozwiąza nia sprawy aprowizacji. Sytuację Szczecina w czerwcu najlepiej charakteryzuje urzę dowa notatka, którą wręczyłem generałowi Tieleginowi. Wycho dziłem w niej z założenia, że obecna planowa działalność niemie ckiego zarządu jest sprzeczna zarówno z polską, jak i z radziecką racją stanu. Oto brzmienie mojej notatki służbowej z dnia 12 czerwca: 1. L iczba N iem ców w Szczecinie szybko w zrasta. P rz y b y w a ją oni drogą lądow ą i w odną. Czy nap ły w N iem ców n ie będzie przeszkodą w osiedlaniu się P o laków w Szczecinie? Czy ustalono m a k sy m a ln ą ilość Niem ców. [...] M oja propozycja: z m iejsca ograniczyć dopływ N iem ców do Szczecina. T rz e ba skontrolow ać, czy oni byli rzeczyw iście stały m i m ieszkańcam i m iasta. 2. W o statn im czasie m a m iejsce ożyw iona działalność N iem ców w Szcze cinie. B u rm istrz niem ieckiej dzielnicy zaczyna uw ażać siebie za gospodarza całego m iasta. N iem cy przyw ożą do sw ej dzielnicy nie ty lk o w yposażenie sw ych daw nych m ieszkań, ale i w yposażenie sąsiednich domów, ja k ró w nież i urządzenia urzędów i innych in sty tu cji publicznych. W brew zarzą dzeniu K o m en d an tu ry W ojennej, że z dniem 14 bm . N iem cy pow inni za m ieszkać w niem ieckiej dzielnicy — za jm u ją m ieszkania przeznaczona dla polskich osadników , przy czym okazuje się, że nie zostali oni zazn ajo m ie ni z tym rozkazem , n ato m ia st w y p ełn iają zarządzenia swego b u rm istrza. T ych w szystkich niejasności m ożna by było u n ik n ąć gdyby osoby n a od pow iedzialnych stanow iskach orientow ały się w sw ych obow iązkach i w za kresie w zajem nych stosunków .
W dalszej części notatki omawiam katastrofalną sytuację ży wnościową zarówno ludności polskiej, jak i niemieckiej. W swym urzędowym raporcie z przebiegu rozmowy, redagowa nym tegoż dnia późnym wieczorem, tak sformułowałem stanowisko Tielegina: G en erał zgodził się z m oim p u n k te m w idzenia, że jed y nie przym usow e ograniczenie w jazdu N iem ców do m ia sta m oże sp raw ę rad y k a ln ie załatw ić. [...] W ogóle fa k t nagłego pow iększenia się ilości N iem ców w Szczecinie, zdaniem g enerała, je st sp raw ą zagadkow ą, w y m ag ającą śledztw a, ja k ró w nież sp raw a zachow ania się N iem ców w Szczecinie, ich w y ra źn a arog an cja, połączona z w ielką pew nością siebie.
W wyniku rozmowy, po przeprowadzeniu wspomnianych kon sultacji telefonicznych z Moskwą, generał Tielegin, jako upoważ niony członek Rady Wojennej oświadczył, że działalność niemiec kiego Zarządu Miejskiego, niezgodna z polityką Związku Radziec kiego i Polski, zostanie poddana rewizji i kontroli oraz że w ciągu dwóch tygodni — najpóźniej do 30 czerwca — problem Szczecina zostanie rozwiązany zgodnie z naszymi postulatami. Do końca tego miesiąca należy wstrzymać się od oficjalnego przejmowania agend miejskich, czyniąc jednak potrzebne ku temu przygotowania. Telefoniczne rozmowy potwierdziły to stanowisko z tym uzupeł nieniem, że w czasie potrzebnym władzom radzieckim do prze prowadzenia niezbędnych konsultacji dyplomatycznych należy za chować zrozumiałą tajność tych spraw. Po 30 czerwca miałem liczyć się z potrzebą ponownego przyby cia do Berlina, tym razem już po ostateczną decyzję, która — jak przy mnie zapewniono Tielegina z Moskwy, będzie dla nas po zytywna. Chodzi tu już nie o takie detale, jak działalność nie mieckiego zarządu; chodzi o włączenie Szczecina do Polski. Do tego czasu poradzono mi niczego nie ujawniać, niczemu się nie dziwić i cierpliwie czekać na dzień 30 czerwca. Jakże smakowała mi skromna, lecz obfita kolacja, na którą zaprosił mnie Tielegin po zakończeniu tej długiej rozmowy. W nie wielkiej jadalni, „stołówce Rady Wojennej”, nadrabiałem braki aprowizacyjne, które mi się dawały od dłuższego czasu we znaki. W mym dzienniku z tego dnia znajdują się dosadne zdania: P okrzepiw szy się pom yślałem o głodnym Szczecinie. Do cholery, m am y zaludnić m iasto, a nie m am y do tego an i jednego w agonu z żyw nością!
Pożegnawszy się z generałem Tieleginem i z szefem Sztabu Frontu generałem Malininem, uspokojony co do losów Szczecina — choć mocno przejęty trudnościami najbliższych dwóch tygodni — odjechałem z Wendenschloss wprost do Szczecina, tylko prze lotnie w drodze widząc pokonany Berlin. Przyjechałem do Szczecina o pół do pierwszej w nocy, aby się dowiedzieć iż tymczasem spłonął czerwony gmach ratusza przy placu Tobruckim i szereg okolicznych budynków. W gaszeniu te go pożaru, będącego niewątpliwie wynikiem podpalenia, brała udział polska straż pożarna oraz umundurowana straż pożarna niemiecka przybyła z Niebuszewa i Grabowa. Ich połączone wy siłki były jednak bezskuteczne: gmach ratusza spłonął wewnątrz doszczętnie, pozostały jedynie okopcone mury. Całą noc pisałem odręczny raport o przebiegu i wynikach ber lińskich rozmów — a po kilku godzinach snu na biurowej kana pie wysłuchiwałem sprawozdań swych współpracowników. Sam. natomiast niewiele im mogłem powiedzieć, związany tajnością sprawy — ograniczyłem się jedynie do pocieszających ogólników. W dniu 15 czerwca było już w Szczecinie 1500 Polaków; na ich wyżywienie mieliśmy nie więcej niż jedną tonę mąki. Samochód ciężarowy wysłany po żywność do Nowogardu jeszcze stamtąd nie powrócił; na nasze prośby o żywność nadchodziły przeważnie tylko pisemne odpowiedzi. Przybyły dalsze grupy osadników z Ło dzi, Poznania i województwa warszawskiego. Z trudem mogliśmy wydawać dwieście porcji dziennie w naszej stołówce na Wałach Chrobrego. Wysłany w dniu 10 czerwca do Stargardu samochód ciężarowy, mający przewieźć do Szczecina ekipę Państwowego Urzędu Re patriacyjnego, wrócił z niczym, gdyż desygnowani pracownicy od mówili przyjazdu. Trzeba było posyłać po nich po raz drugi, gro żąc im tym razem sankcjami, toteż dopiero poprzedniego dnia punkt repatriacyjny zaczął działać. Nazajutrz 16 czerwca rano zmęczony i nie wyspany udałem się do Fiedotowa, który zdumiał się, że w tak szybkim tempie udało mi się załatwić sprawy w Berlinie. Fiedotow też był w Berlinie, ale do Wendenschloss nie został dopuszczony — rozmawiał jedy nie z generałem Sierowem. Nie informowałem go o szczegółach,
rozumiejąc, że o tym, co on ma wiedzieć, dowie się w swoim cza sie od swych zwierzchników. Nie było czasu do stracenia. Niezwłocznie po obiedzie wyje chałem do Koszalina z komandorem Kuczkowskim, który wiózł ze sobą szczegółowy raport o stanie portu szczecińskiego. W No wogardzie spotkaliśmy nasze auto, które załadowane żywnością dla Szczecina, na skutek awarii stało unieruchomione na rynku. Znów postój w Pniewie na kawie u sołtysa, pana Kamienia, po czym przyjechaliśmy do Koszalina akurat na uroczysty moment otwarcia pierwszego teatru. Wielka gala z wojewodą na czele, oklaski, coś tam grali na scenie — a ja wciąż myślałem o tym, co się teraz dzieje w Szczecinie. Wyszliśmy z Borkowiczem przed zakończeniem przedstawienia. Idąc pieszo do jego mieszkania referowałem mu w skrócie wyni ki mych rozmów. Byliśmy z nich zadowoleni, choć piętrzyły się przed nami trudności o wiele większe, aniżeli wówczas przypu szczaliśmy. Byliśmy pewni, że wygramy wielką grę o Szczecin. W sąsiednim domku, obok rezydencji wojewody, spotkałem się z żoną, która oczekiwała mnie już od dawna, pełna niepokoju. Nazajutrz, w niedzielę 17 czerwca dzień pogodny i cichy. Asysto wałem przy przejmowaniu starej kolegiaty przez polskie władze kościelne, po czym poszedłem z żoną na śniadanie. Nie skończy łem go jednak w spokoju, gdyż wezwano mnie do wojewody. Borkowicz zakomunikował mi, że tylko co dostał polecenie z War szawy, aby po raz drugi, niezwłocznie wyprowadzić Polski Zarząd Miejski ze Szczecina.
12.
Przygotowania do ponownego powrotu
Równolegle z rozmowami, jakie toczyły się trzy dni temu w Ber linie, miało miejsce inne wydarzenie. Była nim druga interwencja dyplomatyczna państwo zachodnich, zwracająca uwagę, że w Szcze cinie nadal urzędują polskie władze administracyjne, choć przy
szłość tego miasta nie została jeszcze dotąd oficjalnie przesądzona. Nastąpić to może dopiero za miesiąc lub dwa, gdy zbiorą się sze fowie państw w Berlinie. Do tego więc czasu, aby ułatwić dalsze pertraktacje i okazać maksimum dobrej woli — strona polska po stanowiła ponownie wyprowadzić polskie urzędy ze Szczecina. Dlatego też 17 czerwca rano przyleciał do Koszalina specjalny wy słannik z Warszawy, dyrektor departamentu Ministerstwa Admi nistracji Publicznej, przywożąc odręczne pismo ministra Edwarda Ochaba, polecające nam wypełnienie tej decyzji. Sprawa nie była zbyt wyraźna. Analizując jej przebieg doszedłem do przekonania, że sami popełniliśmy w Szczecinie błąd taktyczny, umieszczając 9 czerwca nasze agendy komunalne właśnie w gma chu nad Odrą, który w pojęciu miejscowych Niemców zawsze symbolizował władzę państwową, a nie miejską. Była to bowiem siedziba Regierungspräsidenta, a nie władzy komunalnej, która mieściła się w tak zwanym czerwonym ratuszu przy placu Tobruckim. Niemcy mogli przypuszczać, że organa polskie, które 9 czerwca przybyły ponownie do miasta, są organami państwowy mi, jeśli zajęły gmach będący od trzydziestu siedmiu lat symbo lem tej właśnie władzy. Potwierdzenie tej tezy znaleźć mogłem w przechwyconym przez nas raporcie wspomnianego już „radcy miejskiego i decernenta policji” Hempla z dnia 20 czerwca. Raport ten informuje burmi strza Wiesnera, że niejaki Richard Krause ze Stargardu, chcąc się dowiedzieć, czy istnieje dlań możliwość przekroczenia Odry, udał się 18 czerwca po tę informację do polskich władz, urzędują cych w „Regierungsgebäude”, czyli w gmachu rządowym nad Odrą. Wynika z tego, że nawet taki niemiecki dygnitarz policyjny jak Hempel nie widział w nas władzy miejskiej, ale polską władzę państwową. Charakterystyczna była również wypowiedź Stadtrata Lieperta na posiedzeniu niemieckiej Rady Miejskiej w dniu 17 czerwca 1945 roku: „Z pewnością polski prezydent ma inne zadania, aniżeli tyl ko przydział mieszkań w mieście”. Niemcom istotnie mogło się wydawać, że do Szczecina przybył polski „prezydent prowincji”, nie używający tytułu burmistrza, którego zadania wykraczały da leko poza normalne kompetencje władzy samorządowej. Nie bar dzo się zresztą mylili, gdyż istotnie i w Polsce nie było w zwy
czaju, aby prezydenci miast byli upoważnieni do prowadzenia bezpośrednich pertraktacji w skali międzynarodowej. Dlatego też agenci obcy — których chyba wówczas w Szczecinie nie brakowało — tak z pewnością ocenili nasz ponowny przyjazd do Szczecina i tak też go dalej zaawizowali. Stąd zapewne wziął się ów ponowny protest dyplomatyczny. Prasa krajowa nie informowała swych czytelników w ogóle 0 dalszych losach Szczecina, utwierdzając ich w przeświadczeniu, że od czasu szeroko rozgłoszonego naszego wjazdu do miasta w końcu kwietnia nic się w sytuacji nie zmieniło. Dlatego też fakt naszego drugiego wjazdu do Szczecina nie był znany szer szemu ogółowi, gdyż nikt go oficjalnie nie poinformował o na szym wycofaniu się z tego miasta. Tym samym i nasze drugie wy cofanie się mogłoby pozostać bez oficjalnych komentarzy. Nie zmieniło to oczywiście rozmiarów plotek i nieprawdopodobnych wieści, jakie na tematy szczecińskie krążyły wówczas po kraju, a zapewne i za granicą. O tym, że ów drugi dziesięciodniowy etap naszej działalności w Szczecinie, od 9 do 19 czerwca, mógł w opinii publicznej istotnie uchodzić za inicjatywę lokalną — świadczyć może wstrzemięźliwa enuncjacja ówczesnego naczelnika Wydziału Ogólnego Urzędu Peł nomocnika Rządu na Pomorzu Zachodnim, Władysława Maduro wicza. W wiele lat po opisywanych wydarzeniach stwierdził on, że to, cośmy w tych czerwcowych dniach w Szczecinie uczynili, „prawdę mówiąc nie było ścisłym wykonaniem polecenia rządu”. Dodam od siebie: „pisanego polecenia”, natomiast w pełnej mie rze odpowiadało to wskazaniom uzyskanym od wielu odpo wiedzialnych osób, rozumiejących znaczenie regionu ujścia Odry dla przyszłości narodu. Porozumienie Borkowicz — Rokossowski z dnia 3 czerwca, dotyczące powrotu polskiego zarządu miasta było, rzecz jasna, inspirowane i zaakceptowane (chociaż formalnie nam pisemnie nie zakomunikowane) przez czynniki nadrzędne obu stron. Przecież w liście, który wręczyłem 15 czerwca generałowi Tieleginowi, było podane: „zgodnie ze wskazówkami marszałka Stali na, głównym celem Zarządu Miejskiego miasta Szczecina będzie maksymalne zaludnienie miasta przez Polaków”. Wydaje się jed nak, że przez obie strony nie została dostatecznie doceniona rola 1 możliwości kontrdziałania ówczesnego niemieckiego zarządu, któ
rego prawdziwych intencji nie rozumiał również i wojenny ko mendant miasta. Centralne radzieckie władze okupacyjne były tak że zaskoczone ożywioną działalnością niemieckiego zarządu, którą określiły mianem „zagadkowej, wymagającej śledztwa” (cytat wypowiedzi gen. Tielegina w czasie rozmowy w dniu 15 czerwca). Śledztwo to, przeprowadzone w porę, mogłoby ujawnić czynniki, które z zewnątrz niewątpliwie inspirowały działalność szczeciń skich Niemców. Podczas gdy w wielkiej sali konferencyjnej Urzędu Wojewódz kiego w Koszalinie toczyły się niedzielnie obrady „Pierwszego Ogólnego Zjazdu Obwodowych Pełnomocników Rządu Tymczaso wego na Odzyskanych Ziemiach Pomorza Zachodniego” (czyli, mó wiąc po prostu, zjazdu starostów powiatowych) — ustaliliśmy z Borkowiczem dalszy tok postępowania w sprawie szczecińskiej. Zdając sobie sprawę, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni problem ten będzie definitywnie rozstrzygnięty na naszą korzyść w drodze bezpośrednich rozmów Związku Radzieckiego z sojuszni kami, należąc przy tym do nielicznych osób w kraju, które o tym wiedziały — mogliśmy sobie pozwolić na różne pociągnięcia. Wy słannik z Warszawy, poinformowany przez nas o przebiegu osta tnich rozmów w Berlinie, nieco uspokojony szykował się do odlotu samolotem, którym porządnie wytrzęsiony przybył przed dwoma godzinami. Postanowiliśmy dyrektywy doręczonego nam odręcznego pisma interpretować w ten sposób, że mimo zawartego w nim zakazu, wrócę jednak jutro sam do Szczecina, aby urządzić wszystko jak trzeba. Po dwóch dniach pobytu w Szczecinie opuszczę w ostenta cyjny sposób miasto wraz z kilkoma eksponowanymi osobistościa mi, urzędem pocztowym i polską milicją. W ten sposób wypełnione zostanie polecenie ponownego opuszczenia miasta przez polskie władze komunalne, aby nie dawać powodu do utożsamiania ich z władzami państwowymi. Natomiast podstawowy nasz cel: uła twianie na miejscu osadnictwa polskiego w Szczecinie — będzie nadal realizowany na miejscu przy pomocy tego samego personelu, który obecnie pracuje w polskim zarządzie miasta Szczecina. Zarząd ten winien bowiem oficjalnie ulec likwidacji z dniem 19 czerwca i zrezygnować na czas przejściowy ze swych upraw nień administracyjnych. Do organizowania osadnictwa polskiego
w Szczecinie oraz do nieoficjalnego reprezentowania spraw pol skich w mieście wobec lokalnych władz radzieckich — zostanie powołany z dniem 19 czerwca Społeczny Komitet Pomocy Pola kom w Szczecinie. Będzie on posiadał różne referaty, na przykład referat aprowizacji, mieszkaniowy i inne. Sekretarzem tego Ko mitetu miał być Jamroży; na oficjalnego prezesa upatrzyliśmy Alfonsa Karczmarka, niedawno mianowanego starostą świnoujskim, który, wobec niewłączenia jeszcze tego powiatu do Polski, nie objął dotąd swego urzędu i który w Szczecinie nie był znany. Nie ujawniając na razie tych planów, brałem udział w toczą cych się naradach, będąc myślą daleko od omawianych tu spraw. A tymczasem Pomorze Zachodnie zaludniało się, nadchodziły sia nokosy i żniwa były bliskie; wsie zapełniały się polską ludnością, a w miastach rozpoczynała się odbudowa i pierwsze nieśmiałe pró by uruchomienia zniszczonych zakładów. O tym właśnie mówiono przy tej pierwszej konfrontacji naszych poczynań i możliwości. Sprawy te były trudne — ale nie tak trudne, jak nasze szczeciń skie problemy. A potem był słynny bankiet, który długo wspominano... Wieczorem wyjechaliśmy nad morze, do Mielna. Wielka przes trzeń opustoszałej plaży, huk morza, nie widzianego już od 1939 roku, i grupa starostów nadmorskiego województwa, z których wielu po raz pierwszy właśnie tu owo morze zobaczyło. Nazajutrz, 18 czerwca, trwały dalsze przygotowania do odjazdu z Koszalina, a raczej do dalszego przekształcania form naszej pra cy w Szczecinie. Przed wyjazdem długo szukaliśmy ciężarówki, która pojechała do młyna po mąkę dla Szczecina i gdzieś się po dro dze zapodziała. Ale że czas naglił, przerwałem poszukiwania i wy jechałem do Szczecina, zabierając ze sobą nowo mianowanego prze wodniczącego Społecznego Komitetu Pomocy Polakom. Jazda do Szczecina odbyła się bez przeszkód, tylokrotnie już przebywaną drogą. Po przyjeździe przeprowadziłem rozmowę w cztery oczy z Franciszkiem Jamrożym, którego poinformowałem w dużym skrócie o powziętych postanowieniach i o ich przyczy nach, zarówno w ich urzędowej, jak i bardziej poufnej wykładni. Aby nie było dalszych nieporozumień oświadczyłem, że nowo po wołana instytucja nie jest (aż do odwołania!) Zarządem Miejskim. Poleciłem też zebrać wszystkie dotychczasowe legitymacje służ
bowe i nominacje i dopilnowałem, aby zostały one spalone na miej scu. Po tej rozmowie oficjalnie zawiesiłem aż do odwołania dzia łalność polskiego Zarządu Miejskiego i powołałem do życia jego nową, społeczną wersję, pod postacią Komitetu Pomocy Polakom w Szczecinie. Nie byłem pewny, czy obecni trafnie zrozumieli po wody tej akcji — ale innego wyjścia nie było, a fakt pozostania nowych agend w tym samym gmachu był i tak dość wymowny. Jedynie Jamrożego wtajemniczyłem w to, że należy liczyć się z na szym definitywnym powrotem do Szczecina na przełomie czerwca i lipca, polecając mu jednak kategorycznie bezwzględne zachowa nie tego w tajemnicy. Zleciwszy dalsze sprawy robocze Karczmarkowi, zacząłem stu diować ostatnie raporty i materiały, obrazujące sytuację w Szcze cinie. Było dla mnie rzeczą oczywistą, że te dwa tygodnie, w ciągu których miały zapaść pomyślne decyzje, będą znów okresem na szego chwilowego cofnięcia się. Wzmoże się dopływ Niemców do Szczecina, czemu w małym tylko stopniu będzie w stanie przeciw działać skromna akcja osadnicza polskiego komitetu. Istniała poza tym obawa, że w ostatnim stadium tego prowizorycznego okresu może nastąpić wywóz przez Niemców resztek żywności i mienia ze Szczecina na zachód. Dane statystyczne obawy te w pełni uzasa dniły. W dniu 18 czerwca notowano już bowiem w Szczecinie 59 264 Niemców; o tym, że liczba ich ustawicznie wzrasta, świad czyły tłumy, koczujące na bulwarze poniżej Wałów Chrobrego, oraz wciąż nadpływające barki ze wschodniej Meklemburgii i Greifswaldu. Dużo do myślenia dawał również przebieg ostatniego posiedzenia niemieckiej Rady Miejskiej, które odbyło się w dniu 17 czerwca. Świadczył on, że reakcyjne poglądy już wzięły w niej górę. Po szczególni radcy zajmowali się bardziej problemami wielkiej poli tyki aniżeli omawianiem sposobu zaspokojenia bieżących potrzeb ludności. Burmistrz Wiesner ubolewał, że nadzieje, jakie pokładał w ostatniej wizycie komendanta wojennego w Berlinie, nie spełni ły się, gdyż wynik tej wizyty był dla Niemców negatywny. Już na zajutrz po tym posiedzeniu znalazła się w naszym posiadaniu kopia protokółu tego posiedzenia. Burmistrz Wiesner tak charakteryzował sytuację:
Położenie w Szczecinie je st n ad a l dla nas niejasne. Rozw iązanie tego p ro blem u nie może mieć m iejsca w B erlinie, ale na innym szczeblu. M ówią n am w praw dzie, że O dra m a być granicą, że m y po drugiej stro n ie O dry n ie m am y niczego do szukania, ale jednocześnie nie sp rzeciw iają się, gdy Polacy u siłu ją u trw alić swój stan posiadania na lew ym brzegu O dry i w Szczecinie. Z jednej stro n y uzyskujem y in form ację, że Szczecin łącznie ze sw ym p o rtem pozostanie niem iecki, z drugiej zaś stro n y ośw iadcza się nam , że spraw a ta w ciąż je st nie w yjaśniona. Nie m ożem y oczekiwać z d n ia na dzień n a ro zstrzy g ającą odpowiedź. S p raw a polska leży n am szczególnie na sercu teraz, gdy n ap ływ P olaków do Szczecina w zrasta z dnia n a dzień. P rzy sy łają tu P o laków z teren ó w niem ieckich [W iesner m a tu na m yśli Poznańskie, nazyw ając polskich osadników „D eutschpolen! — P.Z.], k tó ry ch tu n ie m ożem y uznać, a któ rzy m ają zezw olenie na obejm ow anie budynków w posiadanie. Je st to niedopuszczalne i w k o n k retn y c h p rzy p ad k ach Polacy m uszą zostać w y rzu cen i z tych domów. N ie będzie w przyszłości w Szcze cinie żadnej polskiej dzielnicy, ale ostateczne w y jaśn ien ie tej sp raw y je sz cze nie nastąpiło.
W dalszym ciągu swego długiego wywodu Wiesner stwierdził, że wbrew pogłoskom Polacy (z jednym tylko wyjątkiem) nie usu wają Niemców z ich mieszkań. Głównym przedmiotem tej debaty Rady Miejskiej było, jak usunąć Polaków ze Szczecina. Radny Schmalfeld stwierdził, że napływ Polaków do Szczecina ma na celu stworzenie faktu doko nanego, a mianowicie doprowadzenie do tego, iż trzecią część lud ności miasta będą stanowić Polacy, co niewątpliwie zaważy „na wynikach przewidywanego w przyszłości plebiscytu”. Żądał on od policji niemieckiej, aby „Polaków i ludzi innych narodowości nie traktować w rękawiczkach” i aby wobec tych wszystkich cu dzoziemców zastosować natychmiastowe ostre metody i odesłać ich tam, skąd przyszli. Pracująca w radzieckiej komendanturze tłumaczka-Niemka do niosła Radzie Miejskiej, iż podchwyciła ona informacje o tym, że Szczecin ma być jednak przyznany Polsce. Ta wiadomość była również przedmiotem dyskusji. Tym wypowiedziom sprzeciwił się jedynie radny Scharnkowsky, wyrażając się w dobitny sposób: Do d iabła z tym , czy Szczecin będzie polski, czeski, czy niem iecki. Ludzie chcą m ieć chleb, Polacy i R osjanie im te n chleb d ają i stąd też w y n ik ają w ydarzenia, k tó re n ie są n am na ręk ę, ale k tó re odpow iadają isto tn ej sy tuacji. N ie p o trafim y naszym rodakom niczego w ytłum aczyć, jeśli oni
w idzą, że je st chleb, ty lk o że nasz Z arząd nie je s t w stan ie zorganizow ać podstaw ow ego w yżyw ienia. P rob lem y narodow ościow e są w ażne, ale w y żyw ienie je st też w ażne i m usim y dzień w dzień o tym m ów ić w k o m en dan tu rze. J e st to w ogóle podstaw ow ym celem naszej całej działalności.
Mówca ten usiłował na próżno sprowadzić niemiecki Zarząd Miejski do słusznej roli opiekuna spraw bytowych swoich roda ków. Postanowiłem tak zorganizować Społeczny Komitet Pomocy Po lakom w Szczecinie, aby z chwilą oficjalnego przekazania nam mia sta można było w ciągu paru godzin definitywnie objąć wszyst kie agendy komunalne. Trudno mi było jednak w te sprawy w ta jemniczać wszystkich współpracowników. Dlatego też po naradzie z sekretarzem Komitetu Miejskiego PPR Czyżem oraz z Jamrożym ustaliliśmy, kto z obecnych w Szczecinie będzie wchodził w skład sztabu przygotowującego kadry, gotowe do przejęcia w każ dej chwili agend miejskich. Pozostali pracownicy mieliby zająć się prowadzeniem bieżących spraw społeczno-bytowych polskich mieszkańców Szczecina i przybywających osadników. Nazajutrz, 19 czerwca, z opracowanym już programem dalszego działania złożyłem (drugą z rzędu!) pożegnalną wizytę komendan towi wojennemu, pułkownikowi Fiedotowowi. Poinformowałem go o naszym formalnym wycofaniu się z miasta, prosząc, aby w swych wypowiedziach na zewnątrz nie nadawał nowo utworzonemu ko mitetowi społecznemu cech organów władzy państwowej lub ko munalnej. Nie taiłem przed nim swych obaw odnośnie do trudno ści, w jakich znalazło się polskie osadnictwo. Poinformowałem go o tym, że nadal będę prezydentem miasta Szczecina i że będę kie rował pracą Komitetu z Koszalina, aż do chwili, gdy nastąpi osta teczna decyzja w naszej sprawie. Odniosłem jednak wrażenie, że Fiedotow nie podziela mego optymizmu — nic dziwnego, gdyż ka lejdoskop ostatnich szczecińskich wydarzeń przekroczył spodziewa nia dzielnego frontowego oficera. Z zadowoleniem dowiedziałem się, że — zgodnie ze swą obietni cą — generał Tielegin przysłał już do Szczecina swego wysłanni ka, który miał wyrobić sobie zdanie o pracy i poglądach niemiec kiego zarządu miejskiego. Miałem jeszcze okazję przed swym wy jazdem z miasta wypowiedzieć wobec niego moje zdanie o tej pracy i o jej efektach. Ale czas już naglił i nie chciałem przecią-
I I. Wzór trójjęzycznego zaświadczenia, wydawanego od 19 VI do 4 VII 1945 r. przez Komitet Pomocy Polakom, dot. zajęcia mieszkania przez Polaków
15. Wzór zaświadczeń dla ludności niemieckiej wydawanych przez Komitet Pomocy Polakom w Szczecinie w drugiej połowie czerwca 1945 r.
16. „Rozkaz podróży” wystawiony przez wojewodę Leonarda Borkowicza prezy dentowi miasta Szczecina udającemu się do Berlina dla przeprowadzenia rozmów z marsz. Żukowem w jego kwaterze głównej
17. Zaproszenie na akademię z okazji Dni Morza wysłane do radzieckich jednostek wojskowych
18. Początek sprawozdania niemieckiego zarządu miasta Szczecina za 2 i 3 VII 1945 r., stwierdzającego, że w mieście szerzą się pogłoski o przyznaniu Szczecina Polsce
19. Ruch uliczny w Szczecinie w lipcu 1945 r.
20 . PI. Żołnierza w lipcu 1945 r.
21. Pismo z dn. 9 VII 1945 r. skierowane przez prezydenta Szczecina do gen. TieIcgina członka Rady Wojennej Dowództwa Radzieckich Wojsk Okupacyjnych w Niemczech
22, Pierwszy numer pierwszej polskiej gazety w Szczecinie
23. Most przy Zamku nie został odbudowany; w tym miejscu powstać ma najbar dziej nowoczesna z przepraw mostowych Szczecina
24. Jeden z piętnastu zniszczonych szczecińskich mostów. Zdjęcie z 1945 r.
25. Od 6 do 12 VII 1945 r., po ostatecznym przejęciu Szczecina przez władze polskie, zarządzenia wewnętrzne tłumaczone były na język niemiecki
gać swego pobytu za Odrą, toteż wprost z Komendantury Wojen nej wyjechałem do Koszalina z komandorem Kuczkowskim. Uczucia swe ująłem w zapisie do dziennika w dniu 19 czerwca: L ekka była isto tn ie nasza nad zieja pozostania w Szczecinie, o k tó re j p i sałem dziesięć d n i tem u. M am dziś za to m ocniejszą ju ż nad zieję n a pozo stanie P olaków w Szczecinie, o czym już coś w iem . Mój osobisty w yjazd ze Szczecina, połączony z lik w id acją agend Z arząd u M iejskiego jako w i dom ym objaw em w yjazd u — pom oże niew ątpliw ie całej a k c ji i u ła tw i r e a lizację b erliń sk ich p e rtra k ta c ji.
Gdy wieczorem zjawiłem się ponownie w tym świeżo awanso wanym wojewódzkim mieście, dowiedziałem się z miejscowych plotek, że tegoż dnia rano zostałem w Szczecinie aresztowany i w areszcie zamordowany. Mnie ta plotka nie przeraziła — ale dla moich najbliższych mój powrót stał się powodem do wielkiej ra dości. Plotka ta nie była oczywiście przypadkowa. Wojewoda czekał na mnie z niecierpliwością; mój raport go uspokoił. Opędzając się od natrętów, chcących mieć bliższe dane o tym, o czym ja wiedziałem, a oni nie wiedzieli — wróciłem do mego koszalińskiego mieszkania na nocleg. I tak zaczął się dwutygodniowy okres podwójnej pracy: na zewnątrz prowadziłem znów agendy naczelnika Wydziału Te chniczno-Budowlanego i Wydziału Planowania i Odbudowy, a w rzeczywistości wciąż kierowałem z dala sprawami Szczecina. Rzecz ciekawa, że kierowałem nimi z małego pokoiku, na którego drzwiach wisiał wciąż jeszcze szyldzik „Zarząd Miasta Szczecina”. O swej pracy „wojewódzkiej” nie mam tu wiele do powiedze nia. Byłem 23 czerwca w Gdańsku i Gdyni, a 27 czerwca w Słup sku, załatwiając wiele spraw ważnych i poufnych, ale nie związa nych bezpośrednio z moją szczecińską działalnością. Zarówno Borkowicz, jak i ja, chcieliśmy nieco odwrócić uwagę od spraw Szczecina, załatwiając w pierwszym rzędzie problemy ogólnowojewódzkie i interweniując tam, gdzie zachodziła tego potrzeba. Dawało nam to zresztą potrzebne odprężenie po napięciu ostatnich dni. Z przyjemnością więc otwierałem w Słupsku pierwszy most drogowy, odbudowany na Pomorzu Zachodnim oraz — jako peł nomocnik wojewody — asystowałem przy akcie podporządkowania się niemieckiego Zarządu Miejskiego miasta Słupska polskiemu burmistrzowi. Byłem też z wizytą w Dyrekcji Kolei w Szczecinku
w sprawie polepszenia komunikacji osobowej między Poznaniem i Szczecinem, którego południowy dworzec w Gumieńcach był na dal obsadzony przez polskich kolejarzy i pocztowców. Odwiedził nas ksiądz Świetliński, który 15 czerwca w Berlinie nie został przyjęty przez biskupa berlińskiego Konrada von Preyssinga, wobec czego pismo o umożliwienie polskim księżom pracy duszpasterskiej w Szczecinie pozostawił w Komitecie do Spraw Kościelnych przy Magistracie Berlina w celu przekazania go Preyssingowi. Świetliński pokazał mi w lipcu dokument, jaki z datą 24 czerwca otrzymał od Konrada von Preyssinga. Biskup berliński nikomu nie przekazywał żadnej części swej kościelnej jurysdykcji nad Po morzem Zachodnim i Szczecinem; nieco naiwnie spodziewał się po nim czegoś odwrotnego polski proboszcz Szczecina. Konrad von Preyssing ograniczył się w tym piśmie do stwierdzenia „że wobec obecnych trudności komunikacyjnych” udziela on prawa spełnia nia funkcji duszpasterskich „na obszarze diecezji berlińskiej” księ żom delegowanym z innych diecezji. Jeżeli po upływie 1945 roku nie nastąpi „żadna wyraźna poprawa warunków komunikacji i łączności” — udziela on prolongaty swego zezwolenia na dalsze pół roku. W ten sposób, aż nadto wymijający, Preyssing musiał uznać kanoniczną działalność polskich księży w Szczecinie za fakt dokonany. W dniu 30 czerwca omawiałem z wojewodą możliwości przepro wadzki Polaków berlińskich do Szczecina, rozważając przy tym, jak będzie praktycznie wyglądać nasze definitywne przejęcie mia sta. Zaznajomiłem się z rozlicznymi raportami ze Szczecina i gdy bym nie znał kulis całej sprawy — miałbym chyba dość powodów do pesymizmu i ciężkich zmartwień. Cierpliwie czekałem na za powiedzianą przez generała Tielegina pozytywną decyzję, której termin się zbliżał. Dla jej przyspieszenia wysłaliśmy radiotelegram do Warszawy z zapytaniem o stan sprawy. Wreszcie nadszedł długo oczekiwany moment. W dniu 1 lipca dr Jan Żytkiewicz ze Szczecina przywiózł mi pismo, adresowane do mnie jako prezydenta Szczecina, zapraszając mnie na dziś (!) do Kwatery Głównej Radzieckich Wojsk Okupacyjnych w Berlinie, polskiej administracji w celu „ p r z e k a z a n i a p e ł n e j w ł a d z y w m i e ś c i e S z c z e c i n i e ”.
Z niekłamanym wzruszeniem czytałem ten dokument, stanowią cy zakończenie dłuższego okresu zmagań. Postanowiliśmy razem z Borkowiczem wyjechać do Berlina, na razie nikomu nie rozgła szając treści otrzymanego zaproszenia. Dlatego też nie poinformo wałem o tym innego wysłannika naszego szczecińskiego Komitetu, który przywiózłszy mi kolejną serię raportów, z przejęciem i zde nerwowaniem opowiadał o tym, co się dzieje w mieście. Nie usiło wałem go nawet uspokajać, nie chcąc niczego przedwcześnie ujawniać. Poleciłem mu zaraz wrócić do Szczecina i czekać na dalsze instrukcje. Tylko do Jamrożego wysłałem kartkę, w której polecałem mu niezwłocznie zorganizować przy pomocy Komendan tury Wojennej akcję, mającą na celu wstrzymanie wywozu mienia i żywno ci ze Szczecina przez Niemców. Już samo to polecenie było dość wymowne i wiele mogło dawać do myślenia. Nazajutrz, 2 lipca, szykowałem się do wyjazdu. Zmęczony tymi sprawami i letnim upałem pozwoliłem sobie na chwilę drzemki z książką w ręku, na leżaku w przydomowym ogródku. A tu nagle otworzyły się szklane drzwi wiodące z tarasu do ogrodu i stanął w nich rosyjski pułkownik w towarzystwie dwóch gwardzistów pod bronią. — Cóż to, marszałek na was czeka, a wy tu w ogródku z książką odpoczywacie? Tubalny głos pułkownika Jassena, zastępcy komendanta wojen nego miasta Szczecina, wyrwał mnie z miłego odrętwienia. Oka zało się, że marszałek Żuków, nie mogąc doczekać się mnie wczo raj w Berlinie, polecił powiadomić mnie ponownie o swym zapro szeniu. Seria kolejnych rozkazów spowodowała, że pułkownik la s sen sam mnie odszukał w Koszalinie, oświadczając, że nie ruszy się z miejsca, dopóki nie pojadę z nim wprost do Berlina. Ledwo udało mi się przekonać go, by wracał do Szczecina i powiadomił pułko wnika Fiedotowa, że nazajutrz, jadąc z Borkowiczem przez Szcze cin, zabierzemy się z nim razem do kwatery marszałka w Berlinie. Syty wrażeń zasiadłem znów w ogrodzie, aby w jego cieniu uporządkować nadbiegające radosne myśli oraz ustosunkować się do mniej radosnych informacji o tym, co się działo między 20 czerwca i 1 lipca w Szczecinie, a co wyczytałem z dostarczonych mi raportów. Po moim odjeździe ze Szczecina w dniu 19 czerwca miało tam miejsce wiele wydarzeń. Już następnego dnia sekretariat niemiec-
kiego burmistrza rozesłał do wszystkich radców miejskich i do swych dzielnicowych organów okólnik, którego punkt drugi miał następujące brzmienie: W spraw ie polskiej uzyskałem in form acje, że nie m a już polskiego p r e zydenta m ia sta an i też polskiego Z arządu M iejskiego. J e s t je d y n ie w ojenny k o m en d an t m iasta, pod którego k ie ru n k iem działa niem iecki Z arząd M ia sta. O bok niem ieckiego Z arząd u M iejskiego istn ie je jed y n ie K o m itet P o m ocy pom orskim Polakom . N ie m a on żadnych sp ecjalnych p ra w i ja k ie kolw iek rekw izy cje m ogą m ieć m iejsce jedy nie za zezw oleniem rosyjskiego k o m en d an ta [...] M usim y w poić naszym m ieszkańcom prześw iadczenie, że w obec P olaków należy okazyw ać w ięcej stanow czości i nie zaraz, przy pierw szej groźbie, ustępow ać.
Formalne stwierdzenie, że nie ma polskich władz w Szczecinie, istotnie odpowiadało stanowi faktycznemu, jaki sami ze względów taktycznych stworzyliśmy. Widomą oznaką nowej sytuacji było przeniesienie agend nie mieckiego Zarządu Miejskiego z Niebuszewa do centrum miasta, mianowicie do biurowca przy narożniku ulicy Mazurskiej i alei Jedności Narodowej, oraz utworzenie czterech niemieckich zarzą dów dzielnicowych: w Gumieńcach, Niebuszewie, Turzynie i Grabowie, i piątego dla skrajnie północnej części miasta w Golęcinie. Towarzyszyło temu aż nadto silne zwiększenie się stanu liczebnego niemieckiej policji, która w końcu czerwca liczyła 600 osób. Bezu stannie zwiększał się napływ Niemców do miasta i liczba ich, wy nosząca w dniu 20 czerwca 61 282, zwiększyła się na dzień 2 lipca do 80 192. Począwszy od 26 czerwca zaczęły przenikać na zewnątrz roz liczne wieści na temat zbliżającego się terminu ostatecznego usta lenia przyszłości Szczecina. Pierwszym tego objawem był wyjazd burmistrza i landrata do Neubrandeburg w dniu 29 czerwca, dla omówienia dalszych metod działania. Jednocześnie Wiesner polecił stopniowy wywóz wszelkiego mienia i zapasów żywności do miejscowości Penkuhn i Lebehn, gdzie zarząd niemiecki założył tajną bazę ewakuacyjną. Wywóz żywności przy jej kompletnym braku na rynku wywołał wielkie poruszenie i zaniepokojenie wśród ludności niemieckiej. Donosi o tym szef policji Hempel w raporcie o wydarzeniach z 30 czerwca i 1 lipca pod tytułem Nastroje ludności.
W zw iązku z p la k ata m i o now ym sposobie ro zd ziału żyw ności dał się po now nie odczuć niepokój u ludności. R ozpow szechniane są bezm yślne p lo tk i — opow iada się n a p rzykład, że w ładze m iejsk ie zostały n a k ry te przez R o sjan w trak c ie w yw ozu żyw ności i aresztow ane. W edług innych p lo tek Ro sjan ie w strzym ali dostaw ę żywności, gdyż Z arząd M iejski podaw ał n ie p ra w dziwe dane o posiadanych jeszcze zapasach.
Plotki te nie były bezpodstawne i świadczyły o skuteczności na szego kontrdziałania. Zresztą w zachowanych raportach transpor towych widnieją pozycje „furmanki do dyspozycji burmistrza do Lebehn”, a informacje uzyskane z komendantury potwierdzały fakt zatrzymywania przez patrole wojskowe wywożonej ze Szcze cina na zachód żywności. Na szczególną uwagę zasługuje ostatni raport niemieckiej po licji z dnia 4 lipca (a więc dnia mego przyjazdu z Berlina), w któ rym Abt. III — Polizei- und Justizverw altung (Oddz. III — Policji i Sprawiedliwości) stwierdza: Do społeczeństw a przen ik n ęły wieści, że Szczecin będzie polski i je st po żałow ania godne, że ta k ie fa k ty nie zostały p o d an e do publicznej w iad o m ości. W idoczny je st niep o kój w śród ludności. W szędzie sto ją ludzie i d y s k utują.
Ten sam raport podaje, że „roznosiciele tych plotek zostali przez policję aresztowani”. Ostatni oficjalny raport niemieckiego Zarządu Miejskiego wyka zywał, że stan ludności niemieckiej na dzień 4 lipca 1945 roku wynosił 83 765 osób, w tym: w wieku do 6 lat — 10,9%; 7—14 lat 13,3%; 15—60 lat — 57% i ponad 61 lat — 18,8%. Rozwój tych wydarzeń bacznie śledził Komitet Pomocy Polakom w Szczecinie oraz pozostały w mieście Komitet Miejski Polskiej Partii Robotniczej. I sekretarz KM PPR, Edmund Czyż, tak pisał w swym kolejnym sprawozdaniu z dnia 26 czerwca: W czasie pierw szego naszego p obytu znajdow ało się n a te re n ie m iasta około 6000 Niem ców, zgrupow anych w dzielnicy niem ieckiej. O becnie N iem cy rozlali się po całym m ieście i zn a jd u je się ich tu około 70 000. N a m iejscu żyw ności już zdobyć nie m ożna, ta k że A prow izacja zm uszo na je st ubiegać się o pom oc zza Odry. P rzek o n u jem y naszych tow arzyszy, w yk azu jąc konieczność pozostania w m ieście i u trzy m an ia oraz pow iększe nia sta n u liczbowego P olaków , m im o ciężkich w aru n k ó w m aterialn y ch . P r a ca ta je d n ak je st ciężka, gdy dużo ludzi w ra c a do sw ych m iejsc zam iesz kania. Szczególnie groźna b yła sy tu acja w ów czas, gdy Z arząd M iejski został
zastąpiony przez K o m itet Pom ocy P olakom . W tedy rozpoczął się d ru g i m a sow y odw rót. Ja, aby uprzedzić w yp adki, pojechałem do P oznania, gdzie sp raw ę w y jaśn iłem i skąd skierow ałem jeszcze dw a tra n s p o rty przesiedleńców do Szczecina. Je d n ak że pierw szy z nich za jech ał do Szczecina po to, aby w ięk szość, zniechęconą zm ianą położenia, przew ieźć z pow rotem do Poznania. Po drodze zab rali oni dru gi tra n sp o rt idący do Szczecina i p rzy jech ali w szyscy z pow rotem . W tej chw ili z P oznania są w ysyłane przez P olski Z w iązek Z achodni m niejsze gru py po 10 osób. W edług spisu B iu ra E w idencji i R uchu L u d ności w inno być n a te re n ie Szczecina około 3000 Polaków , jed n ak że liczba ta je st nieścisła z pow odu ciągłych zm ian.
Liczba ta była istotnie nieścisła, gdyż przeprowadzona w dniu 30 czerwca próba doraźnej rejestracji Polaków w Szczecinie wy kazała jedynie 1139 osób. Niewiele zaś później, bo w dniu 5 lipca, Szczecin liczył 1578 Polaków. Dwutygodniowy okres działalności Społecznego Komitetu Po mocy Polakom w Szczecinie był bardzo owocny. W skład Komitetu wchodziło grono wypróbowanych „szczeciniaków”, jak: Franci szek Jamroży, Tadeusz Chudy, Henryk Sypniewski, Wacław Ża kowski, Leon Pogonowski, Wacław Mosiężny, Edmund Czyż, Zdzi sław Siedlewski, Zygmunt Jakubowski, Bruno Taydelt, inżynier Kretkowski i inni. W zmniejszonym gronie pracowały wszystkie agendy przejściowo rozwiązanego Zarządu Miasta Szczecina, isto tnie gotowe każdej chwili do przejęcia miasta. Sytuacja nasza była z jednej strony lepsza niż poprzednio, gdyż mieliśmy już na miejscu wypróbowany sztab ludzi dobrze zapoznanych z miastem i jego sprawami. Z drugiej zaś strony istniał teraz niemiecki Za rząd Miejski, również dobrze zorganizowany, administrujący czternastokrotnie większą liczbą Niemców, aniżeli znajdowało się ich w mieście sześć tygodni temu. Po naszej stronie stały lokalne woj skowe władze radzieckie, które jednak musiały podporządkowywać się przejściowo istniejącej sytuacji oczekując na ostateczne roz strzygnięcie. Komitet zorganizował sprawnie działającą służbę zewnętrzną w mieście, co pozwoliło mu być dobrze poinformowanym o codzien nych sprawach i o pociągnięciach niemieckiego Zarządu Miejskie go. Istniała również polska straż pożarna i organa polskiej milicji społecznej, nie podporządkowanej Wojewódzkiej Komendzie Mi-
licji w Koszalinie, a podległej bezpośrednio sekretarzowi Komite tu, Franciszkowi Jamrożemu. Przez cały czas działania Komitetu doszło tylko dwa razy do oficjalnego kontaktu z niemieckim Zarządem Miejskim. Było to w czasie narady u komendanta wojennego w dniu 25 czerwca, której wynikiem było uznanie naszej koncepcji, że zarówno nie miecka Schutzpolizei, jak i polska milicja społeczna są organami pomocniczymi władz radzieckich w utrzymywaniu porządku w mieście. W rezultacie tej narady od 27 czerwca począwszy cho dziły po mieście pięcioosobowe patrole mieszane (dwóch Polaków i dwóch Niemców pod dowództwem radzieckiego podoficera). Drugim kontaktem oficjalnym była rozmowa (również w gmachu Komendantury), jaka odbyła się pomiędzy doktorem Zygmuntem Jakubowskim, naczelnym lekarzem Komitetu, i lekarzem nie mieckim w sprawie koordynacji walki z epidemiami. Komitet Pomocy Polakom, oprócz formalnego reprezentowania spraw polskich w Szczecinie, stanowił istotne oparcie dla Polaków. Zajmując nadal gmach Urzędu Wojewódzkiego, prowadził kilka stołówek, dysponował pokojami hotelowymi oraz kierował domem noclegowym Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Polacy prze bywający wówczas w Szczecinie często zachodzili do siedziby Ko mitetu, znajdując tam istotną opiekę. Pracownicy Komitetu nie bacząc na trudności czynione przez niemiecki Zarząd Miejski, wprowadzali Polaków do przydzielonych im mieszkań, pomagali im w kompletowaniu mienia oraz dokonywali wielu interwencji w ich sprawach. Legitymacje wystawione przez Komitet były w pełni uznawane przez Komendanturę. Nie brakło i uroczystych obchodów. W dniu 29 czerwca obcho dzono pierwsze Święto Morza w Szczecinie. Zaproszono wiele ra dzieckich gości na akademię i na skromne przyjęcie w gmachu nad Odrą. Te dwa tygodnie szczecińskiego życia nosiły osobliwe piętno. Nie wyjaśniona sytuacja polityczna komplikowała się jeszcze bar dziej na skutek całkowitego braku informacji. Wywiad prasowy, którego Borkowicz udzielił w moim imieniu w dniu 7 czerwca, w przeddzień naszego drugiego wyjazdu do Szczecina, ukazał się w „Rzeczypospolitej” dopiero 23 czerwca, a więc już wówczas, gdy po raz drugi oficjalnie musiałem opuścić miasto. Tymczasem
tekst tej informacji prasowej nadal zachęcał do przyjazdu do Szczecina, ani słowem nie wzmiankując o co najmniej osobliwej sytuacji, jaka tymczasem zaistniała. Te sprzeczne wiadomości, w połączeniu z opowiadaniami naocznych świadków, spowodowały zupełną dezorientację opinii publicznej w kraju w sprawie Szcze cina i jego losów. Ale i w samym mieście krążyły nadal wśród Polaków i Niemców najbardziej fantastyczne domysły. Opuszczenie miasta przez polską administrację dało powód do snucia domysłów, że Szczecin zostanie wolnym miastem. Pogłoski te znajdowały oddźwięk nawet na posiedzeniach niemieckiej Rady Miejskiej, jak o tym świadczy protokół obrad z dnia 17 czerwca. Niemcy dążyli zarówno do ograniczenia dopływu Polaków do Szczecina, aby nie dać podstaw do zwiększenia polskiego udziału w przyszłym rządzeniu owym „wolnym miastem”, jak i do zdoby cia przychylności zamieszkałych już w Szczecinie Polaków właśnie na wypadek powołania tego tworu. Oprócz Polaków i Niemców znajdowali w Szczecinie przejścio wy azyl również i reprezentanci innych narodowości, wracający z Niemiec. Byli to Ukraińcy i Czesi, Francuzi i Włosi. Nie było ich wielu — ale już sama ich obecność dawała powód do snucia dalszych domysłów. Józef Kijowski, który wrócił do Szczecina w dniu 8 czerwca, tak pisał w swych notatkach: M ieszkam y n ie jed n o k ro tn ie obok siebie z N iem cam i i czujem y się ró w nież o by w atelam i tego m iasta z p raw am i ju ż nab y ty m i, ale m am y ufność, że P olacy jeszcze przyb ęd ą, byle ty lk o n ajp rę d ze j, p óki są jeszcze w olne m ieszkania. R ozpraw iam y n a te m a t o rg an izacji zarząd u przyszłego w olnego m iasta, ktoś tam gdzieś słyszał n aw et o pro jek cie podziału m ia sta n a d ziel nice w edług narodow ości niem ieckiej, polskiej i... czeskiej.
W innym miejscu tak notuje Kijowski ówczesne pogłoski: Szczecin po opuszczeniu go w d niu 19 m a ja b y ł m iastem otw arty m . S tan ta k i u tw ie rd z ał n as w p rzek on an iu, że Szczecin będzie w olnym m iastem i z tego pow odu stan o w ił pozycję m iędzynarodow ą, ściągając w sw e m ury w szystkich, k tórzy w ta k im uk ładzie w idzieli dla siebie persp ek ty w y .
Wiedziałem, że tak nie było — ale ktoś, kto nie wiedział tyle co my, mógł istotnie uwierzyć w te plotki o „wolnym mieście”, jak gdyby nie dosyć nam było przykładu Gdańska. Zresztą tak też odczuwał to i Kijowski, gdy notował:
B raliśm y koncepcję w olnego m ia sta jako ostateczność, byliśm y je d n a k zgodni, że tym b ardziej m usi nas być ja k najw ięcej w Szczecinie [...] Mimo naszej m niejszości czuliśm y się obyw atelam i rów norzędnym i; z zajęty ch m ieszkań n ik t nas nie w ypierał, lecz m im o to przy b y w ający m zalecaliśm y dla większego bezpieczeństw a zajm o w an ie m ieszk ań raczej w pew nych skupiskach, i to w okolicy W ałów C hrobrego w zględnie w śródm ieściu. Gmach W ojew ództw a był w naszym w ład an iu i tu koncentrow ało się nasze życie. Z dnia na dzień oczekiw aliśm y ja k iejś k o n k retn e j decyzji co do lo sów Szczecina ■ — niepew ność ta za tru w ała n am życie.
W czerwcu rozpanoszyła się w Szczecinie jeszcze jedna plaga: korzystając z braku silnej polskiej władzy w tym mieście, zaczęły napływać doń grupy przedsiębiorczych osobników po to, aby po kilku dniach pobytu odjechać w głąb kraju („do centralnej Pol ski”, jak to się wówczas mówiło) z mniej lub więcej bogatym łupem. Po raz pierwszy usłyszałem wówczas określenie: szabro wnik, uprawiający szaber. Pamiętam jednego takiego cwaniaka, który dorobił całą filozofię do swego procederu: „Obok spraw narodowych na pierwszy plan wysuwa się dla mnie sprawa szabru, bo trzeba coś rodzinie zawieźć i zaraz wracać do Szczecina, aby bronić naszych doń praw.” Już wówczas krążyły na ten temat różne anegdoty: ktoś komuś na dworcu w Stargardzie zamienił worki z łupem i niefortunny szabrownik wysypał na podłogę przed swą zdumioną poznańską rodziną kostiumy i rekwizyty teatralne z cylindrami. Inny bowiem „zdobywca”, chcący zaopatrzyć lepiej poznańskie widownie, grze bał w ruinach szczecińskiego teatru, ale zamiast rekwizytów przy wiózł coś zupełnie innego. Najciekawszy był epilog tego wydarzenia: obaj wrócili do Szcze cina pod presją swych zawiedzionych zleceniodawców po lepsze łupy — i na stałe w nim pozostali, jako bardzo dobrzy obywatele tego miasta. Wówczas bowiem nie można było każdego działania oceniać szablonowymi kryteriami.
W dniu 3 lipca do sekretarza Komitetu Pomocy Polakom zgło sił się jako nieoficjalny wysłannik niemieckiego Zarządu Miej skiego radny Scharnkowsky i postawił mu w obecności członka Komitetu Tadeusza Chudego trzy pytania:
— Jakie będzie stanowisko Polaków w sprawie utworzenia wol nego miasta? — Jak chcieliby Polacy ułożyć wzajemne stosunki współżycia w Szczecinie w razie pozostawienia władzy w ręku niemieckim? — Jaki byłby stosunek Polaków do Niemców w Szczecinie w ra zie całkowitego przejęcia miasta przez władze polskie? Na te pytania przedstawiciele Komitetu mogli dać jedynie wy mijającą odpowiedź, gdyż znane mi już wiadomości do nich do Szczecina jeszcze nie dotarły — choć właśnie tego dnia przejeżdża łem przez Szczecin w drodze do Berlina po ostateczne rozstrzy gnięcie. Charakterystycznym przejawem tych plotek o wolnym mieście był fakt, że uwierzyli w nie również i niektórzy przypadkowo do brani pracownicy Komitetu. Zaczęli oni zupełnie na serio sporzą dzać w wielkiej tajemnicy listę członków „zarządu” wolnego mia sta, oczywiście z ich osobistym udziałem. Lista ta wywołała później wiele wesołości, narażając jej autorów co najmniej na wielkie zawstydzenie. Byli to przeważnie członkowie tzw. Rady Ekono micznej Komitetu — działali oni na własną rękę, podczas gdy se kretarz Komitetu Jamroży, jedyny, który znał wyniki moich ber lińskich rozmów, nie mógł skutecznie przeciwdziałać w obawie przed zbyt wczesnym ujawnieniem istotnych decyzji o losie Szcze cina. W czasie gdy szykowałem się do wyjazdu do Berlina, Franci szek Jamroży jako sekretarz Komitetu Pomocy Polakom w porozu mieniu z komitetem partii zarządził na własną rękę ostre pogoto wie milicji społecznej, wcielając do niej wszystkich mężczyzn za trudnionych w Komitecie. Aby przeszkodzić w wywozie żywności i mienia, od dnia 3 lipca wystawiono polskie posterunki na pery feriach miasta: wzdłuż ulicy Arkońskiej, alei Wojska Polskiego, w ulicach Mickiewicza, Ku Słońcu i Mieszka I. Plonem tej akcji stało się wiele wozów z żywnością i sprzętem, które Niemcy usi łowali wywieźć do miejscowości Lebehn i Penkuhn. Zaalarmowana Komenda Wojenna akcję naszą zaaprobowała, wysyłając w teren również własne patrole. Niezależnie od tego pracownicy Komitetu zorganizowali lotne brygady, mające nad zorować działalność zakładów wodociągowych i innych przedsię biorstw miejskich. W dniu 4 lipca w godzinach popołudniowych
odbyło się w gmachu przy Wałach Chrobrego plenarne posiedze nie Komitetu, na którym stwierdzono, że widocznie zapadły już w sprawie Szczecina nowe decyzje. Komendantura Wojenna ocze kując powrotu pułkownika Fiedotowa z Berlina nie znała jeszcze treści tych decyzji. Wobec tego ostre pogotowie pracowników Ko mitetu Pomocy Polakom zostało przedłużone na dzień następny. Informacje napływające z miasta były bardzo znamienne. Po raz pierwszy bowiem nie zaobserwowano dopływu Niemców z za chodu, natomiast stwierdzono wyjazdy z miasta na terytoria nie mieckie. Niemcy pojedynczymi grupami, z wózkami ręcznymi i to bołami, wyruszali na zachód. Posterunki milicji społecznej Komi tetu dostały polecenie, aby wypuszczać ich z miasta bez przeszkód — natomiast nikogo do miasta nie wpuszczać. Skonfiskowano wozy z wywożoną żywnością. Wszystko wskazywało, że należy się przy gotować do ważnych wydarzeń w Szczecinie.
Gdy w parę miesięcy później przeprowadzaliśmy w ścisłym gro nie ocenę działalności Komitetu i niemieckiego Zarządu Miejskie go, mogliśmy tego dokonać już w bardziej spokojny i obiektywny sposób. Praca Komitetu okazała się bardzo pożyteczna, gdyż w jej wyniku mogliśmy niezwłocznie przejąć agendy od niemieckiego burmistrza i jego organów. Kiedy dnia 1 lipca niemiecki burmistrz Wiesner dowiedział się o nieprzychylnej dla siebie decyzji — nie zgodził się na sugestię opuszczenia chyłkiem Szczecina, lecz za radą władz Komunistycz nej Partii Niemiec pozostał tam do 5 lipca, aby oficjalnie przeka zać administrację komunalną w ręce polskie. Choć o tym wiedziało tylko wąskie grono wtajemniczonych Niemców, wieść ta przeniknę ła jednak do kierowanych przez nich resortów, które zaczęły dzia łać na własną rękę. Potwierdził się nasz pogląd, że niemiecki bur mistrz od dawna już nie panował nad podległymi mu licznymi resortami, które zostały opanowane przez wyraźnie antypolskie elementy. Jasne było, że działalność ówczesnego niemieckiego Zarządu Miejskiego, nieprzychylna dla nas, była rezultatem ówczesnych zagmatwanych szczecińskich stosunków. Każda ze stron robiła,
co mogła, aby doprowadzić do rozstrzygnięcia sprawy Szczecina na swoją korzyść. I tak — nie zwracając uwagi na fakt, że władze polskie objęły Szczecin — działacze niemieckiego zarządu dzielnicy Niebuszewo rozpoczęli organizowanie ogólnomiejskiego zarządu miasta. Robili, co mogli, aby Szczecin pozostał niemiecki, co przychodziło im tym łatwiej, że nasze siły w maju były aż nadto skromne. W czerwcu zaś, gdy nas już nie stało — ich działalność wypełniła wytworzoną pustkę. Natomiast nasze dwukrotne wycofanie się z miasta było słusznym działaniem taktycznym, ale bynajmniej nie strategicznym. Szcze cińscy Niemcy o tym mogli nie wiedzieć, toteż ściągali zewsząd swych rodaków, aby ponownie zaludnić nimi miasto. My ze swej strony — opierając się na przeświadczeniu, że nie ma nowej Polski bez Szczecina — robiliśmy przy czynnej pomocy naszego radzieckiego sojusznika wszystko, co było w naszej mocy, aby się temu przeciwstawić. Stanowisku temu dałem wyraz pisząc niedługo po tych wydarzeniach co następuje: G dy p ad ł Szczecin, trz e b a było niezw łocznie w yciągnąć konsekw encje z lipcow ych rozm ów 1944 ro k u i spow odow ać, ab y a d m in istra c ja polska p rzekro czy ła O drę w Szczecinie. Był to jed y n y polityczny k ro k , ja k i był do zrobienia. I dobrze zrobił ówczesny R ząd Tym czasow y, że an i n a chw i lę się nie zaw ahał, nie tra c ił cennego czasu n a dłu go trw ałe przygotow anie ekip, ty lk o w ysłał n as niezw łocznie do Szczecina. K o nsek w en tn e to d ziała n ie spow odow ało u trw a le n ie fak tu , że P om orze Z achodnie i O d ra bez Szcze cina to fik cja i że k to m a jedno — te n m usi trzy m ać i drugie.
Polityka Polski Ludowej przyniosła zwycięstwo — obejmowa liśmy teraz Szczecin na stałe. Fakt, ten, który miał miejsce na dwa tygodnie przed rozpoczęciem Konferencji Poczdamskiej (o czym jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy) — mocno zaważył na korzy stnym dla nas jej wyniku. A działo się to właśnie wówczas, gdy w wyniku narady repre zentantów krajowych i emigracyjnych stronnictw politycznych, która odbyła się w Moskwie w dniach 17—21 czerwca — powstał Rząd Jedności Narodowej. Przekazał on w dniu 10 lipca trzem mocarstwom swe zdecydowane stanowisko w sprawie zachodniej granicy Polski wzdłuż Odry i Nysy Łużyckiej — „włączając w to Szczecin”. Można było śmiało tak napisać: od 5 lipca 1945 byliśmy już w Szczecinie istotnie u siebie.
13. Wielka decyzja Wczesnym rankiem 3 lipca wyjeżdżamy z Borkowiczem z Ko szalina przez Szczecin do Berlina. Jedzie z nami porucznik Duniłłowicz w roli adiutanta wojewody. Jedzie z nami również kore spondent dziennika „Rzeczpospolita”, porucznik Mielczarek. Dwu krotna zmiana wysłużonych opon i trudności odrzańskich przepraw sprawiły, że do Szczecina przybyliśmy z półtoragodzinnym opó źnieniem, spotykając zniecierpliwionego pułkownika Fiedotowa na placu przed Jasnymi Błoniami. Nie tracąc czasu wraz z nim ru szyliśmy dalej ulicami Szczecina na południe. Celowo nie zajecha łem do siedziby Komitetu Pomocy Polakom, aby nie wywoływać niepotrzebnego zamieszania i nie dawać powodu do przedwczesnych domysłów. W mieście nic się nie zmieniło — nie uprzątnięte zwały gruzu, powalone od w iatru ściany spalonych domów, czarne okna bez szyb. Na ulicach małe grupki Niemców, wśród których nasza mała kawalkada aut wzbudziła duże poruszenie. Szczególną uwagę zwra cały polskie proporczyki na samochodach. Odniosłem w przelocie wrażenie, że dotarły już do Szczecina jakieś nie sprecyzowane wieści, dotyczące dalszych losów miasta. Wyjechałem z Fiedotowem za miasto na berlińską autostradę i w ciągu dwóch godzin dotarliśmy do przedmieść Berlina. Trzeba było nadrobić spóźnienie, aby zdążyć na ustaloną godzinę do Na czelnej Kwatery Radzieckich Wojsk Okupacyjnych w Wenden schloss. Nie wjeżdżając zatem do śródmieścia, jadąc wschodnią obwodową autostradą, zygzakami omijając leje bombowe na jezdni, dotarliśmy do Karlshorstu, skąd już było blisko do Köpenick i do znanego mi już osiedla Wendenschloss, położonego nad leśnym jeziorem. Czekali tu już na nas, zawiadomieni przez mijane w dro dze posterunki. Weszliśmy z Borkowiczem do niewielkiej willi, gdzie powitał
nas uśmiechnięty generał Tiełegin. Jemu to zawdzięczaliśmy, że na parę chwil przed uroczystym aktem przekazania Szczecina Polsce dowiedzieliśmy się o szczegółach z tym związanych. Decyzja o ostatecznym wprowadzeniu polskich władz miejskich do Szcze cina została przez Związek Radziecki „uzgodniona z sojusznikami” — jak Tiełegin się wyraził z uśmiechem —• „nie po raz pierwszy”. Być może miał on na myśli rozmowy, które jeszcze 13 października 1944 roku Stalin toczył na Kremlu z Churchillem, w czasie których rząd Wielkiej Brytanii nie sprzeciwił się granicy polskiej „na Odrze wraz ze Szczecinem”. Ale o tych rozmowach wówczas je szcze nie wiedziałem. Decyzję tę przywiózł z Moskwy Żuków już w dniu 28 czerwca, a więc na dwa dni przed ustalonym terminem. Moja nieobecność w Szczecinie spowodowała, że przekazanie władzy nastąpiło dopie ro 3 lipca, a nie 1 lipca, jak było to planowane. Otworzyły się zasuwane drzwi, którymi weszli do pokoju m ar szałek Gieorgij Konstantinowicz Żuków, towarzyszący mu szef sztabu radzieckich wojsk okupacyjnych w Niemczech generał Ma linin, oraz kilku innych generałów. Po przywitaniu marszałek za komunikował nam decyzję rządu radzieckiego, uzgodnioną z soju sznikami: Szczecin jest polski. Polski Zarząd Miejski ma definity wnie przejąć miasto z rąk niemieckiego Zarządu Miejskiego, który z tą chwilą ulegnie rozwiązaniu. Jednocześnie likwiduje się ra dziecką Komendanturę Wojenną w mieście, której miejsce zajmie polska komenda placu. Do miasta wejdzie polski garnizon wojsko wy. Decyzje te dotyczą na razie samego miasta, lecz w niedługim czasie ważność ich rozciągnie się na dalsze obszary położone na za chód od Szczecina. Pożądane byłoby niezwłoczne przejęcie agend przez polski Zarząd Miejski, w czym dopomóc ma obecny tu do tychczasowy radziecki komendant Szczecina, awansowany dziś do rangi generała. Port na razie pozostaje jeszcze w ręku władz woj skowych. Niemiecki Zarząd Miejski należy niezwłocznie rozwią zać. Aktu tego należy dokonać oficjalnie. Od dziś Szczecin prze staje być częścią Radzieckiej Strefy Okupacyjnej Niemiec i w pełni podlega Polsce. Marszałek Żuków uzyskał polecenie udzielania polskiemu Szczecinowi wszelkiej pomocy. W tych sprawach mam jako prezydent miasta zwracać się bezpośrednio do niego i do jego sztabu.
Słuchając tych krótkich jasnych zdań spoglądałem na olbrzymią mapę operacyjną, wiszącą na ścianie. Nie jest ona już zasłonięta — stanowi dokument historyczny, na którym widnieją czerwone strzały godzące w Berlin, otaczające go zewsząd i wdzierające się do jego wnętrza. Na tle tej mapy stoi krępa postać w mundurze, ogromne gwiazdy marszałkowskie widnieją na epoletach. Z uśmiechem wypowiada zdanie za zdaniem, a każde z nich stanowi ukoronowanie naszych długich starań i wysiłków. Wreszcie pada ostatnie oficjalne stwier dzenie: ■ — Trwałą gwarancją tych decyzji, przyznających Szczecin Pol sce, jest Związek Radziecki, jego naród i jego armia. Przyjmujemy gratulacje od marszałka i generałów. Jesteśmy szczerze wzruszeni. Choć byliśmy pewni, że usłyszymy te właśnie, a nie inne słowa — sam fakt ich wypowiedzenia stanowił moment, dla którego warto było wiele poświęcić. Jeszcze parę m inut rozmowy i wychodzimy wszyscy na taras z widokiem na jezioro. Myślę sobie: „Wendenschloss” — zamek Wendów, a więc słowiański. Co za ironia losu — Rzesza Niemiecka, która zmieniała nazwy najmniejszej wioski w Polsce, przeoczyła tę nazwę w obrębie swej stolicy chyba po to, aby właśnie tu do konał się ostatni akt naszego powrotu nad Odrę.
Gdy w godzinę później znaleźliśmy się z Borkowiczem w małym hoteliku przy krętej uliczce śródmieścia Köpenick, strzeżonym przez wojskowe posterunki — liczba spraw do rozstrzygnięcia była tak ogromna, że nie wiadomo było, od czego zacząć. Należało jednak szybko otrząsnąć się z nadmiaru emocji i wrażeń i spojrzeć w przyszłość trzeźwo i krytycznie. Podstawową, bodajże jedyną trudnością było to, że z chwilą formalnego przejęcia miasta na nas właśnie spadał obowiązek wyżywienia jego mieszkańców, bez względu na ich narodowość. Innych trudności nie przewidywa liśmy, gdyż fakt istnienia w mieście naszego Komitetu Pomocy Polakom umożliwiał przejęcie władzy dosłownie w ciągu paru godzin. Nie mogłem jednak jechać zaraz do Szczecina, gdyż ustaliłem z generałem Tieleginem, że nazajutrz (czyli 4 lipca) odbędę z nim
rozmowę na tematy związane z techniczną stroną przejęcia przez nas miasta. Borkowicz zdecydował, że nie należy przedwcześnie rozgłaszać zapadłej decyzji, aby Niemcom nie dać impulsu do przyspieszenia wywozu żywności z miasta. Ocenialiśmy wówczas słusznie, że niektóre szczegóły usłyszanych decyzji mogły już prze niknąć na zewnątrz — toteż nie zależało nam na ich potwierdza niu, aż do momentu przejęcia przez nas władzy. W nocy, w wojskowym hotelu w Berlinie-Köpenick napisałem kilka listów, które Borkowicz miał zabrać ze sobą do Koszalina. Jeden z nich adresowany był do Janusza Krzyżankiewicza, zastępcy naczelnika Wydziału Aprowizacji Urzędu Wojewódzkiego i zawie rał uzgodnioną z wojewodą nominację na takie samo stanowisko w Szczecinie — oraz prośbę, błaganie, polecenie: przywieźć ze sobą do Szczecina kilka samochodów żywności. „Panie Januszu, problemy są trudne, bo mamy żywić i Niemców — oczekuję przy jazdu.” Drugi list napisałem do rodziny, czekającej ode mnie wieści w Koszalinie. Informuję, że do Koszalina nie wracam, jadę wprost do Szczecina tak jak stoję i proszę o przesłanie mi przez Krzyżan kiewicza bielizny, ubrania i co jeszcze trzeba. Piszę: Znów p o ry w a m nie Szczecin, z którego losam i jestem zw iązany. M iałaś ra c ję m ów iąc, że się na pew no p rzeprow adzim y do Szczecina [...] Ż ycie ta k człow iekiem szarpie, ale to w szystko dla k ra ju i dla naszej przyszłości także.
Tak się złożyło, że oba te listy przetrwały próbę czasu i leżą przede mną na biurku w trzydzieści jeden lat później, gdy piszę te słowa — skreślone na skrawkach, ołówkiem, w pośpiechu, bo wojewoda już odjeżdżał. Borkowicz po kilku godzinach snu w Köpenick wyjechał w poło wie nocy — celowo omijając Szczecin — wprost do Koszalina, aby zorganizować pomoc żywnościową dla miasta od całego wojewódz twa. Nie mogła ona jednak wystarczyć, i dlatego niezbędne było poinformowanie centralnych resortów o konieczności wprowadze nia w życie specjalnych zarządzeń. Nie łudziłem się jednak zbytnio, wiedząc, że wiele czasu upłynie, zanim odczujemy ich skuteczność i że przez długi jeszcze okres możemy być zdani wyłącznie na własne — jakże słabe — siły. Dlatego też wielkie znaczenie przy wiązywałem do natychmiastowej, choć tylko doraźnej pomocy ży-
wnościowej, której miał nam dostarczyć generał Tielegin. Resztę nocy spędziłem sam w pokoiku hotelowym, słuchając głośników zainstalowanych przez gorliwych wojskowych propagandzistów. Rano wstałem wprawdzie z radością w sercu, ale z bólem głowy, który nie ustał przez całe przedpołudnie. W gorączkowym pośpie chu rzucałem na papier zarządzenia organizacyjne, mające do prowadzić do szybkiego objęcia miasta. O godzinie 12.00 kontynuowałem rozmowę z generałem Tieleginem w tym samym gabinecie, w którym rozmawiałem z nim parę tygodni temu. W wyniku tej rozmowy uzyskałem od ra dzieckich władz wojskowych szereg konkretnych przyrzeczeń: mieliśmy otrzymać dziesięć samochodów osobowych, kilkanaście samochodów ciężarowych dla przerzutu żywności; nadto ustalono wyłączenie przedsiębiorstw przemysłowych z programu rekwizycji oraz pozostawienie w naszym ręku całego dobytku likwidującej się radzieckiej Komendantury Wojennej. Choć jasne było, że długa będzie droga urzędowa od decyzji do jej realizacji — to pomoc ta okazała się bardzo potrzebna właśnie teraz, gdy Szczecin przeży wał ostry kryzys aprowizacyjny. Wraz z nowo mianowanym generałem Fiedotowem, który jeszcze nie zdążył przywdziać swych złotych epoletów, ruszyliśmy na objazd Berlina. Na ulicach widać już było angielskie i amerykań skie mundury, ruch był większy niż w połowie czerwca; na niektó rych szlakach kursowały przepełnione tramwaje, przed nielicznymi sklepami stały długie kolejki. Zwiedzamy wnętrze zrujnowanego Reichstagu, przy wejściu do którego siedzi na schodach gromada Niemców ze szczotkami i czyści zakurzone buty wychodzących z ruin. Dzieje się to na tle napisów w różnych językach, wyskro banych na ścianach, głoszących również i po polsku „Za Polskę i Warszawę”. Po kolacji u brata Fiedotowa (który do niedawna był jeszcze komendantem wojennym Gniezna, a teraz jest komendantem dziel nicy Wedding w Berlinie) odjeżdżamy przez Bernau, Eberswalde i Angermünde do Szczecina. Jazda otwartym wozem w ciepły, lipcowy wieczór minęła szybko i o godzinie 8.00 zajechaliśmy przed gmach Komendantury Wojennej w Szczecinie. Nikomu jeszcze nic nie mówiąc, zasiedliśmy z Fiedotowem w jego gabinecie na krótką rozmowę. Ustaliliśmy, że ja jeszcze dziś wie-
czorem zmobilizuję agendy Komitetu Pomocy Polakom, przekształ cając je ponownie w Zarząd Miejski, a on nazajutrz rano powia domi niemiecki Zarząd Miejski o powziętych postanowieniach. Ofi cjalne przejęcie Szczecina przez Polskę nastąpi 5 lipca 1945 roku 0 godzinie 6.00 wieczorem w gmachu Komendantury Wojennej przy Jasnych Błoniach. Przedtem o godzinie 12.00 dostanę od ge nerała Fiedotowa pełny schemat organizacyjny likwidującego się niemieckiego Zarządu Miejskiego oraz jego podstawowe akta. Siedzimy z Fiedotowem w głębokich fotelach przy szeroko otwartych drzwiach balkonowych. Nowo mianowany generał nie cierpliwym ruchem odprawia nagabujących go oficerów — zo stajemy jeszcze chwilę sami. Z uśmiechem przypominamy sobie nasze kolejne kontakty: pierwsze objęcie Szczecina 28 kwietnia 1 pierwsze pożegnanie 19 maja. Drugie nasze przybycie 9 czerwca i drugie pożegnanie 19 czerwca. I wreszcie dziś, 4 lipca, trzecie spotkanie w Szczecinie — już na zawsze polskim. Późnym wieczorem zajechałem autem komendanta do siedziby Komitetu Pomocy Polakom w wielkim gmachu nad Odrą. Tam mnie nikt nie oczekiwał — pracownicy Komitetu debatowali, będąc w stanie ostrego pogotowia zarządzonego przez Jamrożego. Przerwałem te narady oznajmiając, że od tej chwili Komitet przestaje istnieć. Polska obejmuje definitywnie Szczecin, którego Zarząd Miejski wznawia po raz trzeci swą działalność. Nie ma dziś czasu na pytania i długie obrady. Siebie i innych zapędzam do łó żek, aby odpocząć przed oczekującym nas wielkim dniem. Pole ciłem jedynie rozstawić posterunki naszej społecznej milicji (pod komendą plutonowego Cieślaka) w głównych punktach miasta, aby zapobiec możliwym próbom prowokacji lub sabotażu. Zarządziłem również ostre pogotowie straży pożarnej, która jednak spędziła tę noc spokojnie. Przez całe przedpołudnie 5 lipca wrzała gorączkowa praca wszystkich naszych agend, szykujących się do przejęcia miasta na podstawie planu działania przygotowanego przeze mnie po przedniego dnia w Berlinie. Wczesnym rankiem dokonaliśmy objazdu śródmieścia i niektórych peryferii, nie zajeżdżając jednak do żadnego z licznych niemieckich urzędów. Wieść o naszym sukce sie musiała już przeniknąć do miasta, gdyż na wielu domach poja wiły się polskie chorągwie. Tego dnia nie było już barek przywo-
żących Niemców Odrą do Szczecina. Później okazało się, że w prze widywaniu możliwości objęcia Szczecina przez Polaków zostały one przez powiatowe władze niemieckie wyładowane w Policach, wów czas jeszcze nie wchodzących w zakres obejmowanego przez nas obszaru. O godzinie 9.00 rano zwołuję zebranie wszystkich pracowników w tej samej sali, w której 30 kwietnia zawiesiliśmy białego orła na portrecie Bismarcka. W swym dzienniku zanotowałem: „po raz trzeci (do trzech razy sztuka) powołuje się na tej sali polski za rząd miasta Szczecina”. Odwiedziłem nieliczne polskie instytucje, które zachowały się w Szczecinie: straż pożarną przy ulicy Grodzkiej i Punkt Etapowy Państwowego Urzędu Repatriacyjnego przy ulicy Małopolskiej. Wzmożenie ruchu osadniczego do Szczecina wymagać będzie ra dykalnej rozbudowy stołówek, domów noclegowych oraz punktów sanitarnych, czego znów trzeba dokonywać od podstaw, własnymi siłami. Stwierdzam, że nasze dwie stołówki dobrze funkcjonują: w notatkach z tego dnia czytam charakterystyczny zapis: „Zjadam tego dnia dwa obiady w Szczecinie”. Przed godziną 12.00 dosta jemy z Komendy Wojskowej zapowiedziane wczoraj schematy organizacyjne niemieckiego Zarządu Miejskiego, obejmującego aż osiemnaście wydziałów. W tym samym czasie dobrze sprawiła się nasza społeczna milicja, która w ciągu przedpołudnia potrafiła przeszkodzić próbom dal szego wywozu żywności ze Szczecina przez Niemców. Dowody rzeczowe w postaci traktora i kilku wozów z mąką wzbogaciły nasz stan posiadania. Punktualnie o godzinie 6.00 po południu zajeżdżamy przed gmach przy Jasnych Błoniach, gdzie oczekiwał nas generał Fiedotow ze swym sztabem. W dawnej sali bibliotecznej głównej części gma chu, na drugim piętrze, przygotowano długi stół. Po jednej jego stronie oczekiwało kierownictwo niemieckiego Zarządu Miejskiego z burmistrzem na czele. Zajęliśmy miejsca po przeciwległej stro nie, podczas gdy generał Fiedotow z tłumaczem stanęli u końca stołu. Było nas szesnaście osób, w tym: dwaj wiceprezydenci — Franciszek Jamroży i Alfons Karczmarek, I sekretarz Komitetu Miejskiego PPR — Edmund Czyż oraz dwunastu mianowanych przeze mnie naczelników wydziałów miejskich.
Generał Fiedotow stojąc zakomunikował obecnym decyzję przy znającą Szczecin Polsce oraz rozkaz rozwiązania agend niemiec kiego Zarządu Miejskiego. Stwierdził, że z tą chwilą władza admi nistracyjna w mieście przechodzi całkowicie w ręce polskie. Po przetłumaczeniu części decyzji na niemiecki zabrałem głos w języku rosyjskim, prosząc generała Fiedotowa o przekazanie rządowi radzieckiemu naszego podziękowania za tę decyzję oraz 0 podziękowanie Czerwonej Armii za pomoc udzieloną Polsce 1 polskiemu Szczecinowi. Bezpośrednio potem zwróciłem się po nie miecku do siedzących naprzeciw nas Niemców, podając im jako termin przekazania przez nich agend dzień jutrzejszy, godzinę 8.00 rano. Jednocześnie odczytałem im nazwiska polskich naczelni ków wydziałów, którzy przejmą od nich poszczególne działy admi nistracji miejskiej. Zapowiedziałem, że pewna część niemieckich sił fachowych będzie mogła nadal pracować, jeżeli okaże dobre chęci, oraz że zgodnie z zarządzeniem marszałka Żukowa osoby kierujące byłym niemieckim Zarządem Miasta muszą Szczecin opuścić. Na zakończenie, już po polsku, podziękowałem swym współpracownikom za ich trud i wytrwałość oraz odczytałem treść raportu, który w ich i moim imieniu wyśle do Rządu Jedności Narodowej. W milczeniu powstaliśmy i wyszliśmy z sali, aby odbyć jeszcze ostatnią przyjacielską rozmowę z Fiedotowem, który nazajutrz miał odjechać ze Szczecina, by objąć funkcję dowódcy okręgu okupacyjnego w Poczdamie. Późnym wieczorem posterunki milicji społecznej obsadziły wszystkie główne budynki, w których mieściły się działy niemiec kiej administracji miasta. Dotyczyło to szczególnie gmachu przy ulicy Jedności Narodowej 37 (narożnik ulicy Mazurskiej), gdzie znajdował się niemiecki „ratusz” oraz domu czynszowego przy placu Grunwaldzkim (narożnik ulicy Śląskiej), gdzie mieścił się niemiecki Wydział Techniczny. Wiceprezydent Jamroży jeszcze tegoż dnia objął komendę nad niemiecką strażą pożarną. Odbyło się to w spokoju. Gdy wróciliśmy do naszego gmachu przy Wa łach Chrobrego, spotkał nas wiwatujący pełen radości tłum Po laków szczecińskich. W zapadającym mroku olbrzymi gmach zno wu ożył, gdyż poszczególni naczelnicy wydziałów rozpoczęli przy świetle lamp naftowych i świec kompletowanie ochotników do
swych grup roboczych, mających nazajutrz przejmować niemieckie urzędy. Komendatura Wojenna miała ułatwić wyjazd ze Szczecina do Rostocku kierownictwu byłego niemieckiego zarządu, natomiast pozostali urzędnicy niemieccy mogli na razie nadal pracować pod zarządem polskim. Było już dobrze po północy, gdy obszedłem z Jamrożym wszyst kie grupy robocze, akceptując ich plan działania. Gdy podpisy wałem naprędce wystukany na maszynie protokół przejęcia całe go miasta Szczecina przez Polski Zarząd Miejski, uprzytomniłem sobie, ile treści zawartej jest na tej kartce papieru. Z protokółu tego wynikało, ż e p r z e j m u j e m y m i a s t o w t a k i m s t a ni e , w j a k i m o n o j e s t — tym stwierdzeniem przekreślając wyniki tysiącletniego niemieckiego naporu na wschód. W protokóle wymienione były nazwiska polskich naczelników wydziałów, mających nazajutrz przejąć poszczególne urzędy nie mieckie. Oto ich wykaz: M allow
Pogonow ski C ieślak K liks T aydelt Jak u b o w sk i
— P e r s o n a la m t M osiężny — S ta n d e sa m t — K a n z le i — E in w o h n e rm e ld e a m t — R e g is tra tu r — A rb e its a m t — S e k r e ta r ia t — D ru ck e re i — B e z ir k s a m t W ujczak — E rn ä h ru n g s a m t — H a u s v e rw a ltu n g P fe ffer — A g ra ra b te ilu n g — F in a n z a m t H oppe — W o h n u n g sa m t — K u lt u r a m t Jam ro ży — P o liz e i u n d J u s t iz — G e s u n d h e its a m t K rato ch w il — F e u e rw e h r — P ro d u k tio n s a m t
Byliśmy już zatem gotowi do rozpoczęcia po raz trzeci naszej działalności w Szczecinie. Żadnej inwentury, żadnego remanentu ani spisu. Obejmowaliśmy Szczecin t a k i m , j a k i j e s t .
W dniu 5 lipca 1945 roku skończyło się szczecińskie prowizorium, trwające sześdziesiąt osiem dni, od 28 kwietnia począwszy. Był to okres wydarzeń wielkich i brzemiennych w skutki. Mie liśmy w tej grze w ręku dwa decydujące atuty, które przesądziły o naszej wygranej: entuzjazm przeważającej większości narodu, który swą przyszłość trafnie dostrzegał nad Odrą i Bałtykiem, oraz naszego sojusznika — Związek Radziecki, który postawił na
Polskę i na jej wielkość, i który niezwłocznie po zwycięstwie mi litarnym wznowił bój dyplomatyczny o nasze nowe zachodnie gra nice, twardo stawiając ten problem przed mocarstwami zachodni mi. Dzień 5 lipca stał się więc dla Szczecina symbolem zarówno w y granej wojny, jak i wygranego pokoju. Jak wyglądało wówczas miasto? Ustały już zbrodnicze pożary, choć stan bezpieczeństwa był na dal fatalny. W mieście — oprócz pokojowo nastrojonej większości ludności — znalazły oparcie najrozmaitsze podejrzane elementy. Byli to maruderzy wyłapywani przez radzieckie patrole, szabrowni cy — amatorzy szybkiego wzbogacenia się, Niemcy ukrywający się przed pójściem do obozów jenieckich, własowcy, ukrywa jący swą przynależność, esesmani z trudem maskujący się w cy wilnych ubraniach. Polacy zwartą, choć nieliczną jeszcze grupą zamieszkiwali ulice przyległe do Wałów Chrobrego i placu Grun waldzkiego. Czynnych było, o dziwo, kilka sklepów, w których sprzedawano żywność, przywożoną z dużym trudem z Poznania. Wzdłuż alei Piastów utworzyło się targowisko, opierające swój byt na handlu wymiennym, gdzie żywność stanowiła najwyższą w ar tość obiegową. Nieliczne kolumny robocze oczyszczały z gruzów i śmieci jezdnie głównych szlaków ulicznych. Niebezpiecznie było chodzić po bocznych ulicach z uwagi na miny i rozrzuconą amuni cję. Dzielnica Pogodno, począwszy od ulicy Piotra Skargi, zajęta była nadal przez wojsko. Z elektrowni uruchomionej w Skolwinie papierni dochodził już prąd, zaopatrujący okresowo tę dzielnicę i niektóre gmachy urzędowe w mieście. Archaiczna maszyna parowa z 1868 roku pompowała wodę do sieci wodociągowej ze stacji pomp na Pomorzanach. Pozwalało to zaledwie na czerpanie wody z kranów w piwnicach śródmieścia. Uruchomienie drugiego ujęcia wodociągowego zwiększyło nieco ciśnienie wody w centrum miasta. Opieszale i nieudolnie kontynuowali Niemcy pracę polskich tram wajarzy, którzy w pierwszej połowie maja rozpoczęli naprawę sie ci napowietrznej wzdłuż ulicy Roosevelta, aby móc wyprowadzić tabor z zajezdni na Niemierzynie. Widać było, jak dalece opóźniło uruchomienie miasta nasze wy cofanie się w połowie maja.
Podczas gdy przejściowo działające w mieście władze niemie ckie nie były w stanie wiele dokonać przez okres tych siedmiu straconych tygodni — radzieckie władze wojskowe skupiły cały swój wysiłek, aby doprowadzić do prowizorycznego chociaż uru chomienia portu i żeglugi. Uciekające wojska niemieckie zatopiły poniżej Huty Stołczyn stoczniowy dok pływający oraz trzydziestopięciotonowy dźwig pły wający, stwarzając w ten sposób barierę zagradzającą wejście do portu. W pierwszych dniach czerwca udało się saperom przebić wąskie przejście przez tę zaporę, umożliwiające przepływ barek i małych statków. Tym właśnie przejściem płynęły do Szczecina barki przywożące Niemców spoza wyspy Rugii. Na skutek obsunię cia się doku zawęziło się ono do 14 metrów i dopiero w pierwszych dniach lipca stworzono nowe przejście o szerokości 70 metrów. Po dłuższych poszukiwaniach znaleziono w porcie miny magnetyczne, które odholowano na Jezioro Dąbskie i tam wysadzono w powietrze. Władzom wojskowym udało się uruchomić kilka dźwigów porto wych w Porcie Centralnym i w Basenie Węglowym. Znaleziono bowiem ukryte przez Niemców w Stralsundzie podstawowe części tych dźwigów, co pozwoliło na szybkie ich uruchomienie. W dniu 5 lipca przybyło do Szczecina 14 barek z Berlina, załadowanych maszynami ze zdemontowanych fabryk. W czasie od 1 do 11 lipca przybyło do portu szczecińskiego pierwszych 15 statków morskich po ten ładunek i niektóre z nich przycumowały bezpośrednio przy Wałach Chrobrego, gdzie znajdował się jeszcze przejściowy obóz, zorganizowany przez były zarząd niemiecki miasta. Most Długi, łączący śródmieście z wyspą Łasztownią i portem, leżał na dnie Odry, wysadzony przez Niemców w dniu 25 kwietnia. Saperzy radzieccy oparli na jego zatopionej konstrukcji prowizo ryczny most drewniany o nośności 16 ton, otwierając tym samym od 3 lipca kontrolowany posterunkami dojazd do Łasztowni. Tak wyglądał Szczecin i jego port, gdy objęliśmy ostatecznie miasto. Port był na razie jeszcze wyłączony z zakresu naszego działania i znajdował się pod zarządem radzieckiej marynarki wojennnej pod nazwą Baza Przeładunkowa. Granice naszego terytorium na lewym brzegu Odry nie zostały jednak w decyzji z dnia 3 lipca ściśle sprecyzowane. Komenda Wojenna dostała rozkaz przekazania polskiej administracji jedy-
nie tego terytorium, które jej bezpośrednio podlegało, to znaczy śródmieścia oraz dzielnic: Gumieńce, Pogodno, Krzekowo, Niebuszewo, Niemierzyn, Warszewo, Grabowo i Żelechowo. Pozosta łe północne dzielnice miasta wchodziły w skład komendatury po wiatu szczecińskiego i nie zostały nam jeszcze oficjalnie przekaza ne. Skorzystał z tego wiceburmistrz niemieckiego Zarządu Miej skiego, Spiegel, pełniący jednocześnie funkcję landrata szczeciń skiego powiatu wiejskiego, wycofując swe agendy z miasta do Polic w dniu 4 lipca, czyli zanim jeszcze objęliśmy gmach nie mieckiego ratusza. Jasne było, że objęcie części Szczecina to jeszcze nie wszystko i że przyjdzie nam jeszcze dalej prowadzić pertraktacje o posze rzenie naszego terytorium na zachód. Ale pierwszy etap został już zakończony.
14. Przyspieszone zasiedlanie Od wczesnego rana 6 lipca rozpoczęło się przejmowanie nie mieckiego zarządu. Zadziwiająca była rozbudowa jego agend, roz rzuconych w kilkunastu miejscach. Przejmowanie przebiegało we dług starannie ułożonego planu, bez żadnych incydentów; nie mie liśmy jednak gwarancji, czy wszystko zostanie nam przekazane. W dalszym ciągu nasze patrole uliczne zatrzymywały pojazdy i fur manki wyładowane żywnością, wywożoną z miasta do miejsco wości Lebehn i Penkuhn, na zachód od Szczecina. Najwcześniej został przez nas przejęty rozbudowany aparat nie mieckiej policji porządkowej, podzielonej na dziesięć komisaria tów. Każdy z komisariatów został obsadzony przez polskiego ko mendanta oraz kilku milicjantów. Odbywało się to przy udziale społecznej milicji byłego Komitetu Pomocy Polakom, gdyż właści we organa Milicji Obywatelskiej jeszcze wówczas do Szczecina nie przybyły. Nieliczny nasz personel techniczny objął kierownictwo
zakładów użyteczności publicznej, pozostawiając na razie przy pra cy pomocniczy niemiecki personel techniczny. W raporcie urzędowym, pisanym 7 lipca stwierdziłem: N iem cy zostali zaskoczeni przez szybkie p rzejęcie przez nas m iasta, co pozwoliło nam na uchw ycenie w iele cennego m a te ria łu . N ajw ażniejszym zagadnieniem je st obecnie szybkie przejęcie agend przez polskiego k o m e n d an ta m iasta (co jeszcze n ie nastąpiło) oraz rad y k a ln e załatw ien ie kw estii aprow izacji [...] O ile nie n astąp i szybkie rozstrzygnięcie tej kw estii, Szcze cinowi grozi głód.
W ciągu dwóch dni administracja miasta przeszła w nasze ręce. Przed wyjazdem ze Szczecina były niemiecki burmistrz wraz ze swymi bezpośrednimi pomocnikami postawił nam kilka pytań, świadczących o tym, jak błędne mieli oni wyobrażenie o powojen nej sytuacji politycznej w Polsce. Trzeba było w spokojnej, ale stanowczej rozmowie stwierdzić, że nie może być mowy o dal szym współdziałaniu Niemców w kierowaniu miastem ani też o za stosowaniu dla Szczecina innego statusu niż dla pozostałych miast polskich. Rozmowa ta toczyła się w dawnym gabinecie niemieckiego bur mistrza, w gmachu przy narożniku ulicy Mazurskiej i alei Jedności Narodowej. Słuchając pytań Niemców widziałem przez okno świe żość zieleni szczecińskiej alei, tej właśnie, wzdłuż której zgroma dziliśmy się w dniu pierwszego opuszczania miasta. Teraz dopie ro uprzytomniłem sobie na dobre fakt naszego ostatecznego po wrotu. Skończyliśmy rozmowę z reprezentantami ostatniego, efemery cznego niemieckiego urzędu w Szczecinie. Nazajutrz stwierdzili śmy jednak, że były niemiecki burmistrz nadal potajemnie urzę duje ze swymi naczelnikami — trzeba było użyć milicji i obsta wić gmach, w wyniku czego Wiesner opuścił tegoż dnia Szczecin wraz ze swymi najbliższymi współpracownikami, udając się do Niemiec, gdzie objął funkcje nadburmistrza Schwerinu. Życie toczyło się dalej; w mieście powiewało coraz więcej bia ło-czerwonych flag. Na murach widniały pierwsze afisze, które — pospiesznie wydrukowane staraniem Wacława Mosiężnego w Dru karni Miejskiej — nosiły numer 1/45. Była to odezwa do Polaków.
PO LA CY !
N asz w ysiłek, nasza p ra c a i tru d y nie poszły n a m arne. W d niu w czo raj szym, 6 V II br., n astąp iło objęcie m iasta Szczecina przez R zeczpospolitą P olską. Szczecin je st polski! T ym w iększy zapał, ty m w iększy entuzjazm w in ie n n am w szystkim odtąd przyśw iecać w p rac y n ad u trw ale n iem potęgi Rzeczypospolitej P olskiej na Je j zachodnich rubieżach. W szystkie nasze siły, nasze m yśli i czyny w inny być zespolone w te j historycznej chw ili. Liczę na gotowość w szystkich do p racy n ad zw iększeniem potęgi R zeczypospolitej P olskiej. N iech żyje R zeczpospolita P o lsk a i P olski Szczecin! N iech żyje R ząd Jed n o ści N arodow ej! Szczecin, sobota 7 lip ca 1945 ro k u (—) Inż. P io tr Z arem ba P rezy d en t m iasta Szczecina
W dniu 8 lipca wkroczyła do Szczecina 16 Polska Brygada Czoł gów, witana przez coraz to liczniejszą ludność polską. Tegoż dnia rozpoczęła swą działalność polska Komendantura Miasta Szczecina, kierowana przez majora Gorczakowa, oficera noszącego Virtuti Militari, urodzonego w Gdańsku z matki Polki. Wspólnie z nim do konaliśmy doraźnych oględzin miasta oraz dworca kolejowego w Gumieńcach, dokąd dochodziły z głębi kraju już dwa pocią gi dziennie, żmudnie przekraczając Odrę przez wysokie prowi zoryczne mosty drewniane. Na dworcu nie obyło się bez incyden tów — trzeba było natychmiast zaaresztować kilku awanturników, obsadzić dworzec polską milicją oraz dopilnować, aby na budynku stacyjnym znalazły się polskie napisy. Do ważniejszych zadań należało prowizoryczne uruchomienie centrali telefonicznej i ekspozytury Dyrekcji Poczt i Telegrafów, wznowienie prac porządkowych w mieście oraz zwiększenie ciśnie nia miejskiej sieci wodociągowej. W dniu 9 lipca ponownie rozle piono na mieście afisze, zaznajamiające przybywających do miasta Polaków ze sposobem uzyskania pracy i mieszkania. Jednocześnie polsko-niemieckie obwieszczenia poinformowały ludność niemie cką o możliwości dobrowolnego opuszczenia miasta w kierunku zachodnim oraz o szczegółach rejestracji kontrolnej, niezbędnej dla ustalenia istotnego stanu liczebnego Niemców w Szczecinie. W nocy z 6 na 7 lipca przybył niespodzianie do Szczecina Sta nisław Radkiewicz, minister bezpieczeństwa publicznego. Nie spa łem jeszcze, gdyż w sztabie naszego zespołu odbierałem meldunki
IT. Śródmieście Szczecina w połowie 1945 r. Z. Obszary totalnie zniszczone, nie nadające się do zamieszkania Z i — Stare Miasto Z3 — rejon ul. Narutowicza C. Obszary częściowo zniszczone, trudne dla osadnictwa CŁ rejon al. Niepodległości C2 rejon ul. 5 lipca M. Obszary stosunkowo mniej zniszczone, które nadawały się do zamieszkania bez większych remontów rejon Wałów Chrobrego M 4 rejon al. Wojska Polskiego M 2 rejon al. Jedności Narodowej M 5 rejon al. 3 Maja M 3 rejon al. Piastów Ocalałe budynki — stanowiące wyjściowe bastiony dla osadnictwa 1 — Urząd Wojewódzki na Wałach Chrobrego 6 — Kościół przy pl. Zwycięstwa 2 — Szkoła Morska na Wałach Chrobrego 7 — Gmach Zarządu Miejskiego przy Jasnych Błoniach 3 — Zamek 4 — Dworzec Główny (częściowo wypalony) 8 — Politechnika (wówczas Szkoła Techniczna) 5 — Ratusz (spalony dopiero 13 VI 1945) 9 — Liceum N r 1 przy al. Piastów «—
n ł—
trasa Arterii Nadodrzańskiej, realizowana od 1948 r. b — całkowicie zniszczone mosty c —jedyny wyjazd i wjazd do Szczecina w latach 1945 i 1946 (przez al. Piastów) d — trasa wjazdu do Szczecina pierwszej polskiej ekipy w dniu 28 IV 1945 r.
z jedynej chyba w Polsce akcji przejmowania w sposób pokojowy miasta z rąk niemieckich. Radkiewicz w drodze z Gdańska do Wrocławia postanowił za jechać do Szczecina, aby na miejscu zaznajomić się z sytuacją. Był z nim pułkownik Maslenkow, który już niejednokrotnie przed tem wiele mi pomógł, zwłaszcza w przypadkach różnych interwen cji. Niczego nie ukrywając, przedstawiłem gościom ciężką sytu ację żywnościową i opałową miasta, która wpłynąć mogła na za łamanie się naszej akcji politycznej w Szczecinie. Po wyjeździe Radkiewicza, który przebywał u nas od północy do 3.00 nad ra nem, zapisałem w notesie: D obra w izyta. O d raz u w yjaśniono w iele rzeczy — spraw y Szczecina i N iem ców . J e s t on tu pierw szym polskim m in istrem w polskim Szczecinie. O djeżdża bardzo późno w nocy, zab ierając m i 50 litró w benzyny. Zaszczy cony w izytą m in isterialn ą, leżę w łóżku bez snu i bez benzyny.
Benzynę tę odzyskaliśmy w postaci pełnej cysterny, przysła nej nam przez Ministerstwo Bezpieczeństwa z polecenia Radkie wicza wraz z jego wizytówką, w której upoważnia mnie do korzy stania z jego interwencji w sprawach miasta, gdy zajdzie tego potrzeba. Konkretnym efektem tych interwencji było odblokowa nie 350 ton żywności, dla nas przeznaczonej, która z nie znanych powodów ugrzęzła w Poznaniu, oraz przybycie do nas nieocze kiwanych transportów żywności z różnych stron kraju. Po kilku dniach likwidacja byłego niemieckiego Zarządu Miej skiego stała się faktem dokonanym. Agendy miejskie przez nas przejęte i doraźnie zreorganizowane działały już dość sprawnie. Wprawdzie codzienne sprawozdania niektórych wydziałów reda gowane były nadal w języku niemieckim, ale nagłówek ich brzmiał już po polsku: „Zarząd Miasta Szczecina” z polską nazwą urzędu. Ten prowizoryczny stan trwał jednak niedługo, do 18 lipca. W tym okresie przejściowym działy się niekiedy rzeczy dziwne. Jeszcze nie przybyła do miasta (po raz trzeci!) polska ekipa pocz towa, a już dostaję ku memu zdumieniu meldunek, że na podstawie zarządzenia niemieckich władz miejskich z 28 czerwca otwarty został w dniu 4 lipca, godzina 10.00, niemiecki urząd pocztowy w Szczecinie, który działając pod kierunkiem poczmistrza Schübela przyjmuje otwarte listy i przesyłki do „terenów położonych na zachód od Odry”. Urząd ten czynny był w lokalach Urzędu Pocz
towego Szczecin 4 do 10 lipca — w którym to dniu, dowiedziawszy się o jego istnieniu, zarządziłem jego likwidację. Natomiast nasi urzędnicy pocztowi, nieco wystraszeni poprzedni mi przykrymi doświadczeniami z dyrekcją bydgoską, dopiero na energiczne polecenie Borkowicza przybyli do Szczecina w dniu 8 lipca, obejmując — jak zwykle -—- urząd pocztowy przy ulicy Pocztowej 5. Dziewiątego lipca ukazał się pierwszy numer polskiej gazety w Szczecinie pod nazwą „Wiadomości Szczecińskie”. Na jednej kartce małego formatu podano wiadomość o uznaniu Rządu Jed ności Narodowej przez Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i Chi ny oraz o tym że „w dniu 7 lipca całość administracji przeszła w ręce władz polskich, które podjęły niezwłocznie pracę”. Jedno cześnie pismo to informuje, że U roczyste nabożeństw o n a in ten cję polskiego Szczecina zostało o d p ra wione w niedzielę 8 V II br., o godzinie 10-ej w kościele pogarnizonow ym przy p lacu Z w ycięstw a (H ohenzollernplatz). Po nabożeństw ie odbyło się złożenie w ieńca na grobie stra ż a k a T eofila F irlik a, k tó ry zginął pełniąc służbę 11 V br. N ad grobem przem ów ił m iejscow y proboszcz oraz prezydent m iasta.
W prasie krajowej ukazały się wiadomości o definitywnym prze jęciu miasta przez władze polskie, co spowodowało szybki napływ osadników. Jest rzeczą charakterystyczną, że do Szczecina wracali przede wszystkim ci, którzy byli jego mieszkańcami w pierwszej połowie maja. Razem z nimi przybywały pociągi z różnych stron kraju, przywożące nowych osadników. Już po kilku dniach można było zaobserwować wzmożony ruch w śródmieściu: remontowano sklepy, uruchamiano jadłodajnie i usuwano niemieckie napisy. Z dnia na dzień zwiększała się licz ba biało-czerwonych chorągwi. Zwiększały się jednak i nasze trudności. Resorty centralne nie przygotowały dość sprawnie dostawy żywności do Szczecina. Mi mo całego optymizmu trzeba było się poważnie liczyć z coraz to bardziej zwiększającym się kryzysem aprowizacyjnym w ciągu najbliższych tygodni. Musieliśmy żywić około 90 tysięcy osób, a nie mieliśmy już niemal rezerw. Wyciągając konsekwencje z os tatecznego włączenia Szczecina do Polski, trzeba było utworzyć w nim organa władzy i administracji oraz określić w sposób bar
dziej sprecyzowany terytorialny zasięg polskiego obszaru państwo wego. Trzeba było stworzyć na miejscu — i to natychmiast — naj lepsze warunki dla wzmożonego osadnictwa polskiego oraz bez zwłocznie, nie czekając na dalszy przebieg wydarzeń, ułatwić tym Niemcom, którzy przybyli do miasta w ciągu ostatnich dwóch mie sięcy, wyjazd na teren okupowanych Niemiec. Licząc i tym razem na operatywną pomoc Poznania wysłałem pismo do prezydenta te go miasta, zapraszając go do przybycia do nas dla zapoznania się ze stanem i potrzebami Szczecina. Apel ten jednak tym razem pozostał bez echa. Zorganizowane osadnictwo z Poznania tym ra zem się już nie powtórzyło — byliśmy odtąd zdani na indywidu alną migrację, popieraną przez Polski Związek Zachodni. Poznań przeżywał okres własnych kłopotów, związanych z odbudową zniszczeń i już nie widział możliwości wspomagania Szczecina. Ostatnim i niemałym kłopotem było oparcie naszej gospodarki w Szczecinie na normalnej bazie. Trzeba było w trybie przyspie szonym uruchomić co najmniej kilka podstawowych zakładów produkcyjnych, doprowadzić do porządku środki łączności i ko munikacji oraz zapewnić minimum bezpieczeństwa osobistego mie szkańcom miasta, bez względu na ich narodowość. Dla dokonania tego mieliśmy ogrom dobrych chęci, moc inicjatywy — i niewiele środków materialnych. Nie ułatwiała bowiem naszej misji świa domość, że w naszej kasie było nie więcej niż 5 tysięcy złotych, zebranych jeszcze przez były Komitet Społeczny. Rozesławszy więc starym zwyczajem emisariuszy do poszcze gólnych powiatów województwa poznańskiego i zachodniopomor skiego, którzy mieli bezpośrednio nadzorować dostawy żywności dla Szczecina, postanowiłem udać się ponownie do Berlina, aby ustalić tam tymczasowy zasięg podległego nam terytorium, a tym samym zasięg polskiego obszaru na zachód od Odry. Podczas naszego ostatniego pobytu z Borkowiczem w Berlinie dowiedzieliśmy się, że za kilka tygodni ma się zebrać konferencja szefów zwycięskich państw, w wyniku której będzie można się spodziewać usankcjonowania przebiegu lądowego odcinka naszej zachodniej granicy. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że powinna ona być położona dalej na zachód aniżeli obecna granica miasta. Niemniej jednak niezbędne było nadanie terminowi „objęcia Szcze cina” — choćby na okres przejściowy — bardziej sprecyzowanej
formy topograficznej. W tym celu w piśmie, wystosowanym w dniu 9 lipca do Głównej Kwatery Radzieckich Wojsk Okupacyjnych w Niemczech, proponowałem oprzeć się na niemieckiej definicji Wielkiego Szczecina z 1939 roku, obejmującego swym zasięgiem również i strefę podmiejską — a więc zarówno ujęcie wodociągo we, jak i nadodrzańskie peryferie przemysłowe wraz z miastecz kiem Police. Uzbrojony w materiał kartograficzny oraz w odpowiednie me moriały, szybko zredagowane w języku rosyjskim, udałem się już po raz trzeci do Berlina we wtorek 10 lipca. Z prawdziwą przy jemnością mogłem przysłużyć się redaktorowi Edmundowi Osmańczykowi, zabierając go ze sobą do Berlina. Otwartym wojskowym gazikiem dotarliśmy do Wendenschloss, aby dalej prowadzić roz mowy z Główną Kwaterią w Friedrichshagen, położonym kilka ki lometrów na północny wschód od Köpenick. Po ustaleniu terminu rozmowy miałem tyle czasu, aby raz je szcze móc objechać Berlin. Na dworcu Tiergarten nadal jeszcze po wiewała flaga polska, zatknięta tam przez zwycięskie jednostki I Armii, i napis „jednostka Zwierzyńskiego”. Na gmachach Poli techniki Berlińskiej nadal widniały wydrapane napisy: „Za War szawę” lub „Zdobyte przez żołnierzy I Armii”. Berlin był już po dzielony na sektory, widać było wiele mundurów angielskich i ame rykańskich. Odwiedziłem po raz pierwszy pana Lemańczyka, za służonego działacza Polonii berlińskiej. Doznałem bardzo serdecz nego przyjęcia w polskim domu — gdzie wśród wielu polskich ksią żek zachowała się bogata literatura o Związku Polaków w Niem czech i o Łużycach. Po dłuższej rozmowie pijemy malagę, którą żołnierze I Armii szturmującej Charlottenburg znaleźć w piwni cach Rosenberga. Omówiwszy z Lemańczykiem sprawę dalszych kontaktów, późnym wieczorem udałem się przez całe miasto do Friedrichshagen. Zgodnie bowiem ze stylem pracy sztabów ra dzieckich rozmowa moja z generałem Sierowem toczyła się późną nocą. Z uwagi na to, że granice miasta Szczecina z 1939 roku, obej mujące również i przyległe tereny rolnicze, wykraczały daleko na zachód i północ poza właściwy obszar zainteresowania miejskiego — zalecono mi, aby do czasu mającej się odbyć „konferencji trzech” objąć na razie tylko teren, który w chwili obecnej należy do kom
petencji miejskiej Komendatury Wojennej. Teren ten przytykać będzie do tymczasowej linii demarkacyjnej mającej obowiązywać do czasu najbliższej konferencji. Przebieg tej linii miał być na stępujący: od Odry do cukrowni Gumieńce, pozostawiając Wstowo, Gumieńce, Rajkowo i Krzekowo po stronie polskiej, a osiedle pod miejskie Głębokie jeszcze na razie po stronie niemieckiej. Dalej linia demarkacyjna miała zaginać się na wschód, pozostawiając po stronie polskiej podmiejskie osady Osowo i Warszewo, a po stro nie niemieckiej dzielnicę miejską Golęcino, dochodząc do Odry u wylotu ulicy Strzałowskiej, bezpośrednio przy zabudowaniach remizy tramwajowej (położonej jeszcze po stronie polskiej). Nie bę dzie się stawiało przeszkód w przekraczaniu tej linii przez Pola ków wracających do kraju ani też przez Niemców przekraczających ją ze Szczecina w drodze na zachód. Polska 16 Brygada Czołgów, stacjonująca w Szczecinie, mogłaby tę linię demarkacyjną obsadzić. W notesie zanotowałem pod datą 10 lipca 1945 roku: N iedługo n astąp i dalsze rozstrzygnięcie n a korzyść Polski, d ające jej te re n praw dopodobnie jeszcze w iększy niż zasięg tzw. W ielkiego Szczecina. D ecyzja ta zapadn ie za trz y do czterech tygodni n a sp ecjaln ej k o nferencji. T ym czasem u tw ie rd z a się pojęcie polskiego m ia sta Szczecina ograniczonego tą lin ią d em ark ac y jn ą, k tó rą u sta la się w oparciu o fak tyczn y zasięg k o m p eten c ji byłej radzieckiej k o m e n d an tu ry m iasta.
Poruszyłem również sprawę szybkiego przejęcia przez Polskę Świnoujścia z wyspą Wolin, która wciąż jeszcze pozostawała czę ścią okupowanych Niemiec, wraz z zachodnim skrawkiem wyspy Uznam. Drugą sprawą, która miała dla nas wielką wagę, było zorgani zowanie translokacji berlińskich Polaków do Szczecina. Bardzo czynna i ruchliwa Polonia berlińska, wydająca przed wojną „Dzien nik Berliński”, została okrutnie zlikwidowana w pierwszych dniach wojny. W dniu 7 września 1939 roku Gestapo zaaresztowało przy wódców polskich w Berlinie: Lemańczyka, doktora Openkowskiego i doktora Michałka. Ocalał jedynie Lemańczyk i właśnie w jego mieszkaniu przy Kaiserdamm 23 założyliśmy naszą kwaterę. Le mańczyk — były dyrektor Banku Słowiańskiego w Niemczech — zaraz po zdobyciu Berlina zorganizował Związek Polaków w Ber linie. Jego mieszkanie od 4 lipca 1945 roku znalazło się na terenie brytyjskiej strefy okupacyjnej Berlina. Z tego powodu powstały od
razu trudności proceduralne, gdyż władze brytyjskie nie kwapiły się z udzieleniem pomocy polskiemu Związkowi, nie zamierzając go zwolnić z ogólnych restrykcji nałożonych na stowarzyszenia niemieckie. Tę sprawę właśnie referowałem 10 lipca 1945 roku generałowi Sierowowi w kwaterze radzieckich władz okupacyjnych, uzysku jąc tam zasadnicze poparcie dla naszego projektu przerzucenia Po laków berlińskich do Szczecina. Istniała wówczas dobra koniun ktura dla tej akcji z uwagi na zupełne zburzenie Berlina. Sierow mi oświadczył, że sprawa uzyska pełną aprobatę radzieckich władz okupacyjnych, które proponują, aby przerzut ten był dokonany w krótkim terminie. Zanotowałem w czasie rozmowy: P ro pon uje się, aby polskie w ładze w ysłały do B erlin a g ru pę o peracyjn ą dla spraw dzenia na m iejscu, k to jest n ap ra w d ę P olakiem . P otrzeb ny jest tu na m iejscu w B erlinie łącznik polski do sp ra w re p a tria c ji. N ie przesie dlać n a razie P olakó w z innych stro n Niem iec, ale tylko z Berlina.
W obszernym ośmiostronicowym raporcie, napisanym 11 lipca, informowałem szczegółowo władze centralne o obecnej sytuacji berlińskiej Polaków. Opisywałem trudne położenie Polaków, któ rzy w czasie swej powrotnej wędrówki do kraju szukali w Berli nie schronienia. Wskazywałem na skutki, jakie pociąga za sobą brak polskiego przedstawicielstwa w Berlinie. Pisałem wówczas: N iem iecki zarząd B erlina, dysponujący jeszcze dotąd w ielkim i środkam i, zorganizow ał już w iele dom ów noclegow ych i stołów ek dla sw oich uchodź ców. N iejed n o k ro tn ie Polacy zw abieni napisem „Dom noclegow y” zgłaszali się do takiego p u n k tu , gdzie niektórzy z nich n a ra z ili się n a przyjęcie, n ie w iele różniące się od stosunków w ojennych.
Postulowałem więc natychmiastowe utworzenie w Berlinie pol skiego przedstawicielstwa, a na razie udzielenie pomocy Związko wi Polaków w Berlinie. Zaproponowałem dalej w swym raporcie plan przerzutu Polaków berlińskich do Szczecina, uzgodniony z za rządem Związku. Jego oficjalny reprezentant, Marian Drukarczyk, udał się ze mną 11 lipca wieczorem do Szczecina, gdzie przez kil ka dni badał na miejscu możliwości osiedleńcze oraz ogólną sy tuację w mieście. Nie była ona wówczas różowa, choć nie było już powodów do zasadniczych obaw. W dniu 11 lipca odbyło się przejęcie czterech
radzieckich komendatur dzielnicowych przez polskich oficerów. W raporcie z dnia 12 lipca tak oceniłem sytuację: P rzejęcie Z arząd u M iejskiego z rą k niem ieckich zostało w zupełności ju ż ukończone, odbyło się ono bez przeszkód, z ty m że drobne incydenty zostały szybko zlikw idow ane. Specjaliści byłego Z arządu niem ieckiego p r a c u ją n adal, w skazując n am te obiekty lub zapasy, o k tó ry ch istn ien iu nie w iedzieliśm y. N apływ P olaków je st stały. Z żyw nością je st ciężko. Nowy k o m e n d an t w ojenny energicznie p rze jm u je od daw nego różne m agazyny, je d n ak p rzy g n ia tając a ilość p roduktów je st w łasnością ustęp u jąceg o g a r nizonu.
W tymże sprawozdaniu piszę na innym miejscu, że na polecenie radzieckich władz wojskowych przybyły do portu pierwsze cztery statki o pojemności od 1500 do 2500 ton, z których dwa przycumo wały 12 lipca przy Wałach Chrobrego. Jednym z nich był s/s „Ora nienburg” z Leningradu. W m ieście są czynne telefony, elektryczność, częściowo w oda. P rzygoto w u je się jeszcze lin ia tra m w a jo w a do uruchom ienia. Od dw óch dni rozpo częto p ra c e b ru k a rsk ie oraz intensyw ne oczyszczanie ulic. W d niu 15 lipca odbędzie się m a n ifesta cja p ubliczna n a p lacu G runw ald zk im (z okazji rocz nicy bitw y pod G runw aldem ).
W dniu 11 lipca o 8.00 rano odpłynął ze Szczecina mały statek pasażerski „Ueckermünde” do Świnoujścia, będącego jeszcze w nie mieckim władaniu. Statek ten, później przemianowany na „Pia sta”, odwiózł grupę Niemców, opuszczających Szczecin, przywożąc z powrotem ładunek ryb. Wspólnie z wojewodą wysyłaliśmy pisma do prezesa Rady Mi nistrów i poszczególnych ministrów, prosząc ich o szybką pomoc w zakresie wyżywienia. Dowóz bowiem żywności z Poznania nie malże ustał, a prywatnie organizowane transporty doprowadzały do ostrej spekulacji i zwyżki cen w mieście. Szczegółowo wyłuszczyłem sytuację aprowizacyjną Szczecina w piśmie wysłanym 14 lipca do ministra aprowizacji i handlu Jerzego Sztachelskiego. Tenor tych pism był całkiem niepodobny do normalnych pism urzędowych — przedstawiał bez osłony naszą dramatyczną sy tuację i jej skutki polityczne. Sytuacja ta stawała się tym trudniejsza, że właśnie teraz osad nicy zaczęli napływać masowo z całego kraju. 13 lipca wyruszył z Poznania duży transport kolejowy zorganizowany przez Polski
Związek Zachodni. Był to jednak jeden z ostatnich transportów, kierowanych do nas z Poznania pod hasłem tak zwanego patrona tu Poznania nad Szczecinem. Później bowiem Poznań musiał sta wiać czoła własnym kłopotom. „Patronat” ten zresztą nigdy nie przybrał formy zorganizowanej pomocy — była to raczej akcja propagandowa na krótką metę, która świetnie poskutkowała w ma ju. Po ustaleniu tymczasowej granicznej linii demarkacyjnej wokół miasta, obsadziliśmy polskimi wójtami podmiejskie osady Warszewo, Gumieńce, Krzekowo i Osowo. Nie mogąc doczekać się obję cia tej linii demarkacyjnej przez organa państwowe, obsadziliśmy ją milicją miejską, co jednak w praktyce dało nikły rezultat. Mimo naszych interwencji granica państwa na tym odcinku faktycznie była nadal otwarta. Instytucje urzędowe zjeżdżały dość opieszale. W połowie lipca nie było jeszcze ani zorganizowanych organów sądowych, ani bezpieczeństwa; poczta przybyła do Szczecina po raz trzeci, używała do końca lipca prowizorycznych pieczątek i ka sowników i nie miała zapewnianych regularnych środków łączności. Raport wewnętrzny z 13 lipca określił sytuację żywnościową bardzo pesymistycznie. Przybyłej do Szczecina grupie z Minister stwa Informacji i Propagandy wręczyłem suche dane o ciężkiej sytuacji. Pracownicy Polskiego Radia, którzy wówczas również przybyli do Szczecina, wydelegowali z powrotem do Warszawy kilku swych przedstawicieli dla bezpośredniego zreferowania w sto licy naszego położenia. Ja nie mogłem wtedy udać się do Warsza wy, gdyż podróż taka w ówczesnych warunkach trwałaby co naj mniej kilka dni, a bezpośrednich połączeń telefonicznych jeszcze nie mieliśmy. W niedzielę 15 lipca z okazji 535 rocznicy bitwy pod Grunwal dem odbyła się uroczysta manifestacja na placu Grunwaldzkim. Odezwa nawołująca ludność polską do wzięcia gremialnego udzia łu w tym narodowym święcie naszej radości i naszej dumy nosiła już podpisy Prezydenta Miasta, Polskiej Partii Robotniczej, Pol skiej Partii Socjalistycznej, Stronnictwa Ludowego, Stronnictwa Demokratycznego, Związku Walki Młodych oraz Związku Har cerstwa Polskiego. Wojsko Polskie reprezentował na niej generał wojsk pancernych Jan Mierzycan — jego olbrzymia sylwetka gó rowała nad niewielką jeszcze wówczas naszą grupą, zgromadzoną
na placu Grunwaldzkim. W obchodzie tym na honorowym miejscu brał udział staruszek ksiądz Tadeusz Węsierski, były profesor Uni wersytetu Wrocławskiego, zamieszkały od dawna jako emeryt w Szczecinie, którym zaopiekowaliśmy się jeszcze w maju. Uro czystość ta była epizodem potrzebnym dla dalszej naszej pracy nad uporządkowaniem szczecińskich spraw. Gdy nazajutrz, 16 lipca, przekonaliśmy się, że sprawa przebiegu linii demarkacyjnej nadal pozostaje nie wyjaśniona oraz że nie na deszły przyrzeczone nam samochody -— udałem się wraz z do wódcą garnizonu pułkownikiem Lebiediewem po raz czwarty do Berlina. Tym razem spotkaliśmy się z generałem Gorochowem i generałem Antipienko, którym podlegały sprawy komendantur wojennych. Okazało się bowiem, że nie wszystko poszło sprawnie przy przejmowaniu agend i za dużo żywności były zarząd nie miecki zdołał ukradkiem wywieźć na zachód, pozostawiając swych rodaków w Szczecinie w rozpaczliwej sytuacji. Szczególnie przy służył się tu niemiecki landrat powiatu szczecińskiego, Erich Spie gel, który nadal powiatem tym administrował, tym razem z Polic, dokąd przeniósł się w dniu 4 lipca. W sprawie samochodów uzyskaliśmy szybką decyzję — mogli śmy je odebrać natychmiast. Drugą poruszoną przez mnie sprawę tak opisałem w swym kolejnym raporcie, datowanym 17 lipca: Z akom unikow ana m i w dniu 10 lipca decyzja o lin ii d em ark acy jn ej za chodniej dookoła m ia sta Szczecina nie uległa dotąd zm ianie. Ze w zględu n a to, że w w ielu przy p ad k ach lin ia ta odcina od m iasta szereg w ażnych obiektów •— próbow ałem in terw en iow ać jeszcze raz oso biście w B erlinie o je j cofnięcie bardziej n a zachód. U zyskałem odpowiedź, że pom im o w szelkich niedogodności linia ta m usi być pozostaw iona co n a j m niej aż do ukończenia k on feren cji w Poczdam ie.
Dalej pisałem w tymże raporcie: Od dw óch dni poleciłem obsadzić przez re g u la rn e p o ste ru n k i m ilicji osiem ulic w ylotow ych z m iasta na linii d em ark acy jn ej, podobnie też dw o rzec kolejow y (Gum ieńce), aby choć w części położyć k res niepraw dopodob nem u w p rost rab un k ow i, ja k i n a tej sta cji dotąd panow ał. S y tu acja obecna je st ta m częściowo opanow ana, choć nie obejdzie się bez konieczności k on w ojow ania pociągów m iędzy D ąbiem i Szczecinem , na k tó ry m to odcinku n iem al w szystkie pociągi są reg u la rn ie obrabow yw ane. S y tu acja ulegnie isto tn ie rad y k a ln ej p op raw ie dopiero po p rzybyciu b atalio n u porządkow ego polskiej 16 B rygady Czołgów. Do tego czasu bow iem K o m en d a n tu ra W ojen
na posługuje się n iem al w yłącznie m iejską m ilicją, k tó rą staw iłem je j do dyspozycji.
Sytuacja wówczas była istotnie paradoksalna. Na odrzańskich przeprawach stały posterunki graniczne kontrolujące ruch. Tra sa ulicy Gdańskiej nie była czynna na skutek zwalenia czterech mostów oraz izolacji wojskowych terenów portowych. Graniczna linia demarkacyjna, szczelnie opasująca miasto od południa, za chodu i północy, w ogóle nie była strzeżona, gdyż żadna z central nych do tego powołanych w kraju instytucji nie wydała dotąd w tej mierze rozkazów. Stąd moje polecenie, aby tę tymczasową li nię graniczną obsadzić przez miejską milicję. Między 19 i 21 lipca miało miejsce kilka incydentów granicz nych, które — choć szybko i sprawnie przez nas zlikwidowane — świadczyły wyraźnie o tymczasowości linii demarkacyjnej i o na dziejach, jakie nadal żywiły reakcyjne koła niemieckie. W dniu 20 lipca przybył do nas pieszo polski osadnik, Jan Pełka, który w maju osiedlił się we wsi Mierzyn, położonej o dwa kilo metry na zachód od ostatnich zabudowań szczecińskiej dzielnicy willowej Pogodno. Wieś ta znajdowała się obecnie po niemieckiej stronie linii demarkacyjnej. Przyniósł on nam pismo, jakie poprzedniego dnia dostał od nie mieckiego burmistrza wsi, opatrzone pieczęcią niemiecką z napisem „Stettin” i wielką gwiazdą z sierpem. To jawne nadużycie ra dzieckiego godła i nazwy miasta — do tego w niemieckim brzmie niu — miało nadać aktualną moc urzędową zarządzeniu następują cej treści: Zgodnie z zarządzeniem p an a la n d ra ta pow iatu szczecińskiego zaw iad a m iam , że w szyscy Polacy, zam ieszkali w M ierzynie, w inni niezw łocznie tę m iejscowość opuścić. Zw ażyw szy, że i P an nie zdeklarow ał się po stro n ie niem ieckiej i dotąd u trzy m u je P an k o n ta k t z Polakam i, m usi P an rów nież tę m iejscow ość opuścić, albow iem postępow aniem sw oim dow iódł P an , że nic P a n a z niem ieckością nie łączy, co zresztą po tw ierd zają i in n e P a n a czyny. W w ypadku gdyby P an zgodził się uw ażać siebie za N iem ca, nie istniałyby żadne przeszkody do pozostania, byleby P a n spełniał zarządzenia i w yp ełniał obow iązki, ja k ie te ra z w inien spełniać każdy N iem iec. N ie w y nikną z tego je d n ak dla P an a żadne przyw ileje.
Popatrzyłem na kalendarzyk — wskazywał datę 20 lipca roku 1945, a nie 1944. Pismo to zredagowane było niewątpliwie przez zaciekłego hitlerowca. Reakcja nasza była ostra i natychmiastowa.
Wraz z komendantem wojennym i polską eskortą wojskową prze kroczyliśmy tymczasową granicę u wylotu alei Ku Słońcu i po kilku minutach z ostrym zgrzytem hamulców samochodowych za trzymaliśmy się przed urzędem gminnym we wsi Mierzyn. Bez żadnych wstępów kazaliśmy sobie wydać akta tej sprawy, nielegal ną pieczęć oraz oryginał polecenia niemieckiego landrata z Polic, po czym poinformowaliśmy pana biirgermeistra, że jeszcze jedno takie zarządzenie, a znajdzie się on w Szczecinie, po naszej stro nie linii demarkacyjnej. Po trzydziestu minutach byliśmy z po wrotem u siebie, mając w ręku namacalne dowody wrogiej dzia łalności. Niezwłocznie kazałem dokonać odpisów zarządzeń landrata Spiegla i przez specjalnego gońca wysłałem je z pismem towarzyszącym do Głównej Kwatery Radzieckich Wojsk Okupacyjnych w Berli nie z prośbą o wszczęcie dochodzeń w tej sprawie. Oryginały zdobytych pism wraz z powyższymi informacjami przesłałem wojewodzie Borkowiczowi w dniu 25 lipca, zawiada miając go jednocześnie o tym, że tenże landrat pisemnie poinfor mował niektórych Niemców w Szczecinie, że na skutek współ pracy z władzami polskimi nie mogą oni liczyć na żadną pomoc żywnościową z powiatu szczecińskiego. Ponadto zagroził areszto waniem każdego Niemca pracującego pod polskim zarządem w Szczecinie, który by się pokazał poza linią demarkacyjną. O tym, że akcja ta miała zorganizowany charakter, świadczyło wysłanie przez tegoż landrata do podmiejskich dzielnic Szczecina, położo nych po polskiej stronie (Warszewo, Gumieńce), niemieckich wój tów, mających pełnić tam władzę administracyjną. Kres tej akcji położyło dopiero aresztowanie tych osobników i wydalenie ich z granic państwa oraz usunięcie Spiegla z zajmowanego przezeń stanowiska. Ledwo przebrzmiała ta sprawa, a już musiałem ostro ingerować w północnej dzielnicy Żelechowo, dokąd przez nie strzeżoną gra nicę przybyła grupa Niemców i zaczęła usuwać Polaków z ich mieszkań. Grupę tę jednak udało się przychwycić patrolom pol skiej 16 Brygady Czołgów. Nasza szybka reakcja spowodowała ustanie tych prób prowoka cji, niemniej jednak sytuacja była dalej nieznośna, gdyż jedynie trzy czwarte miasta było w ręku Polaków, reszta zaś oraz cały
szczeciński powiat pozostawały nadal w ręku administracji nie mieckiej. Dość wspomnieć, że granica państwa przechodziła wów czas środkiem jeziora Głębokie, pozostawiając popularne kąpielisko miejskie wraz z dzielnicą willową tejże nazwy po stronie niemiec kiej. To samo dotyczyło całej północnej przemysłowej części mia sta, od Golęcina do Stołczyna i Polic, odciętej od śródmieścia kor donem granicznym. Żadne jednak zmiany nie mogły nastąpić przed zakończeniem konferencji, która właśnie wówczas odbywała się w Poczdamie. Po odbiór samochodów przydzielonych nam przez radzieckie wła dze okupacyjne w Berlinie delegowałem grupę pracowników z Jamrożym na czele. W skład tej ekipy wchodził również i doktor Ta deusz Dominik (później profesor Akademii Rolniczej w Szczecinie), który barwnie opisał tę wyprawę o dramatycznym przebiegu. W drodze powrotnej z Berlina, tuż za miasteczkiem Bernau, na leśnym zakręcie karawana naszych czternastu aut ostrzelana zosta ła przez grupę hitlerowców, ukrytych w zasadzce. Szofer auta, w którym jechał doktor Dominik, został ranny w nogę, mimo to jednak poprowadził dalej auto o przestrzelonych przednich opo nach. Po nocy spędzonej na szosie w samochodzie, doktorowi Do minikowi udało się innym autem dotrzeć do najbliższego miasta, aby zorganizować pomoc lekarską i techniczną. Po wielu perype tiach karawana uszkodzonych aut dotarła do Szczecina, przywo żąc ze sobą do szpitala ciężko rannego kierowcę. Wypadek ten dał nam dużo do myślenia. Jasne było, że wciąż jeszcze zdarzające się w Szczecinie napady u wylotu szosy ber lińskiej należało połączyć z incydentami, zaszłymi na dalszym od cinku tej trasy. Siedziby zbrojnych band, które wówczas zaczęły poważnie zagrażać szczecińskiej dzielnicy Gumieńce, znajdowały się niewątpliwie na terenie okupowanych Niemiec. One to rów nież dokonywały napadów z bronią w ręku na transporty żyw ności, nadchodzące od zachodu do Szczecina oraz regularnie obra bowywały pociągi pasażerskie na odcinku między mostami i sta cją Gumieńce. Transporty te jednak nie mogły poprawić pogarszającej się z każdym dniem sytuacji żywnościowej miasta. Nie trzeba ukry wać, że i do naszej improwizowanej administracji przeniknęły jednostki przestępcze, które wykradały nasze skromne zapasy
żywności. Kilku z nich udało się przychwycić na gorącym uczynku wywożenia ze Szczecina żywności w celach spekulacyjnych. Zmu szony byłem do przeprowadzenia natychmiastowej energicznej akcji w Wydziale Aprowizacji i do zaaresztowania czterech naj bardziej bezczelnych prowodyrów. Z braku miejscowych organów sądowych, które jeszcze do Szczecina nie przybyły, musieliśmy odstawić złodziei do Koszalina. Tych kilka dni pomiędzy 20 i 25 lipca było okresem szczególnie trudnym i uciążliwym. Mimo zawiadomienia o przydzielonej Szczecinowi żywności — brak środków transportu powodował, że w mieście jej nadal nie było. Natomiast ustawicznie napływały transporty polskich osadników zarówno ze wschodu, jak i z za chodu (24 lipca przybyło do Szczecina 1658 osób z okolic Lubeki, gdzie byli internowani). Przyjmował ich punkt repatriacyjny PUR 2 przy ulicy Jagiellońskiej, kierowany przez kapitana Czecha-Wigurę. Wielką pomoc okazywał nam powołany w dniu 15 lipca Między partyjny Komitet Osiedleńczy, stanowiący pierwszą próbę utwo rzenia w mieście reprezentacji społecznej. Był on operatywnym organem, który zastępował nieudolnie na terenie miasta działa jące ekspozytury centralnych instytucji powołanych z urzędu do organizowania akcji osiedleńczej. W dniach 25 i 26 lipca byłem w Koszalinie, aby stamtąd w y słać do wszystkich sąsiednich województw oraz stolicy pisma i te legramy o przyspieszenie dostaw żywności. Zapisałem 25 lipca: S y tu ac ja d o jrzała do krytycznego p u n k tu . D ecyzja jed y n a: w ysłanie isk ró w ek do p rez y d en ta p ań stw a, p rem iera i w szystkich m inistrów . Po d łu gich rozm ow ach z w ojew odą stw ierdzen ie chw ilow ej bezsilności. M amy żyw ności p rzyznan ej w setkach ton, ale n a m iejscu nic, ab so lu tn ie nic, i k o m p letn y b ra k tra n sp o rtu . P rzez k ilk a godzin, m uszę przyznać się, byłem u k re su sil [...] A przy ty m ja k zw ykle: ciągły korow ód ludzi czegoś ch c ą cych, o coś proszących.
Tego samego dnia wieczorem przybył do Koszalina specjalnie delegowany wiceminister aprowizacji Kazimierz Petrusewicz, któ ry energicznie zaczął kierować machiną urzędową. Wyniki tych poczynań były konkretne, choć przejawiły się dość późno: 31 lipca nadeszły do miasta pierwsze wagony z tłuszczem i mięsem oraz au ta z mąką, kaszą i masłem.
Tegoż dnia można było wydać polecenie wypłaty zaległych pen sji z uzyskanych funduszów gotówkowych. Dzień ten szczególnie dobrze pamiętam, gdyż mogłem nareszcie przeprowadzić się ze swego tymczasowego mieszkania w gmachu urzędowym na Wa łach Chrobrego, w którym mieszkałem z żoną od 13 lipca, do domu przy ulicy Piotra Skargi 32. Z wolna zaczynało się stabilizować szczecińskie życie, a raczej jego zewnętrzne przejawy, gdyż wciąż jeszcze niejasna była sprawa przebiegu linii granicznej. Napływ Niemców ustał z chwilą objęcia przez nas miasta. Aby jednak uniemożliwić infiltrację niemiecką na prawobrzeżną część Pomorza Zachodniego, utrzymane zostały posterunki kontrolne na prowizorycznych mostach, wiodących ze Szczecina na wschód. Natomiast linia demarkacyjna, otaczająca miasto od zacho du, praktycznie — mimo naszych wysiłków — nadal strzeżona nie była. Powodowało to paradoksalną sytuację: aby udać się ze Szczecina w głąb kraju, trzeba było mieć przepustkę — natomiast wyjazd z miasta za granicę mógł odbywać się bez żadnych prze szkód. Spenetrowali to szybko ci, dla których stan ten mógł być wygodny; mimo to jednak interwencje nasze o zmianę tej sytu acji nie odnosiły wielkiego skutku. Bliskość granicy miała jednak i ten korzystny dla miasta efekt, że łatwo było Niemcom wyjechać ze Szczecina na teren niemiecki. Począwszy od drugiej połowy lipca obserwowało się powolny odpływ Niemców w kierunku zachodnim — jeśli w dniu ostatecznego przejęcia przez nas miasta (5 lipca) liczba zarejestrowanych Niemców wynosiła 83 765 osób, to w mie siąc później (4 sierpnia) zmniejszyła się ona do 81 236 osób. Charakterystyczne było jednak, że na 11 ślubów udzielonych w lipcu — nie było jeszcze ani jednego ślubu polskiej pary. A na 111 urodzin w lipcu tylko jedno dziecko urodziło się w rodzinie polskiej. Zwiększył się jednak wyraźnie napływ ludności polskiej do miasta. Podczas gdy w czerwcu 1945 roku biura Komitetu Pomo cy Polakom w Szczecinie zanotowały przybycie na stałe do miasta 1138 Polaków (w tym 229 kobiet), to w ciągu lipca zarejestrowano przybycie dalszych 6395 osób (w tym 1713 kobiet). Widocznie za znaczył się powolny wzrost udziału kobiet w zasiedlaniu miasta: podczas gdy w czerwcu stanowiły one 20% przybywających do miasta Polaków, to w lipcu odsetek ten wyniósł 27, w sierpniu
osiągnął on 35, a we wrześniu już 40% ogółu przybyłych w tym miesiącu osadników polskich. Dane te są znamienne; świadczą 0 stopniowym, choć bardzo powolnym, zwiększaniu się bezpie czeństwa i stabilizacji życia w mieście oraz o tym, że w pierwszych, najtrudniejszych okresach przybywali do Szczecina mężczyźni, którzy dopiero później sprowadzali do miasta swe rodziny. W lipcu jednak nadal zdecydowanie przeważał napływ męż czyzn do miasta. Nic więc dziwnego, że już w dniu 20 lipca powstał pierwszy szczeciński klub sportowy „Odra”, założony przez Mai lowa, Bestrego i Trenerowskiego. Nie można było jeszcze mówić o uruchomieniu przemysłu; pod stawowym zadaniem było porządkowanie miasta, uruchomienie najbardziej podstawowych usług komunalnych oraz przygotowanie do objęcia dalszych terenów na zachód od miasta. Od 10 lipca żona moja, Barbara Zaremba, kierowała Wydziałem Zieleni i Lasów Miejskich; jednokonną furmanką penetrowała wraz z inżynierem Aleksandrem Kuroczyckim rozległe obszary miejskiej 1 podmiejskiej zieleni, nie bacząc na zaminowane drogi w Lesie Arkońskim. Grupy Niemców doprowadzały do porządku piękną szczecińską zieleń, odgruzowywały główne jezdnie i chodniki oraz zasypywały przeciwczołgowe rowy. Opłacaliśmy ich częściowo żywnością w miarę posiadanych możliwości oraz w walucie zlo towej. Wciąż jeszcze niewspółmiernie duży był odsetek ludzi trudnią cych się handlem w jego najbardziej osobliwych formach, z tym że jeszcze ciągle przeważał handel zamienny uprawiany zwłaszcza przez napływających z głębi kraju spekulantów. W końcu lipca trzeba było wiele starań włożyć w uregulowanie sytuacji pieniężnej w mieście. W czasie działania tymczasowego niemieckiego Zarządu Miejskiego środkiem płatniczym w obrocie wewnętrznym wśród Niemców była marka niemiecka z okresu hitlerowskiego, która nadal jeszcze miała pełną wartość płatniczą na terenie okupowanych Niemiec. W tym samym czasie zarówno krótkotrwały polski Zarząd Miasta (9—19 czerwca), jak i Komitet Pomocy Polakom (20 czerwca—5 lipca) jedynie w bardzo ograni czonej mierze zaopatrzone były w polskie złote obiegowe. Po de finitywnym objęciu miasta przejęliśmy również i kasę niemieckie go Zarządu Miejskiego, w której znajdowało się około 30 tysięcy
marek. Od tego momentu nasze kasy dokonywały wszelkich wpłat i wypłat wyłącznie w złotych polskich. Żadna oficjalna wymiana marek na złote w Szczecinie nie miała miejsca, zarówno z powodu braku filii banków krajowych, jak i na skutek definitywnego za kończenia tej wymiany w kraju. Dlatego też w lipcu kursowały w mieście dwie waluty. Niemcy, którzy mieli zamiar wyjechać na zachód, chętnie gromadzili marki, jednak dla zakupu żywności od handlarzy przybyłych z głębi kraju potrzebne były im i złote, które otrzymywali od nas za prace pu bliczne wykonywane w mieście. Środków obiegowych było jednak wciąż mało — toteż kwitł zarówno handel wymienny, jak i sy stem rozliczania się w spirytusie, jako nieoficjalnym trzecim środku płatniczym. O sytuacji tej rychło zwiedzieli się spekulanci walu towi, którzy uzyskawszy za bezcen w głębi kraju wycofane marki niemieckie oraz wykorzystując swoistą sytuację graniczną w mie ście, przedostawali się przez Szczecin do Niemiec i tam dokonywali zakupów na wielką skalę. Niektórzy z nich zaopatrywali szcze cińskich Niemców przed ich wyjazdem na tereny niemieckie w po trzebne im marki. W raporcie z dnia 17 lipca, skierowanym do pełnomocnika rządu na okręg Pomorza Zachodniego, podawałem w punkcie 7 szczegó łową charakterystykę tego stanu rzeczy, proponując, aby wyko rzystywaniem bezużytecznie leżących w kasach w kraju starych marek niemieckich zajął się w sposób zorganizowany Narodowy Bank Polski, poprzez uruchomienie własnej placówki zakupu w Berlinie. Wniosek mój został zaakceptowany i znalazł urzędowe formy organizacyjne, znane później pod kryptonimem „Akcja B”. Minęły już trzy tygodnie od czasu definitywnego objęcia przez nas Szczecina — a wiele spraw jeszcze nadal było niejasnych. W związku z tym zdecydowałem się na następny z kolei wyjazd do Berlina jako siedziby radzieckich władz okupacyjnych, aby przyspieszyć załatwienie najbardziej palących problemów. Chcia łem być w Berlinie zaraz po zakończeniu konferencji poczdamskiej, o której przebiegu dochodziły do nas jedynie niejasne i sprzeczne pogłoski, których znaczenia jednak bynajmniej nie lekceważy łem. „Wiadomości Szczecińskie” w swym trzecim numerze, wydanym dopiero 21 lipca pisały, że „konferencja trzech” rozpoczęła obrady
w Poczdamie, nie podając, że na nowo omawia się na niej problem Szczecina. W numerze czwartym w dniu 27 lipca pismo to zamieści ło artykuł pt. Zza zam kniętych drzwi konferencji w Poczdamie, w którym również ani słowa nie wspomniano o sprawach polskich. Przecieki jednak były i w ostatnich dniach lipca pojawiły się znów plotki o wolnym mieście. W związku z tym postanowiłem 1 sierpnia udać się do Berlina po bliższe informacje. A tymczasem zapisuję 30 lipca: D zień bardzo kry ty czn y. Jedzenia nie m a. O biad w stołów ce m iejskiej nie w ydany. S zarp an in a bez m ożliwości w yjścia, bo cóż pomoże nadzieja n a 660 to n przyznanej m ąki, gdy nie m a an i jednego k ila w m agazynie.
Mimo to jednak trzeba było pilnować wielkich spraw. Wraz z przybyłym do Szczecina wicewojewodą Kaniewskim odwiedzamy radziecką Komendę Portu. Dochodzimy do porozumienia: miejska straż pożarna wraz z miejską strażą portową obejmują opiekę nad bezpieczeństwem ogniowym w porcie wojskowym. Zahaczamy w ten sposób o port i jego sprawy. Wicewojewoda wyjeżdża wieczorem wraz z towarzyszącym mu radzieckim oficerem łącznikowym, majorem Smalcem. Po ich odjeździe znajdujemy z żoną w kącie przedpokoju dziwne zawi niątko: powłoczka od poduszki w niebieską kratkę, czymś mocno wypchana. Major Smalc dyskretnie „zapomniał” w moim służbo wym mieszkaniu obfitych wiktuałów, jakie zabrał ze sobą w po dróż. Nazajutrz, 31 lipca, dobra wiadomość. Nadjechały do miasta pierwsze auta z tłuszczem, masłem, mięsem i mąką — efekt dzia łania wiceministra Petrusewicza. Następne transporty w drodze. Nie jest tego dużo, ale zawsze stanowią one zapowiedź powolnej poprawy sytuacji żywnościowej.
15. Trudne sierpniowe dni Tym razem jazda do Berlina odbywała się ze znacznymi prze szkodami. Jechali ze mną dwaj urzędnicy Narodowego Banku Polskiego, którym zlecono zbadanie możliwości wykorzystania kra jowych zasobów marek niemieckich. Wyjechaliśmy ze Szczecina 1 sierpnia po południu. Po godzinie jazdy nastąpiła pierwsza zmiana koła i lepienie dętek, w otocze niu tłumu zwolnionych jeńców niemieckich, powoli wędrujących szosą ku Berlinowi. Nie najprzyjaźniejsze były ich spojrzenia, ale za dwadzieścia marek i nieco chleba — pomogli. Po chwili w lesie znów to samo. Potem trzeci raz, ale w środku wsi, wypełnionej znów tłumami byłych jeńców, wędrujących we wszystkich kie runkach. Popijając kawę zbożową u jakiegoś niemieckiego gospo darza słuchamy jego tyrady o nieprawościach Hitlera. Ostatnia opona trzasnęła nam na pięć kilometrów przed Anger münde. Było już późno, toteż postanowiliśmy zostawić wóz z szo ferem na szosie i udać się do miasta piechotą. Po godzinie marszu w niezbyt dostojnym stanie, po długotrwałych poszukiwaniach dotarliśmy do Komendantury Wojennej. Pomógł nam szofer ko mendanta wojennego, młody chłopak z Warszawy. W jego małym mieszkaniu spędziliśmy wieczór w otoczeniu kilku miejscowych Polaków, oczekując na obiecane przezeń dętki. Po sutej kolacji z radością usłyszeliśmy wieść, że opony i dętki są już zmontowane w naszym aucie. Przenocowawszy na Klosterstrasse 3, u Bolesława Dąbrowskiego, gościnnego szofera z Warszawy, opuściliśmy Angermünde wczes nym rankiem 2 sierpnia i już bez przeszkód zajechaliśmy do Ber lina. Przedstawiciele Narodowego Banku Polskiego weszli w kon takt z zarządem Komitetu Polaków berlińskich. Zostawiłem ich i po raz piąty w ciągu ostatnich dwóch miesięcy rozpocząłem wę drówkę po Berlinie. Ruch handlowy był już bardzo ożywiony, uru
chomiono jeden odcinek kolei podziemnej. Rezygnując z auta przez kilka godzin chodziłem po mieście, mieszając się z tłumem podnie conych Niemców, oczekujących komunikatu o wynikach konfe rencji poczdamskiej. Natrafiłem na cmentarzyk połowy przy Spandauerstrasse w sektorze brytyjskim. Wokół dużego krzyża z za tkniętą żołnierską rogatywką znajdowało się dwadzieścia sześć grobów. Napis głosił, że są to polscy żołnierze, którzy „1 maja 1945 roku polegli na polu chwały przy zdobywaniu Berlina”. Czy tam nazwiska i zapisuję je w notesie, aby podać je po powrocie naszym „Wiadomościom Szczecińskim” (lista ta została opubliko wana przez to pismo w numerze 10 z dnia 15 sierpnia 1945 roku). Nazajutrz, po nocy przespanej w mieszkaniu prezesa Lemańczyka, usłyszałem oficjalny komunikat o wyniku poczdamskiej konferencji. Słuchając go przypominam sobie, jak lat temu dwa dzieścia sześć w 1919 roku, jako dziewięcioletni chłopiec, wciśnięty w tłum wiwatujący przed pałacem wersalskim słuchałem komuni katu o podpisaniu wersalskiego traktatu. Obecnie w Berlinie słyszę komunikat o końcu drugiej śwatowej wojny — a w nim zdanie o linii granicznej polsko-niemieckiej przechodzącej bezpośrednio na zachód od Świnoujścia, aby potem Odrą i Nysą Łużycką osiągnąć granicę czeską. Bliższe informacje o przebiegu tej linii oraz o niektórych innych dotąd mi nie znanych jeszcze sprawach otrzymałem 3 sierpnia w Głównej Kwaterze Radzieckich Wojsk Okupacyjnych w Wen denschloss, gdzie spotkałem niektórych uczestników polskiej de legacji na poczdamską konferencję. Skorzystałem z tej sposobności, aby przeprowadzić parę rozmów telefonicznych z Warszawą, uzy skując szereg bliższych dyrektyw i upoważnień do dalszych ro zmów w sprawie dokładnego przebiegu nowej linii granicznej w re jonie Szczecina, już w oparciu o poczdamskie decyzje. Na mapie w skali 1 : 1 500 000 zobaczyłem po raz pierwszy nie biesko nakreśloną linię graniczną, którą ustalono dwa dni temu w Poczdamie, a której przebieg w komunikacie oficjalnym nie był zbyt jasno określony. Była to olbrzymia satysfakcja. Nowa linia graniczna została ustalona na zachód od Szczecina, mniej więcej w linii prostej łączącej wieżę kościoła w Aalbeck (sześć ki lometrów na zachód od Świnoujścia) do środka mostu drogowego
przez Zachodnią Odrę na zachód od Gryfina. Ze wzruszeniem spoglądałem na ten oficjalny dokument i na tę grubą niebieską kreskę obrazującą linię graniczną — symbol naszego zwycięstwa. Jasne było, że odtąd można się było nareszcie liczyć z pełną stabilizacją stosunków szczecińskich. Jasne było również, że fakt uporczywego naszego trwania w Szczecinie od 28 kwietnia oraz fakt naszego powrotu doń w dniu 9 czerwca i 5 lipca w pewnej mierze przyczyniły się do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. W dziesięć lat później, gdy czytałem Pam iętniki prezydenta Trumana — uprzytomniłem to sobie ponownie z jeszcze większą wy razistością. Pod datą 22 lipca 1945 roku zapisał on tam, że prote stował przeciwko przedwczesnemu włączeniu do Polski części stre fy okupacyjnej, bez konsultowania się w tej sprawie z zachodnimi mocarstwami. Dodał, że w zasadzie nie ma on nic przeciwko temu, ale nie podobał mu się sposób, w jaki to zostało dokonane. Na to wstał Stalin, podszedł do mapy i wskazując na proponowany przez Związek Radziecki przebieg linii granicznej oświadczył, że chodzi tu o ustanowienie granicy definitywnej, a nie prowizo rycznej. W dziewięć dni później, w dniu 31 lipca, Truman zapisał w swym pamiętniku, że „istotny stan rzeczy jest tego rodzaju, iż Polska za zgodą Rosji Sowieckiej już obecnie zarządza przeważającą częścią omawianego terytorium”. W dalszym ciągu pisze on, że po ponownej wymianie zdań stwierdził, iż „jesteśmy zgodni w spra wie zagadnienia polskiego” — co Stalin uzupełnił stwierdzeniem: „Szczecin należy do polskiego terytorium”. Potwierdził to również Bevin. Delegacja radziecka zaproponowała jeszcze pewne korekty w sformułowaniu linii granicznej, a mianowicie, aby granica nie przechodziła przez Świnoujście, ale na zachód od niego. Zostało to przyjęte z poprawką: „bezpośrednio na zachód od Świnoujścia”. W dalszym ciągu delegacja radziecka podkreśliła konieczność do kładnego określenia na miejscu przebiegu lądowej granicy polsko-niemieckiej przez polskich i radzieckich rzeczoznawców. Na zapy tanie Bevina wyjaśniono, że wprawdzie ustalona granica została już na załączonej mapie nakreślona, ale należy pozostawić możli-
wość jej ewentualnego nieznacznego odgięcia o jeden lub dwa kilo metry dla objęcia tej czy innej wioski *. Zostało to zaakceptowane, o czym dowiedziałem się dopiero po sześciu tygodniach, gdy sam uczestniczyłem jako delegat Polski w zapowiedzianym na konferencji poczdamskiej terenowym usta laniu przebiegu granicy na zachód od Szczecina. Przed odjazdem z Berlina przysłużyłem się jeszcze Związkowi Polaków w Niem czech. Siedziba jego znalazła się w brytyjskim sektorze Berlina — toteż interweniowałem u brytyjskiego komendanta dzielnicy Charlottenburg, majora Syckera, aby Związek ten zalegalizował i aby Polacy berlińscy nie byli traktowani na równi z Niemcami, lecz jako obywatele państw sprzymierzonych. Interwencja ta, jak się później dowiedziałem, odniosła skutek, chociaż moje prawo do ta kiego wystąpienia nie było nigdzie napisane. Gdy wieczorem 3 sierpnia wróciłem do Szczecina (stwierdziwszy, że tymczasowa linia demarkacyjna nadal jest nie strzeżona i że nikt nie kontroluje, kto wjeżdża lub wyjeżdża z Polski za granicę), zastałem w mieście wir plotek i sprzecznych pogłosek. W swym notatniku zapisałem: „Ogólne pytanie brzmiało: czy Szczecin będzie wolnym miastem? Wyprowadziłem ich z błędu”. O plotkach tych w dwa dni później tak pisały „Wiadomości Szczecińskie” w artykule pt. Pesymiści, podpisanym przez Zy gmunta Jabłkowskiego: W tym czasie słyszałem od pesymistów, że: 1. Szczecin będzie czeski, 2. Szczecin będzie niemiecki (sami Niemcy tak mówili), 3. Szczecin będzie wolnym miastem, 4. Szczecina w ogóle nie będzie, bo go nie warto odbudowywać. Ale Szczecin — na przekór wrogom i pesymistom — był już pol ski. Jak wyglądało miasto w te sierpniowe dni 1945 roku, gdy sta nowiło ono jeszcze enklawę polską na zachodnim brzegu Odry? Przyjeżdżało się wówczas do miasta koleją do stacji Gumieńce, położonej daleko na południe od śródmieścia. Dopiero 17 sierpnia zajechał pierwszy pociąg na Dworzec Główny, do tego zaś czasu * W edług: H a rry S. T r u m a n ,
M e m o ire n . Bd. I B ern 1955, s. 372, 414,
każdy przybywający musiał przejść pieszo czterokilometrową dro gę, zanim dotarł do wznoszącej się w górę alei Piastów. Na niej to, pod cienistymi drzewami, usadowił się szczeciński rynek zamien ny. Byli tam handlarze, sprzedający po horrendalnych cenach ży wność przywiezioną z głębi kraju, Niemcy sprzedający swoje i obce mienie — jarm ark bogactwa i biedy, mackami swymi się gający daleko w boczne ulice śródmieścia. Pierwszy tramwaj zaczął kursować 12 sierpnia na odcinku od wozowni w Niemierzynie przez ulicę Roosevelta do placu Żołnie rza. Uroczyście przystrojone osiem wozów dzwoniąc oznajmiło rozpoczęcie nowego etapu życia miejskiego. Poprzedniego dnia uruchomiliśmy pierwszy hotel miejski przy alei Trzeciego Maja; od końca lipca śródmieście posiadało już dopływ wody i światła. Szybko powstawały polskie placówki handlowe, zwłaszcza sklepy żywnościowe, rozmieszczone w okolicy alei Piastów i ulicy Jagiel lońskiej. Od 7 lipca ukazywało się w nieregularnych odstępach czasu pismo „Wiadomości Szczecińskie”, nasz główny informator o lo kalnych i światowych wydarzeniach. W dniu 20 lipca otwarto pierwsze stałe kino w mieście — było to kino „Polonia” w odle głej dzielnicy Niebuszewo. O indywidualnie przeprowadzanych remontach mieszkań świad czyły powstające warsztaty szklarskie. „Wiadomości Szczecińskie” w numerze 9 z dnia 12 sierpnia zamieściły dwa ogłoszenia zakła dów szklarskich. Były już restauracje o szumnych nazwach „Bałtyk”, „Pomorska”, „Pod Orłem”, „Żeglarska”. Znany cukier nik Kamiński z Poznania uruchomił kawiarnię na rogu ulicy Ja giellońskiej i alei Piastów, poznańscy piekarze i rzeźnicy — Szy mański, Światowy, Kubacki, Sapała i inni —• również ogłaszali otwarcie swych przedsiębiorstw. Zmieniło się zewnętrzne oblicze miasta. W dniu 23 lipca wydane zostało publiczne obwieszczenie o obowiązku usunięcia wszystkich niemieckich napisów, poza tabliczkami z nazwami ulic, które sto pniowo wymieniały organa miejskiego zarządu drogowego. W ciągu pierwszej połowy sierpnia usunięto z cokołów pomniki niemieckie ku olbrzymiej radości widzów. Rozebrano 22 zapory przeciwczołgowe. Oczyszczono cztery i pół kilometra tras ulicznych z gruzu, oddano do użytku 67 wyremontowanych domów mieszkalnych.
Taki był dwutygodniowy dorobek Wydziału Technicznego, kiero wanego wówczas przez inżyniera Jodkowskiego. W dniu 19 sierpnia ukazało się ogłoszenie, podpisane przez dy rektor Janinę Szczerską, zapraszające rodziców na zebranie orga nizacyjne Państwowego Gimnazjum i Liceum przy alei Piastów 12. Obwieszczenie to stanowiło początek polskiego szkolnictwa w Szcze cinie. Kolejno przybywały do miasta rozliczne instytucje i urzędy. Nie kwapiły się one jednak z przyjazdem, nauczone przykrym doświadczeniem dwóch kolejnych ewakuacji miasta. Przeważnie wysyłały one swe patrole rozpoznawcze i dopiero na energiczne polecenie wojewody i moje zjeżdżały do Szczecina w pełnym skła dzie osobowym. Począwszy od 28 lipca zaczęła przeprowadzać się ze Szczecinka do Szczecina Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych. Jej prze nosiny zakończyły się 11 sierpnia. Przyczyniło się to do ożywienia i uporządkowania okolic alei Trzeciego Maja, zamieszkałych nie mal wyłącznie przez nowo przybyłych do miasta kolejarzy. W dniu 26 sierpnia odbyło się pierwsze w Szczecinie spotkanie piłkarskie między Kolejowym Klubem Sportowym i klubem „Odra”. Tak to stopniowo narastały nowe elementy życia miasta. Liczba mieszkańców polskich wzrosła w ciągu sierpnia z 7533 (30 lipca) do 16 417 (30 sierpnia), podczas gdy liczba Niemców zmalała w tym czasie o 5000. Mało było jeszcze urodzin w ciągu tego okresu, w Szczecinie przyszło bowiem na świat w sierpniu jedynie troje polskich dzieci — ale też tylko trzech Polaków zmarło w tym mie siącu. Siedem udzielonych ślubów nie świadczyło jeszcze o usta bilizowaniu się życia — w dalszym ciągu miasto stanowiło olbrzy mi tygiel osadniczy. Niemcy nadal zamieszkiwali zwartą masą Niebuszewo, dokąd celowo nie kierowaliśmy wówczas polskiego osadnictwa. Polacy — tak jak to miało miejsce i w maju — skupili się w śródmieściu, zwłaszcza wzdłuż alei Piastów i alei Jedności Narodowej, dokąd ponownie przeniósł się w końcu sierpnia Zarząd Miejski. Na tle soczystej letniej zieleni widniały biało-czerwone chorągwie. Ta żywa dzielnica stanowiła przeciwstawienie potwornie zniszczonego Starego Miasta, do którego nawet w dzień mało kto ośmielał się wkroczyć.
Na tym tle rozgrywały się dalsze szczecińskie wydarzenia. Bez pośrednio po swym powrocie z Berlina musiałem rozpocząć ostrą kampanię przeciw serii nadużyć. Poleciłem zweryfikować wszystkie dotychczas udzielone koncesje handlowe. Było to konieczne wobec stwierdzenia pobierania przez niektórych pracowników grubych łapówek oraz przydzielania lepszych obiektów sobie lub członkom swej rodziny. Nadal zaogniona była sytuacja żywnościowa, pomimo że do mia sta zaczęły już przybywać regularne transporty aprowizacyjne. Udało się nam wykryć którędy i dokąd przeciekały te dostawy. Spekulanci polscy i niemieccy przerzucali je do Niemiec. W dniu 8 sierpnia przeprowadziłem wraz z przybyłym z Koszalina proku ratorem wojewódzkim Wańkowiczem dalszą czystkę w przypadko wo skompletowanym aparacie Wydziału Handlu i Aprowizacji. Przy pomocy przybyłego z Koszalina doskonałego fachowca i świe tnego organizatora, jakim był Janusz Krzyżankiewicz, udało się stosunkowo szybko uzdrowić tę nieprzyjemną atmosferę. Parę dni później, 10 sierpnia, mianowany został na miejsce Alfonsa Karczmarka (który przestał urzędować 8 sierpnia) nowy pierwszy wiceprezydent miasta w osobie inżyniera Józefa Maciejewskiego, który w Pile kierował rozsyłaniem w teren powiatowych grup operacyjnych, a ostatnio organizował w Koszalinie Wojewódzki Urząd Samochodowy. Trzeba było energicznie ingerować również na peryferiach mia sta w Warszewie i Osowie, a więc osadach podmiejskich leżących skrajnie na północy, tuż przy ówczesnej linii granicznej. Miały tam miejsce częste rozboje i napady, którym trzeba było położyć kres, aresztując grupy maruderów. Znaleźli oni sobie przytułek w dawnym obozie pracy. Otwarta linia graniczna, której nie mo gły skutecznie obsadzić słabe patrole naszej milicji, wciąż jeszcze stanowiła naszą największą bolączkę. Przechodziły przez nią nie mal bez przeszkód grupy dywersantów i maruderów; wynikiem ich działalności było na przykład podpalenie w dniu 11 sierpnia tylko co oddanego do użytku kina „Collosseum”, przy ulicy Piąte go Lipca. Wojewoda Borkowicz, zjechawszy do Szczecina w dniu 13 sier
pnia, urzędował w moim mieszkaniu służbowym przy ulicy Piotra Skargi 32. Razem z nim wysłuchaliśmy kolejno sprawozdań wszystkich działów, wnikając przede wszystkim w szczegóły stanu bezpieczeństwa w mieście. Sprawozdaniom tym przysłuchiwał się nowo mianowany pierwszy wiceprezydent Maciejewski, zaznaja miając się stopniowo ze skomplikowanymi i niełatwymi szcze cińskimi problemami. Franciszek Jamroży, dotąd pełniący obo wiązki wiceprezydenta, objął z dniem 16 sierpnia funkcję głównego inspektora kontroli miejskiej, energicznie tępiąc panoszące się spekulanckie i łapówkarskie kliki. Drugim wiceprezydentem miasta mianowany został na jego miejsce w dniu 16 sierpnia Władysław Kotowski, dotychczasowy III sekretarz Komitetu Wojewódzkiego („Okręgowego”) PPR w Koszalinie, ten sam, który w maju był naczelnikiem Wydziału Pracy naszego pierwszego Zarządu Miej skiego. Wielką rolę w umacnianiu naszego stanu w Szczecinie odgry wał szczeciński Komitet Miejski PPR ze swym I sekretarzem Hie ronimem Niewiadomskim, który objął tę funkcję po Edmundzie Czyżu. W okresie działania Komitetu Pomocy Polakom (to jest od 20 czerwca do 5 lipca) PPR w Szczecinie nie przerwała swej działal ności, przybrała ona tylko specyficzny charakter działając w ukry ciu. W sprawozdaniu z dnia 12 sierpnia Komitet Miejski PPR do nosi: Z dniem 7 lipca 1945 r. ujaw niliśm y o ficjaln ie działalność p artii. Z ajęliś m y cztery dom y i rozpoczęliśm y pracę organizacyjną. 5 sierp nia m ogliśm y ju ż zw ołać zebranie, n a k tó ry m został w yłoniony K om itet M iejski.
Coraz bardziej utwierdzałem się w przeświadczeniu, że sprawy Szczecina są wciąż jeszcze w kraju za mało znane i nie zawsze na leżycie doceniane. Konieczny wydawał mi się wyjazd do War szawy, aby tam na miejscu wiele rzeczy samemu popchnąć na przód — jednak przy ówczesnych naszych ograniczonych możli wościach transportowych podróż pochłonęłaby zbyt wiele czasu, odrywając mnie na długo od bezpośredniego kontaktu z miastem i jego co dzień zmieniającymi się problemami. Z tym większą też radością witaliśmy w Szczecinie wizyty poważnych publicystów,
którzy oddali naszej sprawie ogromną przysługę. I tak w dniu 2 sierpnia 1945 roku ukazał się w „Życiu Warszawy” reportaż Jacka Wołowskiego pt. Szczecin na przełaj. W sposób ostry i ja skrawy przedstawił on trudności czterdziesto jednogodzinnej po dróży koleją z Warszawy do Szczecina oraz rabunki na trasie ze Stargardu do Gumieniec, pisząc, że trzeba wiele spraw ujawnić, aby nie zniechęcać osadników do Szczecina. Autor artykułu przy bywszy koleją do Gumieniec pieszo wędrował do śródmieścia, spo tykając po drodze biało-czerwone chorągwie. Pisał on: „W Szcze cinie chorągiewka polska to widoczny znak, że w domu, z które go zwisa, mieszka Polak, że tu osiadł, że tu się zadomowił, że tu trw a”. Jacek Wołowski opisał też rozmowę ze mną o dramatycznej sy tuacji żywnościowej w mieście na przełomie lipca i sierpnia: N a b iu rk u przed p rezy d en tem Z arem bą leży św istek pap ieru . To d zi siejsze zestaw ienie — dokładn ie 1 sie rp n ia 1945 r. — sta n u zapasów w cen traln y ch m agazynach m ia sta Szczecina. — N iechże P a n czyta — m ów i p re zydent Z arem ba. C zytam : „W m agazynach m iejskich zn a jd u je się w tej chw ili m asła 13 kg, Chleba 86 kg, żyta 850 kg, słoniny 20 kg, m ięsa w oło w ego 60 k g ”. To je st głód — m ów i p rez y d en t Z arem ba. — N iech P an napisze, że Szczecinow i grozi głód. N asi urzęd nicy od dw óch d ni n ie do stają obiadów. J u tro P aństw ow y U rząd R ep atriacy jn y n ie o trzy m a p rzydziału dla rep a trian tó w , nie będzie z czego dać.
Jacek Wołowski skończył swój reportaż dopiskiem: P.S. — J a k się w o statniej chw ili dow iedział dziennikarz, n a isk ró w kę w ysłan ą ze Szczecina z prośbą o żyw ność P oznań zareagow ał n aty ch m iast, w y syłając ta m specjaln ą kom isję. N a Boga: głodującym urzędnikom m ag i s tra tu szczecińskiego nie m ożna dać n a obiad członków specjalnej kom isji w szarym sosie! J a c e k W o ło w s k i
Po dwóch tygodniach, gdy do Szczecina zaczęły napływać wstrzy mywane transporty żywności, zanotowałem w swym notatniku: „Opublikowanie przez »Życie Warszawy« reportażu Wołowskiego pomogło więcej aniżeli wszystkie moje urzędowe raporty”. Mieliśmy również do zanotowania pierwszą wizytę dziennikarzy zagranicznych, którzy przybyli do Szczecina z Berlina w dniu 4 sierpnia. Byli to dwaj wojenni korespondenci: Russel Hill z „New York Herald Tribune” i Daniel de Luce z „Associated Press of
America”. Przebywali oni parę dni w Szczecinie, odwiedzając póź niej Koszalin i Pomorze Zachodnie. Russel Hill ogłosił w „New York Herald Tribune” w dniu 23 sierpnia 1945 roku telegram, w którym pisze o Polakach w Szcze cinie. Twierdzi, że zadania stojące przed nami mogą się udać, choć zanim dojdzie do poprawy, sytuacja może się jeszcze pogorszyć (They may succeed, but things are going to get worse before they get better). Pisał on dalej, że „Polacy winni być pozostawieni w spokoju, w świadomości, że to co objęli, będą mogli zachować”. W dalszym ciągu swej korespondencji Hill udowadnia, że w Szcze cinie i na Pomorzu Zachodnim działają rodzime polskie władze administracyjne, absolutnie nie wzorowane na systemie władzy radzieckiej. W połowie sierpnia, w wirze spraw codziennych zatwierdziłem propozycję naszej komisji nazewnictwa ulic. Były z tym trudności i improwizacje — ulica Ku Słońcu zawdzięczała na przykład swą nazwę temu, że architektka miejska, pani Helena Kurcjusz, człon kini tej komisji, przypomniała sobie, że idąc tą trasą wieczorem w czerwcu do peryferyjnych Gumienic, szła akurat pod zachodzą ce słońce. Wróciwszy z obozu w Ravensbrück, osiadła ona z to warzyszkami niedoli w podmiejskich Gumieńcach — a jako jedyna zdrowa wśród nich, zaopatrywała je w żywność w okresie potyfusowej rekonwalescencji. I dlatego zachodzące słońce jest do dziś symbolem tej pięknej szczecińskiej alei. Nie miałem wiele trudności, gdy sam nadawałem nazwy szcze cińskim dzielnicom. Przedwojenny Atlas nazw geograficznych Sło wiańszczyzny Zachodniej ks. Stanisława Kozierowskiego podawał udokumentowane brzmienie słowiańskich nazw miejscowości z XII i XIII wieku, w tym także wsi, które później przekształciły się w szczecińskie dzielnice. Niemcom nie przyszło na myśl germanizowanie tych nazw na terenach nadodrzańskich — i dlatego bez trudu odczytałem, że „Grabow” to Grabów, „Bredow” to Bro dów, „Warsów” to Warszów. Atlas określał że „Podejoch” to Podjuchy. „Glienke” to Glinki, a dla „Pommerensdorf” przypomniał starą nazwę Pomorzany. Tylko trzy dzielnice musiałem sam przemianować: dzielnicę „Torney” nie podaną w atlasie nazwałem Turzyn, dla „Niemitz” znalazłem nazwę Niemierzyn, a nadana w 1924 przez Niemców
nazwa „Braunsfelde” zamieniła się w mojej interpretacji na Po godno. W dniach 14 i 15 sierpnia byłem znowu w Berlinie, tym razem z wojewodą Borkowiczem. Z prawdziwym ubolewaniem stwierdzi liśmy, że opieka nad Polakami, stale lub czasowo przebywającymi w Berlinie, nadal jest niedostateczna. Berliński Związek Polaków robił co mógł w tym zakresie, w miarę swych skromnych środków oraz za pomocą funduszy, jakie przywieźliśmy mu do jego dy spozycji. Ale wciąż jeszcze brakowało w Berlinie oficjalnego pol skiego przedstawicielstwa, które by mogło występować jako urzę dowy opiekun Polaków. Usiłowaliśmy obaj wypełnić tę lukę, od wiedzając kolejno komendantów sektorów angielskiego i fran cuskiego, przedstawiając im członków zarządu Związku Polaków oraz ustalając jego pozycję wobec obywateli polskich. Usiłowa liśmy doprowadzić do translokacji Polaków berlińskich do Szcze cina przy pomocy dwóch polskich lekarzy z Berlina: doktora Łabędzińskiego i doktora Neugebauera, którzy kilka dni temu byli naszymi gośćmi w Szczecinie. Wobec braku oficjalnej zachęty i po mocy sprawa ta nie ruszyła jednak z miejsca. Na razie udało nam się przynajmniej zorganizować w Berlinie stołówkę i dom nocle gowy dla przyjezdnych Polaków. Dalszą opiekę nad nimi woje woda powierzył pewnemu dygnitarzowi średniego kalibru z ekipy wojewódzkiej -—■nie bardzo jednak wierzyłem w powodzenie tej akcji i miałem rację, gdyż w parę miesięcy później z powierzony mi sobie środkami zwiał on do Ameryki. Razem z nami był w Berlinie komandor Konstanty Jacynicz, któremu zostały powierzone sprawy morskie Pomorza Zachodniego. Trzeba bowiem było odbyć w Berlinie parę rozmów wstępnych na temat przyszłości szczecińskiego portu. Poszukiwał on ponadto bezskutecznie swej żony, o której wiedział, że była w obozie kon centracyjnym w Oranienburgu. Po powrocie do Szczecina stwierdziłem wyraźną poprawę w dzia łalności Wydziału Aprowizacji oraz dobre wyniki pracy społecznej komisji do spraw handlu, która taktownie, ale stanowczo regulo wała zagmatwane przydziały placówek handlowych. Po dwudnio wym pobycie w Szczecinie udałem się znów na wschód, do „sto łecznego” Koszalina, aby w tak dobrze znanym mi gmachu Urzędu Wojewódzkiego ustalić z wojewodą program projektowanych in-
terwencji w Warszawie, które zamierzałem osobiście przeprowadzić w końcu sierpnia. Granica nasza bowiem nie została jeszcze dotąd przesunięta na zachód, mimo że uchwały konferencji poczdamskiej to postulowały. S edemnastego sierpnia można było zanotować przyjemne wy darzenie: po raz pierwszy zajechał pociąg na oczyszczony i z grub sza wyremontowany szczeciński Dworzec Główny. Jednak choć pociągi już nie kończyły swego biegu w odległych Gumieńcach, wciąż jeszcze musiały na tej stacji zmieniać kierunek biegu, gdyż bezpośrednia łącznica omijająca Wzgórze Hetmańskie jeszcze nie została odbudowana. Było to połączone zarówno ze stratą czasu, jak i z pewnym ryzykiem, gdyż na stacji Gumieńce, położonej tylko 200 metrów od tymczasowej linii granicznej, wciąż miały miejsce zorganizowane napady i rabunki. Na razie skorzystałem z jednego dnia wytchnienia, aby 19 sierpnia dokonać wypadu w głąb południowych powiatów Pomorza Zachodniego. Trasą z Koszalina przez Białogard do Połczyna je chałem na otwarcie sanatorium Borkowo, położonego w pięknym łesie. Ileż to już zrobiono w ciągu tych czterech miesięcy, od chwili naszego przybycia do spalonej Piły! Żniwa były w całej pełni i zasiedlone już wsie tchnęły spoko jem. Nie usunięte jeszcze ślady wojny tworzyły ostry kontrast z porządkiem, wprowadzonym przez polskich osadników. Tak jed nak było tylko na tych szlakach, którymi nie przeszły bezpośred nie działania ostatnich miesięcy wojny. Tam natomiast, gdzie zniszczenia te były znaczne, nadal jeszcze trwała osadnicza pu stka, choć nie było już wsi, gdzie nie mieszkałaby choć nieliczna grupa polskich osadników. Spotkane oddziały wojskowe pełniły pokojowe funkcje — były to ugrupowania I Dywizji Rolno-Gospodarczej, działającej na obszarze Pomorza Zachodniego, które objęły większość porzuconych junkierskich majątków, ratując ich zbiory przed zniszczeniem. W Koszalinie zaś działał pełnomocnik rządu do akcji siewnej w osobie dobrze nam znanego kapitana Ja rosława Sobieszczańskiego. Gdy jechałem wzdłuż pięknej defilady lasów i jezior rozciąga jących się wokół Czaplinka, miałem wrażenie, że już wiele lat upłynęło od zakończenia wojny i jej spraw. Ale życie szybko obja wiło się nam w swej brutalnej postaci — spotkaliśmy na szosie
grupę ludzi rannych w utarczce leśnej. Jeden trup na szosie — jakaś zasadzka, jakieś porachunki. Odwozimy ciężko rannych do szpitala, mijając po drodze podejrzane uzbrojone grupy. W Połczynie przyjął nas słynny ze swej gospodarności burmistrz Benedykt Otton Polak, wspaniała postać. Niestety nasi kierowcy zbytnio uraczyli się nieszkodliwym w ich mniemaniu „koglem-moglem” pod postacią jajecznego koniaku — nasze auta lekko się rozbijają, a ja otwartym kabrioletem z pierwszego okresu euro pejskiej motoryzacji w późną noc wróciłem do Koszalina. Dwudziestego pierwszego sierpnia byłem znów w Szczecinie, przywiózłszy ze sobą swoją staruszkę ciotkę, Lidię Ampus, wspa niałą szczecińską pionierkę, która jeszcze wiele lat żyjąc z nami w Szczecinie, zmarła w wieku 92 lat. Postanowiwszy za dwa dni jechać do Warszawy, chciałem wy korzystać pozostały czas na zaznajomienie dwóch nowo mianowa nych wiceprezydentów z całością spraw miejskich. W czasie dłu gich objazdów miasta nadajemy szybsze tempo robotom miejskim. Przed końcem miesiąca bowiem miała być uruchomiona następna linia tramwajowa wzdłuż całej alei Wojska Polskiego, dokończone miało być odgruzowywanie placu przeddworcowego oraz podjazdu z Dworca Głównego do śródmieścia. Zlustrowaliśmy też pierwsze prace budowlano-remontowe, przeprowadzane na większą skalę, stwierdzając z zadowoleniem duży postęp w porządkowaniu miej skich parków i zieleni. W tej czynności pomagała mi żona Barbara Zaremba, dyplomowany ogrodnik, która jako naczelnik Wydziału Zieleni i Lasów Miejskich z kilkoma technikami przybyłymi z Po znania zapuszczała się w Arkońskie Lasy, daleko poza dotąd jeszcze obowiązującą linię graniczną. W samym mieście kolumny Niemców zatrudnione były nadal przy odgruzowywaniu i pracach porządkowych. Na ich opłacenie nie wystarczał już teraz sam chleb czy mąka. Trzeba było płacić prawdziwymi pieniędzmi, których w naszych kasach wówczas wciąż brakowało. Wpływów nie mieliśmy bowiem niemal żadnych, aparat podatkowy dopiero się rozkręcał i szukał podatników, których też nie było. Finansistów zainteresuje zapewne, jakimi sumami dysponował ówczesny Zarząd Miasta Szczecina oprócz owych czterdziestu li
trów spirytusu, z którymi wyjechaliśmy z Piły w dniu 29 kwietnia 1945 roku. Wyjeżdżając po raz drugi do Szczecina w dniu 18 czerwca otrzy małem 100 tysięcy złotych w tak zwanej starej walucie. 250 ty sięcy złotych przyznano nam w dniu naszego trzeciego wjazdu do miasta, czyli 5 lipca. W wyniku pobytu w Koszalinie uzyskałem wprawdzie milion złotych, jednak nastąpiło to dopiero 19 sierpnia. Widać z tego, że całe nasze szczecińskie perypetie w czasie od 28 kwietnia do połowy sierpnia kosztowały 350 tysięcy złotych tzw. starej waluty — a więc sumę, przedstawiającą wówczas zni komą wartość. Ow milion, który przywiozłem z Koszalina, posłużył do wypłaty drobnych zaliczek pracownikom, pracującym dotąd jedynie za świadczenia w naturze, oraz Niemcom zatrudnionym przy porządkowaniu miasta. Pieniądze te rozeszły się w ciągu ty godnia, gdyż nie można było nadal zmuszać ludzi do pracy jedynie za obietnice. I tak, jak jeszcze niedawno katastrofą groził nam problem żywnościowy, tak teraz zaczęła nam zagrażać pustka w ka sach miejskich. Świadczyło to z jednej strony o normalizacji sto sunków, z drugiej jednak stanowiło nową przeszkodę, tym trud niejszą do pokonania, że zjawił się nowy czynnik bezmyślnej biuro kracji finansowej. Mówiłem o tym wszystkim Władysławowi Czajkowskiemu, który przybył do Szczecina 21 sierpnia jako specjalny wysłannik mini stra administracji publicznej Władysława Kiernika, działającego jako Pełnomocnik Generalny dla Ziem Odzyskanych. Miał on zo rientować się na miejscu w problemach Szczecina i Pomorza Za chodniego dla ustalenia dalszego planu działania i udzielenia nam pomocy. Nie wiedziałem, że już wówczas był on desygnowany na objęcie urzędu wiceministra Ziem Odzyskanych. O potrzebie po wołania specjalnego ministerstwa dla spraw Ziem Zachodnich i Północnych mówiliśmy już od dawna — przecież jeszcze w marcu spotkałem się z koncepcją powołania ministerstwa Ziem Zachod nich z siedzibą w Poznaniu. Wiedzieliśmy, że Władysław Gomułka jest gorącym orędownikiem naszych spraw i liczyliśmy, że chyba prędzej czy później dojdzie do utworzenia „naszego” ministerstwa pod jego kierownictwem. Na razie nie wiedząc jeszcze nic o dal szych funkcjach Czajkowskiego, informowałem go o naszych spra wach i kłopotach. Nie wiedziałem również o poprzedniej działał-
ności Czajkowskiego, który od 1941 roku był szefem Biura Ziem Zachodnich przy Delegaturze Rządu na Kraj, występując pod pseudonimem „Polański”. Przed odjazdem do stolicy przyjąłem jeszcze delegację miejsco wych Niemców, którzy zgłosili chęć dobrowolnego wyjazdu ze Szczecina do okupowanych Niemiec. Problem transportu nie wcho dził w rachubę, ponieważ wówczas można było do granicy pań stwa dojechać tramwajem. Zapewniłem ich o możliwości wywozu ich mienia. Sprawami tymi zajmował się nasz specjalny referat do spraw niemieckich, którym kierował magister Józef Ostrowski. W dniu 23 sierpnia wyjechałem autem przez Poznań do War szawy. Droga wiodła znów przez Gorzów, gdzie pęknięta dętka zmusiła mnie do długiego postoju na samym środku mostu na Warcie, oraz przez Pniewy, gdzie defekt samochodu spowodował przerwanie podróży. Cały dzień spędziłem na przymusowym posto ju w małej wiosce, co pozwoliło na tak pożądane przemyślenie szczecińskich spraw. Siedząc w ciszy wiejskiego sadu notowałem główne zadania. Trzeba będzie kolejno: — doprow adzić do cofnięcia lin ii granicznej na zachód od Szczecina, sp eł n ia jąc p o stanow ienia k o n feren cji poczdam skiej, — uzyskać trw a łe po d staw y finansow e dla dalszego rozw oju m iasta, — doprow adzić do uru ch o m ien ia pierw szych zakładów przem ysłow ych w m ieście, — rozpocząć odbudow ę m iasta.
Był to olbrzymi program, który jednak logicznie wynikał z na szych dotychczasowych osiągnięć i niedociągnięć. Sprawy Szcze cina nadal przerastały swym ogromem bieżące problemy woje wództwa — dlatego też jako prezydent miasta nadal korzystałem z pełnej, choć nie pisanej autonomii działania, uzgadniając z kim i gdzie potrzeba jedynie zasadniczą linię postępowania. Dwa dni pobytu w Poznaniu poświęciłem na dalsze zacieśnienie naszych dawnych kontaktów. Szczególną pomoc i zrozumienie dla naszych spraw znalazłem u nowego prezydenta miasta, magistra Stanisława Sroki, który spowodował przybycie do Szczecina tak potrzebnych specjalistów. Odwiedziłem także Instytut Zachodni. Jego publikacje już wówczas posiadały natychmiastową praktyczną przydatność dla zagospodarowania naszego Zachodu. Wznowienie przez Instytut wspomnianego już Atlasu nazw geograficznych
Słowiańszczyzny Zachodniej ks. Kozierowskiego (którego pierwsza edycja ukazała się w 1934 roku) pozwoliło nam bezbłędnie okre ślać nazwy wszystkich miejscowości w oparciu o stare nazwy sło wiańskie. Gdy rozmawiałem o tym wtedy z ówczesnym dyrekto rem Instytutu Zachodniego, profesorem Zygmuntem Wojciechow skim, uderzał nas fakt, że w jedenaście lat po wydaniu przez Uni wersytet Poznański tego monumentalnego dzieła przekształciło się ono z abstrakcyjnego traktatu o nazewnictwie wczesnego średnio wiecza w urzędową instrukcję do użytku polskich władz admini stracyjnych. Wraz z profesorem Wojciechowskim przypomnieliśmy sobie również, jak wiosną 1939 roku przy współpracy Kiryła Sosnow skiego zaczęliśmy organizować w Poznaniu wystawę poświęconą polskości Gdańska — i jak wystawę tę skutecznie i szybko storpe dowało nasze własne ówczesne Ministerstwo Spraw Zagranicznych, aby nie drażnić bestii. Z prawdziwym wzruszeniem przeglądałem ocalały egzemplarz książki Kisielewskiego Ziemia gromadzi pro chy, wydanej w 1939 roku, w której autor opisuje wówczas dla nas tak mało znany teren Szczecina i ujścia Odry. Sam ongiś bra łem czynny udział w wydaniu tego dzieła, konsultując jego układ graficzny. Potrzebny mi był ten pobyt w Instytucie Zachodnim i ta roz mowa z profesorem Wojciechowskim. Pozwoliła ona otrząsnąć się z pyłu i kurzu spraw codziennych, spojrzeć na wydarzenia z więk szej perspektywy i utwierdzić się w przekonaniu o ich istotnie historycznej wadze. Pozwoliła nabrać otuchy i mocy do dalszych rozmów, w których niewątpliwie można było oczekiwać, iż spra wy drobne będą jak zwykle usiłowały zaćmić znaczenie spraw istotnie wielkich i ważnych. Niestety — owe sprawy drobne dały się we znaki nawet w dro dze. Jadąc do Warszawy z Eugeniuszem Kreidem, naczelnikiem Wydziału Samorządowego województwa szczecińskiego, musie liśmy sami w drodze do stolicy korygować przez bite pięć godzin dostarczone nam w Szczecinie wykazy i preliminarze budżetowe, co bynajmniej nie przyczyniło się do poszerzenia naszych hory zontów myślowych. Nazajutrz, 27 sierpnia, byliśmy w Łodzi. Miasto to od samego początku wywierało pośredni wpływ na szczecińskie osadnictwo.
W Łodzi bowiem mieściła się główna dyrekcja Państwowego Urzę du Repatriacyjnego, z Łodzi przybywało wiele pociągów z osad nikami. O tych sprawach rozmawiam z prezydentem miasta Ka zimierzem Mijałem w jego prywatnym mieszkaniu, licząc na dal szy udział Łodzi w zasiedlaniu Szczecina. Gdy 28 sierpnia znalazłem się po pięciu miesiącach ponownie w Warszawie, miasto przedstawiało już inny widok niż poprze dnio. Część instytucji przeniosła się z Pragi do lewobrzeżnej części miasta, gdzie życie koncentrowało się w niektórych ocalałych jego fragmentach. Aby dostać się z jednego punktu miasta do drugiego, trzeba było pokonywać autem znaczne odległości, z trudem toru jąc drogę między zwałami gruzów, wśród których krążyli zaafero wani i ruchliwi przechodnie. Pięć dni pobytu w stolicy wypełniły nieustanne wizyty i roz mowy. Zacząłem od załatwiania spraw najprostszych, bardzo dla miasta istotnych. Minister odbudowy, profesor Michał Kaczorowski, na moją proś bę utworzył Szczecińską Dyrekcję Odbudowy, mianując jej kie rownikiem inżyniera Bronisława Welczera. Trzy miliony złotych na pierwsze potrzeby technicznej odbudowy miasta, które już w dniu 29 sierpnia mogłem pobrać z piwnic gmachu rządowego przy ulicy Wileńskiej, gdzie mieścił się skarb i główna księgowość państwowa — były pierwszą konkretną dotacją celową, którą Szczecin dostał od razu, bez biurokracji i bez potrzeby długotrwa łych kołatań. Operatywność Ministerstwa Budownictwa stała w cią głej sprzeczności z powolnością i biurokracją, cechującą niektóre resorty, a zwłaszcza Ministerstwo Administracji Publicznej, któ remu wówczas podlegały sprawy Ziem Odzyskanych. Uzbrojony w odpowiednie pisma, zwróciłem się do tego Mini sterstwa. Chodziło nam o przyznanie miastu konkretnej subwen cji w wysokości 10 milionów złotych na opłacanie pracowników i na finansowanie potrzeb naszego miasta. Przecież trzeba było od czegoś zacząć, a Szczecin w art był chyba tych milionów. Nie można było przedłużać dotychczasowej sytuacji, gdy wszyscy pra cowali albo za darmo, albo za bezpłatny obiad w stołówce. Docho dów nie mieliśmy praktycznie żadnych, a zmuszeni byliśmy do utrzymywania i odbudowy urządzeń komunalnych ćwierćmilionowego miasta, zaludnionego jak dotąd przez 17 tysięcy Polaków.
Wprawdzie kierownictwo Ministerstwa Administracji Publicznej w osobach ministra Kiernika i wiceministra Wolskiego jednogłoś nie uznało potrzebę subwencjonowania Szczecina — niemniej jed nak sporo kłopotów przyczynił nam fakt, iż miasto to objęte zosta ło przez nas o wiele później niż pozostałe duże miasta kraju, co nie dotarło jeszcze do świadomości niższych organów wykonawczych Spotkałem się ze zdziwionym pytaniem: — A dlaczego nie zapla nowaliście tych subwencji w marcu, tak jak to uczynił na przy kład Poznań? Rzeczywiście — „dlaczego” ! Nic też dziwnego, że wyjechałem z Warszawy bez spodziewa nej subwencji, której przydział ugrzązł w korespondencji między Ministerstwem Administracji Publicznej i Ministerstwem Skarbu. Wyraźnie odczuwało się brak ministerialnego resortu, który by mógł bronić interesów Ziem Odzyskanych. Zapowiedź powstania tego ministerstwa w najbliższych miesiącach nie zmieniała fa ktu, że Bogatkowski, naczelnik Wydziału dla Ziem Odzyskanych w Ministerstwie Administracji Publicznej, miał obecnie zbyt mało kompetencje, aby móc szybko zaspokajać nasze istotne potrzeby. Niektóre drobniejsze, ale również piekące sprawy udało się nam jednak załatwić pozytywnie. Wiceminister administracji publicznej, Władysław Wolski, przyrzekł przekazać miastu bezpośrednią administrację (a tym samym i dochody) wszystkich porzuco nych i bezpańskich nieruchomości. Ta zdawałoby się tak logiczna decyzja stanowiła jednak niezwykły wyłom w biurokratycznej re gule — istniała bowiem wówczas specjalna instytucja, Tymczasowy Zarząd Państwowy, której celem było administrowanie nierucho mościami tam, gdzie miasta tego nie mogły lub nie chciały zorga nizować. Praktycznie jednak instytucja ta — jak wiele innych w tym czasie — uzurpowała sobie nadrzędną rolę w stosunku do mniej energicznych zarządów miejskich, kontrolując wprost ich po czynania. Rzecz jasna, iż nie tylko nie dopuściłem do powstania takiego stanu rzeczy, ale jako obwodowy pełnomocnik rządu in gerowałem w sprawy tego zarządu na terenie Szczecina, ku jego niekłamanemu zdziwieniu. Zapowiedź przekazania Szczecinowi uprawnień tej instytucji stanowić mogła istotnie trwałą podstawę finansów miasta. Nie pominąłem oczywiście i wiceministra aprowizacji i handlu, Kazimierza Petrusewicza, który oddelegował specjalnego inspek
tora dla dopilnowania przydziału wagonów oraz dostawy przydzia łów żywnościowych dla Szczecina. Odtąd — dzięki energicznej po stawie wiceministra — aprowizacja miasta zaczęła się wyraźnie poprawiać. Były to sprawy ważne, ale „normalne” i typowe dla większości miast polskich. Ówczesny Szczecin tym się jednak różnił od in nych miast, że jeszcze nie miał uregulowanej sprawy granicznej; miasto wciąż jeszcze było ciasno opasane linią demarkacyjną, usta loną w dniu 10 lipca. W lipcu, na miesiąc przed konferencją pocz damską, ustalenie tej linii było politycznym sukcesem, w sierpniu — już po konferencji •— jej dalsze tolerowanie stawało się co naj mniej niepożądane. We wrześniu byłoby już poważnym błędem po litycznym. Postępująca normalizacja stosunków pociągnęła za sobą więk sze trudności i opóźnienie w załatwianiu spraw ważnych. 13 sier pnia dostałem pismo do Rady Wojennej grupy radzieckich wojsk okupacyjnych w Niemczech, że przyłączenie dalszych terenów na zachód od Szczecina (zgodnie z decyzją konferencji poczdamskiej) wykracza obecnie już poza jej kompetencje i winno być załatwio ne na drodze dyplomatycznej, wiodącej przez polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Prowadząc od początku te pertraktacje zde cydowałem się je kontynuować innymi drogami. W swym memoriale, który przedłożyłem w dniu 30 sierpnia za równo Ministerstwu Administracji Publicznej, jak i Ministerstwu Spraw Zagranicznych, pisałem: L inia ta nie m iała w niczym ham ow ać życia m iasta, k tó re m iało n ad a l korzystać ze źródeł aprow izacji i zaop atrzenia w w odę i św iatło spoza niej. N iestety, życie w ykazało zupełną rozbieżność. P rak ty czn ie w te j chw ili n ie m ieckie w ładze ad m in istracy jn e sąsiedniego, zachodniego p o w iatu Szcze cin—W ieś (pow. Randow ) k o n fisk u ją nasze pojazdy w ysyłane po żywność n a zachód, uniem o żliw iają dostęp do m iejskiej sta cji w odociągow ej, robią tru d n o ści w dostaw ie p rą d u z p a p ie rn i w Policach * oraz — co je st jeszcze bardziej osobliw e — rozpoczęły akcję w ysiedlania P olak ó w z okręgu R a n dow. O ty m ostatn im fakcie m eldow ałem szczegółowo. Zaznaczam , że ak c ja ta , n a sk u te k n atychm iastow ej in te rw e n cji ta k na m iejscu, ja k i w B erlinie, została w strzym ana. * N ieścisłe. Chodziło tu o p ap iern ię w szczecińskiej dzielnicy Skolw in, wówczas jeszcze położonej poza objętym przez nas obszarem i a d m in istro w an ej jeszcze przez N iem ców (przyp. autora).
Mimo to św iadczy to o obecnym n astaw ie n iu niem ieckich w ład z tego po w iatu , k tó ry bezw zględnie m usi n am przypaść, o ile egzystencja polskiego Szczecina m a być w ogóle um ożliw iona.
W innym miejscu tego szczegółowego memoriału pisałem: W Szczecinie p rzebyw a obecnie około 74 000 Niem ców, z ty m że ilość ta p rzek raczała 80 000 sześć ty godni tem u *. O dpływ ich odbyw a się do brow olnie na zachód za reg u la rn y m i p rzepustkam i. D opływ N iem ców je st teoretycznie w strzym any, praktyczn ie zaś m inim alny z pow odu ich obawy przed w yjazdem . N a ty m m iejscu chciałbym jeszcze podkreślić, że w tej chw ili n aw et i ta lin ia d em ark acy jn a nie je st obsadzona w ta k i sposób, w ja k i pow inna być obsadzona gran ica pań stw a. Do tej pory fu n k cje p o sterunków gran icznych objęła m ilicja m iejska, ab solu tn ie do tego nie przystosow ana. O ile sta n te n się nie zm ieni, Szcze cin będzie n ad a l tą fu rtk ą , k tó rą każdy niepow ołany może do p ań stw a p ol skiego w ejść lu b w yjść. Raz jeszcze up raszam o spow odow anie istotnego obsadzenia granicy, naw et te j tym czasow ej.
W czasie swych licznych rozmów w Ministerstwie Administracji Publicznej stwierdziłem, że wszystkie te problemy były tam nie znane, lub mało znane i wręcz nie doceniane. Dałem temu wyraz w swym urzędowym sprawozdaniu z podróży służbowej, pisanym dla wojewody Borkowicza w dniu 3 września: P oniew aż M inisterstw o A d m in istra cji P ublicznej n ie było dokładnie po info rm o w ane o obow iązującym już od dw óch m iesięcy przebiegu linii dem a rk a cy jn e j — n ak reśliłem ją n a m apach w różnych podziałkach. Ż ad nych je d n ak in fo rm acji o w yciągnięciu konsek w encji z k o n feren cji poczdam skiej w odniesieniu do g ranicy pod Szczecinem udzielić m i to m in isterstw o nie mogło. W obec takiego sta n u rzeczy oraz ze w zględu n a to, że obecny stan granicy Szczecina m ógłby na sk u te k b ra k u zain tereso w an ia (ze stro n y w ładz adm in istracyjn ych) przekształcić się w trw a łe prow izorium zdecydow ałem się in terw eniow ać u w icem in istra sp raw zagranicznych Z ygm unta M odze lew skiego.
Tak też zrobiłem, znajdując u niego od razu pełne zrozumienie powagi sytuacji i dużą energię w działaniu. W dniu 31 sierpnia 1945 roku zapisałem wieczorem w swym dzienniku: P o b y t w MSZ. G dybym przyszedł m iesiąc p rzed tem do tego m iejsca, to n iew ątpliw ie granice P olski n a naszym odcinku byłyby już m iesiąc p rzed tem załatw ione. * Liczba zarejestrow an ych Niem ców znajdujących się w Szczecinie w d niu ostatecznego p rze jęc ia przez nas m iasta, tzn. 5 lipca 1945 r., w ynosiła 83 765 osób (przyp. autora).
Do rozmów w Ministerstwie Spraw Zagranicznych przygoto wałem się bardzo starannie. Opracowałem bardzo wyczerpującą notatkę, podającą przebieg i wszystkie szczegóły poprzednich dzia łań i rozmów oraz granicznych uzgodnień. W notatce tej, którą pisałem w Warszawie w dniu 31 sierpnia 1945 roku, znajdują się następujące sformułowania: Położenie geograficzne Szczecina je st w p ro st w yjątk ow o korzystne. Cały przem ysł śląski, w ysoko postaw ione te re n y rolnicze zachodniej P olski i na ek sp o rt obliczony przem ysł spożywczy W ielkopolski — ciąży k u Szczeci now i, z k tó ry m te re n y te są połączone pierw szorzędną d rogą w odną O dry i W arty. W d niu 17 sierp n ia b r. Ś ląsk w ysłał ju ż na ek sp o rt przez Szcze cin drogą w od ną pierw sze 4000 ton w ęgla. W najbliższej przyszłości należy liczyć się z coraz to w iększym rozw ojem ek sp o rtu i im p o rtu polskiego przez p o rt szczeciński, którego położenie w ujściu O dry p red e sty n u je go do zajęcia czołowego stan o w isk a w rzędzie w ielkich p ortów Polski. Stosunkow o m ało zniszczone m iasto spraw ia, że p o rt szczeciński już obecnie p osiada zaplecze m iejskie, już fu nkcjo n u jące, bez którego żaden p o rt nie m oże należycie spełniać swego zadania. Szczecin je st bez p orów n an ia m niej zniszczony niż G d ań sk i z tego też w zględu n a d a je się już obecnie do przyjęcia w ielkich p rzed sięb io rstw zw iązanych z h an dlem m o r skim i żeglugą. T rzeba zdać sobie spraw ę, że Szczecin je st n ajb ard zie j zachodnim z portów polskich [...] i jest specjalnie uprzy w ilejo w an y o ile chodzi o bezpośredni p rzeład u n ek z b are k żeglugi śródlądow ej n a sta tk i m orskie.
Memoriał ten (którego odpis nazajutrz przekazałem również Ste fanowi Jędrychowskiemu, ministrowi żeglugi) wręczyłem w dniu 31 sierpnia wiceministrowi spraw zagranicznych, Zygmuntowi Mo dzelewskiemu. Trzy godziny rozmowy z Modzelewskim pozostawiły silne i nie zatarte wrażenie. Ujmującej powierzchowności, wielkiej kultury i ogłady człowiek, gorący patriota — wziął w swoje ręce prowa dzenie spraw Szczecina. Kilka telefonicznych konsultacji z Ko mitetem Centralnym PPR, parę rozmów z innymi wysoko posta wionymi osobami, będącymi współuczestnikami ostatniej fazy roz mów w Poczdamie — i sprawa Szczecina weszła nareszcie na wła ściwe tory. Przysłuchiwałem się w milczeniu tym uzgodnieniom, zakończonym telefoniczną rozmową Modzelewskiego z Główną Kwaterą Radzieckich Wojsk Okupacyjnych w Berlinie. Modzelewski wezwał do siebie kilku dyrektorów departamentów,
ustalając tok i taktykę dalszego postępowania, a mianowicie: wy słanie noty do mocarstw okupujących Niemcy, osobisty jego wy jazd do Berlina w tej sprawie oraz upoważnienie mnie, abym w naj bliższych dniach dokonał objazdu tych terenów, które — zgodnie z poczdamskimi postanowieniami — przypadły Polsce, a jeszcze nie zostały przez nią objęte. Chodziło tu o ustalenie ścisłego prze biegu jedynego lądowego odcinka granicy polsko-niemieckiej w po przek wyspy Uznam na zachód od Świnoujścia i odcinka na lądzie stałym na zachód od Szczecina. W rozmowie tej podkreśliłem, że niezależnie od przebiegu gra nicy pod Szczecinem, prestiż państwa oraz interes miasta bezwzglę dnie wymaga, aby objąć administracją komunalną cały obszar tzw. Wielkiego Szczecina. Zagadnienie to można już teraz postawić, gdyż proponowane przez mnie w dniu 10 lipca objęcie przez mia sto obszaru tzw. Wielkiego Szczecina zostało odroczone właśnie na czas po konferencji w Poczdamie. Po tej naradzie udzielałem wielu dodatkowych informacji o po żądanym przebiegu lądowego odcinka granicy polsko-niemieckiej doradcy ministra spraw zagranicznych profesorowi Srokowskiemu oraz doktor Fleszarowej, kierującej sprawami Biura do Spraw Kongresowych. Tegoż dnia późnym wieczorem rozmawiałem z wi cepremierem Stanisławem Mikołajczykiem, do którego skierowa no mnie, jako do uczestnika części rozmów poczdamskich. Przyjął on mnie w hotelu rządowym przy ulicy Zygmuntowskiej na Pra dze. W rogu pokoju, na podłodze stał wielki kufer obity blachą — „tu mam swe nota ty z Poczdamu” powiedział. W swym urzędo wym sprawozdaniu, jakie złożyłem 3 września na temat tej roz mowy, napisałem: O b yw atel w iceprem ier M ikołajczyk ośw iadczył m i, że n a jego zapytanie w P oczdam ie p rez y d en t USA T ru m an w y jaśn ił, że w y rażen ie protokółu „...po O drę” należy uw ażać w łącznie z rejo n em Szczecina. G ranica zaś u s ta lo na w M oskw ie 14.07. ub. r. obejm ow ała te re n położony bezpośrednio na zachód od Św inoujścia i około 25 k m na zachód od Szczecina.
W wyniku tych rozmów opracowałem na prośbę ministra Mo dzelewskiego szkic noty w sprawie przejęcia przez Polskę przy znanych jej przez konferencję poczdamską terenów na zachód od Odry i cieśniny Dziwny. Informuję o tych uzgodnieniach dyrekto ra Departamentu Politycznego Ministerstwa Administracji Publi
cznej Grabowskiego, z którym ustalam, że sam przeprowadzę szczegółowy, choć bardzo nieoficjalny rekonesans terenów, które mają nam przypaść, a które jeszcze dotąd nie wiedzieć czemu są pod niemiecką administracją. Zadeklarowałem, że miasto Szczecin własnymi siłami obsadzi obszary na zachód od Odry doń przyle głe. Pozostała jeszcze do omówienia sprawa portu. Referat Portowy Zarządu Miejskiego był wtedy jedynym polskim urzędem, zajmu jącym się sprawami portowymi Szczecina. Choć port był nadal we władaniu radzieckich władz wmjskowych, to w dniu 17 sierpnia wyszedł ze Śląska pierwszy wodny transport węgla eksportowego, przywożąc Odrą do Szczecina cztery tysiące ton. W memoriale, poświęconym sprawom portu szczecińskiego, pi sałem w dniu 31 sierpnia co następuje: M iasto i p o rt Szczecin tw orzą nierozłączną całość. P o rt szczeciński je st ściśle zw iązany z p rzem ysłem m iejsk im i odw rotnie, w iększość zakładów m iejsk ich zn a jd u je się bezpośrednio w stre fie portow ej. W Szczecinie nie m ożna ta k ja k to m a m iejsce w G dańsku, a przed e w szy stk im w G dyni, oddzielić w yraźną gran icą m ia sta od p ortu . Z achodzi konieczność w szczęcia sta ra ń , ab y Głów ny U rząd M orski m ożliw ie szybko p rz e ją ł z udziałem m ia sta p o rt szczeciński w e w ładanie.
Sprawy te spotkały się z dobrym przyjęciem u ministra żeglugi, Stefana Jędrychowskiego, który przyrzekł jeszcze przed końcem roku obsadzić te fragmenty portu szczecińskiego, które będzie moż na eksploatować. Ponadto Biuro Odbudowy Portów w Gdańsku miało przeprowadzić pierwszy rekonesans możliwości stopniowej odbudowy ciężko zniszczonego portu. Tak było na szczeblu naj wyższym. Natomiast odwiedzani przez mnie urzędnicy Minister stwa Żeglugi i Handlu Zagranicznego ze zdziwieniem i nie ukrywa ną niechęcią słuchali moich wynurzeń na temat znaczenia portu szczecińskiego dla Polski. Replikowano mi, że tak, że owszem, że powrót Polski nad Odrę — ale na razie mamy Gdańsk i Gdynię i że to w pełni na nasze potrzeby starczy i to na długo; że trzeba myśleć realnie, że coś się zrobi, oczywiście, ale... Trudno mi było polemizować — wiedziałem, że życie samo przej dzie nad taką argumentacją do porządku dziennego —• tyle tylko, że to nie ułatwi nam naszego działania. Jeszcze parę wizyt w stolicy. Prezydent miasta Stanisław Toł
wiński oświadczył, że Warszawa organizuje we wrześniu dwa po ciągi z osadnikami do Szczecina, zaopatrzonymi w żywność na okres miesięczny; mają one wyjechać 8 i 20 września. Jeszcze jeden osobliwy epizod: na Pradze przy ulicy Zygmuntowskiej trafiamy na uliczne sprawdzanie aut służbowych, czy nie przewożą one płatnych pasażerów lub innego mienia. Zatrzymują i nasz wóz — wysiadam, aby wyjaśnić cel naszej urzędowej jazdy. Wyjaśnienie te przyjmuje i akceptuje najgłówniejszy w tym gro nie, ten co skinieniem ręki dawał dyrektywy obsadzie, czy puszczać auta, czy je zatrzymać. Dowiedziawszy się, że jestem prezydentem Szczecina, wśród tłoku aut na ulicy i protestów ich użytkowników wypytuje mnie 0 Szczecin, o jego sprawy i trudności. Opowiadam szczegółowo z przyzwyczajenia, tak jak już niejednego w ciągu tych dni w War szawie informowałem. Żegna się on ze mną i życzy dobrej drogi, sam odsuwając napierających coraz liczniej petentów. Dopiero gdy znalazłem się na zrujnowanym Nowym Swiecie 1 gdy w jednej z prowizorycznych witryn sklepowych dojrzałem zasłaniający ją wielki portret — uprzytomniłem sobie nagle, kto przeprowadzał kontrolę aut na Pradze i kto mnie szczegółowo wy pytywał o szczecińskie sprawy. Był to premier Edward Osóbka-Morawski, do którego nie udało mi się dotrzeć w czasie mego po bytu w stolicy... Nadszedł czas, aby opuścić Warszawę. Wracałem do Szczecina z przeświadczeniem, że udało się nam odwrócić jeszcze jedną kar tę historii tego miasta. Był właśnie 1 września — pierwsza powo jenna rocznica wybuchu wojny.
16.
Przygotowania do likwidacji prowizoriów
Wróciwszy do Szczecina utwierdziłem się w przekonaniu, że n aj ważniejszym i najpilniejszym zadaniem jest przesunięcie granicy na zachód, zgodnie z postanowieniami konferencji poczdamskiej.
III. Sytuacja Szczecina w 1945 r. —-----------------
a — granicznaliniademarkacyjnapolsko-niemieckawczasieod5VIIdo4X1945r
---------------
b — granica
—■—
wydzielonego obszaru portowego
a
c — dojazd kolejowy do Szczecina w latach 1945-1946
............^
d — dojazd drogowy do Szczecina w latach 1945-1946
A — Zasięg władzy polskiej w Szczecinie w czasie od 5 VII do 4 X 1945 r. B — obszar portu pod administracją wojskową do 19 IX 1947 r. C — obszar należący do powiatu gryfińskiego D — obszar będący pod administracją niemiecką do 4 X 1945 r. E —tereny działania uzbrojonych band rabunkowych w lipcu i sierpniu 1945 r. (Gumieńce, Warszewo)
Bez załatwienia tej kluczowej sprawy nie można bowiem w ogóle mówić o racjonalnym zagospodarowaniu miasta i portu, ani też o wzmożeniu akcji osiedleńczej. Pogarszało się bezpieczeństwo mia sta, gdyż nie strzeżona w sposób należyty granica sprzyjała dzia łalności rozlicznych band, składających się z najróżniejszych ele mentów, które wykorzystywały chaos w panujących stosunkach. Bandy te, mając swe bazy na obszarze okupowanych Niemiec, upa trzyły sobie właśnie polski Szczecin jako pole działania. Wieść o tymczasowej linii demarkacyjnej opasującej miasto przeniknęła do wnętrza kraju, powodując plotki i dezorientację, co szczególnie przykro odbijało się na organizowaniu zbiorowych akcji osiedleń czych. Ponadto Szczecin był wówczas jedynym miejscem w Polsce, gdzie można było przekraczać granicę państwową bez żadnej pra ktycznie kontroli. Aby temu przeciwdziałać, zamieszczaliśmy informacje w prasie — jedną z nich była wzmianka opublikowana w numerze 26 „Wia domości Szczecińskich” z dnia 7 września 1945 roku. Oto jej treść: W zw iązku z licznym i zap y tan iam i o ostateczną lin ię zachodniej g ra nicy P olski, k tó re n ap ły w a ją n ie p rz erw an ie do naszej red a k cji, w yjaśniam y, że w tej chw ili zam iast lin ii granicznej m am y linię d em ark acy jn ą, u stalo n ą n a okres przejściow y. P o stanow ienia k o n feren c ji poczdam skiej przyd zielają P a ń stw u P olskiem u lin ię O dry od Ś w inoujścia do N ysy w raz z rejo n em Szczecina. O becnie — zgodnie z postanow ieniam i k o n feren cji w Poczdam ie — w szczęte zostały k ro k i w sp raw ie całkow itego objęcia p rzez w ładze pol sk ie przyznanego n am obszaru.
Pierwszym takim krokiem miał być objazd terenu, który miałby być wcielony do Polski. Teren ten (obejmujący obszar późniejszego powiatu szczecińskiego, zwanego z początku powiatem weleckim), był jeszcze pod administracją niemiecką, która obejmowała po nadto swym zasięgiem również peryferyjne północne dzielnice Szczecina, jak Głębokie, część Golęcina, Gocław, Stołczyn i Skolwin. Istniał już pierwszy wyłom w tej zasadzie. W dniu 20 sierpnia 1945 roku podpisany został w Bydgoszczy protokół, mocą którego Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych w Szczecinie przejęła od wojskowych władz radzieckich zarząd linii kolejowej Szczecin— —Police—Trzebież (na odcinku od stacji Szczecin—Żelechowo aż do Trzebieży znajdowała się ona na terenie tymczasowo jeszcze ad
ministrowanym przez Niemców). Objęcie tej linii nastąpiło 23 sier pnia, w wyniku czego na stacjach Police i Szczecin—Skolwin zna lazły się ekipy polskich kolejarzy. Za kilka dni udać się miała pol ska grupa kolejarzy do Trzebieży. W protokóle bydgoskim zostały również przekazane pod zarząd polskiej dyrekcji kolejowej linie Szczecin — Angermünde i Szcze cin—Pasewalk („do semaforów wjazdowych tych stacji”). Nie zo stały one jednak dotąd przejęte, ja zaś — wiedząc, że zarówno Pa sewalk, jak i Angermünde znajdą się daleko poza przyznanym nam w Poczdamie terenem — nie nastawałem na przejęcie tych odcin ków. W towarzystwie komendanta milicji na miasto Szczecin, kapitana Sitkowskiego, oraz dyrektora kolei w Szczecinie, inżyniera Toma sza Pietraszka, dokonałem w dniu 5 września objazdu terenu, spełniając życzenie ministra Modzelewskiego. Minąwszy nieczynną, ale obsadzoną już przez naszych tramwa jarzy wozownię w Golęcinie, wjechaliśmy na obszar administro wany jeszcze na razie przez Niemców. Szlaban graniczny u zbie gu ulicy Światowida i szosy Polskiej opierał się o gruby słup ogło szeniowy. Wjazd nasz nie pozostał nie zauważony, zresztą zależało nam na ostentacyjnym podkreśleniu, że obszary te zostały nam przyznane. Przejechawszy bez zatrzymania Stołczyn, zajechaliśmy do pol skiej stacji kolejowej w Skolwinie, noszącej jeszcze niemiecką naz wę „Odermünde”. Na budynku stacyjnym powiewała już polska chorągiew. Czterech kolejarzy zaznajomiło nas ze swym bardzo trudnym położeniem. Miejscowy burmistrz niemiecki zabronił mieszkańcom wstępu na polski dworzec kolejowy, a polskim ko lejarzom nie pozwolił sprzedawać produktów żywnościowych. Żyw ność dla nich przywożono pociągami ze Szczecina. Kolejarze nie czuli się bezpieczni, gdyż najbliższy radziecki posterunek wojsko wy znajdował się dopiero w Policach i w razie potrzeby nie mógłby im szybko przyjść z pomocą. Gdy słuchałem tych relacji, trudno mi było uwierzyć, że żyje my w 1945 roku w Szczecinie, a nie na terenie byłego „wolnego” miasta Gdańska w roku 1939. Usiłowaliśmy z dyrektorem Pietraszkiem przeciwdziałać tym poczynaniom. Korzystając z telefonu kolejowego zarządził on wy
słanie zarówno do Stołczyna, jak i do Polic, silnych ekip straży ochrony kolei oraz milicjantów; ze swej strony poleciłem wysłać do tych dwóch miejscowości kilku pracowników, którzy mieli za jąć się zaopatrzeniem polskich ekip oraz przygotować na miejscu przejęcie tych obszarów przez nasze władze administracyjne. Za jechaliśmy jeszcze do biura niemieckiego burmistrza w Stołczynie, żądając od niego przekazania polskim władzom kolejowym wszyst kich kolejowych budynków mieszkalnych. W dalszym ciągu naszego rekonesansu odwiedziliśmy dworzec w Policach, w którego ruinach ulokowała się druga grupa pol skich kolejarzy. Dyrektor Pietraszek telefonicznie dał stąd polece nie Dyrekcji Kolejowej, aby 7 września wysłała do Polic i Trzebieży uzbrojony pociąg inspekcyjny. Odwiedziliśmy komendanturę w Po licach, informując zastępcę komendanta wojennego o mającym nie długo nastąpić przejęciu tych terenów przez Polskę. Zajechaliśmy również do wielce zdumionego tą wizytą niemieckiego burmistrza Polic, zobowiązując go do udzielenia pomocy naszym kolejarzom. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę reakcji niemieckiego landrata, który w parę dni potem potrafił narobić niemało zamieszania. W Trzebieży zapowiedzieliśmy przybycie dalszej grupy kolejo wej, po czym jadąc przez opustoszałe lasy dotarliśmy do Nowego Warpna, małego, nie zniszczonego pięknego miasteczka, położonego na wąskim półwyspie, wrzynającym się w Zalew Szczeciński. Mia ło ono przypaść Polsce, z tym że jego przedmieście — Altwarp — położone po drugiej stronie zatoki, miało pozostać w Niemczech. Stąd przez wertepy i leśne bezdroża pojechaliśmy wzdłuż proje ktowanej linii granicznej, wracając szosą przez wsie Stolec i Buk z powrotem do Szczecina. Nazajutrz specjalny wysłannik wyjechał do Warszawy, do Mi nisterstwa Spraw Zagranicznych, aby przekazać ministrowi Modze lewskiemu mój szczegółowy raport, w którym nakreśliłem wszyst kie spostrzeżenia i uwagi, poczynione w czasie tej jazdy. W ra porcie tym podkreślałem szczególnie potrzebę przyłączenia do Pol ski Nowego Warpna, jako ważnego ośrodka rybołówstwa na Zale wie Szczecińskim. Stwierdziłem jednocześnie, że linia kolejowa No we Warpno—Stolec została tymczasem zdemontowana, co osłabiło niestety nasz argument poprowadzenia wzdłuż niej linii granicznej lukiem, wrzynającym się na zachód od jej teoretycznego prze
biegu. W memoriale swoim postulowałem też możliwość popro wadzenia linii granicznej jeszcze bardziej na zachód wzdłuż rzeczki Rędowy (stanowiącej już w X i XI wieku zachodnią granicę szcze cińskiej kasztelanii). Przy takim rozwiązaniu miasto Schwedt win no by również przypaść Polsce. Wkrótce po wysłaniu tego raportu otrzymałem od ministra Mo dzelewskiego wiadomość, że nasza sprawa znajduje się na dobrej drodze i że najdalej za dwa tygodnie dojdzie do formalnego po rozumienia w sprawie przejęcia przez nas dalszych terenów na zachód od Szczecina. W odpowiedzi poinformowałem go, że 7 września wyjechał ze Szczecina specjalny pociąg, wiozący do Trzebieży ekipę polskich kolejarzy. Nie docenialiśmy jednak niemieckiego kontrdziałania, które na robiło nam sporo zamieszania. Po landracie Spieglu kierownictwo powiatu szczecińskiego przejął landrat Hans Geiss, który urzędował w Policach. On to przy współpracy niemieckiego burmistrza Po lic, zaniepokojony zapewne naszą lustracją oraz szerzącymi się pogłoskami, postanowił na własną rękę usunąć z terenu powiatu polskich kolejarzy. W dniu 9 września we wczesnych godzinach porannych do Dyrekcji Kolei w Szczecinie nadszedł telegram od zawiadowcy stacji Police, który donosił: P rzez niem iecką policję o trzym ałem ro zk az opuszczenia sta cji Police. Z rozkazu w ojennego k o m e n d an ta do dnia 9 w rześn ia godz. 9.00 ra n o w strzy m ano [tę decyzję — P.Z.] do osobistego w y jaśn ien ia. P roszę o n a ty ch m iasto w ą in terw encję, w razie niem ożności — proszę o n ad esłan ie p o ciągu, celem odjazdu person elu sta cji P olice do Szczecina.
Ja byłem akurat tego dnia w Koszalinie na zjeździe pełnomocni ków obwodowych (starostów) i nie mogłem osobiście na to zare agować. Tymczasem Dyrekcja Kolei w Szczecinie nie okazała zde cydowanej postawy i niestety poleciła wycofać się polskim kole jarzom z Polic, jak i z Trzebieży, pozostawiając tym samym linię bez obsługi. W skierowanym do mnie piśmie z dnia 11 września dyrektor Pietraszek stwierdza: [...] lin ia ta zatem w te j chw ili je st obsługiw ana przez P K P ty lk o do sta cji O d erm ünde (Skolwin), k tó rą w obec tego należałoby u zn ać za sta cję pograniczną.
Zaprotestowałem w ostrej formie przeciw samowoli niemieckich urzędników, obawiając się, że mogą mieć miejsce jeszcze dalsze
niepotrzebne incydenty. Najbliższa przyszłość wykazała, że mia łem niestety rację. O tym, jak wiele sił sprzysięgło się, aby utru dnić nam zagospodarowanie się w Szczecinie — świadczyły wy padki, które rozegrały się 10 września na trasie kolejowej wiodą cej do Dworca Głównego. Wprowadzenie pociągów do Szczecina odbywało się prowizo rycznymi mostami przez Odrę, aż do dworca Szczecin—Gumieńce, po czym cofano pociągi do Dworca Głównego linią berlińską. W no cy z 9 na 10 września, krótko po północy, uzbrojona banda usiłowa ła zatrzymać pociąg osobowy wjeżdżający do miasta. Gdy im się to nie udało, podpalili prowizoryczny most drewniany, niszcząc go doszczętnie. Zbyt późno zaalarmowana szczecińska straż pożarna pod komendą majora Józefa Dury bezskutecznie usiłowała ugasić pożar, czerpiąc wodę z odległego stawu. Po zniszczeniu mostu po ciągi nie mogły wydostać się z Dworca Głównego, zaś nadchodzące z wnętrza kraju zestawy kończyć musiały swój bieg w Gumieńcach, tak jak to miało miejsce do połowy sierpnia. W parę dni później pociągi osobowe ze względów bezpieczeństwa zaczęto kierować do dworców miejskich w Turzynie i Niebuszewie. Warto tu przy pomnieć nazwiska niektórych bohaterskich kolejarzy, którzy nara żając codziennie życie pełnili w owych czasach funkcje dyżur nych ruchu na dworcu w Gumieńcach. Byli to m.in.: Jan Dzie dzic, Jan Jończyk, Józef Łużny. Zorganizowane bandy rabunkowe działały nadal; już następnej nocy, z 10 na 11 września (od godziny 21.30 do 3.00 nad ranem) miał miejsce drugi napad, tym razem na dworzec Szczecin—Gu mieńce. Telegram z dnia 11 września wysłany przez dyrekcję szcze cińską do ministra kolei podaje: N ap ad b ył całkow icie zorganizow any. P ersonel stacy jn y sterroryzo w an y i rozpędzony. Podczas trw a ją c e j bez p rze rw y strze la n in y został zabity żoł n ie rz radziecki. Z e służby kolejow ej rozdaw ca bagaży pociągu n r 7, T om czyk B ogdan, zabity przez skopanie nogam i. D yżurny ru c h u i dw óch k a n celistów pobici i obrabow ani. Z p odróżnych 19 osób odniosło obrażenia. P o n ad to obrabow ano w szystkich pasażerów , zaś przesy łk i bagażow e i służbo w e z pociągów n r 7 i 12 zabrano. Z rab o w an e przesy łk i w yw ieziono dw om a sam ochodam i, co je st dow odem , że n apad rab u n k o w y był zorganizow any. S tra ż kolejow a bezsilna. P erso n el stacy jn y opuszcza po steru n ki.
Geneza tych napadów oraz łatwość, z jaką zostały przeprowadzo ne, stają się bardziej zrozumiałe, gdy się uprzytomni, że wciąż
jeszcze obowiązująca graniczna linia demarkacyjna przechodziła o 200 metrów na południe od stacji, bezpośrednio przy południo wym parkanie cukrowni. Stwierdzono, że samochody zaopatrujące tę bandę przybyły z obszaru Niemiec. Napady te trwały nieprzerwanie do 15 września, zamieniając się w regularną bitwę z okopanymi wokół stacji bandytami. Do piero na skutek bezpośredniej interwencji pułkownika Borkowicza i mojej w dniu 20 września przybyły do Szczecina dwa batalio ny wojsk wewnętrznych oraz jeden batalion NKWD z Berlina, któ re wspólnym wysiłkiem wyłowiły wszystkich maruderów i dezer terów, likwidując całkowicie działalność band w dniu 27 września. W odróżnieniu od nie opanowanej sytuacji na dworcu w Gumieńcach, stan bezpieczeństwa w samym mieście ulegał stopniowej poprawie. Nie było już otwartych rabunków na ulicach, choć nie brakło awantur, a nawet sporadycznej nocnej strzelaniny. Jasne było, że — obok czysto rabunkowego aspektu tych napa dów —■działał tu niewątpliwie i czynnik polityczny. Zbiegły się one bowiem z naszą akcją, mającą na celu pełną stabilizację pol skiej gospodarki w Szczecinie. Jest rzeczą charakterystyczną, że niektóre instytucje niemieckie w Berlinie prowadziły ze Szczecinem obfitą korespondencję, którą tylko w części udało się prze chwycić. Wśród szczecińskich Niemców było wielu agentów, utrzy mujących kontakt z bandami rabunkowymi, o czym świadczyły zeznania schwytanych z bronią w ręku jedenastu byłych żołnie rzy Wehrmachtu i SS, biorących udział w napadach na Gumieńce, a przebranych w mundury nieokreślonej maści. Dwóch z nich no siło mundury radzieckich podoficerów. Wydarzenia te, godzące w połączenie Szczecina z wnętrzem kra ju, odbiły się głośnym echem. W połowie września można było zaobserwować zmniejszenie napływu osadników polskich do Szcze cina. Podczas gdy w ciągu lipca zarejestrowano 6394 nowo przy byłych, a w ciągu sierpnia aż 9884 — we wrześniu liczba ich spa dła ponownie do 7010 osób. W moim sprawozdaniu okresowym z dnia 7 września tak scharakteryzowałem sytuację: S tosunkow o n iew ielkie zb urzenie dzielnic m ieszkalnych pow oduje, że zagadnienie m ieszkaniow e w Szczecinie n ie je st ciężkie, p rak ty c zn ie j e dn ak na przeszkodzie stoi fa k t, że podczas naszej 6-tygodniow ej nieobec
ności zostały n ieo m al doszczętnie opróżnione z m eb li i u rząd zeń in sta la cyjnych. Ogólnie m ożna stw ierdzić, że m ieszkań w Szczecinie je st jeszcze dosyć; w y m ag ają one je d n a k n iek ied y dość znacznych rem ontów . Poszczególne in sty tu cje i w ładze d ziałają przez sw oich k w aterm istrzó w .
Na te problemy zwracał uwagę w swym memoriale dyrektor Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Szczecinie, magister Na sielski pisząc w dniu 20 września, że obecny stan bezpieczeństwa przedstawia się tu znacznie gorzej niż na pozostałych terenach Ziem Zachodnich: G rabież sta je się tu ta j zjaw iskiem no rm aln y m , zasadą. T en sta n od strasza solidny elem en t przesiedleńczy od osiedlania się tu ta j i w prost przeciw nie, p rzy ciąg a coraz w ięcej g ru p i jed n o stek przestępczych i zachęca je do rozboju.
W piśmie, które 25 września skierowałem do Tymczasowego Za rządu Państwowego, instytucji mającej czuwać nad słusznym roz działem wszelkiego mienia między przybywającymi do Szczecina osadnikami — w ostry i bezwzględny sposób karciłem ten Zarząd za samowolne działanie. Dotyczyło to zwłaszcza mebli, które za zgodą tej instytucji, inne, nie mniej poważne i dostojne insty tucje wywoziły ze Szczecina do różnych biur i zjednoczeń we wnątrz kraju, ogałacając miasto z mienia, niezbędnego dla przy bywających do Szczecina osadników. Jako pełnomocnik rządu na miasto —• zabraniałem takiego wywozu bez mej zgody: „żaden bowiem inny cel tu nie przyświeca, poza jednym, niebiurokratycznym: życiowe rozwiązanie sprawy polskiego osadnictwa w Szcze cinie”. A w diariuszu tego dnia zapisałem: U stalam to k p o stęp o w an ia przy przy d ziale m ieszkań. J e st ty lk o jed en cel — osiedlić P o lak ó w w Szczecinie. W szelkie idiotyzm y b iu ro k raty czn e tęp ić będę bezw zględnie.
Stwierdziwszy w swym sprawozdaniu okresowym, że kryzys żywnościowy został już przezwyciężony piszę dalej: Od d n ia 10 w rześn ia zaprow adza się n o rm aln e k a rty żyw nościow e d la polskiej ludności. S pecjalne k a r ty żyw nościow e w y d aw an e b ęd ą rów nież p rac u jąc y m N iem com . Rozw ój w olnego h an d lu w Szczecinie je st bardzo silny. Przew óz żyw ności n a w olny h an d el odbyw a się bez przeszkód, ceny w sklepach i re sta u ra c ja c h nie w y k ra cz ają poza ogólne polskie norm y: np. — chleb ży tn i k o sztu je 14 zł, a pszenny — 20 zł.
W sprawozdaniu tym stwierdzam, że w końcu sierpnia było już w Szczecinie czynnych 95 sklepów, 126 warsztatów rzemieślni czych oraz 22 zakłady spożywczo-przetwórcze. Inne zakłady prze mysłowe (choć niektóre z nich były już teoretycznie obsadzone przez ekipy robocze) były jeszcze nie uruchomione. W toku było przejmowanie od radzieckich władz wojskowych 11 większych przedsiębiorstw przemysłowych. Uruchomiono już osiem i pół kilometra linii tramwajowych, na których przewożono dziennie 10 500 pasażerów; w odbudowie były we wrześniu dalsze cztery kilometry linii tramwajowych, w tym odcinek wiodący do Dworca Głównego. Od początku września młodzież uczęszczała do pierwszych szkół w Szczecinie: 2 września rozpoczęła naukę Szkoła Podstawowa nr 1, pod kierunkiem Władysława Sykuły; przyjęła ona do klasy I 68 siedmiolatków. Również 2 września otwarte zostało Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcące przy alei Piastów 12, zorganizowane i kierowane przez Janinę Szczerską, byłą dyrektorkę liceów w Siedlcach i Warszawie. Już w końcu maja — wracając przez Szczecin z obozu zagłady w Ravensbrück — postanowiła ona osie dlić się wraz z siostrą w Szczecinie. Jej energii należy zawdzięczać tak rychłe uruchomienie liceum. Nazajutrz (3 września) otwarto w Szczecinie także Liceum Handlowe. Będąc w Koszalinie pomiędzy 7 i 10 września brałem udział w drugiej naradzie starostów Pomorza Zachodniego, która połą czona była z uroczystymi dożynkami. W niedzielę rano przeszła ulicami odświętnie ozdobionego Koszalina defilada dożynkowa, obrazująca dorobek pięciu miesięcy naszej pracy na Pomorzu Za chodnim. Defilada wojska, żniwiarzy, dzieci i starszych; mozaika typów i ubiorów. Potem nastąpiło przyjmowanie darów żniwnych przez wojewodę Borkowicza na stadionie. Na zakończenie odbył się mecz piłki nożnej między poznańską „Wartą” i KS „Koszalin”. Zapisałem w notesie tego dnia: „Wynik był do przewidzenia, bo «Warta» pobiła kompletnie Koszalin — brak treningu piłkarskie go przez ostatnie siedemset lat w Koszalinie dał się we znaki”! W czasie tych obchodów omawiałem sprawy granic szczecińskich z wojewodą Borkowiczem i wicedyrektorem Departamentu Poli tycznego Ministerstwa Administracji Publicznej, Zygfrydem Sznekiem, którego poznałem będąc ostatnio w Warszawie. Nazajutrz
kontynuowaliśmy tę rozmowę, ustalając, że 17 września wyjedziemy z Borkowiczem do Berlina. Chodziło nam o doprowadzenie do końca sprawy naszej granicy zachodniej oraz o interwencję w spra wie stanu bezpieczeństwa w mieście. Wróciwszy do Szczecina dowiedziałem się o wydaleniu z Polic polskich kolejarzy oraz o napadach na stację kolejową w Cumieńcach. W dniu 11 września, gdy trwały utarczki na szczecińskim węźle kolejowym, a miasto podminowane było alarmującymi wiadomo ściami, nadchodzącymi z Gumieniec — w spokoju i ciszy obrado wał w Szczecinie pierwszy na Ziemiach Zachodnich kongres na zewnictwa. Stary kanonik docent Kozierowski, który dożył chwili, że jego Atlas nazw Słowiańszczyzny Zachodniej stał się codziennym dokumentem w naszej pracy repolonizacyjnej — toczył przez trzy dni uporczywe zażarte naukowe dysputy z profesorem Rudnickim i innymi językoznawcami. Wynikiem tego zjazdu było ostateczne ustalenie nazw geograficznych województwa. We wrześniu rozwinęła swą działalność Spółdzielnia Wydaw nicza „Polskie Pismo i Książka”, którą powołał w Szczecinie ze spół entuzjastów: publicystów, drukarzy, działaczy oświatowych. Dysponowali oni małą drukarnią, która wydała w dniu 5 wrze śnia pierwszy numer miesięcznika „Pionier Szczeciński” i która drukowała kolejne numery „Wiadomości Szczecińskich” oraz bie żące obwieszczenia i afisze. Spółdzielnią kierował Leon Królak. Wraz z Czesławem Piskorskim skupili oni wokół siebie drukarzy: Franciszka Bellinga, Zenona Niewiadę, Mariana Kwintkiewieża, Ja na Piechockiego i innych. Wielu z nich było więźniami obozu kon centracyjnego w Gusen, gdzie powzięli myśl, że jeśli wytrwają, to zjednoczą się, jako „towarzysze sztuki drukarskiej” we wspól nym przedsięwzięciu. Dokonali tego właśnie w Szczecinie. W tym trudnym okresie wróciłem na krótki czas do swego właś ciwego zawodu urbanisty. Zorganizowawszy Miejski Oddział Po miarów i Urbanistyki (którego prowadzenie powierzyłem archi tektowi Hieronimowi Brodniewiczowi) rozpocząłem gromadzenie możliwie dużej liczby podkładów geodezyjnych dla sporządzenia pierwszego szkicu urbanistycznego planu Szczecina. Trzeba było już wówczas, gdy nie zaczęła się jeszcze odbudowa miasta, posta wić śmiałą tezę, że celem naszym jest nie odbudowanie miasta, ale
jego przekształcenie i zmodernizowanie. Już wówczas obawiałem się, aby bezkrytyczna odbudowa ruin, ścieśniających nabrzeże odrzańskie oraz zasłaniających Wzgórze Zamkowe, nie uniemożli wiła przyszłych, nowoczesnych rozwiązań. I choć na razie to jesz cze nie zagrażało — to jednak sam fakt powołania do życia Dy rekcji Odbudowy Szczecina zmuszał do szybkiego opracowania choćby uproszczonego planu urbanistycznego, który uwzględniałby istotne potrzeby rozwojowe polskiego miasta portowego. W dalszym jednak ciągu trzeba było zwalczać bieżące trudności. W dniu 13 września prowizoryczna elektrownia przy papierni w Skolwinie, znajdująca się jeszcze nadal na terenie administro wanym przez Niemców, przerwała nam dostawę prądu, wskutek czego stanęły tramwaje i zakłady pracy. A stało się to akurat w chwili, gdy do miasta przybyły dwa dalsze pociągi osiedleńcze wyekwipowane przez Zarząd Miasta Warszawy. Po spaleniu mostu i odcięciu w ten sposób Dworca Głównego od sieci kolejowej, po ciągi kierowano linią obwodową na dworce Turzyn i Niebuszewo. Jednak dojazd do tych dworców był nadal utrudniony na skutek regularnych potyczek na terenie stacji Gumieńce, przez którą po ciągi te musiały przejeżdżać. Wprawdzie posłaliśmy tam wzmo cnione siły milicyjne oraz pancerny batalion —• niemniej jednak nadal trwało wypieranie silnie uzbrojonych band. Niektóre dale kobieżne pociągi przez kilka dni dochodziły jedynie do Dąbia, tak że uczestników kongresu naukowego musieliśmy przewieźć 14 września na drugą stronę rzeki autami. Ale i to napotykało zna czne trudności, gdyż na skutek wysadzenia czterech mostów na trasie ulicy Gdańskiej trzeba było nadal korzystać z okrężnego ob jazdu drogowego, który przekraczał linię kolejową właśnie w rejo nie obleganego dworca. W nocy z 14 na 15 września miał miejsce znowu napad z bro nią w ręku na polską rejonową komendę wojenną Szczecin—Po łudnie, w czasie którego zginął młody porucznik. W parę godzin później trzeba było przysłać posiłki do strażnicy pożarnej przy ulicy Mosiężnej, skąd również donoszono o strzelaninie. W przer wie między jedną i drugą akcją interwencyjną, w niedzielę 16 września, omawiałem z komandorem Konstantym Jacyniczem na sze postulaty w sprawie sukcesywnego obejmowania pierwszych obiektów portowych. Ustalenia te miały stanowić podstawę dal
szych rozmów, które zamierzaliśmy nazajutrz przeprowadzić w Berlinie. Właśnie Jacynicz był autorem pierwszego raportu o sta nie szczecińskiego portu, opracowanego jeszcze 16 czerwca. W wirze tych spraw zjechał z Łodzi do Szczecina naczelny dy rektor Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, Sapieha, w celu przeprowadzenia lustracji podległych mu placówek. Zapisałem w dzienniku: „Wszystko to, co zastał on u nas w Szczecinie, gra niczyło dlań z bajką i nieprawdopodobieństwem. Trzeba dopiero tu przyjechać, aby zobaczyć, jak jest naprawdę”. Istotnie — z od ległości pięciuset kilometrów inaczej wyglądały sprawy Szczeci na, ujmowanego w nomenklaturze urzędowej wciąż jeszcze jako miasto wojewódzkie (co nie było wówczas zgodne z prawdą). Nie był on bowiem wówczas siedzibą województwa, ale stanowił auto nomiczną jednostkę o specjalnym, choć nigdzie nie opublikowanym statusie. Kalejdoskop szczecińskich wydarzeń w tych dniach wrześnio wych uzupełnił ingres biskupa Edmunda Nowickiego do prowizo rycznej katedry, co było jeszcze jednym akcentem podkreślającym polskość miasta. Niestety, biskup ograniczył się jedynie do symbo licznego objęcia Szczecina przez polską jurysdykcję kościelną, po zostając nadal w spokojniejszym Gorzowie, pomimo moich pers wazji, aby za stolicę diecezji zachodniopomorskiej od razu obrał Szczecin. Były nawet przygotowane lokale dla kurii biskupiej — ale niestety biskup Nowicki z naszej propozycji nie skorzystał. Nie przeszkodziło to jednak organizowaniu życia kościelnego w mieście dzięki energii dzielnych i patriotycznych księży. Ksiądz Kazimierz Swietliński został zatwierdzony przez swe władze kościelne dzie kanem szczecińskim mając do pomocy księdza Witolda Stańczaka. W dniu 20 lipca powrócił do kraju kardynał August Hlond; zaraz potem teren Ziem Odzyskanych został podzielony na pięć tzw. Administracji Apostolskich. Z dniem 1 września 1945 już on sam, a nie biskup berliński Konrad von Preyssing udzielał księżom de legowanym do Szczecina kapłańskich jurysdykcji. Zachowały się, dokumenty datowane w Poznaniu w dniu 24 lipca, podpisane przez kardynała Hlonda, udzielające księżom: Swietlińskiemu, Stańcza kowi i Kazimierzowi Żarnowieckiemu ze Szczecina jurysdykcji kościelnej na „terytorium Pilskiej Prałatury Nullius i na zajętej przez władze polskie części diecezji berlińskiej”.
Nadeszła niespodziewana wiadomość. Dla nadania jej odpowie dniego kolorytu cytuję dosłownie swój zapis z dnia 16 września: P rz y jec h ał w ojew oda Borkow icz. I on rów nież d ostał teleg ram o m a ją cym n astąp ić przybyciu do Szczecina am ery k ań sk o -an g ielsk iej delegacji. R azem z S apieh ą i p rzy by łym z W arszaw y p ułk o w nik iem Sośnickim za czynam y gadanie. Otóż rzecz je st niby p ro sta: Sośnicki, k tó ry b ył tu i tam , przyw ozi w iadom ości z ang ielskiej strefy, że od 21 począw szy, pójdzie dzien nie 3000 re p a tria n tó w z zachodu przez Szczecin. Z aw iad am ia, że p rze d staw iciel M in isterstw a K olei dał A nglikom zap ew nien ie o m ożliw ości odw ozu ty ch ludzi ze Szczecina. D opiero nasze połączone w ysiłki u d o w ad n ia ją im, że je st on w grubym błędzie i że ciężko będzie to przeprow adzić, gdyż z pew nością M inisterstw o K olei nie zapytało się d y rek cji szczecińskiej o zdanie — n a pew no je st to fan ta zja tw ó rcza zielonego stolika. N iestety, ta k też i je st — potw ierdza to przyw ołany w iced yrek tor kolei. A tym czasem delegacji zagranicznej jeszcze n ie m a, w obec czego w k il k u ko lejn y ch ru n d ac h zjadam y przeznaczone d la nich w ik tu ały . Z ap ad a postanow ienie, że ju tro z r a n a jedziem y do B e rlin a w sp raw ie g ran ic do Żukow a. Może nas p rzy jm ą.
więc w dniu naszego wyjazdu z Borkowiczem do Berlina (17 września 1945 roku) sprawy szczecińskie przedstawiały się nastę pująco: — mimo postanowień konferencji poczdamskiej faktyczna linia graniczna nadal opasywała szczelnie środkową część Szczecina, pozostawiając po stronie niemieckiej zarówno większość zakładów przemysłowych, jak i podstawowe urządzenia komunalne oraz kilka skrajnych dzielnic miasta; — port i wyspy międzyodrzańskie były nadal jeszcze pod za rządem władz wojskowych; — problem bezpieczeństwa miasta i jego mieszkańców stawał się coraz trudniejszy do rozwiązania miejscowymi środkami. Ban dytyzm przybrał zorganizowane formy i był niewątpliwie celowo podsycany przez nie znane nam czynniki, działające na terenie Niemiec oraz w samym Szczecinie. Aby te sprawy szybko i radykalnie załatwić, trzeba było zwrócić się o pomoc do radzieckich władz okupacyjnych w Berlinie, do któ rych kompetencji należały właśnie te tereny, o które miał zostać poszerzony lewobrzeżny obszar Szczecina, a tym samym i obszar państwa. A
17. Objęcie dalszych terenów Wyjeżdżając do Berlina liczyliśmy z Borkowiczem, że powróci my do Szczecina tego samego dnia, tzn. 17 września. Dlatego też towarzyszyły nam w podróży dwie panie: siostra wojewody oraz moja żona, które chętnie zgodziły się na odbycie jednodniowej wy cieczki do Berlina. Przebieg zdarzeń był jednak inny i podróż nasza przeciągnęła się do pięciu dni, obejmując nie tylko Berlin, ale całe bałtyckie pobrzeże Niemiec. Znajomą trasą już po trzech godzinach zajechaliśmy do Berlina, zostawiając nasze panie w angielskiej strefie okupacyjnej u pre zesa Związku Polaków w Berlinie, pana Lemańczyka. Po dalszych dwudziestu kilometrach jazdy zajechaliśmy do Wendenschloss, gdzie nie zastaliśmy jednak żadnego z kompetentnych generałów. Po kilku telefonach poproszono nas o ponowne przybycie o godzi nie 6.00 wieczorem informując, że ani Żukowa, ani Tielegina nie ma jeszcze w Berlinie. Sprawa nie była prosta, gdyż na skutek własnej nieprzezorności nie zabraliśmy ze sobą ze Szczecina nicze go do jedzenia, a nasze próby zjedzenia obiadu w Berlinie były bezskuteczne. Bardzo już głodni wracamy ponownie do kwatery radzieckich wojsk okupacyjnych. Tam wyszło na jaw, że dyżurny wziął nas za zupełnie kogo innego i że w Berlinie, o dziwo, od dawna nas już oczekiwano. W chwilę potem przyjął nas obu ge nerał Sierow, zastępca naczelnego dowódcy Radzieckiej Admini stracji Wojennej w Niemczech. Coś się tu jednak nie zgadzało. Nie zapowiadaliśmy przecież swojego przyjazdu do Berlina — skądże więc ta wiadomość, że już od kilku dni czekano na nasze przybycie? Zakomunikowano nam również tekst telegramu marszałka Żukowa z Moskwy, z któ rego wynikało, iż mamy czekać w Berlinie na jego przyjazd i na wręczenie nam kopii oryginalnej mapy z konferencji poczdamskiej, z zaznaczonym przebiegiem linii granicznej pod Szczecinem.
Na zakończenie uzyskaliśmy pisemne polecenie zaprowiantowania naszej grupy na okres czterech dni. Polecenie to adresowane było do komendanta radzieckiego sektora Berlina, generała Smirnowa, co mocno skomplikowało procedurę. Ale dotarliśmy i do niego, w wyniku czego otrzymaliśmy skierowanie do niższej jed nostki, aż wreszcie podjęliśmy „generalskie wyżywienie”. Nazajutrz, 18 września, dzień wyczekiwania, choć nie wiedzie liśmy na co. Sierow powitał nas w imieniu marszałka Żukowa — widocznie dojrzewa już sprawa przejęcia przez nas terenów na zachód od Szczecina. Tymczasem zwiedzamy z naszymi paniami Berlin. Zapisuję: Te p ró b y odbudow y B erlina. Po co te n tw ór? Ten gigantyczny obw arza nek z d ziurą zniszczonego cen tru m pośrodku. T en to rt spleśniały, podzie lony n a cztery m iędzynarodow e porcje. Jeszcze w iele niespodzianek on n am przyniesie.
O godzinie 17.00 jesteśmy z Borkowiczem u komendanta ra dzieckiego sektora Berlina, generała Smirnowa. Jest wiadomość, że dziś w nocy przyjeżdża z Moskwy marszałek Żuków z kopią ofi cjalnej mapy z konferencji poczdamskiejM amy ponownie telefo nować jutro o 15.00. Nazajutrz, 19 września, dowiadujemy się, że generał Sierow nas oczekuje w Karlshorst, gdzie mieściły się agendy Głównej Kwatery Radzieckich Wojsk Okupacyjnych w Niem czech. Lepiej niż wszelkie wspomnienia pisane po upływie kilkudzie sięciu lat, oddadzą nastrój tej chwili notatki, które tego samego dnia wieczorem napisałem w Berlinie. Oto ich brzmienie: G en erał-p u łk o w n ik J.A. S ierow w ita nas u siebie. C hw ila nap ięcia i k ło potliw ej sytuacji: p ad a zapytanie, czy m am y oficjalne upow ażnienie z W ar szaw y n a podpisanie a k tu p rzek azan ia Polsce now ej lin ii granicznej. J a k żeż m am y je m ieć, jeżeli jesteśm y tu tylko am ato ram i, k tó rzy chcą dla P olski uzyskać m ocne zaplecze. Cóż to, żeśm y do B erlin a w łaśnie w ów czas p rzy jechali, gdy z B e rlin a dali znać o p otrzebie delegow ania kogoś z Polski? S y tu ac ja robi się jeszcze bard ziej napięta, gdy S ierow ośw iadcza, że je st ju ż w B erlinie jeden polski delegat, k tó ry m a sw e pełnom ocnictw a. Z resztą m ożna rzecz w yjaśnić: •— bierze słuchaw kę, żąda W arszaw ę i w m in u tę potem ro zm aw ia z am basadorem radzieckim w W arszaw ie Lebiediew em . Czy m a ją p rzyjechać polscy delegaci? — Tak, ale dopiero co się w y b iera ją do odjazdu.
C hw ila k on sternacji, po czym S ierow ośw iadcza Lebiediew ow i, że są u niego B orkow icz i Z arem b a i że jako ludzie m iejscow i chcem y w ziąć u d ział w tej akcji. L ebiediew p raw dopodobnie w y raził swój b ra k z a in te re sow ania, na co S ierow zupełnie pow ażnie ośw iadcza, że on będzie n as u w a żał za upow ażnionych do te j ak cji i zaw iesza słuchaw kę. W ówczas Borkow icz p ro si o ponow ne połączenie z W arszaw ą i łączy się z w icem in istrem Ja k u b em B erm anem , pod sek retarzem S tan u w P rezydium R ady M inistrów . B erm an w yraża sw oje niezw ykłe zdziw ienie, że jesteśm y „już” w B erlinie, gdyż, co je st najciek aw sze z te j całej histo rii, o czym n as n ik t nie poinform ow ał, je st to, że m ieliśm y w łaśnie w tej ak cji wziąć oficjalny udział i jechać do B erlina. Tym razem je st w ięc oficjaln e p o tw ie r dzenie p o p arte jeszcze i tym , że in n i przew idy w ani delegaci (Łuszczkiewicz z G d ań ska — zapew ne te n kom ando r — i geograf, p ro feso r Leszczycki z K rakow a) nie zdążą już n a czas do B erlina. M am y praw o podpisać a k t po drobnych k o rek ta ch teren ow y ch. A zatem w estch n ien ie ulgi z pow odu uw o ln ienia nas od roli aż n az b y t osobliw ej.
Borkowicz połączył się jeszcze z ministrem spraw zagranicznych Modzelewskim, który podobnie jak Berman mocno się zdumiał, że jesteśmy już w Berlinie. Punktem zbiórki dla całej delegacji miał być Koszalin, skąd mieliśmy się wszyscy udać do Berlina. Wiceminister Stanisław Leszczycki miał również przybyć do Ko szalina — obecnie jednak dla przyspieszenia sprawy Modzelewski postanowił delegacji w pełnym składzie nie wysyłać, telefonicznie potwierdzając upoważnienie do działania dla nas dwóch, udzielone przez Bermana. Pytam się jeszcze ministra o bliższe instrukcje; dostaję odpowiedź, że miarodajna jest mapa z konferencji pocz damskiej z uzasadnionymi korektami na naszą korzyść, które my sami musimy bliżej w terenie uzasadnić. Powiedział mi: „Przecież pan najlepiej z nas wszystkich zna ten teren”. Ustaliliśmy z generałem-pułkownikiem Sierowem, że 20 wrze śnia odbędzie się pierwsze posiedzenie polsko-radzieckiej komisji granicznej w Greifswaldzie. Jednocześnie pozytywnie załatwiliśmy problem bezpieczeństwa w Szczecinie — przy nas bowiem po wzięto decyzję wysłania do miasta kilku batalionów porządkowych dla rozprawienia się z maruderami i bandytami, z którymi sami nie mogliśmy sobie poradzić. Wieczorem studiowałem materiały z konferencji w Poczdamie. Były one jednoznaczne: mapy w skali 1 : 1 500 000 wyraźnie okre ślały przebieg lądowej granicy polsko-niemieckiej, na zachód od Świnoujścia i Szczecina. Naszym obecnym zadaniem było wyty-
czenie jej przebiegu na bardziej dokładnej mapie sztabowej w skali 1 : 100 000 oraz zaznajomienie się w terenie z niektórymi jej szczegółami. Liczyliśmy na to, że w ciągu kilku dni pracę tę ukończymy, ustalając jednocześnie dokładny termin przejęcia przez nas zarówno całej wyspy Wolin ze wschodnim skrawkiem wyspy Uznam, jak i przypadającej nam części powiatu szczecińskiego (wraz z tą częścią Szczecina, która dotąd jeszcze znajdowała się w niemieckiej administracji). Nocne przygotowania do czekających nas obrad odbywały się w lokalu Związku Polaków w Berlinie. Nasze panie, które liczyły jedynie na jednodniową wycieczkę do Berlina, obecnie zmuszone były towarzyszyć nam w głąb Niemiec. Gościnność naszych go spodarzy ułatwiła im również przygotowanie się do tej niespodzie wanej podróży. Wcześnie rano 20 września opuściliśmy Berlin, kierując się na północ w towarzystwie kilku radzieckich generałów przydzielo nych do naszej komisji granicznej. Jechaliśmy przez Neustrelitz i Neubrandenburg, kierując się do Greifswaldu, gdzie miało odbyć się pierwsze posiedzenie komisji. W drodze mijaliśmy zabudowa nia obozu koncentracyjnego w Oranienburgu, gdzie parę tygodni temu komandor Konstanty Jacynicz bezskutecznie poszukiwał śladu swych najbliższych. Nie dojeżdżając do Neustrelitz (dawniej siedziby książąt meklemburskich bocznej linii, mieniących się potomkami słowiańskich książąt obotryckich), ujrzeliśmy na skraju szosy samochód z pol ską chorągiewką. Nasza kawalkada zatrzymała się, ku wyraźnej konsternacji dwóch pasażerów, przerażonych urzędową indagacją. Mieli pecha dwaj pracownicy szczecińskiego Zarządu Miejskiego, którzy — wykorzystując ów okres chaosu i możliwości przekra czania linii demarkacyjnej — wybrali się autem służbowym na szaber i handel wymienny w głąb okupowanych Niemiec. Fakt, że natknęli się oni akurat na mnie — przyczynił się do tego, że dłużej już w Szczecinie nie popasali. Zostawiwszy ich na pastwę przykrych myśli, kontynuowaliśmy drogę na północ. Wojna oszczędziła ten kraj, nie tknięty też i na lotami. Jednak wsie były wyludnione: kobiety i starcy wykopy wali kartofle, a dzieci znosiły do domów gałęzie. Patrząc na ich zapobiegliwe przygotowania do nadchodzącej zimy, z trwogą my-
siałem o czekającej nas zimie w Szczecinie, przewidując brak opału, niedostatek żywności i niemożność zabezpieczenia zdewastowanych mieszkań przed mrozami. Na razie jednak jesień była ciepła i spokojna. O godzinie 1.00 po południu zajechaliśmy do Greifswaldu, miasta niemal że nie zburzonego, siedziby słynnego uniwersytetu. Czekano tam na nas już od godziny — toteż bez zwłoki zasiedliśmy do pracy w gmachu rejonowej komendy, obejmującej zakresem swego działania całą wschodnią Meklemburgię. Delegacji radzieckiej w Greifswaldzie przewodniczył generał-lejtenant Chabarow, zastępca głównodowodzącego wojsk ra dzieckich w Meklemburgii. Oczekiwał on od nas, że przywieziemy ze sobą mapy z dokładnie już naniesionym przebiegiem linii gra nicznej. Tymczasem w naszym posiadaniu była mapa w skali 1 : 1 500 000, którą marszałek Żuków przywiózł z Moskwy, a która była dokładną kopią mapy podpisanej przez Wielką Trójkę w Pocz damie. Linia graniczna na niej naniesiona była w linii prostej — zadaniem naszym było ustalenie na mapach sztabowych w skali 1 :100 000 jej dokładnego przebiegu, z drobnymi korektami tere nowymi. Mapy te dostarcza mi służba topograficzna radzieckiego dowództwa — po czym sam nanoszę na nią proponowany przez nas przebieg poczdamskiej linii granicznej. Bardzo mi się przydała wówczas znajomość terenów nadgra nicznych, nabyta w czasie rekonesansu w terenie. Na razie nie wy powiadaliśmy się jeszcze co do szczegółów, chcąc przedtem zazna jomić się na miejscu z przebiegiem linii granicznej. Nie znałem dotąd Świnoujścia, które — choć od 5 maja było w ręku władz radzieckich — nadal administrowane było (wraz z wyspą Wolin) przez Niemców. Dlatego też wieczorem 20 września dokonaliśmy objazdu całej wyspy Uznam, aż do cieśniny oddzie lającej ją od wyspy Wolin, czyli od Świnoujścia. Chodziło nam o ustalenie, w którym miejscu przebiegać ma granica. Komunikat z przebiegu konferencji poczdamskiej podawał, że Polska ma objąć tereny aż do linii przebiegającej bezpośrednio „na zachód od Świ noujścia”, co pokrywało się z mapą stanowiącą alegat do proto kółów końcowych, na której znana miejscowość kąpielowa Herings dorf pozostawała po stronie niemieckiej. Zdawaliśmy sobie spra
wę, że tak poprowadzona linia graniczna pozbawi Świnoujście jego naturalnego zaplecza, niemniej jednak dokumenty poczdam skie były jednoznaczne i nie podlegały oczywiście dyskusji. Ustaliwszy w przybliżeniu miejsce, gdzie nowa granica pań stwa powinna przeciąć drogę wychodzącą ze Świnoujścia na za chód, zwiedziliśmy pobieżnie samo miasto. Nie było ono zbyt zniszczone wojną, a port obsadzony przez władze wojskowe był już w ruchu. Nasze auta z polskimi proporcami wywołały poru szenie wśród Niemców, gromadzących się na narożnikach ulic. Było ciepło, piękna plaża wypełniona wrakami aut i połamanymi ciągnikami, okopana artyleryjskimi stanowiskami — stanowiła ży we przypomnienie niedawnych walk. Po godzinnym pobycie opu ściliśmy późnym wieczorem Świnoujście. W Wołogoszczy, dawnej siedzibie książąt pomorskich, oczekiwaliśmy na prom, który by nas przewiózł przez cieśninę Pianę, oddzielającą wyspę Uznam od lądu stałego. Wróciwszy do Greifswaldu po północy, odbyliśmy jeszcze kilka rozmów telefonicznych z Berlinem, w tym jedną z marszałkiem Żukowem. Ustalono, że drugie, ostateczne posiedzenie komisji gra nicznej odbędzie się następnego dnia w Schwerinie, dokąd udamy się nazajutrz rano. Nie możemy się bowiem zgodzić na podpisanie oświadczenia, że „zaznajomiliśmy się z przebiegiem linii granicz nej”. Chcemy, aby był sporządzony szczegółowy protokół przebiegu granicy z wniesionymi przez stronę polską korektami. Jazda do Schwerina jest niezbędna, gdyż do ostatecznego prze dyskutowania z nami definitywnego przebiegu granicy Żuków upo ważnił dowódcę północnej grupy wojsk radzieckich w Niemczech, generała-pułkownika Fiediunińskiego, mającego swą siedzibę właś nie w Schwerinie. Po noclegu w hotelu przy rynku wyjechaliśmy wcześnie rano 21 września w kierunku zachodnim, mijając bez zatrzymania Stral sund z widokiem na wyspę Rugię, Rostock w gruzach i Wismar — miasto nieomal opustoszałe. Pogoda była piękna, już jesienna. Koło Wismaru zatrzymaliśmy się na szosie, aby przypatrzeć się, jak klucze dzikich gęsi leciały na południe. Inne eskadry wypeł niały to niebo jeszcze pięć miesięcy temu! W Schwerinie przyjął nas w małym domku nad jeziorem gene-
rał-pułkownik Fiediuniński. Ustaliliśmy, że granica nie może linią prostą dwukrotnie przecinać szosy wiodącej z Linek przez Buk i Stolec do Puszczy Wkrzańskiej. Narzucała się potrzeba korekty granicy na tym odcinku, która by pozostawiła tę drogę całkowicie na terytorium polskim. Naniósłszy tę poprawkę na mapy, uzgodni liśmy słowny opis przebiegu lądowego odcinka granicy polsko-nie mieckiej, po czym podpisaliśmy oficjalny akt. Jednocześnie zgo dziliśmy się na to, aby objęcie przypadających Polsce terenów na zachód od Odry i Dziwny nastąpiło w dniu 4 października 1945 roku oraz aby przekazanie przez władze radzieckie władzom pol skim portu szczecińskiego nastąpiło za osobnym porozumieniem. Ustalono również, że z dniem 4 października tereny te zostaną wy łączone spod kompetencji wojskowej radzieckich władz okupa cyjnych w Niemczech z siedzibą w Berlinie. A oto pełny tekst tego ważnego, dotąd nie publikowanego aktu: 21 w rześn ia 1945 pełnom ocnik radzieckiej w ojenn ej a d m in istra c ji M eklem b urskiej P ro w in cji gen.-lejtn. C habarow oraz pełnom ocnicy Rzeczypos politej Polskiej w ojew oda P om orza Zachodniego p p łk Borkow icz i p rezy d en t m iasta Szczecina Z arem b a — zaznajom ili się z przebiegiem zachodniej g r a nicy P a ń stw a Polskiego n a odcinku Św inoujście — G ryfino. W tra k c ie zaznajam iania się z lin ią g raniczną — u stalono ją. Ogólnie biorąc, g ran iczn a lin ia n a odcinku Ś w inoujście — G ryfino odpow iada g ra nicy naniesionej n a m ap ie w sk ali 1 :1 500 000, z w yłączeniem odcinków A ltw arp , i Stolec — Buk. U w ażam y za celow e nie p rzeprow adzać p ro stej lin ii m iędzy m iejscow ościam i Stolec i Buk, n ato m iast szosę n a odcinku tych m iejscow ości pozostaw ić w całości po stronie polskiej, zaś A ltw arp po stron ie niem ieckiej. T erm in p rzek azan ia Rządow i P olskiem u te ry to rió w n a w schód od tej g ran icy ustalono n a dzień 4 paźd ziern ik a 1945 roku. A k t i m apę w sk ali 1 :100 000 sporządzono w trzech egzem plarzach. E g zem plarz n r 1 — dla zastępcy naczelnego Dowódcy R adzieckiej A d m in i stra c ji W ojennej w Niem czech — gen.-płk. S ierow a; egzem plarz n r 2 dla R ządu Rzeczypospolitej P olskiej; egzem plarz n r 3 — dla naczelnika R a dzieckiej W ojennej A d m in istra cji P ro w in c ji M eklem bu rsk ej — gen.-płk. F iediunińskiego. Podpisali: Pełnom ocnik R adzieckiej W ojennej A d m in istra cji M eklem burskiej P ro w in cji — g en e rał le jte n a n t C habarow , P ełnom ocnicy R ządu R zeczypospolitej P olskiej: W ojew oda P om orza Zachodniego, p o dpułkow nik B orkow icz, P rezy d en t m ia sta Szczecina in ży n ier Z arem ba 21 w rześnia 1945 ro k u S chw erin — M eklem burgia.
Prasa polska podała wiadomość o zawartym układzie dopiero w następnym miesiącu. W dniu 5 października Polska Agencja Prasowa doniosła: Zgodnie z u chw ałam i k o n feren c ji poczdam skiej, byłe n iem ieckie te ry to riu m na w schód od lin ii biegnącej od M orza B ałtyckiego przez Św inoujście i stąd w zdłuż rzeki O dry do zbiegu jej z zachodnią N ysą i w zdłuż zacho dniej Nysy do g ranicy czechosłow ackiej, w łączając te cześć P ru s W schod n ich , k tó ra nie została oddana pod ad m in istra cję Z w iązku S ocjalistycznych R epu b lik R adzieckich, zgodnie z porozum ieniem osiągniętym n a tejże k o n feren c ji i w łączając obszar byłego W olnego M iasta G d ań sk a — będą pod ad m in istra cją P a ń stw a Polskiego i ze w zględu n a to n ie będą uw ażane za część radzieckiej stre fy okup acyjn ej w N iem czech. W w y niku rozm ów przeprow adzonych pom iędzy delegacją R ządu Jedności N arodow ej a dow ództw em okupacyjnych w o jsk rad zieck ich w N iem czech u stalo no linię g raniczną n a odcinku Ś w inoujście — G ryfino, k tó ra przebiega w odległości około dw óch k ilom etró w na zachód od Ś w inoujścia i około dziesięciu k ilo m etrów na zachód od Szczecina. O bjęcie now o w łączonych te re n ó w n a zachód od Szczecina i p ow iatu U znam —W olin z siedzibą w Ś w inoujściu przez ad m in istra cję polską nastąp i, zgodnie z um ow ą, dnia 4 p aździernik a 1945 r. W im ieniu m arszałk a Ż ukow a odpow iedni d ok u m en t podpisał gen. C habarow . W im ieniu rzą d u R zeczypospolitej P olskiej — pełnom ocnik n a okręg P o m o rza Zachodniego, p płk L eon ard B orkow icz i p rez y d en t m ia sta Szcze cina, inż. P io tr Z arem ba.
Podpisawszy w dniu 21 września ten dokument, odetchnąłem. Nareszcie zakończy się owo drugie szczecińskie prowizorium, trw a jące od 5 lipca. Będzie można obsadzić cały obszar miasta oraz uzupełnić choć skromne zaplecze od zachodu. Skończy się pano wanie niemieckiej administracji na krańcach miasta; objęcie Świ noujścia otworzy dostęp do portu. Sama wiadomość o tym zwiększy dopływ polskiego osadnictwa i niewątpliwie przyspieszy odpływ Niemców na zachód. Położy się kres plotkom i niepewności. Ale aby zakończyć dotychczasowy stan niepewności, trzeba nam będzie należycie przygotować się do objęcia nowych terenów. Nie pokoił mnie zbyt odległy termin ich przejęcia — zdawałem sobie sprawę z tego, że zorganizowana niemiecka administracja potrafi w ciągu dwóch tygodni ogołocić doszczętnie teren z zapasów ży wności i sprzętu. Najbliższa przyszłość pokazała, że się niestety nie myliłem. Takie to myśli nachodziły mnie, gdy w oczekiwaniu na odjazd
do Szczecina, po oficjalnym bankiecie spacerowałem nad cichym jeziorem, wokół którego rozłożył się Schwerin, ze swym zamkiem książęcym na wyspie. Otrzymawszy odpisy podpisanych uzgodnień oraz kopie map z naniesioną definitywną linią graniczną, wyje chaliśmy z Borkowiczem ze Schwerina, kierując się najkrótszą drogą wprost do Szczecina. W czasie tej drogi przekonaliśmy się naocznie, jak naprawdę przedstawia się stan bezpieczeństwa okolic Szczecina. Jadące 0 zmroku z Pasewalku na wschód nasze dwa auta zostały zatrzy mane przez uzbrojoną bandę pijanych maruderów, koczujących w ruinach wsi. Było nas — razem z porucznikiem Duniłłowiczem 1 dwoma szoferami — pięciu mężczyzn, podczas gdy ich było ponad trzydziestu. Kilku z nich, stojących bliżej nas zauważyło, że w sa mochodach są kobiety i sytuacja zaczęła stawać się naprawdę groźna. Szybki start zatrzymanych wozów zaskoczył napastników; ich strzały, oddawane na oślep, nie wyrządziły nam szkody, tym bardziej że ostry zakręt na końcu wsi wzięty z brawurową szyb kością usunął nas z ich pola widzenia. Były to prawdopodobnie odpryski tych band, które od dawna koczowały w lasach koło Grambow, skąd dokonywały wypadów na stację kolejową Szczecin-Gumieńce. Kilkanaście kilometrów dalej znajdowało się skrzyżowanie dróg koło wsi Linki. Wysie dliśmy, aby obejrzeć miejsce, gdzie za dwa tygodnie miał stanąć nasz szlaban graniczny. Tu też rozstaliśmy się; Borkowicz z pod pisanymi dokumentami pojechał wprost do Koszalina, aby naza jutrz zawieźć je do Warszawy, a ja z żoną skręciłem do Szczecina dokąd przybyliśmy późnym wieczorem już bez dalszych przygód. W Szczecinie, rzecz jasna, nie wiedziano nic ani o przebiegu, ani nawet o celu naszej podróży, toteż nie zapowiedziane cztero dniowe przedłużenie mej nieobecności wywołało w mieście zanie pokojenie, niewolne od tendencyjnych plotek. Krótka informacja o wyniku podróży wystarczyła do radykalnej zmiany nastrojów. Bardziej szczegółowych danych udzieliłem Zygfrydowi Sznekowi z Ministerstwa Administracji Publicznej, który specjalnie przybył do Szczecina. Jeszcze tego samego wieczoru spotkałem się z ofice rami, przysłanymi do Szczecina przez radzieckie dowództwo wojsk
okupacyjnych dla zorganizowania akcji mającej na celu wytępie nie panoszącego się bandytyzmu. Był to wynik naszej ostatniej interwencji w Berlinie. Poleciłem ich uwadze bandę, która napa dła na nas w wiosce na zachód od Grambow. Kilka godzin po powrocie do Szczecina wystarczyło, aby zorien tować się w sytuacji. W niedzielę 23 trzeba było ponownie wysłać autem sześciu uzbrojonych milicjantów na odsiecz strażakom oblężonym przez bandytów w strażnicy pożarnej na Grabowie. Nie czekając na pomoc z zewnątrz, ściągnąłem do Szczecina plu ton żołnierzy z polskiego pułku piechoty, stacjonującego w poblis kich Podjuchach, aby choć nieco wzmocnić nasze ramię zbrojne. Wraz z komandorem Łuszczkiewiczem, delegatem Gdańskiego Urzędu Morskiego, rozpoczęliśmy rozmowy z wojskowym komen dantem portu szczecińskiego pułkownikiem Dikojem, aby uzgodnić z władzami radzieckimi etapy stopniowego obejmowania przez nas północnej części portu handlowego. Za dwa tygodnie, po objęciu Świnoujścia, można będzie już mówić o perspektywach rozwojo wych szczecińskiego portu, choć wówczas jeszcze był on zagruzowany, zniszczony i zamknięty wrakami zatopionych statków. Wiadomość o pomyślnym załatwieniu spraw granicznych wy wołała w mieście wielką radość. Zdecydowałem się, nie czekając na ewentualne dyrektywy i instrukcje, przystąpić do organizowa nia przejęcia nowych terenów, aby móc 4 października niezwłocz nie je obsadzić. Przygotowaniami tymi kierował wiceprezydent miasta, inżynier Józef Maciejewski, mający w tym zakresie ogromne doświadczenie jako były kierownik grup operacyjnych, obsadzających w kwietniu i maju poszczególne powiaty Pomorza Zachodniego. Obecnie, ma jąc silną bazę wyjściową, można było lepiej zorganizować prze jęcie nowych terenów, aniżeli to zrobiliśmy w odniesieniu do Szczecina niespełna pięć miesięcy temu. Powołany do życia z ini cjatywy Komitetu Miejskiego PPR Komitet Międzypartyjny za stępujący nie istniejącą jeszcze Radę Miejską zajął się obsadą per sonalną różnych funkcji i stanowisk, zarówno we wsiach i mia steczkach przyszłego powiatu szczecińskiego, jak i w kilku przy ległych dzielnicach Szczecina. W skład Komitetu Międzypartyjnego wchodzili: z ramienia Komitetu Miejskiego Polskiej Partii Ro botniczej — jego sekretarz Józef Widawski, z Polskiej Partii So-
cjalistycznej — Tadeusz Zwoliński, ze Stronnictwa Demokratycz nego — Henryk Kaniuk, ze Stronnictwa Ludowego — Piotr Moroz i ze Stronnictwa Pracy Józef Maciejewski. Sam opracowałem i — korzystając z mych szczególnych upraw nień — ogłosiłem nowy podział administracyjny Szczecina i za sięg jego granic. Nie uważałem za słuszne ani ograniczać zasięgu miasta do prowizorycznej linii demarkacyjnej, ani też przyjmować ustalonego przez Niemców w roku 1939 terytorium miasta. W pi śmie okólnym z dnia 27 września (zatytułowanym „Nowy podział administracji miasta Szczecina i wiejskiego powiatu Szczecin”) pi sałem: N ad m iern e rozdęcie te ry to riu m m iasta n a zachód było u sp raw ied liw io ne w ów czas, gdy za te ry to riu m tym rozpościerała się p ro w in cja P om orza przedniego [V o rp o m m e rn — P.Z.] i M eklem burgii. Obecnie, gdy granice p ań stw a przebiegać m a ją w odległości k ilk u k ilo m etró w n a zachód od g ran ic W ielkiego Szczecina, byłoby rzeczą niem ożliw ą pozostaw ienie tego w ąskiego pasa pow iatow i w iejskiem u ; z drugiej stro n y rów nież nielogicz nym byłoby dalsze pow iększenie m ia sta op ierając je o g ran icę p ań stw a. T ery to riu m W ielkiego Szczecina obejm ow ałoby w ielk ą ilość w si i m a ją tk ó w ziem skich o c h a ra k te rz e w y b itn ie w iejskim . P ozostaw ienie obecnie tego obszaru w obrębie m iasta Szczecina byłoby w ielk im ciężarem d la a d m in istra c ji m iejsk iej, nie przygotow anej do p ro w adzen ia ak cji siew nej i osadnictw a w iejskiego. P o n ad to pozostaw ienie ty ch obszarów na te re n ie m ia sta zm niejszyłoby w w y b itn e j m ierze w olne obszary i ta k już m ałego po w iatu w iejskiego. W aru n k i geograficzne sp raw ia ją, że p ow iat Szczecin-—W ieś (m ający nosić nazw ę p ow iatu w eleckiego), położony na zachód od O dry, tw o rzy logiczne uzup ełnienie m ia sta Szczecina. D obro m ia sta w ym aga, aby p rzyległy do niego po w iat w iejsk i był rolniczo ja k n ajb ard zie j m ocny. W zględy te s p ra w iają, że n iew sk azan e je st odtw orzenie byłego W ielkiego Szczecina (z 1939 roku), n ato m ia st słuszne je st jego rolnicze te re n y w łączyć do pow iatu. N ie dotyczy to obszarów leśnych, w łączenie k tó ry ch do m ia sta je st raczej w skazane.
W dalszym ciągu tego pisma proponowałem, aby siedzibę po wiatu wiejskiego pozostawić w Policach, gdzie w tym czasie rezy dował nieprzychylny nam niemiecki landrat. Wspólnie z żoną, niezamierzoną uczestniczką granicznych per traktacji, przenoszę na nasze mapy przebieg nowej granicy pań stwa oraz wkreślam w plany miasta jego nowe administracyjne
granice, wykraczające poza dotychczasową polsko-niemiecką linię demarkacyjną. Udaje mi się spowodować, że na okres ostatnich ośmiu dni istnienia wspomnianej linii demarkacyjnej — począw szy od 26 września — została ona obsadzona przez polski garnizon wojskowy, który wprowadził pięć stałych punktów kontrolnych na jej przebiegu. Na terenie całego miasta zarządzono stan ostre go pogotowia w okresie bojowej likwidacji band, zabarykadowa nych w dzielnicy Gumieńce wokół dworca kolejowego. Nie prze szkadzało to, że właśnie w tym czasie odbył się w Szczecinie pierw szy sportowy bieg okrężnymi ulicami miasta. Przez specjalnego gońca wysłałem do Urzędu Wojewódzkiego w Koszalinie sporządzony „Opis granicy zachodniej Rzeczypospoli tej Polskiej na odcinku Swinoujście-Gryfin”, dokładnie określa jący przebieg linii granicznej. Opis ten został podany przez Urząd Wojewódzki komu trzeba do wiadomości w dniu 27 września z nu merem 686/0.1/45. W toku przygotowań do przejęcia od Niemców dalszych tere nów ustaliłem, że do miasta Szczecina zostaną z dniem 4 październi ka włączone dzielnice: Golęcino, Gocław, Stołczyn i Skolwin (zwa ny wówczas „Żółwino”, zgodnie z atlasem Kozierowskiego). Dla lepszego zagospodarowania tych północnych nadodrzańskich miej scowości podmiejskich zostaną utworzone trzy komisariaty dzielni cowe z siedzibą w Golęcinie, Stołczynie i Skolwinie. Stwarzając je wzorowaliśmy się na przykładzie Poznania, gdzie jeszcze przed wojną peryferyjne dzielnice (na przykład Starołęka) miały ekspo zytury niektórych urzędów miejskich pad nazwą Komisariatów Dzielnicowych. W Szczecinie cały kilkunastokilometrowy pas nadodrzański, wzdłuż którego ciągnęły się zakłady przemysłowe i osie dla przyfabryczne, poczynając od wozowni tramwajowej w Go lęcinie, pozostawał jeszcze w ręku niemieckim. Jego przyszłe za gospodarowanie było możliwe jedynie poprzez stworzenie dzielni cowych jednostek administracyjnych podległych Zarządowi Miejskiemu. Praktyka poprzednich dwóch miesięcy wykazała, że bez ana logicznego komisariatu dzielnicowego podmiejskie osady Warszewo i Osowo (leżące po naszej stronie linii demarkacyjnej) nie mogły by się zaludnić ani zagospodarować. Dlatego też równolegle z utwo rzeniem trzech północnych komisariatów dzielnicowych powoła
łem dwa dalsze: dla Gumieniec i Krzekowa. Ten ostatni miał objąć swym zasięgiem również i willową kolonię Głębokie po jej włą czeniu w skład Państwa Polskiego. W zakończeniu okólnika, w części adresowanej do Urzędu Wo jewódzkiego w odległym Koszalinie, pisałem: W celu p row adzenia w spólnej polityki osadniczej, gospodarczej i orga nizacyjnej zaleca się, aby szczeciński p ow iat w iejski, podlegający bezpo śred n io specjalnem u pełnom ocnikow i rzą d u (staroście), znajdow ał się je d n a k w stałym k o n tak cie z m iastem Szczecinem , do którego ciąży. W tym celu pełnom ocnik na pow iat w inien otrzym ać specjaln ą in stru k c ję, n a k a zującą m u ścisłą w spółpracę i podporządkow anie się w skazów kom prezy d en ta m iasta Szczecina.
Ekipy trzech północnych komisariatów, mające 4 października przekroczyć dotychczasową linię demarkacyjną, składały się z pra cowników wydziałów kwaterunku, pracy, aprowizacji, technicz nego, ewidencji ludności i wydziału ogólnego. W skład każdej ekipy wchodził też nowo mianowany komendant posterunku mi licji oraz przedstawiciel zakładów miejskich, poczty i kolei. Szcze gółowa instrukcja, wydana w dniu 30 września, określała dokładnie harmonogram działania każdej ekipy, której stawiano do dyspo zycji po kilka samochodów ciężarowych i osobowych, kilku łączni ków na motocyklach oraz zaopatrywano w zewnętrzne atrybuty władzy pod postacią chorągwi, polskich napisów oraz tablic dro gowych i informacyjnych. Zależało nam szczególnie na jednoczesności działania. Instrukcje przewidywały, że 4 października o godzinie 8.00 rano nasi przed stawiciele mają zjawić się we wszystkich niemieckich urzędach i instytucjach trzech peryferyjnych dzielnic Szczecina i w sposób spokojny, lecz stanowczy i systematyczny przystąpić do przejmo wania wszelkich organów. Dotyczyło to zarówno urzędów trzech niemieckich burmistrzów (w Golęcinie, Stołczynie i Skolwinie), jak i szpitala w Golęcinie, urzędów pocztowych, posterunków nie mieckiej policji, strażnicy straży pożarnej oraz lokalnej stacji pomp wodociągowych. W tej części miasta, leżącej poza linią demarkacyjną z dnia 10 lipca i dotąd jeszcze administrowanej przez cywilne władze nie mieckie, udało się nam dotąd objąć w swój bezpośredni zarząd tylko dwa obiekty: główne miejskie ujęcie wodociągowe oraz linię
kolejową na odcinku do Skolwina z dwoma stacjami kolejowymi (Skolwin i Stołczyn) i trzema przystankami osobowymi. Jak już wspomniałem, polscy kolejarze, którzy obsadzili również stację kolejową w Policach i Trzebieży, zostali zmuszeni przez niemiec kiego landrata powiatu Randów do opuszczenia tych miejscowości w dniu 9 września. Było dla nas sprawą oczywistą, że w dniu 4 października rów nież i ten odcinek linii kolejowej, położonej na terenie przyznanym Polsce, zostanie przez nas ponownie objęty; wiązało się to jednak z przejęciem całości szczecińskiego powiatu wiejskiego, co teore tycznie wykraczało poza moje uprawnienia. Podczas bowiem gdy przyłączenie do Szczecina osiedli peryferyjnych oraz ich zagospo darowanie leżało w zakresie moich kompetencji jako prezydenta miasta — to organizacja władz powiatowych do nas właśnie nie należała. Mimo to jednak poleciłem przygotować pełne obsady oso bowe na cały przyszły powiat szczeciński, na nic się nie oglądając. Czas naglił, a żadne oznaki nie wskazywały na to, by Urząd Wojewódzki zorganizował objęcie tego powiatu we własnym za kresie. Wobec tego udałem się 2 października do Koszalina, by przypilnować tej sprawy. Wojewoda nie powrócił jeszcze z W ar szawy, a miejscowi urzędnicy, nie rozumiejący powagi sytuacji oraz jej międzynarodowego znaczenia, nie kwapili się do podejmo wania wiążących decyzji. Najlepszym wyjściem dla nich było za akceptowanie mojej propozycji, aby objęcie powiatu szczecińskie go powierzyć w całości prezydentowi miasta Szczecina. Byłem zadowolony, że już od tygodnia na własną rękę ustaliliśmy wspól nie z Komitetem Miejskim PPR składy osobowe ekip powiatowych. Gdyby nie ta inicjatywa, nie zdążylibyśmy w terminie przejąć te renów na zachód od Szczecina, przyznanych nam na konferencji poczdamskiej, co wywołałoby niewątpliwie przykre dla Polski kon sekwencje. Przez całą noc oraz przez dzień 3 października trwały prace organizacyjne nad dodatkowym montowaniem ekip powiatowych. W oparciu o uzyskane pełnomocnictwo mianowałem starostą po wiatu szczecińskiego magistra Ludomira Mailowa, dotychczasowe go naczelnika Wydziału Ogólnego Zarządu Miejskiego. Zastrzegłem sobie, że na okres przejściowy starosta powiatowy będzie bezpo średnio podlegał prezydentowi miasta Szczecina. Decyzja ta, nie
mająca pokrycia w schemacie administracyjnym kraju, była nie zbędna. Wszystkie bowiem sprawy tego skrawka Polski, położonego na zachodnim brzegu Odry, były tak skomplikowane, że wymagały zarówno jednoosobowego kierownictwa, jak i jednoosobowej odpo wiedzialności. Zostałem przy tym poinformowany przez Urząd Wo jewódzki, że obejmowanie powiatu Uznam-Wolin z siedzibą w Świnoujściu będzie kierowane bezpośrednio z Koszalina. Wczesnym rankiem 3 października przeprowadziliśmy kontrolę stanu przygotowań do dnia jutrzejszego. Wszystkie prace były już ukończone. Gotowe były obwieszczenia, wydrukowane po pol sku i po niemiecku, informujące ludność miejscową o przyłącze niu tych terenów do Polski. Napływały meldunki od kierowników poszczególnych ekip o ich gotowości do wyjazdu. Nasi wysłannicy, którzy mieli zorientować się zawczasu w terenie, informowali nas 0 gwałtownej akcji wywożenia wszelkiego mienia przez Niemców na zachód. Za najważniejszą zatem sprawę uznałem potrzebę niezwłoczne go ustawienia kordonu wzdłuż linii granicznej. Niestety — na to właśnie brakowało mi pełnomocnictwa. Nie istniało wówczas jeszcze w Szczecinie Wojsko Ochrony Pogranicza. Na podstawie mego ci chego porozumienia z polskim dowódcą garnizonu wojsko już obsa dziło pięć punktów kontrolnych wzdłuż dotychczasowej linii demarkacyjnej (zaczęły się bowiem mnożyć fakty przekraczania jej przez uzbrojone grupy Niemców), natomiast porozumienie to nie mogło dotyczyć nowej granicy Państwa. Na czas obejmowania nowych terenów trzeba było zwiększyć środki bezpieczeństwa także w samym mieście. Utworzono dzie sięć patroli konnych MO oraz wojskowe grupy patrolowe, złożone w połowie z polskich, a w połowie z radzieckich żołnierzy. Spe cjalne patrole przeczesywały wciąż okolice Gumieniec. Porozumiałem się bezpośrednio z majorem Draginem, dowódcą miejscowej jednostki Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, 1 zdołałem go przekonać o potrzebie obsadzenia w dniu jutrzejszym nowej linii granicznej. Wydział Techniczny Zarządu Miejskiego przygotował słupy i szlabany graniczne, które specjalna ekipa tech niczna pod nadzorem miejskich geodetów miała umieścić na głównych punktach granicznych nazajutrz już o godzinie 6.00 rano.
W godzinach popołudniowych dokonaliśmy ostatniej odprawy kierowników ekip powiatowych i mianowanych wójtów. Ekip tych było siedem, a każda z nich miała objąć kilka miejscowości jedno cześnie. Były to grupy: Kołbaskowo, Dałuje, Buk —■Stolec, Tarno wo, Police, Jasienica — Trzebież oraz Nowe Warpno. Grupa policka była najliczniejsza, gdyż miała za zadanie objęcie zarówno mia steczka przewidzianego na stolicę powiatu, jak i późniejsze kiero wanie pracą innych grup w terenie. Na jej czele stanął nowo mia nowany starosta powiatowy, Ludomir Mallow. Przygotowania te nie były bynajmniej tajne. Ówczesny dziennik „Wiadomości Szczecińskie” pisał o nich szeroko. Pierwszy numer „Kuriera Szczecińskiego”, który ukazał się w dniu S października (na miejsce zlikwidowanych „Wiadomości Szczecińskich”) szcze gółowo opisywał niektóre aspekty tej akcji. Całe miasto żyło tymi przygotowaniami tak dalece, że trzeba było przewidzieć zakaz przekraczania nieaktualnej zdawałoby się od 4 października da wnej linii demarkacyjnej i wprowadzenie specjalnych przepu stek, aby uchronić nowo przyłączone tereny od najazdu niepowo łanych elementów. Mimo że akcja nasza pochłonęła cały tydzień — trzeba było zna leźć czas również i na inne problemy. Coraz to lepsze zaopatrzenie miasta w żywność i przedmioty codziennego użytku (czego prze jawem było powstawanie dobrze wyposażonych sklepów pry watnych) ściągało do Szczecina osobliwych klientów z zachodu. Byli to Niemcy, którzy wykorzystując iluzoryczną obsadę linii demarkacyjnej przekraczali ją wcześnie rano, sprzedawali wzdłuż alei Piastów zegarki, aparaty fotograficzne, kupony materiałów i inne poszukiwane przedmioty, a za uzyskane pieniądze wykupy wali masowo żywność, wynosząc ją wieczorem na teren niemiecki. Podając to w swym raporcie w dniu 2 października, informowałem Urząd Wojewódzki w Koszalinie, że ... fa k t ten, jeszcze raz ja sk ra w o p odk reślający konsekw encje nieobsadzenia gran icy p a ń stw a pod Szczecinem , p o d k reśla jednocześnie a b su rd a ln ą sytuację, że w olny h an d e l w Szczecinie służy bezpośrednio do zap ro w ian to Wania te re n ó w niem ieckich.
Liczyliśmy jednak na to, że obsada nowej, definitywnej granicy położy radykalny kres temu procederowi. Drugim ważnym zagadnieniem była przyszłość terenów porto
wych w mieście. Wyspy, leżące pomiędzy Odrą Zachodnią i Odrą Wschodnią (zwaną Regalicą), wraz z całością urządzeń portowych i przemysłowych na nich położonych, znajdowały się pod zarządem radzieckich władz wojskowych jako tak zwana wojenna baza prze ładunkowa, obsługująca drogę morską łączącą strefę okupacyjną w Niemczech z radzieckimi portami na Bałtyku. Jasne było, że okres jej działania miał być ograniczony do kilku lat — chodziło nam o znalezienie form stopniowego obejmowania portu i jego strefy przemysłowej, w miarę zmniejszania się zakresu transpor tów wojennych. Kontynuując rozpoczęte już pertraktacje odbyliśmy na ten te mat drugą naradę w świeżo powstałej szczecińskiej Delegatu rze Urzędu Morskiego, kierowanej przez komandora Łuszczkiewicza, z udziałem inżyniera Tadeusza Wysockiego, starego praktyka kierującego miejskim Wydziałem do Spraw Portowych. Pod ko niec narady uczestniczył w niej pułkownik Dikoj, komendant ra dzieckiej Portowej Bazy Przeładunkowej. W czasie rozmów zapro ponował on nam niezwłoczne przejęcie portowej i miejskiej elek trowni, położonej wewnątrz bazy. Brak pewności co do stałej do stawy węgla nie pozwolił nam na przyjęcie tej ponętnej propozycji, zgodziliśmy się natomiast na delegowanie polskich inżynierów-elektryków do pracy w elektrowni. Ustalono, że nazajutrz polsko-radziecka komisja objedzie nieczynne zakłady przemysłowe, po łożone na terenach przyportowych, i postawi wnioski w sprawie sposobu ich dalszego użytkowania. W szczególności chodziło nam o obiekty rzeźni miejskiej, wciśniętej pomiędzy dwa zburzone na brzeża portowe. W wyniku tego objazdu miasto przejęło tereny rzeźni miejskiej, co stanowiło pierwszy wyłom w szczelnie dotąd dla nas zamkniętej wyspie Łasztowni, wchodzącej w skład tere nów wojskowej bazy portowej. Przyjemną niespodzianką było przybycie z dawna oczekiwanej ekipy Szczecińskiej Dyrekcji Odbudowy nowo utworzonej przez ministra budownictwa, profesora Michała Kaczorowskiego. W dniu 29 września powitałem w Szczecinie pierwszego dyrektora tej pla cówki, inżyniera Bronisława Welczera, który przywiózł ze sobą z Warszawy pięciu współpracowników oraz 30 milionów złotych do wykorzystania jeszcze w tym roku. Objazd miasta wykazał, że wiele się w nim zrobiło w ostatnim
czasie. Wzdłuż ulicy Wyspiańskiego czynna była kolejka połowa do wywożenia gruzu ze śródmieścia na bagniste tereny położone u skraju Lasu Arkońskiego. Czynna była dalsza linia tramwajowa wzdłuż alei Wojska Polskiego po doraźnej odbudowie zniszczone go mostu nad koleją obwodową. Remontowano lżej uszkodzone do my w centrum oraz energicznie niwelowano rowy i barykady, prze cinające jeszcze ulice. W słoneczną pogodę nowi szczeciniacy wy chodzili z dziećmi na spacer, popatrzeć na miasto i na te roboty.
Nadszedł pamiętny dzień 4 października 1945 roku, o którym wieczorem napisałem w swym dzienniku: „dzień niesamowitych, cudownie nieprawdopodobnych wrażeń”. O godzinie 6.00 rano prze prowadziliśmy ostatnią lustrację wyjeżdżających ekip, połączoną z podpisywaniem przygotowanych w ciągu nocy zaświadczeń i no minacji. Począwszy od godziny 7.00 zaczęły odjeżdżać kolejno po szczególne grupy, każda w składzie kilku samochodów ciężarowych i osobowych. Wraz z bezrękim majorem Grudzińskim, pełniącym funkcję oficera do specjalnych (przeważnie najbardziej nieprawdo podobnych!) poruczeń jadę za ekipą, mającą obsadzić odcinek lą dowej linii granicznej, przytykającej do Zalewu Szczecińskiego, na zachód od Nowego Warpna. Dojeżdżam z nim do Polic, po czym zawracam, aby sprawdzić, jak odbywa się obejmowanie przez szczeciński Zarząd Miejski północnych nadodrzańskich dzielnic. W Golęcinie usunięto tablicę graniczną i szlaban na nieaktualnej już linii demarkacyjnej, bezpośrednio na północ od remizy tram wajowej. Nasi lekarze przejmują szpital położony wysoko nad Odrą przy ulicy Strzałowskiej, a dotychczasowy niemiecki bur mistrz Golęcina w spokoju przekazuje wszystkie swe agendy przy byłemu komisarzowi dzielnicowemu. Przekonawszy się, że w Golęcinie wszystko odbywa się popraw nie, ruszyliśmy ponownie na północ. Wysoko nad ruinami huty żelaza, u krawędzi płaskowzgórza, skąd rozpościera się rozległy widok na Jezioro Dąbskie, znajduje się przemysłowa osada Stołczyn. Jej dolna, nadodrzańska część w pobliżu cegielni nosiła na niemieckich mapach nazwę Glienken, czyli Glinki •—• tę samą na zwę, jaką miejscowość ta nosiła siedem wieków temu, jeszcze przed niemieckim naporem. Odnajdywanie starych słowiańskich nazw
u ujścia Odry sprawiało nam stale wielką satysfakcję, równowa żącą trudności dnia codziennego. W Stołczynie zastaliśmy sytuację podobną jak w Golęcinie: de sygnowany komisarz dzielnicowy przejmował agendy od niemiec kiego wiceburmistrza. Sam burmistrz widać nie miał zbyt czystego sumienia, gdyż uciekł w przeddzień, wraz ze spisami mieszkańców swej osady. Było już około 11.00, gdy przejeżdżając przez Police po raz drugi dowiedziałem się od starosty Mailowa, że nowy polski bur mistrz nie objął jeszcze miasta, gdyż napotkał na niespodziewane trudności. Pozostawiwszy Mallowowi troskę o ich pokonanie, uda liśmy się do Nowego Warpna, miasteczka położonego na skrajnie północnym cyplu naszego nowego terytorium. Byłem niespokojny o los wysłanej tam ekipy, która musiała przebyć kilkadziesiąt kilometrów drogi przez nie zamieszkane lasy, stanowiące część tzw. Puszczy Wkrzańskiej. Rejon Nowego Warpna z okolicznymi wsiami nie wchodził w skład niemieckiego powiatu Randow, istniejącego przed rokiem 1939; stanowił on otoczoną lasami część powiatu Uckermünde (Wkryujście). Jadąc na północ minęliśmy Trzebież, mały port rybacki u po czątku Zalewu Szczecińskiego, gdzie przejmowanie agend postępo wało bez żadnych komplikacji. Za Trzebieżą wjechaliśmy w gęste lasy, przez które wiodła wąska wybrukowana droga. Rozgałęziała się ona w dwóch kierunkach. Pojechaliśmy najpierw w lewo, aby w prostej linii zajechać nad samą nową granicę, do zagubionej w lasach osady Myślibórz Wielki. Zastaliśmy tam jeden z naszych samochodów ciężarowych, stojący u brzegu małego okrągłego je ziorka, którego środkiem miała przebiegać linia graniczna. Słup graniczny z napisem został już wkopany; jeden z członków grupy, upatrzony na sołtysa tej wioski, właśnie się zakwaterował. Wieś była opuszczona całkowicie. Wróciwszy do rozwidlenia dróg kontynuowaliśmy drogę na pół noc wzdłuż niskich brzegów Zalewu Szczecińskiego. W wiosce Brzózki powitało nas radośnie kilku miejscowych Polaków, którzy przebywali tu przez ostatnie lata wojny jako przymusowi robotnicy rolni, a w ostatnich miesiącach wiedli trudny żywot pod niemiecką administracją. Przyjemne wrażenie zrobiło na nas Nowe Warpno. Znałem już
to miasteczko sprzed miesiąca, gdy przeprowadzałem wstępny re konesans. Na wąskim półwyspie, oddzielającym Zatokę Warpiańską od Zalewu, ciągną się dwie ulice, zakończone ocienionym ryn kiem, z którego widać w trzech kierunkach tafle wody. Wojna tu w ogóle nie dotarła; małe domki nad Zalewem nie zostały zniszczo ne. Położony po drugiej stronie wąskiej zatoki Altwarp (Warpno Stare) znajdował się już po niemieckiej stronie. W zakamarkach starego, zakurzonego ratusza kończyło się w spokojnym nastroju przekazywanie Nowego Warpna Polsce. Komendantura Wojenna rejonu Ückermünde zawczasu uprzedziła 0 mającym nastąpić akcie przejęcia; dotychczasowy niemiecki bur mistrz wraz ze swym dobytkiem przeprawił się łodzią na niemiecką stronę. Polska Komendantura Wojenna przejęła agendy od dotych czasowego komendanta radzieckiego. Nie wzięliśmy jednak udziału w uroczystym obiedzie, gdyż łącznik na motocyklu przywiózł wia domość, że w Policach, przewidzianych na stolicę powiatu, trud ności formalne przerodziły się w istotnie przykre nieporozumienie. W drodze powrotnej do Polic spotykam auto szefa szczecińskiego Urzędu Bezpieczeństwa, majora Kilanowicza oraz porucznika Marcuka, komendanta polskiej komendy rejonowej „Szczecin-Północ”, którzy informują nas bliżej o tym stanie rzeczy. Postanowiliśmy wspólnie interweniować na miejscu, co nie było jednak rzeczą łatwą, gdyż żaden z miejscowych wojskowych nie mógł nam wy tłumaczyć, o co w ogóle chodzi — poza jednym faktem, że na razie Polic obejmować nie wolno. Wiele czasu zajęło stwierdzenie, że istnieje jakieś dodatkowe oświadczenie władz kompetentnych w tym zakresie, nam jednak absolutnie nie znane. Było już późno. Nie mogło być mowy o odesłaniu z powrotem do Szczecina ekipy polickiej aż do wyjaśnienia sprawy. Pociągnę łoby to za sobą powstanie serii plotek, które łatwo mogłyby spo wodować wielce niepożądane skutki. Decyduję się więc szybko 1 wysyłam całą grupę starościńską — koczującą wciąż jeszcze na rynku w Policach — do Nowego Warpna, z poleceniem, aby nie czekając na wyniki dalszych starań założyć tam nową siedzibę władz powiatowych i stamtąd kierować zagospodarowywaniem po wiatu. Zdawałem sobie sprawę, że jest to tylko połowiczne roz wiązanie, gdyż Nowe Warpno, położone na skrajnie północnym cy plu powiatu, najmniej się nadawało do kierowania stamtąd życiem
i rozwojem jego właściwej zaludnionej południowo-zachodniej części — ale było to jedyne poza Policami już objęte przez nas mia sto w powiecie i nie mieliśmy innego wyboru. Wysławszy starostę Mailowa z Polic, trzeba było niezwłocznie wyjaśnić sytuację. Ponieważ wszelkie próby nawiązania telefo nicznego kontaktu między Policami i Berlinem lub Greifswaldem zawiodły, postanowiłem jeszcze tegoż wieczora skontaktować się z dowództwem okupacyjnych wojsk wschodniej Meklemburgii z siedzibą w Greifswaldzie. Sposób załatwienia całej sprawy przez miejscowe władze wojskowe w Policach budził co najmniej po ważne zastrzeżenia, wobec czego usiłowałem nakłonić miejscowego komendanta wojennego, by towarzyszył mi w podróży do swego zwierzchnika dla wyjaśnienia sytuacji. Nie było to rzeczą łatwą. Komendant wojenny Polic, zasłaniający się nie znanym mi rozka zem wzbraniał się przekazać nam Police nie będąc przygotowanym do pokazania się przed swą zwierzchnością. Udało się jednak w koń cu namówić go do jazdy ze mną wprost z Polic do Greifswaldu. Sam z majorem Grudzińskim, mając za sobą samochód z komen dantem Polic — bez zatrzymywania się w Szczecinie, ruszyłem późnym wieczorem w daleką drogę do Greifswaldu. Zmrok szybko zapada w październiku — przemknęliśmy więc nie rozpoznani przez ciemne i puste ulice Szczecina i szybkim pę dem wypadliśmy na szosę wiodącą na zachód — do Niemiec, w kie runku na Pasewalk. Żadnych paszportów, przepustek czy też roz kazów wyjazdu nie mieliśmy. Nie było na to ani czasu, ani moż liwości, a trzeba było natychmiast wyjaśnić na miejscu przyczynę, dla której władze wojskowe w Policach nie przekazały nam tego miasta, podczas gdy analogiczne władze w innych miejscowościach powiatu okazywały daleko idącą uczynność i pomoc. Zdawałem sobie sprawę, że trzeba załatwić to jeszcze tej nocy, gdyż naza jutrz czekały nas dalsze decyzje. Ciemny i uśpiony Pasewalk minęliśmy bez zatrzymywania, wy szukując reflektorami połamane niemieckie drogowskazy i rosyj skie niebieskie tabliczki orientacyjne. Kilkadziesiąt kilometrów dalej towarzyszący nam komendant Polic, zdumiony widocznie swą własną odwagą udania się w takim stanie wprost do swego zwierzchnika — zaczął się wahać. Wynikiem tego było jego posta nowienie przerwania podróży i powrotu, co rzecz jasna — nie le-
żało w naszych interesach. Rozstaliśmy się z nim jednak na szosie, kontynuując dalszą drogę bez niego. Trudnością, którą musieliśmy przezwyciężyć, był przejazd przez znany mi już z poprzedniej podróży punkt kontrolny przy samym wjeździe do mocno strzeżonego Greifswaldu. Przedostać się prze zeń bez żadnych dokumentów — w dodatku o północy — nie mo gło być rzeczą łatwą; w razie zatrzymania samochodu wątpliwe było, czy posterunek ośmieliłby się niepokoić dowództwo w Greifswaldzie wiadomością, że jakiś cywil chce się widzieć z komen dantem, i to natychmiast. Nie pozostawało nam nic innego, jak za ryzykować. Nie zmniejszając szybkości na długiej prostej, wiodą cej do zamkniętego szlabanu, sygnalizowaliśmy reflektorami i kla ksonem, zmuszając posterunek w ostatniej chwili do szybkiego podniesienia szlabanu, aby dać drogę ważnej zapewne osobistości. Przemknęliśmy obok w arty i wpadliśmy na rozbity bruk uliczny, mijając rynek w drodze do willi, w której dwa tygodnie temu to czyły się obrady komisji granicznej. Dyżurnemu oficerowi pole ciliśmy zbudzić dowódcę, nowo mianowanego na to stanowisko pułkownika Sidorowa. Oficer ten, kierujący Wojennym Zarządem Radzieckiej Administracji Wschodniej Meklemburgii, zaniepoko jony naszym przyjazdem ze zdumieniem dowiedział się o sposobie załatwienia sprawy przez podległą mu komendanturę w Policach. Uznał, że możemy sami wyjaśnić to nieporozumienie, bez ucieka nia się do wyższych instancji. Wspólnie ze swym szefem sztabu oraz z wysłannikiem głównej Meklemburskiej Administracji, puł kownikiem Sierebrijskim zaznajomił nas z nowymi okolicznościa mi, które zaistniały w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Okazało się, że Naczelne Dowództwo Wojsk Okupacyjnych w Niemczech posta nowiło zwrócić się do rządu polskiego z prośbą, aby na przeciąg jednego roku wyłączyć Police i ich okolice z polskiej administracji cywilnej, a to z uwagi na znajdujące się w tym rejonie wielkie poniemieckie obiekty przemysłu wojennego. Odpowiedni rozkaz nr 0188 do wojennego komendanta Polic, wydany w dniu 28 wrześ nia, powiadomił go o mających rozpocząć się rozmowach w tej sprawie — nie kwestionując w niczym praw Polski do tego obsza ru, ani też nie zabraniając mu likwidowania niemieckiej admini stracji, wielce wzburzonej faktem włączenia Polic do Polski. Zorientowawszy się, o co chodzi i stwierdziwszy, że nikt nas
o tym nie powiadomił, zapoznałem się z mapą roboczą, okre ślającą miejscowości, na których terenie miał przez rok obowią zywać specjalny status administracyjny. Choć nie miałem ku temu żadnego upoważnienia, zwróciłem uwagę, że należy dokonać co najmniej dwóch korekt. Chodziło mi o wieś Tanowo, przez którą wiodła szosa ze Szczecina do pogranicznych miejscowości oraz o Stołczyn —• którą to dzielnicę miejską objęliśmy w posiadanie. Drugie moje zastrzeżenie dotyczyło tego, że ów wyłączony na ra zie spod naszej kompetencji obwód nie może mieć odtąd admini stracji niemieckiej i winien wprost podlegać do odwołania wojsko wym władzom radzieckim. Zastrzeżenia moje zostały od razu uwzględnione i obie te miejscowości mieliśmy nadal zatrzymać w swym posiadaniu. Niemiecka zaś administracja Polic miała zostać zlikwidowana z dniem jutrzejszym — a przejściowy zarząd nad tym obszarem przejąć miał na okres 10 miesięcy bezpośrednio miejscowy komendant wojenny. Ustaliliśmy dalej, że nazajutrz, 5 października, powrócimy do Polic wraz z oficerami sztabowymi dowództwa Wschodniej Me klemburgii dla wyjaśnienia zaszłych nieporozumień. Tej nocy spałem tylko kilka godzin, spisując szczegółowo wy darzenia pamiętnego dnia. Świtało, gdy wyjechaliśmy kawalkadą wozów z Greifswaldu w kierunku na Szczecin, spotykając na szosie komendanta z Polic, który wciąż nie mógł się zdecydować, czy wracać, czy też oczeki wać na nasz powrót. Znów minęliśmy Szczecin bez zatrzymywania — stwierdziwszy po drodze w Linkach, że na nowej granicy jest już szlaban biało-czerwony i że polscy żołnierze z Korpusu Bezpieczeństwa Wewnę trznego znajdują się na posterunku granicznym. W Policach bawiliśmy krótko — tyle czasu, ile było potrzeba, aby na mapach sztabowych nanieść zasięg tej części powiatu szcze cińskiego, która jeszcze do połowy roku 1946 miała pozostać w bez pośrednim zarządzie armii radzieckiej. Jedziemy wszyscy do No wego Warpna, aby poinformować starostę powiatowego o tych de cyzjach. Wracając zdejmuję z posterunku naszą grupę, która po przedniego dnia objęła już osadę rybacką Trzebież, i kieruję ją do Myśliborza Wielkiego. Korzystając z obecności delegatów sztabu, doprowadzam w Po
licach do formalnego przekazania pułkownikowi Michalskiemu, polskiemu komendantowi wojennemu Szczecina, wojskowej kom petencji nad Stołczynem i Golęcinem, wcielonymi już do miasta. Nie dotyczyło to na razie Skolwina, który — wraz z Jasienicą i Trzebieżą — tworzyć miał przez rok wyłączone terytorium, zwa ne przez nas odtąd „enklawą policką”. Sam powiat szczeciński, zwany wówczas powiatem weleckim (historyczne dalekie remi niscencje!) miał być na razie administrowany z odległego Nowego Warpna. Załatwiwszy te skomplikowane sprawy, po uroczystej „przebła galnej” kolacji wydanej przez komendanta wojennego Polic, po żegnawszy się z wracającymi do Greifswaldu oficerami sztabowymi — powróciłem wieczorem 5 października do Szczecina, uspokaja jąc rodzinę, mocno zaniepokojoną moją długą nieobecnością. Nazajutrz z wiceprezydentem inżynierem Maciejewskim doko naliśmy przeglądu stanu przejęcia powiatu. Podczas mej nieobec ności Maciejewski spowodował obsadzenie całej linii granicznej przez polską jednostkę wojskową, pomimo braku rozkazu jej zwierzchności. Oprócz pomyślnych wiadomości z Nowego Warpna, Stołczyna, Golęcina i Tanowa zaczęły nadchodzić również dalsze meldunki. Zachował się jeden z nich, a mianowicie wójta z nadgranicznej wsi Stolec, który donosił, że już się zadomowił, że przystępuje do uru chomienia młyna i że rozpoczyna akcję kopania kartofli. Na podstawie relacji kapitana Daszewskiego, który dokonał ob jazdu wszystkich nowo przyłączonych miejscowości, oraz raportu starosty Mailowa z Nowego Warpna sytuacja w dniu 6 październi ka przedstawia się jak następuje: niemiecki landrat przed swym wyjazdem z Polic zarządził masowe opuszczenie wsi przez mie szkańców wraz z ich dobytkiem. Jednak tylko w niektórych nad granicznych wsiach, jak na przykład w Buku, zostało to bezwzględ nie przeprowadzone. W północnej części powiatu „część ludności skryła się w pobliskich lasach, a po objęciu władzy przez polskich sołtysów, wróciła do wsi, zganiając ukryte w lesie bydło i konie”. Inny raport z dnia 6 października, podpisany przez wicestarostę inżyniera Tadeusza Wielosika, stwierdził, że wójt wsi Myślibórz Wielki nie zastał w tej pogranicznej miejscowości w ogóle miesz kańców, gdyż zostali oni przez uchodzące niemieckie władze po
wiatowe przymusowo przetransportowani poza granicę. Wicestarosta podaje również w swym raporcie, że „mianował obywatela Plutę burmistrzem miasta Nowe Warpno, a obywatela Gapińskiego jego zastępcą”. Jedyny incydent wydarzył się na skrajnie południowym cyplu powiatu we wsi Kołbaskowo, położonej u skrzyżowania autostra dy z szosą berlińską. W jej okolicy mieściła się jedna z baz ra bunkowej bandy maruderów, napadających na stację kolejową Gumieńce. Bezludna i rozbita granatami wieś nie była bezpiecznym miejscem pobytu dla wyznaczonego wójta Czuprykowskiego, któ ry wraz ze swą nieliczną grupą musiał pieszo powrócić do Szcze cina, pozostawiając w ręku bandytów samochody i sprzęt. Trzeba było specjalnej eskorty wojskowej i milicyjnej, aby wyprzeć uzbro joną bandę na terytorium niemieckie i obsadzić granicę aż do mo stu pod Gryfinem. Banda ta stanowiła jeszcze nie zlikwidowaną resztę większego zgrupowania, rozbitego w dniu 28 września w czasie regularnej bitwy w rejonie dworca Szczecin-Gumieńce. Jej siedzibą była wieś Kurów, ukryta w nadodrzańskim ciasnym wąwozie — znaleziono tam później podziemne schrony z żywno ścią i bronią, ozdobione świeżo malowanymi swastykami. Na dobitek naszych utrapień lokalny dowódca Korpusu Bezpie czeństwa Wewnętrznego, zbyt gorliwy służbista, nie uzyskując odgórnego potwierdzenia, że polecenia obsadzenia granicy wydane przez cywila go obowiązują — po raz drugi zagroził ściągnięciem posterunków granicznych. Musiałem użyć całej swej perswazji, popartej argumentami patriotycznymi oraz odpisami dokumentów ze Schwerina, aby uprosić go, by tego nie robił. Niemniej jednak zażądał on polecenia na piśmie, wraz ze szczegółową instrukcją graniczną. Dla nas najważniejszą rzeczą było, aby nowa linia gra niczna stała się istotnym, a nie papierowym faktem — i dlatego nie wchodząc w to, czy mam prawo do takiego działania czy nie — opracowałem ową instrukcję graniczną, zaopatrując ją w wie le pieczęci. Instrukcję tę cytuję w pełnym brzmieniu — przypominam so bie, jak bardzo się namęczyłem w czasie redagowania tego doku mentu o osobliwej legitymacji prawnej. Oto ona: T ym czasow a in stru k c ja g raniczna Szczecin 6 X 1945. 1. D ziałając n a podstaw ie a k tu podpisanego 21 IX 1945 r. w S chw erinie
(M eklem burg) w spraw ie u sta le n ia zachodniej gran icy R.P. n a odcinku pom iędzy Ś w inoujściem i G ryfinem — o p ie ra jąc się n a b rzm ien iu n o ta tk i służbow ej w sp raw ie objęcia ad m in istra cji obw odu w eleckiego, sporządzo nej w K oszalinie w dniu 2 bm. — oraz działając w porozum ieniu z Ob. Pełnom ocnikiem R ządu R.P. n a obwód w elecki, po po inform ow aniu o tym delegata R adzieckiej A d m in istracji W ojennej P ro w in cji M eklem burskiej — w ydaję tym czasow ą in stru k c ję graniczną dla odcinka W arpno Nowe — G ry fin (wyłącznie) następ u jącej treści: 2. a) N iem ców zam ierzających dobrow olnie opuścić obszar n a w schód od w spom nianej granicy należy nie zatrzym yw ać oraz pozwolić im na za b ran ie ze sobą przew ożonego przez nich w łasnym i siłam i m ienia, będącego ich w łasnością osobistą. b) N iem ców chcących w ejść na te re n p ań stw a polskiego pod żadnym pozorem w puszczać nie należy. c) P olaków w racający ch z zachodu do k r a ju w łasnym i środ k am i należy w puszczać w raz z całym dobytkiem i kierow ać ich do p u n k tu r e p a tr ia cyjnego I l PU R w Szczecinie. d) P olaków zam ierzających opuścić te re n Rzeczypospolitej nie w ypusz czać, chyba że zaopatrzeni są w form aln ie w y d an e do kum enty i delegacje służbowe. e) N ie należy zezw alać na w yw ożenie przez N iem ców m aszyn rolniczych, in w en tarza żywego oraz mebli. P rezy d en t m ia sta Szczecina jako P ełnom ocnik R ządu Rzeczypospolitej P olskiej na obwód m ia sta Szczecina (—) P io t r Z a re m b a
Instrukcja ta spowodowała, że Korpus Bezpieczeństwa Wew nętrznego w dniu 6 października nadal utrzymywał swe graniczne posterunki. Jednak jego dowódca, pod wpływem dalszych wątpli wości oznajmił mi, że jeśli następnego dnia nie przedłożę mu po twierdzenia mego polecenia przez władze centralne — posterunki graniczne zdejmie. Nie wiedziałem, co robić, bo gdzież bez łączności dostanę w 24 godziny oficjalne rządowe potwierdzenie tego mojego aktu samowoli. Aż tu nagle niezwykła nowina: właśnie 7 października rano przybył do Szczecina niespodziewanie sam premier Edward Osóbka-Morawski, aby wziąć udział w wojewódzkim zjeździe PPS — toteż zreferowałem mu szeroko te i inne okoliczności, związane z przejęciem przez nas terenów na zachód od Szczecina. Opisa łem mu również perypetie związane z obsadzeniem granicy i z wy daniem przeze mnie bez niczyjego upoważnienia powyższej in-
strukcji granicznej. Premier uważnie ją przeczytał i zaopatrzył ją w odręczny dopisek: A kceptuję. O sóbka-M oraw ski P rezes R ady M inistrów Szczecin 7.10.1945.
Tym samym zostały usankcjonowane na najwyższym szczeblu wszystkie nasze improwizacje, które doprowadziły w wyniku do wydania tego dokumentu. Jego odpis z powyższą akceptacją adiutant premiera zawiózł sam do dowódcy jednostki wojskowej. Począwszy od tego dnia rozpoczął się nowy okres w dziejach polskiego Szczecina. Zniknęła zmora otaczającej nas szczelnie linii demarkacyjnej; położony został kres samowoli władz niemieckich na peryferiach miasta, stworzone zostały normalne warunki do dal szego osadnictwa, zlikwidowano stan niepewności i poprawniono stan bezpieczeństwa Szczecina. Zostały istotnie wprowadzone w życie terytorialne postanowie nia konferencji poczdamskiej. Stworzono podstawy pod przyszłe przejęcie portu, bez którego nie do pomyślenia byłoby życie i roz wój portowego miasta. Jego wyjście w morze wiedzie bowiem przez Świnoujście. Nic też dziwnego, że żywo interesowałem się, jak przebiega przejmowanie władzy w tym awanporcie Szczecina. Tam również pojawiły się lokalne trudności, w wyniku których za radą woje wody przybył do mnie w dniu 8 października wicestarosta świ noujski Roman Berent prosząc, abym pomógł mu interweniować w Greifswaldzie. Skontaktowałem się telefonicznie ze znanym mi naczelnikiem obwodu wojennego wschodniej Meklemburgii, puł kownikiem Sidorowem, z którym ustaliłem, że usunie on z miej sca powstałe trudności i że nazajutrz, 9 października, jego zastępca, pułkownik Andrej ew, przekaże polskim władzom zarówno Świno ujście, jak i przyległą doń część wyspy Uznam oraz całą wyspę Wolin. W dniu 10 października, wraz z polskim komendantem wojen nym Szczecina pułkownikiem Michalskim i komandorem Łuszczkiewiczem biorę udział w oficjalnym objeździe portu szczecińskie go. Widzę już tu ruch portowy, załadunek wojskowego dobytku oraz zrujnowane nabrzeża i magazyny. Nazajutrz zaś, 11 paździer
nika, jadę ścigaczem Odrą i Zalewem Szczecińskim do Świnouj ścia, które od dwóch dni jest nasze. Cieszy widok nie zniszczonego zbytnio miasta i portu — czuć tchnienie pełnego morza. Na ulicach widać pierwsze polskie patrole, wiszą biało-czerwone chorągwie. W porcie na małym stateczku przybrzeżnym „Fortuna” jest już nasza bandera. Notuję: C iekaw y pow rót w nocy, przy księżycu. D opiero te ra z w idzi się ogrom p o rtu Szczecina, jego piękno i rozległość. Szczególnie w jazd nocą do dobrze ośw ietlonego p o rtu je st im ponujący. D opiero te ra z po tej jeździe w idzę, co to jest p o rt szczeciński.
Od tych dni rozpoczął się proces wzmożonego zasiedlania i za gospodarowywania Szczecina. Czekaliśmy na to z niecierpliwością — ale zaledwie dwa miesiące minęły od uchwał konferencji pocz damskiej i tyle tylko czasu było potrzeba, aby jej terytorialne sprecyzowania wcielić w życie. Pamiętałem dobrze, że w 1919 roku, po traktacie wersalskim trzeba było aż sześciu miesięcy, aby w wyniku jego decyzji móc dotrzeć do okrojonego wybrzeża Bałtyku. Natomiast dziś, mimo ogromnych trudności i wielu organizacyjnych łamigłówek — osiem tygodni wystarczyło, aby się z nimi uporać — i aby osta tecznie oprzeć nasz bałtycki stan posiadania na wyspach przy ujściu Odry i na Zalewie Szczecińskim. Wielka radość zapanowała w Szczecinie: w niepamięć poszedł — może zbyt dla nas przewlekły, ale bynajmniej nie zbyt długi — okres szczecińskich prowizoriów.
18. Utrwalanie stanu posiadania Po wizycie premiera w Szczecinie można było spokojnie podsu mować wyniki ostatnich miesięcy i zastanowić się, w jakim kie runku powinniśmy zwrócić nasze wysiłki w tym ostatnim kwartale niezapomnianego roku 1945.
Odsunąwszy od siebie linię graniczną, Szczecin mógł stać się dopiero teraz istotnym celem polskiego osadnictwa. Liczba Po laków zarejestrowanych tu na dzień 1 października wynosiła wprawdzie 24 427 osób, ale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jest ona zawyżona. Podczas bowiem gdy każdy nowo przybywający chętnie spieszył do rejestracji, dającej mu prawo ubiegania się 0 karty żywnościowe, koncesję lub mieszkanie — to wielu koniun kturalnych „osadników” opuszczających miasto nie widziało już dla siebie żadnej korzyści w dokonywaniu aktu wymeldowania. Gdy w połowie listopada przeprowadzona została (z dużymi opo rami) ponowna rejestracja ludności polskiej, okazało się, że obję ła ona jedynie 15 022 stałych mieszkańców Szczecina. Liczba ta zwiększyła się oficjalnie z końcem grudnia do 22 228, z tym że szacunkowo ocenialiśmy na 4000 liczbę osób, które wprawdzie obecnie mieszkały w Szczecinie, ale jako swe stałe miejsce za mieszkania nadal podawały inne miasto Polski. Łącznie zatem w końcu 1945 roku zamieszkiwało w Szczecinie około 26 tysięcy Polaków. Z perspektywy następnych lat można było stwierdzić, że nasz ówczesny optymizm w sprawie szybkiego wzrostu ludności pol skiej w Szczecinie był w 1945 roku w pełni uzasadniony. W dniu 1 marca 1946 roku było już w mieście 33 807 Polaków, w dniu 1 lipca — 83 335, a w ostatnim dniu 1946 roku było ich już 108 730 osób. Ten szybki wzrost osadnictwa polskiego, zaobserwowany w ciągu 1946 roku, był możliwy tylko na skutek ustabilizowania sy tuacji politycznej miasta właśnie w października 1945 roku. Cię żka zima oraz związane z nią trudności opałowe i komunikacyjne zahamowały wprawdzie dopływ osadników w grudniu i styczniu — ale tym silniejszy napływ nowych mieszkańców miasta za obserwowano począwszy od lutego 1946 roku. Jednocześnie systematycznie zmniejszała się liczba pozostającej jeszcze w Szczecinie ludności niemieckiej (która opuściwszy mia sto wiosną 1945 roku, częściowo powróciła doń w ciągu drugiej połowy maja i w czerwcu). Bliskość linii demarkacyjnej sprawiała, że opuszczanie Szczecina w kierunku zachodnim nie przedstawiło dla niej żadnej trudności. Z liczby 83 765 zarejestrowanych w dniu 5 lipca Niemców, w dniu 6 września pozostało w mieście 76 tysięcy. Po ustaleniu linii granicznej, a tym samym po oficjalnym potwier
dzeniu wagi i trwałości poczdamskich decyzji, w ciągu ostatniego kwartału 1945 roku zdecydowało się dobrowolnie opuścić Szczecin około 19 tysięcy osób. W ten sposób liczba Niemców zarejestrowa nych w Szczecinie na dzień 31 grudnia 1945 roku zmniejszyła się do 57 215 osób. Podobne zjawisko występowało w nowo przyłączonym powiecie weleckim (szczecińskim), gdzie z ogólnej liczby 17 tysięcy Niem ców, ujętych w prowizorycznym zestawieniu z początku paździer nika, około 10 tysięcy osób przekroczyło nową linię graniczną w ostatnim kwartale 1945 roku. Liczby te nie obejmują robotni ków niemieckich zatrudnionych przez władze radzieckie w ciągu niemal jednorocznego istnienia enklawy polickiej. Radykalną zmianę przyniósł Szczecinowi rok 1946, w ciągu któ rego opuściło miasto dalszych 45 622 Niemców, wskutek czego liczba ludności niemieckiej na dzień 31 grudnia 1946 roku zmniej szyła się do 11 593. Dane te obrazują stopniową, ale stałą zmianę struktury ludno ściowej Szczecina, który jednak wciąż jeszcze liczył zbyt mało mieszkańców w stosunku do swego obszaru i ważności. Warto tu raz jeszcze przypomnieć, że w odniesieniu do liczby ludności miasta z 17 maja 1939 roku (268 421) w ciągu trwania wojny, do 31 sty cznia 1944 roku ubyło około 30 tysięcy osób (dokładnie 30 305), a w czasie zarządzonej przez Niemców ewakuacji wczesną wiosną 1945 roku opuściły miasto dalsze 232 tysiące osób. W ostatnich dniach kwietnia 1945 roku Szczecin liczył więc tylko 6 tysięcy mieszkańców, co stanowiło około 2% jego przedwo jennego zaludnienia. W końcu zaś ostatniego kwartału 1945 roku łączna liczba mieszkańców miasta nie przekraczała wciąż jeszcze 83 tysięcy, co stanowiło 31% stanu przedwojennego (w końcu 1946 roku wskaźnik ten wzrósł już do 45%). Rachunek ten w zakresie, w jakim mogliśmy go przeprowadzić późną jesienią 1945 roku, wykazywał, jak słabo zaludniony jest jeszcze Szczecin. Trudności techniczne związane nie tylko z za gospodarowaniem, doprowadzeniem do porządku i odbudową trzystatysięcznego miasta, ale i z jego normalną eksploatacją — spa dały na barki dwudziestu kilku tysięcy mieszkańców. Choć może się to wydać nieprawdopodobne — fakt, że Szczecin dopiero od kilku dni znalazł się w całości w obrębie Rzeczypospolitej, nie dotarł jesz
cze do świadomości decydujących o wielu rzeczach ministerialnych referentów. Okazało się bowiem, że główną trudnością, z jaką mie liśmy się w tym kwartale borykać, był brak zatwierdzonego na wiosnę budżetu miasta! Brak tego budżetu wytykano nam wów czas, gdy trzeba było sięgać po centralne subwencje. — Jak to — pytano — Poznań ma już od pół roku budżet, a wy go jeszcze nie macie? — Tylko że Poznań już od pół roku żył normalnie, a my dopiero od paru dni...; tylko że Poznań pół roku temu był polskim miastem, podczas gdy Szczecin jeszcze był w hitlerowskim wła daniu. O tym nie wszyscy referenci wówczas wiedzieli... Z goryczą zapisuję 12 października: Dzień pod znak iem ciężkich tro sk finansow ych. N ie m a p ieniędzy d la nas w w ojew ództw ie, n ie m a dla nas pom ocy fin an so w ej. To, że n asi p r a cownicy, n ie m a ją an i grosza, że Szczecin dopiero za 4-5 la t będzie sam o w y starczaln y — to je st m ało ciekaw e. F iskus d o bija państw o!
Postanowiłem jechać z delegacją społeczeństwa do stolicy, ko łatać o fundusze. Tam też z wielką radością i nadzieją dowie działem się 17 października o bliskim terminie utworzenia Mini sterstwa Ziem Odzyskanych, które opiekowałyby się nami lepiej, niż to dotąd czyniły rozliczne departamenty Ministerstwa Admini stracji Publicznej. Zapowiedź, że na czele nowego ministerstwa ma stanąć Władysław Gomułka, stwarzała naszym nadziejom pew ność realizacji, z uwagi na jego wysoką pozycję w partii i w rzą dzie. Zrobiłem wówczas wyłom w normalnej sprawozdawczości po syłanej co miesiąc w górę drabinki urzędowej i zdecydowałem się na jasne — choć być może zbyt patetyczne — postawienie sprawy. W sprawozdaniu za okres od 15 października do 3 listopada 1945 roku zerwałem z utartym i formułami języka urzędowego. Przedsta wiając uciążliwe perypetie przy realizacji z dawna przez referen tów obiecanych, a nie wypłacanych subwencji budżetowych i kre dytów inwestycyjnych, zwróciłem uwagę na historyczne znacze nie Szczecina dla polityki Polski Ludowej. Pisałem wówczas, że „wszelkie szablonowe, słuszne skądinąd podejście, tu nie w ystar cza”. To, że zro bim y w Szczecinie n aw et najlepszy, n a jre a ln ie jsz y b u d że t Z a rzą d u M iejskiego, m a sw oją rac ję, ale ty siąck ro ć w yższą ra c ją ekonom icz-
26. Gen. Mierzycan i prezydent miasta w drodze na uroczystości grunwaldzkie (15 VII 1945)
27 Lipiec 1945 r. w Szczecinie. Uroczystości z okazji rocznicy bitwy pod Grun waldem Siedzą od prawej: Edmund Czyż, I sekretarz KM PPR, Franciszek Jamroży — wiceprezydent miasta, żona komendanta wojennego Szczecina, Barbara Zaremba, prezydent miasta, mjr Gorczakow — komen dant wojenny Szczecina
28. Strona tytułowa „Głosu Nadodrzańskiego” z dn. 15 V I I 1945 r.
29. K arta żywnościowa Komitetu Pomocy Polakom w Szczecinie, używana jeszcze w lipcu 1945 r.
30. Obwieszczenie z dn. 14 VII 1945 r. — dotyczące dobrowolnego wyjazdu lud ności niemieckiej
31. Zaświadczenie wydawane mieszkańcom Szczecina w lipcu 1945 r.
32. Obwieszczenie o przejęciu prze/ państwo poniemieckiego przed siębiorstwa w Szczecinie (lipiec 1945
33. Obwieszczenie porządkowe z dn. 23 VII 1945 r. w sprawie spolszczenia napisów w mieście
.14. Strona tytułowa pierwszego numeru tygodnika „Pionier Szczeciński” z dn. 5 IX 1945 r. .15. Strona tytułowa „Kuriera Szczecińskiego” z dn. 7 -8 X 1945 r.
36. Stare Miasto. Na pierwszym planie trzon średniowiecznej baszty Panieńskiej. W głębi zrujnowany masyw Zamku Książąt Pomorskich, służącego do r. 1945 za gmach sądu (stan z r. 1946)
F o,sD ąbrowiecki
37. Śródmieście Szczecina w marcu 1946 r.
TRZYMAMY STRAŻ
38. A fisz w y d a n y z o k a z ji p ierw izej ro c z n ic y w a lk 1 2 - 1 4 IV 1946 r.
o
S zczecin ,
NAD ODDA. „Trzymamy Stra ż n Igrzyska Sportowe Ziem Odzyskanych Z udziałem Ofcrcgńw
frgmttfetgc. Wt&dawtfciaja i Samsaætîw
----------- P R O G R A M ------------
l i i
m i
dnia 12-«o Kwietnia fa. r.
Û
•1 .
M
**»«*«• tew tey λ»W » auro«» a rro te B r v o te
tO U « ta B w rq w a r t a ) 4 m r te « ł i*S»N«sr ( S U fc***W »*>i pM tH xtï ą > ł « t a te w ij t n w B tj ««% .. P « «MMd m ir O to**» t a t w t o h t e t < * « # » “S a a m M m m WUb »»#«*»* w 1M M » » « * «M « K 4 M « K W ■«** « * » •< » *•*.
dnia 13-tro Kwietnia
. su tO n e M & M
P ro g ra m p ierw szy ch Ig rz y sk p o rto w y c h w S zczecinie w d n . 1 14 1946 r. z o k a z ji o b c h o d ó w t u l h asłem „ T rz y m a m y s tr a ż n a d
O tw a rc ie Ig rz y s k S p o rto w y c h
H M **
£ —
r
a
f w
£
b .
t .
Z a w o d y l e k k o - a tle ty c a n e : « o f t . m «H a » i n t m i W t » M • » * * • * * * * * *'** | | | t l l MM MMW
i K r w*
Ctw t ta»*wwwy W « * U t e « W r ite M 8 s « » w » « * t e »
v»~ m
tjo p i tote»»»
_____
dnia 14-go kwietnia b. r.
r ą "
lotdooie o a g r é é IW
M W ojte K****»
W*
W » « * l **»*»**Ç
i pokaz
tia c é w
M « l* w ? e »
40. R o k 1946. Statek „P osejdon” wyładow uje w Szczecinie rep atriantów z Z achodu 41. U roczystości z okazji pierwszej rocznicy wyzwolenia Szczecina. Prezydent R zeczypospolitej Bolesław B ierut dekoruje O rderem O drodzenia Polski. Stoją od lewej : prezydent miasta Szczecina inż. Piotr Zaremba, starosta Szczecinka Górski, dyrektor Szczecińskiej Dyrekcji Odbudowy inż. Welczer, kpt. Jarosław Sobieszczański, płk. Stanisław Stecz kowski
ną i polityczną je st to, że trzeb a tu pchać pieniądze i zasoby, siły i ludzi. Tego w ym aga ra c ja sta n u Polski. To, że Szczecin sam dla siebie stan o w i nie tylko problem , ale przede w szystkim pro g ram i że je st on w y kładnikiem naszej ra c ji sta n u i sp ra w dzianem naszej historycznej orientacji, od k tó rej zależy przyszłość — nie je st n iestety w sposób silny zaakcentow ane p rzejaw am i działalności n ie k tó ry ch organów w ładz centralnych. Siła sugestii osobistej czy też okolicznościowej, w ytw orzona dookoła p o r tów G dyni i G dańska, je st ta k w ielka, że p rzesłoniła problem naszego u trw alenia się na zachodzie w raz z problem em p o rtu szczecińskiego.
Charakterystyczny jest również następujący ustęp mego spra wozdania z 3 listopada 1945 roku, dobrze oddający ówczesne na stroje: Szczecin to nie L ub lin czy K raków , w k tó ry ch to m iastach D yrek cja Kolei może nagle, bez podania powodów, w strzym ać sprzedaż biletów dla cyw ilnych pasażerów . Z robienie tego w Szczecinie w y w ołuje nieoczeki w an e k om entarze, bezsensow ne opinie, zrozum iałe je d n a k przy uw zględ n ie n iu specyficznej atm o sfery tej polskiej w yspy za O drą. Gołosłowność po głoski o odcięciu od k ra ju m a tu pozory praw dopodobieństw a i szybkim echem odbija się n a zew nątrz. N ajciekaw szym zresztą objaw em je st to, że ludność polska w Szczecinie najm niej re a g u je n a te pogłoski [...] żyje n o rm aln ie i spokojnie, podczas gdy już o 200 km w P o znaniu albo 300 k m w Bydgoszczy pogłoski [o losie Szczecina — P.Z.] u ra s ta ją do fantastycznych rozm iarów . A larm u jące listy od rodzin w zyw ają do p ow rotu „strasznie zagrożonych szczecinian”. S tąd zdziw ienie przyjeżdżających po usłyszeniu ta k ic h h isto rii je st ogrom ne, nie m niejsze od zdziw ienia szczecinian, którzy znalazłszy się w ce n traln e j P o l sce słyszą ta k ie dziw y o sw ym mieście. C h a ra k te r życia w Szczecinie nie je st zrozum iały dla ludzi spoza Szcze cina. P rzy b y w ając bow iem tu ta j, nie przyjeżdża się do jednego z m iast 0 typow ej stru k tu rz e społeczno-gospodarczej, w k tó ry m w iadom o z góry, gdzie i co się znajd u je, gdzie wiadom o, że są ta k ie a ta k ie b iu ra, ta k ie a ta k ie instytucje, gdzie m ożna uczepić się znanego sobie odcinka i życie u ło żyć w edług jednego ze znanych wzorów. W Szczecinie tego nie m a — je st tu te re n nieograniczonych możliwości, nie zszablonow anych w w iadom y schem at. T u trze b a m ieć oczy otw arte, szukać i sam em u stw arzać sobie pole do d ziałania [...] M usi się tu szybko orientow ać, w ykazać pom ysłowość 1 energię, albo odpaść.
Przypominać trzeba było, że ,,o Szczecin walka się wciąż jeszcze toczy”, że „Szczecin to front, to bitwa rozstrzygająca na naszą ko rzyść wynik drugiej wojny światowej i wynik pokoju w przy szłości”. W dalszej części tego sprawozdania stwierdzałem, że wzrosło
uczucie pewności wśród mieszkańców Szczecina, którzy — jeżeli opuszczają dotychczasowe miejsce pracy — robią to nie po to, aby opuścić Szczecin, ale by znaleźć inne zajęcie w tym samym mieście. To uczucie stabilizacji zwiększyło się po przybyciu do Szcze cina 12 dywizji piechoty Wojska Polskiego pod dowództwem puł kownika Lemantowicza oraz po utworzeniu tu z dniem 3 listopada ekspozytury Zachodnio-Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego z wi cewojewodą Janem Kaniewskim na czele. W październiku dzia łały już w mieście Dyrekcja Kolei i Dyrekcja Okręgu Poczt i Te legrafów oraz kilka ekspozytur central handlowych. Pierwszym uruchomionym zakładem przemysłowym była drożdżownia przy ulicy Krzysztofa Kolumba. Ciekawa była struktura zawodowa polskich mieszkańców mia sta w tym czasie. Było tu (według danych z października 1945 roku) 66% mężczyzn i 34% kobiet. Pracowało 85% ludności, co stanowiło wprost niepokojąco wysoki wskaźnik, świadczący o tym, że osiedlili się w Szczecinie przede wszystkim młodsi samotni lu dzie lub pracujące małżeństwa, za którymi dopiero później miały przybywać ich rodziny z głębi kraju. Powoli wytwarzał się typ szczeciniaka, rozmiłowanego w swym mieście, dumnego z tego, że właśnie tu mieszka i pracuje. W du żym mieście bardzo szybko zatraciły się różnice dzielnicowe, choć ludność przybyła do miasta ze wszystkich stron. W listopadzie 1945 roku dokonaliśmy analizy stanu ludnościo wego miasta. Poniższe zestawienie obrazuje pochodzenie mieszkań ców Szczecina w tym czasie (w procentach): M iasto W arszaw a — woj. poznańskie — „ w arszaw sk ie „ łódzkie 1— „ kieleckie z te re n ó w na w schód od Bugu — w oj. bydgoskie | „ g d ańskie j
21,8 19,3 20,5
10,8
w oj. lubelskie „ białostockie „ krak o w sk ie „ rzeszow skie „ katow ickie z zagranicy nie określiło m iejsca pochodzenia
— 4,9 — 3,8 — 1,7 — 9,6
7,6
W ciągu 1945 roku urodziło się w Szczecinie 78 polskich dzieci, zmarło natomiast w tymże roku 35 Polaków. Ślubów polskich za warto 84.
Te wszystkie znane nam wówczas dane statystyczne (skrzętnie zbierane przez Miejski Urząd Statystyczny, działający pod kierun kiem magistra Józefowicza) utwierdziły nas w przekonaniu, że głównym naszym zadaniem jest obecnie stworzenie podstaw do wzmożonego polskiego osadnictwa w 1946 roku. W tym celu trze ba było uruchomić nowe warsztaty pracy oraz zapewnić warunki bezpiecznego i bardziej znośnego życia w zniszczonym mieście. Uzyskanie niezbędnych do tego środków finansowych było przed miotem moich interwencji w stolicy. Fatalny stan naszych aut sprawił, że podróż ze Szczecina przez Koszalin do Warszawy trwa ła trzy dni, z noclegami w Sępólnie i Toruniu. Zmęczony, odro czyłem wędrówkę po urzędach, nawiązałem natomiast miły kon takt z dziennikarzami, wypytującymi się, co się dzieje za Odrą. Je rzy Borejsza, ówczesny prezes „Czytelnika”, którego gościłem pa rę razy u siebie, zapalił się do wydania drukiem serii reportaży, mających obrazować osobliwość naszych zdarzeń. Odnalazłem też Jacka Wołowskiego, którego relacje ze Szczecina tak bardzo nam pomogły w sierpniu. Niewiele jednak zdziałałem wówczas (między 17 i 20 paździer nika) w Warszawie. W Ministerstwie Administracji Publicznej spo tykałem się z brakiem decyzji — dopiero pod koniec mego pobytu zorientowałem się, że przyczyną tego było wyczekiwanie na powo łanie specjalnego ministerstwa, mającego opiekować się Ziemia mi Odzyskanymi. Wynikiem konkretnym tych żmudnych starań był czek na dwa miliony złotych subwencji pobrany przeze mnie w Ministerstwie Skarbu w dniu 19 października. Tego samego dnia zreferowałem ministrowi spraw zagranicznych cały przebieg objęcia terenów na zachód od Szczecina oraz otrzy małem instrukcje dotyczące dalszych kontaktów z angielską mi sją, która ma w Szczecinie odbierać od nas repatriowanych Niem ców. Jeszcze jedna rzeczowa i przyjemna rozmowa ze Stefanem Jędrychowskim, o której wspominam w innym miejscu. Potem znów utarczki na średnich i niższych szczeblach wielu lokalnych instytucji. Zapisałem 20 października: A le ju ż dość W arszaw y. Jeszcze jed en dzień tego p rzek o n y w an ia o po trzebach Szczecina, a uw ierzę że rea k cja bardzo czarna siedzi sobie i tu, bardzo niezadow olona, że Szczecin je st nasz.
Przez Żyrardów, nocując w Tczewie, przez Gdańsk gdzie ucze stniczę w naradach morskich, bardzo dla nas zasadniczych — w stanie skrajnego wyczerpania zajeżdżam 25 października do Szczecina, gdzie zastaję wojewodę Borkowicza „niosącego pomoc miastu” — jak to zapisałem w swym notesie. Przez cały następny dzień wspólnie urzędujemy w jednym pokoju, ferujemy wyroki, decydujemy natychmiast, mianujemy nowych naczelników, roz strzygamy zawiłości. Uniknęło się w ten sposób miesięcy zwłoki i biurokratycznej mitręgi. Wówczas też wspólnie ustaliliśmy pro gram naszego dalszego działania. Gdy 13 listopada dowiedziałem się, że zostało utworzone Mi nisterstwo Ziem Odzyskanych udałem się w następną podróż do stolicy, dokąd już bez przygód dostałem się 16 listopada. Odby wał się właśnie Kongres Związków Zawodowych; wszystkie miejsca noclegowe były zajęte. Wreszcie w hoteliku przy ulicy Chmielnej znalazłem dla siebie jakieś łoże w przejściowym korytarzu. Zo stawiwszy tam swój tobołek, odszukałem przebywającego w War szawie Borkowicza. Zatrzymał się on u ministra Modzelewskiego i długo z nim rozmawiał o szczecińskich sprawach. Ustalił z Ber manem tryb przejmowania od władz radzieckich szczecińskiego portu. Rozmawiał z wicepremierem Gomułką, który tylko co objął funkcję ministra Ziem Odzyskanych. Borkowicz był zdania, żeśmy za wcześnie przyjechali; nowe ministerstwo nie tylko że jeszcze nie okrzepło, ale w ogóle jeszcze na dobre nie zaczęło pracy. Borko wicz postanowił więc wrócić do Koszalina, ja jednak zdecydowałem się pozostać w Warszawie. Nazajutrz, 17 października, złożyłem pierwszą wizytę w urzą dzającym się dopiero Ministerstwie Ziem Odzyskanych. Znalazło ono (również z trudem) pomieszczenie w domu mieszkalnym przy ulicy Litewskiej 13, zajętym dotąd przez jakąś wojskową instytu cję, która się właśnie z hałasem wyprowadzała. Departamenty i wi ceministrowie nowego resortu gnieździli się w dwóch małych mieszkaniach na drugim piętrze. Ciasnota, urzędowanie na skrzyniach użyczonych przez wypro wadzające się wojsko, nie przeszkodziło dokładnemu, wielogodzin nemu referowaniu wszystkich naszych kłopotów ludziom, którzy powołani na nowe stanowiska z całym zapałem przystąpili do tej pracy. Dotychczas w Ministerstwie Administracji Publicznej, jak
to zanotowałem w swym dzienniku, przeważnie przyjmowano nas bardzo grzecznie i oświadczano, że „sprawa zostanie wzięta pod uwagę... spotka się z życzliwym przyjęciem... zostanie należycie rozpatrzona przez czynniki do tego powołane..., które dołożą wszel kich starań, aby Ziemie Zachodnie, które wróciły do Macierzy...” etc., etc. Tutaj nie było niczego z tych frazesów. Byłem pierwszym re prezentantem „terenu”, który dotarł do nowego resortu. Wicemi nister Władysław Czajkowski przez jeden dzień mnie wysłuchi wał, przez drugi dzień interweniował w Ministerstwie Admini stracji Publicznej, aby przekazano mu nasze akta, i w Ministerstwie Skarbu, aby wypłacono grube subwencje; na trzeci dzień zrefe rował sprawy szczecińskie Władysławowi Gomułce, który już za czął swą ministerialną działalność. Gdy po siedmiu dniach poby tu w Warszawie wracałem 23 listopada autem do Szczecina, wio złem już coś więcej niż obietnicę — wiozłem czek na wiele milio nów złotych płatnych w Banku Gospodarstwa Krajowego oraz za sadnicze decyzje w podstawowych dla nas sprawach. Miałem też przeświadczenie, że sprawy szczecińskie nareszcie znalazły się w powołanych do tego rękach. Ale i te ważne odgórne decyzje trzeba było samemu realizować w sposób dość jeszcze archaiczny. Nie mieliśmy kosza — wobec czego razem z kierowcą, niezastąpionym Stefanem Sidorko, ku piliśmy na bazarze dwa plecione koszyki, do których główna ka sa Ministerstwa Skarbu włożyła nam paczki banknotów. Wolałem bowiem przezornie pobrać te miliony w gotówce, a nie w propono wanym mi czeku na Narodowy Bank Polski w Szczecinie, a to z następującej przyczyny: W połowie października (czyli miesiąc przedtem) stanęliśmy tym razem przed kompletnym bankructwem finansowym. Obiecywane subwencje nie nadchodziły, dochodów własnych jeszcze nie mieliś my, a tu trzeba było wypłacać zaległe od miesięcy pobory pracowni kom miejskim. Nie mogąc wówczas przełamać biurokratycznej machiny, a nie chcąc dopuścić do publicznego skandalu, i to właśnie w Szczecinie —• postanowiłem wraz ze swym zastępcą, inżynierem Maciejewskim, skorzystać w pełni z nigdzie nie pisanych upra wnień, które prezydent miasta miał właśnie w Szczecinie jako peł nomocnik rządu. Zaprosiliśmy przedstawicieli stronnictw politycz
nych, związków zawodowych, Urzędu Bezpieczeństwa oraz dy rektora miejscowego Oddziału Narodowego Banku Polskiego. Przedstawiwszy im grozę sytuacji zażądaliśmy, aby Narodowy Bank Polski wypłacił miastu niezwłocznie pięć milionów złotych jako zaliczkę na przyszłe subwencje państwowe, które powinny być miastu udzielone. Z zebrania tego, które odbyło się w dniu 13 paź dziernika, został sporządzony jedyny w swoim rodzaju dokument, w którym dyrektor Banku w uznaniu wyższej konieczności pań stwowej (a wbrew wszelkim regułom bankowym i przepisom mi nisterialnym) wyraził gotowość udzielenia miastu pięciomilionowej krótkoterminowej pożyczki. Wysłaliśmy telegram („iskrówkę” — jak się wówczas mówiło) przez stację nadawczą Urzędu Bezpieczeństwa do prezesa Narodo wego Banku Polskiego w Łodzi, powiadamiającą go o tej nieco dziennej transakcji — ale na jego decyzję nie czekaliśmy. Tegoż dnia przystąpiliśmy do wypłacenia zaległości, likwidując w ten sposób ognisko niezadowolenia i niepokoju, które by mogło prze rodzić się w grubszą awanturę, o nieobliczalnych dla sprawy Szcze cina i osadnictwa polskiego skutkach. Załatwienie tej sprawy tak dalece odbiegało od normalnej reguły i codziennego szablonu, było tak niespodziane i logiczne, że odpowiednie instancje, zdumione faktem dokonanym, nie były na wet w stanie wyciągać konsekwencji służbowych. Zresztą — ja kież znaczenie miałby mój tytuł pełnomocnika rządu, jeślibym nie potrafił tego przeprowadzić dla wyższego dobra naszej poli tyki? Charakterystyczną rzeczą, świetnie ilustrującą splot ówcze snych stosunków, było pisemne oświadczenie miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa, że „dyrekcja Banku otwierając miastu swą kasę działała za jego wiedzą i aprobatą”. Nic też dziwnego, że mając przyznaną rządową subwencję, nie chciałem pobrać jej czekiem na Narodowy Bank Polski, gdyż bank ten z miejsca potrąciłby sobie owe pięć milionów. Wolałem więc prosić o dwa kosze gotówki, przewieźć je w bagażniku przez całą Warszawę i wpłacić tę sumę do innego banku, tym razem Banku Gospodarstwa Krajowego, pobierając bezpieczny czek na jego szczeciński oddział. Sama procedura uzyskania tej sumy była tak charakterystycz
na dla niepowtarzalnej atmosfery tych dni — że znów posłużę się oryginalną treścią mego zapisu z dnia 22 listopada: M inister C zajkow ski w ydostał zgodę n a cztery m iliony dla Szczecina. I te ra z od pierw szej do trzeciej godziny, tragikom iczne przyspieszenie m a szyny urzędow ej, aby działała. A w ięc biorę d y re k to ra S eretnego do auta. Wiozę go do m in istra K iern ik a, k tó ry pod pisuje już przygotow any list do m in istra sk a rb u D ąbrow skiego. Po u zyskaniu podpisu sam ochodem przez całe m iasto z ulicy R akow ieckiej 4 na Pragę. T am gw ałtow ne w strząsanie M inisterstw em S karbu, aby jeszcze dziś przygotow ali m in istro w i D ąb ro w skiem u d ek re t do podpisu. N iechętnie radco w ie re d a g u ją pism a, jeszcze n iechętniej d a ją je do przepisania. O fiaro w uję czekoladę m aszynistce, więc pisze poza kolejką. Nie m a d y rek to ra d e p a rta m e n tu — a więc bez jego p ara fy do se k re ta rk i m in istra. U dało m i się tę dziew icę w prow adzić w do bry hum or, ab y czym prędzej d ała m inistro w i sk a rb u do podpisu. M ając to, znów przez m ost na M okotów, dokąd zajeżdżam n a dziesięć m in u t przed trzecią. U daje się jeszcze napisać w niosek o w ystaw ien ie asy g n aty — ale tu się B iurokracy zbuntow ał.
A nazajutrz: M inisterstw o A d m in istra cji P u blicznej — w przeciągu pół godziny w y staw ienie asygnaty n a cztery m iliony. Z tą asy g n atą znów ja z d a przez m ost na P rag ę do ce n traln e j księgow ości M in isterstw a S k arb u . T am oczy w iście o niczym nie w iedzą, trze b a znów w racać do M in isterstw a S k arb u . W reszcie znalazłem ta m ślad pism a m in istra D ąbrow skiego i u zyskuję z księgow ości czek. P ob ieram w „K asie P a ń stw a ” w piw nicy gotów kę i w ra z z szoferem w ieziem y te n łu p w dw óch koszach do B an k u G ospo d arstw a K rajow ego w lew obrzeżnej W arszaw ie. T am znów liczenie p ien ię dzy i w płacam je na czek n a Szczecin.
Oprócz tego finansowego zwycięstwa uwoziłem z Warszawy parę przyjemnych dla naszego miasta wieści. W czasie swej poprzedniej wizyty w dniu 19 października u wi ceministra spraw zagranicznych, Zygmunta Modzelewskiego, otrzymałem od niego polecenie przygotowania materiałów, potrzeb nych do oficjalnego wystąpienia do władz radzieckich o sukce sywne przekazywanie nam portu szczecińskiego oraz o skrócenie terminu użytkowania enklawy polickiej. Dane te dostarczyłem do MSZ, skąd — dla lepszego zorientowania się w szczecińskiej pro blematyce — przybyła komisja, w skład której wchodził drugi wi ceminister spraw zagranicznych profesor Leszczycki, ambasador Józef Winiewicz oraz pani Fleszarowa z Biura do Spraw Kongre sowych MSZ. Pokazałem im na miejscu przebieg naszej granicy,
a także zasięg tymczasowo wyłączonego spod naszej kompetencji rejonu polickiego. Omówiliśmy też sprawy portowe oraz związany z nimi program interwencji dyplomatycznej. Jeszcze raz sprawy te przedyskutowałem, gdy do Szczecina przybył z wizytą ambasador profesor Oskar Lange. Dane te posłużyły Modzelewskiemu do wy stosowania noty werbalnej, będącej kontynuacją interwencji dy plomatycznych w sprawach szczecińskich, zapoczątkowanych w po łowie września. Dnia 19 października odbyłem długą rozmowę ze Stefanem Jędrychowskim, ministrem żeglugi i handlu zagranicznego. Zosta łem przez niego poinformowany o zamierzonym przez Minister stwo Żeglugi przejęciu jeszcze w ciągu 1945 roku nabrzeży przemy słowych i postojowych, położonych na lewym brzegu zachodniej Odry, oraz o zamiarze utworzenia polskiego Kapitanatu Portu dla Szczecina i Świnoujścia. Minister zaprosił mnie do wzięcia udziału w posiedzeniu Komisji Morskiej Krajowej Rady Narodowej, ma jącym się odbyć w Gdańsku. W dniu 23 października komandor Łuszczkiewicz i ja zreferowaliśmy na tym posiedzeniu nasze re alne możliwości przejęcia portu szczecińskiego od władz wojsko wych oraz techniczne potrzeby jego odbudowy i rozbudowy. Teraz, w czasie mego listopadowego pobytu w stolicy, w czasie ponownych wizyt u ministrów Modzelewskiego i Jędrychowskiego, nabrałem przeświadczenia, że obydwa te „zagraniczne” resorty zabrały się już do dzieła. Minister Jędrychowski zakomunikował mi, że następne transporty repatriantów z zachodu będą kierowa ne drogą morską właśnie do Szczecina i że w związku z tym otrzy mamy w użytkowanie jeszcze w tym roku własne nabrzeże pasa żerskie oraz własny Kapitanat Portu, który zajmie się bezpieczeń stwem żeglugi między Świnoujściem a Szczecinem. Minister Mo dzelewski zaznajomił mnie szczegółowo z odpowiedzią na naszą notę w sprawie Polic i szczecińskiego portu. Z dużą dozą zdro wego i uzasadnionego optymizmu wróciłem po tych rozmowach do Szczecina. Pełen otuchy zapisałem: „Port będzie nasz, a to grunt. Bez niego Szczecin to zero”. Zabraliśmy się do dalszego kierowania sprawą osadnictwa. Przez Szczecin zaczęły przechodzić lądowe transporty repatriantów, orga nizowaniem których zajmowali się Anglicy. W dniu 8 października
odwiedził mnie w Szczecinie szef Brytyjskiej Misji Repatriacyjnej, pułkownik Peters, przybyły w towarzystwie pułkownika Bibrowskiego, szefa utworzonej nareszcie w Berlinie Polskiej Misji Woj skowej. W skład jedenastoosobowej misji angielskiej wchodził jako tłumacz major książę Naryszkin, będący w doskonałej komitywie z drugim tłumaczem, radzieckim pułkownikiem o angielskim na zwisku! Niedługo potem rozlokowała się na przedmieściu willo wym Głębokie przy ulicy Jaworowej Brytyjska Misja Repatria cyjna, kierowana przez kapitana Geralda L. Berty (oficjalna na zwa tej misji brzmiała: „O.C.R.A. Staging Camp”). Z polskiej strony organizowanie repatriacji w Szczecinie zlecono kapita nowi Wichurze-Czechowi z Państwowego Urzędu Repatriacyj nego. Codziennie przybywało angielskimi samochodami wojskowymi około trzech tysięcy Polaków, których przyjmowano w dobrze urządzonym punkcie repatriacyjnym w górnym odcinku ulicy Ja giellońskiej. Przyjazd ich tak opisywałem w swym dzienniku w dniu 26 października: ... P o w itan ie ich w d rugim pun k cie etapow ym P U R -u p rzy ulicy Ja g ie l lońskiej o rk iestrą , przem ów ieniem w ojew ody. J e s t to isto tn ie m om ent ch w ytający za gardło, gdy w idzi się zdziw ione tw arz e tych ludzi, k tórzy po raz pierw szy od ty lu la t w idzą w olną Polskę. Tego d nia p rzy jech ali sam i niem al m ężczyźni — ale sta re chłopy p łak ały jak bobry. Nie było to udaw ane. T ran sp o rty przyjeżdżały z L iineburga, m a jąc nocny etap w D essau. W Szczecinie jeden dzień, po czym k o leją dalej przez P oznań do Łodzi, skąd rozjeżdżają się do rodzin.
Kilkudniowy pobyt Brytyjskiej Misji Repatriacyjnej w Szczeci nie przypomniał mi tak jeszcze niedawne czerwcowe przeżycia. Je den z oficerów brytyjskich w sposób dyskretny usiłował dowie dzieć się od Franciszka Jamrożego, obecnie głównego inspektora Kontroli Miejskiej, co polscy mieszkańcy Szczecina powiedzieliby obecnie na to, gdyby Szczecin został „wolnym miastem”. Działo się to w dwa miesiące po konferencji poczdamskiej — gdy już o tych czerwcowych, uporczywie wówczas krążących plotkach zapomnie liśmy. Informacja Jamrożego dała mi wiele do myślenia; może tam właśnie, w tym odległym kraju należało upatrywać źródeł tych plotek i innych, majowo-czerwcowych szczecińskich perturbacji. Sam fakt zwrócenia się z tym zapytaniem właśnie do Jamrożego
był znamienny — widocznie nie zapomniano, że on był sekretarzem Komitetu Społecznego Pomocy Polakom. O tych sprawach przypomniałem sobie ponownie, gdy się do wiedziałem, że w dniu 6 grudnia 1943 r. na naradzie szefów szta bów Stany Zjednoczone wysunęły propozycję, aby Szczecin zna lazł się w obrębie amerykańskiej strefy okupacyjnej Niemiec. Nie wszyscy repatrianci z Zachodu opuszczali Szczecin udając się dalej do wnętrza kraju. Byli wśród nich bowiem i tacy, którzy pozostali tu na stałe. I tak 19 listopada auta angielskie przywiozły z byłego obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen kilkaset osób, które mimo ostrej kontrpropagandy zdecydowały się na powrót do kraju. Komitet samopomocowy w obozie wziął się bowiem na sposób: wysłał potajemnie do kraju dwóch emisariuszy, aby ci naocznie stwierdzili co i jak. Wysłannicy ci byli również i w Szcze cinie, po czym powrócili do obozu, przedstawiając, jak się w kraju i w Szczecinie żyje. Dlatego też około trzydziestu z nowo przyby łych z góry postanowiło osiedlić się w Szczecinie. Należała do ich grona między innymi Adela Wajskol, która przeżywszy łódzkie getto, Oświęcim i Belsen, straciwszy tam rodziców, dzięki opiece Komitetu Miejskiego PPR przyszła w Szczecinie do siebie. Zdała tu maturę, aby później ukończywszy szczecińską Akademię Me dyczną pracować jako lekarz. Takich osób było więcej. Bardzo tu pomógł ośrodek pomocy dla repatriantów, prowadzony przez Ko mitet Miejski PPR w willi u zbiegu al. Wojska Polskiego i Wielko polskiej. Akcja repatriacyjna przebiegała tak sprawnie, że już 14 listopada witaliśmy uroczyście w Szczecinie stutysięcznego repatrianta. Angielskie samochody, które ich przywiozły do Szczecina, nie w ra cały puste. Odjeżdżali nimi do angielskiej strefy okupacyjnej za równo szczecińscy Niemcy, jak i Niemcy napływający w tym celu do miasta z całego województwa. Nie wszyscy jednak zamierzali wyruszać aż tak daleko, i dla tego stawało się rzeczą pilną zorganizować dla nich transporty do pobliskiej Meklemburgii. Sprawy te zostały omówione z generałem Sierowem w czasie jego niespodziewanej wizyty u mnie w dniu 27 października. Przybył on do Szczecina w towarzystwie siedmiu generałów dla omówienia z nami wszystkich spraw bieżących. Oświadczył on, że Meklemburgia może odtąd przyjmować ze Szcze
cina po trzy tysiące Niemców miesięcznie. Przy tej okazji załatwio no też sprawę wykorzystania portu dla przyjmowania morskich transportów repatriantów z Zachodu. W wyniku tej rozmowy Niemcy zatrudnieni przez wojskowe jed nostki w porcie mieli przejść do naszej ewidencji. Ponadto od tego czasu władze wojskowe zabroniły jeńcom niemieckim w cza sie ich przemarszów przez miasto śpiewać hitlerowskie pieśni żoł nierskie, co tak oburzało mieszkańców Szczecina. Dla załatwienia sprawy repatriacji Niemców do Meklemburgii uzgodnionej między mną i generałem Sierowem, udałem się 2 li stopada znów do Greifswaldu. Ustaliliśmy tam na miejscu z pułko wnikiem Sidorowem, że począwszy od połowy listopada między Szczecinem i Greifswaldem kursować będzie pociąg wahadłowy, mogący przewieźć jednorazowo 1800 Niemców oraz ich mienie pod ochroną polskiej eskorty wojskowej. W tydzień potem ukazały się na mieście dwujęzyczne obwieszcze nia, informujące o rejestracji ochotników do wyjazdu ze Szczecina do Niemiec. Wyjazd odbywać miał się specjalnymi pociągami, od chodzącymi z dworca Szczecin-Niebuszewo. Liczba zgłoszeń prze kroczyła liczbę wolnych miejsc, toteż pierwszy pociąg, który odje chał 19 listopada, był przepełniony. Do połowy grudnia odeszło do Meklemburgii jeszcze pięć dalszych transportów. W czasie mego pobytu w Greifswaldzie w dniu 2 listopada wy szła na jaw jeszcze jedna drobna, lecz prestiżowa sprawa. Niemiecka dyrekcja kolejowa w Pasewalku, która miała przejmować od nas transporty niemieckich repatriantów, używała nagłówka i pie częci Reichsbahndirektion Stettin, zur Zeit in Pasewalk (Szcze cińska Dyrekcja Kolei Rzeszy z tymczasową siedzibą w Pase walku). Ostro zaprotestowałem przeciwko używaniu nazwy „Dy rekcja Szczecińska” i przeciw insynuowaniu tymczasowości. Po powrocie do Szczecina wypomniałem naszej szczecińskiej dy rekcji kolejowej, że mnie o tym nie poinformowała. W kilka dni potem zostałem oficjalnie zawiadomiony, iż okupacyjne władze ra dzieckie nakazały zmianę nazwy niemieckiej dyrekcji na „Dyrekcja Kolei w Greifswaldzie”, dokąd też przeniesiono jej siedzibę. W tym czasie trzeba było myśleć o wszystkim na wyrost.
Interweniowałem u profesora Stanisława Arnolda, ówczesnego dyrektora Departamentu Szkół Wyższych, o powołanie w Szcze cinie wyższej uczelni, uzyskując przyrzeczenie, że w przyszłym roku wyrażona zostanie zgoda na utworzenie Wyższej Szkoły Handlowej. Powołaliśmy również do życia Komitet Organizacyjny Politechniki Szczecińskiej, który zaopiekował się pustymi gma chami przy ulicy Generała Sikorskiego i alei Piastów. Adwokat Roman Łyczywek, ówczesny radca prawny Zarządu Miejskiego, wraz z Polskim Związkiem Zachodnim opracowywał memoriały udowadniające, że ze względów politycznych słuszne byłoby prze niesienie właśnie do Szczecina Uniwersytetu Pomorskiego, rezy gnując z Torunia jako jego siedziby. W tym roku 1945 myśleliśmy już także o potrzebie stworzenia w Szczecinie wyższej uczelni rolniczej, ściągając w tym celu zaw czasu przyszłych jej wykładowców. Stały kontakt z nimi utrzy mywał wówczas doktor Tadeusz Dominik, znany fitopatolog, który objął nadzór naukowy nad lasami i zielenią miejską. Zachował się wspaniały dokument, w którym — z powodu braku pieniędzy w kasie miejskiej — profesor Dominik w dniu 8 października kwi tuje od Barbary Zaremby, naczelnika Wydziału Zieleni i Lasów Miejskich, odbiór kilku książek naukowych „zamiast diet i zwrotu kosztów podróży”. W Szczecinie zaczęło się rozwijać życie kulturalne. Między 9 i 14 października odbył się tu Tydzień Polskiego Związku Zachodniego, w czasie którego wygłoszono kilka wykładów na tematy histo ryczne. W dniu 6 grudnia odbył się pierwszy szczeciński czwartek literacki, połączony z wystawą prac szczecińskich plastyków: To maszewskiego i Ostachiewicza. Nadal sprawami oświaty i kultury zajmował się w mieście Bruno Taydelt, a nieco z daleka, z Wojewódzkiego Koszalina patrono wał im naczelnik Wydziału K ultury Kazimierz Czerwiński, przed wojną nauczyciel polskiej szkoły w Złotowie. Tak się złożyło, że organizatorem pierwszego szczecińskiego te atru był Komitet Miejski PPR, który oddał do jego dyspozycji swą małą salkę przy alei Wojska Polskiego, narożnik placu Lenina. Tu właśnie odbyło się 26 grudnia pierwsze przedstawienie Gru bych ryb, z udziałem Rajkowskiej, Czabanowskiego i Lubasa. Zresztą ta salka miała już artystyczne tradycje, gdyż miesiąc
wcześniej odbył się w niej pierwszy szczeciński wieczór wokalno-muzyczny. W nieopalanej sali przyszłego Teatru Polskiego Jan Bereżyński dał 26 grudnia pierwszy w Szczecinie koncert szopenowski. Dzień przedtem odbyła się pierwsza audycja Radia Szczecińskiego. Czyn na była także Biblioteka Miejska przy ulicy Dworcowej, Archi wum Państwowe oraz Muzeum Miejskie (późniejsze Muzeum Po morza Zachodniego), choć zbiory jego były jeszcze bardzo skromne. Obok muzeum widniał masyw wypalonych murów Zamku Ksią żąt Pomorskich zasłonięty ruinami domów mieszkalnych bez histo rycznej wartości. Już wtedy myśleliśmy o tym, jak przystąpić do jego odbudowy. Była to jeszcze sprawa odległej przyszłości, ale już wówczas ustaliliśmy zasady jego urbanistycznego otoczenia: nie będziemy odbudowywać ruin domów czynszowych, które za słaniały Wzgórze Zamkowe. Zamek musi być odsłonięty i górować swą bryłą nad portem i miastem. Na razie jednak Stare Miasto, tragicznie zniszczone, było z da leka omijane przez przechodniów. Zimowe wiatry hulały wśród ruin. Zwiedzając z kolegami-architektami zwaliska Piastowskiego Zamku zanotowałem 18 grudnia w swym dzienniku: Te ru in y Z am ku n a d a ją się do odbudow y jak o obiekt historyczny w iel kiej wagi. O calały tylko m u ry , ciekaw y zegar ścienny, p arę posągów. Z resz tą p u stk a kom pletna. A le tchniem y w nią życie.
Ten optymizm i wiara w powodzenie najtrudniejszych zadań nie opuszczały nas w Szczecinie nigdy. Właśnie wówczas, w grudniu 1945 roku, w szeregu dyskusji i przemyśleń, w czasie których przypomniałem sobie o mym właściwym zawodzie urbanisty — powstały koncepcje głównych rozwiązań urbanistycznych Szcze cina. Jasne było, że nie wolno nam myśleć o odbudowie miasta — samo bowiem pojęcie odbudowy wiąże się z przywróceniem czegoś, co było przedtem, z przywróceniem stanu pierwotnego. Przywraca jąc zaś miastu stan sprzed lat dziesięciu (co wymagałoby ■ — wo bec ogromu zniszczeń — co najmniej dwudziestu lat wysiłków), co fnęlibyśmy się w rozwoju miasta o trzydzieści lat. Należało zatem wykorzystać fakt zniszczeń, aby stworzyć wielkie, istotnie nowo czesne, polskie miasto portowe. Port szczeciński nie miał wówczas ani jednego całego nabrzeża.
Jego połączenia kolejowe z wnętrzem kraju wisiały na cienkiej nitce jednego prowizorycznego, wysokiego drewnianego mostu, chybocącego się przy każdym przewożonym wagonie. Ten sam most służył również do przejazdu samochodów, których kierowcy z uza sadnioną trwogą wjeżdżali tuż za pociągiem na klekocący pomost, umieszczony na wysokości osiemnastu metrów nad taflą rzeki. Przedwojenne urządzenia portowe nie były bynajmniej nowo czesne; niektóre nabrzeża (na przykład Duńczyca) miały już po sie demdziesiąt lat, inne — ongiś nowoczesne (tak zwany Port Cen tralny) — przekroczyły już także pół wieku istnienia. W przedwo jennym porcie szczecińskim brakowało nowoczesnych nabrzeży drobnicowych, a port przeładunków masowych nie był jeszcze ukończony, gdy Niemcy rozpętały wojnę. Samo miasto składało się z pięciu części. Stare Miasto (do roku 1880 stanowiące właściwie podstawową i jedyną część Szczecina), w którym u podnóża Zamku wyraźnie zarysowywała się regu larna zabudowa dawnego miasta słowiańskiego z XIII wieku — było fatalnie, bez reszty zniszczone. W nim to aż do początku XX wieku skupiał się cały ruch handlowy Szczecina. Było to ruchliwe śródmieście, wtłoczone w ciasne, średniowieczne ramy. Dochodzi ło ono aż do samej Odry, pozostawiając jedynie kręty i wąski bul war dla komunikacji z północy na południe. Drugą część miasta tworzyła zabudowa, powstała po zburzeniu dawnych fortyfikacji w latach 1880—1890. Regularnie, geometrycz nie założona w szerokich, zadrzewionych ulicach, stanowiła ona na pozór śmiałe, przyjemne rozwiązanie. Mówię „na pozór”, gdyż w istocie ze fasadami czynszowych secesyjnych kamienic mieściła się gęstwina oficyn, ciasnych podwórek bez słońca, pełnych szop i warsztatów. W tej części miasta nie było przed wojną większych sklepów ani ożywionego ruchu handlowego, mieszkało tam średnio zamożne mieszczaństwo, rzemieślnicy i niżsi urzędnicy. Stosunko wo mniejsze zniszczenie zachodniej części tej dzielnicy spowodo wało, że w roku 1945 właśnie tam zaczął się rozwijać ruch handlo wy. Narożnik ulicy Jagiellońskiej i alei Wojska Polskiego już wów czas był centralnym, choć źle usytuowanym punktem ruchu miej skiego. Natomiast północna część tej zabudowy w rejonie ulicy Roosevelta i alei Wyzwolenia uległa totalnemu zniszczeniu, two rząc dzielnicę omijaną przez przechodniów, w której wypalone
fasady domów przewracały się z hukiem od porywistych przymor skich jesiennych wiatrów. Północno-zachodnią połać Szczecina tworzyła zabudowa willowa, powstała w okresie międzywojennym. Znajdowały się tam prze ważnie domki jedno lub dwurodzinne, pośród ogródków i zieleni. Ta trzecia część miasta była wyraźnie uprzywilejowana w stosunku do pozostałych dzielnic. Jej rozproszenie uratowało ją od większych zniszczeń, zamożne ongiś domy stały jednak wciąż puste, narażo ne na rozszabrowanie wszystkiego, co się tylko dało. Za mało było osadników, aby zaludnić te odległe od śródmieścia połacie miasta, brakło środków komunikacji, a ponieważ stan bezpieczeń stwa nie pozwalał na samotne zamieszkiwanie z dala od centrum, domy te z końcem 1945 roku stały nadal opustoszałe w całej krasie szczecińskiej jesieni. Jaskrawym przeciwieństwem tych przyjemnych i uprzywilejo wanych dzielnic były robotnicze dzielnice: Grabowo i Pomorzany, Golęcino i Niemierzyn. Zniszczenia wojenne dotknęły je bardzo, uwidaczniając prymityw ich zabudowy, nędzę ich wyposażenia oraz chaotyczne rozplanowanie ich przestrzennego układu. Ta część mia sta sąsiadowała ze zwaliskami tego, co ongiś było stocznią, zakłada mi przemysłowymi lub składami towarowymi. Był to chaos gruzu i zwalisk, spośród którego wznosiły się zrujnowane i obszarpane domy, do których mało kto chciał się wprowadzić na stałe w 1945 roku. I wreszcie na pozostałą, piątą część miasta składały się odległe, na pół wiejskie, na pół miejskie osady i osiedla, mniej zniszczone, gdzie prymityw graniczył z bardziej nowoczesnymi, choć nie za kończonymi fragmentami. To wszystko powiązane było zniszczoną siecią komunikacyjną o szesnastu wysadzonych w powietrze mostach rzecznych i kilku nastu rozwalonych wiaduktach, omijanych przez przechodniów. Jeden z nich, przy ulicy Lubeckiego, zdobył w 1945 roku tak złą sławę, że jeszcze w kilkanaście lat później tradycja wciąż zwała go mostem przez „dolinę śmierci”. Układ przestrzenny przedwojennego Szczecina był sztucznie zwrócony ku Berlinowi. Miasto rozwijało się w kierunku zachod nim, zaniedbując swe prawobrzeżne, wschodnie dzielnice. Port szczeciński był przez państwo niemieckie wyraźnie upośledzony
na korzyść Hamburga i Bremy. Miasto wciąż jeszcze było niedoinwestowane, a tymczasem wysiłek władz hitlerowskich szedł w kie runku stworzenia z niego bazy zaopatrzeniowej do ataku na Pol skę i dalej na wschód. Strategiczne budownictwo stało w sprzecz ności z istotnymi potrzebami ówczesnej przedwojennej ludności miasta. A ludność ta, mimo swej niewątpliwej niemieckości, nie była wcale „pruska”. Nadal jeszcze trw ały dawne tradycje przy tłumione pruskim i hitlerowskim terrorem. Jeszcze w końcu XIX wieku przydomek wendisch (wendyjski, a więc słowiański) uważany był za obraźliwy. Przewodniki po Szczecinie z końca zeszłego stule cia przestrzegały zwiedzających przed pobytem w „wendyjskim” podgrodziu, o złej sławie dla przybywających z zewnątrz Niem ców. Upośledzeniu Pomorzan i Grabowa towarzyszyła niechęć bo gatych mieszczan do mieszkańców tych „wików”. Taką bowiem nazwę nosiły te części miasta w okresie średniowiecznym, gdy w owych viens mieszkali potomkowie dawnej rodzimej ludności słowiańskiej. Była ona przymusowo wysiedlana z właściwego pod grodzia po roku 1243, kiedy to książęta pomorscy zgodzili się na przejęcie władzy miejskiej przez niemieckich przybyszów. Silne były tradycje dawnej niezależności politycznej Pomorza Zachodniego i jego stolicy. Książęta pomorscy, choć zniemczeni, dbali zazdrośnie o swą odrębność i niezawisłość aż do roku 1637, gdy zmarł bezpotomnie ostatni ich reprezentant, książę Bogusław XIV. Na okres, gdy Szczecin stanowił część posiadłości Korony Szwedzkiej (aż do roku 1720) przypadał gospodarczy rozkwit mia sta. Dzieła niemieckie wstydliwie przemilczały zażartą obronę mieszkańców Szczecina przed oblegającymi miasto w roku 1677 wojskami niemieckimi. Prusacy wówczas zbombardowali miasto, a potem je spalili i złupili. Za trzy miliony talarów kupili królowie pruscy Szczecin w roku 1720. Po wejściu do Szczecina Fryderyk Wilhelm I zniszczył zabytkową architekturę gotycką, chcąc nadać miastu nowy, pruski charakter. Ze zdumieniem stwierdziliśmy w 1945 roku, że właściwa oku pacja niemiecka Szczecina, trwająca dwieście dwadzieścia pięć lat (z siedmioletnią przerwą w okresie wojen napoleońskich, gdy Szcze cin był pod zarządem francuskiego gubernatora) — nie potrafiła narzucić miastu i jego mieszkańcom pruskiego piętna. Miasto bar dziej przypominało Kopenhagę aniżeli Berlin.
W ostatnim kwartale 1945 roku sprawy te zaczęły nas bardziej obchodzić. Świadomość, że wróciliśmy po tylu wiekach na dawne słowiańskie ziemie, jakoś pomagała nam w naszej pracy, wytwarza jąc sprzyjającą atmosferę. Rozczytywano się wówczas w nielicz nych egzemplarzach książki Kisielewskiego Ziemia gromadzi pro chy, wydanej w 1939 roku, w której autor wydobył na wierzch zamierzchłą, ale wciąż jeszcze widoczną polskość ujścia Odry. Świadectwem tego były również książki adresowe, wydane w 1943 roku, gdzie na każdej stronicy roiło się od polskich, choć zniemczo nych nazwisk. Nie było dziełem przypadku, że najtrafniejsze sugestie w za kresie rozwoju Szczecina w okresie międzywojennym wyszły spod pióra jego naczelnego architekta, Pomorzanina z okolic Białogardu, noszącego słowiańskie zniemczone nazwisko Reichów. Przybysze z Prus pozbawieni byli bowiem tego intuicyjnego, rodzimego ro zeznania istotnych potrzeb stolicy Pomorza Zachodniego. Utwierdzał nas w tym przeświadczeniu również fakt, że właśnie tu, w Szczecinie, Niemcy nie zdobyli się na przemianowanie od wiecznych słowiańskich nazw miejscowości, mimo iż bezpośrednio po wrześniu 1939 roku przemianowali wszystkie miasta i wioski w Poznańskiem i na Pomorzu. Do ich świadomości nie docierała bowiem w ogóle obawa o dalszą przynależność Szczecina — stąd też pielęgnowali nadal w jego okolicy niezrozumiałe dla siebie pra słowiańskie nazwy. My natomiast przybywszy do Szczecina, zaraz poczuliśmy się u siebie, widząc na drogowskazach takie nazwy jak Glambeck (Głębokie), Kreckow (Krzekowo), Ossow (Osowo) i wiele, wiele innych. Rozważania te podbudowywały pogląd na dawny i przyszły Szczecin. Każde planowanie przyszłości musi — przy całej swej rewolucyjności — opierać się na poznaniu tradycyjnych, dawnych wartości. Stąd też wypływała owa rosnąca potrzeba poznania histo rii Szczecina właśnie w okresie poprzedzającym decyzje o jego dal szym rozwoju. Niemmożność ograniczenia się do samej odbudowy zmuszała już wówczas do ustalenia tez rozwojowych miasta. I choć przybrały one realną formę dopiero w końcu 1946 roku (gdy referowałem kierunki rozwojowe polskiego Szczecina na międzynarodowej kon ferencji urbanistycznej w Hastings) — to już w grudniu 1945 roku
miałem możność tezy te sprecyzować na piśmie. Były one krótkie i lapidarne: 1) Szczecin zw iązany je st z P olską jak o sw ym n a tu ra ln y m zapleczem . S tąd trze b a dokonać o brotu jego osi rozw ojow ej, łącząc go p rze d e w szyst k im z w nętrzem k r a ju przez P oznań. W ynikła z tego konieczność m o d e rn i zacji p rze p ra w odrzańskich oraz rozw oju dzielnic praw o b rzeżn y ch [k tó re w 1945 ro k u jeszcze do Szczecina nie były w łączone — P.Z.j. 2) N ależy położyć k re s rozbiciu m ia sta n a dzielnice u p rzy w ilejo w an e i upośledzone. T rzeba w ykorzystać zb u rzen ie m ia sta do jego całkow itej społecznej i technicznej m odernizacji. 3) N ależy w ytw orzyć now e ce n tru m m iejsk ie, w iążąc je z jego n a tu ra l nym k ie ru n k iem rozw ojow ym , to je st w zdłuż lew ego brzegu O d ry n a p ó ł noc, k u m orzu. N ależy położyć k res nie skoord yn o w an em u rozw ojow i m ia sta w k ie ru n k u zachodnim , rozciągającem u n ad m iern ie obszar m ia sta i od d alającem u je od jego portu. 4) S ta re M iasto pow inno stać się dzielnicą, gdzie now a a rc h ite k tu ra m usi sąsiadow ać z odsłoniętym i i przyw róconym i do daw nej św ietności zachow anym i zabytkam i. O drę trze b a odsłonić, a w zdłuż jej brzegów p o prow adzić now oczesną a rte rię k o m u n ik acy jn ą z północy n a południe. 5) P o rt m usi być całkow icie zm odernizow any i rozbudow any, a jego p o łączenie lądow e rozszerzone. Szczecin i Ś w inoujście pow inny tw orzyć je d n ą całość fu n k cjo n aln ą, o łatw ej i szybkiej k o m u n ik acji p rzecin ającej Z a lew Szczeciński drogą w odną i lądow ą.
Tak pisałem w grudniu 1945 roku — tak mógłbym pisać i w trzy dzieści lat później. O niektórych aspektach tych planów mówi liśmy z ministrem Stefanem Jędrychowskim, gdy w pierwszych dniach grudnia przybył do Szczecina. W tymże czasie od 2 grudnia przebywał u nas nowo mianowany delegat rządu do spraw wy brzeża, inżynier Eugeniusz Kwiatkowski, były wicepremier do spraw gospodarczych Polski przedwrześniowej. Duże sumy, jakie postawiono mu do dyspozycji dla zaspokojenia doraźnych potrzeb inwestycyjnych wybrzeża, pozwoliły nam mieć nadzieję, że szybciej, aniżeli przewidywaliśmy, rozpoczniemy rea lizację tego programu. Istotnie: pierwszych pięć milionów na cele inwestycyjne pobrałem sam w Gdańsku właśnie w ostatnim dniu 1945 roku! Wspólnie z Jędrychowskim i Kwiatkowskim oraz z wojewodą Borkowiczem dokonaliśmy 3 grudnia szczegółowego objazdu ca łego portu, oprowadzani przez jego komendanta pułkownika Dikoja. W wyniku tej lustracji zapadło postanowienie utworzenia
z dniem 10 grudnia polskiego Kapitanatu Portu i przejęcie obsługi pilotażu. Ponadto na 1 stycznia postanowiono skompletować ekipę Szczecińskiego Urzędu Morskiego, działającego na razie jako eks pozytura Głównego Urzędu Morskiego w Gdańsku. W kilka dni później, w gęstej mroźnej mgle przybywam do Gdańska, gdzie po kilku rozmowach z ministrem Kwiatkowskim uzyskuję od niego plik asygnat, dotyczących różnych subwencji rzeczowych na szczecińskie inwestycje i remonty. Wprawdzie zda wałem sobie sprawę, że stanowią one jedynie część kwot, jakie Delegatura Rządu do Spraw Wybrzeża przeznacza dla Gdańska i Gdyni, ale dzięki i za to. Zresztą wiedziałem, że w nadchodzącym roku będę musiał włożyć wiele wysiłku w organizację miejskiej służby inwestycyjnej, której jeszcze nie było. W trzaskający mróz wracałem 9 grudnia z Gdańska do Szcze cina, przeżywszy na oblodzonej drodze dwie katastrofy samochodo we. Do domu przyjechałem jedynie na otwartym podwoziu — karoseria została niemal całkowicie zerwana. Natychmiast polecam przeznaczyć część przywiezionych środków na doraźne usprawnienie warunków na punkcie repatriacyjnym dla Niemców na stacji Gumieńce, choć za punkt ten odpowiada bezpośrednio Urząd Wojewódzki. Z różnych stron kraju kierowane są tu transporty, co wymaga od razu rozpoczęcia prac adaptacyj nych. Pod koniec roku budżetowego zaczynają się sypać różne niespo dziewane subwencje, o które tak trudno było przed miesiącem. W dniu 15 grudnia jestem obecny na otwarciu dużego zakładu przemysłu odzieżowego przy ulicy 5 Lipca, gdzie znajdują pracę zwłaszcza kobiety. Nazajutrz na skutek interwencji marszałka Roli-Żymierskiego, który będąc u nas 10 listopada zainteresował się trudnym stanem naszych odrzańskich mostów — przybył do Szcze cina inżynier Żyburtowicz, naczelnik Wydziału Mostów w Mini sterstwie Komunikacji. Ustalono, że od 10 stycznia 1946 udostępni się prowizoryczny most kolejowy dla ruchu samochodowego oraz — co ważniejsze — utworzy się w mieście Biuro Odbudowy Mo stów. Jasne już było, że z upływem tego roku zakończy się pierwsza faza rozwoju Szczecina. Coraz to bardziej stawało się widoczne, że realizacja tych zamierzeń będzie możliwa tylko dzięki zespo
łowej pracy wszystkich polskich mieszkańców miasta. Narastała zatem potrzeba przejścia na inną formę pracy i współpracy. Za powiedzią tego było posiedzenie Komisji Międzypartyjnej, zwo łane 10 grudnia dla omówienia szczegółów powołania do życia Ra dy Miejskiej w Szczecinie. W posiedzeniu tym wzięło udział po sześciu członków PPR i PPS, czterech członków Stronnictwa Pra cy, po trzech członków Stronnictwa Demokratycznego i Stron nictwa Ludowego oraz dwóch reprezentantów Związków Zawodo wych, ponadto wicewojewoda Kaniewski i ja. A oto nazwiska pierwszych dwudziestu sześciu szczecińskich radnych z 1945 roku, wyłonionych na tym posiedzeniu: S tan isław C hm ielew ski — P PS T adeusz C hudy — P PS M arian C órkow ski — SL E dm und Czyż — Zw. Zaw. Józef G endaszyk — P P S A lek san d er G rzeszczuk — P P R Z ygm unt Jak u b o w sk i — P PS H en ry k K an iu k -— SD W ładysław K orobniew icz — SD W ładysław K otow ski — P P R S tan isław K rzy szto porski — SP J a n K w iatkow ski — SD Jó zef M aciejew ski — SP
H ieron im N iew iadom ski — P P R W acław O lechow ski •— SL Józef O strow ski — SP T adeusz P alucho w sk i — P P R T adeusz S erw ato w sk i — SP S k arw eck i — Zw. Zaw. S kow ron — P P S M arian S tre ic h ■ — PPR S ew ery n Tyczkow ski — P P S Józef W idaw ski — P P R S tefan W ierzyński ■—■SL P io tr Z arem b a — b ez p arty jn y T adeusz Z w oliński — P PS
Pierwsze robocze posiedzenie Miejskiej Rady Narodowej miasta Szczecina odbyło się 22 grudnia 1945 roku. Zebranie to, któremu przewodniczył radny Gendaszyk, poświę cone było sprawom gospodarczym: omówiono zasadnicze problemy gospodarki miejskiej i wybrano sześcioosobową komisję budżeto wą. Jednocześnie Rada zatwierdziła z nominacji powołanego pre zydenta miasta na jego dotychczasowym urzędzie. Wygłosiłem exposé, w którym nakreśliłem przyszłe kierunki rozwoju miasta. Reprezentanci szczecińskiego społeczeństwa już wówczas umieli oddzielić trudności dnia ówczesnego od śmiałych perspektyw roz wój owych. Jeden z radnych wyraził życzenie, aby móc za lat dwadzieścia ujrzeć trzystotysięczne miasto Szczecin i jego wielki port. Mówca ów, Hieronim Niewiadomski, dożył tej chwili i prze żył ją.
Choć radnym brakło wówczas doświadczenia i chociaż (a może właśnie dlatego!) brakło jeszcze instrukcji i zarządzeń — to jednak te pierwsze okresy pracy szczecińskiej Rady Miejskiej cechowała ogromna żywotność i zaangażowanie. Zarówno w roku 1945, jak i w latach następnych działalność Rady bynajmniej nie była pod porządkowana administracji, a funkcja radnego polegała już wów czas na istotnie czynnym współdziałaniu. Już wówczas duży był autorytet radnego wśród społeczeństwa. Istne batalie toczyły się na komisjach i burzliwych posiedzeniach rady, gdy poszczególne wydziały i przedsiębiorstwa miejskie gęsto tłumaczyły się ze swych niedociągnięć. Uchwalenie budżetu trwało tygodnie całe i połączo ne było z wnikliwą, a niekiedy i dotkliwą analizą szczegółów. A było nad czym obradować. Wszystko wskazywało na to, że przełamaliśmy już impas finansowy i że nadszedł czas wzmożenia wysiłków nad odbudową miasta. W ostatnim tygodniu roku byłem w Gdańsku, w Delegaturze Rządu do Spraw Wybrzeża, skąd przy wiozłem do Szczecina konkretne 5 milionów, przeznaczonych na odgruzowanie i uporządkowanie miasta. W dniu 29 grudnia odbyłem bardzo ciekawą rozmowę w Gdańsku na temat tez do planu regionalnego województwa szczecińskiego. Radziłem się w tych sprawach dwóch wybitnych urbanistów i pla nistów przestrzennych: dyrektora Biura Planowania Przestrzen nego w Gdańsku, architekta Stanisława Różańskiego oraz archi tekta Leonarda Tomaszewskiego, wówczas doradcy planistycznego województwa poznańskiego. Ten ostatni widział potrzebę przedłu żenia nie zakończonej autostrady na wschód od Szczecina nie do Gdańska, ale do Bydgoszczy w celu lepszego powiązania regionu ujścia Odry z wnętrzem kraju. Poza tym stwierdziliśmy, że istnieje potrzeba budowy nowej autostrady, która by przez Gorzów połą czyła Szczecin z autostradą wrocławską. W dzień sylwestrowy wracałem do Szczecina przez Koszalin, wioząc ze sobą jeszcze jedną wieść: w ostatnim dniu roku zapadła nareszcie decyzja o powrocie Urzędu Wojewódzkiego do Szczecina. Zapisałem pod datą 31 grudnia 1945 roku: W ojewództwo je d n a k przenosi się, po dłuższej w alce z w łasnym ro zu mem. J e s t to postanow ienie konieczne dla naszego p restiżu i dla osiągnięcia politycznego celu.
I tak minął ów pierwszy rok szczeciński. Wydarzenia, które tu opisałem, z perspektywy ponad trzydzie stu lat mogłyby się wydawać nieprawdopodobne, gdyby nie po żółkłe już kartki dziennika, akta spięte w skoroszytach, plik ob wieszczeń i afiszów oraz zwitki notatek i rękopisów. Na ich to podstawie opisałem ten niezapomniany pierwszy szczeciński rok.
ro k
z a s ie d la n ia
19. Ciężka zima Zima 1946 roku była ostra. Nie było śniegu, który by przykrył szczecińskie ruiny; ostry wiatr północny obalał sterczące ściany, kołyszące się balkony i zwisające gzymsy. Pierwszego stycznia 1946 roku trzeba było chodzić środkiem zniszczonych jezdni, uni kając chodników, położonych zbyt blisko okopconych ścian i czar nych otworów okien, przez które widać było zwały gruzu, zalega jące parter. Niektóre tylko ulice były jako tako oczyszczone z gru zu, zepchniętego z jezdni, a częściowo i z chodników, zabezpieczo nych niskimi murkami z luźno ułożonych cegieł. Uważaliśmy to wówczas za wielkie osiągnięcie techniczne, jakżeż trudne do prze prowadzenia. Na terenie miasta nie było ani jednego dźwigu, ani jednego bul dożera, który by mógł oczyścić jezdnię — toteż boczne ulice po kryte były nadal gruzami, Stare Miasto omijali wszyscy nawet w biały dzień. Życie koncentrowało się tylko na niektórych impro wizowanych odcinkach. Totalne zniszczenie handlowego centrum przerzuciło nieliczne sklepy do ocalałych fragmentów alei Wojska Polskiego, gdzie parterowe mieszkania były zamienione na sklepy, a sklecone z desek budy tuliły się do zrujnowanych ścian. Ogrom zniszczenia miasta przerastał możliwości jego ówczesnych miesz kańców; nieliczne remonty dachów, jakieś deski wstawiane w okna Zamiast szyb, piecyki zastępujące popękane centralne ogrzewanie, gruzem zasypane przejścia przez rowy przeciwlotnicze — takie to były wówczas, na przełomie lat 1945 i 1946, remontowe roboty.
Zima przerwała zapoczątkowane prace. Olbrzymie, ciężko zranione miasto jeszcze nie doszło do równowagi; jeszcze trzy miesiące te mu jego skrajne dzielnice znajdowały się poza naszym zasięgiem, przyłączone do Polski dopiero 4 października. Na północ od Szcze cina rozciągał się obszar administracyjnego prowizorium; miasto Police jeszcze nie było przez nas objęte, podobnie jak i wyspy Międzyodrza, które dla ludności niedostępne, wraz z portem znaj dowały się pod zarządem władz wojskowych. Jedyne połączenie miasta, położonego na lewym brzegu Odry, z wnętrzem kraju wiodło przez prowizoryczne drewniane mosty. Najkrótsza droga przez Łasztownię była wciąż jeszcze zatarasowa na zwaliskami trzech mostów, toteż aby dostać się autem do Szcze cina trzeba było zboczyć daleko na południe, poza Zdroje i Ży dówce, poza leżące na dnie głębokiej rzeki rumowiska mostów auto strady, aż do wąskiej grobli prowadzącej do nadrzecznych mo czarów. Jej przedłużeniem przez Odrę Wschodnią, poprzez rozle wiska oraz przez Odrę Zachodnią — był długi pomost drewniany, przerwany dwoma pontonowymi mostami. Szlak ten dochodził do stromego lewego brzegu Odry — skąd rozbita droga wiodła przez ciasne i kręte jary oraz przez nadrzeczną wioskę o rozwalonych domach, tarasujących zgliszczami ostre skręty drogi. Tak dojeżdża ło się do Kołbaskowa — wsi, w której tej zimy mieszkało jedynie parę rodzin. Następnie jadąc na północ dojeżdżało się do Gumieniec, szczecińskiego przedmieścia o ponurej sławie. Tam bowiem w jesieni 1945 roku toczyły się uporczywe boje z bandami, oku pującymi dworzec i pobierającymi krwawy haracz od napadanych przez nie podróżnych. Tak się dojeżdżało — i wyjeżdżało — ze Szczecina autem, nad rabiając 30 km drogi. Jechało się ryzykownie, na co składały się gwoździe łapane przez opony w czasie jazdy przez nie kończący się drewniany pomost, możliwości spotkania podejrzanych typów — kryjących się w ruinach opustoszałej nadodrzańskiej wsi, jak rów nież złamane resory w czasie zjazdu jarem ku rzece. Tak się dojeżdżało wówczas autem — podczas gdy dojazd ko leją przedstawiał się niewiele lepiej w te styczniowe dni 1946 roku. Kursowały wówczas do Szczecina pociągi składające się ze starych wagonów, które skrzypiąc i kołysząc się przejeżdżały prowizorycz nie odbudowanym szlakiem, wiodącym dwoma wysokimi drewnia
nymi mostami poprzez oba ramiona Odry. Mosty te, wzniesione jeszcze w maju 1945 roku, pozwalały na bardzo powolną jazdę po ciągów, ku przerażeniu pasażerów, spoglądających z wysokości osiemnastu metrów na ciemny nurt rzeki. Pociągi dochodziły linią południową do stacji Gumieńce, stąd następowało ich cofanie głębokim wykopem do Dworca Głównego. Brakło bowiem wówczas łącznicy prowadzonej bezpośrednio na Dworzec Główny, zbudowanej dopiero w trzy lata później. Wpraw dzie w styczniu 1946 roku stacja Gumieńce przestała być miejscem rabunków i zorganizowanych napadów na pociągi — jednak jej zła sława trwała nadal i dwudziestominutowy okres wyczekiwania na zmianę lokomotywy nie należał do najprzyjemniejszych chwil dla mocno zdenerwowanych pasażerów. Podróżny, który przybył do Szczecina po niemal całodniowej podróży z Warszawy, wychodził na częściowo tylko odgruzowane perony, w poprzek których sterczały pogięte stalowe konstrukcje zniszczonego mostu. Takie same zniszczenia spotykał na placu przeddworcowym, z którego wiodło w kierunku Odry urwane przęsło zwalonego mostu. Trzeci zniszczony most kolejowy urywał się tuż za bulwarem, opadając przęsłami wprost do rzeki. Do tego obrazu ruin i spustoszenia dołączyła się lokomotywa z kilkoma wagonami, która w grudniu — nie zahamowawszy na czas na Dworcu Głównym — wpadła wraz z pasażerami do Odry, przer wawszy prowizoryczne drewniane odbojnice. Za mostem kręta i stroma ulica Dworcowa wiodła między zwa łami gruzów, piętrzącymi się na wysokość kilku pięter. Wypalony trzon tak zwanego czerwonego ratusza z otwartym wejściem do dwóch kondygnacji suteren służył za siedlisko lokalnym bandom złodziejskim, amatorom szybkiego wzbogacenia się, był miejscem podejrzanych transakcji i spotkań. Można tam było znaleźć po średników do nabycia aut dowolnej marki, całych wagonów z za wartością, stosów odzieży lub maszyn do pisania. Tam — oraz w ruinach pobliskiego Starego Miasta — działało całe szczecińskie podziemie gospodarcze, opierające swe istnienie na powiązaniach, jakie znajdujący się w mieście Niemcy mieli ze swymi rodakami zza granicy, którą wówczas jeszcze stosunkowo łatwo można było przekraczać. Droga z dworca do miasta wiodła pod górę — ale jeśli podróżny
zboczyłby w prawo, to obok ocalałego gmachu miejskiej biblioteki znalazłby opustoszały gmach późniejszego rektoratu Akademii Medycznej, w którego salach huczał wiatr, trzaskając resztkami drzwi i okien. A za nim, za rozkopaną i jeszcze nie w pełni roz minowaną ulicą Podgórną, za rzędem kilku ocalałych, okopconych, lecz zamieszkanych już kamienic — rozpościerało się groźne, zaka zane dla wszystkich Stare Miasto, o którym oficjalne dane podawa ły, że zniszczone było w 95%. Górował nad nim masyw gotyckiej wieży kościoła Św. Jakuba z czarną wyrwą od szczytu do funda mentów, otoczony chylącymi się ścianami ruin wzdłuż ciasnej i krę tej ulicy Wielkiej, która dopiero w kilkanaście lat później uzy skała obecną rangę nowej, wielkomiejskiej arterii. Omijając Stare Miasto dochodziło się do ogromnego wypalonego budynku dawnego kina „Ufa”, który został później przebudowany na dom towarowy. Stąd wiodły dwie drogi: jedna na lewo, wzdłuż alei Trzeciego Maja, której stara zabudowa ocalała, stanowiąc zwar tą dzielnicę kolejarzy, druga wprost na zachód, wzdłuż trasy alei Wojska Polskiego, gdzie powstała improwizowana dzielnica han dlowa wraz z bazarem wymiennym, rozciągającym się wzdłuż alei Piastów. Instytucje urzędowe osiadły wokół Jasnych Błoń, przytykając do olbrzymiego, częściowo zniszczonego gmachu Zarządu Miejskie go. Urząd Wojewódzki jeszcze nadal urzędował w Koszalinie, z da leka obserwując szczecińskie życie, toczące się swoim własnym biegiem. Gmach nad Odrą, przeznaczony na siedzibę wojewody, stał pusty. Życie miejskie nie wykraczało daleko poza umowne ramy śród mieścia. Zburzony most nad obwodnicą kolejową w osi ulicy Mic kiewicza utrudniał kontakt z willową, piękną dzielnicą Pogodno, której uroku nie pozwalała docenić zima, a w której bezpieczeń stwo było co najmniej wątpliwe. Ludność przybywająca tej zimy do Szczecina nie mogła korzystać z tej dzielnicy o popękanych rurach wodociągowych, o poniszczonych kaloryferach i rozbitych oknach. Skupialiśmy się wówczas w dzielnicy wprawdzie starszej i mniej atrakcyjnej, ale gwarantującej przetrwanie silnych mro zów. A zima była ostra. Pierwsze jej dwa miesiące pociągnęły za so bą wyczerpanie się tych nielicznych zapasów węgla i koksu, które
znaleźć można było w piwnicach i składach. Niemcy, ewakuując całkowicie w ciągu pierwszych czterech miesięcy 1945 roku mia sto, ogałacając je kompletnie z mieszkańców, wywożąc wszystko — od urządzeń biurowych do wyposażenia fabryk — nie zapomnieli i o opale. Pociągi z węglem i koksem odchodziły z miasta na za chód przez cały marzec 1945 roku; skąpe przydziały domowe zosta ły wówczas całkowicie wstrzymane. Jesienią 1945 roku nowe dostawy węgla ograniczały się jedynie do sporadycznego zasilania elektrowni przy ulicy Gdańskiej, poło żonej na niedostępnym dla nas wówczas terenie portowym i obsłu giwanej przez władze wojskowe. Z trudem przywrócona dostawa prądu rwała się bezustannie; 4 stycznia 1948 roku wyłączono prąd całkowicie, przywracając go jedynie na chwilę, aby móc doprowa dzić do remizy wozy tramwajowe unieruchomione na dwóch czyn nych wówczas szlakach. Działo się to wówczas, gdy mieliśmy już zamówiony i opłacony węgiel na Śląsku —• tyle że miasto, które samo uruchomiło własną rozdzielnię prądu, było wówczas urzędo wo „nietypowe”, gdyż wszystkie inne miasta w kraju były obsłu giwane przez Zjednoczenia Energetyczne. Stąd też nasze śląskie zamówienie zostało odgórnie przez Wydział Przemysłowy naszego własnego Województwa anulowane, ponieważ „i tak Szczecin czerpie prąd z wojskowej elektrowni — więc po co mu węgiel?” Węglem jednak, a nie pieniędzmi musieliśmy wówczas płacić za prąd — stąd wypływał istotny tragizm sytuacji. Nazajutrz, 5 stycznia, Dyrekcja Kolei pożyczyła miastu 150 ton węgla, co pozwalało liczyć na prąd po kilka godzin dziennie w po rze wieczornej. Dnia 7 stycznia prądu znów zabrakło, gdyż węgiel kolejowy zamiast do elektrowni, zawędrował ze Szczecina do pa rowozowni w Stargardzie — i znów było ciemno. Dopiero naza jutrz uzyskaliśmy od władz wojskowych pożyczkę 600 ton węgla — i tą obietnicą spłaciliśmy elektrownię. Dziesiątego stycznia otrzy maliśmy oficjalne oświadczenie z Województwa, że „tylko Towa rzystwo Energetyczne może dostać węgiel” i że „miasto Szczecin węgla nie dostanie, dopóki będzie miało w swym ręku rozdzielnię prądu”. A więc koniec wojny biurokratycznej — trzeba się poddać, przekazać dobrze zagospodarowaną rozdzielnię innej instytucji; i wówczas węgiel się może znajdzie i prąd może znów popłynie. Dostaję groźne pisma i olbrzymie okólniki — tak jakby problem
Szczecina niczym się nie różnił politycznie od problemu ustabili zowanego Radomia czy Krakowa. A tymczasem elektrownia, na dal obsługiwana przez elektryków niemieckich, znajduje się na niedostępnym dla nas terenie portowym. Niemcy tam eksteryto rialnie mieszkający pilnie baczą, aby nie brakło prądu radzieckim jednostkom wojskowym, natomiast robią co mogą, aby do miasta prądu nie dawać, posyłają go natomiast daleko na zachód, w głąb okupowanych Niemiec — i to za nasz węgiel! Awantura wybucha 22 stycznia, gdy przez naszych ludzi zdo bywamy dowody na ten stan rzeczy, ku zdumieniu zarówno ra dzieckich, jak i wojewódzkich władz. Nazajutrz odcina się Pasewalk od szczecińskiej elektrowni, przełączając linię na miasto Szczecin — przekazując jednocześnie Zjednoczeniu Energetycznemu całko wicie odbudowaną przez miasto rozdzielnię prądu. Słyszymy zaw stydzone pochwały i zapewnienia, że teraz ze strony polskiej węgla nie zabraknie. Ale o tym, jakie szkody poniósł Szczecin, jego nie liczni mieszkańcy i sprawa polskiego osadnictwa na skutek kom petencyjnego zacietrzewienia rozlicznych zjednoczeń — nie było mowy w oficjalnych wypowiedziach. Omawiam szerzej właśnie te sprawy, gdyż ilustrują one dobrze ów okres, gdy niby kończyło się prowizorium, a rozpoczynały się normalne stosunki — i gdy do głosu dochodzić zaczęły wewnętrzne spory kompetencyjne. Wówczas, u progu 1946 roku, problemów szczecińskich nie można było załatwiać poprzez studiowanie od górnych okólników ani też przez ich mechaniczne wcielanie w ży cie. Problemy te nie były jeszcze wszędzie należycie doceniane — a wydarzenia toczyły się szybciej aniżeli normalny tok urzędowa nia. Nic też dziwnego, że wówczas w obrębie Pomorza Zachodniego istniały właściwie dwie władze administracyjne. Jedną z nich był tzw. Urząd Pełnomocnika Rządu na Okręg Pomorza Zachodniego, który powoli przekształcał się w szczeciński Urząd Wojewódzki z siedzibą w Koszalinie. Drugą władzą była delegatura tego urzę du w Szczecinie, z wicewojewodą Janem Kaniewskim na czele, który podlegał bezpośrednio wojewodzie Leonardowi Borkowiczowi. Pomiędzy tymi władzami znajdował się szczeciński Zarząd Miej ski z prezydentem miasta oraz ze swą niedawno powołaną Radą Miejską, który zajmował się wówczas na terenie Szczecina wszyst kimi zagadnieniami związanymi z zasiedlaniem i rozwojem mia
sta, korzystając z doświadczenia zdobytego w ciągu roku swej działalności. Ale stan taki nie mógł trwać za długo — toteż gdy w dniu 19 stycznia wojewoda Borkowicz przybył do Szczecina i gdy w czasie długiej, bezpośredniej rozmowy omówiliśmy wszystkie jeszcze nie załatwione szczecińskie sprawy —■ustaliliśmy zgodnie, że Urząd Wojewódzki powinien po raz drugi przenieść się do Szczecina, tym razem na stałe. Przenosiny te nie były jednak proste. Większość pracowników Urzędu Wojewódzkiego zdążyła już bowiem urządzić się w Ko szalinie, znaleźć sobie mieszkania i odsapnąć po trudach wojny. Nikomu się specjalnie nie spieszyło do Szczecina, o którym wówczas jeszcze krążyły różne plotki i opowieści. Szczególnie w zimie tego rodzaju przeprowadzka byłaby bardzo uciążliwa — toteż wielkie były starania, aby odwlec ten moment przynajmniej do lata. Nam jednak zależało na tym, aby siedzibą władz wojewódzkich był właś nie Szczecin i aby nareszcie położyć kres szczecińskiemu prowizo rium. W 1945 roku, w czasie operatywnego załatwiania problemów międzynarodowych, swoista autonomia Szczecina była niewątpli wie potrzebna i celowa; obecnie jednak, u progu roku 1946, na leżało jak najszybciej doprowadzić do ujednolicenia administracji naszego Zaodrza z administracją Pomorza Zachodniego. Postanowiwszy więc, że Urząd Wojewódzki przeniesie się w cią gu najbliższego miesiąca do Szczecina, można było zająć się dal szymi sprawami, wymagającymi specjalnego załatwienia. Należał do nich przede wszystkim problem portu. Czynny był już wówczas Szczeciński Urząd Morski pod kierownictwem komandora Łuszczkiewicza, ale jego kompetencje jeszcze nie obejmowały właściwe go portu. Ustaliliśmy, że zniszczone nabrzeża przemysłowe, rozcią gające się wzdłuż lewego brzegu poniżej śródmieścia, służyć będą tymczasowo jako prowizoryczne nabrzeża przeładunkowe, stając się zalążkiem polskiego portu. Tereny te określaliśmy mianem re jonu portowego Dolnej Odry, a chcąc podkreślić choć w ten sposób kierunek rozwoju Szczecina jako miasta portowego, poleciłem umieścić w mieście tablice drogowe wskazujące kierunek dojazdu do tego odległego, na północ od śródmieścia położonego portowego rejonu. Tablice te wyprzedzały bieg wydarzeń, gdyż ów improwi zowany rejon portowy władze polskie przejęły dopiero w dniu 25 lutego.
Zredagowaliśmy szczegółowy memoriał w sprawie przyjmowa nia statków również i przez cywilny zarząd szczecińskiego portu, poza obszarem morskiej strefy wojennej. W dniu 8 lutego szcze gółowo zreferowałem ten problem wiceministrowi Jakubowi Ber manowi w Prezydium Rady Ministrów, wręczając mu ów memo riał opisujący dokładnie technikę postępowania przy pertrakta cjach: P ro p o n u ję stw a rz an ie kolejnych zapotrzebow ań n a poszczególne części p o rtu przez kiero w an ie doń fra ch tó w handlow ych. Będzie to naszym n a j lepszym argum entem .
Tak brzmiał zapis w prowadzonym przeze mnie dzienniku. Istotnie, zależało nam szczególnie na tym, aby kierować bezpo średnio statki na Szczecin, do cywilnej części jego portu. Parę dni później, 11 lutego, interweniowałem w Gdańsku w Biurze Odbu dowy Portów, aby przyśpieszyć rozpoczęcie robót remontowych choć przy jednym nabrzeżu rejonu Odry. Uzyskałem przyrzeczenie dyrektora Szedrowicza, że kredytów na tę odbudowę dostarczy — tylko że ma trudności z dostaniem się do nabrzeży. Istotnie, nie było to zbyt łatwe — ale chyba łatwiejsze niż problemy 1945 roku! Trzeba było używać rozmaitych presji i starań, aby skierować uwa gę Biura Odbudowy Portów, a więc instytucji do tego powołanej, na potrzebę natychmiastowego rozpoczęcia odbudowy choćby pro wizorycznego nabrzeża. Wytypowaliśmy do tego celu tereny zni szczonej olejarni przy ulicy Dębogórskiej, oraz nieco dalej położone tereny dawnej huty miedzi. Pierwszym literom tych obiektów, zgodnie z sygnałowym kodem marynarskim odpowiadały symbo le O = OKO i H = HUK. Tak też nazwaliśmy te nabrzeża, do któ rych dołączyło się i trzecie, położone przy późniejszej stoczni re montowej, zwane nabrzeżem MAK (nazwy te przyjęły się i używa ne są nadal po latach przeszło trzydziestu). Wracając autem z Gdańska do Szczecina 13 lutego widziałem, jak kilka pociągów wahadłowych przewozi Urząd Wojewódzki wraz z całym mieniem oraz dobytkiem jego licznych urzędników z Koszalina do Szczecina. Przypomniał mi się ubiegły maj, gdy jeden długi pociąg towarowy przewiózł cały ten wędrujący urząd ze Stargardu do Szczecina! W drodze powrotnej trzeba było przejeżdżać autem przez drew-
niany most kolejowy, gdyż przeprawa pontonowa przez Kołbasko wo zalana była przez odrzańską zimową powódź. Przejazd ten jesz cze raz z całą wyrazistością uprzytomnił nam trudności wynikłe z braku trwałych mostów na Odrze. Prowizoryczny most drogowo-kolejowy, ów postrach podróżnych, mogła również uszkodzić po wódź lub spiętrzona kra. Wówczas pozostałaby nam chyba jedynie komunikacja lotnicza — ogromnie niedogodna, gdyż po lewej stro nie Odry brakło w mieście lotniska. Dlatego też palącą sprawą stała się odbudowa mostów odrzań skich, zniszczonych wojną. Było ich ogółem aż piętnaście, w tym osiem drogowych i siedem kolejowych. Ani środki techniczne, ani możliwości finansowe nie pozwalały wówczas na pełną ich odbu dowę. Ale już wtedy należało przynajmniej ustalić rozsądny plan działania w oparciu o dokładne oględziny stanu zniszczeń. Woje wódzki Wydział Komunikacyjny pod kierunkiem inżyniera Jana Amona oraz Dyrekcja Kolejowa z wicedyrektorem inżynierem Włodzimierzem Dziekońskim — zorganizowały wspólne badanie tych mostów, przeprowadzone w najbardziej niekorzystnych wa runkach ówczesnej zimy. Stalowe przęsła mostów leżały na dnie rzeki, wystając z niej jedynie górnymi częściami konstrukcji. Ru iny mostów przy autostradzie, na południe od miasta, zalegają ce dno głębokiej Odry — tworzyły kłębowisko wraz z wrakami kilkunastu zatopionych barek rzecznych oraz kadłubu statku mor skiego „Rose-Marie”, który po ścięciu masztów został tu przyho lowany przez Niemców w marcu 1945 i zatopiony z ładunkiem ce mentu. Te przeszkody spiętrzyły poziom Odry powyżej autostrady. Rzeka zalała odrzańskie wyspy, co miało stanowić przeszkodę dla sforsowania Odry przez nacierające od wschodu armie radzieckie. Z mostami na autostradzie łączyło się jeszcze jedno tragiczne wydarzenie, które przysporzyło nam dużo kłopotów i trudności. W nocy z 27 na 28 grudnia 1945 roku attache morski Stanów Zjed noczonych, jadąc autem z Poznania do Szczecina wybrał drogę przez autostradę, mimo że mosty na niej były roztrzaskane. Według zeznań kierowcy, nocy tej panowała silna mgła — Amerykanin dojechawszy do końca wysokiego nasypu wysiadł i odsunąwszy na bok prymitywną przegrodę z gałęzi poszedł naprzód, w świetle reflektorów auta. W pewnym momencie jego sylwetka znikła we mgle — a gdy nieobecność jego przedłużała się, szofer stw ier
dził, że betonowa płyta nawierzchni mostu urywała się nagle, ster cząc szesnaście metrów powyżej poziomu czarnej rzeki, nie po krytej w tym miejscu krą. Komisja pod przewodnictwem pułkow nika Mrożka z Ministerstwa Bezpieczeństwa, która w dniu 2 stycz nia badała tę sprawę, stwierdziła, że śmierć tego oficera była wy nikiem jego własnej nieostrożności; niemniej jednak fakt ten zmu sił do skuteczniejszego zabezpieczenia dojazdów do zniszczonych mostów — co w atmosferze trudności roku 1946 nie było bynaj mniej proste. Oględziny mostów, przeprowadzone przy pomocy profesora Wenczesława Poniża (profesora Politechniki Warszawskiej, który lat temu kilkanaście uczył mnie na Politechnice Lwowskiej) wykazały, że obiektem najłatwiejszym do definitywnej odbudowy będą właś nie owe mosty autostrady na Odrze Zachodniej. Dlatego też na konferencji w dniu 20 marca 1946 roku, której przewodniczył Eugeniusz Kwiatkowski, ustalono, że jeszcze w tym roku przy stąpi się do odbudowy trasy autostrady oraz że na miejsce zniszczo nego mostu Długiego zmontuje się tymczasowo prowizoryczny most wojskowy typu Bailey’a u wylotu ulicy Dworcowej. I chociaż realizacja tego zamierzenia została potem odroczona ze względu na nieprzekazanie nam przez władze wojskowe wyspy Łasztowni i trasy ulicy Gdańskiej — to jednak przez wiele następnych lat trasa ta, zwana popularnie „bajlejką”, służyła Szczecinowi. Szcze gółowy protokół tej mostowej narady, omawiający każdy most z osobna, stanowi wraz z innymi planami rozwoju przyszłości Szcze cina pierwszą zapowiedź nowej wizji miasta portowego. Raport Komisji Rzeczoznawców Urzędu Planowania Przestrzennego, spo rządzony przez inżyniera Stefana Zielińskiego, profesora Wenczesława Poniża, Stanisława Malessę oraz profesora Zbigniewa Wasiutyńskiego, przy moim współudziale, noszący datę 23 marca 1946 roku, zawierał następujące zasadnicze sformułowania: — region Szczecina je st regionem o w ęzłow ym znaczeniu dla u kład u gospodarczego k ra ju ; — zagospodarow anie delty O dry zadecyduje o aktyw ności P olski w sk ali m iędzynarodow ej ; — u k ła d kom unikacyjny, łączący ongiś Szczecin z B erlin em m usi ulec obrotow i poprzez m odernizację połączeń z w n ętrzem P olski w k ie ru n k u Bydgoszczy i P oznania.
Memoriał ten, zajmujący nowe stanowisko w sprawie rejoniza cji województwa szczecińskiego, postulował podjęcie jeszcze w cią gu bieżącego kwartału decyzji dotyczącej odbudowy i moderni zacji portu szczecińskiego i szczecińskiego przemysłu na tle śmiało zakrojonego planu urbanistycznego. Pisaliśmy wówczas: P ozostaw ienie tego pro cesu ak ty w izacji m iasta i p o rtu bez rozw iązań p la nistycznych może pociągnąć w przyszłości n iepow etow ane szkody, zaró w no w u kład zie u rb an isty czn y m m iasta, ja k i w pro cesie osiedleńczym lu d ności.
Dlatego też trzeba było szybko utworzyć biuro planowania, „obejmujące swoją działalnością teren miasta oraz rejon jego bez pośredniej oraz pośredniej urbanizacji na obszarze delty Odry”. Sformułowania te daleko wyprzedziły ówczesne sprawy, stawia jąc już wtedy problem aglomeracji szczecińskiej oraz integrując planowanie urbanistyczne z planowaniem regionalnym — co stało się faktem dopiero po trzydziestu latach. Wracając z Gdańska, widząc jak zima hamuje nasze dalekosięż ne zamiary i jak mimo wszystko prymityw życia dostosowuje się do osobliwych form codziennego bytowania — przemyślałem sobie raz jeszcze szczegółowo plan działania na najbliższe tygodnie. Za wodowe obciążenia planisty przeważyły; specjalną uwagę poświę ciłem planowaniu na dalszą metę, czego wyrazem był właśnie ów memoriał, którego wnioski udało się nam szczęśliwie wcielić w ży cie. Sprawa ta bynajmniej nie była prosta. Chodziło o to, aby już teraz, na długo przed rozpoczęciem nowych inwestycji, móc usta lić obraz przyszłego Szczecina, który powstanie dopiero za dwa dzieścia lat, ale którego wizja musi być już na wiele lat przedtem sprecyzowana. Takie już jest owo urbanistyczne rzemiosło, którego zadaniem jest wyprzedzanie faktów. Przecież wówczas nie mie liśmy jeszcze ani rozeznania gospodarczych potrzeb, ani żadnych wskazań odnośnie do dalszego losu zniszczonych fabryk, zrujno wanych nabrzeży i opustoszałych, ponurych terenów, czarnych od zgliszcz, ledwo zamaskowanych śniegiem. Zadaniem naszym było wyprzedzenie współczesności i określenie potencjalnych moż liwości rozwojowych regionu ujścia Odry. Chcieliśmy, aby Polska mogła odkryć jedyne i niepowtarzalne możliwości Szczecina — któ re jeszcze były zapoznawane.
W okresie okupacji, kiedy w Poznaniu jako robotnik wykony wałem rozliczne prace lub gdy jako kreślarz tkwiłem przez dwa naście godzin dziennie przy desce rysunkowej — a nawet wówczas, gdy los się o wiele gorzej ze mną obszedł — nie przestawałem snuć myśli o przyszłych miastach powojennej doby. Po roku takich ucieczek w świat fantazji uwagi te, począwszy od 1943 roku, za cząłem przelewać na papier — i tak powstał zbiór notatek o zie leni w krajobrazie, o Mieście Przyszłości, który właśnie w jesieni 1946 roku znalazł sie na półkach księgarskich jako jedna z pierw szych polskich powojennych książek technicznych*. Nic też dziw nego, że wizja przyszłego Szczecina powstawała w tym roku, wraz z pierwszym pomysłem arterii nadodrzańskiej, wraz z koncepcją bezpośredniego połączenia Szczecina ze Świnoujściem tamą i esta kadą poprzez Zalew Szczeciński. W pierwszych naradach facho wych, które zainicjowałem w lutym, jako urbanista — omawia liśmy również i inne pomysły, które jednak po bliższym rozezna niu trzeba było odrzucić. Do takich nie podchwyconych pomysłów należał projekt budowy nowego dworca kolejowego na Wyspie Łasztowej, na miejscu centralnej portowej stacji. Trzeba przy znać, że pomysł budowy takiego dworca na terenie, który jeszcze wówczas nie podlegał naszej jurysdykcji i nie był w ogóle połą czony mostami z miastem— był zarówno śmiały, jak i przedwczes ny, choć nasza ówczesna propozycja, aby ruch osobowy doprowa dzić do dworca głównego wielką pętlą z obu kierunków doczekała się po piętnastu latach realizacji. Wówczas też urbanista, profesor Władysław Czerny, wicepre zydent miasta Gdańska, rzucił po raz pierwszy myśl budowy w przyszłości miejskiej kolei szybkiej w Szczecinie, poprowadzo nej tunelem w poprzek śródmieścia. Projekt ten w trzydzieści lat później, jako metro szczecińskie, znajduje swe inwestycyjne uzna nie. Problemy te dobrze ilustrują osobliwy klimat tamtych dni. Moż na było niewątpliwie wybrać łatwiejszy sposób działania — to znaczy czynić tylko to, co można było zrobić od razu, naszymi skromnymi środkami: łatać niektóre dachy, wstawiać szyby, zamu* K siążka ta uk azała się w jesieni 1946 ro k u n ak ład e m In s ty tu tu B a d aw czego B udow nictw a, pt. P la n o w a n ie z ie le n i i k ra jo b ra z u . Z ie le ń w u r b a n i sty ce i k o m u n ik a c ji.
rowywać dziury, zwalać kiwające się fronty wypalonych ruin, oczyszczać jezdnie z gruzu. Te wszystkie czynności kontynuowane mimo zimy, dawały w efekcie bardzo wprawdzie potrzebne, ale je dynie doraźne rezultaty. Tymczasem już wówczas zdawałem sobie sprawę, że byłoby niepowetowaną szkodą, gdybyśmy na przykład zgodzili się na odbudowę zrujnowanych budynków mieszkalnych zasłaniających wzgórze zamkowe albo położonych wzdłuż ciasnych odrzańskich nabrzeży. Mimo braku ukończonego planu urbani stycznego jasne było, że właśnie te odcinki powinny służyć za te reny rezerwowane dla zamierzeń przyszłych lat. Dlatego też, jed nocząc w ówczesnym Zarządzie Miejskim zarówno sprawy bieżącej odbudowy miasta, jak i problemy wielkiego jego przekształcenia, usiłowałem pogodzić te często ze sobą sprzeczne problemy. A przecież jasne było, że doraźne sprawy odbudowy i remontów są bardziej zrozumiałe i naglące, aniżeli te wielkie i odległe. Na glącym problemami były sprawy finansowe, brak otwarcia kredy tów rocznych, kłopoty Szczecińskiej Dyrekcji Odbudowy z wy konawcami, kompetencyjne aspiracje Zjednoczenia Energetyczne go. Był to przedsmak zbliżających się „normalnych” czasów, gdy rutyna i bieżąca formalistyka weźmie górę nad natychmiastową decyzją pełnomocnika rządu, mającego jeszcze tę szansę, że brak mu było połączeń telefonicznych z centralą. Na razie bowiem mo gliśmy telefonicznie rozmawiać jedynie z Koszalinem, i to bardzo niewyraźnie, co pozwalało — zgodnie z powyższą zasadą — na podejmowanie nieskrępowanych decyzji. A okazji do takich decyzji nadal nie brakło. Trzeba było na przy kład wprowadzać na teren portu, administrowanego jeszcze przez radzieckie władze, polską walutę. Choć się to może bowiem wy dawać dziwne i niezrozumiałe, ale jeszcze w pierwszych dniach lutego 1946 roku na tym obszarze miasta waluta niemiecka miała urzędowy obieg. A działo się tak dlatego, że port szczeciński wów czas jeszcze podlegał kwaterze głównej marszałka Żukowa w Ber linie, która administrowała całą radziecką strefą okupacyjną Nie miec i w związku z tym nie widziała potrzeby na czasowo admi nistrowanym przez siebie terenie wprowadzać innej waluty. Że nam ten stan rzeczy nie odpowiadał — było rzeczą jasną, ale tak samo nie odpowiadał on i Niemcom, zamieszkałym jeszcze w Szcze cinie, a zatrudnionym przez portowe władze radzieckie. Otrzymy
wali oni bowiem za swą pracę wynagrodzenie w walucie niemiec kiej, za którą w mieście niczego kupić nie było można — chyba na czarnym rynku walutowym. Stan ten był rewelacją dla Minister stwa Skarbu, które o tym nie było poinformowane. Dalszym problemem była konieczność likwidacji „enklawy po lickiej”, stworzonej ad hoc w dniu 4 października 1945 roku, w cza sie przejmowania przez nas terenów położonych na zachód od Szczecina, przyznanych Polsce układem poczdamskim. Enklawa ta miała być początkowo większa, obejmować miała zarówno Skolwin, jak i wieś Tanowo. Opisując wydarzenia 1945 roku wyjaśniałem już, w jaki spo sób udało się nam ją zmniejszyć do niezbędnego minimum, pozo stawiając na okres jednego roku jedynie Police, Jasienicę i Trze bież w radzieckiej administracji wojskowej. Zniszczona bowiem to talnie w lutym 1945 roku przez alianckie naloty bombowe olbrzy mia fabryka benzyny syntetycznej w Policach (na północ od Szcze cina), została przeznaczona do likwidacji i rozbiórki jako trofiejnyj objekt. Dla paru tysięcy robotników niemieckich, zatrudnionych przez wojsko radzieckie, przeznaczono zniszczone miasteczko Po lice oraz ocalałą Jasienicę i Trzebież. Oznaczało to, że kiedy 4 paź dziernika 1945 roku obejmowaliśmy przypadający Polsce teren po wiatu szczecińskiego, obszar owej eksterytorialnej enklawy pozo stał poza naszym zasięgiem. Ten stan rzeczy trw ał nadal na po czątku 1946 roku. Wszystko to mieściło się, rzecz jasna, w ramach międzynarodo wych porozumień, w praktyce jednak sprawiało nam mnóstwo uciążliwych kłopotów. Najmniejszy z nich polegał na tym, że aby dostać się ze Szczecina do Nowego Warpna — trzeba było koniecz nie przejechać w poprzek tej enklawy. Gorszą konsekwencją było to, że na terenie Polic i gmin przyległych pozostała jeszcze nadal lokalna administracja niemiecka. Pamiętaliśmy dobrze, że właśnie w Policach od lipca do października 1945 roku urzędował jeszcze niemiecki landrat, który czynił co było w jego mocy, aby wywieść w pole władze radzieckie i nas i aby utrudnić nam naszą działal ność. Tradycje tego zakątka pozostały nie zmienione; wiedzieliśmy, że wśród tysięcy Niemców sprowadzonych do pracy przy demon tażu fabryki było wiele elementu hitlerowskiego. Parę takich grup zlikwidowały władze radzieckie — ale w zimie 1946 roku odczu
waliśmy dotkliwie sąsiedztwo tego nieopanowanego skupiska, z któ rego rekrutowały się bandy zbójeckie, napastujące szczególnie północne peryferie miasta. Komisarze dzielnicowi, administrujący Stołczynem, Skolwinem i Golęcinem, wciąż alarmowali, że miejsco we posterunki milicji są zbyt szczupłe, aby móc zapewnić bez pieczeństwo w tych słabo wówczas jeszcze zaludnionych, peryfe ryjnych dzielnicach. W lasach między Policami i Tanowem, w po zostałych po wojnie schronach miała swą melinę zbójecka banda Iwana Wandrija, złożona z własowców. Sprawy te referowałem 2 lutego w Departamencie Osadnictwa Ministerstwa Ziem Odzyskanych dyrektorowi Lechowiczowi i jego zastępcy Seretnemu, stwierdzając, że są to problemy w stolicy nie znane. Raz jeszcze powróciłem do nich 14 lutego, raportując 0 napaściach uzbrojonych band niemieckich na polskich repatrian tów, powracających z głębi Niemiec piechotą do kraju. Działo się to szczególnie w okolicy nadgranicznej miejscowości Locknitz, po drugiej stronie granicy. Położyła temu kres dopiero energiczna akcja wojsk radzieckich, przeprowadzona po 25 lutego. A równolegle z tymi podstawowymi problemami istniało mnóstwo najrozmaitszych spraw. Trzeba było już myśleć o taryfie za wodę 1 o ściąganiu zalegających czynszów. Przygotowano ekshumację zwłok poległych żołnierzy, pochowanych na placach publicznych (największy z takich cmentarzy znajdował się u zbiegu alei Piastów i alei Wojska Polskiego, pośrodku ulicznego ronda, przeciętego li nią tramwajową). Ostrożnie demontowano cokół pomnika Bismar cka, aby nie uszkodzić płyt z białego marmuru. Rozpoczynaliśmy wstępne kroki do odbudowy mostu w ulicy Mickiewicza, co poz woliłoby dostać się do jeszcze wciąż nie zaludnionego Pogodna. W dniu 2 lutego uruchomiono w mieście centralę telefoniczną. Wraz z inżynierem Marcinkowiczem myśleliśmy o zorganizowaniu Dy rekcji Przemysłu Miejskiego, aby ocalić przed dewastacją niektó re nie obsadzone jeszcze fabryki. W dniu 16 lutego wieczorem przybył nareszcie do Szczecina na stały pobyt wojewoda Borkowicz i tym samym utrwaliły się wojewódzkie władze administracyjne w mieście. W dwa dni potem puszczono gaz do z grubsza odremontowanej sieci gazowej, co spotkało się z wielkim zadowoleniem ludności, pociągając za sobą dalszą troskę o szczelność sieci gazowej w zrujnowanych domach.
Montuje się linię kolejki wąskotorowej mającej wywozić gruz ze śródmieścia. Trasa tej kolejki wiodła od placu Odrodzenia (wów czas jeszcze zwanego placem Stalina) przez ulicę Czerwonej Armii i Wyspiańskiego, aleję Fałata w parku Kasprowicza aż do trzęsa wisk przy stadionie Arkońskim, przeznaczonych do zasypania. Czte ry zestawy pociągów wywoziły gruz ze śródmieścia, co wydatnie przyczyniło się do uporządkowania głównych ulic miasta. Przeka zanie nam przez radzieckie władze wojskowe lewego brzegu Odry — od Golęcina do Stołczyna — uczyniło aktualną odbudowę pół nocnych linii tramwajowych, co znów wobec braku drutu trak cyjnego przekraczało nasze ówczesne możliwości. W dniu 21 lutego dostaję przyjemną wiadomość: jest nas Po laków w Szczecinie już 32 300, jak mi doniósł Zdzisław Saphier-Saperski, dzielny organizator, naczelnik Wydziału Administracji Ogólnej I Instancji, czyli mówiąc po prostu mój zastępca, działają cy jako „starosta grodzki”, zgodnie z przedwojenną nomenklaturą. W parę dni potem znów miłe wydarzenie: 24 lutego rozdanie pierwszych polskich świadectw dojrzałości w liceum przy alei Piastów 12, kierowanym przez panią dyrektor Janinę Szczerską. W dwa dni później, 26 lutego, całodniowe przekazywanie przez wojskowe władze radzieckie naszym skromnym władzom mor skim czterokilometrowego pasma zachodniego brzegu Odry od Go lęcina na północ. Wielce się do tego przyczynił nasz stary znajo my, radziecki komendant szczecińskiego portu, pułkownik Dikoj. Z naszej strony przejmują obiekty komandor Łuszczkiewicz w imieniu Szczecińskiego Urzędu Morskiego oraz kapitan mary narki Kazimierz Bartoszyński, pełniący funkcję szefa Szczecińskiej Delegatury Urzędu Pełnomocnika Rządu do Spraw Wybrzeża. Lu bowaliśmy się wówczas w długich i szumnych nazwach! Urząd ten był wówczas po prostu kanałem, przez który płynęły do Szczecina wcale niemałe sumy, za pośrednictwem inżyniera Eugeniusza Kwiatkowskiego, ongiś twórcy Gdyni, a obecnie koordynującego z ramienia rządu politykę inwestycyjną polskich miast portowych. Ręka jego była dla nas hojna — choć były też głosy, że twórca Gdyni dla tego miasta jest jeszcze hojniejszy. Ale subwencje, któ re otrzymywaliśmy od stycznia 1946 roku, były o wiele większe niż te mizerne dotacje, o które toczyliśmy boje przed powołaniem w 1945 roku do życia Ministerstwa Ziem Odzyskanych.
Przejmowaliśmy zatem tereny portowe rejonu Dolnej Odry. Nazwa ta brzmi również bardzo szumnie — choć był to brzeg tylko częściowo umocniony, o zrujnowanych nabrzeżach, wysa dzonych w powietrze urządzeniach, zwalonych konstrukcjach i sta rych szopach; brzeg częściowo zaminowany, który nigdy nie wcho dził w skład właściwego portu, ale spełniał funkcje uboczne dla przemysłu, z którego teraz właściwie nic nie pozostało. Tereny te miały nam dotąd służyć za namiastkę portu handlowego — tak długo, dopóki władze cywilne nie przejmą właściwego portu na Międzyodrzu w swoją administrację. Ale i tę namiastkę trzeba było wykorzystać, choćby na długości kilkuset metrów, dla przy jęcia pierwszych statków. Odbudową tą zajął się szczeciński oddział Biura Odbudowy Portów, organizowany przez inżyniera Czyża. Przejęcie tego nabrzeżnego pasma zależało od jednoczesnego przejęcia niektórych doń przylegających obiektów przemysłowych. Połączone to było ze wstrzymaniem wszelkiej doraźnej akcji de montażowej. W tym celu 5 marca przybył do Szczecina wicemi nister przemysłu Różański, który jechał wprost z Berlina, gdzie sprawy te uzgadniał z radziecką Kwaterą Wojsk Okupacyjnych. Ostatecznie z demontażu wyłączono wiele obiektów, co oficjalnie potwierdził generał Żiżin, przybyły również z Berlina, oraz miej scowy komendant tak zwanej pieriewalocznoj bazy (czyli szcze cińskiej bazy przeładunkowej), generał Izotow. Wspólnie z nimi objeżdżam wszystkie obiekty przemysłowe, które tego dnia ofi cjalnie przejmujemy: a więc ruiny papierni w Skolwinie, ruiny huty Stołczyn, ruiny zupełnie przez Niemców zdewastowanej ole jarni. Objeżdżamy jeszcze właściwe tereny portowe na międzyodrzańskich wyspach, na których — choć są one jeszcze w gestii władz wojskowych — niektóre obiekty jako enklawy są już ofi cjalnie w naszym posiadaniu. Dotyczy to szczególnie rzeźni przy nabrzeżu Duńczycy — choć sprawa ta, jasna na wysokim szczeblu, dziwnie gmatwa się, jeśli chodzi o realizację na szczeblu najniż szym. W czasie tej lustracji stwierdziliśmy osobliwy fakt: wszystkie z wielkim trudem i mozołem ustawione drogowskazy, wiodące ze śródmieścia do „Rejonu Portowego Dolnej Odry”, wskazywały tę samą kilometrową odległość — co nie świadczyło zbyt dobrze o te chnicznym poziomie ich twórców.
Uchwalenie przez Miejską Radę Narodową pierwszego szcze cińskiego budżetu miało miejsce 9 marca. Wiązało się to z pierw szym planem inwestycyjnym na 1946 rok w wysokości 250 milionów złotych. Dowiedzieliśmy się przy tym, że poprzedniego dnia Bartoszyński referował sprawy Szczecina na posiedzeniu Prezydium Krajowej Rady Narodowej, obradującej pod przewodnictwem Bo lesława Bieruta. Decyzje, które wówczas zapadły, zanotowano w ten sposób: „Rzucenie całego ciężaru inwestycji na okręg szczeciński, i to jeszcze wczesną wiosną” oraz: „W końcu kwietnia 1946 roku odbędą się wielkie ogólnopolskie manifestacje z okazji pierwszej rocznicy powrotu Szczecina do Polski pod hasłem »Trzymamy Straż nad Odrą«”. Te dwie uchwały wagą swych treści zamykały niejako pierwszy okres szczecińskiego życia, który — rozpoczęty objęciem miasta 28 kwietnia 1945 roku — zakończył się wraz z ustąpieniem trudnej powojennej zimy. I jeszcze jeden przyjemny akcent — 2 marca koncertuje w Szcze cinie Gertruda Konatkowska. Pozostawiła mi miłą pamiątkę — starannie przez siebie wykaligrafowany fragment nutowy Poloneza Chopina z adnotacją, że to na pamiątkę pięciolecia innego jej kon certu — konspiracyjnego, w Poznaniu w 1941 roku, którego by łem słuchaczem. Wiele rzeczy wydarzyło się między tymi dwoma koncertami.
20. Szczecińska rocznica Dokonane w dniu 26 lutego 1946 roku obliczenie kart meldun kowych wykazało, że w połowie lutego znajdowało się w Szczeci nie 35 tysięcy Polaków i 42 tysiące Niemców (analogiczne dane z 20 września poprzedniego roku wykazywały 23 tysiące Polaków i 60 tysięcy Niemców). Należy tu raz jeszcze przypomnieć, że gdy w dniu 28 kwietnia 1945 roku obejmowaliśmy po raz pierwszy miasto, znaleźliśmy je całkowicie opustoszałe i wyludnione; lud-
ność niemiecka została z całą pruską bezwzględnością ewakuowana przez swe władze, tak że jedynie 6 tysięcy osób mogło uchronić się przed wysiedleniem. Niejasna sytuacja polityczna z maja i czerwca 1945 roku spowodowała, że do chwili definitywnego objęcia przez nas miasta w dniu 5 lipca 1945 — napłynęło do Szczecina z Nie miec 78 tysięcy Niemców, i to bynajmniej nie tylko byłych jego mieszkańców. Z ogólnej liczby 84 tysięcy Niemców, których za staliśmy w Szczecinie w czasie naszego definitywnego powrotu, połowa — korzystając z bliskości granicy — powróciła znów na
teren Niemiec. Choć trudności zimowe zahamowały nieco ten pro ces — to jednak repatriacja Niemców stała się podstawowym pro blemem dla władz administracyjnych Ziem Odzyskanych. Warto przypomnieć, że w wyniku konferencji poczdamskiej prze siedlenie Niemców z polskich ziem zachodnich i północnych do Niemiec zostało szczegółowo ustalone porozumieniem z dnia 20 li stopada 1945 roku, zawartym pomiędzy Wielką Brytanią, Francją, Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim poprzez ich re prezentantów w Allied Control Council w Berlinie. Punkt pierwszy tego postanowienia brzmiał: „Cała niemiecka ludność ma być z Polski przesiedlona”. W punkcie czwartym tego samego dokumentu ustalono, że w ciągu grudnia 1945 roku przesiedli się 10°/o ogólnej liczby Niemców, w styczniu i lutym 1946 — po 5%, w marcu i kwietniu — po 15%, w maju i czerwcu — po 20% i w lipcu 1946 — pozostałe 10%. Takie zapewnienie złożył też 19 grudnia 1945 roku w brytyjskiej Izbie Gmin Noeł-Baker, podsekretarz stanu do spraw zagranicznych. Przygotowania do repatriacji Niemców rozpoczęto jeszcze wcześ niej, przed 20 listopada 1945 roku. W dniu 15 października tego roku grupa 40 żołnierzy i oficerów brytyjskich przybyła ośmioma samochodami do Szczecina, wraz z zapasami żywności, warsztatem samochodowym i kuchnią połową. Umieszczono ich z początku w Punkcie Etapowym Nr 2 Państwowego Urzędu Repatriacyjnego przy ulicy Jagiellońskiej, a później w dzielnicy podmiejskiej Głębo kie przy ulicy Pogodnej, w kilku willach położonych nad leśnym jeziorem. Zadaniem tej jednostki było organizowanie transportu samochodowego rapatriantów polskich z Niemiec do Polski oraz repatriantów niemieckich z Polski do Niemiec za pomocą waha dłowej karawany samochodowej, kursującej regularnie od 16 paź dziernika na trasie Dessau-Szczecin. Dowódcą brytyjskiego od działu w Szczecinie („OCRA Staging Camp — Szczecin”) był ka pitan Gerald L. Berty. Zachował się jego list, skierowany do mnie z prośbą o udzielenie zgody na zorganizowanie w dniu 11 listopada 1945 roku uroczystości żałobnych ku czci poległych żołnierzy bry tyjskich. Chyba ten pierwszy publiczny występ umundurowanej jednostki brytyjskiej w Szczecinie dał asumpt plotkom krajowym, że do Szczecina przybyła angielska załoga. W ten sposób zapoczątkowana została formalna repatriacja Niem-
ców ze Szczecina i z Pomorza Zachodniego przy pomocy i czyn nym udziale władz brytyjskich. Udział ten został raz jeszcze pod kreślony w dniu 18 lutego 1946 roku, gdy do Szczecina przybył z Berlina brytyjski pułkownik Carrol wraz z dwoma kapitanami, który złożył wojewodzie szczecińskiemu oficjalne oświadczenie o rozpoczęciu repatriacji Niemców z Pomorza Zachodniego do brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec. Ustalono, że na dworcu kolejowym Szczecin-Turzyn władze brytyjskie zainstalują stały punkt, w którym przejmować będą transporty ewakuacyjne. Pierw szy transport Niemców z Białogardu w liczbie 1500 osób, został przejęty przez misję brytyjską na tym dworcu już w dniu 21 lu tego 1946 roku. Po objęciu przez nas rejonu portowego Dolnej Odry udało się szybko doprowadzić do stanu używalności nabrzeże przy zniszczo nej olejarni w Golęcinie (nabrzeże „OKO”). Pozwoliło to na roz poczęcie repatriacji Niemców również i drogą morską, przy uży ciu floty handlowej, pływającej pod flagą aliancką. W pobliżu tego nabrzeża, obok przystanku kolejowego Szczecin-Golęcino, w wy remontowanych blokach mieszkalnych urządzono Punkt Etapowy Nr 4, administrowany przez Państwowy Urząd Repatriacyjny. W punkcie tym została umieszczona następna z kolei ekspozytura brytyjskiej misji w Szczecinie, która przyjmowała Niemców, przy wożonych drogą morską. Wobec rozszerzenia zakresu działania Brytyjskiej Misji Repatriacyjnej, jej dowództwo przejął pułkownik Berlington. Pierwszy statek morski zawinął do Szczecina w dniu 4 kwietnia 1946 roku, przywożąc kilkuset repatriantów polskich z Lubeki, którzy wysiedli na doraźnie uporządkowanym nabrzeżu. W trzy dni potem tymże statkiem „Posejdon” pod dowództwem kapitana Antoniego Gmitrowicza odpłynęła do Niemiec liczna grupa Niemców — po czym pułkownik Berlington złożył mi ofi cjalną wizytę dla omówienia szczegółów pracy brytyjskiej misji repatriującej Niemców z Polski. Tym pierwszym transportem od płynęło 3012 osób. oficjalne Bezpośrednio potem, 7 kwietnia, do naszego krótkiego nabrzeża przycumował następny statek, przywożąc 380 żołnierzy z dywizji generała Maczka. Przybyli pod dowództwem pułkownika Mioduńskiego spadochroniarze zostali przewiezieni samochodami z Golęcina na plac Żołnierza, skąd w zwartym szyku batalion z muzyką
przeszedł przez śródmieście do ulicy Jagiellońskiej. Wieczorem tego dnia zapisałem w swym dzienniku: W idać, że nasze m iasteczko ju ż je st zaludnione; tłu m y ludzi odp row a dzały m aszeru jącą kolum nę. Są i dzieci, i nieodłączna m łodzież przy k a pelm istrzu . T ak ja k w n o rm aln ym m ieście.
Ówczesne stanowisko władz brytyjskich pozwoliło na wspólne przeprowadzenie szeroko zakrojonej repatriacji Niemców, a tym samym na zrealizowanie postanowień konferencji poczdamskiej. Techniczny plan akcji repatriacyjnej został opracowany przez szczeciński Oddział Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Doku ment szczegółowo omawiający przebieg repatriacji Niemców nosi datę 19 lutego 1946 roku. Na wstępie stwierdza się w nim, że ogólna liczba Niemców, znajdujących się na terenie okręgu zachodnio-po morskiego (równoznacznego z późniejszym województwem kosza lińskim i szczecińskim) wynosiła na dzień 15 stycznia 1946 roku: według danych Państwowego Urzędu Repatriacyjnego — 276 ty sięcy, a według danych Ministerstwa Ziem Odzyskanych — 303 tysiące. Dokument przyjmuje do dalszego opracowania tę drugą liczbę, z tym że z różnych powodów ilość osób mających wyjechać do Niemiec ocenia się na 90% przyjętej liczby, co daje w przybliżeniu 270 tysięcy osób przewidzianych do repatriacji. Na trasie Szcze cin—Lubeka przewidziano kursowanie trzech pociągów wahadło wych sformowanych przez władze radzieckie. Załadowanie odby wać się ma na stacji Szczecin-Turzyn, codziennie w godzinach po południowych. Po ukończeniu załadunku następuje formalne prze jęcie transportu przez przedstawicieli Brytyjskiej Misji Repatria cyjnej w Szczecinie, którzy zabezpieczają konwój pociągów ze Szczecina do Lubeki albo do Bad Seegeberg w Holsztynie. Dowóz repatriantów z poszczególnych powiatów do Szczecina odbywać się ma przy użyciu ośmiu pociągów wahadłowych, dostarczonych przez DOKP Szczecin. Każdy pociąg składać się ma z 21 krytych wagonów, wraz z jednym wagonem sanitarnym. Do końca marca przewidziano przewóz do Niemiec 57 tysięcy osób drogą lądową przy użyciu 38 pociągów oraz 21 tysięcy osób drogą morską przy 21 rejsach. Planowane przejazdy drogą morską zostały jednak potem znacznie ograniczone na skutek braku statków. Według danych
Brytyjskiej Misji Repatriacyjnej z prowizorycznego nabrzeża w Szczecinie w późniejszym okresie dojechało morzem do Lubeki lub Kilonii: w k w ietn iu — 18 338 pasażerów w m a ju — 18 604 „ w czerw cu — 5 703 „
Szczegółowe instrukcje dotyczyły obsługi sanitarnej transpor tów, organizowanej przy współpracy niemieckiego personelu le karskiego; dalej omówione były sprawy wyżywienia, bynaj mniej nie łatwe w tych trudnych czasach. Zasadniczo pobyt re patriantów w przejściowym punkcie repatriacyjnym w Szczecinie miał trwać nie dłużej niż jeden—dwa dni; wiele jednak kłopotu sprawiały nieregularne przyjazdy pociągów wahadłowych do Szcze cina, co często opóźniało akcję repatriacyjną. Cała ta akcja orga nizowana była przez Państwowy Urząd Repatriacyjny z siedzibą w Łodzi, (działający przez swe wojewódzkie oddziały) oraz przez Brytyjską Misję Repatriacyjną z siedzibą w Szczecinie. Szczeciń ski Zarząd Miejski nie miał kontaktu z tymi sprawami, niemniej jednak, z uwagi na to że całość repatriacji Niemców kierowana była na Szczecin, mieliśmy z tym wiele dodatkowych kłopotów. W lutym 1946 zaczęły bowiem przechodzić przez Szczecin poje dyncze grupy Niemców, którzy samowolnie, na własną rękę, przy bywali wprost do punktów repatriacyjnych, lokując się po drodze gdzie się dało. Przez Szczecin przechodziły grupy Niemców opusz czających rejon Królewca i również kierujących się ku granicy. Często grupy młodzieży niemieckiej, korzystając z tego, że obozy przejściowe były otwarte i nie strzeżone — wydostawały się do miasta, urządzając awantury i dokonując grabieży. Przez słabo jeszcze zaludnione miasto przewalały się tłumy uchodźców wę drujących w różnych kierunkach. Wszystko to nadawało specy ficzny charakter pierwszej powojennej zimie szczecińskiej. Do tego dochodziły wiadomości, zdolne położyć najlepszą orga nizację. I tak 23 lutego na stacji Locknitz, położonej tuż przy gra nicy, ale już po stronie niemieckiej, ugrzęzły aż trzy pociągi wa hadłowe, które z najrozmaitszych nie znanych nam powodów nie mogły dotrzeć do Szczecina, aby zabrać grupę repatriantów nie mieckich z Białogardu. Trzeba było natychmiast telefonować do
pułkownika Prawina, szefa polskiej misji wojskowej w Berlinie, nadawać przez Gdynię (sic!) „iskrówkę” do Warszawy, wreszcie — co okazało się najbardziej skuteczne •—- wysłać Zdzisława Siedlewskiego do Ministerstwa Ziem Odzyskanych z pismem do wicepre miera Gomułki. Jednocześnie w szalejącej śnieżycy jednoręki ma jor Grudziński, nasz oficer „do specjalnych zleceń”, bez wielkich korowodów i papierów przekroczył granicę, udając się do owego Locknitz w celu odblokowania pociągów. Tego rodzaju interwencji nie mógł przeprowadzić odpowiedzialny za całość Państwowy Urząd Repatriacyjny — toteż, zgodnie ze starą tradycją, musiały one wychodzić z tak zwanej prezydentury miasta. Dopiero 26 lutego zapisałem w swym notatniku: J e st w iadom ość z W arszaw y, że p e rtra k ta c je o pociągi są w toku. N a j wyższy czas, gdyż p rzelu d n ien ie w obozie s ta je się olbrzym ie.
Nazajutrz na ten sam temat zanotowałem: O djechał nareszcie dziś ran o pierw szy tra n sp o rt, gdyż n asze in te rw e n cje pom ogły i pociągi nadeszły. Sam p u n k t w porządku, pow oli się opróżnia.
Wraca Siedlewski — dzielnie się spisał, gdyż potrafił nadpro gramowo uzyskać w Warszawie przekaz na 10 samochodów ciężaro wych dla Szczecina, a wracając przez Gdynię •—• zainkasować dla miasta jeszcze jeden milion złotych na prace porządkowe od Dele gatury Rządu do spraw Wybrzeża. Za kilka dni Wacław Żakowski przywozi dalsze 2 miliony — już są trudności z ich wykorzystaniem w ramach akcji porządkowej (tzw. Fundusz Uporządkowania Mia sta — FUM). Były też i inne wiadomości. Dostaję na przykład poprzez Dy rekcję Kolejową telefon od zawiadowcy stacji w Stargardzie, że przez Stargard przejeżdża pociąg z repatriantam i zza Buga, skie rowany na Dworzec Główny. O niczym nie wiemy, nic jeszcze nie jest przygotowane. Proszę o przetrzymanie pociągu przez parę godzin w Stargardzie i skierowanie go potem na dworzec Szczecin-Niebuszewo, gdzie łatwiej o wyładunek. Gorączkowo z magi strem Saphierem-Saperskim montujemy akcję zakwaterowania paru tysięcy ludzi, gdy z Choszczna dostaję drugi telefon, że w dro dze są dwa dalsze pociągi. Oddział Urzędu Repatriacyjnego o ni czym też nie został powiadomiony. Musimy więc rozmieścić gdzieś 5 tysięcy nowych osadników.
Rzecz godna uwagi: cały transport składał się wyłącznie z osób narodowości żydowskiej. Jak to się stało, że ten nie awizowany transport został właśnie tak dobrany? Nie ma jednak czasu na do mysły, gdyż trzeba rozmieszczać zmęczonych ludzi po całej niebuszewskiej dzielnicy. Problem zaczął się komplikować w miarę dal szego ich napływu; trzeba było powołać w dzielnicy Niebuszewo Komitet Samopomocy Żydowskiej, ułatwić im zakwaterowanie się i znalezienie pracy. Przez cały 1946 rok dzielnica ta nosiła spe cyficzne narodowe piętno. Większość tych repatriantów zaczęła później odpływać przez zieloną granicę na zachód. Był to problem nowy, który trzeba było opanować z dużą dozą taktu i umiaru i który przysparzał nam wiele troski. Pomoc w tym znajdowaliśmy właśnie wśród członków lokalnego Komitetu Samopomocy, aż do chwili kiedy i ci wywędrowali do Izraela. A poza tym przybywały transporty najrozmaitsze. Na ten sam dworzec Niebuszewo przybyli artyści polskich scen ze Lwowa — wśród nich popularny stary aktor Resiński. Pamiętam, jak parado wał on na dworcu po przyj eździe, otulony z powodu mrozu w wiel ką żółtą kołdrę. Wyniki tych przyjazdów były widoczne: w dniu 12 kwietnia 1946 roku doniesiono mi, że w Szczecinie są już zarejestrowane 42 tysiące Polaków i że pozostało w mieście jedynie 29 tysięcy Niem ców. Przełom zimy przyniósł poważne zmiany w Szczecinie. Nadcho dząca wiosna była witana z utęsknieniem, przyczyniało się do tego poczucie powolnej, lecz stałej stabilizacji stosunków, napływ no wych twarzy do miasta, powstawanie nowych sklepów i warszta tów. Już czynne były linie tramwajowe wzdłuż alei Wojska Pol skiego i od Niebuszewa do Dworca Głównego. Można było nawet wypić kawę u Kamińskiego na narożniku Jagiellońskiej i alei Pia stów lub wpaść do piwniczki pana Maciejewskiego, właścicela po pularnego „Morsa”, na ciastka z kremem i lody. To, że właśnie takie przybytki powstawały obok dotychczasowych ponurych rozpijalni, świadczyło o narastaniu nowego rodzaju klienteli. Na alei Wojska Polskiego 45, za rzędem wypalonych kamienic, w podwórzu mieściła się pierwsza szczecińska instytucja wydaw nicza, spółdzielnia „Polskie Pismo i Książka”. Założona jeszcze we wrześniu 1945 roku przez kilka dobrze znających zawód wydaw
niczy osób, spełniła ona poważną rolę w kształtowaniu się myśli kulturalnej. W ciągu 1946 roku ta oficyna wydawnicza (nadal pro wadzona przez Leona Królaka, Czesława Piskorskiego, Romana Łyczywka, Stanisława Telegę, Wincentego Szalka i Zygmunta Mieszkowskiego) wydała kilka broszur o Szczecinie i jego dziejach. Do ciekawszych wydawnictw należał album Zabytki piastowskiego Szczecina, dużego formatu, pięknie jak na tamte czasy wydany. Przy placu Hołdu Pruskiego działała delegatura Spółdzielni Wy dawniczej „Czytelnik” kierowana przez Józefa Moszyńskiego już od 16 lipca 1945; tu spotkałem jeszcze w październiku Jerzego Bo rejszę, gdy odwiedzał redakcję „Kuriera Szczecińskiego” zaraz po jego powstaniu. Pierwszy plan polskiego Szczecina, wydany wielobarwnie w koń cu 1945 roku, ukazał się w sprzedaży w lutym 1943 roku; był to plan zupełnie porządny, stanowiący wielką pomoc dla naszego osadnictwa. Opracowany przez geodetę Tadeusza Rąpa, oddał on od razu ogromne usługi; sam inspirowałem jego powstanie, prze prowadzając również jego szczegółową korektę oraz pokonując trudności druku. Ciekawa jest wzmianka, którą zapisałem w swym dzienniku pod datą 1 lutego 1946, gdy tego dnia byłem w odwie dzinach u prezydenta miasta Krakowa: „Daję im polski plan Szcze cina, a oni dają mi w zamian niemiecki plan Krakowa z okresu okupacji, bo nowego jeszcze nie mają”. Bolesław Czwójdziński rysuje w tymże czasie „mapkę kolei Po morza przy odrzańskiego”, zaopatrując ją datą: „marzec 1946”. Wy daje ją również spółdzielnia „Polskie Pismo i Książka”. Regularnie ukazuje się „Kurier Szczeciński” — wspaniała żywa kronika miasta — którego pierwszy numer nosił datę 7/8 paździer nika 1945. Nie było to zresztą pierwsze polskie czasopismo w Szcze cinie. Począwszy od 9 lipca 1945 wychodziły już „Wiadomości Szczecińskie”. Ukazały się w ciągu lipca cztery numery tego pisma w małym formacie, a od 2 sierpnia do 5 października dalsze 34 nu mery dużego formatu, wydawane przez Urząd Informacji i Pro pagandy. Warto dla pamięci wspomnieć, że obie te gazety szcze cińskie na przełomie lat 1945 i 1946 drukowane były w późniejszej Drukarni Państwowej N r 1 w Szczecinie przy ulicy Podgórnej 50. Jeszcze wcześniej ukazywał się periodyk „Głos Nadodrzański”, którego pierwszy numer drukowany w Poznaniu wyszedł z datą
16 maja 1945 r., a ostatni, szósty, wydany został uroczyście z oka zji obchodu rocznicy grunwaldzkiej — z datą 15 lipca 1945 roku. Przez krótki okres, we wrześniu 1945, „Polskie Pismo i Książka” wydawało tygodnik „Pionier Szczeciński”; ukazały się tylko dwa numery, przedstawiają one dziś ogromną wartość bibliograficzną. Ta sama oficyna wydawnicza rozpoczęła wydawanie periodyku „Szczecin — tygodnik miasta morskiego”. Pierwszy numer nosi datę 15 czerwca 1946; zawarty w nim jest problemowy artykuł Alfreda Ziętowskiego Odra i Nadodrze oraz informacja, że ho lownik „Mickiewicz” przywiózł do Szczecina pierwszy zestaw sześciu barek ze śląskim węglem. Tygodnik ten, redagowany w pierwszym okresie przez Romana Łyczywka, Czesława Piskor skiego i Stanisława Telegę, przetrwał próbę czasu — propagował on problematykę morską oraz powiązania z Odrą jako jedną z osi rozwojowych kraju. Już w 1946 roku trudno było o komplet egzemplarzy tych pism. Byłem na tyle przezorny, że kompletowałem je od samego początku — i dlatego też pisząc po trzydziestu latach te słowa mogę je wer tować, przypominając sobie, ile radości sprawiały nam te polskie gazety i periodyki szczecińskie właśnie w pierwszym roku naszego tu pobytu. Nasz kontakt z prasą nie ograniczał się wyłącznie do czytania gazet. W dniu 2 marca 1946 odbył się wieczorek prasowy z bar dzo udaną szopką szczecińską i karykaturami, sporządzonymi przez ówczesnego rysownika „Kuriera Szczecińskiego”, ukrywającego się pod pseudonimem „Bume Rang”. W tej szopce podziwiałem też świetną karykaturę mej osoby. Ukazała się ona w „Kurierze” w dniu 13 maja 1946, i właśnie teraz, patrząc na wycinek gazety, mogę ją dokładnie opisać. Tytuł brzmi: Oeconomia est magister magistrati, a rysunek przedstawia mnie, jak w jednej ręce trzy mając świecę, a w drugiej ogarek balansuję przechodząc przez linę. Pod liną sterczą miecze: jeden z nich zamiast rękojeści ma spicza ste wąsy i okulary, a na ostrzu pułkownikowskie epolety — to wo jewoda Borkowicz. Inne miecze mają napisy na ostrzach. „Wydział Techniczny” (sprawiający mi wówczas wiele kłopotów przykrymi sprawami), dalej: „Rada Miejska”, „Posłannictwo dziejowe”, „Partie”, „Przyjaciele”, „Budżet”, „Inicjatywa prywatna” — i in-
ne dyskretnie zasłonięte. A poniżej objaśnienie: czyli jak sobie nasz rysow nik wyobraża trudności prezydenta miasta. Trudności te były istotnie niemałe, tyle tylko że w czasie ich przezwyciężania o nich się nie myślało — natomiast z perspekty wy wspomnień wydawać się one mogą co najmniej osobliwe. Raty subwencji nie przychodzą na czas; deficyt wodociągów się powię kszał po prostu dlatego, że nikogo w tym przedsiębiorstwie nie interesuje inkasowanie należności — a mieszkańcy przyzwyczaili się do tego, że w Szczecinie można dostać wszystko za darmo. Trze ba ostro ingerować w różne nieprawidłowości kwaterunkowe oraz likwidować paskarstwo — a nazajutrz czytać kartki z pogróżkami przylepione do ścian w różnych ubikacjach. Wielkie zagadnienia, związane z naszym wkraczaniem w sprawy morskie — przeplatają się z bezsilnością w załatwianiu spraw najmniejszych. Auto służbo we mi zginęło — aby pokazać się ze sfałszowanymi papierami gdzieś daleko od Szczecina. O sprawach wielkich myśli się jedynie w chwi lach wolnych od natłoku spraw codziennych. Szczególnie wiele uwagi poświęciliśmy doprowadzeniu miasta do znośnego wyglądu. Było już nas w Szczecinie tylu, że można było organizować społeczne prace, odgruzowując podstawowe arterie i place miasta. Tylko część gruzów można było wywozić wąskoto rową kolejką ulicą Wyspiańskiego. Byliśmy z niej dumni aż do chwili, gdy się okazało, że jakaś przedsiębiorcza szajka zdemonto wała w nocy część torów, uwożąc je — chyba autami ciężarowymi — w nieznanym nam kierunku. Resztę gruzów usuwano z ulic na zagruzowane posesje, przez co hałdy zgliszczy powiększały się nadal. Życie wciąż jeszcze koncentrowało się przy śródmiejskim odcinku alei Wojska Polskiego —- a narożnik tej alei i ulicy Ja giellońskiej oraz jej skrzyżowanie z aleją Piastów były nadal cen tralnym punktem miasta. Szła wiosna. Już były mniej groźne obawy przed srogą zimą, choć opału nadal brakło, a paliło się w piecach często drewnem uzyskanym ze zburzonych budynków. Nadal jednak nieuruchomione instalacje centralnego ogrzewania zastępowały przedziwne pie cyki z rurami sterczącymi z okien. Mimo to jednak ludzie chodzili po ulicach jakoś raźniej; przybywający stale nowi osadnicy, po prowizorycznym zakwaterowaniu się, wychodzili jeszcze niepewnie na rekonesans miasta. Kwitnął handel zamienny. Na alei Piastów
można było wszystko kupić i wszystko sprzedać, podobnie jak i na ulicy Dworcowej, obleganej przez typowych handlarzy. Element ten zdecydowanie odróżniał się od osiadłej ludności Szczecina — stosunki powoli się stabilizowały, właśnie w tym pierwszym kwar tale 1946 roku. Kapitalną ilustrację do tej stabilizacji stanowi rozmowa, jaką przeprowadziłem 18 marca z zastępcą komendanta milicji na miasto Szczecin. Oficer ten doniósł mi wczesnym rankiem, że w nocy do konano włamania do sklepu jubilera przy ulicy Bogusława. Wia domo było, że tam właśnie odbywały się rozmaite zakupy i wy miany, okryte płaszczem pseudolegalności, toteż łup był obfity. Wzburzony kapitan milicji informował mnie, że złodzieje pracowali w rękawiczkach, diamentem wycięli szybę i zabrali całą zawartość sklepu, uwożąc ją w nocy autem. Zdumiał się mocno oficer, gdym mu oznajmił, że właśnie ten fakt utwierdził mnie w przekonaniu, że w Szczecinie rozpoczęły się „normalne” czasy. — Przecież was się złodzieje boją — tłumaczyłem z uśmiechem milicjantowi — pra cują w nocy w rękawiczkach, aby nie zostawić śladów palców, diamentem tną szyby, aby nie było brzęku. Może nawet pracowali w maskach? A jeszcze pół roku temu, w jesieni, zajechaliby po prostu w biały dzień, oddaliby salwę do okien wystawowych i wy wlekli wszystko na oczach widzów. Czyż to nie jest oznaką ładu i porządku — oraz obawy przed represją władzy? Żarty te nie zmieniały jednak faktu, że miasto było bardzo słabo oświetlone zawieszonymi na drutach żarówkami, że na większości ulic kopciły się i pykały na narożnikach archaiczne gazowe latar nie, które wieczorem zapalali jadący na rowerach pracownicy z dłu gimi tykami w ręku, że w nocy nie było po co się zapuszczać poza główne szlaki i że były okolice o bardzo podłej sławie. „Kiedyś” — to znaczy w owym już minionym roku 1945 — do takich okolic należały Gumieńce. Odwiedziłem tę peryferyjną dzielnicę Szcze cina 13 marca; mój zapis z tego dnia podaje: J e s t to n ajb ard zie j nie znana i opustoszała część m iasta. J e s t ta m ty lk o 300 P olaków , przew ażnie pracow nicy celni, robotnicy cukrow ni, w ojsko, k o lejarze z granicznego dw orca. D zielny je st ich kom isarz dzielnicow y Płaczek, k tó ry p rzetrw aw szy okres skrajneg o b an d y ty zm u w chodzi obecnie w okres spokojniejszej pracy . P rzy rzek am m u tro ch ę pieniędzy n a u p o rz ą d kow anie m iasteczka. M ają już swój kościół i tro ch ę sklepów . U stalam d o kładn ie gran ice m iasta i w ew n ętrzn e g ran ice k o m isariatów
dzielnicow ych. P onadto pow ołuję dodatkow y k o m isariat G łębokie-L asy, pieczę n ad k tó ry m będzie m iał inż. K uroczycki poprzez sw e o rg an a leśne. On też p rz e jm u je lasy na odrzańskiej w yspie n aprzeciw Stołczyna.
Wiele spraw musiałem wówczas załatwiać od razu, w wyniku doraźnej wizji lokalnej, bez uprzedniego przygotowania papierkową korespondencją. Lasy komunalne Szczecina, piękny kompleks wspaniałego drzewostanu, szczęśliwie mało ucierpiały w czasie wojny. Obecnie udało się nam je uchronić przed zachłannością Mi nisterstwa Leśnictwa i zachować ich charakter wypoczynkowy. Ludność miasta zaczynała powoli poznawać ich piękno i urok — szczególnie wiosną. Dlatego też zależało nam na ich dalszej ochro nie; zajmował się nimi stary praktyk leśny, inżynier Aleksander Kuroczycki, leśniczy Kiruczenko oraz — w roli konsultanta — pro fesor Tadeusz Dominik, entuzjasta szczecińskiej zieleni, znany fitopatalog. Z nim to wielokrotnie radziliśmy, jak by tu wystartować z ini cjatywą powołania w Szczecinie wyższej uczelni. Nie udała nam się najbardziej śmiała ze wszystkich inicjatyw, aby już w maju 1945 roku, -wykorzystując pobyt grupy Uniwersytetu Poznańskiego, przybyłej właśnie po to, aby zabezpieczyć mieszkania dla profe sorów i lokale na uczelnię — utworzyć spontanicznie w Szczecinie filię Uniwersytetu Poznańskiego. Dziś, po trzydziestu latach, można stwierdzić, że najłatwiej można to było przeprowadzić właśnie wówczas, gdy w opuszczonym przez wroga mieście zaczynaliśmy wszystko tworzyć od początku. Ale choć gmach dla szczecińskiego uniwersytetu był już przygotowany (a jakże — piękny, nie zbu rzony gmach nad Odrą, przy Wałach Chrobrego, w którym dziś jest Wyższa Szkoła Morska) — to jednak nasz przymusowy exodus ze Szczecina w połowie maja 1945 przekreślił całkowicie te zamie rzenia. A potem Uniwersytet Poznański się rozczarował i ostygł w swych śmiałych zamiarach, a normalna rutyna ministerstwa za częła działać. Nam samym zaczęło się chwilami wydawać, że ła twiej było Szczecin objąć i zagospodarować, aniżeli tak śmiałe ro ścić pretencje na przyszłość. Nie zrażeni jednak przystąpiliśmy do innego działania, również w oparciu o uczelnię poznańską. W dniu 27 lutego witałem w Szcze cinie rektora Akademii Handlowej w Poznaniu, profesora Józefa Górskiego, tego właśnie, z którym w marcu poprzedniego roku
odbywałem wyprawę do Warszawy, aby kołatać bezskutecznie w Ministerstwie Oświaty o utworzenie Politechniki Poznańskiej. Rektora Górskiego zaprosiliśmy do Szczecina, aby z nim omówić możliwość otwarcia jeszcze w tym roku filii Akademii Handlowej w Szczecinie. Obejrzeliśmy wspólnie wytypowany gmach na tę uczelnię, a mianowicie wielki szary kolos, położony przy ulicy Mickiewicza, tuż za zniszczonym mostem kolejowym, na razie za jęty przez wojsko ochrony pogranicza. Domy mieszkalne, ciągną ce się naprzeciwko, wzdłuż ulicy Mickiewicza, miałyby służyć za przyszły dom akademicki, od momentu gdy okażą się niepotrzebne jako punkt repatriacyjny dla wyjeżdżających Niemców. Należa łoby jednak przyspieszyć odbudowę mostu, aby móc puścić tram waj w odciętą dotąd od miasta dzielnicę. I znów inna sprawa do załatwienia, znów nowy problem. Tym razem jednak czuję, że nasza inicjatywa się uda i że zarówno nowa uczelnia, jak i most będą uruchomione w terminie, choć odbudowa mostu będzie chyba łatwiejsza. Wprawdzie udało się nam istotnie po długich staraniach uczelnię uruchomić — jednak wówczas, w tym pierwszym kwartale 1946 roku, istniała jedynie nadzieja, że się to uda. Poznańska Wyższa Szkoła Handlowa była w tym czasie jeszcze uczelnią o specjalnym statucie, przejętym z okresu międzywojennego; ułatwiło to nie wątpliwie decyzję o utworzeniu jej filii w Szczecinie. Na razie były to jednak tylko pierwsze pomysły i kontakty. Przed nami stanęło bowiem inne zadanie: zorganizowanie w Szcze cinie ogólnopolskiej uroczystości z okazji pierwszej rocznicy po wrotu Ziem Odzyskanych do Polski. W czasie swego pobytu w Warszawie 9 lutego ustaliłem w ów czesnym Ministerstwie Informacji i Propagandy główne szczegóły tych obchodów, które miały stać się dla Szczecina jego pierwszą prezentacją w skali krajowej. Dalsze narady na ten temat miały miejsce już w Szczecinie. W dniu 22 lutego pułkownik Steczkowski dostał polecenie zorganizowania tej wielkiej manifestacji do której zwłaszcza my w Szczecinie przywiązywaliśmy wielką wagę, słusz nie chyba uważając, że zakończy ona pierwszy okres improwizo wanej działalności, będąc dobrym wstępem do mającego nastąpić w końcu czerwca referendum. Początek uroczystości przewidywany był na sobotę 13 kwietnia
— właściwe zaś obchody pod hasłem „Trzymamy straż nad Odrą” z udziałem delegacji z całej Polski, miały się odbyć nazajutrz. Prace organizacyjne posuwały się bardzo sprawnie — była to dla nas właściwie pierwsza okazja do wystąpienia na zewnątrz w ca łej gali. Dostajemy do pomocy w oczyszczaniu miasta dużą ilość ciężarówek od radzieckiego garnizonu; nadchodzą już bez pytania 0 nie dodatkowe kredyty od Kwiatkowskiego z Gdańska. Zapowiedź tych uroczystości rozgłoszona w prasie krajowej spowodowała wzmożenie napływu osadników z wnętrza kraju. W tym czasie PUR nadsyła nam dalsze pociągi z repatriantami zza Bugu. Statki przybywające ze strefy okupacyjnej Niemiec przywożą repatrian tów z Zachodu — a jednocześnie wzmaga się ruch migracyjny przez Szczecin Niemców, udających się na Zachód. Wędrówka ludów przesuwa się co dzień we wszystkich kierunkach — i rów nolegle do tych wydarzeń miasto krzepnie i zaludnia się. I choć w końcu kwietnia, zaraz po uroczystości, naliczyliśmy w Szczeci nie 44 552 Polaków i około 25 tysięcy Niemców — to jednak właści wy napływ nowych mieszkańców miasta rozpoczął się dopiero w dalszych miesiącach, gdy po kraju rozeszła się wieść o pięknie Szczecina, o jego prężności — i o jego wielkich perspektywach rozwojowych w ramach polskiej gospodarki. Przez dwa tygodnie poprzedzające święto Szczecina trwały go rączkowe, ale planowe prace nad uporządkowaniem miasta. Sko masowanie robót na tym odcinku dało od razu dobre rezultaty. Uzupełniało się szyldy uliczne, prostowało się wygięte wojną la tarnie. Giną ślady powojennego zaniedbania — tyle że nie giną, rzecz jasna, jeszcze same ruiny. Usunęło się przynajmniej najbar dziej niebezpieczne i drastyczne ich fragmenty, kołyszące się fron tony z pustymi oknami, grożące runięciem balkony, wykusze 1 gzymsy. Wokół oczyszczonych z gruzu chodników ustawiono tym czasowe murki z luźno ułożonych cegieł, co przynajmniej op tycznie uporządkowało zagruzowane tereny. Dla przyspieszenia odgruzowania głównych tras ściągnięto z Poznania tabor samocho dowy, korzystając z priorytetu udzielonego na te dwa tygodnie Szczecinowi. Już poprzednio, w końcu marca, udało się wyprowa dzić z Jasnych Błoń wojskowych użytkowników zajmujących urzą dzoną tam przez Niemców w ostatnich latach wojny tuczarnię świń, rozlokowaną w kilku drewnianych barakach. Prace te prze
prowadziły polskie jednostki wojskowe tak szybko, że już 9 kwiet nia mogła się odbyć na Jasnych Błoniach próbna defilada wojsko wa. Na posiedzeniu Miejskiej Rady Narodowej w dniu 10 kwietnia dokooptowano dalszych dwudziestu czterech radnych, przez co ich liczba wzrosła z 26 do 50. Przewodniczącym został obrany Tadeusz Chudy na miejsce odwołanego z tego urzędu Józefa Gendaszyka. Na specjalną uwagę zasługuje fakt, że Miejska Rada Narodowa w Szczecinie, samorzutnie utworzona 10 grudnia 1945 roku, działa ła przez pół roku autonomicznie, bez nadrzędnej władzy, jaką winna być Wojewódzka Rada Narodowa, która powstała później. Stan ten był kontynuacją swoistej szczecińskiej „autonomii”, co było w pełni uzasadnione wyjątkową wagą spraw i decyzji ze Szczecinem związanych. Został on nawet usankcjonowany przez Krajo wą Radę Narodową, której prezydium w dniu 7 marca 1946 roku poleciło odtąd szczecińskiej Radzie Miejskiej kontaktować się bez pośrednio z Warszawą, z pominięciem szczebla wojewódzkiego. Unormowanie stosunków, powołanie do życia — obok Urzędu Prezydenta Miasta — Rady Miejskiej spowodowało, że powoli, bez odgórnych zaleceń, dotychczasowy Urząd Pełnomocnika Rządu za czął praktycznie zanikać. Nadal jednak szczecińskie problemy wy magały autorytatywnych decyzji i nieszablonowych rozwiązań — przez co wytworzył się na terenie miasta swoisty kompromis mię dzy organami kolegialnymi i jednoosobowym organem wykonaw czym, jakim był prezydent miasta, który bynajmniej nie zrezygno wał z czynnej inicjatywy i koordynacji całości rozwoju Szczecina i jego najbliższego regionu. Miasto nagle zaczęło się szybciej zaludniać. Od 12 kwietnia po cząwszy zaczynają przybywać specjalne pociągi z całego kraju. Notuje się 15 tysięcy przybyłych gości. Miasto stroi się we flagi, panuje niezwyczajny ruch, gwar i ożywienie. Orkiestry wojskowe grają na głównych placach, odbywa się składanie wieńców na pla cu Grunwaldzkim. W sobotę 13 kwietnia rano witamy pierwszy pociąg rządowy, który przywiózł mnóstwo gości, dziennikarzy kra jowych i zagranicznych, ekipy fotograficzne i radiowe. Przewo dzi temu pociągowi minister informacji, Stefan Matuszewski. Wiceminister Ziem Odzyskanych Władysław Czajkowski, zaw sze w swym jasnobeżowym płaszczu, ze spokojną energią pomaga
nam już od kilku dni w organizowaniu obchodów. Defilada har cerzy z województwa szczecińskiego na Wałach Chrobrego wpro wadza kolorowy akcent ożywienia na tle statków zakotwiczonych na Odrze. Potem następuje otwarcie igrzysk sportowych na sta dionie w Lasku Arkońskim. Przybywają z terenu województwa patrole kolarskie i konne, odbywa się „reprezentacyjny mecz piłki nożnej” — jak zapowiadają afisze programu, po czym witamy szta fety wojskowe z Gdańska idące wzdłuż wybrzeża, i z Jeleniej Góry, posuwające się wzdłuż granicy na Nysie i Odrze. Tymczasem spotykamy na lotnisku w Dąbiu przewodniczącego Krajowej Rady Narodowej Bolesława Bieruta, marszałka Michała Rolę-Żymierskiego, premiera Edwarda Osóbkę-Morawskiego oraz wicepremiera Stanisława Mikołajczyka. Jedziemy karawaną aut szosą wzdłuż nasypu kolejowego, tą samą, którą rok temu po raz pierwszy wjeżdżałem do miasta w dniu 28 kwietnia 1945. Wów czas jednak jechałem sam z jednym oficerem — nikt naszemu autu nie towarzyszył. Musieliśmy grzęznąć w błocie kolein wzdłuż dro gi, której jeszcze nie rozminowano. Dziś radosna kawalkada jedzie do żywego, zagospodarowującego się miasta. Jechałem w jednym wozie z Mikołajczykiem. Gdy dzieliłem się z nim właśnie tą radością i gdy mu przedstawiałem swe zeszło roczne kłopoty — wicepremier i minister rolnictwa siedział nadę ty i milczący, niechętnie odpowiadając monosylabami. Jego zaafe rowana sekretarka, siedząca przy szczecińskim kierowcy, wciąż przeglądała jakieś notatki, nie zwracając uwagi na otoczenie. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, o co chodzi — wyszło to na jaw w parę godzin później, gdy pod Wałami Chrobrego, za inspiracją Mikołajczyka i jego uprzednio do Szczecina przysłanych ludzi, wy buchły „spontaniczne” manifestacje na jego cześć. Tymczasem w drodze z lotniska, przy alei Piastów trzech dryblasów rzuciło się na maskę wozu, którym jechaliśmy przez miasto i uczepiwszy się auta, włażąc na jego dach wznosili okrzyki „Niech żyje Mi kołajczyk!”. Pamiętam jak miejscowy szofer, ostro i szybko skrę ciwszy, zrzucił ich z dachu wozu... Ale uroczystości szły normalnie swym biegiem, nie zakłócone tymi i innymi zorganizowanymi zawczasu incydentami. Po kolacji u wojewody nastąpił odjazd eki py rządowej na Wały Chrobrego. W majestatycznym otoczeniu Odry i wysokiego tarasu, skąd
wiodą schody na niżej położone nabrzeże, a widok rozpościera się daleko poprzez szare tło portu zakończone odległą linią wzgórz — wieczorem, przy ogniskach i pochodniach odbyło się pierwsze szczecińskie święto. Pogoda była przeddeszczowa — ciemne zwały chmur zalegały niebo — w porcie jeszcze mało było świateł. Po niżej tarasu, wzdłuż dobrze oświetlonego nabrzeża, rozmieściły się tłumy mieszkańców miasta oraz młodzież ze wszystkich okolic kra ju. Kolejno odbyła się defilada Odrą trawlerów Polskiej Mary narki Wojennej, dalej motorówek i nielicznych jeszcze żaglówek sportowych. Po występie chóru z Kamienia Pomorskiego zapalono ogniska na półkolistym, wysoko położonym występie tarasu, po czym odśpiewanie Roty zakończyło uroczysty wieczór. I tu również nie obeszło się bez zorganizowanych incydentów. Grupy wyrostków, porozmieszczane w tłumie weselących się har cerzy, zaczęły wznosić okrzyki na cześć Mikołajczyka, który z nie wzruszoną miną stał na górnym tarasie wraz z grupą rządową z Bierutem na czele. Na znak protestu Bierut opuścił trybunę przed zakończeniem obchodu — demonstracje przygasły, gdyż tłumy młodzieży oraz mieszkańcy miasta nie tylko że nie podjęły tej inicjatywy, ale zareagowały ze zdumieniem na próbę zakłócania tej pierwszej, własnej, szczecińskiej manifestacji. Właściwe uroczystości odbyły się nazajutrz, w niedzielę 14 kwietnia. Tego dnia wczesnym rankiem witaliśmy na Dworcu Głównym specjalny pociąg, którym przybyli oficjalni przedstawi ciele czternastu państw, w tym ambasadorzy radziecki, brytyjski i francuski. Razem z nimi przyjechali ministrowie — Stefan Jędrychowski (ówczesny minister żeglugi i handlu zagranicznego) oraz Jan Rabanowski (minister komunikacji). Na godzinę przed oficjalnym obchodem informuję ambasadorów i innych dyploma tów zebranych w gabinecie wojewody o obecnym stanie Szczecina, wciąż przerzucając się z francuskiego na angielski. Odpowiadam na wiele pytań, często aksamitno-podchwytliwych. Ale fakty już świadczą za nami. Nadchodzi wreszcie pora, aby długą kawalkadą aut udać się na Jasne Błonie — wielki czworobok zieleni, otoczony wiosenną zielenią cienistych alei. Goście zebrali się o godzinie 10.00 na trybunie wzniesionej za gmachem Zarządu Miejskiego — frontem do olbrzymiej powierz chni Jasnych Błoń, za którymi widniały Arkońskie Wzgórza, po
kryte lasami. Przed nami tłumy ze sztandarami, barwne, wesołe. Wojsko w gali, biało-czerwone chorągwie łopocą na wysokich masz tach. Marszałek Michał Żymierski odbiera raport i przyjmuje albumy przywiezione przez sztafety, po czym zgodnie z oficjalnym pro gramem odbywa się wręczenie sztandarów, ufundowanych wojsku przez miasto Szczecin. Następuje moment dekoracji — stoimy w szeregu; marszałek Żymierski podaje odznaczenia, przypina je prezydent Bierut. Pierwszy otrzymuje Order Odrodzenia Polski wojewoda Leonard Borkowicz — potem ja. Nie pamiętam wszystkich odznaczonych tego dnia — przypominam sobie, że obok mnie stał inżynier Welczer, dyrektor Szczecińskiej Dyrekcji Odbudowy; kapitan Sobieszczański, nasz pierwszy oficer łącznikowy w maju ubiegłego roku, a obecnie pełnomocnik akcji siewnej; starosta szczecinecki Górski oraz wicewojewodowie Jan Kaniewski i Thomas. Podczas dekorowania Borkowicza i mnie do stereotypowej for muły „Dekoruję Orderem Odrodzenia Polski” — Bolesław Bierut dodał: „...które się tu dokonało nad Odrą!” Defilada wojskowa oraz organizacji społecznych z całego Pomo rza Zachodniego odbyła się wzdłuż zadrzewionej części alei Wojska Polskiego. Trybuna stała przy wylocie ulicy Miłaszewskich — przez dwie godziny trwała szczecińska parada zwycięstwa, pro wadzona przez generała Lemantowicza, dowódcę 12 dywizji pie choty. Jeszcze brały w niej udział szwadrony kawalerii — chyba już po raz ostatni wówczas je widziałem. Szczecin klaskał, cieszył się i radował — tym razem nie było już żadnych akcentów demon stracyjnych, które były tak nie na miejscu właśnie tu, w Szcze cinie. Nie brakło ani banderii konnych, ani transparentów — jak to bywa zawsze przy pochodach — ani też szczecińskiej młodzieży szkolnej, której zebrała się duża grupa. Zabrakło jedynie w pocho dzie harcerzy, którym tytułem represji za wieczorne okrzyki za broniono udziału w manifestacji. Ta pochopna i niesprawiedliwa decyzja spotkała się z ogólną krytyką — to nie harcerze przecież manifestowali za Mikołajczykiem, ale nasłane grupy, które zmie szały się z nimi w tłumie. A potem bankiet na trzysta osób w wielkiej sali Zarządu Miej skiego (którą później przebudowano na salę Filharmonii). Wiele
trudu włożyli nasi pracownicy z sekretarzem prezydialnym Mie czysławem Sywochopem na czele, aby porozmieszczać tych trzysta osób według zasług i godności, w oparciu o uzyskaną listę. Gdy już wszystko było gotowe i pięknie wypisane kartki z nazwiskami le żały przy nakryciach — wybuchł skandal. Szef protokółu dyplo matycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych stwierdził na pół godziny przed wkroczeniem gości, że nie uwzględniono w odpo wiedni sposób dostojeństwa i starszeństwa kilku ambasadorów. Trzeba było dwa miejsca przestawić — a to pociągnęło za sobą la winę dalszych konsekwencji, co w wielkim pośpiechu zostało prze prowadzone — i chyba pozostało nie zauważone. I ja tam byłem, miód i wino piłem i kolejny toast na cześć pre miera wzniosłem. A czyniąc to, zdumiewałem się wewnętrznie, jak to daleko już odskoczyliśmy tego dnia 14 kwietnia 1946 roku od owego 14 kwietnia 1945 roku, gdy w Poznaniu szykowaliśmy się dopiero do wyjazdu na Pomorze Zachodnie. Rok wielkich prze mian, istotnie rok na przełomie dwu epok, mamy już za sobą. A co mamy jeszcze przed sobą? Nie było tego dnia czasu na dłuższe rozważania. Temat ten od łożyć trzeba było na dalsze dni — a tymczasem należało spraw dzić, czy zachowane zostały wszystkie wymogi bezpieczeństwa, gdy karawana kilkudziesięciu aut ruszyła wzdłuż alei Jedności Narodowej do teatru na galowe przedstawienie. Jak to brzmi dum nie i szumnie — a tymczasem Teatr Polski otworzył swe podwoje w dawnym Domu Koncertowym, który w lipcu ubiegłego roku służył za miejsce powstania restauracji obrotnego pana Strugały, później, w jesieni, po przeróbce stał się kinem „Bałtyk”, a w da nym momencie awansował do rangi teatru (że jest nim nadal, przez ponad trzydzieści lat bez przerwy — to tylko świadczy 0 trwałości wszystkich prowizoriów). W nim to grupa teatralna z Je leniej Góry (bo jeszcze wówczas własnej nie mieliśmy) odegrała Sułkowskiego. Zapisałem w dzienniku: „Powrót już po północy — miasto żyje 1 bawi się. Są nawet małe ekscesy na tle politycznym”. Ale ja kie one były — tego już dziś nie pamiętam; zresztą miasto po tych uroczystościach zaraz wróciło do normalnej pracy. Nazajutrz, 15 kwietnia, pokłosie uroczystości: wielka konferencja prasowa, która zgromadziła dziennikarzy z całej Polski i wielu ko-
respondentów zagranicznych. Przez trzy godziny muszę referować przygody Pierwszego Szczecińskiego Roku, odpowiadać na mnóstwo pytań i znów powtarzać to samo. Szczecin, jego sprawy, jego trudne początki — i jego obecne znaczenie stały się rewelacją dla prasy. Doskonale zorganizowane obchody rocznicowe przyczyniły się do rozbudzenia zainteresowania tą wciąż jeszcze dla przeciętne go polskiego czytelnika nieco egzotyczną tematyką. Wielkie było również zainteresowanie korespondentów zagranicznych sprawami Szczecina, z którymi po raz pierwszy zetknęli się bezpośrednio. Udało mi się zebrać niektóre z tych relacji, które ukazały się w prasie. Do najciekawszych chyba należą wypowiedzi zamieszczo ne przez londyński „Times”. W numerze z dnia 25 kwietnia 1946 podawał on: W m ieście Police, po n iem ieck u Politz, R o sjan ie zakończyli już p raw ie d em ontaż zniszczonej w ielkiej fa b ry k i b enzyny sy ntetycznej — zadanie, przy k tó ry m około 30 000 rosyjsk ich i n iem ieckich ro b o tn ik ó w za tru d n io n y ch było od k ilk u m iesięcy. W zakładach tych, choć ciężko zb om bardo w anych przez lotnictw o angielskie i am ery k ań sk ie, pozostało w iele u rz ą dzeń jeszcze w dobrym stanie. Te te ry to ria w zdłuż O dry, choć w ciąż jeszcze zajęte przez ro sy jsk ie w ładze w ojskow e, są stopniow o obejm ow ane przez P olaków .
W tymże numerze „Timesa” znajduje się jeszcze inna, bardzo charakterystyczna wiadomość, podana ze Szczecina przez korespon denta tego pisma, pod tytułem: Humanitarne w arunki repatriacji Niemców. P ra w ie 5000 N iem ców opuściło w łaśnie to m iasto [tzn. Szczecin — P.Z.], k ie ru ją c się do b ry ty jsk ie j strefy Niem iec. Około 3000 osób zostało p rz e w iezionych 12 000 tonow ym statk iem , k tó ry przyw iózł z p ow rotem P o la ków z Niem iec. P ozostali odjechali koleją. P rzesiedlenie zarów no drogą m o rsk ą, ja k i koleją odbyw a się pod n adzorem b ry ty jsk ie j ża n d arm e rii w ojskow ej w spółp racu jącej z polskim i w ład zam i w organizow aniu ak cji przesiedleńczej. W obozie, położonym k ilk a m il od Szczecina, k tó ry odw ie dziłem [m ow a tu o obozie w G olęcinie — P.Z.] przebyw ało od 6000 do 7000 N iem ców z zachodniej P olski, oczekujących n a tra n sp o rt. Byli oni u m iesz czeni w d rew nianych b ara k ach . Ich rodziny były razem z nim i, co je st r e gułą ściśle p rzestrzeg an ą przez w ładze polskie i b ry ty jsk ie.
Ten sam korespondent pisze dalej pod tytułem: Nie ma skarg: N ikt nie sk arży się n a złe trak to w an ie, a zachow anie się polskich w a r tow ników oraz urzędników celnych nie w y d aje się ostre. P rzesiedleńcy m ogą zabrać ze sobą żyw ność i u b ra n ie o raz bag ażu tyle, ile m ogą unieść.
K ażdy może w ziąć ze sobą 1000 m a re k (około 25 funtów ) i kosztow ności. U stalono, że dzieci do sześciu tygodni i kobiety ciężarne nie są p rzesied la ne i członkow ie b ry ty jsk ie j m isji kon tro ln ej potw ierd zają, że reg u ła ta je st niezm iennie przestrzeg an a. Z arów no n a sta tk a ch ja k i w pociągach je st sta le do dyspozycji dw óch lekarzy oraz pielęgniarki. Ż aden z p rzesie dlanych N iem ców zapytyw anych przeze m nie nie w yrażał szczególnego żalu z pow odu konieczności w yjazdu. N iektórzy w y ra ża ją zadow olenie z w y jazd u do strefy bry ty jsk iej.
Oprócz tych spostrzeżeń swych korespondentów prasa zagra niczna zamieściła informacje, których udzielał wojewoda Borkowicz i ja na temat naszego zagospodarowania się w Szczecinie. Prasa krajowa poświęciła, rzecz jasna, wiele miejsca szczeciń skiemu obchodowi. Pod tytułem Z wielkich dni Szczecina opisy wał te uroczystości Zdzisław Sachnowski w „Rzeczypospolitej”, pod tytułem Przedwiośnie Szczecina pisał Jan Zarański w „Gazecie Ludowej”. Wiele zdjęć z uroczystości zamieścił „Przekrój”, który poprzednio w dniu 10 lutego 1946 opublikował duży reportaż za tytułowany Szczecin — miasto nieznane. Korespondent „Przekro ju” zauważył wówczas, że „ulice Szczecina noszą nowe polskie nazwy, najpiękniejsze i najoryginalniejsze z całego kraju”. Przez wiele jeszcze dni po tych uroczystościach, właśnie na tych ulicach, których nazwy zacytował „Przekrój”, widać było pierw szych prawdziwych szczecińskich turystów, uczestników zbioro wych wycieczek. Jakże przyjemnie było ich widzieć tam, gdzie jeszcze niedawno nie było się po co pokazywać, gdzie jeszcze parę miesięcy temu szabrownik — ów pasożyt wielkich wydarzeń — był jedynym podróżnym, który przybywał do miasta na kilkudnio wy pobyt. W poniedziałek 15 kwietnia, po konferencji prasowej, wyjeżdża my z ministrem Stefanem Matuszewskim, dziennikarzami i liczną grupą harcerzy na wycieczkę do Nowego Warpna. W swym dzien niku zapisałem: J a d ą z n am i szczecińscy harcerze, jako rek o m p e n sata za nie zaw inione niedopuszczenie ich do w czorajszej defilady.
I oto reszta ówczesnego lakonicznego zapisu: P rzejeżdżam y przez Police: ju ż pracow ników cyw ilnych rosy jsk ich p raw ie tu nie ma. A le jeszcze m ały ten skraw ek nie został przez nas zajęty. N a stą p i to chyba niedługo. W W arpnie już je st ładnie. Dużo się zm ieniło od czasu mego ostatniego pobytu w październiku. Jedziem y k u tre m n a p ó ł
w ysep, gdzie je st ośrodek żeglarski. B ardzo ła d n ie tu je st i cicho. W m ia steczku uroczysty bankiet.
Jeszcze przed odjazdem, tego dnia minister Jędrychowski zdążył obejrzeć nie dokończony gmach przy alei Piastów 19. Zapadła na tychmiast decyzja, że będzie on wykończony dla przyszłej szcze cińskiej szkoły morskiej. Kończą się święta. Pociąg specjalny stoi już na dworcu. Od jeżdżają nim ministrowie i dziennikarze. Wróciwszy do domu za staję na biurku stos nie załatwionych spraw. Życie toczy się dalej.
21.
Początek wielkiej migracji
W wydanej w połowie kwietnia 1946 jednodniówce, zatytułowa nej „Trzymamy straż nad Odrą” (która dziś należy do unikatów bi bliograficznych), znajduje się moja wypowiedź, którą tu przyta czam: Ju ż po ro k u z ludzi w szelkich zaw odów i ze w szystkich części k r a ju w y tw arz a się w y raźn y ty p regionaln y P olaka — szczecinianina, czującego się n ajlep iej w łaśn ie na zachód od O dry, ju ż przyw iązanego do sw ego now ego m iejsca zam ieszkania, już odczuw ającego p atrio ty zm lo k aln y i zdrow y, n a rodow o p o jęty regionalizm . O b jaw ia się to przede w szystkim w e w zm ożo nej solidarności zaw odow ej i społecznej, w w yostrzonym o d różnianiu p ra w dy politycznej od fałszu, w zdolności niepo ddaw ania się nastrojom . Po ro k u bohatersk im , ro k u im prow izacji i zm agań nadchodzi ro k gos p o d ark i u porządkow anej. I te n okres cechow ać będzie te n sam en tu zjazm i, co najw ażn iejsze, ta sam a żelazna k onsekw en cja w działaniu, bo ty lko nieo g ląd an ie się n a żadne w zględy uboczne, żadn e p lo tk i lub podszepty, pozwoli stw orzyć ze Szczecina w ielki polski p o rt, o p arty o m iasto m ocne polskością sw ych m ieszkańców .
Podobnie charakteryzował ten stan rzeczy Gembicki w swym reportażu o Szczecinie, który ukazał się w „Życiu Warszawy” 3 marca 1946: D ziki Z achód ze stad iu m pio n iersk iej w alki, chaosu i rew olu cyjn ej przy gody zbliża się coraz w y ra źn iej do norm alnego o brazu życia osiadłego.
Mieszkańcy Szczecina — i ci młodzi, i ci starzy — w miasto swe już wrośli. My tu proszę P an a w p raw dzie ciągle w spom inam y W arszaw ę, bo ją n ap ra w d ę kocham y — ale rów nocześnie czujem y coraz to w ięcej p rzy w ią zania do Szczecina
Tak relacjonował Gembicki rozmowę, którą w końcu lutego 1946 roku przeprowadził z jednym z nowych mieszkańców Szczecina. Inny reportaż o Szczecinie, który się ukazał jeszcze wcześniej, na przełomie lat 1945 i 1946 — reportaż W. Billiga, zamieszczony w tygodniku „Radio i Świat” z datą 1 stycznia 1946 roku — tak obrazuje ten sam temat: D aw ne dzielnice p orto w e i handlow e Szczecina do złudzenia p rzypom i n a ją ru in y W arszaw y (50% m iasta leży w gruzach), lecz k u w stydow i stolicy należy przyznać, że Szczecin daleko szybciej u p rz ą ta gruzy i w prow adza ład i p o rządek w m ieście; le g en d arn y „Dziki Z achód” w Szczecinie w resz cie należy do przeszłości.
„Dziki Zachód” — nie myśmy w Szczecinie stworzyli to przezwis ko. Zostało ono wymyślone przez tych, co do nas przybywali na krótko, zarówno w najlepszych, jak i w niezbyt godziwych celach. Zdumieni obecnością warunków, zaszokowani tempem życia, a czę sto wręcz obcesowością i szybkością decyzji — wracali z prze świadczeniem, że jest to teren dziki w swym prymitywie. Bezpie czeństwo życia codziennego nie było u nas mniejsze niż na Rzeszowszczyźnie czy w Kieleckim — szybsze natomiast było tempo zmian. W 1943 roku odczuwaliśmy wyraźnie w Szczecinie, że tempo to należy nadal zachować i że stabilizacja nie oznacza bynajmniej je go zwolnienia. Jedno było pewne — że stabilizacja życia w Szcze cinie mogła być oparta jedynie na szybkim zasiedleniu miasta ludnością polską. Dlatego też za najważniejszy problem uznaliśmy wzmożenie osadnictwa polskiego w Szczecinie, aby pod koniec 1946 roku móc choć częściowo zaludnić jeszcze wciąż „niedoludnione” miasto. Trzeba sobie bowiem uprzytomnić, że miasto rzędu 300 ty sięcy mieszkańców, choć zniszczone w 40%, aby móc skutecznie spełniać swe zadanie w ramach gospodarki narodowej, powinno by ich mieć co najmniej 180 tysięcy jako liczbę wyjściową, odpo wiadającą stanowi zniszczenia. Tymczasem całkowita liczba lud ności Szczecina w połowie kwietnia 1946 wynosiła jedynie około
70 tysięcy mieszkańców (41 tysięcy Polaków i 29 tysięcy Niemców). Jest rzeczą charakterystyczną, że Niemcy szczecińscy przez cały pierwszy kwartał 1946 roku zgłaszali się dobrowolnie po przepustki wyjazdowe do Niemiec — dopiero 26 kwietnia stwierdzono pewne zmniejszenie się liczby dobrowolnych zgłoszeń. Liczono się z tym, że z pozostałej jeszcze liczby 29 tysięcy Niemców trzeba będzie uwzględnić pozostanie w mieście około 5 tysięcy osób, zatrudnio nych na razie przez radzieckie instytucje wojskowe i półwojskowe, które pracowników tych i ich rodziny reklamowały od przesiedle nia. Niemcy ci już zgrupowali się w zwarte kolonie mieszkalne; jedna z nich była położona na jeszcze dla nas wówczas niedostęp nym terenie Portu Centralnego — druga zaś mieszkała w blokach w rejonie ulic Ojca Beyzyma i Wawrzyniaka. Propozycja moja z dnia 26 lutego, abym tym Niemcom, którzy mieliby jeszcze po zostać w Szczecinie, nadać statut obcokrajowców — nie została uwzględniona, toteż sprawa ta przysparzała nadal wiele kłopotów władzy administracyjnej. Niemniej jednak należało liczyć się z tym, że pozostała część Niemców, czyli około 25 tysięcy osób, opuści Szczecin w ramach bieżącej tegorocznej repatriacji. Wynikało z tego, że aby w roku bieżącym doprowadzić liczbę mieszkańców miasta do wielkości 100—110 tysięcy osób, trzeba by w przeciągu ośmiu miesięcy osiedlić dalszych 85 tysięcy Polaków, czyli należało przygotować zawczasu kwatery i mieszkania dla około 10 tysięcy osób miesięcz nie. Było to zadanie olbrzymie. Jednak należało je zrealizować, jeśli Szczecin miałby spełnić swą rolę najbardziej na zachód wy suniętego portu Rzeczypospolitej. Można od razu tu stwierdzić, że zadanie to udało się nam w 1946 roku w pełni wykonać — pod koniec tego roku mieszkało w Szczecinie już 108 tysięcy Polaków. Zaczęliśmy od spraw organizacyjnych. Może się to wydawać dziwne, ale najpierw przystąpiliśmy do zmniejszenia liczby pra cowników nadmiernie rozbudowanych agend Zarządu Miejskiego. Opracowany przez Stanisława Skibickiego, naszego doświadczonego naczelnika Wydziału Ogólnego, statut miejski przewidywał prze rzut pracowników administracyjnych właśnie do tych agend, które bezpośrednio wpływały na należyte przeprowadzenie akcji osadni czej. Dotyczyło to w szczególności Samodzielnego Referatu Ewaku-
acyjnego, liczącego 36 pracowników odpowiedzialnych za należyte przeprowadzenie akcji repatriacyjnej, pracującego pod kierunkiem magistra Józefa Ostrowskiego. Poważne zadanie przypadło w udzia le Wydziałowi Kwaterunkowemu wraz z biurem informacyjnym, którego zadaniem było przygotowanie kwater dla nowo przybywa jących. Wspomagany był on przez dobrze pracujące trzyosobowe obwodowe komisje mieszkaniowe. Wydział Kwaterunkowy został zwiększony do 68 pracowników. Utworzony w dniu 1 kwietnia 1946 roku Zarząd Nieruchomości Miasta Szczecina miał za zadanie upo ranie się z administracją wszystkich domów mieszkalnych w mieś cie. W akcji osiedleńczej walnie dopomagały miejskie komisariaty, utworzone dla dzielnic peryferyjnych w Gumieńcach, Krzekowie, Głębokiem, Warszewie, Golęcinie, Stołczynie i Skolwinie. Wówczas jeszcze nie widziałem ani potrzeby, ani możliwości włączenia do miasta dzielnic prawobrzeżnych — Dąbia, Zdrojów, Podjuch i Żydowiec. Jak długo bowiem nie byliśmy w stanie zapewnić tym odle głym osiedlom należytej komunikacji z właściwym, lewobrzeżnym miastem, jak długo ulica Gdańska, główna trasa wylotowa na za chód, była dla nas jeszcze niedostępna, tak długo nie było możli wości wcielić ponownie do miasta jego odległych, prawobrzeżnych dzielnic. Żyły one na razie własnym życiem, przez nas nie kontro lowanym — zbyt wiele zadań i trosk mieliśmy na naszej zaodrzańskiej rubieży. W Dąbiu, historycznym miasteczku, ongiś satelicie Szczecina, żyło podówczas nie więcej aniżeli tysiąc mieszkańców pod przewodem swego burmistrza, inżyniera Szczepańskiego, póź niejszego ławnika miasta Szczecina. Miasteczkiem jeszcze mizer niejszym były Podjuchy, a pozostałe dzielnice nie dorastały do rangi wsi. Przecież właśnie na tych terenach toczyły się najbar dziej zażarte walki o przyczółki mostowe w marcu poprzedniego roku; były one wyniszczone, wypalone i opustoszałe — piękno okolicy i jej wielkie walory klimatyczne nie mogły jeszcze wów czas przemawiać do nowych osadników z należytą mocą. Dlatego też całe spodziewane w tym roku osadnictwo należało lokować jedynie w lewobrzeżnym Szczecinie. Nie można tego było dokonać wyłącznie własnymi środkami — chodziło przecież nie tylko o mieszkanie i dach nad głową dla spodziewanych 80 tysięcy osób — ale i o pracę dla nich oraz o ich wyżywienie. A z tym nie było jeszcze bynajmniej dobrze. Rozdział kartkowy towarów
reglamentowanych odbywał się przy pomocy 35 sklepów — ich liczba była wciąż niewystarczająca, a sklepy prywatne sprzedawały przywożone z trudem do Szczecina towary po wyśrubowanych cenach. Czarny rynek kwitł w najlepsze — przepędzony z alei Piastów, umieścił się wzdłuż ulicy Wielkopolskiej, gdzie rzesze sprzedających i kupujących tłoczyły się w atmosferze przypomi nającej bazary miast Wschodu. Państwowy Urząd Repatriacyjny zapowiadał kierowanie do Szczecina coraz to nowych transportów zza Bugu. Na naszych oczach odbywała się wielka migracja, której towarzyszyły pierw sze pozytywne przejawy integracji społecznej. W ciągu drugiego kwartału 1946 roku liczba Polaków zwiększyła się z 38 108 w dniu 1 kwietnia do 86 335 w dniu 30 czerwca, czyli o 48 227, co stano wiło około 125% przyrostu w ciągu trzech miesięcy! Tempo to prze rastało nasze pierwotne przewidywania, gdyż zamiast spodziewa nych 10 tysięcy osadników miesięcznie, napływało co miesiąc po 16 tysięcy nowych mieszkańców miasta. W tym samym okresie liczba Niemców zmniejszyła się dc około 15 tysięcy. Miasto w tym przełomowym dla historii jego osadnictwa kwartale nabrało już zdecydowanie polskiego charakteru. Mniej więcej połowa osadni ków przybyła do Szczecina zza Bugu zorganizowanymi transporta mi — resztę stanowili w dalszym ciągu osadnicy z Poznańskiego, Łódzkiego, z podgórskich województw południowych oraz przyby sze z zachodu Europy. Jest rzeczą charakterystyczną, że to zróżni cowanie bardzo szybko się zacierało w Szczecinie — a jeśli ono trwało, to tylko tam, gdzie pewne grupy ludnościowe były kiero wane w zwartych kompleksach osiedleńczych (na przykład luddność żydowska na Niebuszewie lub ludność osiedlona w pod miejskich Gumieńcach czy Warszewie). Maj 1946 roku. W tym właśnie miesiącu, ochłonąwszy po uro czystościach, zaczęliśmy z wolna wchodzić w nowy okres. Stwier dziliśmy zgodnie, że uroczystości te, organizacyjnie bardzo udane — przyniosły nam trwałe efekty. Odpowiednio opisane w prasie, postawiły sprawy Szczecina w należytym świetle i proporcji, co przyczyniło się do zwiększenia się cennej dla nas imigracji indy widualnej. Wyraźnie zaczęła się zwiększać liczba osób przyby wających do Szczecina na stałe — a co ważniejsze, wyraźnie zwięk
szyła się liczba przedsiębiorstw i miejsc pracy w mieście. Takie były aktywa tego miesiąca. Ale były i pasywa. Przypadkowo do brani ludzie, zdolni do improwizacji, nie zawsze okazywali się do brymi — a co ważniejsze, uczciwymi administratorami w miarę stabilizowania się sytuacji. Wiele troski sprawiała gospodarka ga zowni miejskiej, która została wprawdzie uruchomiona i miała na wet nadwyżki gazu — ale odczuwała dotkliwy brak fachowców. Sam inżynier Biliński niewiele mógł zdziałać bez pomocy, a tej na miejscu brakło. Konsultacji udzielał dyrektor gazowni poznańskiej, a później wrocławskiej — ale była to tylko pomoc doraźna. Administracja domami mieszkalnymi kulała — a najgorzej było z upilnowaniem nie odbudowanych ruin, które rozciągały się wzdłuż wszystkich głównych ulic miasta. Zdrowy rozsądek nakazywał, aby z tych ruin demontować te elementy budowlane i instalacje, które nadawały się do remontu i odbudowy innych zniszczonych budynków. W praktyce jednak demontaż ten prze prowadzały co bardziej przedsiębiorcze jednostki, wywożąc łup w głąb kraju, gdzie można było uzyskać zań większą cenę aniżeli w Szczecinie. Niewiele pomogło przeniesienie się do Szczecina z dniem 30 kwietnia byłego dyrektora Zakładu Oczyszczania Mia sta z Wrocławia — energiczny inżynier Bojan, mój były kolega ze studiów we Lwowie, nie popasał u nas zbyt długo na stanowisku dyrektora przedsiębiorstw miejskich, przenosząc się z kolei do War szawy. Podobne trudności powstały w Wydziale Technicznym, gdzie również brak inżynierów z dłuższym stażem i doświadcze niem doprowadził wiele ludzi do stanowisk, do których nie dorośli. A więc znowu zmiana obsady. Tym razem obejmuje ten wydział inżynier Jan Bochenek. Całe szczęście, że w wodociągach sytuacja nieco się poprawiła, że problemy kanalizacji miejskiej doskonale opanował inżynier Teodor Dziabas i że tramwaje, dzięki swej zgranej i wyrobionej ekipie, pracowały bez zarzutu. Nieustannej kontroli wymagała akcja repatriacyjna. Dla przyj mowania pociągów z repatriantami zza Bugu były przewidziane dwa szczecińskie dworce: w Niebuszewie oraz w sąsiednim Grabowie, gdzie wykorzystywano dla wyładunku osadników nieczyn ny na razie dworzec rozrządowy zrujnowanej całkowicie stoczni. Z tych dworców samochody ciężarowe przewoziły repatriantów oraz ich mienie do trzech punktów repatriacyjnych, z których
największy mieścił się przy ulicy Małopolskiej, w obszernych bu dynkach szkolnych. Drugiego czerwca pojechałem na dworzec grabowski, aby przy patrzeć się, jak to wszystko przebiega. Zostawiwszy samochód na uboczu wmieszałem się w tłum. Od razu było widać, że jest nie dobrze: szoferzy ciężarówek biorą łapówki za przejazd, pozosta wiając całe rodziny na rampie wyładunkowej. Przedsiębiorczy konwojenci pociągu załatwiają tylko tych, którzy się im okupią — a to wszystko dzieje się w celowo wywołanym chaosie organiza cyjnym. Wiele się tego dnia działo na tym dworcu, gdy posłałem kie rowcę z kartką do dyrektora oddziału Państwowego Urzędu Repa triacyjnego wzywając go do przybycia na dworzec. Przybyły też i inne organa — toteż tego dnia repatrianci przekonali się, że można i trzeba się sprzeciwiać wyzyskowi. Po naradzie w Komitecie Miejskim Polskiej Partii Robotniczej postanowiono delegować na wszystkie dworce szczególnie energiczne „trójki” społeczne dla kontroli. System ten okazał się bardzo pożyteczny. Powoli ale stale zwiększał się nasz udział w szczecińskim porcie i w jego zakładach przemysłowych. Z Berlina przyjechał ponow nie 15 maja wiceminister przemysłu Różański wraz z generałem Żiżinem. Wznawiając rozmowy rozpoczęte 5 marca podpisaliśmy dokument, mocą którego: — odcinek n abrzeża przy rzeźni m iejsk iej (zw any później nabrzeżem „S ta ró w k a”) m a ją objąć polskie w ładze m orskie, przeznaczając go dla w y ła d u n k u bydła, przysyłanego do P olski m orzem z d o staw UNRRA; — osiem nastopiętrow y elew ato r zbożowy, o dziwo zn a jd u ją cy się w b a r dzo dobrym stanie, zostaje n am przek azan y w raz ze sw ym k ró tk im n ab rz e żem; — resztk i radzieckich oddziałów w ojskow ych, przeb y w ający ch n a te ren ie bazy p aliw płynnych przy D uńczycy, m a ją się sta m tą d usunąć.
Decyzje te nie doprowadziły co prawda jeszcze do przekazania nam właściwego szczecińskiego portu, ale pozwoliły na objęcie niektórych bardzo ważnych obiektów z własnymi nabrzeżami. Prak tycznie jednak nadal cała wyspa Basztowa wraz z Międzyodrzem (od Odry Zachodniej do Wschodniej) znajdowała się pod wojenną administracją radziecką, z wyjątkiem wymienionych wyżej i jesz cze kilku innych polskich enklaw.
Żelazna konstrukcja kratowa mostu Długiego (zwanego wów czas mostem Sobieskiego) leżała w gruzach, tarasując kompletnie Odrę Zachodnią. Na tych zgliszczach mostu leżał drewniany po most zamknięty szlabanem: był to teren wojskowy, do którego do stęp był możliwy tylko za przepustkami, wydawanymi przez Wo jenną Komendę Portu. Przepustki te musieli mieć także nasi pra cownicy udający się do wspomnianych kilku polskich enklaw. Na leżała do nich również i rzeźnia miejska, co bardzo utrudniało jej wykorzystywanie przez miasto. Dlatego też przez dłuższy czas ubój odbywał się nadal w prowizorycznych pomieszczeniach byłej fa bryki konserw mięsnych przy ulicy Krasińskiego w dzielnicy Niebuszewo. W czasie swych wielokrotnych przejazdów przez teren Polic nadal obserwowałem zaniedbanie tego miasteczka, które od roku stanowiło bazę roboczą dla ekip wydobywających z ruin fabryki benzyny syntetycznej ocalałe resztki jej armatury. Police stano wiły wraz z Trzebieżą wciąż jeszcze eksterytorialną enklawę, do której należała również i północna część Skolwina, peryferyjnej dzielnicy Szczecina. Sprawa objęcia przez nas tego okręgu była już wielokrotnie poruszana. Na naradzie w dniu 15 maja przyrzeczono, że od lipca począwszy również i ten teren będzie nam stopniowo przekazywany. Wprawdzie terminu tego nie udało się dotrzymać (Police objęliśmy dopiero we wrześniu) — niemniej jednak doprowadziliśmy do objęcia linii kolejowej wraz ze stacją w Policach przez naszą dyrekcję kolei, oraz bazy rybołówstwa zalewowego w Trzebieży. Nie chodziło tu bynajmniej o względy gospodarcze, gdyż mały ten skrawek Polski (około 40 kilometrów kwadratowych) nie przedstawiał dla nas wówczas większego zna czenia. Rzecz polegała na tym, że i władzom radzieckim zależało na możliwie szybkim przekazaniu tego obszaru Polsce, gdyż nagro madzenie na tej ciasnej przestrzeni wielkiej liczby niemieckich robotników stawało się przyczyną wielu konfliktów i zadrażnień. Nadal istniała tam swoista, półoficjalna niemiecka administracja lokalna, która była zainteresowana w przedłużeniu tego powojen nego prowizorium. Dlatego też we wspomnianym dokumencie, któ ry w dniu 15 maja 1946 roku podpisaliśmy wraz z ministrem Ró żańskim, znalazła się również klauzula o położeniu kresu tej po litycznej osobliwości.
Jednym z jej anegdotycznych przejawów były trudności, jakie miasto Szczecin miało z władzami powiatu szczecińskiego. Pierw szą stolicą tego powiatu (zwanego w tym okresie powiatem „weleckim”) miały być właśnie Police. Utworzenie polickiej enklawy skłoniło mnie — jak już wspomniałem — do przeniesienia siedziby powiatu na okres przejściowy do Nowego Warpna, po czym, wciąż jeszcze korzystając ze swych pełnomocnictw, dających mi prawo ingerencji również i w sprawy szczecińskiego powiatu, przeniosłem jego siedzibę do Szczecina. Wiosną 1946 roku zostały mianowane nowe władze starościńskie na ten obszar i moja ingerencja w jego sprawy przestała być już potrzebna. Kłopot polegał na tym, że siedziba władz powiatowych mieściła się w północnej szczecińskiej osadzie willowej Głębokie, będącej już wówczas popularnym miejscem wypoczynkowo-wycieczkowym miasta. Tymczasem ówczesne władze wiejskiego powiatu dążyły do okazywania swego autorytetu poprzez rozliczne akty prawne (i nie zawsze prawne). Szczególnie dotyczyło to zbrojnych orga nów władzy terenowej. W ich mniemaniu północna część Szcze cina, w której mieściło się starostwo powiatowe, miała im również podlegać — stąd też wynikało nierespektowanie władzy miejsco wego komisarza dzielnicowego prawowicie tam osadzonego przez szczeciński Zarząd Miejski. Te komiczne scysje nie były przyjemne ani dla nas, ani dla ludności tej odległej dzielnicy. Tolerowanie dwóch władz na jednym obszarze było niemożliwe, ale pełnym inicjatywy oficerom powiatowej milicji trudno było wytłumaczyć, że nie mają oni pełni kwaterunkowej władzy na terenie peryfe ryjnej dzielnicy miejskiej. Jak zwykle, obok spraw istotnie waż nych trzeba było rozstrzygać i te spory, które z uwagi na nazwę tej dzielnicy („Głębokie”) ochrzciliśmy mianem „głębokie spory”. Rzecz jasna, że i na to sposób się znalazł. Doszło do porozumienia w dniu 10 maja. Ustaliliśmy, że podmiejska wieś Pilichowo odej dzie do powiatu, natomiast małą osadę o tejże nazwie, położoną na terenach wodonośnych, wraz z urządzeniami zatrzymuje mia sto — po usunięciu się stamtąd jednostki wojskowej. Do podobnych problemów należała również ochrona przepięk nych i mało przez wojnę zdewastowanych lasów miejskich. Ochro na ta była podwójnego rodzaju. Trzeba było lasy te chronić przed ekspedycjami, które wyruszając miały na celu zdobycie drewna
opałowego — szkoda tylko, że... modrzewiowego. Ale jeszcze trud niejsza była walka z kompetencyjnie silnymi zakusami organów państwowej administracji leśnej, które koniecznie chciały przyłą czyć szczecińskie parki leśne do lasów eksploatowanych na wyrąb. Tu jednak nasza postawa była nieubłagana — przepiękny Las Arkoński, wraz ze swymi ścieżkami, uroczymi jarami i jeziorkami pozostał lasem komunalnym. Pamiętam mój wyjazd w dniu 4 ma ja do innych lasów — jeszcze piękniejszych niż szczecińskie, a mia nowicie do lasów położonych na wyspie Wolin, które oglądałem w całej krasie wczesnej, nadmorskiej wiosny. Mieszkańcy Szczecina dopiero zaczynali zapoznawać się ze swy mi okolicami. Nieśmiało odbywały się pierwsze wycieczki do już odminowanego Lasu Arkońskiego, położonego tuż przy mieście; byli już śmiałkowie, którzy zapuszczali się autem po strasznie rozbitej wojną szosie prowadzącej na północ od Goleniowa do Wolina, i dalej, do nadmorskich Międzyzdrojów, dopiero 8 paź dziernika 1945 objętych przez władze polskie. Bliższa miastu Puszcza Bukowa, położona po prawej stronie Odry, była jeszcze zaminowana i niedostępna przez swe zasieki, okopy i schrony. Z zaniedbania i spustoszenia podnosiły się powoli miejskie go spodarstwa rolne, jak Ostoja, Wstowo i Rajkowo na południu mia sta, Krzekowo na zachodzie i Warszewo na północy. Zaczęły one nawet przysyłać do stołówek pierwsze wiosenne jarzyny i inne specjały. Mówiąc o tych czasach, wspominając maj 1946 roku, w którym wolno już nam było cieszyć się drzewami magnoliowymi rosnący mi przy alei Wojska Polskiego oraz pierwszymi rabatami kwiatów na skwerku przy Bramie Portowej — nie można zapomnieć i o tych ludziach, którzy od razu pojęli głęboką wagę piękna tego miasta i już w sierpniu 1945 roku przystąpili do porządkowania szczecińskiej zieleni, alei i parków. Byli to ogrodnicy — Zbigniew Kozłowski i Tadeusz Piotrowski oraz leśnicy — inżynier Aleksan der Kuroczycki, już wówczas sędziwy pan, i leśniczy Kiruczenko, którego częste humory dużo mi krwi napsuły, ale którego entu zjazm zawodowy wiele nam pomógł. Kierowała nimi Barbara Zaremba, ówczesny naczelnik Wydziału Zieleni Miejskiej, wykorzystająca swe długoletnie doświadczenie zawodowe w poznań skiej Dyrekcji Ogrodów Miejskich. Moje szczególne umiłowanie
spraw zieleni (wynikiem czego była owa książka o planowaniu zieleni i krajobrazu, którą właśnie wiosną 1946 roku przygotowy wałem do druku) sprawiło, że dzieląc w dniu 7 maja między siebie i dwóch wiceprezydentów bezpośredni nadzór nad poszczególnymi agendami miejskimi — zatrzymałem dla siebie sprawy zieleni i rol nictwa. Duży nacisk kładliśmy już wówczas na zagospodarowanie wielkich kompleksów ogródków działkowych. W dniu 30 maja oddaliśmy do użytku w Lasku Arkońskim piękne kąpielisko dzie cięce — ową popularną „Arkonkę”, która w dwadzieścia lat póź niej została całkowicie zmodernizowana. W ciągu maja 1946 roku — jak zawsze — załatwić trzeba było zarówno sprawy małe, jak i sprawy wielkie, które składały się na jeden splot wydarzeń. Aby organizacyjnie móc opanować wciąż zwiększające się tempo osadnictwa — należało silnie rozbudować Miejski Zarząd Nieruchomości, któremu przewodził wówczas Ma rian Kliks. Jego potężną postać było wszędzie widać — z rubaszną energią wciąż wprowadzał w życie jakieś nowe usprawnienia, nie bacząc, czy są one przewidziane centralnymi okólnikami, czy nie. Albowiem napływ instrukcji już się zaczął — a centralne resorty stwierdzając, że w owym legendarnym Szczecinie w ciągu ostatnie go roku wydarzyło się wiele rzeczy, które nie chciały się pomie ścić w schematach biurokratycznych — z tym większą gorliwością zaczęły nas zasypywać poleceniami, nie bacząc, że uprawnione do tego było jedynie Ministerstwo Ziem Odzyskanych. Nic też dziw nego, że w dniu 28 maja otrzymałem okólnik, wydany przez to mi nisterstwo, przypominający, że jeszcze nie wygasły specjalne peł nomocnictwa udzielone przed rokiem i że mimo powołania w nie których miejscowościach rad narodowych — w sprawach spe cjalnych nadal obowiązuje zasada jednoosobowych decyzji. Okól nik ten pozwolił wyprostować wiele spaczeń. Już nazajutrz usta liłem wspólnie z dyrektorem Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego, Węgrzynowskim, że Zarząd Miejski (poprzez Mariana Kliksa i jego urząd) ... ad m in istru je nie ty lk o dom am i już zam ieszkałym i, ale rów nież i b u d y n k am i n ad ający m i się do rem o n tu o raz ru in a m i budynków . W zw iązku z tym z budyn k ów n ie n ad a ją cy c h się do u ży tk u m ożna będzie w y m o n to w ać części n a d a ją ce się do odbudow y inn y ch b u dy n kó w w Szczecinie. T ak b rzm i te o ria, a p ra k ty k a je s t ciężka i d iab elnie tru d n o je st upilnow ać ta k i dem ontaż przed nadużyciam i.
Ten oryginalny zapis umieszczony w moim dzienniku pod datą 29 maja oddaje dobrze całość problemu. Innym pociągnięciem organizacyjnym było całkowite wyłącze nie niektórych dzielnic miasta spod skomplikowanej kompetencji Wydziału Kwaterunkowego i przekazanie ich dla akcji osadniczej na okres ich zasiedlenia bezpośrednio Okręgowemu Urzędowi Re patriacyjnemu. Wprowadzając ten pomysł w życie, przekazałem 14 maja skrajnie południowe dzielnice miasta: Gumieńce i bardzo zniszczone Pomorzany PUR-owi. Energii jego dyrektora oraz kapi tana Juliusza Wichury-Czecha należy zawdzięczać, że rozlokowy wanie osadników poprawiło się i całe peryferyjne połacie miasta, dotąd opustoszałe, zaczęły się szybko zaludniać właśnie w maju i czerwcu 1946 roku. Tegoż dnia przybył dalszy wielki transport Żydów. Ich rozlokowanie w Niebuszewie było już ułatwione dzięki istnieniu Społecznego Komitetu Żydowskiego z siedzibą przy ulicy Niemcewicza 1. Z komitetem tym omawiałem 20 maja sprawy rozlokowania Żydów oraz problem pracy dla nich. Kolejne krótkie zapisy w mym dzienniku ilustrują gwałtowny wzrost ludności miasta oraz towarzyszące temu nastroje: — P ow iększa się ilość P olaków w Szczecinie (13 m aja). — Szczecin się na g w ałt pow iększa (20 m aja). — Od razu przy jeżd ża m nóstw o osadników , k tó ry c h straszn ie ciężko je st rozlokow ać (21 m aja). — T en je st szanow any, k to je st mocny. T en u trzy m a teren, k to go za gospodaruje. K ażdy w ysiłek n a polu polskości Szczecina je st w ażniejszy, niż tysiąc przem ów ień (21 m aja). — O sadnictw o polskie się w zm aga. Są i incydenty (28 m aja). — J a k się m iasto zaludnia! (29 m aja). — Po południu o tw arcie k ąp ielisk a n a jeziorze w G łębokiem . T łum y św iąteczne, p rzepełnio ne tram w a je, zupełnie ju ż w rażenie n orm alnych czasów, w sta ry m przez sw ych obyw ateli zasiedziałym m ieście (30 m aja). — S praw y o sadnictw a, wzmożonego niezm iernie w o statn ich dniach (31 m aja).
I ostatnie zdanie z mego majowego notatnika 1946 roku: J e s t ju ż poczucie stałości, bezpieczeństw a i mocy. A przy tym bled n ą in try g i dn ia codziennego.
Nie brakuje niecodziennych wizyt. W dniu 1 czerwca zjeżdża z oficjalną wizytą ambasador Francji Roger Garreau. Rył on akre
dytowany w Polsce jeszcze w okresie lubelskim w 1944 roku. No tuję po jego odjeździe: A m basador G arrau d je st u m nie p arę godzin n a podw ieczorku. Rozmowa bardzo ciekaw a — m ów i on, ja k w okresie sw ej m isji dyplom atycznej w M oskw ie w 1943 ro k u pom agał Polsce w zdobyciu granicy nad O drą i Nysą. R ozm aw iam y długo o analogii m iędzy g ran ic ą polską n ad O drą i fra n c u sk ą nad Renem .
W dalszym ciągu rozmowy ambasador Francji stwierdził, że nie widzi on potrzeby zwoływania konferencji pokojowej dla ustale nia powojennych stosunków, gdyż dokonane to już zostało w Pocz damie. Zachęcał całkiem oficjalnie do jeszcze bardziej intensywne go zasiedlania Polakami Szczecina i jego zachodniego zaplecza. Zgodnie ze swym zwyczajem o treści tej niewątpliwie inspirowanej wypowiedzi powiadomiłem ministra Modzelewskiego. Wobec rezy gnacji generała de Gaulle’a z funkcji prezydenta Rządu Tymcza sowego Republiki Francuskiej, złożonej w dniu 20 stycznia 1946 — zależało nam bardzo na każdej wiadomości, mogącej określić obecne stanowisko nowego rządu francuskiego w sprawie naszych granic zachodnich. W dniu 7 maja odwiedził mnie I sekretarz Ambasady Brytyjskiej, Holliday. Był on zainteresowany eksportem naszego węgla Odrą przez Szczecin. I jeszcze wizyty dowódcy brytyjskiej misji do spraw repatriacji Niemców, która nadal przy czynnej brytyjskiej pomocy przebie gała sprawnie i bez specjalnych zakłóceń. Przez Szczecin przewa lały się masy repatriantów zza Odry — ale pobyt ich w mieście ograniczał się już tylko do krótkotrwałego oczekiwania na pociągi przy stacji Szczecin-Turzyn. Porozumienie zawarte w dniu 4 maja między nami i lokalnymi radzieckimi władzami wojennymi dopro wadziło do ograniczenia przez nich reklamowania pracowników niemieckich do niezbędnego minimum. Chodziło tu zwłaszcza o za pewnienie portowi, zajętemu jeszcze nadal przez władze wojsko we, potrzebnej liczby pracowników. Problemy osadnicze nie tylko że nie przesłaniały nam innych spraw, ale ostrością swych decyzji przyczyniały się do przyspie szenia ich realizacji. Na zjeździe starostów województwa zachod niopomorskiego 31 maja podkreślałem potrzebę szybkiego urucho
mienia czołowych zakładów przemysłowych w mieście. Szczecin, jeśli ma w krótkim czasie przyjąć tak znaczną ilość nowych mie szkańców, musi dać im produkcyjne zatrudnienie. Czynne już w tym czasie zakłady konfekcyjne, drożdżownia i kilka mniej szych fabryk nie mogły zaspokoić tych potrzeb. Ale Szczecin jest przecież miastem portowym i miastem portowego przemysłu. O te obiekty ubiegaliśmy się już wówczas, dążąc do ich uruchomienia, choć na przestrzeni 15 kilometrów, od Stoczni aż do Polic, leżały one w ruinach i zgliszczach. Były już ustalone ekipy mające się zaopiekować tymi zakładami. Jakaż to była jednak mizerna opie ka! Cóż można było zrobić wobec ogromu spiętrzonych zwalisk, pokręconych konstrukcji, zniszczonych maszyn. Pierwszą czyn nością tych ekip było przywrócenie ogrodzenia zakładu, a podsta wową troską niedopuszczenie do dalszej jego dewastacji. Trzeba było zakładów tych bronić przed najazdem indywidualnych szpe raczy i zorganizowanych szabrowników. Ale trzeba było też często bronić ich przed ekipami, zaopatrzonymi w urzędowe resortowe glejty i pieczęcie, przybywającymi po to, aby w oficjalny sposób demontować, co tylko można, dla zasilania jakiegoś odbudowujące go się zakładu w głębi kraju. W takich przypadkach wraz z woje wodą Borkowiczem zdecydowanie się temu przeciwstawialiśmy. Wówczas to wyciągaliśmy nasze pełnomocnictwo i każdy w swym zakresie działania sprzeciwiał się uszczuplaniu tych zasobów, jakie przemysł szczeciński potencjalnie jeszcze posiadał. „Szczecin to nie kopalnia” — takie było nasze hasło, i trzeba stwierdzić, że energiczne to działanie przeważnie pomagało, choć wymagało nieraz telefonów do ministra przemysłu Hilarego Minca lub jego zastępcy Henryka Golańskiego, urzędującego w Warsza wie przy ulicy Poznańskiej 15. Sprzeciwy nasze przeważnie odno siły skutek — jeśli tylko byliśmy na czas informowani o przyby ciu do Szczecina ekipy potencjalnych zdobywców. Bywały też wy padki, że ekipy te, nauczone doświadczeniem, przybywały w oto czeniu własnej siły zbrojnej: uzbrojonej straży fabrycznej znad Pilicy czy Dunajca, a nawet w asyście własnej milicji wojewódz kiej. Wówczas załatwienie tych problemów przypominało staro polskie zajazdy — choć nie pamiętam, aby ktoś został przy tym cieleśnie poszkodowany. Natomiast szkody na honorze były częste — gdyż niehonorowanie zarządzeń rozmaitych resortowych „peł
nomocników” powodowało ich przyjazd do nas i różne, w stanow czej formie prowadzone rozmowy. Tak to w maju 1946 kładło się „zręby pod zagospodarowanie tych ziem...” Wydział Przemysłowy miasta musiał opiekować się jeszcze nie objętymi zgliszczami wielkich zakładów przemysłowych, jak na przykład Stoczni Wulkan i Oderwarke, na terenie której miasto już w listopadzie 1945 roku osadziło grupę uzbrojonych strażników tak zwanej „straży miejskiej”, dla pilnowania resztek mienia — w tym kadłubów nie wykończonych statków. Szczeciński oddział Zjednoczenia Stoczni Polskich przejął w swe władanie ruiny stoczni dopiero w połowie września 1946. W innej formie i w innych okolicznościach stopniowo wpro wadzany był Szczecin w orbitę gospodarki morskiej. Przejęcie przez nas w kwietniu fragmentów lewego brzegu Odry, rzecz jasna, jeszcze nie rozwiązywało sytuacji. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeszcze co najmniej przez rok właściwy port nadal użytkowany przez władze wojskowe, będzie dla nas niedostępny. Ale już teraz należało tworzyć kadry dla objęcia portu oraz przystępować do odbudowy tego, co się już uzyskało. Trzeba było zagospodarować posiadane enklawy w porcie oraz zorganizować przyjmowanie dal szych statków. Szóstego maja odbyła się narada w Szczecińskim Urzędzie Mor skim z przedstawicielami UNRRA. Chodziło tym razem o mający się rozpocząć z dniem 1 czerwca transport koni dla rolnictwa oraz o dostawę zboża, do czego potrzebny byłby mały silos. Naradzie przewodniczył komandor Pański w towarzystwie kapitana Wysoc kiego. Poruszano jeszcze sprawy bazy paliw płynnych przy ulicy Gdańskiej, która — choć teoretycznie została nam przekazana — praktycznie jeszcze nadal nie była w naszym posiadaniu. Sprawę kadr morskich postawił w zdecydowany sposób minister żeglugi Stefan Jędrychowski. Skierował on do Szczecina dyrekto ra Szkoły Morskiej w Gdyni, który odwiedził mnie 7 maja. Dostał on polecenie otwarcia w Szczecinie Szkoły Morskiej już od 1 pa ździernika, przy jednoczesnej adaptacji nie ukończonego gmachu przy alei Piastów 19 (późniejszy gmach Wydziału Budowy Maszyn Politechniki Szczecińskiej). Na ten cel znalazło się aż 18 milionów złotych. Wiele było głosów, że to jeszcze przedwczesne, że nie
trzeba nam aż tylu oficerów marynarki handlowej, że Szczecin to nie Gdynia z długoletnią tradycją i że w ogóle zachodnie wy brzeże jest tylko niepotrzebną doczepką do „właściwego” wybrze ża, które się miało rozciągać od Orłowa do Karwi, z łaskawym poszerzeniem o Sopot, Gdańsk i Łebę. W dniu 22 maja podczas pobytu w Gdańsku omawiałem z dy rektorem Głównego Urzędu Morskiego Michałowskim problemy tak zwanego osadnictwa morskiego w Szczecinie. Chodziło o prze rzut z Gdyni do Szczecina wykwalifikowanych robotników portotowych z rodzinami, dla których mieliśmy już przygotowane bardzo przyjemne mieszkania w Golęcinie. Mieli oni być przejścio wo zatrudnieni w innych instytucjach (zwłaszcza na kolei), do czasu przybycia większej liczby statków. Udało się nam wówczas zwer bować w ten sposób 15 najstarszych dziś dokerów Szczecina. Obraz tych dni byłby niekompletny, gdyby się pominęło wsty dliwym milczeniem ów antagonizm, jaki niektóre koła morskie Gdyni i Gdańska przejawiały wobec Szczecina i jego spraw. Trze ba było wielu wysiłków, aby go przezwyciężyć. A przecież w tym początkowym okresie kształtowania się naszej gospodarki morskiej jej ośrodek realizacyjny znajdował się właśnie w Gdyni i Gdań sku. Stąd też wypływała potrzeba częstych kontaktów z Wybrze żem wschodnim, tym bardziej że właśnie tam była siedziba pełno mocnika rządu do spraw Wybrzeża, inżyniera Eugeniusza Kwia tkowskiego, który dysponował wielkimi sumami na inwestycje dla gospodarki morskiej i miast portowych. W maju 1946 roku zostały zrealizowane dwie bardzo ciekawe inicjatywy. Mam na myśli utworzenie dwóch międzykomunalnych spółek: „Żegluga na Odrze” i „Morska Żegluga Przybrzeżna”. Pro pozycja utworzenia spółki „Żegluga na Odrze” powstała jeszcze w grudniu 1945 roku. Sprawą tą, prawnie dość skomplikowaną, za jęły się wspólnie Ministerstwa Komunikacji i Ziem Odzyskanych. W dniu 10 maja zostałem zaproszony do Warszawy, aby w imieniu Szczecina podpisać akces do tej spółki. Udałem się tam regularnie już kursującym ze Szczecina do Warszawy samolotem. Akt ten nastąpił nazajutrz w gmachu Ministerstwa Komunikacji przy skomplikowanym ceremoniale notarialnym. Jako udziałowcy we szły do spółki miasta Szczecin i Wrocław, wnosząc każde po dwa i pół miliona złotych udziału. Podpisując ów akt w imieniu Szcze
cina, czułem się jak finansowy potentat, tym bardziej gdy dowie działem się, że zostałem członkiem rady nadzorczej spółki „Żeglu ga na Odrze”. W istocie była to tylko jedna z ówczesnych form szybkiego działania — w swym zapisie z dnia 11 maja czytam: „Wiadomość pomyślna o zakupionych już dla spółki trzydziestu holownikach w Anglii”. Do spółki tej dołączył się i Poznań; w dniu 24 maja ustaliłem z wiceprezydentami Poznania Ginterem i Drabowiczem, że wspól nie upoważniamy miasto Wrocław do występowania w imieniu obu miast w tej spółce, w której przeważający udział miało oczy wiście państwo poprzez Ministerstwo Komunikacji. Kapitał zakła dowy spółki bowiem określony został na 50 milionów złotych, po dzielonych na tysiąc udziałów, z których Szczecin i Wrocław prze jęły jedynie po 50 sztuk. Siedzibą spółki został Wrocław; radzie nadzorczej przewodniczył inżynier Kornacki z Zarządu Dróg Wod nych. Powołanie tej spółki uporządkowało nieco skomplikowany stan żeglugi odrzańskiej i Odrą zaczęły płynąć pierwsze zestawy barek. Podobną inicjatywę wysunęły miasta nadmorskie. W dniu 23 maja odbyło się w Gdańsku posiedzenie organizacyjne w sprawie utworzenia spółki kabotażowej żeglugi przybrzeżnej, której głów nymi udziałowcami byłyby miasta Szczecin, Gdynia i Gdańsk, a do której miały być dopuszczone również inne mniejsze miasta nad morskie, jak Kołobrzeg, Ustka i Darłowo. Asumpt do powołania tej spółki (która przybrała oficjalną nazwę Spółka Żeglugi Przy brzeżnej „Gryf”) dały rozmowy, toczone na temat utworzenia Związku Gospodarczego Miast Morskich. Pomysł ten zrodził się w Sopocie. Eugeniusz Kwiatkowski, w willi, którą zajmował w Sopocie jako pełnomocnik rządu do spraw Wybrzeża, w błyskotliwych rozmo wach, w których celował, podawał wiele szczegółów bardzo oso bliwych i pikantnych o kulisach ostatniego rządu drugiej Rzeczy pospolitej. Był w nim przecież nie byle kim, bo wicepremierem, zastępcą Składkowskiego, nad którym górował o niebo inteligencją (makabryczną wymowę posiadało przypomnienie przez Kwiatkow skiego wypowiedzi Himmlera w czasie jego wizyty w Warszawie w ostatnich dniach lutego 1939 roku: „W dwa tygodnie zlikwiduję getto w Warszawie, jeżeli rząd polski mnie do tego upoważni...”).
Parę razy przybywając na wschodnie Wybrzeże po złote runo kołatałem o subwencje dla Szczecina w gmachu gdańskiego Urzę du Wojewódzkiego przy ulicy Okopowej gdzie mieściła się Dele gatura Rządu do Spraw Wybrzeża. Jej pracownicy, bardzo opera tywni, poważnie odnosili się do swoich nieszablonowych zajęć. Kilka razy w ciągu wiosny 1946 roku pobrawszy od pana Bonarka upragniony czek na cele inwestycyjne, realizowałem go w urzę dzie skarbowym, mieszczącym się w starym domu przy ulicy Grun waldzkiej we Wrzeszczu — a potem byłem zapraszany przez mi nistra Kwiatkowskiego na herbatkę do Sopotu. Dziwny był charakter tej miejscowości i jej mieszkańców w po czątku 1946 roku. Ciasnota tego nie zburzonego przestarzałego ką pieliska, jak również drobne kłótnie partykularza, który nie mógł się jeszcze przyzwyczaić do myśli o wielkim polskim Wybrzeżu — jakoś raziły w porównaniu z potencjalnie przyczajoną dynamiką Szczecina i jego ludzi. Pamiętam swój pierwszy powojenny pobyt w Sopocie, gdy 23 czerwca 1945 roku brałem udział w festynach Święta Morza na sopockim molo. Po wzruszeniach, wywołanych samym faktem tego obchodu zaledwie w parę miesięcy po wojen nej pożodze — musiałem stawiać czoła żądzy zysku, ucieleśnionej w słonym do niemożliwości rachunku Hotelu Morskiego. Podobne kontrasty widziałem w Sopocie i w rok później, gdy spotkałem z nie ukrywanym zdumieniem ludzi, nie mogących pojąć, że w od ległości 300 kilometrów na zachód, gdzieś u ujścia Odry, w jakimś tam Szczecinie może powstać ośrodek „konkurencyjny”, który z uwagi na swą wyjątkową sytuację polityczną musi być prężny i taki właśnie jest. Otrząsnąć się mogłem z tego partykularza wśród ludzi szerzej myślących, do których zaliczałem również i Kwiatkowskiego. Twór ca Gdyni nie był nią zaślepiony — przecież zmieniła się skala spoj rzenia i skala historii. Owszem, z wielkim entuzjazmem i z ogro mem pomysłów (nie zawsze jednak dostosowanych do politycz nych realiów) proponował nowe, nieprzeciętne rozwiązania. Do ta kich propozycji należała także koncepcja powołania Związku Go spodarczego Miast Morskich. Potrzebna była wówczas — zwłaszcza przed mającym w końcu czerwca nastąpić referendum ludowym — jakaś śmielsza myśl, wykraczająca poza przeciętne ramy administracyjnych zarządzeń,
podkreślająca jedność polskich ziem nadmorskich. Sam pomysł powiązania zachodnich i wschodnich miast nadmorskich rozsze rzonego Wybrzeża był ciekawy, ułatwiał niewątpliwie ich inte grację społeczną. Natomiast przedwczesne było opierać istnienie tego związku wyłącznie na bardzo jeszcze wówczas nikłych pod stawach gospodarczych, tym bardziej że nasze miasta nadmorskie znajdowały się dopiero u początku swego rozwoju. Byłem świadkiem pierwszych rozmów, które toczyły się w Sopo cie na ten temat, o czym świadczą kolejne zapisy w moim dzien niczku. W pierwszym tygodniu maja przewodniczący Krajowej Rady Narodowej Bolesław Bierut wyraził zgodę na rozpoczęcie prac organizacyjnych obiecując jednocześnie udzielenie poważniejszych subwencji. W dniu 22 maja odbyło się w Gdańsku posiedzenie Prezydium Związku Gospodarczego Miast Morskich. Projekt statutu, przyjęty z poprawkami, miał być wydany jako dekret rządowy. W refe racie, który opracowałem na prośbę Prezydium Związku, określi łem sam pomysł jako „wypadkową połączonych czynników emo cjonalnych i chłodnej kalkulacji”. Zastanawiałem się w nim dalej nad formą działania — która nie miała być jedynie mechanicznym wcieleniem w życie odgórnych dyrektyw ani też nie mogła stać się próbą działań, sprzecznych z ogólną polityką gospodarczą kraju. Widziałem możliwości inicjatyw oddolnych, wykraczających da leko poza ciasne ramy dawnego wybrzeża na odcinku Hel-Gdynia. I w tym właśnie upatrywałem podstawowy cel Związku — wyjście polskiej myśli morskiej na szersze tory, przypomnienie, że wybrzeże nasze gwałtownie się rozszerzyło i że nasze wyjście w świat odbywa się poprzez miasta portowe. Referowałem 22 maja: N ależy dążyć w pierw szym rzędzie do stw orzenia pojęcia w spólnoty p ol skich m iast nadm orskich. J e st to zadanie ty m tru d n iejsze, że m ia sta m o r skie, zaludnione polskim i osadnikam i, pochodzącym i ze w szystkich niem al części k ra ju i zagranicy, n ie zdążyły jeszcze w ytw orzyć jednolitego typu ludności, a tym bardziej w ytw orzyć jed n o litej tra d y c ji m orskiej. Jed y n ie zw iązanie tych m iast w je d n ą całość g o sp o d arczo -k u ltu raln ą pozw oli na szybszy proces przek ształcan ia p sychiki lądow ej osadników n a psychikę m orsk ą — co dopiero pozw oli n a w cielenie w życie śm ielszych zam ierzeń.
Jedną z form tego powiązania mogła stać się żegluga przy-
brzeżna od Szczecina po Elbląg, którą miała zapoczątkować nowo kreowana Spółka Żeglugi Przybrzeżnej „Gryf”. Miała ona łączyć ze sobą zarówno dwa skrajnie położone wielkie regiony portowe, jak i pośrednio małe porty długiego piaszczystego wybrzeża. Po nadto celem jej miała być aktywizacja życia gospodarczego wzdłuż wybrzeży Zalewu Szczecińskiego i Wiślanego. Dalszą formę działania Związku widzieliśmy w zorganizowaniu trakcji autobusowej regionów nadmorskich. Pisałem wówczas: Dziś jeszcze Ś w inoujście nie m a reg ularn ego połączenia ze Szczecinem przez W ołyń i S tary D ąb [mowa tu oczywiście o W olinie i D ąbiu — P.Z.j. Nowe W arpno je st p rak ty czn ie n ad ał odcięte od św iata. E lbląg z G d ań skiem m a n iezw ykle u tru d n io n e połączenie. N iezależnie od tego poza a u to stra d ą nadm orską, k tó ra bezw zględnie m usi pow stać w ciągu najbliższych dw udziestu lat, w inno pow stać re g u la rn e połączenie sezonow e pom iędzy poszczególnym i m iastam i m orskim i.
Kiedy po trzydziestu latach piszę te słowa, nadal podtrzymuję swe ówczesne twierdzenie. Autostrada nadmorska musi powstać — i choć jeszcze jej nie ma w terenie, to jednak jest już w szcze gółowych planach regionalnych nadmorskich województw. Tak samo ciekawe były ówczesne propozycje, aby jakaś orga nizacja koordynowała zaopatrzenie regionu nadmorskiego, sprzy jała powstaniu bazy hodowlanej i warzywniczo-sadowniczej przy miastach portowych i nadmorskich, stając się „instytucją, która by wyrównywała chwilowe braki zaopatrzenia”. W dalszym ciągu tego programu poruszane były sprawy więzi miast z ich portami, sprawy rybołówstwa, nie tylko przybrzeżne go, ale i dalekomorskiego, oraz sprawy przemysłu terenowego, pod porządkowane nadmorskim radom narodowym. Wiele już wówczas mówiliśmy o akcji turystycznej, o ruchu wycieczkowo-wczasowym. Szczególną uwagę zwrócono w referacie programowym na akcję szkoleniową, na badania naukowe oraz na rozwój szkolnictwa wyż szego regionu nadmorskiego. Zastanawialiśmy się, jak pokonać „martwotę rejonów Kołobrze gu, Koszalina, Słupska i Łeby, którą sztucznie wytworzyły dziś już przekreślone granice”. Związek miał patronować pracy pla nistycznej, szczególnie w zakresie planowania regionalnego i urba nistycznego regionów nadmorskich. Taki oto program zakreśliliśmy sobie wówczas, dążąc do prze-
kształcenia tendencji rywalizacyjnej Gdańska i Szczecina w jedną twórczą ideę planistyczną. I choć życie szybko przekreśliło nie które nierealne — lub co najmniej jeszcze przedwczesne — pomy sły organizacyjne, to jednak potwierdziło w pełni potrzebę szero kiego spojrzenia w przyszłość i oderwania się od ucisku spraw drobnych i piekących. Na razie jeszcze w maju 1946 problemy te nie wyszły poza roz ważania organizacyjne. A maj ten przyniósł ze sobą narastanie nowych spraw, dalsze wrastanie Szczecina w organizm kraju, dal sze troski bieżące i przedsmak spraw wielkich, choć jeszcze bliżej nie sprecyzowanych.
22. Wzmożone osadnictwo Czerwiec 1946 roku w Szczecinie. Gdy dziś, po trzydziestu la tach, zmęczony wertowaniem oryginalnych dokumentów i notatek z tego czasu przymykam oczy i usiłuję przypomnieć sobie, jak to miasto żyło wówczas i jak wyglądało — widzę je wyraźnie i barw nie. Idzie lato, lato nowego miasta, które już zaczynało żyć i które już zaczynało myśleć o letnich wakacjach, o koloniach dla dzieci w Ar końskim Lesie, o pierwszej plaży nad Jeziorem Głębokim, o możliwości wyjazdu nad morze. Aby pociągiem dostać się do plaży w Międzyzdrojach, trzeba było siedem godzin spędzić w dro dze. Wyjechawszy o 8.00 rano ze szczecińskiego dworca, dopiero o 12.43 przyjeżdżało się na małą stacyjkę Recław, położoną na wschodnim brzegu cieśniny Dziwna. Stąd, pieszym marszem drew nianą kładką poprzez zwalone przęsła kolejowego mostu, docho dziło się do spalonego dworca w Wolinie. Odcięta od sieci kolejo wej linia ze Świnoujścia do Wolina obsługiwana była przez dre zynę motorową z doczepionymi dwoma starymi wagonami towa rowymi. Taki to „ekspres” woził wówczas nad morze szczecinian: nic też dziwnego, że podróż tę odbywano przeważnie wysłużonymi
autami, zmęczonymi życiem ciężarówkami oraz nielicznymi auto busami, jeszcze przed wojną wycofanymi z miejskiej komunikacji. Na trasie wodnej Szczecin-Świnoujście chodził stary parowiec, szumnie nazwany s/s „Piast”. Na jego otwartym pokładzie tłoczyli się pasażerowie, ulokowani pomiędzy belami towarów i beczkami z czymś nieznanym. Droga wodna jeszcze nie była znakowana, to też żegluga odbywała się jedynie dniem. Ale szczeciniacy poko nywali te wszystkie trudności i już w końcu czerwca zapełniali międzyzdrojską plażę, jeszcze nie odkrytą wówczas przez resztę kraju. Na bliskie wycieczki jeździło się tramwajem — „jedynką”, do ostatniego przystanku w alei Wojska Polskiego, aby stąd dwukilometrowym marszem dotrzeć do Jeziora Głębokiego. Jeszcze rok temu przez jezioro to przechodziła linia demarkacyjna, stano wiąca wówczas granicę państwa. Wyczyszczona plaża wśród zale sionego brzegu nie nosiła już śladów powojennego bałaganu — sam w pierwsze czerwcowe popołudnia korzystałem często z odpo czynku w tym uroczym zakątku. A gdy była zła pogoda, chodziło się do Kamińskiego na kawę. Mały lokal przy narożniku alei Piastów i ulicy Jagiellońskiej nie mógł pomieścić amatorów dobrej kawy, tak trudnej wtedy do uzyskania. Dzieci oblegały wędrownych handlarzy słodyczy i lo dów, przybyłych na sezon z Poznania do Szczecina. Nie brakło wówczas w mieście rozlicznych lokali o dobrej — a jeszcze częściej o złej — sławie. W nich to spotykali się miejsco wi i przyjezdni szabrownicy, tam przeprowadzano podejrzane wa lutowe operacje oraz omawiano szczegóły przerzutów przez grani cę i przemytu na większą skalę. Tam też powstawały pomysły, jak przewieźć do „Polski centralnej” meble lub ukradkiem z ruin wy dobywaną cenną armaturę. Wywóz mebli ze Szczecina był oficjal nie zakazany i na kolej nie można było nadać żadnego sprzętu bez uzyskania uprzednio pozwolenia Okręgowego Urzędu Likwidacyj nego. O wiele trudniejsze natomiast było upilnowanie przerzutu samochodowego, dokonywanego często pod egidą wysokich pro tektorów. Transport samochodowy odbywał się drogą okrężną przez szosę poznańską i poprzez prowizoryczne mosty kolejowe, którymi w ślad za pociągiem posuwały się auta. Najkrótszy wylot do wnętsza kraju ulicą Gdańską był bowiem wciąż jeszcze niedostępny,
gdyż cały jej przebieg w poprzek wyspy między odrzańskiej leżał na terytorium portu, rządzonego jeszcze przez władze wojskowe. Czerwiec 1946 niósł ze sobą wiele spraw i wydarzeń. W końcu tego miesiąca miało się odbyć referendum, w którym jedno z py tań brzmiało: „Czy jesteś za przyłączeniem Ziem Odzyskanych do Polski”. Właśnie to pytanie, z trzech postawionych, było w Szcze cinie najważniejsze; wydawało nam się, że odpowiedź na nie nie wymaga żadnego namysłu ani też nie budzi żadnych wątpliwości. Można było się wahać, czy ma istnieć senat obok sejmu, czy nie — ale zastanawiać się nad tym czy Szczecin ma być polski? A jednak nawet u nas nie obeszło się bez ukrytej propagandy, podającej w wątpliwość sam cel naszego wysiłku. Szła ona z dale ka, dalekie też były jej powiązania. W samym Szczecinie podszepty te jednak nie zmniejszały ani tempa odbudowy, ani procesu spo łecznego wrastania ludności w nowe warunki życia. Po prostu efekty codziennej pracy, codziennie obserwowane zdarzenia i fakty utwierdzały nowych mieszkańców Szczecina w przeświadczeniu, że są tu na stałe i że w konfrontacji ze szczecińskim dniem pow szednim wszelkie wątpliwości są tylko niepotrzebnym dysonansem. Tak samo odczuwano to i w Stargardzie, i w Choszcznie — ale im dalej od naszych spraw, tym ich logiczna celowość była nie kiedy nie tyle złośliwie, ile ironicznie podważana. W Poznaniu zdążono już wiele zapomnieć z uniesień pierwszych, bohaterskich dni 1945 roku. Już nie mówiono górnolotnie o „pa tronacie nad Szczecinem” ani też o Szczecinie jako o „filii Pozna nia”. Miasto nasze, zgodnie z logiką wydarzeń, usamodzielniało się szybko; niewątpliwy i skuteczny wkład Poznania w nasz start przyćmiony został wielką falą migracji przybywającej do nas z in nych stron. Kłopoty własne zaczęły ciążyć Poznaniowi — a nasza emancypacja zmniejszała w pewnym stopniu obciążenie grodu nad Wartą. I choć to było logicznym wynikiem naszych wspólnych życzeń i zamiarów — to jednak emancypacja pupila nie wszy stkim była na rękę. Szczególnie ważnym problemem była stopniowa przemiana Szczecina z miasta, z którego jeszcze do niedawna tak łatwo można było wiele wywieźć — w miasto, które samo zaczynało tworzyć własne wartości produkcyjne. Jednak w wyobrażeniu ludzi, którzy nie tak dawno przybyli do Szczecina tylko po to, aby go po wzbo
gaceniu porzucić (a było takich niemało, choć nie rejestrowały ich oficjalne statystyki) — Szczecin był nadal kopalnią do eksploatacji. Nic też dziwnego, że w opinii tych kół nasze dążenia do emancy pacji spotykały się z ironicznym przyjęciem. To samo dotyczyło również innych rejonów kraju, w których nasze istotne sprawy były jeszcze mniej zrozumiałe aniżeli w sąsiednim Poznaniu, gdzie przecież żyło tylu bliskich krewnych nowych obywateli Szcze cina. Rzecz jasna, że nie tylko te sąsiedzkie odczucia były powodem owych plotek, gadek i baśni o „dzikim Zachodzie” i jego tymcza sowości. Główne kanały, którymi wpływały celowo rozniecane pod szepty wiodły dalej — za granicę kraju. Wszystko to razem powo dowało specyficzną atmosferę tego roku, w którym każde nasze potknięcie było jaskrawo oświetlane, a nie wszystkie osiągnięcia były znane i doceniane. Na tym tle nasze ówczesne zainteresowanie przebiegiem nad chodzącego referendum ludowego polegało przede wszystkim na uznaniu tego wydarzenia za pierwszą szczecińską próbę sił, pierw sze polityczne wyjście wszystkich dorosłych mieszkańców z ich do mów. Chcieliśmy po prostu wiedzieć, ilu nas jest i kto jest wśród nas — i to przeświadczenie odsuwało na bok troskę, czy wyniki referendum właśnie w Szczecinie nie okażą się przykrą niespo dzianką albo czy Polskie Stronnictwo Ludowe nie wprowadzi do referendum tyle zamieszania, że mogłoby się to odbić na tempie i wynikach dalszego rozwoju Szczecina. Ja sam poświęciłem w czerwcu 1943 roku wiele czasu, aby przygotować referendum od strony organizacyjnej. Objazd po szczególnych komisji obwodowych dokonany w niedzielę 2 czerw ca dał minorowe wyniki. Nie przygotowane lokale, przeważnie nie wyremontowane i nie uprzątnięte, sprawiały ponure wrażenie; listy wyborcze nie wyłożone do wglądu — słowem bałagan orga nizacyjny, szczególnie widoczny po uroczystych i pompatycznych akademiach, które rozpoczęły kampanię propagandową. Zająłem się tymi sprawami osobiście, choć oficjalnie należały one nie do prezydenta miasta, ale do przewodniczącego Miejskiej Rady Na rodowej. W osobliwym dualizmie kompetencji, jaki wówczas pa nował, rola przewodniczącego Rady Miejskiej ograniczała się do honorowych funkcji, do których zostały dodane specjalne akcje
polityczne. Ale tu nie chodziło jedynie o lokalną politykę — cho dziło tu o nasze „być albo nie być” w Szczecinie, o rzeczy codzien ne i istotne. Nie można było dopuścić, aby administracyjny rozgar diasz zaszkodził całej sprawie — toteż stwierdziwszy ponownie w dniu 4 czerwca, że ani członkowie, ani przewodniczący komisji do spraw referendum nie przychodzą w ogóle do lokali — ruszyłem ich nieco energiczniej, tak jak się to robiło przy naszych wszyst kich szczecińskich akcjach. W tydzień potem, stwierdziwszy po raz trzeci, że komisje swym nieróbstwem wywołują nadal bałagan — przejąłem oficjalnie, choć niezupełnie legalnie z ramienia Zarządu Miejskiego całą stronę organizacyjną referendum. Efektem tej de cyzji było podwojenie liczby biur meldunkowych, delegowanie szeregu pracowników do pracy spisowej, oddanie taboru samo chodowego do dyspozycji obwodowych komisji i wiele podobnych czynności, które były niezbędne. W dniu 28 czerwca były gotowe ostatecznie spisy wyborcze. Sporządzenie ich utrudniało to, że ustawicznie —■wprost codzien nie — przybywali do Szczecina masowo nowi mieszkańcy. Wresz cie osiągnęliśmy jaki taki ład. W dniu 30 czerwca, czyli w sam dzień referendum, zapisałem w notesie: D zień referen d u m ludow ego. S praw dzam telefonicznie sta n techniczny lokali: m eld un ki są pom yślne. O bjazd lokali: in cyd entó w nie m a, fre k w e n cja duża. Z ain tereso w anie znośne. W n iek tó ry ch lo k alach w yborczych p rze w odniczący p o trac ili głow y i tu trzeb a było w prow adzić ład.
Nie brakło również i akcentów komicznych: W ieczorem ponow ny objazd. Ju ż je st cisza. Śm ieszny in cy d en t z Żydam i, k tó rzy n a g w ałt w G olęcinie u p arli się głosować wszyscy przed południem w ty m prześw iadczeniu, że inaczej n ik t z nich nie dostanie obiadu w sto łówce.
Jeszcze nie byliśmy pewni wyników: W yników dziś w ieczorem tru d n o się jeszcze dom yślić. Mogą być silne niespodzianki. W każdym raz ie ta k czy ow ak przeżył Szczecin sw ą pierw szą polską gorączkę w yborczą.
Niespodzianek jednak w Szczecinie nie było — natomiast trud no powiedzieć, aby ludność szczecińska w spokoju przyjęła wia domość, że w niektórych okręgach kraju (na przykład w Krakowie) padały głosy „nie” w odpowiedzi na pytanie, czy mamy pozostać na Ziemiach Odzyskanych. Był to wprawdzie procent znikomy —
ale przykro było nam stwierdzić, że niektórzy z naszych rodaków na złość „reżymowi” zdecydowali się pokrzyżować najżywotniejsze interesy narodu. Ale głosy te niczego nie zdziałały. Właśnie w czerwcu 1946 roku wzrósł napór przyjeżdżających do Szczecina. Zanotowałem, że w czasie od 1 do 15 czerwca zameldowało się w Szczecinie 11 ty sięcy nowo przybyłych na stałe osadników; a w jednym dniu 17 czerwca przeciążone urzędy meldunkowe zarejestrowały na pływ do miasta aż 1370 osób. Na I Wojewódzkim Zjeździe Stron nictwa Pracy, w dniu 23 czerwca, wygłosiłem przemówienie po witalne, w którym oznajmiłem, że onegdaj Szczecin przekroczył liczbę 80 tysięcy ludności polskiej — podczas gdy pół roku temu było tu jedynie 22 238 Polaków. W dziesięć dni później, na ple narnym posiedzeniu Miejskiej Rady Narodowej mogłem oświad czyć, że Polaków w Szczecinie jest już ponad 86 tysięcy. Od 27 do 30 czerwca, czyli w przeddzień referendum, przybyło do Szcze cina około 2 tysięcy nowych osadników z głębi kraju. Liczby te dobitnie obrazują tempo wzrostu osadnictwa polskie go w tych przełomowych dniach i stanowią dowód zaufania spo łeczeństwa do trwałości naszych poczynań. W tym samym czasie obserwowaliśmy powolny, lecz stały od pływ za granicę ludności żydowskiej, zgromadzonej licznie w dziel nicy Niebuszewo. Jedynie część tej ludności pozostała w Szcze cinie na stałe — inni traktowali pobyt w nadgranicznym mieście jedynie jako etap dalszej wędrówki w drodze do Izraela. Bywały okresy, że ich próby nielegalnego przekroczenia granicy przybie rały wręcz masowe formy; według posiadanych przeze mnie in formacji trzeba było w sposób półoficjalny otwierać dla nich kil kakrotnie przejścia graniczne. W dniu referendum ludowego, czyli 30 czerwca, Niemców w Szczecinie było 19 tysięcy, z czego znaczny odsetek nadal był przejściowo zatrudniony przez lokalne radzieckie jednostki por towe. Jednak w ciągu czerwca opuściło Szczecin 7200 Niemców; wyjazdy te, zarówno indywidualne, jak i zorganizowane, były re jestrowane przez Referat do Spraw Niemieckich Zarządu Miej skiego. Na tle tych ludnościowych przemian życie miasta nieprzerwanie toczyło się naprzód.
Doraźne znaczenie polityczne (choć bez szczególnych dalszych następstw) miała akcja, zmierzająca do utworzenia Związku Gos podarczego Miast Morskich. Choć już w jesieni 1946 roku porzuco no, przy odpowiednich dyrektywach z góry płynących, zamiar utworzenia takiego związku, to jednak w czerwcu 1946 roku zjazd przedstawicieli wszystkich miast poszerzonego polskiego Wybrzeża stał się piękną, patriotyczną manifestacją, bardzo wówczas celo wą i pożyteczną. Przy pomocy magistra Górnego, referenta do spraw morskich Zarządu Miejskiego, ustaliłem tezy udziału Szczecina w tym zjeździe. Organizatorem jego był Eugeniusz Kwiatkowski, który całą swą energię poświęcił na to, aby zjazd ten stał się pierwszą mani festacją całości poszerzonego polskiego Wybrzeża. W dniu 19 czerw ca zwrócono się do mnie, abym objął stanowisko naczelnego dy rektora tego Związku, ale po krótkim namyśle — odmówiłem. By łoby to bowiem połączone z rezygnacją z prezydentury Szczecina, a zdawałem sobie sprawę, że trzeba co najmniej pięć lat w Szcze cinie na tym stanowisku popracować, aby doczekać się wyników swej pracy. Pierwszy szczeciński rok miałem już za sobą — a chcia łem jeszcze przeżyć i dalsze szczecińskie lata. Ponadto nie w pełni zgadzałem się ze zdaniem organizatorów w sprawie istoty rozwoju Związku Miast Morskich. Wyczuwałem, że za kulisami toczy się tu swoista gra polityczna, w której nie chciałem uczestniczyć. To też mimo wielu perswazji nie zgodziłem się na te personalne pro pozycje, natomiast w imieniu Szczecina zgłosiłem akces do Związku — po jego oficjalnym powołaniu. Jedenastego lipca w zastępstwie prezydenta miasta Gdańska przewodniczyłem w tym mieście walnemu zebraniu komitetu or ganizacyjnego zjazdu. Sprawy zasadnicze referował Bublewski; dzięki jego staraniom jutrzejsza uroczystość została dobrze przy gotowana. Miała ona się odbyć w ocalałym budynku staromiejskie go gdańskiego ratusza, którego przyćmione witrażami sale, ścia ny kryte boazeriami, korytarze z portretami i stare schody stano wiły doskonałą oprawę do uroczystej manifestacji polskich miast nadmorskich. Przypominam sobie, jak w kwietniu sam pilnowa łem wykuwania herbów tych miast na półkolistej ścianie głównego tarasu Wałów Chrobrego w Szczecinie. W kolejności geograficznej, z zachodu na wschód, znalazły się tam: Szczecin i Świnoujście, No
we Warpno, Wolin i Kamień, dalej Kołobrzeg, Darłowo i Ustka, po tem Puck, Gdynia, Sopot, Gdańsk, Elbląg, Tolkmicko i wreszcie Frombork nad Zalewem Wiślanym. Obecnie w Gdańsku zebrały się delegacje tych miast, aby wspólnie zademonstrować morskość kraju. Plenarne zebranie delegatów miast morskich oraz przedstawi cieli województwa szczecińskiego (które wówczas sięgało od Świ noujścia aż po Ustkę), gdańskiego i olsztyńskiego zostało otwarte w uroczystym nastroju 12 lipca. Obecny był premier, minister że glugi i handlu zagranicznego, trzej wojewodowie nadmorscy, de legat rządu do spraw Wybrzeża oraz przewodniczący Komisji Mor skiej Krajowej Rady Narodowej. Zebranie prowadził prezydent miasta Gdańska Nowicki w asyście prezydenta Gdyni Zakrzewskie go i mojej. Kilka przemówień powitalnych, parę referatów (w tym mój o roli miast morskich) oraz długie przemówienie Kwiatkow skiego. W dyskusji zabrał głos wojewoda szczeciński Borkowicz, przedstawiający rolę Szczecina w tym koncercie miast morskich. Rola ta nie była jeszcze w pełni doceniana — Wybrzeże wschodnie, mające swe przedwojenne tradycje i przedwojennych gdyńskich patriotów, niechętnym okiem patrzyło na nasze dalekosiężne plany. Borkowicz wykazywał w sobie właściwy, polemiczny i barwny spo sób, że Szczecin to największy port polski w przyszłości; że przy szłość polskiej gospodarki morskiej leży również u ujścia Odry — i że najlepszym sposobem pomocy jest kierowanie w naszą stronę potoku subwencji i kredytów, do których klucz wciąż jeszcze znaj dował się w Gdańsku, gdyż tam była siedziba Delegatury Rządu do Spraw Wybrzeża. Jej szef, Eugeniusz Kwiatkowski, uznał te argumenty — i w długim, stylistycznie pięknym przemówieniu syntetycznie ujął sprawy wielkiego Wybrzeża jako całości. Stwier dził, że odbudowa polskiego potencjału morskiego rozpoczęła się w Gdyni i Gdańsku — i że na nas kolej przyjdzie niedługo. Było to, niestety, o tyle uzasadnione, że jeszcze wówczas, w lipcu 1946 roku praktycznie nie mieliśmy w naszym władaniu szczeciń skiego portu i że tych kilka fragmentów przez nas administrowa nego nabrzeża na lewym brzegu zachodniej Odry z trudem wy starczyło, aby móc obsłużyć dwa, a najwyżej trzy statki — i to ręcznie, bo i dźwigów też nie było. Zaledwie kilka tygodni wcześ niej, 17 czerwca, przypłynął do Szczecina pierwszy statek handlo wy z towarem: m/s „Ruth” pod szwedzką banderą z ładunkiem
celulozy; pierwszy statek z ładunkiem węgla do Szwecji opuścić miał Szczecin dopiero 14 sierpnia. Cały zaś przeładunek szczeciń skiego portu handlowego wynieść miał w roku 1946 jedynie 98 ty sięcy ton. Nie czuliśmy się jednak na tym Zjeździe Miast Morskich jak ubodzy krewni. Przyszłość Szczecina w gospodarce polskiej była zapewniona — a bez Odry ze Szczecinem gospodarka ta byłaby karłowata. Rozumieli to wszyscy, nawet ci, którzy zapatrzeni byli jak dotąd wyłącznie na ujście Wisły. Byliśmy wówczas gospodarczo słabsi od Gdańska — natomiast polityczne znaczenie Szczecina było zawsze przeważające. Zrekapitulował obrady pierwszego dnia premier Osóbka-Morawski. Postawił on znak równości między Szczecinem i Gdańskiem, zapewniając nam wiele dobrodziejstw, czego dowodem były dwa miliony, które nam ze szkatuły dyspozycyjnej asygnował na dzia łalność kulturalną — wprost na sali obrad, swoim zwyczajem. Nazajutrz rozpoczęły się prace w komisjach, gdzie ustalono tezy rozwojowe regionu nadmorskiego, wysuwając problem żeglugi przybrzeżnej i lądowej pomiędzy dużymi i małymi miastami, po stulując rozwój przemysłu nadmorskiego oraz szczególnej pomocy dla Szczecina. Omówił ten program minister żeglugi, doktor Stefan Jędrychowski, sprowadzając zbyt górne zamierzenia do poziomu realnych możliwości, mieszczących się w ogólnokrajowym planie gospodarczym. Rozjechali się przedstawiciele miast morskich. Niektórzy z nich dopiero na tym zjeździe uprzytomnili sobie, że życie w mieście morskim różni się od życia wewnątrz kraju — i że trzeba przesta wić swe myśli i poczynania na nowe tory, jeszcze mało znane, a niekiedy dla ludzi lądu wręcz niepojęte. Ten zjazd dobrą wy konał robotę — rozpoczął bowiem adaptację ludzi lądu do spraw morza, w które niekiedy nie świadoma chęć, lecz wręcz przy padek ich wprowadził.
Wróciwszy z Gdańska wpadłem znowu w wir problemów, które należało z miejsca operatywnie rozstrzygnąć, gdyż od nich zależa ła dalsza gospodarka miejska. Zapisy w moim diariuszu roją się od uwag krytycznych na temat gospodarki raczkujących dopiero
przedsiębiorstw miejskich. Notuję, że 16 lipca liczba abonentów gazowni przyłączonych do jej sieci wyniosła 3300 (za dwa miesią ce zapiszę, że liczba ta wynosi już 4600), stwierdzając, że to miej skie przedsiębiorstwo jest już na drodze do poprawy. Wodociągi też funkcjonują już znośnie, a ubytki wody wynikłe z nieszczel ności sieci ulicznej nie mają już wyglądu potoków płynących rynsztokami. Oczyszczanie miasta ze śmieci wciąż jeszcze szwan kuje, stare frontowe ciężarówki, dawno już wycofane z obiegu w innych szanujących się przedsiębiorstwach, musiały kończyć swe dnie wywożąc śmiecie, których mimo to nie ubywało, a wciąż przy bywało. Sprawy te musiały znaleźć swe budżetowe ujęcie; trudno było kierowników przedsiębiorstw, nawykłych do pobierania sub wencji, przyzwyczaić do potrzeby ściągania własnych należności. A miasto się zaludniało osadnikami, którzy mieli prawo żądać świadczeń, lecz jeszcze nie mieli z czego ich opłacać. Notuję na go rąco 16 lipca: „Ponadto sprawy osadnicze: ilu można przyjąć re patriantów. Ich zatrudnienie?” To właśnie był problem najtrudniejszy. Wzrostowi liczbowemu miasta nie odpowiadał jeszcze równie silny przyrost warsztatów pracy. A ponadto — szczerze mówiąc — wówczas, w połowie 1946 roku, nie można było w ogóle dojrzeć w Szczecinie prawdziwej działalności inwestycyjnej (czy nawet remontowej) — ze strony rozlicznych przemysłowych zjednoczeń. Już wielkim sukcesem było to, że się udało ograniczyć, niekiedy drastycznymi środkami, apetyt tych instytucji, które traktowały Szczecin jako kopalnię sprzętu przeznaczonego do demontażu i wywozu. Miejscowe załogi robotnicze często sprzeciwiały się tym niby oficjalnym praktykom — ich to energii i zacięciu zawdzięczało się, że powoli porządko wano zrujnowane fabryki. Ale od uporządkowania ruin do wzno wienia produkcji była jeszcze bardzo długa droga. Dlatego też szczególnie cenne były inicjatywy zmierzające do uruchomienia w Szczecinie nowoczesnych zakładów pracy. Byłem już na urlopie i po raz pierwszy od siedmiu lat cieszyłem się wypoczynkiem nad morzem, gdy na plaży w Międzyzdrojach odszukali mnie dyrektor Bohdan Paruzal oraz inżynier Tadeusz Rosner, chemik, wybitny specjalista z zakresu włókien sztucznych, organizujący rozwój tego przemysłu w Polsce. Paruzala poznałem zeszłego roku; energiczny organizator, pełen zapału i energii oraz
wciąż nowych pomysłów pracował w Ministerstwie Przemysłu nad uruchomieniem nowych gałęzi przemysłu. Któż by się wówczas spodziewał, że tragicznie zginie on w Szczecinie po kilkunastu la tach, jako prezes Sądu Wojewódzkiego z rąk zamachowca w swym służbowym gabinecie. Omawiamy projekt założenia pod Szczecinem fabryki sztucz nego jedwabiu, mającej zatrudnić około 3 tysięcy pracowników. Dyrektor Rosner w tę sprawę włożył cały swój zapał, błyskotliwą energię i wiedzę, korzystając ze swego wielkiego doświadczenia, gdy bezpośrednio po wojnie uruchamiał fabrykę włókien sztucz nych w Tomaszowie Mazowieckim. Drugiego sierpnia, w sztormo wą pogodę, ustaliliśmy na plaży szczegóły tego nowego, istotnie wówczas dla Szczecina podstawowego przedsięwzięcia. Wiele podobnych pomysłów powoli wchodziło w stadium reali zacji. Będąc 19 czerwca w Gdańsku odwiedziłem rektora Politech niki Gdańskiej profesora Turskiego. Rozmawialiśmy na temat uru chomienia w Szczecinie wyższych studiów technicznych, bez któ rych nie mogłem sobie wyobrazić rozwoju portowego miasta. Mie liśmy zabezpieczone gmachy po byłych średnich szkołach zawodo wych przy alei Piastów; wystarczały one w zupełności, aby uru chomić w niedługim już czasie wykłady i ćwiczenia. Sęk w tym, że nie mieliśmy wówczas ustalonego planu działania, nie wiedzie liśmy, jak uczelnię tę zorganizować, ani też jak nią pokierować. Brakło nam w Szczecinie profesorów — choć nie brakło techników-praktyków, do których się wówczas sam zaliczałem. Do Wrocławia i Gdańska przybyły zorganizowane ekipy pracowników nauko wych, aby uruchomić w tych miastach politechniki, o których po trzebie nikt nie dyskutował, gdyż istniały one tam poprzednio, a ich zgliszcza należało traktować jako punkt wyjścia do nowego rozwoju uczelni. Ale Szczecin? Przecież tu nie było ani jednej wyż szej uczelni od czasu, gdy w 1720 roku Prusy, kupiwszy miasto od Szwecji za trzy miliony talarów, rozpoczęły swe ponad dwieście lat trwające rządy od likwidacji tak zwanej Szkoły Karolińskiej, pięknie zapowiadającej się wyższej uczelni. Rektor Turski pro ponował, aby utworzyć w Szczecinie na razie filię Politechniki Gdańskiej, z trzyletnim okresem nauczania, dającą uprawnienia inżyniera zawodowego, z prawem przejścia na czwarty rok Poli techniki Gdańskiej tym absolwentom, którzy by chcieli pracować
naukowo. Po dyskusji ustaliliśmy, że będziemy raczej dążyć do utworzenia w Szczecinie kilkuwydziałowej Szkoły Inżynierskiej z trzyletnim okresem nauczania, jako zalążka przyszłej Politech niki Szczecińskiej. Sprawa kadr nauczających? Ten problem nie mógł jednak odsunąć realizacji samego pomysłu. W dwa miesiące później, 23 sierpnia, przeprowadziłem analo giczną rozmowę w Poznaniu z profesorem Józefem Górskim, rekto rem Akademii Handlowej, która stawała się teraz matką pierwszej uczelni ekonomicznej Szczecina. Już 700 słuchaczy zapisało się w sekretariacie organizowanej w Szczecinie filii poznańskiej Akademii. Sekretariat ten mieścił się w miejskim Wydziale Oświaty, nadal kierowanym przez Bru nona Taydelta. Postulując z rektorem Górskim rozpoczęcie zajęć najpóźniej w listopadzie — sam jeszcze dobrze nie wiedziałem, gdzie uczelnię tę umieścić. Gmach, który dla niej przeznaczyłem pierwotnie, wielki szary masyw dawnej szkoły specjalnej dla głu choniemych przy ulicy Mickiewicza, tuż za zburzonym mostem — był ciągle jeszcze zajęty przez Państwowy Urząd Repatriacyjny na punkt etapowy. Obiecywałem, że będą lokale zastępcze — myśla łem przy tym bądź to o wielkiej sali Zarządu Miejskiego, bądź to o zabudowaniach przy ulicy Korzeniowskiego, gdzie mieściły się Miejskie Zakłady Oczyszczania.Wówczas nie przejmowaliśmy się zbytnio lokalowymi trudnościami, gdyż życie wykazało nam dobi tnie, że są one łatwiejsze do pokonania, aniżeli urzędowa proce dura związana z powołaniem nowych uczelni w mieście, które się o nie ubiega. I znów wielkie problemy przeplatały się z małymi, niemniej trudnymi do rozstrzygnięcia. Nowe taryfy za gaz i opłaty tramwa jowe do uchwalenia przez Radę Miejską; trudna sytuacja finanso wa wywołana przez ekonomiczny deficyt przedsiębiorstw miej skich; brak subwencji centralnych; znowu troski z czego zapłacić pensje — niewiele mogło tu pomóc nowe kolegium Zarządu Miej skiego, które swe pierwsze posiedzenie odbyło 5 lipca, ani też Rada Miejska, której dobre chęci nie mogły być poparte dobrze wypcha nym trzosem. Z okresu tego zachowałem wspomnienia niezbyt przyjemne, gdyż nie można było uzyskać widocznych efektów cięż kiej i bardzo niewdzięcznej pracy. Na przykład sprawa likwidacji czarnego rynku. Rok temu, gdy
brakło gotówki, gdy podstawą handlu była wymiana — tłumy ku pujących i sprzedających zalegające aleję Piastów stanowiły ra czej pożądany objaw w ówczesnym mieście. Ale dziś, w 1946 roku, egzotyczny ten widok stawał się już anachronizmem. Notuję w swym dzienniku pod datą 14 czerwca: „Awantura arabska o czar ny rynek likwidowany przez nas dość gwałtownie”. W dziesięć dni później pisałem, że wiele czasu zajmuje „znalezienie miejsca na targi warzywne, połączone z likwidacją czarnego rynku”. W dniu 9 lipca znów wypływa ten sam problem: ustalamy, że przy alei Wielkopolskiej będzie ... m iejsce n a ta rg ze strag anam i. K upcy sam i zb udu ją sobie jednolitego w zoru k ram y , zw rócone frontem do środka, tw orząc zam knięty czworobok z dw om a w ejściam i. M iasto sw ym sum ptem u p o rząd k u je plac i dostarczy żużla. O bopólne zadow olenie z tej decyzji.
Decyzja ta nie zlikwidowała wprawdzie owej zmory, jaką był czarny rynek, ale położyła kres jego rozpasaniu i rozrzutowi po całym mieście. Obecnie transakcje odbywać się miały w owym „czworoboku”, który przypominał bazary Wschodu, z całym ich zgiełkiem i lokalnym folklorem. Pusty plac przy alei Wielkopol skiej, na którym bazar ów został zlikwidowany, nosił wówczas nazwę placu Żukowa — nie było to jednak zbyt zaszczytne uczcze nie marszałka, który rok temu w imieniu sojuszników przekazał Szczecin Polsce! Ledwo załatwiło się jedną sprawę — gdy wybuchła druga: awan tura w odległej dzielnicy północnej Stołczyn, gdzie zorganizowane i zmotoryzowane ekipy podejrzanych „urzędów” dokonały kolej nego najazdu dla przywłaszczenia sobie większej ilości mebli. A nam chodziło o to, aby przybywającym repatriantom zapewnić co najmniej minimum egzystencji od razu —• a nie dopiero w życiu przyszłym. Roiło się wówczas na Pomorzu Zachodnim od wszelkie go rodzaju uzurpatorów władzy — nie brakło ich również i w 1946 roku. Pseudopułkownicy ze sfałszowanymi pełnomocnictwami gra sowali po powiatach przeprowadzając doraźne kontrole, zwłaszcza w gorzelniach; jeden z nich zapuścił sobie nawet sumiaste wąsy, aby móc uchodzić za wojewodę Borkowicza. Obecnie zaś zjawiały się z daleka owe ekipy meblowe, czyniąc sporo zamieszania do czasu ich zdemaskowania. A może się jednak uda? Niestety, często
się im udawało, nawet w Szczecinie, choć w jednym przypadku wysłana pogoń przyłapała sprawców aż w Myśliborzu. Trwała również walka z mafią kwaterunkową. W dniu 26 czerw ca zapisałem: B urza w W ydziale K w ateru nk ow ym . W yrzucam gw ałtem n iep raw n ie dzia łające kom isje m ieszkaniow e, w prow adzam m g ra Józefa O strow skiego jako kom isarza do W ydziału K w aterunkow ego z w ielkim i pełnom ocnictw a mi. Z w ołuję niek tórych urzędników tego W ydziału i otw arcie im mówię, że robią św iństw a, k tó re te ra z ukrócim y. Je ste m zdecydow any iść n a ca łego.
Optymizm swój muszę już po tygodniu skorygować: nie obej dzie się bez wymiany całego garnituru urzędniczego w tym wy dziale. Tylko dlaczego jest tylu chętnych na ich następców w tej, zdawałoby się tak niewdzięcznej, pracy? Kto znalazłby odpowiedź na to pytanie, ten rozwiązałby zagadnienie. A tu trzeba szybko rozlokować 248 osób przybyłych pociągiem „teatralnym” ze Lwo wa, dać od razu locum 112 osobom aż z Żytomierza; zabezpieczyć mieszkania dla księgarzy — Polaków z Berlina i dla 203 osób z województwa kieleckiego... Są to sprawy codzienne, o których trzeba decydować od razu, na gorąco — i to często samemu, na rzucając innym rozwiązanie nie zawsze może najlepsze, ale na tychmiastowe. Różne ad hoc powoływane komisje osadnicze, lo kalowe czy mieszkaniowe zawodziły; w tym czasie jeszcze „jedno osobowa decyzja” — jak się wówczas mówiło — była najbardziej skuteczna. Wyławiam z pamięci inne fragmenty owych dni: 6 lipca pierw szy mecz na kortach tenisowych przy alei Wojska Polskiego: So pot kontra Szczecin. Mała grupka zapaleńców dopinguje swoich, jak może. Chodzimy już do teatru: 15 czerwca odbyła się w Szczecinie inau guracja pierwszego stałego teatru, prowizorycznie umieszczonego w dawnej sali koncertowej. W dniu 15 czerwca wystawiono tam Fredrowskie Damy i huzary. Na sali cała „elita” szczecińska klasz cząca z przyjemnością i zadowoleniem. Spogląda się na sąsiadów — kto w jakim rzędzie usiadł, jest już rzeczą ważną, od której wie le zależy. Usiąść przy wojewodzie — to można będzie słówko w przerwie w swej sprawie szepnąć. Wiadomo — premiera! I mnie
również ogarnął patos tych dni. Po powrocie z przedstawienia za notowałem: W w irze in try g i sz arp an in y codziennej nie w idać często rzeczy n a j w iększych. A rzeczy te rosn ą z d nia na dzień, przez nas pchnięte. S p raw y toczą się nap rzó d już sam e. J e s t już n a d O drą P o lsk a — a k to tego nie w idział, k to od 1939 ro k u nie był w k r a ju , te n tego ju ż zrozum ieć nie może.
W sobotę za dwa tygodnie znów spotykamy się w teatrze na następnej premierze: Moralność pani Dulskiej; wielki program, pięknie zagrany. A potem w ciepłą czerwcową noc jedziemy autem przez całe miasto, na odległe Głębokie położone w lesie, gdzie na tarasie nad jeziorem inżynier Welczar, dyrektor naszej szczeciń skiej Odbudowy, podejmuje nas kolacją przy księżycu... Jest już pora na występy na otwartym powietrzu. Na Jasnych Błoniach zabawa ludowa w niedzielę 7 lipca zgromadziła pokaźny tłum wi dzów — na estradzie pierwszy występ zespołu teatru ze Lwowa ku uciesze widzów. A wieczorem specjalna audycja w radio: już mi nęła przecież pierwsza rocznica naszego definitywnego ingresu do Szczecina. Nazajutrz, 8 lipca, rozpoczynamy przygotowania do ostatniego aktu tego ingresu, a mianowicie do objęcia przez miasto (a tym samym i przez władze polskie) miejskiego fragmentu enklawy po lickiej. Zapadło bowiem postanowienie, że za tydzień Szczecin ma przejąć swą skrajnie północną dzielnicę — Skolwin, która znajdo wała się wciąż jeszcze w tymczasowej administracji niemieckiej, należąc do obszaru będącego dotąd pod bezpośrednią kontrolą ra dzieckich wojsk okupacyjnych w Niemczech. Bardzo nam prze szkadzał ten osobliwy stan rzeczy, który powodował, że wciąż jesz cze północne peryferie miasta oraz dalej położone Police i Trzebież trwały w takim stanie, w jakim były bezpośrednio po wojnie. Wie lokrotnie przejeżdżałem przez teren enklawy — będący bazą de montażową zniszczonej fabryki benzyny syntetycznej w Policach. Obszar ten sprawiał przygnębiające wrażenie. Administracja nie miecka, tolerowana tam przez władze wojskowe, przejawiała abso lutną nieudolność i celowo uchylała się od pełnienia swych obo wiązków. Zmieniające się ustawicznie komendy grup roboczych traktowały cały ten teren jako miejsce chwilowego postoju. Nie liczne grupki mieszkających tam Polaków spotykały się z ostrą
niechęcią Niemców. Ład i porządek kończył się zaraz za Stołczynem, który ludność polska, osiadła tam już od roku, doprowa dziła do należytego porządku. Komisarz dzielnicowy Stołczyna, urzędujący w starym domu obok kościoła, odznaczał się energią i wytrwałością; raportował on nam o trudnej sytuacji w sąsiednim Skolwinie (wówczas jeszcze nazywanym Żółwinem), gdzie stacja kolejowa obsadzona była przez polskich kolejarzy, a osiedle jeszcze podlegało tymczasowej administracji niemieckiej. W dniu 6 maja odbyła się u wojewody rozmowa z pułkownikiem Freidem, ko mendantem radzieckiego garnizonu w Szczecinie, który bezpo średnio po tej naradzie wydał polecenie usunięcia z okręgu polic kiego niemieckiej policji porządkowej, jeszcze tam czynnej. W czte ry dni później ustaliliśmy ze szczecińskim starostą powiatowym definitywny przebieg północnej granicy miasta. Zamierzał on po objęciu Polic przenieść tam władze starostwa, co jednak z uwa gi na całkowitą dewastację tego miasta okazało się niemożliwe. Właściwe przygotowania do przejęcia Skolwina i do wcielenia go do miasta rozpoczęliśmy więc dopiero 8 lipca. Ustalono, że obszar ten stanowić będzie osobny miejski komisariat dzielnicowy, na razie podległy komisariatowi w Stołczynie. Likwidacja dal szych części polickiej enklawy następować miała stopniowo, w mia rę wykonywania przez radzieckie władze wojskowe powierzonego im zadania. Jeszcze poprzedniego roku ustaliłem, że do miasta Szczecin włączy się tylko Skolwin wraz z wielką, nieczynną, choć tylko częściowo zniszczoną papiernią, której elektrownia prowi zorycznie dostarczała prądu dla północnej części Szczecina. Nato miast reszta enklawy z Policami, Jasienicą i Trzebieżą miała być przyjęta bezpośrednio przez otaczający ją powiat szczeciński. W ten sposób miało ulec likwidacji to powojenne prowizorium, które utrudniało rozwój i zagospodarowanie miasta. Liczyliśmy się z tym, że w następnym roku przyjdzie kolej na objęcie ostat niego eksterytorialnego obszaru, a mianowicie Międzyodrza wraz z właściwym szczecińskim portem. Dotąd bowiem jeszcze główna trasa łącząca Szczecin z wnętrzem kraju (ulica Gdańska) była zamknięta dla ruchu, co powodowało konieczność trudnego ob jazdu wzdłuż południowej linii kolejowej. Na razie jednak by liśmy bardzo zadowoleni, że przynajmniej część tych tymczasowości ulegnie wreszcie likwidacji.
W dniu 19 lipca 1946 roku miasto Szczecin przejęło dzielnicę Skolwin. Gdy cztery tygodnie później, 12 sierpnia, wizytowałem ponownie tę dzielnicę, zapisałem w swym notatniku: Po p ołudn iu w ypad do dzielnicy Żółwino, przyłączonej do m iasta w dniu 19 lipca tego ro ku z rą k ad m in istra c ji niem ieckiej rejo n u polickiego. Ju ż się pow oli tam zaludnia, część m ieszkań w zięli tran sp o rto w cy portow i, część pracow nicy h u ty Szczecin, resztę osadnicy zdem obilizow ani. Ju ż dziś jest tam 90 Polaków , a pozostało 150 Niemców.
Powiat szczeciński natomiast jeszcze nie obejmował reszty po lickiej enklawy, toteż tego samego dnia 12 sierpnia zapisałem, że „powiat welecki nie dba o swoje tereny i ich jeszcze nie obsa dza”. Gdy jednak 21 sierpnia jechałem z ministrem Kwiatkowskim do Nowego Warpna, aby obejrzeć placówkę Morskiego Instytutu Rybackiego, stwierdziłem, że wieś Jasienica i osada Trzebież zosta ły już przez powiat szczeciński obsadzone, natomiast samo miasto Police znajdowało się jeszcze pod administracją niemiecką. Do piero 6 września w czasie wielogodzinnych narad w Szczecinie w których ze strony polskiej uczestniczyli wiceminister prze mysłu Różański, wiceminister żeglugi Petrusewicz i ja, a ze stro ny radzieckiej generał Izotow — ustalono, że od 10 września roz pocznie się ostateczne przekazywanie Polsce miasta Police, a 25 września przejmie się w całości teren byłej fabryki benzyny syn tetycznej. Z końcem września ten epizod historii Szczecina został istotnie zakończony. Do Szczecina włączyliśmy też w dniu 5 września najbardziej na północ położoną osadę Mścięcino, przytykającą bezpośrednio do Polic. Dobrze działająca administracja miejska oraz rozbudo wany aparat techniczny stosunkowo łatwo uporały się z zagospo darowaniem nowo przyłączonych terenów. Natomiast bardzo zniszczone Police nie mogły być równie szybko zagospodarowane przez ubogi powiat podmiejski. Proponowałem, aby bezpośredni nadzór nad Policami zlecić Szczecinowi — byłoby to zresztą zgodne z historyczną tradycją, gdyż od XIII wieku począwszy Police były pod zarządem szczecińskiej rady miejskiej. Gdy w ubiegłym roku obejmowaliśmy tereny przygraniczne na zachód od Szczecina, sam musiałem zadecydować o tym, że powiat szczeciński będzie orga nizowany przez miasto. Była to wówczas jedyna możliwa decyzja — ale obecnie, w rok później, gdy zarówno administracja, jak
i wszelaka biurokracja dostatecznie okrzepły, wdzieranie się miasta w sprawy powiatu byłoby nierealne — i dlatego propozycji mojej niestety nie uwzględniono. Jeszcze przez wiele lat ciążyły na Policach te prowizoryczne czasy; północne, najbardziej uprze mysłowione obszary aglomeracji szczecińskiej na skutek jedno rocznego prowizorium znacznie opóźniły start swej odbudowy. Również i na terenie miasta jednostki wojskowe zaczęły kolejno przekazywać Zarządowi Miejskiemu zajmowane dotąd obiekty. W końcu czerwca Wodociągi Miejskie przejęły wszystkie stacje pomp położone w rejonie lasów miejskich; a Wydział Techniczny wzbogacił się o sprzęt i wyposażenie przekazane mu w Turzynie przez odchodzące radzieckie jednostki wojskowe. Sprawami porządkowania miasta zajmował się tak zwany Fun dusz Uporządkowania Miasta, którym kierował inżynier Ryszard Wejer przy pomocy inżyniera Wacława Żakowskiego. Środki na ten cel otrzymywaliśmy z subwencji; natomiast zbyt mało pienię dzy otrzymaliśmy od władz wojewódzkich na kapitalny remont dróg państwowych przecinających miasto. Dobrze działały Ogrody Miejskie pracujące obecnie pod kierunkiem dyrektora Kozłowskie go — tak samo i Zarząd Lasów Miejskich, który po homeryckich bojach o pozostawienie parków leśnych pod zarządem miejskim mógł w 1946 roku przystąpić do radykalnego porządkowania swe go zadrzewienia. Przejęcie w dniu 6 września od władz wojskowych leśniczówek i tartaku pozwoliło dzielnemu dyrektorowi, staremu doświadczonemu leśnikowi inżynierowi Aleksandrowi Kuroczyckiemu wznowić szerszą działalność. Z tymi działami gospodarki miejskiej nie miałem kłopotów, czego nie mogłem powiedzieć o in nych przedsiębiorstwach miejskich, a w szczególności o Zakładzie Oczyszczania Miasta. Z pomocą przyszły tu jednak liczne akcje społeczne, bardzo wówczas popularne wśród ludności miasta. Do akcji tych przystępowali od razu również i nowo przybyli osadnicy, szczególnie w dzielnicach peryferyjnych. Natomiast wewnątrz śródmieścia akcje porządkowe organizowane były przy czynnym udziale zakładów pracy. W jednej z tych akcji, w dniu 2 lipca wzięło również udział 70 Polaków, którzy od lat kilkudziesięciu mieszkali w Szczecinie, a którym tego dnia wręczyłem pięknie wykonane dyplomy uznania i inne, bardziej konkretne przejawy wdzięczności.
Wszystkie te duże i małe sprawy nie mogły przesłonić podsta wowego faktu, że Szczecin jest portem i że leży nad Odrą. Port dostępny był na razie tylko we fragmentach — natomiast Odra płynęła do Szczecina tak jak i przedtem, toteż uważaliśmy za słuszne, aby nią płynęły barki. Zajmowaliśmy się już wówczas pracami organizacyjnymi zarówno przyszłego portu, jak i żeglugi odrzańskiej. W dniu 29 września zwróciłem się oficjalnie do Ministerstwa Ziem Odzyskanych, prosząc o poinformowanie mnie, jako prezy denta portowego miasta, o tym, jaka rola ma przypaść Zarządowi Miejskiemu w procesie uruchomienia szczecińskiego portu. Od po czątku 1946 roku czynny był miejski samodzielny referat do spraw portowych, kierowany z początku przez emerytowanego inżyniera portu w Rydze, Tadeusza Wysockiego, a później przez magistra Jana Górnego. Działalność tego referatu polegała na kontakcie z radziecką administracją wojskową portu, na stopniowym przej mowaniu przedsiębiorstw położonych w rejonie portowym oraz na zbieraniu rozrzuconej dokumentacji o obiektach i urządzeniach portowych. W piśmie, skierowanym do Ministerstwa Ziem Odzy skanych, wskazywałem na dotychczasową pomoc miasta w uru chomieniu ówczesnej polskiej części portu wzdłuż lewego brzegu Odry. Zaznaczyłem, że choć od tej chwili jeszcze nie zapadła de cyzja w sprawie systemu zarządzania portów polskich — to jed nak w skomercjalizowanym zarządzie portu szczecińskiego powin no znaleźć się miejsce na współudział portowego miasta. Sprawy te stały się pilne, gdyż z dniem 15 września 1946 roku dotychczasowa ekspozytura Gdańskiego Urzędu Morskiego prze kształciła się w samodzielny Urząd Morski w Szczecinie. Wie dzieliśmy już wówczas, że od 1 listopada władze radzieckie nie będą przyjmować nowych transportów ze swej strefy okupacyjnej, a przeładunek reparacyjnego sprzętu, który zalegał nabrzeża portu, ukończony zostanie po upływie dalszych czterech, pięciu miesięcy — czyli że wiosną 1947 roku należałoby się liczyć z przejęciem całego portu przez Szczeciński Urząd Morski. Wiązało się to z uruchomieniem żeglugi na Odrze. Był u mnie 22 czerwca z wizytą dyrektor portu rzecznego we Wrocławiu, z któ rym omawialiśmy sprawę zwołania narady miast zainteresowanych żeglugą odrzańską. W kilka dni później dyrektor spółki „Polska
Żegluga na Odrze”, Brzęczewski, przebywał w Szczecinie dla zor ganizowania tu oddziału tej dyrekcji. Swe „odrzańskie” spostrze żenia tak zapisałem wówczas w dzienniku: J e st dziś na O drze 31 b are k i kilk a holow ników , dalsze 30 b are k m a przybyć w tych dniach. Jedzie w odą w ęgiel do Szczecina i je st ju ż 1300 ton p iry tu i boksytu ze Szczecina do zab ran ia na Śląsk. T ru d n o ści są znaczne: nieoddanie przez w ładze w ojskow e całej O dry, ta rc ia w M in isterstw ie K o m unikacji, uw ażającym się za w łaściciela O dry, i niew płacenie przez u d zia łow ców Spółki Żeglugi na O drze sw ych udziałów . O kazało się, że w ęglow e zjednoczenia jeszcze nie zapłaciły udziałów , m im o że n a zeb ran iu w łaśnie ich przedstaw iciele żądali, aby sam orządy w yw iązały się ze sw ych zobo w iązań. Ja k o pierw szy udziałow iec w ogóle w płacił sw e 2,5 m iliona złotych w łaśn ie Szczecin.
A w dwa miesiące później, 14 sierpnia, dalsza notatka w spra wie odrzańskiej żeglugi: W izyta u m nie d y rek to ra szczecińskiego oddziału d y rek cji Żeglugi na O drze. T ow arzystw o się ruszyło, podnosi zatopione sta tk i, u ru ch a m ia że glugę n a Odrze. Dziś w południe odszedł pierw szy sta te k z węglem do Szw e cji. D zięki naszym sta ra n io m przyznano m iastu jed en stateczek rzeczny n a 64 osoby. R azem z innym i sta tk a m i T ow arzystw a m iasto będzie mogło eksploatow ać linie żeglugow e na dolnej Odrze.
Poprzednio, 2 czerwca, była w Szczecinie holenderska misja han dlowa dla zbadania możliwości wywozu do Holandii węgla, dostar czanego do Szczecina holenderskimi barkami, pływającymi po Odrze. I choć do realizacji tego zamiaru nie doszło — to jednak zarówno ta wizyta, jak i jeszcze inne, uprzytomniły nam, że prze łamuje się impas i że powoli Szczecin przekształca się w polskie miasto portowe. Odwiedzili Szczecin 17 sierpnia przedstawiciele UNRRA, która z ramienia Organizacji Narodów Zjednoczonych w dość skąpy spo sób obdarowywała Polskę. Towary te, bardzo atrakcyjne w na szych ówczesnych warunkach, znajdowały mnóstwo pokątnych amatorów, przechwytujących je w drodze ze statku do miejsca przeznaczenia. Gościom naszym chodziło o użycie szczecińskiego portu jako bazy wyładunkowej dla tonażu z demobilu, przesłanego do nas z Ameryki. Miło było usłyszeć, że organizacja nadzoru i kon troli u nas w Szczecinie jest lepsza aniżeli na bardziej ruchliwym wybrzeżu wschodnim. Tego samego dnia, 17 sierpnia, otwarta została w Szczecinie Izba Przemysłowo-Handlowa. W obradach i festynach wzięło udział 16
dyrektorów Izb z wnętrza kraju. Pamiętani, jak w improwizowa nym przemówieniu wyjaśniłem im szczecińskie problemy. Szcze gólnie zaaferował ich fakt, tak chyba dla każdego oczywisty, że statki przybywające z zachodu do Szczecina zaoszczędzają na swych rejsach w obie strony co najmniej pełne dwa dni drogi w stosunku do trasy wiodącej do Gdyni. Sprawami tymi żywo interesował się i operatywnie nam poma gał wiceminister Ziem Odzyskanych Władysław Czajkowski. Jego wysoką, smukłą sylwetkę widać było na wszystkich szczecińskich budowach i zakładach. Często niespodziewanie wpadał do Szczeci na, szybko podejmował decyzje i załatwiał sprawy. Gdy w Warsza wie musiałem coś załatwić od ręki, najlepiej udawało mi się to na ulicy Litewskiej 10, w ciasnym domu czynszowym, gdzie w roz licznych pokoikach, kuchniach i łazienkach dawnych mieszkań rozlokowało się Ministerstwo Ziem Odzyskanych. Energia jego mi nistra, Władysława Gomułki udzielała się wszystkim mającym 0 czymś w tym urzędzie decydować. A więc: dyrektor Departa mentu Administracji Edward Quirini, który rządził — niby wi ceminister spraw wewnętrznych — całą urzędową machiną jednej trzeciej Polski; władca miast i samorządów, rozdawca subwencji, funduszów i zapomóg, uczynny kontroler budżetów naczelnik Ry bicki i jego prawa ręka pan Strzemżalski oraz czuwający nad podstawowym naszym problemem — osadnictwa — dyrektor Le chowicz. Jego telefony do mnie wyglądały tak: 26 sierpnia wia domość, że w ciągu września skieruje do Szczecina 20 tysięcy osad ników. „Czego potrzebujecie?” — „Niczego”. — „Jak to?” — „To znaczy wszystkiego nam potrzeba, ale i tak prócz pieniędzy nam nic nie dacie, więc po co się dopominać. Dziękuję za 20 tysięcy no wych szczecinian”. Problemy planowania naszej przyszłości, sprawy inwestycyjne, omawiało się z doktorem Józefem Guranowskim, a po chwile po godnego humoru i optymizmu szło się do wiceministra Leopolda Glucka, któremu nie trzeba było przypominać, że dwa tygodnie, w pierwszej połowie maja 1945 roku był on naczelnikiem Wydzia łu Aprowizacji szczecińskiego „magistratu”. Toteż i teraz niezgo rzej nas zaopatrywał — zarówno w prowiant, jak i w subwencje 1 dobre rady. Odwiedziwszy „swoje” ministerstwo przy ulicy Litewskiej wstę-
powałem do sąsiedniego gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicz nych, do pani Fleszarowej, parającej się sprawami kongresowymi, to znaczy przygotowaniami do spodziewanych a wciąż odraczanych konferencji pokojowych. Przygotowywała ona dla Biura Kongre sowego rozliczne materiały dotyczące Szczecina i jego spraw, które w kilku krótkich, ale jakże przyjemnych rozmowach przedsta wiałem ministrowi Zygmuntowi Modzelewskiemu. Stąd pieszo przez plac Unii Lubelskiej szedłem na Rakowiecką, gdzie urzędował minister administracji publicznej Władysław Kiernik. Tam w Departamencie Politycznym byłem już od roku stałym gościem u dyrektora Grabowskiego, referując mu okreso wo niezbyt pomyślne sprawy naszego bezpieczeństwa w Szczeci nie, nieszczelności linii granicznej, odpływu przez granicę ludności żydowskiej, pojawiania się podejrzanej jakości emisariuszy nie mieckich z Hamburga oraz sprawy wyjazdu nielicznej już grupy ludności niemieckiej ze Szczecina do Niemiec. Ten ostatni problem stawał się tym trudniejszy do rozwiązywania, im mniej Niemców pozostawało w mieście. Pod koniec sierpnia 1946 roku naliczono ich 12 500, przy 98 502 osobach narodowości polskiej. Kłopot pole gał na tym, że w mieście odczuwało się poważny brak sił robo czych, co powodowało konieczność dalszego zatrudniania Niemców przez radzieckie władze wojskowe ciągle jeszcze administrujące szczecińskim portem. Im było to na rękę, bo zapewnioną mieli w ten sposób realizację wzmożonego przeładunku. Nam na rękę to bynajmniej nie było, gdyż utrudniało w pewnej mierze naszą akcję osadniczą. Mieszkali Niemcy w dużych blokach przy ulicy Wawrzyniaka i Beyzyma, a ponadto na niedostępnym dla nas jeszcze terenie przyportowym wzdłuż ulicy Gdańskiej. Jeszcze w dniu 17 lipca zwracałem uwagę komendanta Milicji Obywatelskiej na niepokojący fakt przenikania do Szczecina Niem ców ze strefy okupacyjnej, zwabionych dobrymi zarobkami i obfi tym wyżywieniem, przysługującym robotnikom pracującym i mieszkającym w wojskowym porcie. W związku z tym wzmocnio na została kontrola milicji przy kładce pieszej, przerzuconej ponad zwaliskami zniszczonego mostu Długiego wiodącego do portu; usta nowiono też kontrolę barek, przywożących z Niemiec mienie reparacyjne do portu. Nie zależało nam bynajmniej na tej infiltracji, z którą połączone było rozrzucanie ulotek i rysowanie na murach
swastyk. Ponadto w Szczecinie skupiali się Niemcy z obszaru wo jewództw gdańskiego i olsztyńskiego, chcący przekroczyć granicę nie czekając na oficjalne nakazy wyjazdu. W dniu 24 września stwierdziliśmy, że liczba ich jest stosunkowo znaczna, toteż trzeba było również i dla nich oficjalnie otworzyć na jeden dzień granicę, aby położyć kres ich przekradaniu się nocą. Te i podobne sprawy omawiałem z dyrektorem Grabowskim. Tymczasem gdy 27 sierpnia przybyłem z kolejną pielgrzymką do stolicy, Grabowskiego już nie zastałem: przed kilku dniami jego urząd przejął bowiem architekt Zygfryd Sznek, poprzednio dy rektor Departamentu Organizacyjnego Ministerstwa Administracji Publicznej, ten sam, z którym rok temu we wrześniu 1945 ustala łem podział administracyjny ziem polskich na zachód od Odry. Teraz łatwo było nam nawiązać ponownie bezpośredni kontakt, umocniony tym, że obaj studiowaliśmy przed wojną na tej samej lwowskiej uczelni. Wędrówki warszawskie z reguły kończyły się w Ministerstwie Odbudowy, które się już przeniosło na lewy brzeg Wisły. I tam miałem swe zadanie wielce ułatwione przez to, że urbaniście łatwo było znaleźć wspólny język z kolegami po fachu. Dyrektor Juliusz Goryński opiekował się skutecznie i gorliwie naszymi sprawami; rozmowy przeprowadzane w gmachu, do którego wejścia strzegły dwie kariatydy, zawsze kończyły się wyraźnym sukcesem kredyto wym. Cóż potem zostawało mi do roboty w Warszawie? Jakaś prze kąska w barze, ulokowanym w starym wagonie tramwajowym, albo też wieczór w kinie na Marszałkowskiej, potem marsz do po ciągu, aby w „luksusowym”, pięcioosobowym przedziale sypialnym dotrzeć po czternastu godzinach jazdy do Szczecina. A tam ci, któ rzy chorowali na chroniczny brak własnej decyzji, już od dawna na mnie czekali ze stosem maszynopisów, wystukiwanych jeszcze wciąż na poniemieckich blankietach o najbardziej osobliwych, skrzętnie zamazywanych nagłówkach. Ale wiedzieliśmy, że te i inne resztki okupacyjnej niemczyzny się kończą i że wchodzimy w nowy okres życia. O tym nowym okresie świadczył bodajże sam fakt jazdy koleją — w dniu 29 sierpnia zapisałem, że pierwszy raz wjechałem do Szczecina koleją! Odtąd już do historii należeć będą kilkudniowe jazdy do stolicy
dychawicznymi autami lub powroty do Szczecina na oponach wy pchanych słomą, bez dętek. A ponadto ustawiczne remonty drew nianej nawierzchni, po której auta zmuszone były jechać kolejo wym mostem, powodowały konieczność objazdu przez Kołbaskowo powyżej autostrady, drogą wiodącą przez bagna i odrzańskie roz lewiska. Nie, stanowczo lepiej było już podróżować „normalnie”, koleją. Nasz ówczesny tabor samochodowy wciąż jeszcze składał się z wojennych, zdobycznych wozów — jakieś „dekawki”, „Adlery”, „Horchy”, „Ople”. Były już dwa nowe auta z urzędowego przy działu — „Citroen” i „Simca”, budzące swą lśniącą świeżością po dziw w mieście. Województwo zaś dostało wielkie czarne „Chevrolety”, które przez wiele jeszcze lat były symbolem najwyższej władzy. Po dobrze spędzonym, choć przerywanym urlopie, w nadmor skich Międzyzdrojach godnym osobnego wspomnienia, trafiłem na piękną szczecińską wrześniową pogodę. Już bez zakłóceń rozpo częły swą działalność nasze szkoły — i już zaczęły się pierwsze troski o ich należyte opalanie w jesieni i zimie. Problem ten zresztą dotyczył nas wszystkich; ostatni kwartał 1946 roku zapowiadał się jako niełatwy, tym bardziej że urzędowo awizowano nam przy bycie aż 20 tysięcy nowych osadników. Wprawdzie przyszłość pokazała, że osadnicy ci napływali stopniowo — niemniej jednak nawał spraw i problemów do rozwiązywania ustawicznie rósł. Warto tu więc przypomnieć parę liczb. W dniu 31 sierpnia 1946 roku było zarejestrowanych w Szcze cinie 98 502 Polaków i 12 500 Niemców. A w miesiąc później, 30 września, liczby te wynosiły już 103 201 i 8800 osób. Ciekawe są dane dotyczące struktury płci i wieku ludności polskiej napływa jącej do Szczecina w tym czasie. Liczba Polaków, którzy przybyli w ciągu trzech miesięcy do Szczecina wynosiła: w lipcu 1946 roku — 7495; w sierpniu — 4925; we wrześniu — 4699 osób, czyli ogó łem w przeciągu trzech letnich miesięcy ludność miasta zwiększyła się o 17 119 Polaków (w tym 8591, czyli nieco ponad 50% kobiet). Ta ostatnia liczba świadczyła dobrze o ustabilizowaniu się życia miejskiego i o z wolna postępującej integracji społecznej miesz kańców. Wśród nowo przybyłych było: dzieci do lat 8 — 12%; dzieci od
8 do 14 lat — 8,5%; młodzieży od 14 do 18 lat — 8,7%; osób w wieku produkcyjnym (18 do 60 lat) — 68%; osób starszych (po wyżej 60 lat) — 2,8%. Te suche liczby są również wymowne — świadczą one o tym, że ponad dwie trzecie osadników byli to ludzie w sile wieku, którzy zdecydowali się na niełatwe warunki życia i pracy w Szczecinie. Jest ponadto rzeczą charakterystyczną, że wśród ludzi starych, którzy przekroczyli sześćdziesiąt lat — kobiet było dwukrotnie więcej niż mężczyzn. Mieliśmy dobrze zorganizowane Biuro Ewidencji Ruchu Lud ności. Jego kierownik Karol Botur oraz zastępca Fedas mocno mu sieli się uwijać, aby być na bieżąco z tymi danymi. Śledziłem je re gularnie, gdyż dawały one od razu informacje o tempie rozwoju miasta i o trudnościach związanych z potrzebą przyjęcia tej tak pożądanej, ale jakże trudnej do opanowania fali osadniczej, na pływającej do nas zarówno ze wschodu, jak i z zachodu. Nareszcie uwieńczone zostały sukcesem inne nasze całoroczne starania — w dniu 9 września przybyli delegaci Polskiej Misji Woj skowej z Berlina dla omówienia sprawy przyjazdu na stałe do Szczecina kilkuset rodzin Polonii berlińskiej z ich całym dobyt kiem. A jednocześnie obserwowało się ze strony Brytyjskiej Misji Repatriacyjnej w Szczecinie tendencje do stopniowgo zahamowy wania odpływu Niemców od nas do ich ojczyzny. Zanotowałem 10 września: S tw ierdzam , że N iem cy nie odjeżdżają re g u la rn ie do strefy angielskiej — zam iast codziennie jednego tra n sp o rtu puszczają A nglicy co tydzień po jed n y m , co w yraźn ie św iadczy o ich tendencji.
A parę wierszy dalej relacjonuję przebieg wiecu protestacyjne go w związku z oświadczeniem Byrnesa w sprawie naszych granic zachodnich. Widać już wyraźnie, ilu nas jest w Szczecinie — ale widać też coraz to wyraźniej, że liczą się tylko fakty gospodarcze, wynikłe z naszej w Szczecinie obecności i z naszej pracy. Dożynki szczecińskie odbyły się późno, 22 września. Wszystkie powiaty Pomorza Zachodniego spotkały się na Jasnych Błoniach — był to przegląd rolnictwa ziemi szczecińskiej i koszalińskiej; nie zabrakło na nim i Polaków z Bytowa, Człuchowa i Złotowa, któ rzy przetrwali wiele wieków niewoli. Takie manifestacje były bar
dzo potrzebne — pozwalały one oderwać się od codziennej małej i wielkiej krzątaniny i spojrzeć z umiarkowaną dozą patosu na spra wy owego drugiego szczecińskiego roku. Zakończyliśmy wrzesień jeszcze jedną uroczystością: wielką na radą rybacką, która zgromadziła w dniu 27 września ponad 4500 uczestników, rodzaj sejmu rybackiego, połączonego z otwarciem wystawy rybackiej na Wałach Chrobrego. Przewodniczy tym po czynaniom doktor Stefan Jędrychowski jako minister żeglugi. Szczeciniacy — jak widać z prasy i rozmów — zaczynają się przejmować tymi sprawami, tchnienie morza staje się coraz bardziej wyraźne. Przeświadczenie, że stawia się podwaliny pod naszą mor ską gospodarkę w oparciu o Szczecin staje się już nie udziałem grupy entuzjastów, ale codziennym tematem nowych mieszkańców portowego miasta. W niedzielę 29 września 1946 roku zapisuję w notesie: Spokojna, ciepła jesień. Spacer z B asią po m ieście; m ost w ul. M ickiew i cza pow oli się odbudow uje, dem ontuje się zburzone resz tk i starego. W uliczkach zacisznego Pogodna już w idać życie — dom ki porosłe b lu szczem są w szystkie zam ieszkałe. N a ulicach niedzielne tłum y, m ów i się o zaw odach sportow ych, o w y cieczkach. Jak że się życie tu rozw inęło od roku!
23. Pomysły i koncepcje urbanistyczne W czasie swego przerywanego urlopu spędzonego w lipcu i sierp niu na wyspie Wolin, zbierając bursztyny po sztormie na pustych plażach, wracałem myślą do spraw codziennych, do swego urba nistycznego zawodu. A myśli te, dotyczące nadal spraw tej ziemi, z którą się zrosłem przez ten rok, powoli przekształcały się w kon kretne wnioski i zamierzenia. Piękne było lato tego roku, może dlatego, że było to pierwsze po siedmiu latach lato wypoczynku. Nadmorska promenada wiodła
4i 4
do Kawczej Góry, skąd poprzez pnie drzew przeświecało zacho dzące w morzu słońce. Nie było tu jeszcze wielu wypoczywają cych — byli to na razie nieliczni odkrywcy urzekającego piękna wyspy mało jeszcze znanej, a jakże już cenionej i łubianej. Droga ze Szczecina nosiła ślady czołgów, które swymi gąsieni cami wyrwały asfalt — właśnie tu bowiem na wysokości Stepnicy i Reptowa doszły do Zalewu Szczecińskiego polskie dywizje w swym marszu na zachód. Jechało się tą drogą długo, wymijając krętymi trasami głębokie wyrwy. Potem dojeżdżało się do cieśni ny — gdzie po przeciwnej stronie widniały ruiny totalnie zniszczo nego Wolina. Na prowizorycznym moście posterunek przy szlaba nie, u końca którego dla przeciwwagi wisiała drewniana skrzynia wypełniona kamieniami. Niekiedy sam widok auta, tak rzadkiego tu wehikułu, wystarczył, aby szlaban ów uniósł się w górę. Niekiedy jednak dochodziło do legitymowania, gdyż wyspa należała już do strefy przygranicznej. Za Wolinem droga była lepsza, a jej gładki asfalt wiódł przez urzekające swą malowniczością lasy. Szczególnie jedno miejsce, parę kilometrów na zachód od mia steczka, zasługiwało na krótki chociaż postój. Z dala błyszczała jasnobłękitna tafla szczecińskiego zalewu rozciągającego się nie mal po horyzont. Wydawało się, że to już jest morze — morze po łudniowe, widziane pod słońce, podczas gdy cały nasz bałtycki brzeg był jak gdyby morzem północnym, od słońca odwróconym. Już przy pierwszym spojrzeniu na urwiste południowe stoki wys py skierowane do zalewu — uprzytomniłem sobie ogromne, a do tąd przez nikogo jeszcze nie wykorzystane walory właśnie tego „szmaragdowego” brzegu laguny, ochranianego od wiatrów pół nocy, cieplejszego aniżeli przeciwległy morski brzeg.
V. Zasięg obejmowanych obszarów a — granica państwa po 4 X 1945 r. b — zasięg obszaru państwowego do 4 X 1945 r. c — lewobrzeżny obszar Szczecina od 5 VII do 4 X 1945 r. d — zasięg tzw. enklawy polickiej (4 X 1945 — 8 VII 1946) e — port
Urbanistyka musi wybiegać swymi przewidywaniami daleko po za trudności i problemy współczesności. A dzień ówczesny nie był ani łatwy, ani też nie dawał asumptu do różowych myśli. Jednak nie wolno nam było zrażać się obecnymi trudnościami, choćby dlate go, że planista sięgający lat przyszłych musi je widzieć lepszymi aniżeli lata obecne. Bowiem istotą planowania jest przecież po lepszanie — a nie pogarszanie obrazu, na którym widnieją i mia sta, i regiony, zabudowa i szeroka przestrzeń lasów, pól i wód. Dlatego też, przybywszy 19 lipca po godzinach dalekiej drogi do owej północnej, nadmorskiej międzyzdrojskiej plaży i zamiesz kawszy w zacisznym domku przy ulicy Spokojnej 4, postanowiłem przemyśleć w czasie swej nadmorskiej swobody nie tyle sprawy obecne — od których chciałem dla wytchnienia się oderwać -— ale obraz przyszłego Szczecina i przyszły wygląd jego regionu. Wspomniałem już, że podczas okupacji spędzając lata całe w Poz naniu, po to by się nie poddać i aby zachować jasność myśli nieska żonej pesymizmem — zająłem się spisywaniem notatek o pięknie krajobrazu, o znaczeniu estetycznych wartości otoczenia dla czło wieka. Notatki te stały się podstawą książki Planowanie zieleni i krajobrazu — Zieleń w urbanistyce i komunikacji, której ma szynopis wysłałem do wydawnictwa na krótko przed swym wy jazdem na nadmorski urlop. Treść jego była wciąż zbyt świeża w mej pamięci, abym mógł o niej zapomnieć właśnie na tle nowe go dla mnie krajobrazu dawnych naszych ziem. Część mych oku pacyjnych rozważań dotyczyła problemu planowania rozwoju tych regionów, ale już w nowoczesnym, polskim kształcie. Ocalał z nich jeden tylko fragment — i fragment ten właśnie przygotowałem dodatkowo do druku. Ukazał się on osobno w sierpniu 1946 roku, opublikowany przez miesięcznik „Inżynieria i Budownictwo” pod tytułem Zasady nowoczesnego planowania przestrzennego. Poda wałem tam swą koncepcję metodyki planowania miast i regionów, która by pozwoliła na szybką diagnozę stanu obecnego i na kon kretne wnioski odnoszące się do przyszłości. Rozważania te zacho wały aktualność po trzydziestu latach. Nic też dziwnego, że chciałem właśnie tu, u ujścia Odry, popró bować swych sił jako urbanista. I tak z tych dawnych przemyśleń i z tych nowych konfrontacji powstawały planistyczne obrazy przyszłego Szczecina i jego regionu, bez których dzień bieżący nie
miałby swego pełnego wyrazu. Planowanie bowiem jest wynikiem fantazji twórczej, opartej nie tylko na rozeznaniu stanu istnieją cego i trudności współczesnych, ale również na wyjściu myślą na przód, naprzeciw przyszłym potrzebom i możliwościom, co wa runkuje ich realizację w odległym czasie. Dlatego też już wówczas, w 1946 roku, wolno mi było myśleć 0 dalekim okresie perspektywicznym (a okres ten w planowaniu przestrzennym wynosi lat piętnaście) oraz wysuwać jeszcze dalej idące prognozy i propozycje, wytyczające kierunki rozwojowe szczecińskiego regionu. Sprawy urbanistyczne Szczecina były już od kilku miesięcy przedmiotem dyskusji i rozważań. Minister odbudowy profesor Michał Kaczorowski zjechał do Szczecina 5 czerwca. Obok bieżą cych spraw związanych z najbliższym okresem odbudowy miasta 1 ratowaniem od dalszej dewastacji tego, co się jeszcze uratować dało — omawialiśmy podstawowe tezy dalszego jego rozwoju. Se kundował nam w tym Stanisław Malessa, który po mnie objął kierownictwo szczecińskiej Regionalnej Dyrekcji Planowania Prze strzennego, wspomagany przez Czesława Jaksa. Malessa jeszcze w okresie międzywojennym znany był jako ekonomista o szerszym poglądzie, usiłujący torować drogę planowej gospodarce — rzecz jasna, że z rozmaitym skutkiem. Gdy mnie przed pół rokiem Ka czorowski zapytywał, czy współpraca Malessy w Szczecinie by mi odpowiadała — uśmiechnąłem się do siebie. Nie był to bowiem partner łatwy dla niektórych — ale tylko dlatego, że aż kipiał on od nowych pomysłów, których bronił z uporem i konsekwencją, często w bardzo zawiły sposób. Właśnie taki partner był dobry dla szczecińskiego województwa w tych czasach — a myśli jego, daleko wybiegające poza ówczesność, wcieliły się o wiele później w życie. Owego pamiętnego dnia wraz z Kaczorowskim i jego sztabem wzniosłem się w górę specjalnym samolotem, aby krążąc nad Szczecinem w piękny czerwcowy dzień móc ujrzeć jego stan. Oglą daliśmy zwłaszcza jeszcze nam niedostępny port — stało w nim kilkanaście statków przy rozbitych nabrzeżach, wzdłuż których ciągnęły się ruiny spalonych i roztrzaskanych magazynów. Po dobnie i po drugiej stronie Odry wstrząsające wrażenie sprawiały
zgliszcza Starego Miasta, stanowiącego opustoszałą przestrzeń, wrzynającą się w powoli zagospodarowujące się śródmieście. Kwadrat Zamku odbijał się swym regularnym zarysem od zawi łego rysunku ruin, zawalonych zgliszczami ulic i gdzieniegdzie od gruzowanych parcel. Wróciwszy z przestworzy na ziemię ponownie ujrzeliśmy Stare Miasto, wspinając się z Michałem Kaczorowskim i Janem Chmielewskim na sterty zgliszczy, omijając wciąż jeszcze sterczące z bruku zapory przeciwczołgowe i unikając zbyt chy botliwych ścian. Jedna z nich, ściana dawnej Giełdy Handlowej, runęła w parę miesięcy później, w czasie jesiennych sztormowych wiatrów, odsłaniając tym samym piękną, szczęśliwie ocalałą fa sadę gotyckiej kamienicy — siedziby starej kupieckiej rodziny Łoziców. Po tym rekonesansie łatwiej było decydować o dalszym losie nielicznych jeszcze ocalałych zabytków. Pierwsze posiedzenie tym czasowej komisji konserwatorskiej odbyło się już 2 kwietnia 1946 roku. Oprócz mnie wzięli w nim udział: Stanisław Czapelski, na czelnik Wydziału K ultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego — ongiś dyrektor Opery Poznańskiej, a później Lwowskiej; dalej wicedy rektor szczecińskiej Dyrekcji Odbudowy, architekt Jerzy Kędzier ski i ówczesny główny architekt miasta Szczecina, Helena Kurcjusz, córka zasłużonego prezydenta Warszawy Słomińskiego, która — przeżywszy obóz w Ravensbrück — oparła się o Szczecin w swej wędrówce do Warszawy i została tu już na stałe. Sprawozdanie z pracy komisji konserwatorskiej z datą 1 maja 1946 roku mam przed sobą — pożółkły już kartki papieru, zlały się ze sobą nie które słowa i litery, postrzępiły się brzegi dokumentu. Mija jego trwałość, tak jak mijają wspomnienia i ludzie — ale mówi on o sprawach bardzo bliskich i nieprzemijających. Tak opisaliśmy stan Zamku Książąt Pomorskich w 1946 roku: Z am ek książąt słow iańskich pochodzi z X II w ieku. Z arów no sam Z a m ek, ja k i jego otoczenie k o m pletnie w ypalone n a sk u tek d ziałań w o jen nych. W obecnym sta n ie grozi m u całkow ita zagłada, zwłaszcza sklepień górnych.
I nieco dalej taka przewidująca urbanistyczna uwaga: P onadto zabudow a stoków wzgórza, k tó ra zeszpeciła Z am ek od strony O dry, w ym aga ro zbiórki w ypalonych bu d y n k ó w celem odsłonięcia p ie rw o t nego w id ok u na O drę i odkry cia m urów obronnych.
Różne niespodzianki kryły w sobie szczecińskie ruiny: U podnóża W zgórza Zam kow ego nad O drą, dzięki zaw alen iu się kam ienic n arosłych na resztk ach m urów daw nego zam czyska, odsłoniła się sta ra baszta, k tó rą ze w zględu n a c h a ra k te r jej budow y m ożna zaliczyć do n a j starszych zabytków średniow iecza. O biekt te n w obecnej chw ili g ó ru je n ad zw ałam i gruzów .
Mowa jest w tym raporcie o stanie starego ratusza z pięknymi gotyckimi sklepieniami i o kościele Sw. Jakuba z 1187 roku, który jest [...] niestety zupełnie w ypalony, z mocno nad w yrężoną pociskam i w ieżą i zniszczonym nad n aw ą głów ną sklepieniem , k tó re w czasie ostatniego h u rag a n u w m a rc u 1946 całkow icie się zaw aliło.
A na zakończenie długiego sprawozdania, po stwierdzeniu, że z kościoła Sw. Jana nad Odrą trzeba usunąć bezwartościowe deko racje teatralne, które tam Niemcy zmagazynowali, wysuwa się wiele konkretnych wniosków, w jaki sposób najszybciej udostępnić dla zwiedzających muzeum miejskie porządkowane właśnie przez kierownika Referatu Muzealnego przy Urzędzie Wojewódzkim, inżyniera Konstantego Gródeckiego. Kapitalny jest ostatni, jedenasty punkt tego sprawozdania: N ajstarsz a część m ia sta je st kom pletnie spalona i p raw ie g ru n to w nie zniszczona. B ra k czasu i niebezpieczeństw o zapuszczania się w n ią z uw agi na ru in y i n ap ad y rab un ko w e, uniem ożliw iały dotychczas choćby zw ie dzanie, nie m ów iąc już o in w en tary zacji.
Istotnie — w samym centrum miasta znajdowała się nadal nie bezpieczna dzielnica, nie zamieszkana przez nikogo, miejsce me lin i kryjówek zbójeckich. A od niej do centralnie położonej, już wówczas ruchliwej i uczęszczanej Bramy Portowej nie było dalej niż trzysta metrów. Po zwiedzeniu tej zakazanej dzielnicy, jakże dobrze ilustrują cej szczecińskie kontrasty i przeciwieństwa — odbyliśmy z pro fesorem Janem Chmielewskim naradę roboczą na temat wytycz nych do planu urbanistycznego Szczecina. Zapisałem na gorąco, późnym wieczorem 6 czerwca, niektóre uwagi: 1. K olej przez O drę m a ta k ja k dzisiaj przechodzić n a południe od m ia sta. 2. M ost kolejow y p rzy D w orcu G łów nym będzie odbudow any. 3. M iejska kolej pójdzie n a północ nad now ym b u lw arem w zdłuż O dry.
Nowy b u lw ar nado d rzań sk i p ow stan ie z n asy p u gruzow ego, o p arty o s k a r pę zieleni. 4. N ow a a rte ria drogow a p rze tn ie p o rt w rejo n ie obecnej ulicy G d ań skiej. 5. P as zieleni z L asku A rkońskiego przedłuży się przez ru in y ul. Roosev e lta do O dry i zrobi się w ten sposób połączenie zielone z Jeziorem D ęb skim. 6. Z achow a się pasm a przem ysłu, zieleni i zabudow y w zdłuż O dry, p o niżej Szczecina.
Większość tych ustaleń zachowała swą aktualność w czasie spo rządzania późniejszych kolejnych wersji planu rozwoju miasta. Na uwagę zasługuje wzmianka o miejskiej kolei, która w trzy dzieści lat później znalazła swój wyraz jako projekt szczecińskiego metra, poprowadzonego nie wzdłuż nadodrzańskiego bulwaru, ale doń równolegle, bardziej na wschód pod aleją Niepodległości. O tych wytycznych myślałem chodząc wzdłuż morskiego brzegu w czasie swego odpoczynku. Wymagały one jeszcze ponownej roz wagi. Niespełna dwa miesiące przedtem wraz z ministrem Kaczo rowskim płynęliśmy ze Szczecina do Świnoujścia ścigaczem „Ba tory” (tym samym, któremu we wrześniu 1939 udał się wypad z Helu do Szwecji). W czasie tej pięknej jazdy przez zalew kon frontowałem możliwości realizacyjne bezpośredniego połączenia w przyszłości Szczecina ze Świnoujściem. Obecnie rewidowałem w myśli nasze wytyczne i dodawałem do nich dalsze pomysły. Nie wszystkie punkty tych wytycznych ostały się po tej autokrytyce. Zrezygnowałem z pomysłu poprowadzenia śródmiejskiej linii kolejowej wzdłuż Odry, widząc więcej korzyści z jej przy szłego biegu w poprzek centrum miasta. Natomiast uznałem już wówczas za niezbędne czynić przygotowania do budowy nadodrzańskiej arterii w śródmieściu. Były to wprawdzie wówczas tylko akademickie rozważania, gdyż w roku tym nie było jeszcze mo żliwe wyjść poza najskromniejsze formy odbudowy. Ale podsta wowe decyzje musiały zapaść zawczasu, aby zarezerwować na przyszłość trasy nowych arterii i nie odbudowywać tego, co po tem mogło stać się zawadą. Już wówczas bowiem kwestionowałem samo pojęcie „odbudowy”, choć właśnie taką wtedy nazwę nosiło ministerstwo kierowane przez Michała Kaczorowskiego. Pojęcie odbudowy połączone jest z przywróceniem do pierwotnego wyglądu czegoś, co istniało już
przedtem. Nam zaś wcale nie zależało na tym, aby w wyniku „odbudowy” otrzymać miasto takie, jakim było ono w 1938 roku. Chodziło tu o coś więcej — o wykorzystanie tragicznej, ale jedy nej okazji, by na ruinach i zgliszczach wznieść miasto nowe, kon tynuujące wartościowe tradycje miasta starego, ale odżegnujące się od tego wszystkiego, co przyniosło ze sobą długotrwałe obce pa nowanie. Dlatego też, jeszcze przed przystąpieniem do właściwej rozbu dowy miasta, trzeba było mieć gotowy obraz przyszłego Szczecina, aby na tle tej perspektywicznej wizji móc kolejno realizować no we zamierzenia i regulować odbudowę zgodnie z postulatami przy szłości. Jaka była wówczas nasza wizja Szczecina przyszłości? I jak da leko wolno nam było sięgać w przyszłość w 1946 roku? Wszystkie nasze ówczesne usiłowania i zamierzenia koncentro wały się przede wszystkim na zasiedleniu miasta. Ale w miarę jak to zasiedlenie stawało się bardziej realne, w miarę jak coraz to nowi mieszkańcy miasta zapełniali nie odgruzowane jeszcze ulice — trzeba było myśleć, jak w dalszej przyszłości ma się potoczyć życie tych ludzi. A to zależało od miejsc zamieszkania i miejsc pracy; od miejsc wypoczynku i od środków transportu; od miejsc zaopatrzenia i zbytu — a więc od tego wszystkiego, co się składa na pojęcie miasta. Miasto to było jednak rozbite i zdeptane — a więc trzeba było miasto przyszłości stworzyć od nowa; najpierw w fantazji, a potem, po wielu latach — w rzeczywistości. Zanotowane przeze mnie „tezy przyszłości Szczecina” nie obej mowały całości problemu. Podstawowym zagadnieniem bowiem było radykalne odwrócenie kierunku rozwojowego miasta, które w okresie przedwojennym silnie rozwijało się na zachód, oddala jąc się od Odry i portu. Sztuczne powiązania komunikacyjne łączy ły je z Berlinem, podczas gdy naturalne połączenia z południowo-wschodnim zapleczem były zaniedbane i przestarzałe. Trzeba było zatem obrócić oś rozwoju miasta o 90°, skierować ją przez Odrę na prawobrzeżne dzielnice oraz uprzywilejować kierunek rozwoju miasta wzdłuż rzeki, wiodący na północ ku morzu. W ten sposób miasto swój dotychczasowy układ koncentryczny przekształcić musiało na układy pasmowe, rozciągające się doliną Odry: wzdłuż jej lewego brzegu ku północy i wzdłuż prawego
brzegu ku południowi. Połączenie tych kierunków stanowiło histo ryczne przekroczenie doliny, wyprowadzone ze śródmieścia przez tereny portowe w kierunku wschodnim. Fakt, że przekroczenie to było dla nas wówczas niedostępne, gdyż znajdowało się na terenie jeszcze nam nie przekazanym w użytkowanie — nie mógł zahamować myśli planistycznej, wy biegającej, jak to zawsze w urbanistyce bywa, daleko poza okres perspektywiczny, który określany jest na lat piętnaście. Już wów czas w 1946 roku trzeba było umieć dojrzeć wielkie miasto porto we w roku 1966 — i poprzez zgliszcza i zwały gruzu torować sobie doń drogę, nie tracąc z oczu wizji kierunkowej, sięgającej dalszych jeszcze lat. Wówczas powstały pierwsze szkice urbanistyczne, które okre ślały zasadnicze linie rozwojowe przyszłego miasta portowego. Na leżało wykorzystać zniszczenie Starego Miasta i nie dopuścić do jego przegęszczonego zabudowania. Nie wolno było przywrócić stanu sprzed wojny, gdy Wzgórze Zamkowe było całkowicie za słonięte kamienicami, a nadodrzańskie nabrzeże, ciasne i kręte, z trudem przepuszczało tramwaje i ruch uliczny. Z nabrzeży tych nie pozostało nic poza stertami gruzu i kołyszącymi się na wietrze wypalonymi frontami kamienic. Jedynie bezpośrednio przy ko ściele Sw. Jana, przy małej wiodącej ku rzece ulicy Klasztornej zostały dwa narożne budynki, w których ulokował się Urząd Celny. Ponadto ocalał przypadkowo wielki dom mieszkalny poniżej Wałów Chrobrego u wylotu ulicy Wyszaka (nazwanej tak ku czci bogatego szczecińskiego mieszczanina, o którym wspominają kro niki z XIII wieku). Dom ten niepokoił mnie nie na skutek swej chwiejności — wręcz przeciwnie, był on zbyt mocny, tak samo jak mocne były jeszcze ruiny kamienic, zasłaniających stromą zamkową skarpę i wypełniające swymi masywami starożytną fosę. Odbudowanie tych smutnych reliktów niemieckiego budownictwa mieszkaniowego mogłoby na długie lata uniemożliwić stworzenie nowych wartości portowego miasta. Nic też dziwnego, że już wów czas zdecydowany byłem nie dopuścić do odbudowy tych ruin — i aby sprawę radykalnie załatwić, wydałem po prostu polecenie ich zburzenia. Nie było to jednak wówczas łatwe przy naszych śmiesz nie skromnych środkach technicznych — dlatego też polecenie to było tylko stopniowo wykonywane. Miałem wciąż jeszcze te nad-
odrzańskie ruiny w pamięci, gdy na międzyzdrojskiej plaży w my śli rysowałem trasę nowych bulwarów, mających powstać wzdłuż zachodniego brzegu Odry. Zasada tego pomysłu była prosta: ro zwój przyszłego Szczecina musi odbywać się zgodnie z nowymi gospodarczymi warunkami, jakie powstały po 1945 roku. Zamiast (jak to się działo uprzednio) forsować połączenie Szczecina z Berli nem — należało ułatwić miastu rozwój wzdłuż Odry ku morzu. Dlatego też należało skorzystać ze zburzeń, należało zarezerwować już teraz miejsce pod trasę komunikacyjną, która by stanowiła podstawową oś łączącą północne, przemysłowe dzielnice miasta z jego śródmieściem i portem. Tak narodził się pomysł arterii nadodrzańskiej, którą zaczęliśmy realizować w rok później, a której pierwsze szkice powstały wówczas, kiedy jeszcze tylko nieliczni widzieli potrzebę tak daleko sięgających zmian. Aby móc wykorzystać na miejscu gruz z roztrzaskanego śród mieścia — a jednocześnie aby oddzielić ruch samochodowy od miej skich nabrzeży przeładunkowych, należało podnieść poziom arterii ponad dotychczasowy poziom bulwaru. Zrezygnowawszy z propo zycji przeprowadzenia na dolnym poziomie trasy kolejowej, która by skróciła połączenie z rejonem Dolnej Odry — uznałem za nie zbędne przygotowanie pasma terenu wzdłuż lewej strony Odry, po którym by mogła przechodzić miejska arteria komunikacyjna. Spacery po samotnej międzyzdrojskiej plaży w deszczowe dni przyniosły jeszcze dalsze pomysły. Dojazd ze Szczecina do Świ noujścia wymagał przejechania 110 kilometrów wokół wschodniego brzegu szczecińskiego zalewu oraz przekroczenia dwu ramion Odry, cieśniny Dziwny i cieśniny Świny. Tymczasem najkrótsza odle głość między centrum miasta i świnoujską plażą wynosiłaby nie całe 60 kilometrów, gdyby przerzucić drogę w prostej linii w po przek najwęższego odcinka Zalewu. Z mapy morskiej rozłożo nej na stole w małym pokoiku, skąd roztaczał się piękny widok na szare, wzburzone morze, wynikało, że od północnego cypla No wego Warpna, obok miejscowości Podgrodzie, do skrajnie połud niowego cypla polskiej części wyspy Uznam nie było więcej niż dziewięć kilometrów, z czego jedynie dwa kilometry wiodły przez głębokości większe niż pięć metrów. Pozostałe zaś siedem kilo metrów projektowanej trasy przecinało mielizny nie głębsze niż dwa metry. Pamiętam dobrze, jak dziesięć lat wcześniej, w 1936
roku, zwiedzałem w Holandii tamę oddzielającą Zuider Zee od pełnego morza, przejeżdżając przez nią piękną szosą na długości ponad trzydzieści kilometrów. Pogłębienie drogi morskiej ze Szczecina do Świnoujścia powo duje ciągły odkład mułu i piasku, wydobywanego z dna rynny, przecinającej Zalew Szczeciński. Ze wstępnych badań, przepro wadzanych przez Szczeciński Urząd Morski wynikało, że w okre sie wojny i w ciągu ostatniego roku bardzo spłycił się ów kanał morski, stanowiący wyjście na świat dla naszego portu. Nie było jednak wówczas ani środków, ani też sprzętu, którym można by rozpocząć pogłębianie. Tymczasem było rzeczą bezsporną, że w naj bliższym czasie trzeba będzie przystąpić do radykalnego pogłębia nia tej trasy — a wówczas powstałaby doskonała okazja, aby urobku wydobywanego z dna nie rozrzucać bezużytecznie po nad brzeżnych łąkach, ale uformować z niego trzon tamy, mającej w przyszłości przeciąć płycizny Szczecińskiego Zalewu. Do realizacji tego pomysłu nie doszło wówczas — tak jak nie doszło doń w ciągu dalszych lat trzydziestu. A szkoda, bo łatwiej było realizować najbardziej śmiałe pomysły wtedy, w roku 1946, aniżeli później, gdy miejsce projektu inżynierskiego zajęła „do kumentacja techniczna”, a miejsce szybkiej decyzji — przewlekłe obrady, w czasie których mogły rozpłynąć się we mgle niepewności wszelkie śmielsze plany i zamierzenia, zgaszone przez bojaźliwych, zrutynizowanych oportunistów. Zapisałem w swym dzienniku pod datą 13 sierpnia 1946 roku, że omawiałem z Malessą i profesorem Filipkowskim ten swój po mysł bezpośredniego połączenia Świnoujścia ze Szczecinem; w ty dzień później zanotowałem, że pomysł ten został opracowany ry sunkowo i uwzględniony w planie rozbudowy Szczecina. Przy najmniej w ten sposób propozycja ta została utrwalona. Później miałem okazję do niej wielokrotnie powracać, ale wówczas owe rozważania nad rozwiązaniami wybiegającymi niemalże w następne stulecie na zasadzie kontrastu uzupełniały troski i kłopoty dnia codziennego. Dopiero po trzydziestu latach pod naporem wzmaga jących się potrzeb gospodarczych kraju pomysł ten został ponow nie wzięty pod dyskusyjny obstrzał — okazał się on jak najbar dziej trafny, gdyż obok pełnego zaspokojenia potrzeb wielkiej por towej aglomeracji, daje możliwość odgrodzenia zachodniej części
Zalewu, zamieniając ją na wielki zbiornik słodkiej wody dla celów konsumpcyjnych. Ale wówczas o tym jeszcze nie myślałem. Natomiast już wówczas rysowała się wielka rola Świnoujścia jako drugiego portu w układzie szczecińskiej aglomeracji i już wówczas, przeskakując przez poryte rowami ulice i szukając doj ścia do zatarasowanej rzeki, myślałem o wyborze najlepszego miej sca dla tunelu podwodnego, który by powinien, jako logiczne uzu pełnienie trasy przez tamę, połączyć ze sobą w obrębie Świno ujścia obie wyspy: Wolin i Uznam. Trasę tę ustalono w 1948 roku i przez wiele lat chroniono ją przed naporem rozlicznych inwe storów, aż sam w 1975 roku uczestniczyłem jako członek jury w konkursie nad sposobem budowy tunelu podwodnego w Świ noujściu. Tak to pomysły z tych lat nabierały życia o wiele póź niej. Wszystkie te bliższe i dalsze zamierzenia przekazywałem na szemu MUPP-owi, czyli Miejskiemu Urzędowi Planowania Prze strzennego. Zwano w ten pompatyczny, ale trafny sposób pierwszą miejską pracownię urbanistyczną, gdzie wraz z inżynierem Hiero nimem Brodniewiczem znajdowałem odpoczynek od trudów zarzą dzania. Tam, w zakurzonych pomieszczeniach, wśród planów i szki ców, czułem się najlepiej — i tam też odbywały się okresowe spot kania z Janem Chmielewskim, Stanisławem Malessą, Stanisławem Filipkowskim, Juliuszem Goryńskim, Bolesławem Maliszem i Ka zimierzem Dziewońskim — urbanistami, którzy różne wówczas pełniąc funkcje i dzierżąc różne godności, chętnie tego lata zja wiali się w Szczecinie służąc nam często radą i pomocą. W wyniku tej działalności we wrześniu 1946 roku powstał pierw szy dalekowzroczny urbanistyczny projekt nowego Szczecina. To, że projekt ten powstał, nie było dla mnie wielką niespodzianką, jako że czynnie współdziałałem w jego tworzeniu. Niespodzianką było natomiast, że miał on być natychmiast przywieziony sa molotem wraz z innymi planami polskich miast do Anglii na wysta wę urbanistyczną w Hastings — i że ja mam razem z polską de legacją urbanistyczną udać się na Wyspy Brytyjskie — nie tylko jako urbanista, ale i jako prezydent miasta Szczecina. Taką bowiem wiadomość otrzymałem ku memu zdumieniu w dniu 27 sierpnia od doktora Juliusza Goryńskiego, dyrektora Departamentu w Ministerstwie Odbudowy.
24. Szczecin widziany z Wielkiej Brytanii Żyjąc i pracując od półtora roku w Szczecinie, zajmując się jego zagadnieniami — i świata nie widząc poza problemami tego miasta, nie zdawałem sobie sprawy, jak świat widzi i ogląda nasze poczy nania. Międzynarodowe znaczenie Szczecina było dla nas jasne od pierwszego zetknięcia się z nim; cała nasza działalność była właści wie jedną wielką grą polityczną, w której powoli, ale stale wy grywaliśmy. Ale co innego być w samym ognisku spraw wielkich i wciąż, tak na co dzień się o nie ocierać, a co innego móc spoj rzeć na nie z dalszej perspektywy, konfrontując je z obcym, nie zawsze przychylnym, a często wręcz wrogim punktem widzenia. Dlatego też wyjazd mój w październiku 1946 roku do Wielkiej Brytanii w urzędowym charakterze reprezentanta tego najbar dziej w Polsce eksponowanego miasta nabierał specyficznej wy mowy — i dawał okazję do podsumowania wielu osiągnięć i wie lu jeszcze braków. Zainteresowanie zagranicznej opinii publicznej sprawami Szcze cina wzmagało się. Oficjalne bowiem enuncjacje już tu nie wystar czały — chodziło o bezpośredni kontakt ludzi ze sobą, o rzetelną informację w sprawach naszej gospodarki i naszego życia nad Odrą. Przyzwyczailiśmy się już do kolejnych wizyt w Szczecinie obcych dziennikarzy i dyplomatów, czego dowodem była choćby wspomniana już wizyta ambasadora Francji. Gdy jeździłem z nim przez wiele godzin przez nasze reprezentacyjne — i mniej repre zentacyjne — zakątki, nie ukrywając naszych spraw trudnych i jeszcze nie rozstrzygniętych, Garreau wszystko oglądał z dużym zaciekawieniem; widać było, że inaczej wyglądały te sprawy w od czytywanych przez niego raportach, a inaczej w konfrontacji z rze czywistością. Nie częstowałem go koniakiem ani nie zapraszałem na przyjęcia, bo na to nie było nas stać; przy obfitym talerzu bar szczu z miejscowej stołówki omawiane były sprawy wielkie.
Nie wszystkie wizyty były jednakowo przyjemne; przyzwycza iłem się już do tendecyjnych pytań niektórych korespondentów prasy zagranicznej, akredytowanych w Warszawie, oraz do ich obiektywów fotograficznych, kierowanych przeważnie nie na to, co nas cieszyło w Szczecinie, ale na to, co nas tu jeszcze smuciło. Toteż gdy 27 sierpnia dowiedziałem się w Ministerstwie Ziem Odzyskanych, że mam przygotować się do wyjazdu do Anglii, rozpocząłem przygotowania do solidnego opracowania danych o Szczecinie i jego rozwoju. Przydały się one bardzo, gdy musia łem tam z cyframi replikować na niekiedy zaciekawione — ale niekiedy i tendencyjne pytania, przeważnie dotyczących drażli wych kwestii. Druga strona tych przygotowań polegała na przyspieszonym wykańczaniu planu rozwoju Szczecina, który miał być wystawio ny na pierwszej powojennej wystawie urbanistycznej w Hastings. Przygotowania te przesłonięte zostały pracą codzienną, która szcze gólnie we wrześniu dała mi się porządnie we znaki. Plan ten jed nak w końcu września znalazł się w Warszawie. Pierwszego października sprawdzałem, jak przebiegają prace nad zabezpieczeniem grożących zawaleniem skrzydeł Zamku Ksią żąt Pomorskich. Cytuję zapis z dziennika z tego dnia: Zw iedzam kaplicę, pod k tó rą k ilk a d ni tem u odkryto tru m n y ze zw ło k am i k sią żą t pom orskich. T ru m n y te, n arzu con e jed n e n a drugie, zostały p rzed la ty przez N iem ców zam urow ane. W najw iększym nieładzie i stęch liźn ie leżały one w u kry ciu, gdyż w idocznie n ie było N iem com n a rę k ę odsłanianie zabytków z ok resu słow iańskiej dy nastii. O becnie trz e b a b ę dzie je należycie uszanow ać. C iekaw e są w y n u rz en ia naszego kierow cy, k tó ry dopiero ujrzaw szy te tru m n y „z aniołam i i M atk ą B oską” n a b ra ł pełnego przekonania, że istotn ie w Szczecinie b yli p rzed tem Polacy!
Dalszy ciąg zapisu w dzienniku, pod datą 1 października, brzmiał: W stępuję do R egionalnej D yrekcji P lan o w an ia P rzestrzen n ego , p ra c u ję ta m n ad an k ietą zniszczeń i przygotow uję do dalszego opracow ania plan y zieleni. W b iu rze om aw iam sp raw ę n a p ra w dróg państw o w y ch w m ieście. Jeszcze oglądam życie n a ta rg u przy dw orcu i p ra c e ogrodnicze p rzy ulicy D w orcow ej oraz będący ju ż na w ykończeniu b a z a r przy ulicy Ś ląskiej. M ontujem y akcję u su w an ia resztek napisów niem ieckich przy pomocy k o lu m n młodzieży. N adchodzi te leg ram z M inisterstw a, że m am zaraz p rzy jech ać do W a r szaw y w spraw ie w yjazdu do H astings. M am dw ie godziny czasu. P o ciągiem o 16.10 jadę do W arszaw y.
Celowo cytuję ten zapis — gdyż dobrze oddaje on zarówno prze bieg codziennego dnia pracy, jak i pośpiech, który towarzyszył te mu wyjazdowi. Wyjechawszy ze Szczecina na dwa dni do Warsza wy nie wziąłem ze sobą wiele więcej aniżeli podróżną teczkę. Tymczasem przybywszy w zimny i mglisty dzień do stolicy (po spędzeniu aż czternastu godzin w wolno posuwającym się po ciągu) — dowiedziałem się, że odlot do Londynu może mieć miejsce jutro albo pojutrze i że wobec tego nie ma już czasu, aby wrócić do domu dla wyekwipowania się na drogę. Całe szczęście, że mój kolega z Politechniki Lwowskiej, ówczesny dyrektor Departamen tu Transportu Lotniczego w Ministerstwie Komunikacji, inżynier Jan Madej czyk był podobny do mnie wzrostem i postawą. Toteż w jego czarnym garniturze i w innych częściach jego garderoby podróżowałem tego roku po Europie — gdyż mowy nie było o tym, aby normalną drogą, za własne pieniądze móc się w to wszystko zaopatrzyć w zrujnowanej stolicy. Reszta dnia zeszła mi na bie ganinie od Litewskiej (gdzie było „nasze” Ministerstwo Ziem Odzyskanych), do pobliskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych na Szucha, dokąd sam nosiłem rozliczne urzędowe papierki, któ re mi w przebiegu pół dnia pozwoliły otrzymać paszport i brytyj ską wizę. Cenne te dokumenty po raz pierwszy miałem w ręku od czasu, gdy w dwa tygodnie przed wybuchem wojny w sierpniu 1939 roku wracałem do Polski po dłuższym pobycie w Anglii i Francji. Wielokrotne urzędowe wyjazdy do okupowanych Nie miec odbywałem bez paszportu, zaopatrzony jedynie w improwi zowane przepustki, które często sam sobie wypisywałem i stem plowałem. W dłuższej wieczornej rozmowie z wiceministrem Władysławem Czajkowskim usłyszałem bliższe dane o celu mej podróży: cho dziło przede wszystkim o bezpośrednią informację o Ziemiach Odzyskanych, udzieloną przez kogoś, kto zna te sprawy od same go początku. Oficjalnie, jako urbanista, wchodziłem w skład pol skiej delegacji urbanistycznej, udającej się do Anglii na Międzyna rodowy Kongres Miast w Hastings. Doktor Juliusz Goryński, w któ rego gabinecie odpoczywałem na kanapie patrząc przez okno na żółknące drzewa Alei Ujazdowskich — informuje mnie, że Mini sterstwo Odbudowy zafrachtowało specjalny samolot do przewozu skrzyń z eksponatami na wystawę; między tymi skrzyniami muszą
się pomieścić w samolocie, gdzie popadnie, członkowie delegacji. Z miast polskich reprezentowane będą w tej delegacji Warszawa, Szczecin, Gdańsk i Wrocław, co zresztą już podała poranna prasa. Nazajutrz dowiaduję się, że na skutek złej pogody odlot jest odłożony do następnego dnia. Udaje mi się poprzez telefon kole jowy uzyskać połączenie z Dyrekcją Kolejową w Szczecinie, któ ra z kolei łączy mnie z domem. Komunikuję swym najbliższym, że już nie wracam do domu przed wyjazdem — jednocześnie uprzy tamniam sobie, że jest to właściwie pierwsza rozmowa telefo niczna, którą udało mi się, choć w kombinowany sposób, prze prowadzić między Warszawą i Szczecinem. Czytam w prasie wiadomości o wyrokach norymberskiego pro cesu •—■komentujemy jego brzmienie siedząc w natłoczonej ka wiarence Gajewskiego, przy szlaku wyrobionym w ruinach tego, co ongiś było ulicą Marszałkowską. Po błotnistej jezdni jadą cię żarówki, otwarte zielone „łaziki”, dziwaczne zaprzęgi, rowery. Wi dać różne marki przedwojennych, wysłużonych aut osobowych, wśród których rzadko pojawiają się czarne lśniące „Chevrolety”, urzędowe auta ministerialne. Wzdłuż ruin, na parterach których ulokowały się różne sklepiki, kioski i warsztaty — przesuwa się wąskimi chodnikami tłum przechodniów, spieszących do domu, głośny i ruchliwy. Warszawską ulicę trudno było wówczas porów nywać ze szczecińską. Nasze ulice były szersze, mniej natłoczone, spokojniejsze. Co je jednoczyło, to ruiny: te same, tak samo zło wieszcze i groźne. Tak do nich przywykłem, że trudno było sobie wyobrazić miasto bez nich — choć wystarczyło przecież tylko po jechać do Krakowa lub Łodzi, aby o nich zapomnieć. Ja zaś miałem nazajutrz jechać aż do Londynu. Fakt ten był tak niecodzienny, że do świadomości ta moja pierwsza daleka, powo jenna podróż jakoś jeszcze nie docierała. Toteż nie zdziwiłem się zbytnio, gdy nazajutrz na lotnisku Okęcie, gdyśmy wszyscy zebrali się do odjazdu — oświadczono nam, że trzeba z samolotu wyjść stromymi schodkami z powrotem, gdyż dziś nie polecimy. Dla czego? — bo ambasada brytyjska, która nam wszystkim udzieliła już wiz pobytowych, nie potrafiła na czas przygotować karty i do kumentów lotu dla załogi specjalnego samolotu. Pozostawiliśmy więc nasze bagaże we wnętrzu wojskowego „Douglasa”, gdzie od
kabiny pilotów aż do tylnego wejścia stały na podłodze skrzynie zawierające eksponaty przeznaczone na wystawę. Wysiadł z nami ambasador Włoch w Warszawie, signor Reale, który lecieć miał do Londynu. Wysiadł też profesor Stefan Błachowski, rektor Uniwersytetu Poznańskiego. Na lotnisku spotyka my wracającego z Paryża ambasadora Francji Garreau, który do wiedziawszy się, że mam lecieć do Londynu prawdopodobnie przez Paryż — wypełnia całą stroniczkę mego paszportu odręcznie pi saną wizą do Francji, nie przybijając pieczęci, gdyż jej ze sobą nie miał. Ten jedyny w swoim rodzaju dokument ważny był dla całej naszej delegacji — i bardzo się nazajutrz wszystkim przydał. Nie mając gdzie w Warszawie zanocować, po krótkim pobycie w ministerstwie, zdumionym naszym tak szybkim powrotem, po jechałem z Goryńskim natłoczoną kolejką dojazdową do podwar szawskich Włoch. Pół Warszawy ówczesnej dojeżdżało do pracy z tych smutnych podmiejskich okolic, które swojej prowizoryczno ści zawdzięczały przetrwanie wojny i stanowiły dla zniszczonego macierzystego miasta bazę mieszkalną — przegęszczoną, przesta rzałą, ale wciąż jeszcze bardzo użyteczną i ruchliwą. Odsunięty tu od Warszawy i jej spraw, zażywałem przyjemności rozmowy z Juliuszem Goryńskim o rzeczach miłych: o sztuce, kwiatach, starych książkach i o przyszłości — którą jeden przed drugim roz taczał w słowach wyważonych, symbolicznie skracając nimi całe pliki referatów. Przyjemne były te nocne gawędy, ale skutek taki, że nazajutrz staliśmy w ogonku niewyspani w oczekiwaniu na ciemnoniebieski natłoczony wóz kolejki elektrycznej, którym dosta liśmy się na Nowogrodzką. Stąd skrótami, poprzez ruiny, przebrnę liśmy na Aleje Ujazdowskie, do Ministerstwa Budownictwa na dalsze oczekiwanie — teraz już na tapczanie, na którym zwykł sypiać mój towarzysz podróży, gdy jako dyrektor departamentu zapracował się do takiej późnej godziny, że już nie było po co wę drować do podmiejskiej kolejki. O godzinie 10.00 telefon — samolot czeka na nas, tym razem zaopatrzony we wszystkie papierowe glejty, których brak tak skutecznie w okresie naszej cywilizacji technicznej może zniweczyć możność korzystania z jej dobrodziejstw. Ciasno było w samolocie — twarde ławki po obu stronach jego wnętrza, kolana wprost do tykają szerokich skrzyń powiązanych sznurami, a ja w dodatku
usiadłem na samym końcu ławki i przypierany jestem przez sie dzących do żelaznej barierki, gdy samolot startuje. Ale cóż to wszystko znaczy wobec samego faktu lotu ponad Łodzią, Wrocła wiem, nad białymi Karkonoszami i brunatną, mglistą Czechosło wacją! Jest to lot niemal w nieznane — krążymy wokół miasta: toż to Praga, rzeka wąska i kręta, jakieś dachy. Lądujemy, ku na szemu zdziwieniu, na płycie lotniska, aby się dowiedzieć, że będzie co najmniej godzinny postój, gdyż stwierdzono defekt motoru. Rozczarowanie z powodu przedłużającej się podróży łagodzi zado wolenie, że z tym defektem jesteśmy nie w powietrzu, lecz na zie mi. Oczekiwanie skracamy oglądaniem dworca lotniczego w nie zniszczonej wojną stolicy. Po godzinie postoju znów zapraszają nas do samolotu, który jest już gotów do odlotu. Dalszy lot znów w chmurach — aż nagle wspaniały widok bły szczącego w słońcu Renu, płynącego głębokimi zakolami wśród wzgórz, odwraca uwagę od niewygody ciasnego pomieszczenia na twardej ławie między przesuwającymi się skrzyniami. Potem sku pienie dachów, plątanina ulic — to Reims — i o 6.30 wieczorem lotnisko Le Bourget w Paryżu. Do Londynu pilot nie chce dziś lecieć, i dlatego trafia nam się gratka niebywała, tym milsza, że nieprzewidziana. Samolot ze skrzyniami zamyka się i plombuje — my przechodzimy przez ciasne przejście obok okienka kontrolnego. Tu dopiero przydała się owa improwizowana zbiorowa wiza, którą ambasador Garreau wypisał w mym paszporcie — budzi ona we sołość u celników, wprowadzając akcent zaufania do naszej de legacji. Bo proszę, proszę: ambasador własnoręcznie pisał wizę — i jeszcze stwierdził urzędowo brak pieczęci! Ceregiele te trwały długo — tak długo, że odjechał kolejny au tobus do centrum. Wielki hall opustoszał — a my zostaliśmy bez środka lokomocji do miasta. Z opresji wybawiło nas przybycie sa molotu z Madrytu — z jego to pasażerami znalazłem się pierwszy raz po siedmiu latach znów na tarasach Invalides, przy Sekwanie, w centrum Paryża. Osobliwość tej przygody polegała na tym, że nie miałem przy sobie ani franka, ani funta, ani dolara. Przewo żony bezpłatnie rządowym samolotem, który miał nas zawieźć wprost do Londynu — miałem dostać należną mi walutę na an gielskim lotnisku. Tu natomiast sytuacja była wspaniała w swej prostocie: w ciepły wieczór jesienny grupka podnieconych tą przy
godą panów zastanawiała się, co czynić dalej, do jutra w południe, wpatrując się w migocące światła, odbijające się w wodach Sekwa ny. Oczywiście, nie było wśród nas ambasadora Reale, który dosko nale sobie bez nas poradził — było natomiast dość ludzi poważnych i światłych, ale mało finansowych potentatów. Same architekty i profesory, a więc: Wacław Ostrowski, Kazimierz Dziewoński, Le onard Tomaszewski, Jan Chmielewski „Olafem” zwany, Kazimierz Marczewski, Władysław Czerny, Juliusz Goryński, autor tych wspomnień oraz wiceprzewodniczący Stołecznej Rady Miejskiej Grodzicki i rektor Poznańskiego Uniwersytetu, profesor Błachowski. Nawet dziś, po przeszło trzydziestu latach, nie zdradzę kto nas poratował w opresji. Powiem tylko, że na ławeczce ociekającej je sienną, paryską wilgocią podzieliliśmy między sobą szeleszczące frankowe papierki, wydobyte z ukrycia przez bardzo czcigodnego współtowarzysza naszej podróży. Tą pożyczką wzmocniony, poz woliłem sobie na kolację z winem — ale nie mogłem pozwolić już sobie na pokój w hotelu. Współtowarzysze rozeszli się, zostałem sam. Próba dotarcia do pobliskiej ambasady zawiodła — był tylko woźny i odsyłał do jutra. Ale od czego są znajomości — toteż noc tę spędziłem w najbardziej ekskluzywnym i luksusowym ho telu powojennego Paryża, w hotelu „Crillon”, w pokoju, którego okna wychodziły na symbol Paryża — plac Zgody. Wszystko, co tu napisałem, zgodne jest z prawdą — tyle tylko, że spałem nie w łóżku, ale na podłodze, na puszystym dywanie, przykryty pła szczem i złotą kapą ze stołu, z głową opartą na fotelowej poduszce. Kapitalna ta anegdota wymaga bliższego wyjaśnienia. Właśnie w tym czasie odbywały się w Paryżu obrady konferencji pokojo wej między aliantami a tymi krajami, których kierownicy wpę dzili je w wojenną awanturę po stronie Niemiec. Obecnie w Paryżu przygotowywano warunki pokoju z Węgrami i Rumunią. W per traktacjach tych brała udział również i delegacja polska, w skład której wchodził profesor Michał Kaczorowski, minister odbudowy. Wiedziałem o jego pobycie w Paryżu, toteż nic dziwnego, że od szukałem jego rezydencję. Mieszkał on właśnie w hotelu „Crillon” wraz z innymi członkami delegacji. Jeden salon oddany był do użytku biura delegacji — i tam właśnie spędziłem swą pierwszą powojenną paryską noc, którą poprzez wielkie okna rozświetlały
światła aut przecinających jeden z najpiękniejszych placów świa ta — plac Zgody. Dzięki pożyczce, której udzielił mi Kaczorowski w nowiutkich frankowych banknotach — mogłem wcześnie rano zerwać się z luksusowego dywanu, aby odbyć długę wędrówkę po tak mi dobrze znanych, a od siedmiu lat nie widzianych ulicach. Z perspektywy Sekwany sprawy miasta nad Odrą nabierają no wej barwy — trudności paryskiego życia w nie zniszczonych woj ną murach nie dadzą się porównać z tym, co my u nas musimy pokonywać. Odczuciem tego pierwszego dnia spędzonego za gra nicą była nie tyle tęsknota za tym, czego u nas jeszcze nie ma — ile raczej świadomość, że u siebie robimy nieświadomie rzeczy naprawdę wielkie. Ale myśli te nie przesłaniały piękna jesiennej mgły nad Sekwa ną ani uroku starych murów. I znów powróciłem do punktu wyj ścia, gdyż w Paryżu sprawy szczecińskie oddziaływały na mnie ze wzmożoną siłą. Znów w hotelu „Grillon” rozmowa przy śniadaniu z Kaczorowskim — czułem bowiem, że łatwiej będzie na te lub inne problemy naszej odbudowy uzyskać od ministra budownictwa promesę kredytową w Paryżu aniżeli w Warszawie, gdzie zbyt dużo podległych mu, kompetentnych osób mogło mu służyć bu dżetową poradą. Istotnie, gdy po raz drugi wyruszyłem tego przedpołudnia na dalszą paryską wędrówkę, byłem bogatszy w obietnicę trwałej podstawy finansowej dla poszerzonego planowania rozwoju Szcze cina sformułowaną odręcznie przez ministra na kartce w moim notesie. Tym razem poszedłem w dół rzeki do Grand Palais, gdzie w scenerii sprzed pół wieku odbywał się pierwszy powojenny sa lon samochodowy. A potem, w południe, jazda nie kończącymi się przedmieściami na lotnisko Le Bourget i odlot naszym „własnym” samolotem do Londynu. Z góry widać w piękną słoneczną pogodę miasta i miasteczka pół nocnej Francji. A więc starożytne Amiens z masywem katedry, i mniejsze Abbeville. Notuję w przelocie: Zniszczone A bbeville — coś mi to przypo m in a: „D a s O b e rk o m m a n d o d e r W e h rm a c h t g ib t be kan n t: A b b e v ille e r r e ic h t” — przecież ta k się za czął początek końca F ra n c ji w 1940 roku!
Reminiscencje te powtarzają się przy błyszczącej w słońcu tafli kanału La Manche i przy przelocie nad opustoszałymi, piaszczysty
mi brzegami Anglii. Krążymy długo nad ciemną powierzchnią miasta, rozciągającą się po daleki horyzont. To już Londyn i jego lotnisko wojenne, Northolt, gdzie szybka odprawa celna i paszpor towa odbywa się w niskich barakach prowizorycznego lotniczego dworca. A stąd autobusem, omijając właściwy Londyn, ale wciąż jadąc przez niską zabudowę jego olbrzymiej aglomeracji — już o zmroku mglistego popołudnia znaleźliśmy się w ciszy nadmorskiej miejsco wości, typowo angielskiej, zasłoniętej od północy wzgórzami, gdzie wydawało się, że czas się zatrzymał i że nic nie nagli starych eme rytów, spacerujących wzdłuż nadmorskiej promenady. Takim było Hastings, miasto pamiętne udanym desantem sprzed ośmiuset osiemdziesięciu lat, które lat temu niespełna sześć uni knęło desantu o bardziej współczesnej grozie. Tak zaczął się ciekawy angielski epizod mej epopei. Trwał on krótko, bo jedynie trzynaście dni, od 7 do 19 października 1946, ale wystarczająco długo, aby pozwolić spojrzeć na Szczecin z wię kszego dystansu, przy którym zatarły się kłopoty drobnych spraw, a wyszły na plan pierwszy sprawy istotne i podstawowe. Epizod ten składał się z dwóch równoległych wątków tema tycznych. Jeden z nich rozwijał się opierając się na problematyce technicznej odbudowy zniszczonych miast, dyskutowanej w pose zonowym spokoju nadmorskiej miejscowości. Drugi wątek doty czył aspektu politycznego — chodziło o przedstawienie naszych półtorarocznych osiągnięć w Szczecinie oficjalnym i półoficjalnym czynnikom brytyjskim w licznych rozmowach i kontaktach, w cza sie których jedna strona usiłowała poznać punkt widzenia strony drugiej. Pierwszy wątek podbudowywał drugi temat rzeczowością swej obiektywnej, technicznej ekspozycji. Dział polski, umieszczony wśród wystawy piętnastu państw, podzielony był na pięć części, ukazujących kolejno zniszczenia i odbudowę Warszawy, Szczecina, Wrocławia, Poznania i Gdańska. Pokaz ten odznaczał się doskona łym ujęciem graficznym i niezwykłą systematycznością w przedsta wieniu tematów. Wielkie plansze obrazowały stan zniszczenia naszych miast i pierwsze prace przy ich odbudowie. Dalekosiężne pomysły, mające na celu przekształcenie trzech wielkich miast Ziem Odzyskanych,
pokazane w przekonującej i realistycznej formie, wprowadziły ten temat pod obrady Międzynarodowego Kongresu Urbanistyki i Mieszkalnictwa. Głównym celem kongresu było dokonanie pierw szego powojennego przeglądu stanu miast i śmiałe postawienie ich problemów. Zbiorowy referat polski, przedstawiony przez pro fesora Jana Chmielewskiego, dyrektora Głównego Urzędu Plano wania Przestrzennego, bardzo dokładny (dwieście stron angielskie go tekstu!) był kilkakrotnie cytowany przez innych mówców jako wzorowy; w trakcie odczytywania jego streszczenia mówca był niejednokrotnie nagradzany oklaskami. Szczególne zainteresowanie wywołały informacje o tym, w ja kim stopniu planowanie ogólnokrajowe i regionalne jest potrzebne dla rozwoju kraju i jak w Polsce, w rok po jej oswobodzeniu, te za ta wcielana jest w życie. Już wówczas bowiem polska szkoła u r banistyczna, kontynuująca już w lepszym klimacie swe przedwo jenne osiągnięcia, rozszerzyła zakres swych zainteresowań na pla nowanie regionalne. W dyskusji nad referatami przedstawiliśmy właśnie ten aspekt sprawy zwracając uwagę, że nie można pla nować rozwoju miasta, nie planując jednocześnie rozwoju jego regionu, i że szczególnie w krajach zburzonych i wyniszczonych wojną istnieje świetna okazja do podniesienia poziomu — nie do odbudowy tego, co było złe, ale do budowy nowego. Właśnie Szcze cin był przykładem miasta, gdzie trzeba było nie tylko zbudować nowe układy techniczne, ale również nadać im nową treść; był on przykładem miasta, którego ludność jest nowa, którego cele są nowe i które połączone zostało nareszcie po tyluset latach ze swym narodem i swym krajem. Rzecz jasna, że do zagranicznych słuchaczy nie docierały argu menty uczuciowe czy też historyczne — im wystarczało stwierdze nie twórczej odbudowy, coraz to wyraźniej rysująca się perspekty wa trwałego zagospodarowania oraz statystyczne fakty. Byłem w nie dobrze uzbrojony — na parę dni przed odlotem z Polski do Anglii liczba Polaków w Szczecinie wynosiła już 103 tysiące, przy niespełna 9 tysiącach pozostałych jeszcze w mieście Niemców. Sprawy te interesowały ludzi inteligentnych, którzy dokonywali na międzynarodowym kongresie konfrontacji swych dotychcza sowych poglądów z narastającą, jakżeż odmienną od przedwojennej, rzeczywistością.
Wystawa urbanistyczna została ulokowana w pawilonie, góru jącym nad stromym urwiskiem skalnym, z którego rozpościerał się piękny rozległy widok na wzburzone morze; poniżej miasto ■ — całe, nie zniszczone wojną, jeszcze nie ruchliwe, ale już nie puste. Na otwarcie kongresu mowy jak zwykle: krótkie i dowcipne. Wie le się omawiało i załatwiało w kuluarach — dla wielu przecież, nie tylko dla nas, była to pierwsza powojenna okazja do zawodowego kontaktu. Omawianie poważnych problemów urbanistycznej decentraliza cji przeplatane było przyjęciami, w miarę hucznymi, i wycieczka mi do starych historycznych miasteczek nadmorskich. W jedym z nich, Rye, na wzgórzu szczelnie otoczonym zabudową starą, sza cowną i pielęgnowaną, spotkaliśmy w miejscowym kościele polskie obrazy, napisy i vota lotników, którzy w tym miejscu zostali ura towani w czasie bitwy o Anglię. Grupa nasza wróciła autobusem do Hastings, prócz jednego zna nego urbanisty, który — jak zwykle swymi drogami chodząc — gdzieś się zapodział, tak że spiesząc się na obrady trzeba było zosta wić go własnemu losowi. W ciasnym wąwozie ostra syrena poli cyjnego motocykla przyparła autobus do skały — a zdumione na sze oczy ujrzały, jak z tylnego siodełka policyjnego motocykla ki wał ręką właśnie Leonard Tomaszewski, który potrafił nie tylko nadrobić swe spóźnienie, ale zmobilizować siły policyjne Jego Kró lewskiej Mości dla przewiezienia go na miejsce obrad jeszcze przed naszym tam przyjazdem. W przyjemnym nastroju toczyły się narady Międzynarodowego Związku Miast. Wraz z wiceprzewodniczącym Warszawskiej Rady Narodowej Grodzickim wszedłem do prezydium tego Związku, który stał się w pierwszych latach powojennych ważnym łączni kiem międzynarodowej współpracy miast poszkodowanych wojną. Prezesem Związku był wysuszony, sztywny staruszek Montaigue Harris, reprezentujący Londyn. Głównym inicjatorem wszelkich poczynań Związku był jego Sekretarz Generalny Vainc, również starszy pan, ale obdarzony romańską werwą Belg z siwą kozią bródką. Dalej należeli tam poważny, tęgi prezes rady miejskiej Paryża, Verguelle; niski, czarny, ruchliwy Maranne, mer komuni stycznej gminy Ivry pod Paryżem, oraz dwóch wciąż sprzeczają cych się jankesów: pan Woodbury z Nowego Jorku i niski, chudy,
bardzo inteligentny Stutz z Kansas City. W tym gronie zasiada liśmy i my, reprezentanci Polski — przedstawiciele Warszawy i Szczecina. Wniosek nasz, aby miasta zniszczone przez wojnę mogły ze sobą ściśle współpracować poprzez wymianę doświad czeń, ludzi i materiałów — przeszedł poparty przez reprezentantów Francji, przy obojętnej zgodzie obu Amerykanów. Postanowiono, że problem ten będzie przedmiotem narad plenarnego zebrania Międzynarodowego Związku Miast, mającego się odbyć w następ nym roku w Paryżu. Generalnym referentem problemów odbu dowy miast miał być Stanisław Tołwiński, prezydent Warszawy. W ten sposób Szczecin wszedł wraz z Warszawą w skład prezy dium organizacji międzynarodowej. Należycie docenialiśmy wów czas wagę tego faktu; informacje prasowe wyjaśniały, że chodzi tu o polskie miasto portowe, położone u ujścia Odry. W kuluaro wych rozmowach, jakie toczyły się pomiędzy delegatami, duże za interesowanie budziło nie tyle samo zniszczenie naszych miast i okoliczności tym zniszczeniom towarzyszące, ile raczej sposób odbudowy i jej tempo. Przedstawiciele Rotterdamu i Le Havre — również miast portowych zniszczonych przez Niemców — łatwo znajdowali z nami wspólny język. W tych rozmowach dobitnie przejawiał się szacunek nie tylko dla wojennego okresu naszych klęsk i zniszczeń, ale i dla obecnego okresu naszego zwycięstwa i twórczego zagospodarowywania zniszczonych terenów. Coraz to bardziej utwierdzałem się w przeświadczeniu, że stworzenie fak tów zrealizowanych już w ciągu osiemnastu miesięcy u ujścia Odry i wzdłuż całego jej biegu — ma w skali światowej jedyną zrozumiałą wymowę. Nie był potrzebny u nas w Szczecinie nastrój patosu na co dzień — to byłoby zbędne — ale przydałoby się wię cej zrozumienia politycznej wagi i narodowego znaczenia wyni ków naszej pracy na Ziemiach Odzyskanych, i to przy mniejszej dozie zacietrzewienia w sprawach błahych i niepotrzebnie denerwu jących. Jeszcze mocniej się o tym przekonałem w czasie swego krótkiego pobytu nad Tamizą. Opuściwszy Hastings i jego spokojne nadmorskie promenady — 12 października w ciągu godziny znalazłem się w zgiełku i tło ku londyńskiego City. Wyniki zniszczeń częściowo usunięte i za kryte kolorowymi od plakatów parkanami; ruch większy niż w Pa ryżu, wszędzie dostojny pośpiech i zaaferowanie.
Przez dziwny przypadek mieszkam w tym samym hotelu, w któ rym mieszkałem przed wojną, w lipcu 1939 roku. „Whitehall Ho tel” nie zmienił się w niczym; sczerniała nieco biała, kamienna wykładzina portalu wejściowego i podrosły drzewka na skwerze, przytykającym do gmachów British Museum. Stąd codziennie ra no wyruszałem na długie piesze wędrówki po Londynie — wę drówki, które tylko w części nosiły charakter turystyczny, a pro wadziły mnie nieraz do osób, z którymi chciałem mówić — nie o wszystkich problemach nas nurtujących, ale tylko o jednym: 0 zachodnich ziemiach nowej Polski. Sam stanowiłem obiekt za ciekawienia jako ktoś, kto może wyjaśnić wiele rzeczy związanych z tymi tak dyskutowanymi terenami i jako współuczestnik ich obecnego rozwoju. Charakterystyczne były ówczesne kontakty 1 rozmowy z inteligentnymi i szerzej na świat patrzącymi przedsta wicielami polskiej emigracji. Cytuję tu swe zapiski z dnia 12 października 1946 roku: N ie neg u ją oni zasadniczej konieczności re fo rm społecznych i u n aro d o w ienia przem ysłu w Polsce. A le uw ażają, że m u si szybko dojść do w ojny św iatów : Z achodu i W schodu. Polska, ich zdaniem , m usi w ziąć u d ział po stro n ie Zachodu, z u w ag i n a w spólnotę duchow ą i k u ltu ra ln ą . N aród to bow iem n ie język, ale k u ltu ra . P y tam się: — J a k i u dział w ty m m a ją w ziąć Niem cy? O dpow iedź: — Po stro n ie Zachodu. P y tam : — A w ięc pó jd ą przeciw tereno m polskim ? — Tak. — Czy to nie je st ciem n a p la m a w rozum ow aniu? O dpow iedź brzm i: — N ie — choć oczyw iście trze b a się liczyć z te n d en c ją do opuszczenia przez P olskę Ziem Zachodnich... P y tam : — Czy w zięliście pod uw agę, że życie sam o w y tw arza n a Z iem iach Z a chodnich now y ty p ludzi, now y ty p P olaków , p rzy w iązan y ch do ty ch ziem i nie zam ierzających ich opuścić? P rzek reśla to w asze obliczenia, że otw o rzyw szy n ag le drogę n a w schód, ludzie ci rzu cą to, co ju ż zagospodaro w ali? O dpow iedź: — J e s t to arg u m e n t m ocny, ale... M ówię: — N iem cy nie są jeszcze pokonane, a jak ak o lw iek w o jn a b yłaby now ą
śm iercią biologiczną d la Polski. S tw ierd zen ie w asze, że N iem cy p rze stały już być najw iększym w rogiem Polski, jest zaprzeczeniem fak tó w i p rzeko n ań całego narodu. C iężka je st rozm ow a w ty c h w aru n k ach .
I jeszcze uwagi pisane nazajutrz, w niedzielny wieczór: C ały dzień pośw ięcony rozm ow ie z nim i. Ich zdaniem w o jn a m usi być, i to szybko. M oje a rg u m e n ty o ty m , że będzie to końcem naszego n aro d u , nie tra fia ją im do p rzeko n an ia. U pór i poglądy sprzed siedm iu laty .
Ale były też i przyjemniejsze rozmowy. Szczególnie wówczas, gdy oponenci, zmęczeni powtarzaniem przebrzmiałych sloganów i wątpliwych argumentów o Międzymorzu, zaczęli się tak po prostu i po polsku interesować tym, jak wygląda życie codzienne w Szcze cinie. „Ale przecież musieliście zachować w Szczecinie sztab niemiec kich fachowców, aby oni gospodarowali w tym mieście?” Najpierw mnie zatkało — a potem ze śmiechem replikuję i wy prowadzam ze świadomego lub nieświadomego błędu. Odczuwam, jak to wielu z moich rozmówców cieszy nieprawdopodobny dla nich fakt obecności Polski już nie tylko w Gdyni czy Gdańsku — lecz w Szczecinie i we Wrocławiu. Są zbyt inteligentni i zbyt dużo przeżyli, aby nie ocenić epokowej wagi tych wydarzeń, zdarzają cych się raz na tysiąclecie — ale uznać, że to stało się w wyniku odmiennej niż przez nich akceptowana polityki i innego ustroju nie jest łatwo, toteż nie kuszę się o pokonanie tej psychicznej przeszkody. Być może nieco i zazdroszczą („Chciałbym ujrzeć pol ską Odrę”) — ale rutyna w myśleniu i niechęć do przewartościo wania poglądów przeważają. Nie przeszkadzało to jednak przerzucać rozmowy na inne te maty, tylko po to, aby znów po chwili wrócić do tego zasadnicze go: „A jak tam u was jest naprawdę w tym Szczecinie?” Pytanie takie, zadawane w bardziej wytwornej i dystyngowa nej formie słyszałem i od Anglików. Nasz chargé d’affaires w Lon dynie, Józef Winiewicz, prosił mnie właśnie o bezpośrednie poin formowanie odpowiedzialnych czynników brytyjskich o naszych sprawach. Nikt z nas wprawdzie nie wątpił, że mają one własne, dobre informacje — ale zawsze żywy kontakt pomiędzy ludźmi mógłby doprowadzić do nowych spostrzeżeń i był zresztą dobrze
widziany ze strony Foreign Office. W towarzystwie pana Wilde ra, attaché do spraw Ziem Odzyskanych w naszej londyńskiej am basadzie, rozmawiałem długo z Mr. Barchardem, kierownikiem Biura Studiów Spraw Polskich brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Człowiek raczej młody, w Polsce nigdy nie był, od roku uczył się języka polskiego i posiadał duży zapas ścisłych wia domości historycznych, geograficznych i gospodarczych. W rozmo wie z nami cytował fragmenty z książki profesora Wojciechowskie go Polska a Niemcy, wykazując dużą znajomość różnych zdań i po glądów, zarówno polskich, jak radzieckich i angielskich w sprawie Ziem Odzyskanych. Barchard rozpoczął rozmowę ze mną od wywodu, że Polska, je go zdaniem, posiada historyczne prawa do Ziem Odzyskanych. Przerwałem mu stwierdzając, że owe niewątpliwe historyczne pra wa Polski stoją jednak w obecnej naszej argumentacji na drugim planie — najważniejszym bowiem argumentem, przemawiającym na naszą korzyść, będzie stwierdzenie, czy i jak udało się nam te ziemie zaludnić i zagospodarować. Był to widocznie dobry chwyt, gdyż Barchard się ożywił i oświadczył, że jest to i jego zdaniem główny argument, gdyż, jak niespodziewanie oświadczył, „właśnie ten argument powoduje, że Stany Zjednoczone są amerykańskie, a nie należą do czerwonoskórych”. Poprawił się za chwilę z uśmie chem stwierdzając, że porównanie to nie jest trafne, gdyż Amery kanie nie byli w Stanach przed Indianami, a Polacy byli we Wro cławiu na długo przed niemiecką wielowiekową niewolą. Wstęp ten ułatwił nam dalszą rozmowę. Dotyczyła ona szcze gólnie danych o stałym wzroście w Szczecinie ludności polskiej, nawet w okresach, gdy nie przybywały do miasta zorganizowane transporty osiedleńców. Zagadnienie stopniowego zmniejszania się ludności niemieckiej w Szczecinie omawiane było w sposób obie ktywny, jako rzecz sama w sobie zrozumiała. Ekspert Foreign Office stwierdzając, że liczba Niemców istotnie jest już w mieście minimalna, podkreślił, że jego zdaniem, gdyby było inaczej, to by właśnie świadczyło ujemnie o naszej zdolności zagospodarowania się. Ciekawy był fragment naszej rozmowy, dotyczący przebiegu lądowej granicy polsko-niemieckiej na zachód od Szczecina i Świ noujścia. Barchard stwierdził wyraźnie, że granica ta jest „jego
zdaniem” ostateczną granicą państwową Polski, ale że wymaga łaby drobnych korekt na korzyść Polski, na przykład przy Świ noujściu, gdzie miejskie ujęcia wodociągowe pozostały po stro nie niemieckiej, chyba przez przeoczenie. Poszedł pan Barchard jeszcze dalej w swych enuncjacjach, wykazując za pomocą mapy, że naturalnym i gospodarczo uzasadnionym przebiegiem linii gra nicznej byłoby jej odsunięcie jeszcze bardziej na zachód od Szcze cina, aż do rzeczki Rędowy, co nawet — jego zdaniem — „nie by łoby zmianą granicy, lecz jedynie jej korektą”. Nie wypowiedziałem się w sprawie tych sugestii, pozostawiając towarzyszącemu mi panu Wilderowi wyciągnięcie z nich ewentu alnych wniosków. Mnie bowiem wystarczało w zupełności stwier dzenie, że nasza lądowa granica, która właśnie rok temu, 4 paź dziernika 1945, została w wyniku konferencji poczdamskiej okre ślona — jest granicą trwałą i ostateczną nie tylko w naszym, pol skim przeświadczeniu, ale i w brytyjskiej enuncjacji, wypowie dzianej w narożnym pokoju, z którego widać było żółte liście lon dyńskiego parku. Toteż zapisałem sobie tego dnia w notesie co następuje: O m aw iając w y n ik i rozm ow y z Mr. B a rc h ard em stw ierdzam , że ek sp ert F oreign Office p rzy jm u je ju ż jak o rea ln y fa k t dokonany naszą obecność w dzisiejszych g ran icach i że p ew n ą now ością w rozm ow ie b y ła jego ob iek ty w n a chęć p rzek o n an ia się, czy ta g ran ic a (w yłączając jak iek o lw iek w zględy polityczne) nie pow inna by ulec p ew nym dro b n y m korek to m . Że te k o rek ty w ychodzą n a naszą korzyść, to nie je st b y n ajm n iej w ynikiem jego dla nas sym patii. N am je d n ak w ystarcza to, co ju ż m am y.
Rozmowa ta stanowiła jedynie wstęp do drugiej rozmowy, któ rą przeprowadziłem 16 października z kierownikiem polskiej sekcji Foreign Office Mr. Bourdillon. Pan ten, człowiek już starszy, liczą cy ponad sześćdziesiąt lat, niedawno powrócił z podróży po Polsce i ponieważ wypadek samochodowy uniemożliwił mu przyjazd do Szczecina, chciał nawiązać z nami kontakt za pośrednictwem naszej ambasady. Tym razem rozmowa odbyła się w wytwornych gabine tach pięknie urządzonej francuskiej restauracji „Ecu de France”, położonej w pobliżu Izby Gmin, w czasie lunchu, na którym stronę zapraszającą reprezentował Bourdillon i znany nam już Barchard, a gości Wilder i ja. Nasz gospodarz kierował sekcją polską brytyjskiego Minister
stwa Spraw Zagranicznych już od 1941 roku. Wiele wrzawy spo wodowało jego oświadczenie złożone w 1942 roku na konferencji prasowej, że po przyznaniu terenów zachodnich Polsce, ludność niemiecką trzeba będzie przesiedlić na prawdziwie niemieckie zie mie. Wstępne pytanie było bardzo konkretne: jaki oddźwięk wywo łała w Szczecinie ostatnia mowa Byrnesa, sekretarza stanu zza Oceanu? Czy na skutek tej mowy zaznaczył się odpływ mieszkań ców Szczecina z powrotem na wschód, skąd przybyli? Odpowie działem, że dla tych, którzy zdecydowali się budować nowe życie nad Odrą, jedna mowa nie przedstawia większego znaczenia; zresz tą takiej mowy dawno się spodziewaliśmy, gdyż to już należy do zamorskiej tradycji popierać zwyciężonych Niemców — a nie nas. Pytanie drugie dotyczyło tego, czy Polacy, którzy osiedlili się w Szczecinie, tworzą już obecnie zwartą grupę regionalną. Twier dzącą odpowiedź łatwo mi wzmocnić przykładami, gdyż rzeczy wiście najbardziej zdumiewającym i radosnym zjawiskiem naszego szczecińskiego życia była wielka solidarność społeczna, ogromne przywiązanie do miasta i do jego spraw oraz szybkie zacieranie się różnic dzielnicowych i antagonizmów lokalnych. Jakże inaczej było po pierwszym oswobodzeniu Polski, gdy przez lata całe przy bysze z Małopolski lub z Warszawskiego spotykali się w Poznaniu stale z epitetami „Galilejak z Kongresowy”. W tyglu wielkomiej skich problemów zaludniającego się miasta, w świadomości — czy nawet w podświadomości — wielkiej wagi miejsca i czasu, łatwiej przychodziło odrzucać dawne nawyki i poglądy. W Szcze cinie też nie było miejsca, ani powodu, ani czasu do uprawiania politycznych antagonizmów; Szczecin w końcu 1946 roku był miastem spokojnym w porównaniu z żyjącymi w obawie i tro sce o życie codzienne niektórymi okolicami Polski, nawiedzanymi przez bandy i dywersję. Jeśli tak się działo w 1946 roku — gdy nie doszła jeszcze do głosu miejscowa młodzież — to były wszelkie przesłanki ku temu, aby żywić przeświadczenie, że ta integracja społeczna i więź regionalna będzie się tylko zwiększać — i to chyba w szybkim tempie. Patrząc na złocenia i purpurowe obicia ścian przytulnego „Ecu de France”, widząc Szczecin z dystansu, jakoś łatwiej było formu łować syntezę naszych osiągnięć, które nie przejawiały się wy
łącznie w technicznych danych, ale polegały przede wszystkim na społecznych wynikach zaludnienia. Notowałem więc w pamięci — a później i na papierze — wypowiedzi naszego rozmówcy. Bourdillon stwierdził to samo, w oględny ale niedwuznaczny sposób: O trw ałości przynależności Szczecina do P olski decy d u ją już nie tylko osiągnięcia w technicznym czy też ekonom icznym zagospodarow aniu m ia sta, a le rów nież — i bodaj czy nie w pierw szym rzędzie — decy d u je o tym fa k t zżycia się i zw iązan ia się now o osiadłej ludności z je j now ym m ie j scem zam ieszkania.
Tymi słowami usprawiedliwiał on swe pytanie, czy istnieją obja wy, świadczące o specjalnym przywiązaniu polskiej ludności Szcze cina do swego miasta. Pan Bourdillon cierpliwie wysłuchał mych wywodów, po czym oświadczył, że zdanie moje uznaje za słuszne, gdyż studiując oso biście ten problem we Wrocławiu, doszedł do przeświadczenia, że polska ludność Dolnego Śląska w niezwykle szybkim czasie zżyła się zarówno ze sobą, jak i z nowym dla niej terenem. Wobec tego nie ma on żadnych powodów do przypuszczania, aby w Szczecinie miało być inaczej. Znów wróciliśmy do oddźwięku, jaki mowa Byrnesa wywołała w Szczecinie. Miałem przy sobie dane dotyczące przyrostu ludności polskiej, podające cyfry w tygodniowych odstępach czasu. Powie działem mu ponownie, że problemu tego w Szczecinie w ogóle nie badaliśmy i że dopiero tu, w Londynie, doszło do mej świadomości, że mógłby on w ogóle powstać. Cyfrowo mogłem więc udowodnić, że okres po tej mowie zaznaczył się wyjątkowym zwiększeniem się nie zorganizowanych, indywidualnych przyjazdów do Szczecina. Zaznaczyłem dalej, że wśród niektórych kół plotki i zaniepokoje nia były większe wewnątrz kraju, aniżeli właśnie w Szczecinie. Na zdziwione zapytanie dlaczego — tłumaczyłem, że będąc w Szcze cinie, widząc wyniki swej codziennej pracy oraz ciągły rozwój go spodarczy, ludność miasta zdaje sobie sprawę, że w obecnym ukła dzie politycznym żadne przemówienie zmiany tego stanu rzeczy nie spowoduje. Natomiast pewna grupa ludności, żyjąca troskami wewnątrz kraju, nie będąc ani gospodarczo, ani emocjonalnie po wiązana z Ziemiami Odzyskanymi, ani też nie widząc codziennie ich obecnego stanu — może łatwiej wpadać w przesądną obawę, podsycaną inspiracjami z zewnątrz.
Mało się posiliłem w czasie tego obiadu — ale miałem tę sa tysfakcję, że wywody moje zostały poważnie potraktowane i przy jęte. Jeszcze mówiliśmy o konkretnych sprawach, o problemie osadnictwa na roli i o osadnictwie w zniszczonych wsiach i mia steczkach Pomorza Zachodniego. Na zakończenie, już przy kawie, rozmowa zeszła na problem granicy polsko-niemieckiej. Będąc przy jej ustalaniu rok temu w końcu września 1945 mogłem stwierdzić, że było ono zgodne z postulatem układu w Poczdamie o potrzebie szczegółowej delimitacji granicy. Rozmowa ta różniła się od rozmowy przeprowadzonej w przed dzień, w czasie kontaktu z ekspertem technicznym, który zresztą obecny był i teraz. Zapisując swe uwagi tak ją scharakteryzowałem: W idać było chęć u zyskania ja k najw iększej ilości w iadom ości d rogą b ez pośredniego k o n ta k tu i w ym iany zdań, a nie je d y n ie poprzez pisem ne r a p orty. O dnosiło się w rażenie, że zarów no p an B ourdilion ja k i jego m oco daw cy doszli do nieoficjalnego przekonania, że nie m a w tej chw ili p r a k tycznej m ożliw ości zm iany obecnego sta n u faktycznego n a Ziem iach O d zyskanych, w zględnie że zm iana ta już dzisiaj nie byłaby dla A nglii spe cjalnie pożądana.
Niemal dwugodzinny lunch wyczerpał mnie bardzo, ale jak zwykle w takich sprawach, lepiej i bardziej bezpośrednio rozma wiało się w intymnym zaciszu „Ecu de France” niż w niewygod nych i staroświeckich pomieszczeniach Foreign Office. Nie było jednak wiele czasu na wytchnienie, gdyż nazajutrz czekała mnie trzecia z kolei rozmowa, tym razem z profesorem W. J. Rose, dy rektorem Instytutu Studiów Europy Wschodniej i Zagadnień Sło wiańskich na uniwersytecie londyńskim. Było to jeszcze jedno spotkanie, spędzone godziwie na rozmowach o szczecińskich spra wach. Rose mówił doskonale po polsku, opanowawszy chyba do głębnie wszystkie tajniki naszej sytuacji politycznej i znając chy ba (ale ich nam nie ujawniając) tajniki brytyjskiej polityki w od niesieniu do Polski. Nie o nich jednak była mowa na tym spotka niu, w czasie którego poruszaliśmy znów te same tematy: historię objęcia Szczecina w zeszłym roku oraz przekrój nowej polskiej społeczności. Rose — nieoficjalny, ale często używany przez Foreign Office doradca naukowy — już przed wojną badał zagadnienie resztek Słowiańszczyzny na ówczesnych terenach niemieckich. Dziś jako
uczony mógł stwierdzić, że jego teoretyczne dociekania nabrały nagle praktycznego kształtu. Był jeszcze inny powód pozytywnego ustosunkowania się profesora Rose do naszego powrotu na Ziemie Zachodnie. W okresie plebiscytu na Górnym Śląsku był on nie jednokrotnie atakowany przez naukę niemiecką za obiektywne stwierdzenie polskości Śląska Opolskiego. W czasie zaś ostatniej wojny propaganda niemiecka atakowała i wyszydzała jego prace nad Słowiańszczyzną zachodnią w sposób aż nadto gwałtowny, kwestionując nawet jego pochodzenie, choć profesor Rose jest stuprocentowym, typowym Anglikiem. Te emocjonalne względy pozwoliły nam na znalezienie plat formy porozumienia, tym bardziej że ułatwiała je atmosfera to czącej się po polsku rozmowy z rzadka tylko przechodzącej na ję zyk angielski. W parę dni później profesor Rose opublikował w „Manchester Guardian” artykuł, w którym rozprawił się z nie którymi angielskimi głosami twierdzącymi, że przyczyną obecnej złej sytuacji aprowizacyjnej okupowanych Niemiec jest pozba wienie ich ziem nadodrzańskich. Rose udowadniał, że wina nie dożywienia Niemców w rok po wojnie leży zupełnie gdzie indziej. Artykuł ten, opublikowany jeszcze podczas mego pobytu w Anglii, wywołał duże wrażenie właśnie z uwagi na poważną argumenta cję naukową autora. Nie miałem łatwego życia wówczas w Londynie, gdyż dzień po dniu poświęcony był analogicznym kontaktom i rozmowom. I tak 17 października odbyła się konferencja prasowa, zorganizowana przez Winiewicza w lokalach ambasady, w dostojnym gmachu przy Portland Place. Choć konferencja ta nosiła charakter swobodnej rozmowy, to jednak musiałem się do niej starannie przygotować. W rozmowie tej uczestniczyli dziennikarze „Timesa” i innych czo łowych dzienników londyńskich, jak również korespondenci Agen cji Reutera i Associated Press. Nie zabrakło też i korespondentów emigracyjnej londyńskiej prasy polskiej. Wynikiem tej konferencji był szereg wzmianek w prasie światowej o Szczecinie, puszczonych w obieg przez obie wspomniane wielkie agencje prasowe. W ty dzień później czytałem w prasie szwedzkiej pokłosie tej rozmowy; na przykład stwierdzenie zgodnie z prawdą, że w Szczecinie nie ma obecnie garnizonu radzieckiego, jest natomiast radziecka woj skowa grupa przeładunkowa w porcie, stopniowo likwidująca swą
powojenną działalność. Była poza tym wzmianka o minimalnej licz bie Niemców w Szczecinie, którzy i tak wcześniej czy później ma ją miasto opuścić. Ustęp ten w złośliwie przekształconej formie był potem podawany przez radio niemieckie. Mam przed sobą oryginalny serwis Agencji Reutera z dnia 18 października 1946 (Globreuter-European Supp. No 1). Cytuję go, gdyż dobrze charakteryzuje plon wspomnianych londyńskich roz mów o Szczecinie. Pierwsza wersja komunikatu Reutera brzmiała: L ondyn, 17 p aźd ziern ik a 1946. P olska zam ierza uczynić ze Szczecina (by łego niem ieckiego p o rtu u u jścia rzek i Odry) je d en z dw óch w ielkich p o r tó w polskich. P re zy d e n t Szczecina P io tr Z arem b a po info rm o w ał dziś w ie czorem naszego k o resp o nd enta, że Szczecin będzie rów n ie w ażnym p o rtem ja k G dańsk, k tó ry też z n a jd u je się pod polskim zarządem . Z arem b a je st p ierw szym polskim p rezy dentem Szczecina, m ianow any m w k w ietn iu 1945 rok u , skoro tylko C zerw ona A rm ia d o ta rła do m iasta. J e s t on arc h itek tem i in ży n ierem bez p arty jn y c h pow iązań i spędził w łaśn ie dziesięć d ni w n a d m o rsk iej m iejscow ości H astings jako jed en z po lskich delegatów n a m ię dzynarodow ą ko nferen cję m ieszkalnictw a i u rb an isty k i. W edług Z arem by rząd polski zam ierza uczynić ze Szczecina całkow icie polskie m iasto. N ikt z byłych obyw ateli niem ieckich nie będzie m ógł ta m pozostać. L iczba lu d ności niem ieckiej tego m ia sta już zm niejszyła się do sześciu tysięcy osób, k tó re są zatru d n io n e u w ładz radzieckich w porcie i k tó re później będą p rzen iesio ne do Niem iec.
Druga wersja tej informacji brzmiała nieco inaczej : Z początkiem p aździernika polska ludność Szczecina osiągnęła liczbę stu tysięcy m ieszkańców . Z u w agi n a to, że liczba ta m a sta łą ten d en cję zw yż kow ą, Z arem b a przypuszcza, że będzie m iał pow ażne tru d n o ści m ieszka niow e do opanow ania. Z arem b a stw ierdził, że obecny ła d u n ek przechodzą cy przez Szczecin stan ow i zaledw ie jed n ą d ziesiątą część tego, co p rz e ła dow uje dziś G dańsk. Choć w Szczecinie nie m a sow ieckiego garnizonu, R o sja n ie n ad a l k o n tro lu ją pół p ortu , któ rego u ży w ają do załad u n k u r e p a tria cji w o jen nych — ale Polacy liczą n a to, że b ęd ą m ieli w sw ym rę k u cały p o rt szczeciński do k w ietn ia przyszłego roku. Zdolność przeład u n k o w a p o rtu szczecińskiego je st ograniczona rów nież przez zam ulenie głównego biegu rzek i O dry, do czego N iem cy dopuścili w czasie w ojny, w obec czego po w ażne p rac e po g łębiarsk ie są tu niezbędne. M imo to dostaw a w ęg la do Szw ecji drogą m o rsk ą już się rozpoczęła i h an d e l z D anią (przew ażnie ła d u n k i koni) je st rów nież w toku. W obu ty ch p rzy p a d k ach P o lsk a je st zm u szona korzystać jeszcze z obcych lin ii żeglugow ych.
I wreszcie trzecia, krótsza wersja tej samej informacji: P o lskie w ładze zam ie rz ają rozw inąć Szczecin jak o głów ny p o rt dorzecza O dry i G dańsk jako głów ny w ylot dorzecza W isły, dzieląc w te n sposób pokaźny polski ek sp o rt w ęgla m iędzy te dw a porty. Londyńscy o b serw ato rzy są zdania, że te przyg otow ania św iadczą o tym , że rząd polski tra k tu je jako d efinityw nie b ędące w jego w ład an iu zarów no Szczecin, ja k i obszary leżące w zdłuż g ranicy O dry i Nysy, odnośnie do k tó ry ch zapadła decyzja W ielkiej T ró jk i w Poczdam ie.
Na tym nie skończyły się moje londyńskie peregrynacje. Rok wcześniej, w ostatnich dniach września 1945 z okazji kongresu Polskiej Partii Socjalistycznej w Szczecinie, zjechał do nas poseł do Izby Gmin z okręgu Newcastle under Lyme, labourzysta John D. Mack, rubaszny, ogromny, energiczny i bardzo operatywny. Był w Szczecinie krótko — dwa dni tylko — i odjechał narobiw szy wiele miłej wrzawy. Mieszkał u mnie, toteż chciałem go zrewizytować w Londynie. Wieczorem 17 października, bezpośrednio po konferencji prasowej, byłem podejmowany przezeń kolacją w Izbie Gmin, a następnie przez dwie godziny przysłuchiwałem się z wysokiej galerii obradom parlamentu. Trafiłem właśnie na de batę nad sprawami niemieckimi; chodziło akurat o „nędzę miesz kaniową” w... Hamburgu. Tkliwe zainteresowanie się losem Nie miec przejawiało się aż nazbyt wyraźnie. Tkliwości tej bynajmniej nie podzielał poseł Mack, który już późno w nocy zaprosił mnie do swego małego londyńskiego miesz kania, gdzie wraz z żoną, drobną, energiczną jak i jej małżonek, kierowniczką sklepu mód podejmował mnie bardzo gościnnie. Od świeżał sobie swe szczecińskie wspomnienia. Nie wiedziałem wów czas, że nazajutrz, 18 października, szykowała się dalsza debata w Izbie Gmin, tym razem na temat wyborów w Polsce, które mia ły się odbyć w połowie stycznia następnego roku. Przedmiotem de baty były więc sprawy polskie; nie wchodzę tu bliżej w jej prze bieg, w czasie którego Izba Gmin chciała już chyba po raz ostatni odgrywać rolę osądzającego inne narody parlamentu świata. Cie kawe były wypowiedzi posła Macka, w których między innymi ujawnił on publicznie fakt, że dzień przedtem spożył ze mną w są siednich salach tego poważnego gmachu kolację. W 199 numerze 427 tomu wydawanych drukiem protokółów Izby Gmin, pod datą 18 października 1946 roku, na stronie 1277
widnieje treść wypowiedzi posła Macka. Jest tak charakterystyczna, że warto z niej przytoczyć parę fragmentów: Byłem w Polsce niedaw no, jak o pierw szy z członków Izby. M iałem ró w nież okazję przejechać przez te re n y Pom orza, k tó re zostały pow ażnie znisz czone w czasie w ojny. W łaśnie w czoraj w ieczorem m iałem rza d k ą okazję spożyć kolację z L ordem M ayorem Szczecina, k tó ry p rzybył do naszego k r a ju z k ró tk ą w izytą.
W dalszym ciągu swego przemówienia poseł Mack tak scharakte ryzował obecny rozwój Szczecina: O statn ie d an e w sk azu ją, że w m ieście Szczecinie m ieszka dziś 110 000 P o laków przy około 6000 N iem ców . Rok tem u, w paźd ziern ik u , było ta m ty lk o 20 000 do 30 000 P olaków , k tórzy osiedlili się w m ieście. Polacy w ytw orzyli już w ięź społeczną. Rozpoczęli oni już n ajb ard zie j fascy n u jący proces od budow y. Sam w idziałem w Szczecinie, ja k b u d u je się m ost stalow y przez O drę, w poprzek jej rozlew isk, n a m iejscu prow izorycznego drew nianego m ostu o długości 6 kilom etrów , przez k tó ry b ardzo tru d n o było p rzejechać au tem . P olacy m u sieli pokonać tru d n o ści tran sp o rto w e, m a jąc duże k ło poty z zaop atrzeniem [...]; odbudow ali w tym czasow y sposób n ie k tó re b u dynki; m usieli odbudow ać zru jn o w an e m iasto ta k szybko, ja k ty lk o to było m ożliw e. P o w ołali oni już m ie jsk ą rad ę i sejm ik p ro w incjonalny. Tego w szystkiego dokonali Polacy w Szczecinie n a p rzek ó r w sp o m n ia n y m trudnościom . S am rozm aw iałem z nim i n a m iejscu o ty ch sp raw ach i zostałem ta m p rzy ję ty z entuzjazm em .
Tak brzmiały informacje, jakie o Szczecinie uzyskała Izba Gmin w wyniku kilku bezpośrednich kontaktów. Należy jeszcze zazna czyć, że wiele wiadomości o Szczecinie i Ziemiach Odzyskanych musiałem udzielić również i pracownikom naszej ambasady, nie stety zbyt mało informowanej o tych problemach przez swą cen tralę. Sprawy szczecińskie interesowały referenta do spraw Ziem Odzyskanych, doktora Wildera oraz attaché morskiego, komandora Kłosowskiego. Jego nazwisko łączyło się z ciekawym wspomnie niem z okresu okupacji. Bezpośrednio po kampanii wrześniowej ukazał się w 1939 roku szereg niemieckich publikacji propagandowych, ilustrujących „wielkość i chwałę niemieckiego oręża”. W przeciwieństwie do swych znajomych, nie unikałem tych wydawnictw, studiując je gorliwie, w pełni przeświadczony, że znajomość ich treści przyda mi się w przyszłości. Specjalny numer periodyku wojskowego „Deutsche Infanterie”, noszący tytuł Feldzug in Polen, datowany
„październik 1939”, zawierał na stronie 5 „Dokumenty wielkiego szaleństwa”. Były to cytaty z różnych polskich wypowiedzi z okre su bezpośrednio poprzedzającego wojnę. A więc czytałem tam, że krakowskie „Tempo Dnia” podawało, iż „wojska polskie swą śmier telną kanonadą wzniecą ogień nad Szprewą”. Polski plakat pro pagandowy głosił: „W Polsce żyje nadal duch Bolesława Chrobre go. Polacy! Jesteśmy tu nie od wczoraj, granice nasze sięgały ongiś daleko na zachód. Najmniejsza grudka polskiej ziemi powróci do ojczyzny”. Profesor Nowacki stwierdził, że „po bitwie pod Tempelhof (lotnisko Berlina — P. Z.) nasza zachodnia granica będzie wynosić jedynie 400 km ”. Generał Pustrow (!) mówił: „Armia polska podyktuje warunki pokoju w Berlinie”. I wreszcie cytat z przemówienia propagandowego, które wygłosił ówczesny kapitan marynarki wojennej Kłosowski: „Polska swe rozstrzygające bitwy wygra w Szczecinie, Wrocławiu i w Królewcu”. Przechowałem ten egzemplarz niemieckiej jednodniówki — pi sząc te słowa mam go przed sobą. Wszystkie wypowiedzi tu cy towane spełniły się, tyle że z sześcioletnim opóźnieniem, czego Niemcy jesienią 1939 roku nie przewidzieli, a na co my wszyscy, Polacy w Poznaniu pod okupacją, liczyliśmy. Właśnie w Londy nie przypomniałem komandorowi Kłosowskiemu, że Niemcy go w 1939 roku pasowali na fałszywego proroka — ale że jego pro roctwa jednak się w zupełności spełniły. Pytałem go, kiedy i przy jakiej okazji słowa te wypowiedział; odparł mi, że absolutnie ich nie pamięta i nie może stwierdzić, gdzie je wygłosił — choć z pew nością Niemcy w 1939 roku ściśle je zanotowali. Był to ciekawy zbieg okoliczności, że Szczecin połączył nasze przedwojenne wspomnienia ze współczesnością. Wiele o tym mó wiliśmy więc w Londynie i wiele szczecińskich spraw doczekało się tam właśnie przemyślenia. Pobyt mój w Anglii miał się już ku końcowi — jeszcze tylko krótki wypad do Bournemouth, z którą to uroczą miejscowością łączyło mnie wiele wspomnień. Byłem tam z rodzicami jako dziecko w sierpniu 1914 bezpośrednio po wybuchu I wojny światowej; by łem tam w lipcu 1939 bezpośrednio przed wybuchem drugiej woj ny — i jestem tu teraz, w 1946 roku, już w innym charakterze. ( 'hodząc po odludnej o tej porze plaży miałem możność uporządko wać swe wrażenia.
A nazajutrz, 20 października, wracając do kraju przez Szwecję, na pokładzie pięknego szwedzkiego parowca, zdążającego z Tilbury do Göteborga miałem okazję wiele rzeczy raz jeszcze przemyśleć. Rezultaty tego pobytu za granicą były bardzo pomyślne. Odwa liło się kawał dobrej roboty i sprawy szczecińskie wyszły z mgła wicy niedomówień na wyraźniejsze tory. A poza tym inaczej wi działo się własne kłopoty z dala, przyrównane do skali innych spraw. Geograficzne przesunięcie się Polski na zachód związało ją tym ściślej ze wschodem; rzadko które miejsce naszego kraju jest tego takim dowodem i symbolem jak właśnie Szczecin. Odpoczywam więc cały dzień na morzu na pokładzie szwedzkie go statku m/s „Svedia”. Nie tylko ja korzystałem z widocznej za możności Szwecji. Anglicy od wczesnego rana oblegają bufety; londyńskie ostre ograniczenia żywnościowe tu już nie obowiązywa ły. Nazajutrz przechadzałem się po ulicach Göteborga, miasta, któ rego nie dotknęła wojna. W ratuszu, w którym współczesność gra niczyła z pozostałościami starej architektury, rozmawiam z pre zydentem miasta. Ich sprawy są inne niż nasze; ich trudności są od naszych inne, łatwiejsze do pokonania — ale ich wyniki są dla nas wzorem spokojnej pracy, wytrwałości i swoistej pewności sie bie. Właśnie tej pewności siebie trzeba nam więcej okazywać na zewnątrz; gdyż nie brakuje jej nam na naszych nowych terenach. Zapisane w notesie tego dnia na gorąco uwagi brzmią: Szw edzi są dziś zaw stydzeni, że nie w zięli w w ojn ie u działu i że n a te j w o jn ie jedy n ie zyskali finansow o. A le są z przyczyn tego zaw stydzenia zadow oleni. P rz y całej sy m p atii do A nglii chcą się od niej uniezależnić finansow o i gospodarczo. S tąd też zainteresow anie P olską, jej w ęglem i, co za tym idzie, okazyw anie życzliw ości w naszym k ie ru n k u . N ieufność w obec Kosji, ale jeszcze w iększa n ieufność w obec ten d en cji do o d ra sta n ia N iem iec, w obec k tó ry ch są Szw edzi (dziś p rzy n ajm n iej) w y b itn ie w rogo n astaw ien i. A tm osfera Szw ecji je st bardzo p rzy je m n a i bard ziej sw ojska niż a n gielska. Po ra z p ierw szy po w ojnie w idzę re k la m y św ietln e w olbrzym iej ilości — rzecz nie sp o ty k an a zupełnie w pow ojennym Londynie.
Po noclegu na przycumowanym w porcie statku — co wypada o wiele taniej niż pobyt w hotelu — przed wykupieniem biletu ko lejowego do Sztokholmu chcę wymienić w kantorze handlowym na dworcu banknot pięciofuntowy. I tu spotyka mnie niespodzian ka. Nie bacząc na to, że banknot ten dostałem parę dni temu
w Londynie — nie przyjmują go w Szwecji do wymiany. Poje dyncze banknoty funtowe — proszę bardzo, ale pięciofuntowy nie, bo może być fałszywy. Niemcy bowiem naprodukowali w czasie wojny tyle fałszywych pięciofuntówek, że przezorna Szwecja nie przyjmuje ich wcale. Całe szczęście, że udało mi się na statku, którym przybyłem, wymienić moje pięciofuntówki na drobne — inaczej nie wiem, jak bym mógł dalej podróżować. A tak, dzięki tej marynarskiej — nie bezinteresownej zresztą — uczynności, podróżowałem pięknie koleją w poprzek Szwecji do Sztokholmu, gdzie ostatni raz byłem dwanaście lat temu. Za mieszkałem w prywatnym domu przy Brahegatan 5 za pośred nictwem biura kwaterunkowego — po czym wyszedłem na samotny spacer po tym bogatym, nie przypominającym kontynentalnej nędzy, mieście. Nazajutrz, 23 października, pierwszy sekretarz ambasady pol skiej, inżynier Bochenek-Iwański, pokazuje mi szwedzki serwis prasowy, podający za Agencją Reutera dane o Szczecinie. Razem z nim odwiedzam prezydenta Sztokholmu Andersona, który po kazuje mi ostatnio opracowane plany modernizacji i przebudowy wnętrza miasta. Po tej wizycie znów rozmowy, tym razem w amba sadzie, gdzie mimo geograficznej bliskości Szczecina bardzo mało wiedzą o istotnych naszych kłopotach i sprawach. Mam wracać do Polski promem kolejowym, jadącym z Trelleborga do Gdyni. Każdego uderza absurdalność tej trasy wzdłuż Bałtyku zamiast w poprzek, najkrótszą drogą. Sugeruję i silnie argumentuję więc korzyść linii promowej Trellebor-Swinoujście, wskazując na pla nach miejsce, gdzie we wschodniej dzielnicy Świnoujścia prom ten mógłby przybijać. Inicjatywa tego połączenia wychodzi nie tylko od nas; Szwedzi również bardzo napierają na najkrótsze połącze nie z Polską, którego nie uzyskają przez daleko na wschód poło żony Gdańsk lub Gdynię. Ostatnie pożegnania z miastem, po czym starym szwedzkim wagonem sypialnym o podwójnych oknach z wykładanymi na zewnątrz listwami brunatnego drzewa — jadę na południe. Na wagonie widnieje tablica: „Sztokholm-Warszawa”. W drodze roz mowa w wagonie z grupą dziennikarzy szwedzkich udających się do Polski i nieco tym faktem podekscytowanych. Późnym wieczo rem obserwuję wtaczanie wagonu w Trelleborgu na prom „Dro-
ning Victoria” — a nazajutrz budzę się w kołysanym na wszyst kie strony przedziale kolejowym, co sprawia niecodzienne w ra żenie. Na Bałtyku czytam książkę zakupioną w Sztokholmie: Ko niec Trzeciej Rzeszy Bernadotte’a; rozmawiam z oficerami Szwedz kiego Czerwonego Krzyża, którzy towarzyszyli Bernadotte’owi w czasie jego pertraktacji w Niemczech półtora roku temu — oraz oczekuję, aż ukaże się płaskie, zamglone wybrzeże polskie, o któ rym zapis historyczny z końca X wieku wyrażał się jako o mare longum — długim morskim wybrzeżu, stanowiącym północną granicę Mieszkowego władania. Tak łącząc historię lat dawnych z obecną, wspominając Żeromskiego W iatr od morza i obserwując, jak kolebie się we wnętrzu promu przymocowane doń dwanaście wagonów towarowych, jeden sypialny i jeden pocztowy z Trelleborga — powoli myślami zbliżałem się do spraw codziennych i na szych. Po pięknym zachodzie słońca w Gdyni, gdzie po krótkich for malnościach granicznych wytacza się nasze wagony z wnętrza statku — czeka mnie jeszcze całonocna jazda koleją, nie mniej huśtająca aniżeli jazda statkiem. Rano 26 października wysiadam z pociągu w Warszawie.
25. Dalszy silny wzrost Sprawy szczecińskie w ostatnim kwartale 1946 roku ulegały ciągłym zmianom i wahaniom. Miasto rosło. Już się wyraźnie odczuwało, że jest nas tu więcej: większy ruch na chodnikach, coraz to więcej sklepów, kin, ożywienie w tramwajach. Choć oświetlenie miasta było jeszcze aż nadto prowizoryczne, to jednak stan bezpieczeństwa znacznie się poprawił, a ekscesy i strzelanina ustały. Pojawiło się też na ulicach więcej dzieci spieszących do szkoły lub bawiących się na boiskach. W dzielnicach nadrzecznych sły chać było syreny holowników — port, choć jeszcze rozczłonkowa
ny na nie powiązane ze sobą części i jeszcze nie w pełni dostępny, już zaczynał powoli wpływać na życie miasta. Wszystko trzeba było organizować jednocześnie; każdy mały problem urastał przez trudności swej realizacji do rangi wielkiego problemu, ale, jakby przez przekorę, sprawy istotnie wielkie można było wówczas zała twiać w wybitnie uproszczony sposób. Szybko wykonana seria projektów technicznych (które jeszcze wówczas nie wytworzyły wokół siebie biurokratycznej zasłony tak zwanej dokumentacji technicznej) niemal nazajutrz mogła doczekać się realizacji; śmiałe pomysły łatwiej można było wprowadzać w czyn wówczas aniżeli później, gdy improwizowane formy życia przetwarzać się zaczęły w sztywne ramy norm, przepisów i doktryn. Problemem podstawowym było teraz otwarcie w Szczecinie wyż szych uczelni. Postanowiliśmy sobie jeszcze z początkiem roku, że do jesieni musimy doprowadzić do uruchomienia przynajmniej pierwszego roku wyższych studiów ekonomicznych i stworzyć wa runki do uruchomienia wyższych studiów technicznych. Działal ność władz była przynaglana przez silne skupiska przyszłych stu dentów, którzy czynnie z nami współpracowali w skomplikowa nych interwencjach i w pracach przygotowawczych. Po nieudanych rozmowach w sprawie utworzenia w Szczecinie Wyższej Szkoły Handlu Zagranicznego, gdy na naradzie w dniu 28 września rektorzy polskich uczelni ekonomicznych dyskutowali o tym, czy ją warto w Szczecinie powołać, a Jędrzejewski, dy rektor Departamentu Ekonomicznego Ministerstwa Żeglugi i Han dlu Zagranicznego, bezskutecznie bronił tezy o przeniesieniu uczel ni ekonomicznej z Sopotu do Szczecina — uspokoiłem zebranych wiadomością, że nową uczelnię ekonomiczną stworzymy w oparciu o poznańską Akademię Handlową, bez ruszania uświęconych przy wilejów i monopoli. Do dnia 14 sierpnia 1946 roku w sekretariacie Szczecińskiego Oddziału Akademii Handlowej, prowadzonym przez Brunona Taydelta, zapisały się na listę kandydatów na pierwszy rok 763 osoby. Liczba ta wzrastała szybko i 31 sierpnia zanotowałem, że przekro czyliśmy już tysiąc zgłoszeń. Gmach, który przydzieliłem tej uczelni, wielki szary budynek przy ulicy Mickiewicza, tuż za mostem kolejowym — nie mógł jej służyć w tym roku, gdyż wymagał pokaźnych remontów. Szuka
jąc odpowiednio wielkiej sali, gdzie można by pomieścić ponad tysiąc studentów pierwszego roku, natrafiliśmy na wielką halę Zakładu Oczyszczania Miasta. Ciekawy ten gmach przytykał do wysokiego muru oporowego, tak że od strony ulicy Dworcowej miał on pięć kondygnacji, a od strony ulicy Korzeniowskiego jedynie dwie — i właśnie ową wielką, nie używaną halę o ścianach zaro słych pleśnią i pajęczyną pośpiesznie teraz remontowano. Pierwszy wykład w tej hali wygłoszony został 14 października 1946 roku. Rektorem tej pierwszej szczecińskiej wyższej uczelni został pro fesor Józef Górski, rektor poznańskiej uczelni macierzystej. Za stępcą rektora, stale mieszkającym w Szczecinie, został doktor Juliusz Mikołajski; z Poznania do Szczecina dojeżdżali natomiast na wykłady profesorowie: Leon Babiński, Florian Barciński i Bo lesław Kuryłowicz. Do grona wykładowców naszej uczelni, stale mieszkających w Szczecinie, należeli: doktor Eufemiusz Terebucha, magister Zbigniew Kuryłowicz, magister Zbigniew Heliński i magister Mieczysław Pudelewicz. Biblioteka Miejska stanowiła bazę dla tworzącego się dopiero od podstaw księgozbioru nauko wego. Po powrocie z Anglii skontaktowałem się natychmiast z rekto rem Górskim, z którym energicznie pchnęliśmy naprzód sprawy nowej uczelni. Na wykłady oraz na seminaria i ćwiczenia pierw szego semestru studiów zaadaptowaliśmy mniejszą salę obrad Miejskiej Rady Narodowej oraz kilka pokoi przyległych, doko nawszy z nich eksmisji różnych urzędów miejskich. Na sali w Za kładzie Oczyszczania Miasta stanęło podium z katedrą dla pro fesora; trzeba było jednak rozwiązać jeszcze zagadnienie bardzo istotne: w wielkiej sali nie było ani jednego krzesła, a słuchaczy było ponad tysiąc. Znalazła się na to bardzo prosta rada: każdy student musiał obowiązkowo przynieść ze sobą z domu krzesło. Oczywiście nie powiedzieliśmy, w jaki sposób miał to krzesło zdo być. Niektórzy bardziej przezorni studenci po wykładach odnosili swe krzesło do domu; toteż widok, jaki można było tej jesieni obserwować w Szczecinie, był jedyny w swoim rodzaju: grupy studentów w nowych czapkach uczelnianych (wówczas takie no szono, i to chętnie), obarczonych teczkami, krzesłami lub stołkami. Były nawet fakty codziennego przewożenia tych krzeseł tramwa jami.
Wojewódzka Rada Narodowa uchwałą z dnia 8 sierpnia poleciła Okręgowemu Urzędowi Likwidacyjnemu przekazanie umeblowania dla tymczasowych domów studenckich uczelni. Uchwała ta ponadto regulowała sposób zatrudnienia studentów i zapewniała im dodat kowo kartkowe przydziały żywnościowe. Już w dniu 14 sierpnia ukonstytuował się komitet organizacyjny Bratniej Pomocy; jej pierwszym publicznym występem był udział młodzieży w społecz nej akcji odgruzowania miasta w dniach 12 i 13 września. Wśród osób zgłoszonych na pierwszy rok studiów młodzieży po niżej dwudziestu lat było jedynie 6%; osób w wieku od dwudziestu do dwudziestu pięciu lat — 40%, od dwudziestu pięciu do trzy dziestu lat — 36%, od trzydziestu do trzydziestu pięciu — 9% i starszych niż trzydzieści pięć łat — 9%. W tym łącznie 25% ko biet. Liczby te świadczą o przeciętnej wieku, znacznie odbiega jącej od normalnych stosunków, co było smutną spuścizną lat wo jennych. Większość studentów miała swe rodziny poza Szczecinem; było rzeczą charakterystyczną, że studenci zgłaszali się ze wszystkich zakątków kraju na samą wiadomość o zamiarze otwar cia nowej uczelni, powiększając w ten sposób liczbę mieszkańców Szczecina. Niemal 60% zapisanych na pierwszy rok studiów zna lazło pracę zarobkową w mieście, co pociągało za sobą konieczność prowadzenia wykładów wyłącznie po południu i wieczorem. Po czątkowa olbrzymia liczba osób formalnie zapisanych na pierwszy rok studiów (chyba ówczesny rekord krajowy) powoli zmniejsza ła się, wskutek wzrastania obowiązku ćwiczeń i kolokwiów, tak że pod koniec 1946 roku pozostało na pierwszym semestrze 1050 studentów — liczba zresztą również rekordowa. Sam fakt powstania tej pierwszej wyższej uczelni w Szczecinie był niezaprzeczalnym osiągnięciem. Dalszym osiągnięciem był wpływ, jaki wywarła ona na przyspieszenie zagospodarowania miasta oraz na ożywienie jego ruchu kulturalnego. Studenci w wie ku już dojrzałym, stęsknieni od lat za nauką, nadrabiali zaległości wojny. Komitet wydawniczy w szybkim czasie doprowadził do wydania kilkunastu skryptów. Piątego listopada byłem w sali Zakładu Oczyszczania Miasta na wykładzie profesora Górskiego. Zapisałem wieczorem tego dnia: „Każdy student na własnym, przez siebie przyniesionym krzesełku. Szum, gwar, widok wręcz osobliwy, ale bardzo przyjemny”.
Uroczysta inauguracja pierwszego roku akademickiego pierwszej szczecińskiej szkoły wyższej odbyła się 20 listopada. W sali po mieściło się około dwóch tysięcy osób. W uroczystym stroju pro fesor Górski otwiera posiedzenie, mówiąc w słowach prostych i przejmujących o dotychczasowych losach nowo kreowanej uczel ni. Wykład inauguracyjny wygłosił profesor Florian Barciński, mówiąc o bagactwach naturalnych Ziem Odzyskanych i o ich zna czeniu gospodarczym dla Polski. A następnie czarna kawa z udzia łem wielu gości, podczas której na wesoło przypomniałem, jak to z rektorem Górskim w drugiej połowie marca 1945 roku, prze chodząc przez most pontonowy z lewobrzeżnej Warszawy na P ra gę, powzięliśmy wspólnie decyzję „uczepienia się” Ziem Odzyska nych — i co z tego postanowienia wynikło. Ale na tym nie skończyły się aspiracje Szczecina w zakresie nauki. Równolegle z uruchomieniem uczelni ekonomicznej organi zowaliśmy z uporem nową wyższą uczelnię techniczną. Już od dawna o tym myśleliśmy, zabezpieczając dla niej gmachy u zbiegu alei Piastów i alei Sikorskiego. Z ramienia władz szkolnych dzia łał w tym kierunku inżynier Bolesław Briks, który niestrudzenie przełamywał drobne i wielkie przeszkody. Gmachy te zlustrowa łem 4 września z profesorem Ponikowskim z Politechniki W ar szawskiej, który uznał je za zupełnie odpowiednie do uruchomienia pierwszych trzech wydziałów nowej uczelni. Nazajutrz omawia liśmy tę sprawę z kierownikiem szczecińskiej ekspozytury Cen tralnego Urzędu Planowania, magistrem Zbigniewem Helińskim; chodziło o zapewnienie zawczasu funduszów inwestycyjnych na kapitalną odbudowę wybranych obiektów. W dniu 15 września w czasie Zjazdu Inżynierów i Techników z Pomorza Zachodniego zapadła uchwała o potrzebie powołania do życia Politechniki Szczecińskiej. Jednak nie podzielałem opty mizmu tej uchwały, pamiętając dobrze, że wczesną wiosną 1945 roku, kiedy byłem sekretarzem komitetu organizacyjnego Politech niki Poznańskiej, z dużym trudem potrafiliśmy uzyskać wówczas od Ministerstwa Oświaty promesę na uruchomienie w Poznaniu trzyletniej Wyższej Szkoły Inżynierii — natomiast organizowanie politechniki trzeba było odłożyć na późniejsze lata. Jeżeli tak było w Poznaniu, dużym skupisku fachowców technicznych, to co do piero w Szczecinie, gdzie było nas — inżynierów różnych branż
— o wiele mniej. Ale trzeba było traktować tę ewentualną Wyższą Szkołę Inżynierską w Szczecinie jako zalążek przyszłej Politechni ki, której znaczenie byłoby nie tylko techniczne, ale niewątpliwie i polityczne. Delegowany jeszcze w pierwszych dniach października do Szcze cina inspektor Ministerstwa Oświaty w szczegółowym raporcie noszącym datę 14 października 1946 donosił, że istnieją wszelkie podstawy do uruchomienia tu wyższej uczelni technicznej i że zapewniona jest wystarczająca liczba kandydatów na studia. Je dnak w końcowym wniosku raport ten postulował otwarcie uczelni dopiero za rok, to znaczy 1 września 1947 roku. Dla nas zaś termin ten był nie do przyjęcia. Wojewódzka Komisja Porozumiewawcza Organizacji Młodzieżowych w Szczecinie opracowała obszerny me moriał w sprawie jak najwcześniejszego utworzenia wyższej uczel ni technicznej. Jeszcze przed uruchomieniem na dobre portu i sto czni, przed rozwinięciem właściwej kampanii budowlanej, słusznie postulowano kształcenie inżynierów. W memoriale tym szczegóło wo rozpatrzono problem kadr nauczających — miejscowych i do jeżdżających, sprawę lokali dla uczelni, nawet sprawę praktyk wakacyjnych. Choć niektóre z tych propozycji były przedwczesne i nieco naiwne, przebijał z nich zapał i entuzjazm młodzieży, chcą cej studiować właśnie tu, w Szczecinie. W parę miesięcy po rozesłaniu tego memoriału, jeszcze przed powołaniem uczelni, zawiązała się Bratnia Pomoc Studentów Poli techniki Szczecińskiej, która w rozesłanym z datą 15 listopada 1946 piśmie okólnym „w imieniu około tysiąca kandydatów prosi i domaga się otwarcia pierwszego roku wielowydziałowej wyższej uczelni technicznej w Szczecinie jeszcze w 1946 roku”, gdyż istnie ją wszelkie warunki niezbędne do jej uruchomienia. Charaktery styczny jest fakt wystąpienia młodzieży reprezentującej „żelazną wolę około tysiąca kandydatów, a z chwilą zakończenia matur zi mowych, jeszcze około drugiego tysiąca kandydatów, którzy zde cydowani są tu w Szczecinie pozostać i tu studiować”. Choć nie było jeszcze uczelni, kandydaci na studia techniczne już samodzielnie organizują własny Dom Studencki i „remontują swe pomieszczenia sami, w oczekiwaniu na otwarcie pierwszego roku studiów uczelni”. Inicjatywa oddolna, poparta przez władze terenowe, przyspieszyła decyzje odgórne. W tydzień po wysłaniu
wspomnianego memoriału, z inicjatywy Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Partii Robotniczej odbywa się posiedzenie z udziałem za proszonych do Szczecina upoważnionych i pełnomocnych przedsta wicieli Ministerstwa Oświaty. W dniu 21 listopada biorę udział w tym posiedzeniu, w czasie którego notuję: Jestem n a n ara d zie m a jąc ej zdecydow ać o dalszych losach Wyższej Szkoły In ży n ierii w Szczecinie. Z ap ad a w reszcie decyzja, że od 1 g ru d n ia otw iera się w stępny k u rs przygotow aw czy, a od 1 lutego 1947 n o rm aln e w y k ład y pierw szego ro k u n a w ydziałach B udow nictw a (z A rc h ite k tu rą), M echa nicznym i E lektrotechnicznym . W chodzi w rac h u b ę k ilk u se t kand yd ató w .
Liczba ta była bardziej realna aniżeli zapowiadane poprzednio tysiące. W parę dni później Delegatura Rządu do Spraw Wybrzeża przy znała pierwsze trzy miliony na remont wstępny pomieszczeń, a Szczecińska Dyrekcja Odbudowy przystąpiła do remontu gma chu Chemii przy ulicy Pułaskiego, już częściowo uporządkowa nego przez Wydział Szkół Zawodowych Kuratorium, które przej ściowo uruchomiło w tym gmachu Technikum Maszynowe. Powo łany został pierwszy rektor Wyższej Szkoły Inżynierskiej, inży nier Ryszard Bagiński, a 1 grudnia 1946 rozpocząły się tak zwane zajęcia przygotowawcze i uzupełniające dla zgłoszonych kilkuset kandydatów. Wizyta w Szczecinie pani wiceminister Eugenii Krassowskiej zadecydowała o losie obu szczecińskich uczelni, zapew niając im niezbędne dla ich dalszego rozwoju środki. Listopad 1946 był więc miesiącem szczególnie aktywnym i poży tecznym dla rozwoju nauki w Szczecinie. Nie uważaliśmy jednak, że sprawy te zostały już definitywnie uporządkowane. Charakte rystyczny jest jeszcze jeden memoriał, który podpisałem 3 listo pada. Był on przeznaczony ,,do wewnętrznego użytku” i wobec tego mógł nieco bardziej zdecydowanie ustosunkowywać się do całej procedury powstawania szczecińskich ośrodków naukowych. Zabarwiony był on polemicznym, niewątpliwie subiektywnym po dejściem, a miał za zadanie dokonanie wyłomu w dotychczasowych, nadmiernie zbiurokratyzowanych metodach odgórnego działania. Stawiałem tezę, że to nie my powinniśmy inicjować tworzenie no wych uczelni; jest do tego powołany centralny urząd, ministerstwo, które winno od nas domagać się pomocy w przeprowadzaniu swej własnej polityki lokalizacyjnej nowych uczelni. Stwierdzałem po
nownie, że polityczne znaczenie powołania każdej nowej uczelni wyższej właśnie tu, w Szczecinie, jest znacznie większe niż stwa rzanie nowych uczelni w już przegęszczonych ośrodkach nauko wych Polski. Pisałem: D otąd na Z iem iach O dzyskanych zaaklim atyzow ał się tylko U n iw ersy tet i P o litech nika W rocław ska oraz klasycznym „krak ow sk im ta rg ie m ” została przeciągnięta P olitech nik a do Gliwic. Dziś uw aża się pow stałe w te n spo sób rozm ieszczenie szkolnictw a wyższego pó łoficjaln ie za ustabilizow ane. W sto su n ku do w ysuw an y ch przez n as p ro jek tó w zm ian w ysuw a się za strzeżenie, że w yższych uczelni je st już w Polsce dosyć [..•] i że w now ych ośrodkach preten d u jący ch do m ian a wyższych uczelni b ra k tych lub innych w arunków . T ru dn o zgodzić się z ta k ą m etodą p la n o w a n ia sieci szkół w yż szych i z tego rod zaju argu m entam i. P raw o p ierw szeń stw a w niosku może być honorow ane p rzy w nioskach hipotecznych czy m ieszkaniow ych, nie pow inno je d n ak przesądzać o ta k podstaw ow ej d la życia narodow ego s p r a wie, ja k rozm ieszczenie w yższych uczelni.
Można wobec tego było w końcu 1946 roku postawić pytanie: Czy n a p rzyk ład fak t, że Szczecin został ostatecznie p rzejęty przez w ła dze polskie dopiero w lipcu 1945 roku, m usi przesądzać n eg aty w n ie o p o stu latach naukow ego rozw oju tego m iasta?
W dalszym ciągu memoriału wyrażałem pogląd, że byłoby błęd ną polityką wchodzić z wyższymi uczelniami na teren Szczecina dopiero po całkowitym zagospodarowaniu tego miasta. Odwrotnie, uczelnie wyższe winny stanowić jedną z pierwszych inwestycji te renowych, szczególnie wówczas, gdy należy przystąpić do bardzo trudnego zadania, jakim jest stworzenie od podstaw polskiej go spodarki morskiej. Nie mogliśmy wówczas przeboleć, że nowy uniwersytet powstał w Toruniu, a nie w Szczecinie. Intuicyjnie wyczuwaliśmy, że byłby to wspaniały akcent polityczny, gdyby powstał Uniwersytet Szcze ciński. Niecelowe jest dziś rozważanie „co by było, gdyby...”, ale wydawało mi się, że gdybyśmy w połowie maja 1945 nie byli zmuszeni na czas przejściowy opuścić miasta — to jesienią tego roku mielibyśmy w Szczecinie filię Uniwersytetu Poznańskiego, po czym można by myśleć o przekształceniu jej w samodzielną uczelnię w ciągu następnych dziesięciu lat. Przecież już 4 maja 1945 roku przybyła do Szczecina grupa robocza Uniwersytetu Poznańskiego. W swym urzędowym sprawozdaniu z dnia 19 maja 1945 roku kierownik grupy roboczej, chemik doktor Kazimierz
Flatau pisał: „Przybyliśmy, aby zorganizować w Szczecinie od dawna oczekiwany polski uniwersytet”. Niestety działalność ta, jak wiele innych (ze względów, które opisałem szczegółowo w pierwszej części niniejszych wspomnień) została gwałtownie przerwana 16 maja 1945 — i niestety w lipcu tego roku nie można było jej już wznowić. Dziwne to były czasy. Rzeczy wielkie można było wówczas naj łatwiej przeprowadzić, jak to mówią wojskowi „wprost z marszu”, bez uprzedniego długotrwałego przygotowania. Później przyszły inne kłopoty połączone z potrzebą ustaleń i namysłów, rozważań za i przeciw, pisaniem memoriałów, rozlicznej korespondencji, uza sadnień i żmudnych przekonywań. Już w 1946 roku nie można było tej idei wprowadzić w życie, gdyż odległy i nierealny wydawał się ów szczeciński uniwersytet, bowiem jasno widziało się wówczas wszelkie trudności z tym połączone, wyraźnie rysowała się też słabość kulturalna i naukowa szczecińskiego ośrodka. Raz nie wy korzystana okazja powtórzyć się może nieprędko; może i ćwierć wieku nie wystarczy, aby ją ponownie móc podchwycić — tak to stwierdziliśmy rozmawiając o tym w zamkniętym gronie entu zjastów. Nie zapominaliśmy, że w 1945 roku pierwszym kuratorem szczecińskiego okręgu szkolnego był profesor Uniwersytetu War szawskiego, Stanisław Helsztyński — ale stwierdzaliśmy, że go już w Szczecinie nie ma, gdyż objął katedrę znów w Warszawie — a nie u nas. Mieliśmy jednak satysfakcję z posiadania dwóch uczelni wyż szych, z których jedna była już w rozruchu, druga zaś w przygo towaniu. Z gmachu przyszłego Wydziału Chemii wyprowadziło się Kuratorium Okręgu Szkolnego; gmach ten gwałtownie remotowano i porządkowano, aby móc tam z początkiem przyszłego roku rozpocząć pierwsze zajęcia Wyższej Szkoły Inżynierii. Pomyślnie udało się załatwić całkowicie inny problem, wiążący się jednak pośrednio z przyszłą rangą i rozwojem miasta. Chodziło o bezpośrednie połączenie Szczecina z krajami skandynawskimi promem poprzez Bałtyk, ze Świnoujścia do Szwecji. Zaledwie parę tygodni przedtem, wracając promem ze Szwecji do Polski, stwier dziłem, jakim anachronizmem jest przeciąganie morskiego promu na ukos przez środkowy Bałtyk do Gdyni, zamiast skierować go najkrótszą drogą na południe do ujścia Odry. W memoriale dato
wanym 7 listopada 1946 stwierdziliśmy wspólnie z dyrektorem Szczecińskiego Urzędu Morskiego kapitanem Godeckim, że istnieje pełne uzasadnienie techniczne i gospodarcze, aby prom ten skie rować do Świnoujścia. W memoriale tym szczegółowo rozpatrywa liśmy dwa warianty przystani promowej po stronie polskiej: jeden w Świnoujściu na prawym brzegu rzeki, drugi w Szczecinie, na lewym brzegu Odry, w rejonie zniszczonej i jeszcze nieczynnej stoczni (zwanej wówczas „Stocznią Odra”). Wariant pierwszy był lepszy, gdyż ograniczał do minimum czas podróży morskiej, przerzucając resztę trasą na odcinek kolejowy, wiodący ze Świnoujścia przez Wysoką Kamieńską do stacji węzło wej Szczecin-Dąbie i dalej w głąb kraju. Niestety, odcinek ten był jeszcze wówczas nieczynny, a to na skutek zniszczenia mostu kolejowego łączącego wyspę Wolin z lądem stałym. Odbudowa tego mostu jeszcze nie wystarczała, gdyż należałoby wzmocnić tory kolejowe na trasie wiodącej do magistrali Szczecin—Poznań. Nato miast tymczasowe przedłużenie trasy promu ze Świnoujścia do Szczecina było możliwe już teraz, a obwodnica kolejowa okrąża jąca miasto od zachodu pozwalała doprowadzić pociągi do przystani promowej, którą jednak należało w Szczecinie dopiero zbudować. To samo dotyczyło zresztą i Świnoujścia, gdzie trzeba by całkowicie odbudować i poszerzyć starą i ciasną lokalną przystań promową. Dalsze szczegóły tych połączeń omówiłem z dyrektorem Okręgu Kolei Tomaszem Pietraszkiem i jego zastępcą Włodzimierzem Dziekońskim. Memoriał przesłałem do wiceministra Ziem Odzy skanych, Władysława Czajkowskiego, prosząc go o interwencję, aby już w letnim rozkładzie jazdy 1947 roku prom szwedzki mógł dobijać nie do gdańskiego, ale do szczecińskiego wybrzeża. Wyniki tych naszych przyspieszonych starań okazały się nad spodziewanie pomyślne, i to w zadziwiająco szybkim czasie. Pod czas mego pobytu w Warszawie w dniu 27 listopada dowiedziałem się w Ministerstwie Żeglugi, w czasie rozmowy z wicedyrektorem Departamentu Morskiego Więckowskim, radcą Darskim i naczelni kiem Wydziału Planowania Tarskim, że ministerstwo zaaprobo wało nasz wniosek przerzucenia promu szwedzkiego z Gdyni do Szczecina. W przeddzień, 26 listopada, byłem obecny na między narodowej konferencji w sprawie rozkładu jazdy na rok 1947, która odbyła się w spokojnym uzdrowisku Połczyn, na terenie
szczecińskiej Dyrekcji Kolejowej. Usłyszałem tam, że międzyna rodowy prom do Świnoujścia jest już sprawą przesądzoną i że od powiednio do tego dostosowuje się rozkłady jazdy na przyszły rok. Zapadła też decyzja, że most kolejowy przez cieśninę Dziwnę, oddzielającą wyspę Wolin od lądu stałego, będzie odbudowany w szybkim tempie do maja przyszłego roku. Te morskie sprawy wiązały się ściśle z problematyką szczeciń skiego portu. Począwszy od września wzmogła się działalność na szych organów żeglugi. Wiceminister żeglugi Kazimierz Petrusewicz był 5 września w Szczecinie, gdzie spotkał się z komisją ra dziecką, specjalnie przybyłą z Moskwy dla dalszego przekazywa nia różnych obiektów portowych i przemysłowych w Szczecinie i Świnoujściu. Oglądaliśmy wraz z nim niektóre z tych obiektów, zaglądając również do rzeźni miejskiej, która wciśnięta pomiędzy dwa nie przekazane nam jeszcze nabrzeża portowe stanowiła w tym czasie charakterystyczną enklawę miejską w porcie. Nazajutrz, 6 września, przyleciał z Moskwy wiceminister przemysłu Różański energicznie prowadzący pertraktacje w sprawie całkowitego prze jęcia szczecińskiego portu. Późnym wieczorem zebraliśmy się wszyscy przy ulicy Piotra Skargi u dowódcy tak zwanej radzieckiej wojskowej bazy przeładunkowej (czyli „portu wojennego”), aby o 2.00 w nocy podpisać porozumienie w sprawie stopniowego przejmowania obiektów portowych i przyportowych. Ustaliliśmy, że za kilka dni, 10 września, Szczeciński Urząd Morski przejmie obie Wyspy Okrętowe (Górną i Dolną) z ruinami tego, co było kiedyś stocznią wojenną, a obecnie przeznaczone zostało na stocznię remontową. W tymże dniu ekipa Ministerstwa Przemysłu przejmie od władz radzieckich tereny byłych stoczni „Oderwerke” i „Wulkan”, które miały po wielu latach odbudowy stać się terenem Stoczni Szcze cińskiej. Po przejęciu terenów produkcyjnych stoczni, do połowy października przejmie się również i ich nabrzeża. Nabrzeże Duń czycy, zwane z powodu swych ruin „Starówką”, mieliśmy przejąć również 15 października. Tyle w sprawie Szczecina. A w Świno ujściu rokowania się zerwały, gdyż komisja nasza nie była na tyle kompetentna, aby się wypowiedzieć w sprawie zasiągu terenowego bazy marynarki. Ustaliliśmy jedynie główną linię tymczasowego rozgraniczenia portu od miasta, pozostawiając resztę spraw wyż
szym od nas czynnikom. Jest rzeczą charakterystyczną, że już wówczas w protokóle zaznaczyłem, że należy w Świnoujściu za rezerwować pas terenu pod przyszły tunel pod cieśniną Świną. Doszło nareszcie do całkowitej likwidacji enklawy polickiej. Od 10 września starostwo powiatu szczecińskiego miało przejmować w swą administrację miasto Police, zburzone, zrujnowane i bardzo zaniedbane. A w dwa tygodnie potem ekipy Ministerstwa Prze mysłu miały wejść na teren zrujnowanej fabryki benzyny synte tycznej w Policach, której odbudowa jednak nie była przewidziana i które to tereny przez wiele jeszcze lat nie mogły znaleźć nale żytego przeznaczenia. Te przyjemne dla nas decyzje trzeba było godzić z mniej ko rzystnymi postanowieniami. Stopniowa likwidacja stanu powojen nego w mieście pociągała za sobą również i zlikwidowanie pro wizorycznych szlaków komunikacyjnych, do których należały wojskowe mosty pontonowe przerzucone przez Wschodnią i Za chodnią Odrę. Mosty te, umieszczone w osi tak zwanej szosy po znańskiej, przytykały od południa do szlaku kolejowego, położo nego na wysokim nasypie i przecinającego oba odgałęzienia Odry wysokimi mostami. Ewentualne usunięcie prowizorycznych mostów pontonowych pozostawiłoby miasto w fatalnej sytuacji; wobec nie dostępności ulicy Gdańskiej z nie odbudowanym jeszcze mostem Cłowym ■ — cały ruch kołowy z i do Szczecina musiałby zostać skierowany trasą okrężną przez pograniczne Kołbaskowo i mosty na autostradzie, co byłoby połączone z koniecznością osiemnastokilometrowego objazdu. Należało tego za wszelką cenę uniknąć. Toteż nazajutrz, 7 września, delegacja nasza wyraźnie posta wiła tę sprawę na posiedzeniu komisji, uzyskując w wyniku de cyzję wojskowych władz radzieckich o pozostawieniu mostów pon tonowych do czasu oddania w roku następnym do użytku ulicy Gdańskiej. Równie pozytywnie zakończyły się rozmowy w sprawie organi zacji służby morskiej na szlaku Szczecin-Swinoujście: na tym odcinku całą służbę nawigacyjną, żeglugową i pilotową miał prze jąć w całości Szczeciński Urząd Morski. Zakończywszy te rozmowy ku obopólnemu zadowoleniu, dele gacja radziecka powróciła 7 października samolotem do Moskwy. Mieliśmy próbkę lokalnych trudności komunikacyjnych, gdy spe
cjalnym holownikiem spod Wałów Chrobrego przez kanały porto we i rozwidlenia Odry odwoziliśmy delegację i obu naszych wice ministrów do Dąbia, gdzie przy zmurszałym molo oczekiwała cię żarówka dla przewiezienia na otwartej platformie kilkunastu czcigodnych osób na trawiaste lotnisko. Wracając tą samą drogą do Szczecina obserwowaliśmy stan portu: powojenna eksploatacja nie pozwalała na usunięcie wojennych dewastacji i celowych znisz czeń dokonanych przez Niemców w czasie ewakuowania przez nich szczecińskiego portu. Przed nami przesuwały się poszczerbione na brzeża, obalone dźwigi, zrujnowane i wypalone magazyny. Jasne było, że przejęcie portu będzie połączone z co najmniej dziesięcio letnim wysiłkiem budowlanym. Chodziło tu ponadto o coś więcej aniżeli o samą odbudowę — trzeba było myśleć o tym, w jaki sposób trzeciorzędny w okresie niemieckiej gospodarki port prze kształcić w pierwszorzędny, nowoczesny port o zasięgu światowym. Informacja uzyskana po powrocie z Dąbia, że właśnie tegoż dnia rano przybił do prowizorycznych nabrzeży w Golęcinie pierwszy statek z bydłem, przysłanym w ramach pomocy UNRRA — sta nowiła minimalny zadatek tej wielkiej przyszłości. Niedługo potem, 28 września, kilka statków duńskich wyłado wywało transport koni przy tak zwanym nabrzeżu MAK, również w Golęcinie. Wykorzystując prowizoryczne nabrzeża dawnej huty miedzi (tak zwane nabrzeże HUK), statki szwedzkie załadowywały węgiel dostarczony prowizorycznymi transporterami wprost z berlinek. Kłębowisko pokręconych dźwigów, powalonych murów i wy palonych ścian powoli przekształcało się w pierwszą fabrykę kon serw rybnych przy nabrzeżu OKO, naprzeciwko remizy tramwa jowej w Golęcinie, w miejscu, gdzie jeszcze rok temu przecinała ten teren tymczasowa linia demarkacyjna polsko-niemiecka. Stopniowa likwidacja wojskowej bazy przeładunkowej w cen tralnej, podstawowej części szczecińskiego portu powinna by się odbywać w taki sposób, aby na miejsce władz wojskowych wcho dzić mogły od razu polskie organa administracji morskiej. Tym czasem radziecka baza wojskowa zaczęła wyprowadzać się z portu szczecińskiego szybciej, aniżeli było to przewidziane, wskutek czego Szczeciński Urząd Morski nie był przygotowany do zastą pienia jednostek radzieckich, tym bardziej że opuszczały one port nie w jednym rzucie, ale od przypadku do przypadku.
Pociągnęło to za sobą dalszą, nieprzewidzianą komplikację, gdyż w miejsce opuszczających port jednostek wojskowych wchodziły — dla zabezpieczenia ciągłości przeładunku towarów zalegających jeszcze nabrzeża — agendy radzieckiego Ministerstwa Handlu. Na fakt ten zwracałem uwagę w szczegółowym raporcie, noszącym datę 23 grudnia 1946. Pisałem wówczas: P rz eła d u n ek tra n sp o rtó w w ojskow ych kończy się. W p o rcie w ęglow ym przeład u n ek n a ukończeniu. R uch statk ó w bardzo m ały. W porcie w ęglo w ym zm agazynow ano ponad 20 000 to n w ęgla ze Ś ląska. D alsze g ro m a dzenie w ęgla zostało zakazane przez radzieckie w ładze p o rtu ze w zględu na przeciążenie nabrzeży. 250 b e rlin e k z w ęglem czeka n a w yładow anie. Z tego w ynika, że kończy się p rzeład u n ek w o jennej bazy, a zaczyna się przeład u n ek hand lo w y nie przew idziany przez nasze w ładze. W p o rt szcze ciński w chodzą pow oli in ne in sty tu cje, a m ianow icie radzieck ie M in ister stw o H andlu, k tó re działa przez w znow ione T ow arzystw o „D e ru tra” (D e u tsc h -R u ssisc h e T ra n s p o rt G e se llsc h a ft). Poza tym w porcie przem ysłow ym je st zm agazynow ane 20 000 ton b ry k ietó w z N iem iec na ek sp o rt do k ra jó w sk a n dynaw skich. N abrzeże S taró w k a opróżnione już z p rzeład u n k u w ojskow ego nie może n am być obecnie przekazane, choć te rm in opiew ał na 1 gru d nia, ze w zględu n a to, że m a się tam odbyw ać p rzeład u n ek budulca, o czym ani U rząd M orski, an i T ow arzystw o H artw ig nic nie w ie.
Trzeba istotnie stwierdzić, że niemieccy urzędnicy spółki „De rutra”, mającej swą centralę w Berlinie, starali się szerzyć zamęt w porcie, sabotując zarządzenia władz radzieckich o przekazywa niu poszczególnych nabrzeży polskiemu Urzędowi Morskiemu — usiłując przejąć je w bezpośrednie władanie swej firmy. Po omówieniu innych aspektów tej sprawy piszę dalej: W ynika z tego p ara d o k saln a sytu acja, że nasze u siło w an ia o przejęcie p o rtu ro zb ijają się o tę niespodziew aną przeszkodę. K ierow anie ek spo rtu z N iem iec do Z w iązku Radzieckiego lub k ra jó w skand yn aw sk ich przy po m inięciu naszej a d m in istra c ji m orsk iej spow oduje istn ien ie nie ty le r a dzieckiej, ile w ręcz niem ieckiej części p o rtu szczecińskiego. Z agadnienie lo nie może być rozw iązane na teren ie Szczecina, ale jedynie n a p la tfo r mie w ładz cen traln ych.
Po porozumieniu się z wojewodą Borkowiczem notatkę tę wy słałem nazajutrz, 23 grudnia, do profesora Stanisława Leszczyckiego, wiceministra spraw zagranicznych, wskazując na nowe pro blemy w przejmowaniu portu szczecińskiego. O tym, że inter wencja wiceministra Leszczyckiego poskutkowała — świadczy
dalszy przebieg wydarzeń, jakie na tle problematyki portowej ro zegrały się w następnym, 1947 roku. Wówczas wciąż jeszcze w sprawach tego rodzaju wojewoda szczeciński czy prezydent miasta zwracali się bezpośrednio do Minnisterstwa Spraw Zagranicznych. Rok 1946 był bowiem dla Szcze cina wciąż jeszcze kontynuacją poczynań roku ubiegłego, kiedy to każde ważniejsze zagadnienie z tym miastem związane trzeba było rozważać z międzynarodowego punktu widzenia. To samo za chodziło teraz, zwłaszcza tam, gdzie w grę wchodziły tak skompli kowane problemy. Z końcem 1946 roku przygotowaliśmy się zatem do objęcia w roku następnym szczecińskiego portu. Sprawa ta była dla miasta tym bardziej żywotna, że warunki terenowe spowodowały objęcie w maju 1945 roku przez władze wojskowe nie tylko właściwego terenu portowego, ale również i całego obszaru przyportowego ograniczonego Odrą od zachodu, nasypem kolejowym od południa, Regalicą od wschodu i basenem portowym od północy. Jedyne wejście do tego obszaru, obejmującego około trzydziestu kilo metrów kwadratowych, wiodło ze śródmieścia i dalej przez zwalone stalowe przęsła mostu Długiego, na które położony został tymcza sowy drewniany pomost. Cały bieg ulicy Gdańskiej wraz z jej od gałęzieniami, wyspa Łasztownia, Kępa Parnicka i Pucka były wy łączone nie tylko spod gospodarki miejskiej, ale i spod polskiej jurysdykcji, stanowiąc „teren oddany w użytkowanie wojsk ra dzieckich”. Most Cłowy, po wschodniej stronie tego obszaru, leżał jeszcze nadal w gruzach, a najkrótsze połączenie Szczecina z resztą kraju (a tym samym i z nie przyłączonymi doń prawobrzeżnymi dzielnicami) było nieczynne. Na tym terenie poza niemieckimi pra cownikami portu i ich rodzinami nie było innych mieszkańców; znajdowało się tam parę enklaw w postaci zburzonych obiektów przemysłowych, ale praktycznie jeszcze niedostępnych bez przepu stek i specjalnych glejtów. W piśmie do Szczecińskiego Urzędu Morskiego z listopada 1946 roku pisałem: Wnoszę o ustalen ie już obecnie te ry to ria ln e g o zasięgu p o rtu i m iasta. D zielnice m iasta, k tó re dziś w chodzą w zak res radzieck iej a d m in istra cji w ojennej, po u stąp ien iu z nich w ładz w ojskow ych pow rócą bow iem pod ad m in istra cję i u żytkow anie m iasta. T e dzielnice je d n ak g ran iczą z te r e
n am i portow ym i, w obec czego słusznym je st ju ż dziś, w m yśl zaleceń K o m isji M orskiej K rajo w ej R ady N arodow ej, przygotow ać się a d m in istra cyjnie do objęcia ich przez m iasto. J e s t to godne specjalnego p od k reślen ia — gdyż jed y n ie drogą fa k tu dokonanego połączone zostały w jed n ą ad m i n istra c ję w ojskow ą zarów no p o rt, ja k i dzielnice m iejskie, położone n a w yspach. S ta n te n u legnie zm ianie z chw ilą przejęcia tego obszaru przez polskie w ładze po rto w e i m iejskie.
Sprawy te załatwiał w tym czasie referat portowy Zarządu Miejskiego, kierowany przez magistra Józefa Górnego. Do problemów również wymagających specjalnego podejścia na leżała sprawa odrzańskich wysp przygranicznych, położonych mię dzy Odrą Zachodnią i Wschodnią (Regalicą) na przestrzeni od Gryfina do Widuchowy. Problem ten, choć dotyczący terenów po łożonych poza granicami administracyjnymi miasta, żywo nas ob chodził, jak wszystko zresztą, co jeszcze powodowało niejasności i niedomówienia. Zwrócił mi na to uwagę wiceminister spraw za granicznych z prośbą o zbadanie sprawy. Porozumiawszy się więc z wiceministrem Ziem Odzyskanych Władysławem Czajkowskim udałem się w dniu 14 grudnia do konsula generalnego Związku Radzieckiego w Gdańsku — Chrobricha dla odbycia wstępnej roz mowy. O jej wynikach tak raportowałem w dniu 16 grudnia wo jewodzie Borkowiczowi: K onsul C hrobrich poruszył te m a t nieobsadzenia jeszcze p rzez w ładze p olskie (kon k retn ie przez starostw o gryfińskie) w ysp m iędzy Z achodnią i W schodnią O drą n a p rze strzen i pow yżej G ryfina, czyli n a ty m odcinku, gdzie O dra p łynie dw om a odnogam i. W yspy te są całkow icie niezam iesz kałe. N a sk u te k nieobecności n a nich naszych placów ek granicznych są p atro lo w an e przez okupacyjne w ojska rad zieckie [tzn. przez w o jsk a r a dzieckiej stre fy okupacyjnej, k tó rej te ry to riu m rozpoczynało się n a lew ym brzegu O dry Z achodniej] —• p rzez co p ow staje dom niem anie u n iem ieckie go zarządu w odnego, że w yspy te są częścią N iem iec [...] [...] zdaniem ko n su la tę kw estię załatw ić m usi ko m isja w drodze w e w nętrznego porozum ienia polsko-radzieckiego. W te j sp raw ie odniesie się on bezpośrednio do am b asad o ra L ebiediew a w W arszaw ie.
Sprawa ta została załatwiona pozytywnie w ciągu najbliższych miesięcy. Mogłem tu występować autorytatywnie, gdyż w czasie narad w Schwerinie 21 września 1945 sam podpisywałem polsko-radziecki akt delimitujący w myśl postanowień umowy poczdam skiej dokładny przebieg granicy polsko-niemieckiej na jej szcze
cińskim odcinku. Do aktu tego dołączona była mapa w skali 1 : 100 000, na którą obie strony naniosły przebieg granicy nie miecko-polskiej w oparciu o oryginalną mapę w skali 1 : 1 500 000 z poczdamskiej konferencji. Z tej to poczdamskiej mapy wzięliśmy ustalenia podstawowe, że przebieg linii granicznej odpowiadać ma w zasadzie linii prostej, łączącej „wieżę kościoła w Ahlbeck nad Bałtykiem ze środkiem mostu drogowego na Odrze Zachodniej przy Gryfinie”. Określenie to przesądziło o tym, że tereny znajdu jące się pomiędzy Odrą Zachodnią a Wschodnią należą do Polski, gdyż dalej granica miała przebiegać na północ osią Odry Zachod niej. Były to bagniste łąki, zalewane okresowo przez powodzie, całko wicie nie zamieszkane, poldery o zniszczonych urządzeniach pom powych. Znaczenie ich polegało przede wszystkim na tym, że znaj dując się w Polsce pozwalały jednocześnie określić, że oba brzegi Odry Wschodniej na tym odcinku są polskie. Chodziło tu o obszar około trzynastu kilometrów długości i trzech kilometrów szerokości. Objęcie go de facto przez sąsiedni powiat gryfiński ułatwiłoby działalność Zarządu Dróg Wodnych. Dyrektor Dróg Wodnych w Poznaniu, któremu wówczas podlegał szczeciński odcinek Odry, inżynier Lambor, pismem z dnia 7 listopada 1946 szczegółowo uza sadniał hydrologiczną potrzebę przeprowadzenia linii granicznej biegiem Odry Zachodniej. Uwagi te poparły w sposób skuteczny nasze stanowisko w tej sprawie, która została pomyślnie załatwio na w lutym 1947. Nie tylko te sprawy graniczne nas wówczas absorbowały. Był jeszcze inny problem, który wymagał korekty. Granica przeprowa dzona w linii prostej bezpośrednio na zachód od Świnoujścia odci nała miejskie ujęcia wodociągowe, które pozostały parę kilome trów od niej na zachód. Problem ten rozpatrywaliśmy z wojewodą Borkowiczem 7 listopada. Naczelnik Wydziału Przedsiębiorstw Miejskich inżynier Henryk Sypniewski oraz kierownik Miejskiego Inspektoratu Inwestycyjnego inżynier Ryszard Wejer sprawę tę zbadali na miejscu, a wnioski swe przedłożyli w szczegółowym ra porcie. Właściwe Świnoujście położone było na polskiej części wy spy Uznam, oddzielonej cieśniną od wyspy Wolin. Wspomniany raport noszący datę 3 listopada 1946 tak określał ówczesny stan rzeczy:
O becnie m iasto Ś w inoujście zn a jd u je się w p arad o k saln ej sytuacji, p o n iew aż m iejsk a sta cja w odociągow a z n a jd u je się n a zachód od g ran icy p olsko-niem ieckiej (czyli położona je st n a te re n ie Niem iec). E nergię elek try cz n ą zarów no m iasto ja k i sta cja w odociągow a czerpią z elektro w n i w H am b urgu, k tó ra z n a jd u je się w odległości około 300 k ilo m etró w od Ś w inoujścia. Za energię używ aną przez stację w odociągow ą polski Z arząd M iejski płaci w ładzom radzieckim 8 fenigów za 1 kW h, n ato m ia st opłatę za zużytą energię elek try cz n ą w m ieście po b iera Z jednoczenie E nergetycz ne, stosując sw oją ta ry fę. Z arządzanie sta cją w odociągow ą stw arza dla m ia sta Ś w inoujście niezw ykłe tru d n o ści ze w zględu n a form alności zw iązane z koniecznością p rze k ra cza n ia granicy polsko-niem ieckiej. Z uw agi n a to, że sta c ja położona je st poza gran icam i p ań stw a, je j obsługa zn a jd u je się w yłącznie w rę k u niem ieckiego personelu, opłacanego przez polski Z arząd M iejski. [...] P erso n el te n je st w każdej chw ili w stan ie przerw ać dopływ w ody do m iasta.
Wniosek wypływający z tej sytuacji był jednoznaczny: teren ujęć wodociągowych poprzez lokalne korekty graniczne musi zo stać włączony do Świnoujścia, a tym samym i do obszaru państwa polskiego. Taką propozycję wysunęliśmy — a zgromadzone ma teriały przyczyniły się do tego, że wniosek ten został w czasie ostatecznej delimitacji granicy w kilka lat później uwzględniony, dzięki przychylnemu stanowisku Niemieckiej Republiki Demokra tycznej. Można by jednak zapytać, dlaczego nie rozwiązaliśmy tej sprawy od razu, podczas narad w Schwerinie w dniach 20 i 21 września 1945 roku? Odpowiedź na to pytanie jest żenująco prosta. Nie dysponowaliśmy wówczas dokładnym rozeznaniem technicznym zasięgu świnoujskich wodociągów, gdyż ich plany zostały w czasie ostatnich dni wojny zniszczone. Brakowało nam również wówczas wycinka dokładnej niemieckiej mapy topograficznej w skali 1 : 25 000, a dysponowaliśmy w Schwerinie bardzo czytelną i aktu alną mapą sztabową rosyjską w skali 1 : 100 000, sporządzoną w czasie wojny. Była na niej wprawdzie zaznaczona odpowiednim symbolem stacja wodociągowa, ale sprawa ta po prostu wówczas uszła naszej uwadze. Złośliwi twierdzili, że odczytawszy rosyjskie objaśnienie tego symbolu „wodokaczka” niektórzy przypuszczali, że chodzi tu o rezerwat dla kaczek wodnych... Nie jestem zbyt daleki od przyjęcia tego wyjaśnienia! Kłopoty wodociągowe były udziałem nie tylko Świnoujścia. Wo dociągi stanowiły jedną z bolączek Szczecina — nie tyle przez ich
techniczne usterki, ile przez kłopoty natury personalnej. Ciągłe utarczki z kierującymi tym przedsiębiorstwem osobami oraz usta wiczne wzajemne oskarżanie się spowodowały, że trzeba było przez wiele miesięcy interweniować w sprawach błahych i niegodnych straty czasu. Dopiero mianowanie inżyniera Teodora Dziabasa, specjalisty z prawdziwego zdarzenia, człowieka o wielkiej energii i walorach moralnych, dyrektorem wodociągów miejskich położyło kres tej sytuacji. Tak samo uciążliwe i niepotrzebne były utarczki ze Zjednoczeniem Energetycznym, które nie mogło pojąć, że w Szczecinie nie można stosować tych samych schematów, co w in nych miastach kraju. Jeszcze nie przejęliśmy położonej w porcie elektrowni z rąk władz radzieckich, wobec czego rola Zjednocze nia właściwie ograniczała się tylko do rozprowadzania prądu. Oświetlenie miasta było więcej niż prowizoryczne, stan przewodów opłakany; zniszczenia sieci jeszcze nie usunięte. W dniu 21 listo pada na naradzie prowadzonej przez dyrektora Szczecińskiego Urzędu Morskiego, kapitana żeglugi wielkiej Jana Godeckiego, postawiona została w ostrej formie sprawa dopływu prądu do portu. Zjednoczenie Energetyczne oświadczyło, że nie może prze jąć obecnie elektrowni portowej — ale też że nie dopuści, aby elektrownię tę przejęło miasto, gdyż to nie leży w kompetencji władz komunalnych. Te „kompetencyjne” uniki trzeba było prze ciąć, wyciągając z arsenału posiadanej broni argument już bardzo rzadko stosowany: nie mając jeszcze dotąd formalnie uchylonej władzy działania jako pełnomocnik rządu na obwód Szczecina zmu szony byłem wręcz nakazać Zjednoczeniu przygotować się do obję cia elektrowni. Niemcy w niej dotąd zatrudnieni mieli pozostać, nie dłużej jednak niż trzy miesiące od daty przejęcia siłowni. De cyzja ta, która wielce zdumiała reprezentantów Zjednoczenia Energetycznego, została, mimo ich protestów utrzymana w mocy przez Ministerstwo Ziem Odzyskanych. Szczególnie kategorycznie zostało Zjednoczenie zobowiązane do wprowadzenia do elektrowni portowo-miejskiej polskich elektryków na miejsce Niemców. Podstawowym bowiem miejscem pracy Niemców, którzy jeszcze pozostali w Szczecinie, był właśnie port i elektrownia. Problemem tym zajmował się nadal Zdzisław Saphier-Saperski, kierujący Wy działem Administracji Ogólnej I Instancji jako miejski „starosta grodzki”. Transporty Niemców wciąż odchodziły do angielskiej
strefy okupacyjnej Niemiec za pośrednictwem przejmującej je w Szczecinie Brytyjskiej Misji Repatriacyjnej. W dniu 18 grudnia 1946 gotowy był do odjazdu jeden z ostatnich transportów ze Szczecina w liczbie 750 osób. Charakterystyczne są dane dotyczące stopniowego zmniejszania się ludności niemieckiej (należy przypomnieć, że w końcu kwietnia 1945 liczba Niemców w mieście nie przekraczała 6 tysięcy osób, gdyż wszystkich pozostałych wygnały ich własne władze z ewa kuowanego miasta. Później, gdy w maju i czerwcu 1945 sytuacja polityczna Szczecina nie była jeszcze wyjaśniona, zaczęli napływać do miasta zarówno dawni jego niemieccy mieszkańcy, jak i Niemcy spoza Szczecina, tak że w pierwszych dniach lipca było ich znów aż 84 tysiące). W ciągu drugiej połowy 1945 roku opuściło miasto około 27 tysięcy Niemców. Ciekawe są dane obrazujące stan liczbowy Niemców w Szczeci nie w ciągu roku 1946: 1 28 31 30 31 30
I II III IV V VI
— — — — — —
57 125 57 100 44 600 31 400 26 200 19 000
31 31 30 31 30 31
V II V III IX X XI X II
— — — — — —
16 300 12 500 8 800 8 400 7 000 5 400
Wynika z tego, że z końcem 1946 roku problem niemiecki w Szczecinie praktycznie przestał istnieć, gdyż liczba Niemców przebywających wówczas w mieście zrównała się ponownie z tą, którą zastaliśmy tu w końcu kwietnia 1945 roku. „Starosta grodzki” Saphier-Saperski miał jeszcze inne kłopoty — chodziło o sprawę bezpieczeństwa w mieście. Wprawdzie sytu acja przedstawiała się o wiele korzystniej aniżeli przed rokiem — a nawet i przed kwartałem — ale zbyt dużo było jeszcze w mieście pustki i zgliszcz; zbyt dużo nawyków z czasów wojny i ludzi, co to nie sieją, a zbierają; zbyt mało światła na ulicach w pochmurne dnie jesieni; zbyt dużo ciemnych zaułków, pokrzywionych latarń i wiele, wiele innych rzeczy dalekich od ideału ładu i spokoju. Noc ne strzały raz po raz jeszcze straszyły (choć raczej w dzielnicach odległych), a bójki przy zbyt licznych barach i knajpach zmuszały przechodniów do przyspieszania kroku. Niektóre części miasta mia ły już ugruntowaną złą sławę. Wertepy Pomorzan i ruiny Żele
chowa nie były uczęszczane wieczorami, tak samo jak zwaliska Sta rego Miasta, gdzie nawet w dzień nie było przechodniów, tylko wałęsające się zdziczałe koty — i zamelinowani w piwnicach pa serzy ze swymi klientami. Szczególnie złą sławę zyskała tak zwana dolina śmierci. Przez głęboki wykop, przeznaczony w czasie wojny na rozbudowę stoczni łodzi podwodnych, przerzucony był most, którego zwalone przęsła zalegały dno wykopu. Do jednego jego brzegu dochodziła linia tramwajowa — popularna „siódemka” — a do drugiej strony „szóstka”, dotąd jeszcze nie mająca połączenia z resztą sieci tram wajowej. Odbywało się tu przesiadanie, polegające na zejściu pro wizorycznymi schodami pod ruiny zwalonego mostu w osi ulicy Lubeckiego i ponownym wspinaniu się po skarpie w górę. Brak oświetlenia dodatkowo sprzyjał napadom w tym miejscu, które na długo zyskało sobie to groźne miano. Było to jednak jedyne niebezpieczne miejsce na tramwajowych szlakach. Jasnożółte wozy tramwajowe docierały już do innych skrajnych peryferii; dyrekcja tramwajów, kierowana przez dy rektora administracyjnego Klabeckiego i dyrektora technicznego inżyniera Pogonowskiego, pracowała doskonale wraz z ekipami tramwajarzy, z których większość rekrutowała się z Poznania. Je dynie trasy „dwójki” nie można było przedłużyć w rejon Gumienic, wzdłuż ulicy noszącej dźwięczne miano alei Ku Słońcu, a to dla tego, że wielki wiadukt betonowy swymi gruzami jeszcze tarasował ulicę. Udało się natomiast uruchomić pierwszą obwodową linię au tobusową od Pogodna do Gumieniec. Trwały przygotowania do uru chomienia trasy tramwajowej do portu wzdłuż ulicy Gdańskiej (po jej przejęciu); było to połączone z budową specjalnego prowi zorycznego mostu przez Odrę Zachodnią u wylotu ulicy Dworco wej. Dużym osiągnięciem było drugie już wydanie wielobarwnego planu miasta, opracowanego przez Miejski Urząd Pomiarów pra cujący pod kierunkiem inżyniera Tadeusza Rąpa. Plan ten ułat wił poruszanie się po mieście, jak również przygotowanie programu prac inwestycyjnych na rok następny. Sporządzone w ostatnich dniach grudnia obszerne sprawozdanie Zarządu Miejskiego za rok 1946 stanowi podstawowy dokument, ilustrujący ustawiczny roz
wój miasta w tym decydującym roku. Najlepiej ilustrują to po dane w nim dane demograficzne. Na 1560 urodzeń wśród ludności polskiej zanotowano w 1946 ro ku 718 zgonów. Udzielono 1053 śluby. Trwał nadal olbrzymi na pływ ludności, przybywającej przeważnie indywidualnie, już bez zorganizowanych transportów masowych. Oficjalna liczba ludności polskiej w dniu 1 stycznia 1946 roku wynosiła 22 228 osób. Wzrost tej ludności w ciągu roku najlepiej ilustruje tabelaryczne zestawienie: 1 1 1 1 1 1 1
I II III IV V VI V II
— — — — — — —
22 228 28 894 34 263 38 108 44 652 55 618 86 336
1 1 1 1 1 1
V III IX X XI X II I 1947
— — — — — —
95 930 98 502 103 201 108 655 108187 108 730
Z liczb tych wynika, że największy przyrost ludności polskiej w Szczecinie miał miejsce w pierwszym półroczu 1946 roku, pod czas gdy w drugim półroczu przybyło już o wiele mniej nowych mieszkańców (22 tysiące). W maju przybyło 11 tysięcy osób, ale w ciągu czerwca aż 31 tysięcy osób, zaś w lipcu jeszcze dalszych 10 tysięcy. Toteż wspomniane sprawozdanie roczne stwierdza, że „w połowie 1946 roku skończył się okres łatwej gospodarki miesz kaniowej w mieście. Gotowych lokali do zamieszkania zabrakło”. W tymże czasie jednak wzmogła się działalność remontowa. W dniu 1 września 1946 roku otwarto 8 nowych szkół podstawowych, do prowadzając liczbę tych szkół do 18, przy 8 przedszkolach. W po rze letniej wzięto się do reperacji dachów krytych papą, a w jesie ni do dachów krytych dachówką. Niewiele mieszkań pozwoliło to jednak odzyskać, choć zabezpieczono w ten sposób 89 domów w ciągu jednego półrocza. Brakło zarówno pieniędzy, jak i możliwości wykonawczych, a mi mo to różnymi sposobami, często własnym sprytem i zachodem, udawało się remontować mieszkania — niekiedy przy pomocy za kładów pracy, niekiedy przy oficjalnym udziale Zarządu Nieru chomości, a niekiedy w sposób technicznie i ekonomicznie wręcz niepojęty. Ściągano z jednych ruin materiały, aby zabezpieczyć inne, mniej zniszczone domy — iw rezultacie mimo istotnych trud
ności lokalowych jeszcze w końcu 1946 roku nie było w Szczecinie zbyt ciasno. Zakład Odgruzowania Miasta, działający pod kierunkiem Huber ta Szperkowskiego, zaczął przejawiać z końcem 1946 wzmożoną działalność, coraz bardziej widoczną. Oto co czytamy o tych sprawach w rocznym sprawozdaniu za ten rok: F undusze D eleg atury K ządu do S p ra w W ybrzeża um ożliw iły Z arządow i M iejskiem u p rzeprow adzen ie a k c ji u p o rząd k o w an ia m ia sta poprzez w y wóz gruzów i śm ieci, n ap ra w ę jezdni i chodników , b u rzen ie dom ów za grażających bezpieczeństw u, u p orządkow anie ulic, placów , sk w eró w i p a r ków, u su w an ie resz tek napisów niem ieckich o raz pom ników — i szeregu innych p rac, m ających n adać m iastu c h a ra k te r m ia sta polskiego, m iasta czystego.
Zamurowano wejścia do zrujnowanych piwnic, budowano wzdłuż oczyszczonych chodników prowizoryczne murki z cegły, usuwano wypalone drzewa, sadzono nowe drzewa i krzewy, usuwano wo jenne bunkry w parkach, zasypywano rowy przeciwlotnicze i nisz czono, gdzie się tylko dało wykryć, miny na placach i w parkach miejskich. Usuwano również w kolektorach kanalizacyjnych prze grody, mające stanowić punkty oporu dla przewidzianych przez Niemców walk ulicznych. Te prace trw ały bez przerwy przez rok cały — i jeszcze daleko było do ich końca. A jednocześnie trzeba się było przygotować do przyszłego roku — roku aktywizacji Szczecina. Charakterystycz nym przejawem swoistej stabilizacji stosunków było podpisanie stu siedemdziesięciu czterech umów o sprzedaż domków jednoro dzinnych osobom prywatnym oraz powstanie pierwszych spółdziel ni mieszkaniowych na Pogodnie. Stabilizacji życia w mieście towarzyszyło uporządkowanie sto sunków w przygranicznym powiecie szczecińskim. Lustrując ob szar przygraniczny 9 grudnia stwierdziłem i tu ogromny postęp. Zapisałem tego dnia: „Dziś już powoli rozwija się tu polskie życie”. Przejawy tego rozwoju widać było w nadgranicznej wsi Stolec, we wsi Buk i w Linkach, gdzie był już dobrze funkcjonujący punkt graniczny, celny i posterunki Wojsk Ochrony Pograni cza. Odbudowywał się odcinek bocznej linii kolejowej ze Stebnicy do Dobrej. Szczecin powoli zyskiwał swe rolnicze — choć bardzo
jeszcze wąskie — zaplecze zachodnie. Przejęcie Polic otworzyło miastu drogę ku północy, choć zniszczenia wojenne zostały tu spo tęgowane szkodami spowodowanymi przez niemieckich robotni ków, sprowadzonych przez władze wojskowe do pracy przy odgru zowywaniu terenu zburzonej fabryki benzyny syntetycznej. Jednak na osiedlach peryferyjnych, które zostały przez nas prze jęte wcześniej, bo po 4 października 1945 roku — panował już ład i porządek. Wizytując miejskie komisariaty dzielnicowe w dniu 20 grudnia mogłem zanotować, że w Skolwinie mieszka 1020 Polaków, a Niemców pozostało już tylko 30; w Stołczynie Polaków było wię cej, bo 2800 przy 30 Niemcach. W Gumieńcach mieszkało już 4 ty siące Polaków. Zapisuję: „Domki są już przeważnie zamieszkałe — okres dziczy i rozpasania mija”. Powoli 1946 rok dobiegał końca. Był to rok zasiedlania, tak jak rok ubiegły był rokiem rozstrzygnięć. Mogłem już zapisać w no tatniku, że 19 grudnia zrobiłem z żoną pierwszy „sklepowy spacer po mieście. Było już co kupować i za co kupować w to drugie szczecińskie święta Bożego Narodzenia”. Parę dni przedtem na po siedzeniu Rady Miejskiej przypomnieliśmy sobie, że jest to właśnie pierwsza rocznica jej istnienia — pracowita to była Rada Miejska, krytycznie i z uporem ustawiająca budżet roczny, kontrolująca wciąż jeszcze, naszym zdaniem, zbyt opieszałe tempo oczyszczania i porządkowania miasta i przygotowująca się do zamierzonych w przyszłym roku inwestycji. Byliśmy już wyłącznymi gospodarza mi w ratuszu przy Jasnych Błoniach, gdyż ostatnie wydziały Urzę du Wojewódzkiego, które częściowo zajmowały ten gmach, prze niosły się na Wały Chrobrego nad Odrę w końcu listopada. Nie obeszło się jednak w tym ostatnim miesiącu roku bez tra gicznych akcentów, tym dotkliwszych, że zdobyły sobie międzyna rodowy rozgłos. W dniu 1 grudnia zmarł w szpitalu przy ulicy Ja giellońskiej młody wicekonsul francuski, syn ambasadora Fran cji w Warszawie, Roger Garreau. Mimo ataku ślepej kiszki pro wadził on auto z Wrocławia do Szczecina, gdzie przy alei Wiel kopolskiej 19, w pałacyku magnata przemysłowego z końca XIX wieku, mieścił się konsulat francuski. Garreau junior kierował konsulatem tymczasowo i w dniu swej śmierci miał go właśnie prze kazać swemu następcy, konsulowi Leguèbe, przybyłemu do Szcze cina aż z Meksyku. Operacja była już, niestety, spóźniona. Naza
jutrz, 2 grudnia, składam wizytę kondolencyjną ojcu zmarłego — ambasadorowi, którego zrozumienie dla spraw polskich było powszechnie znane. Czwartego grudnia przeciągnął przez miasto kondukt żałobny z udziałem władz centralnych i wojskowych, przedstawicieli korpusu dyplomatycznego i wojska. U początku alei Piastów kondukt zatrzymuje się i oficerowie składają trumnę na samochód żałobny, mający przewieźć zwłoki ze Szczecina wprost do Francji. W ciemny, deszczowy dzień Szczecin słyszy francuskie przemówienia — po czym odprowadzamy auto do granicy w Lin kach. Przed świętami zaludnił się dworzec szczeciński — wielu wy jechało koleją do rodziny w głąb kraju: „do centralnej Polski”, jak się to wówczas nazywało. Bowiem można było już tego roku podróżować bezpiecznie, bez obawy obrabowania czy też ciężkich urazów na stacji Gumieńce, jak to jeszcze bywało w 1945 roku; teraz należało to już do przeszłości — choć sama nazwa tej stacji wystarczała, aby co bardziej doświadczeni podróżni niespokojnie się poruszali. Teraz można było już jeździć do Warszawy lub K ra kowa w przedziale sypialnym, z pościelą — tyle że jeszcze po pięć osób w przedziale. Z jednej strony leżało trzech podróżnych jeden nad drugim — a z drugiej strony przedziału dwóch, gdyż najwyż szą półkę zajmowały bagaże. Przydomek „grobowiec rodzinny” nie był tu jednak właściwy, gdyż dojeżdżało się żywym i całym. Cóż z tego, że się jechało bardzo długo —• grunt że podróże kończyły się już bezpiecznie. W pierwszym powojennym „urzędowym rozkładzie jazdy i lo tów, ważnym od 14 lipca 1946 roku” można było wyczytać, że co dziennie kursował już samolot odlatujący z Warszawy o 8.40 i przylatujący do Szczecina o 11.40, z półgodzinnym postojem w Poznaniu. Ze Szczecina odlatywało się o 12.10, aby przylecieć na Okęcie o 15.10. Cóż, kiedy z trawiastego lotniska w Dąbiu do miasta trzeba było wciąż jeszcze jechać okrężną drogą przez Zdroje i Gumieńce, co przedłużało podróż o całą godzinę. Koleją wyjeżdżało się wówczas ze Szczecina o 16.10, aby po sześciu godzinach jazdy pociągiem pospiesznym dotrzeć o 22.08 do Poznania, a nazajutrz o 5.38 do Warszawy. Długi czas jazdy spo wodowany był zarówno powojennym stanem torów i taboru, jak i tym, że odcinek Stargard Szczeciński — Rokietnica był wciąż
jeszcze jednotorowy — tak jak przez okres gospodarki niemieckiej od 10 sierpnia 1848 roku (data uruchomienia kolei) począwszy. Jeżeli ktoś chciał wówczas pojechać ze Szczecina do Krakowa, to wyjeżdżał o 8.00 rano, aby po dwudziestu dwu godzinach uciążli wej jazdy dotrzeć do Krakowa nazajutrz o 6.25. Ale nikogo już nie przerażały trudy i czas jazdy. Pełne pociągi jeździły tam i z po wrotem przez Polskę, nie tylko wywożąc szczeciniaków na święta do rodzin, ale i przywożąc krewnych, którzy chcieli się choć raz naocznie przekonać, jak mieszkają ich powinowaci na tym „dzikim zachodzie”. Jazda ta była zawsze połączona z emocją przejazdu przez wysokie, drewniane prowizoryczne mosty przez obie Odry, którymi pociągi przesuwały się wolno, tak wolno, że czuło się nie omal dygotanie i skrzypienie drewnianej, wysokiej konstrukcji pro wizorycznych mostów. Nie była jeszcze wówczas gotowa nowa łącznica kolejowa na Po morzanach, wobec czego pociągi kierowały się okrężną drogą przez stację Wzgórze Hetmańskie i przez głęboki wykop przechodzący pod aleją Powstańców, aby wreszcie zajechać na prowizorycznie odbudowany Dworzec Główny, tuż przy Odrze, w samym centrum portowego miasta. Tyle tylko, że port ten jeszcze leżał w zglisz czach, widocznych po drugiej stronie Odry naprzeciwko dworca. Kończył się więc drugi szczeciński rok, 1946, nazwany przez nas r o k i e m z a s i e d l a n i a S z c z e c i n a . Odczuwało się już duże postępy w uporządkowaniu miasta, widziało się tu i ówdzie pierw sze, jeszcze bardzo skromne efekty odbudowy. Cieszyła nas przede wszystkim odczuwalna polskość Szczecina, stopniowa stabilizacja życia codziennego, rozpoczynająca się integracja społeczna w mie ście. Były to odczucia przyjemne, które dawały prawdziwą saty sfakcję, po tygodniach szarpaniny dnia codziennego. Cytuję kolejne zapisy ze swego jesiennego i zimowego diariusza. W dniu 16 listopada: W ieczorem z a rc h itek tem S tanisław em K irk in em objeżdżam w szelkie m ożliwe linie tram w a jo w e w m ieście. J e s t duży sobotni ru ch , dużo św iateł, ludzi i życia.
Zapis wieczorny do dziennika w dniu 3 grudnia: Dłuższy spacer po m ieście w ieczorem ; w yjątkow o m ało się iry tu ję , gdyż je st już dość p orządnie w ty m grodzie.
Dnia 7 grudnia: B ardzo przy jem n y w ieczór w te atrze na G a łg a n k u Nicodemiego.
W dniu 21 grudnia zapisuję: S obota — m róz nie puszcza, śniegu nie m a. R uch w m ieście duży, ludzie w eseli i ruch liw si niż przed rokiem . Szczecin w zrasta.
Sylwestra obchodzono w Szczecinie, o dziwo, bez strzelaniny i bez ekscesów. Nie wytłuczono ani jednej szyby i nie pobito ni kogo. Było wesoło i przyjemnie. ...Wesoło i przyjemnie. Nastrój ten potęgował się przez okres świąteczny. Był on w pełni usprawiedliwiony podsumowaniem całego 1946 roku, w ciągu którego Szczecin został zaludniony. Nasz zeszłoroczny optymizm okazał się w pełni uzasadniony.
ro k
a k ty w iz a c ji
26. Trudne codzienne życie Nowy rok 1947 był dogodną okazją do podsumowania naszych zadań i osiągnięć. Robiła to każda rodzina w Szczecinie — a suma tych rozliczeń składała się na ogólny głos opinii publicznej. Głos ten był optymistyczny, rok ubiegły przyczynił się bowiem do utrwa lenia naszego stanu zasiedzenia i posiadania, do lepszego zżycia się z miastem i jego sprawami, do lepszej podbudowy lokalnego patriotyzmu. Zaczęła się kształcić w Szczecinie młodzież, wprowa dzająca do okaleczonego miasta pogodę i energię. Było nas już wię cej na ulicach: liczba mieszkańców miasta przekroczyła sto tysięcy. Rusztowania budowlane zaczęły zakrywać zrujnowane domy; gdzie niegdzie widać już było wyrównane place po usunięciu z nich zwa łów gruzu. Optymistyczne oceny nie mogły jednak przesłonić ogromu za dań, które trzeba było niezwłocznie wykonać. Od chwili objęcia Szczecina nie minęły jeszcze dwa lata; nic też dziwnego, że właśnie owo szybkie tempo rozwoju kryło w sobie wiele ryzyka. Wiele spraw było jeszcze załatwionych zbyt powierzchownie; wiele pro blemów postawionych intuicyjnie należało podbudować w sposób trwały. Dlatego też nie zatrzymując się dłużej nad niewątpliwymi radosnymi osiągnięciami, należało dokonać rozliczenia spraw nie załatwionych, tak jak się nam one wówczas w Szczecinie przedsta wiały. Szczecin był wciąż jeszcze enklawą położoną na lewym brzegu Odry, nie posiadającą bezpośredniego połączenia z resztą kraju.
Wprawdzie zarówno linia kolejowa, jak i dość dobrze utrzymana droga prowadziły w poprzek obu odnóg odrzańskich, jednak droga ta wciąż jeszcze stanowiła uciążliwy okrężny objazd od południa. Bezpośrednie bowiem śródmiejskie połączenie lewobrzeżnej i pra wobrzeżnej części miasta było niedostępne i nie odbudowane, co zwiększyło izolację miasta i jego zachodniego, jeszcze słabo za gospodarowanego zaplecza. W razie ruszenia lodów na Odrze Wschodniej i Zachodniej można było liczyć się z uszkodzeniem je dynego połączenia przez drewniane mosty, co na dłuższy czas od cięłoby całkowicie miasto od reszty kraju. Świadomość ta u tru dniała wiele energiczniejszych poczynań, tym bardziej że radykalna zmiana stanu rzeczy przekraczała nasze ówczesne możliwości. Z trudem przejeżdżały auta jednotorowym prowizorycznym mo stem kolejowym, gdzie między szynami ułożony był drewniany po most, po którym ślizgały się koła, grożąc zsunięciem się do słabych, iluzorycznych poręczy. Zwykła kolizja dwóch wozów mogłaby zatkać zarówno ruch kolejowy, jak i drogowy — chyba że zrzu ciłoby się samochody w dół rzeki, z wysokości osiemnastu metrów. Ale wówczas można by uszkodzić filary albo izbice mostowe. Do takich ostateczności wprawdzie nie dochodziło, ale most ten stanowił ciągle zagrożenie naszej szczecińskiej zimy. W nocy był on zamknięty dla ruchu kołowego, przepuszczając jedynie pociągi. Ta właśnie trudność komunikacyjna była powodem, dla którego miasto Szczecin nie mogło zdobyć się na przyłączenie swych dziel nic prawobrzeżnych, jak Dąbie, Żydówce, Podjuchy i Zdroje, które —■pozbawione środków i własnej inicjatywy — zostawały daleko w tyle za centralnymi dzielnicami lewobrzeżnymi. Sytuacja ta mogła się radykalnie zmienić dopiero po uruchomieniu właściwej trasy średnicowej, przecinającej Międzyodrze równolegle do base nów portowych, trasą historycznej grobli, zbudowanej jeszcze w 1302 roku. Na przeszkodzie jednak stała enklawa terenów przyportowych, przez którą ta trasa przechodziła, a które jeszcze nie zostały nam przekazane przez wojskowe władze portowe, oraz trzy nie odbudowane mosty drogowe. Drugim problemem do rozwiązania w nadchodzącym 1947 roku był problem szczecińskiego portu. Cały rok ubiegły był wypełnio ny staraniami o kolejne przejmowanie rozlicznych obiektów por towych i przemysłowych w porcie położonych — bądź w wyniku
rozmów i ustaleń na wysokim bardzo szczeblu, bądź to przez indywidualne, całkiem lokalne poczynania skierowane do dowód ców radzieckich oddziałów gospodarczych. Przejęcie lewego brze gu Odry, zwanego rejonem Dolnej Odry, stanowiło jedynie po łowiczne rozwiązanie, gdyż było to skupienie zrujnowanych fa bryk, krótkich, zniszczonych nabrzeży, placów składowych i ty powo podmiejskiej chaotycznej zabudowy, przylegającej do podmy tych brzegów rzeki. I choć wewnątrz właściwych terenów porto wych przejmowaliśmy kolejno ruiny rozlicznych rozproszonych przedsiębiorstw, to jednak cały obszar właściwego portu, przez Niemców zdewastowany i rozbity, straszył z dala dziwacznymi kształtami pogiętych dźwigów i rozprutych budynków portowych magazynów. 39 mostów stalowych oraz 36 żelbetowych i kamien nych leżało w gruzach; zarówno w porcie, jak i w mieście — na jego przedmieściach i na odrzańskich wyspach. Warto dla pamięci odnotować, jakie to tereny przyportowe były wówczas już przez nas przejęte — ale bynajmniej jeszcze nie od budowane, a nawet jeszcze należycie nie zabezpieczone. Płynąc od śródmieścia na północ w dół rzeki widziało się z lewej burty ko lejno ruiny młynów i fabryki cementu na Żelechowie, olejarnię (nabrzeże „OKO”, do którego dobijały statki z repatriantami z Lu beki), dawne magazyny marynarki w Golęcinie (nabrzeże MAK, do którego dobijały statki przywożące do Polski konie z Danii i Szwecji), dalej ruiny huty „Jadwiga” (nabrzeże HUK, gdzie w prymitywny sposób ładowało się węgiel na małe szwedzkie szkunery) oraz wysokie wypalone ruiny silosu zbożowego „Snop”, gdzie po kładkach, bez dźwigów, ładowano na małe statki jakieś worki. A potem widziało się olbrzymie zwaliska żelaznych konstrukcji, a przed nimi dziwnie ocalałe przepaściste stare magazyny. Były to kompleksy fabryczne w Stołczynie z hutą żelaza, gdzie grupki robotników krzątały się w bezsile swych poczynań wobec ogro mu skręconych konstrukcji i powalonych wież hutniczych. Wresz cie daleko za nimi widać było prostokątne bryły gmachów skolwińskiej papierni, której elektrownia zasilała nas w prąd w tych pierwszych najtrudniejszych miesiącach. A przy jej nabrzeżu fa brycznym, w bocznym kanale, wciąż jeszcze sterczały z wody maszty zatopionej „Usambary”, groźnego wraku statku, który, tra fiony w ostatnich tygodniach wojny, poszedł na dno wraz z kilku
set ewakuowanymi mieszkańcami miasta. O statku tym krążyły makabryczne wieści, które potwierdziły później opowieści nurków lustrujących kadłub przed jego pocięciem na złom. Tak właśnie wyglądał wówczas ów rejon Dolnej Odry. A we właściwym porcie centralnym, w kilku już zagospodarowanych fragmentach, rozpoczynały się pierwsze prace remontowe, zakro jone na nieco większą skalę. Centrala Produktów Naftowych re montowała swe zbiorniki, a przy porosłym trzciną i sitowiem na brzeżu EWA wznosił się ogromny osiemnastopiętrowy gmach ele watora zbożowego, który ocalał w dziwny sposób od zniszczenia. Dostęp do niego utrudniały nie urządzone tereny, grząskie drogi i wiele posterunków. Ale masywna bryła wielkiego gmachu gó rowała nad zgliszczami portu, stanowiąc doskonały punkt orien tacyjny. Starania nasze szły jednak uporczywie w kierunku uzyskania dostępu do całego portu. Poczyniliśmy daleko idące przygotowa nia organizacyjne oraz rozpoczęliśmy pierwsze prace nad proje ktem nie tyle odbudowy, ale raczej przekształcenia portu. Doty czyło to w szczególności przewidywanej rozbudowy nabrzeży por tu przeładunków masowych poprzez przedłużenie w głąb lądu ba senu Górniczego — oraz potrzeby radykalnej modernizacji porto wej sieci kolejowej. Chodziło tu o zmiany tras dojazdowych oraz 0 budowę nowego wielkiego dworca rozrządowego dla portowego rejonu przeładunków masowych. Były to na razie jeszcze wstępne 1 szkicowe projekty, którymi obok kolei zajmował się szczeciński oddział BOP-u, czyli Biura Odbudowy Portów. Spotkałem w nim moich dawnych kolegów z Politechniki Lwowskiej, inżyniera Rasia oraz — działającego jako doradca i konsultant — inżyniera Stanisława Hückla (późniejszego profesora i rektora Politechniki Gdańskiej). Z nimi to omawialiśmy wielkie plany technicznej mo dernizacji portu szczecińskiego jeszcze przed jego przejęciem. Ale wszystko już wskazywało na to, że w ciągu 1947 roku przejęcie to nastąpi. Obok spraw mostów i portu, stanął przed Szczecinem kapitalny problem budownictwa mieszkaniowego. Osiągnięty już został górny pułap możliwości przy stu dziesięciu tysiącach mieszkańców za mieszkałych w tych domach, które dało się zabezpieczyć i doraźnie odremontować. Ale teraz przyszedł ów moment, gdy takie remonty
już nie wystarczały i trzeba było zabrać się do obiektów wyma gających kapitalnej odbudowy. Zajęła się tym Szczecińska Dy rekcja Odbudowy (popularnie zwana DOS-em), którą kierował nadal inżynier Welczer. W skład tej operatywnie działającej Dy rekcji wchodzili czołowi ówcześni inżynierowie szczecińscy: Wło dzimierz Dziekoński, Juliusz Zdebski i inni. Kredyty nadchodziły regularnie, choć wciąż jeszcze w zbyt małej ilości; większość środ ków pochodziła wciąż jeszcze z dotacji Delegatury Rządu do Spraw Wybrzeża, którą kierował w Gdańsku nadal inżynier Eugeniusz Kwiatkowski. Sekundował mu w Szczecinie jego miejscowy dele gat, kapitan marynarki wojennej Kazimierz Bartoszyński, który tragicznie zakończył życie w parę lat później. Już się zaczynały ujawniać skutki utrwalającej się procedury urzędowej: coraz to więcej trzeba było wypełniać kwestionariuszy, aby dostawać za to coraz to mniej kredytów. Jeśli w 1945 roku wystarczyła mi do pobrania z kasy państwowej odręczna kartka ministra skarbu Konstantego Dąbrowskiego; jeśli w 1946 roku wy pisywałem sam zapotrzebowanie na subwencje budowlane i otrzy mywałem na jego podstawie potrzebne środki — to w 1947 roku już trzeba było bardzo się namęczyć, aby udowodnić przewlekłą drogą urzędową komu należy, że Szczecin czegoś potrzebuje do swe go odrodzenia i dalszego życia. A straty Szczecina — bynajmniej nie załatane w ciągu ubiegłe go roku — wymagały coraz to większych nakładów. Na 1947 rok przewidziana była kwota 102 milionów „starych” złotych na remont budynków mieszkalnych w Szczecinie; 112 mi lionów na kapitalną odbudowę szesnastu kompleksów szkolnych; 49 milionów na szpitale; 92 miliony na urządzenia kulturalne i spo łeczne; na roboty uliczne 22 miliony, na zabezpieczenie ruin przed dalszą dewastacją 13 milionów i na odbudowę zabytkowych gma chów i kościołów 22 miliony. Na inwestycje w miejskich zakła dach i przedsiębiorstwach użyteczności publicznej przeznaczono na 1947 rok kwotę 79 milionów, a na rozbiórkę zniszczonych budyn ków, na odgruzowanie i prace porządkowe — 124 miliony „sta rych” złotych. Wszystko to brzmiało bardzo zachęcająco, tylko jak zwykle nie zawsze obiecane miliony do nas docierały i nie zawsze same fun dusze decydowały o wyniku. Brakło ludzi do pracy. Miasto prze
znaczone na pobyt ponad 300 tysięcy mieszkańców, liczyło ich nie wiele ponad 100 tysięcy. Zadania jednak dotyczyły całego obszaru miasta — a więc powstawało na pozór błędne koło: napływ miesz kańców utrudniał brak mieszkań — a dalsze mieszkania powstawa ły z trudem, gdyż w mieście było wciąż za mało mieszkańców. Trudno jest ustalić, co właściwie przełamało te trudności: chyba to, że napływ ludności do Szczecina odbywał się nadal ze wzmożoną siłą, pomimo zwiększających się trudności mieszkaniowych. Wielu z przybywających do miasta zatrzymywało się na razie u swych znajomych i krewnych, u których przedtem zasięgali informacji w sprawie warunków życia i pracy. Jeśli mimo tych informacji przybywali oni jednak do Szczecina, aby się w nim osiedlić na stałe, to tym samym podejmowali z całą świadomością ryzyko trudnego startu. Zresztą nadal przybywali do miasta ludzie młodzi: w listo padzie 1946 roku 44% nowo przybyłych do Szczecina stanowiła młodzież od szesnastu do dwudziestu pięciu lat. W tym samym miesiącu liczba ludzi starszych niż sześćdziesiąt lat, którzy osiedlili się w Szczecinie, wynosiła zaledwie 2% ogółu przybyłych osadni ków. Aby ułatwić choć w drobnej mierze odbudowę mieszkań, zwła szcza w bardziej odległych od śródmieścia dzielnicach, powołana została Szczecińska Spółdzielnia Mieszkaniowa, której miasto odstąpiło 154 budynki mieszkalne. Mieszkańcy domków jedno rodzinnych, których nie brakło w Szczecinie, własnym sprytem i środkami doprowadzali je do jakiego takiego stanu i wyglądu. Najgorzej rzecz miała się w ocalałych częściach śródmieścia, gdzie nie wystarczały już doraźne zabiegi i gdzie trzeba było dom za domem doprowadzać do porządku. Szczególnie dachy wymagały natychmiastowej naprawy, podobnie jak stropy, zmurszałe od de szczu i szerzącego się grzyba. Opanowano już brak szyb: ich do stawa odbywała się w sposób zadowalający. Problemem jeszcze nie rozwiązanym było odgruzowanie miasta. Ogromne połacie totalnie zniszczonych dzielnic wymagały usunięcia gruzu. Milionów metrów sześciennych gruzu nie można było jednak wywieźć ani w inny sposób unicestwić. W ciągu 1946 roku zdołano oczyścić z gruzu jedynie nieliczne główne ulice w śródmieściu, wy wożąc go częściowo kolejką roboczą ułożoną wzdłuż ulicy Wyspiań skiego do bagnistych bezodpływowych niecek w Lasku Arkoń-
skim, na zachód od boiska sportowego. Większość jednak gruzu zalegającego ulice po prostu odrzucono w głąb wypalonych wie lopiętrowych ruin, zasypując nim piwnice i partery. Z luźno uło żonych cegieł zbudowano murki, które podtrzymywały zwały za legające całkowicie zniszczone bloki. W ten sposób można było utrzymać chodniki we względnym porządku, co dawało choć złu dzenie ładu. Ale wnętrza bloków były zawalone gruzem, pogiętymi dźwigarami, żelastwem i sterczącymi skrawkami murów. Zamurowywano również w miarę możności otwory okienne par terów wypalonych domów, aby choć z zewnątrz nie było kontaktu z wnętrzami ruin. Zasypywano wloty do piwnic i rowy przeciw lotnicze na pustych posesjach. Jednak kosmetyka ta nie wystar czała —-iw dni szkwałów i nawałnic jesiennych, jakich nie brakło w Szczecinie, spadały na ulicę gzymsy, wykusze i balkonowe ba riery. Również i w lecie ruiny były omijane przez przechodniów — wydobywający się z piwnic zimny powiew był szczególnie uciąż liwy, nie pozbawiony przykrych, niepokojących zapachów. Pewne partie miasta, w których nie było ruin, wyglądały już całkiem przyzwoicie; były natomiast wielkie połacie śródmieścia, Pomo rzan i Żelechowa, dokąd życie jeszcze nie dotarło. Dzikie zielsko pokryło sterty rumowisk; zaczęły już wyrastać kępki krzewów, brzóz i akacji. Wydeptane wapniste ścieżki wiodły do podejrzanych otworów; zbieracze złomu z workami na plecach usiłowali wy dobywać utwierdzone pręty i sterczące w górę dźwigary. Wieczorem okolice te były skrzętnie omijane przez przechod niów. Ale i wśród tych śródmiejskich pustyń znajdowały się ocala łe budynki, już zamieszkane, do których wiodły koleiny wyrobio ne w rumowisku. W samym środku zgliszczy położonych w śród mieściu, pomiędzy ulicami Roosevelta i Matejki sterczała budowla, ocalała chyba przez zacięcie się jednego ząbka w mechanizmie zrzucającym lotnicze bomby: tam to, przy ulicy Malczewskiego, ulokowało się Biuro Odbudowy Portu. Po latach trzydziestu bu dynek ten nadal tkwi wśród nowoczesnego budownictwa. Na sta rym Mieście okolice placu Orła Białego były zamieszkane; wielki szary gmach mieścił siedzibę Komitetu Wojewódzkiego PPR, z okien którego poprzez sterczące ruiny widać było dalekie zary sy prawobrzeżnych wzgórz. Rozliczne akcje społeczne pozwoliły
usunąć tu i ówdzie gruzy; ładowano je na podstawione ciężarówki. Ale niewielka była efektywna korzyść z tych poczynań — jasne by ło, że przy braku zmechanizowanego sprzętu i środków transportu wiele jeszcze lat upłynie, zanim miasto pozbędzie się swych rumo wisk. Żadne podstawowe inwestycje budowlane nie zapowiadały się wówczas, gdyż na dłuższy czas wystarczało jeszcze domów mieszkalnych do kapitalnej odbudowy. Dlatego też pozostawienie gruzów w ich obecnym stanie nie powodowało jeszcze trudności inwestycyjnych — i poważniejszych planów w kierunku ich usu nięcia nie można było przewidywać. Były jednak dwa wyłomy w tej regule. Rumowiska te kryły w sobie zasoby cegły, której wydobycie i oczyszczenie nie przedstawiało poważniejszych trudności. Cegła była bardzo poszukiwanym towarem w centralnej Polsce, a także — co dziwne — w Warszawskiem i w samej Warszawie. Istniała nawet specjalna instytucja odzyskiwania cegieł ze zrujnowanych miast, zorganizowana przez Ministerstwo Kolei dla potrzeb budo wnictwa mieszkalnego w kraju. Instytucja ta, dysponująca wago nami i rynkiem zbytu, upatrzyła sobie również Szczecin jako za głębie ceglane. Nasz miejski Inspektorat Inwestycyjny miał wiele kłopotów z ruchliwymi i bardzo obrotnymi przedstawicielami tej firmy, niby państwowej, niby spółdzielczej, przejawiającej wielkie zacięcie w uzyskiwaniu maksimum korzyści kosztem eksploato wanych przez siebie miast. Akcja ta zmniejszała niewątpliwie za sób gruzów, ale zmniejszyła też ich dalszą przydatność dla samego miasta. Na wielu blokach pojawiły się luźne grupy kopaczy, któ rzy wydobywali akordowo cegłę ze zgliszcz i ustawiali ją w stosy. Dychawiczny tabor samochodowy odwoził ją na rampy kolejowe w Grabowie, Turzynie lub Pomorzanach. Ulice już oczyszczone zanieczyściły się ponownie, gdy po nich przejeżdżały otwarte przy czepy z cegłami, rozrzucanymi na ostrych wirażach. Wprawdzie przedsiębiorstwo było obowiązane oczyszczać ulice, jak również wyrównywać wyeksploatowane przez siebie bloki — ale wypełnia ło to zobowiązanie bardzo niedbale i niechętnie — tak samo, jak bardzo opieszale przekazywało na rachunek miasta złotówki za wydobytą cegłę. Były głosy, że jest to dekapitalizacja miasta i że cegieł tych za braknie do odbudowy samego Szczecina. Nie podzielałem jednak
tych obaw; porzucone cegły szybko wietrzały i trudno byłoby je gromadzić dla przyszłej odbudowy. Dziś natomiast były one po trzebne innym miastom kraju — korzyść była więc obopólna, gdyż i Szczecin dostawał za nie swe złotówki. Ponadto był jeszcze jeden argument: współczułem raczej tym miastom, które swe nowe budownictwo tworzyć będą z rozbiórko wej cegły. Niech Szczecin wykorzysta szansę swego zniszczenia; za lat dziesięć lub piętnaście, gdy odremontuje się to, co się nadaje do odbudowy, przystąpimy do nowego, istotnie nowoczesnego, już nie ceglanego budownictwa. Można było bowiem wówczas przewidy wać, że premią dla miast zniszczonych wojną będzie właśnie ich nowoczesność. Dlatego też pilnie zwracaliśmy uwagę, aby odbu dowywać tylko to, co istotnie nie będzie przeszkadzało w unowo cześnieniu miasta — natomiast nie odbudowywać, ale wręcz usu wać te ruiny, które znajdowały się na trasie nowych arterii, za słaniały Wzgórze Zamkowe lub przytykały do Odry, gdzie — jak przewidywałem — powinny powstać nowoczesne nadrzeczne bul wary. Drugim — obok cegieł — problemem było wykorzystanie instalacji i wyposażenia budowlanego, które znajdowały się jeszcze w ruinach. Tu stanowczo sprzeciwiliśmy się wywózce tego sprzę tu poza Szczecin. Chodziło jednak o położenie kresu rabunkowej gospodarce, polegającej na demontażu ru r i urządzeń sanitarnych ze sterczących ruin po to, aby rzekomo założyć je w odbudowy wanych domach. Trudno opisać, ile przy tym zniszczyło się cen nego materiału — toteż Zarząd Nieruchomości Miejskich usiłował zgromadzić w swych magazynach maksimum starannie wydobytego z ruin sprzętu, zabezpieczając go przed dewastacją, co nie było łatwym zadaniem, gdyż potworzyły się prawdziwe gangi i bandy, które demontowały na własny rachunek, co się tylko dało. Istnia ła ponadto jeszcze pół-urzędowa, pół-prywatna firma ciesząca się poparciem rozlicznych osób, która skierowała z Warszawy do Szczecina swych reprezentantów, aby w zorganizowany sposób de montować z ruin cenną armaturę. Sam pomysł był godny uzna nia, ale sposób realizacji na to uznanie już nie zasługiwał. Firma „Remo”, która miała teoretycznie 25% swych zysków oddawać miastom i tylko za ich wiedzą gospodarzyć oczyszczoną i wyre montowaną armaturą — robiła wszystko, co mogła, aby sprzęt wy
wieźć ze Szczecina, tam gdzie za potrójną cenę mogłaby go spie niężyć. Instytucja ta napotykała jednak w Szczecinie na nasz zde cydowany opór — choć różnymi kanałami próbowano zmienić na szą decyzję i omijać instrukcje i dyrektywy. Sprawa ta była podobna do problemu meblowego. Istniał for malny — o dziwo respektowany — zakaz wywozu mebli ze Szcze cina. Dawno już skończył się okres, gdy porzucone mieszkania stały otworem dla pierwszych przybyszów w 1945 roku. W ciągu dwóch lat Państwowy Urząd Likwidacyjny zgromadził w swych magazynach sporą część mienia oraz przeprowadził wstępną reje strację ruchomości, znajdujących się w mieszkaniach prywatnych. Rejestracja ta oczywiście nie objęła całego zasobu, gdyż za zgłoszo ne mienie trzeba było płacić i wiele sprzętu nie ujęto w spisach. Rozliczne kontrole tak zwane dwójki i trójki społeczne, chodzące po mieszkaniach, nie przyczyniały się bynajmniej do uspokojenia umysłów. Całe szczęście, że pobierane za meble i sprzęt opłaty były niewygórowane — a repatrianci zza Bugu byli od nich w ogóle zwolnieni. Niemniej jednak do uregulowania tego problemu było jeszcze daleko i wiele złej krwi robiła pisanina i urzędowa proce dura w tym zakresie. Ale jedna była z tego korzyść: skończyło się wywożenie mebli ciężarówkami za miasto, bo choć cel tej wywózki mógł być godziwy, gdyż i w Warszawie mebli nie było w nadmiarze — to jednak dla ułatwienia dalszego osadnictwa w Szczecinie trze ba było koniecznie istniejący zakaz wywozu energicznie egzekwo wać. Jasne było jednak, że im kto później do Szczecina się spro wadził, tym więcej miał trudności w zagospodarowaniu się. Dalszym problemem do rozwiązania w 1947 roku było urucho mienie szczecińskiego przemysłu. Każdy resort działał jak mógł i jak uważał; brakło jeszcze skoordynowanego działania, aby uru chomienie zakładów pracy połączyć z fałą osadnictwa i z odbu dową miasta. „Najstarsze” szczecińskie zakłady: drożdżownia przy ulicy Krzysztofa Kolumba i tak zwana Odzieżówka przy ulicy Ja giellońskiej działały już od ponad roku; ale wielkie zakłady prze mysłowe jeszcze nie ruszyły. Jakżeż można je było uruchomić, jeśli każdy z nich przedstawiał wówczas obraz zniszczenia, usu nięcie którego było często ponad siły kilkudziesięciu ludzi, nie zaopatrzonych w inny sprzęt aniżeli prymitywne narzędzia. Trwa ły jednak wstępne przygotowania do uruchomienia huty żelaza
w Stołczynie: ten największy szczeciński zakład miał ruszyć w 1947 roku, ożywiając Nadodrze, dając impuls do uruchomienia pobliskiej cementowni, fabryki superfosfatu oraz cegielni. Komisariat dziel nicowy w Stołczynie, mieszczący się w małym wiejskim dworku w górnej części tej dzielnicy, dał przykład dobrej gospodarskiej roboty. Aby połączyć ze sobą dolną i górną część Stołczyna, zbu dowano społecznym wysiłkiem betonowe schody. Niby to nic wiel kiego: schody. Ale wiły się one betonowym lukiem poprzez skarpę nadodrzańskich wzgórz, znacząc z dala białą linią swe istnienie. Już nie trzeba było grzęznąć w błocie lub nadkładać drogi, aby zejść w dół do huty, której rudo-czarne ruiny odcinały się od wi doku dalekiego jeziora. W tych dzielnicach peryferyjnych jeszcze bardziej aniżeli w śród mieściu odczuwało się wielki wysiłek ostatnich miesięcy — wy siłek, który w małej społeczności osiedli podmiejskich aż zachęcał do naśladownictwa i kontynuacji. A były to przecież dzielnice naj później włączone do Szczecina, dzielnice, które jeszcze jesienią 1945 roku znajdowały się poza granicami państwa. Przyjemnie było wczesnym rankiem lustrować te tereny, które przeciętny szczeciniak znał raczej ze słyszenia. Niełatwo zresztą można było się do nich dostać: tramwaj numer 6, ten sam, który rozpoczynał swój bieg od słynnej „doliny śmierci” — dochodził jedynie do za lesionych podnóży Gocławskiego Wzgórza. Stąd trzeba było iść dwa kilometry na piechotę do Stołczyna, chyba że nadarzyła się fa bryczna ciężarówka, której kierowca za prywatnie inkasowaną opłatą podwoził pasażerów stojących na otwartej platformie. Tam właśnie można było pozytywnie ocenić efekty decentralizacji administracyjnej: utworzenie trzech północnych komistriatów dzielnicowych w Golęcinie, Stołczynie, a później i w Skolwinie po zwoliło na zagospodarowanie tych opustoszałych i wyniszczonych osiedli w sposób istotnie skuteczny. Była to dobra zapowiedź dla naszych dalszych zamierzeń na 1947 rok: przejęcie i zagospodaro wanie Międzyodrza i dzielnicy portowej oraz przygotowanie się do przyłączenia do miasta bardzo jeszcze zaniedbanych i upośledzo nych dzielnic prawobrzeżnych. Wiele było jeszcze problemów, które wymagały rozwiązania w ciągu nadchodzącego 1947 roku. Każdy z nich na pozór przera stał swym ogromem nasze możliwości — ale dotychczasowe do
świadczenie w realizowaniu rzeczy jeszcze trudniejszych zachęcało do optymizmu. Był to okres, w którym pewna doza patosu stano wiła nieomal że logiczne uzupełnienie każdej sprawy i każdego problemu. Słowa te piszę w atmosferze lat późniejszych, po trzy dziestu przeszło latach mego szczecińskiego życia. Piszę te słowa wpatrzony w liczne ówczesne notatki, dokumenty, zapiski i listy. Wcielam się jak gdyby ponownie w te dawne już czasy, wciąż usi łując nie widzieć ich z perspektywy lat późniejszych, ale z hory zontu ówczesnych dni, ówczesnych trosk, ówczesnych niepokojów, radości i zwątpień. Słuszne jest więc, aby dla pełniejszego autentyzmu tych wspom nień, móc raz jeszcze zacytować siebie samego, aby w ten sposób uzyskać nie skażony obraz ówczesnych szczecińskich spraw. Znalazłem w starych papierach swój rękopis, datowany 3 stycznia 1947 roku. Był to prawdopodobnie brulion artykułu lub wypo wiedzi — już dziś nie pamiętam. Przepisuję fragmenty z tej wy powiedzi, pisanej właśnie w początku nadchodzącego, nie znanego i nieco w swej mglistej perspektywie niepokojącego roku. Ale są to jednak słowa optymizmu: Gdy ro k tem u odzyw ały się głosy nieufności w przyszłość Szczecina, czy też odczuw ało się w y raźn ą niechęć do osiedlenia się n a zachodnim b rze gu O dry — w ów czas zw ykłem był odpow iadać: — pow rócicie do nas za rok, gdy będą kurso w ać w agony sypialne. Rok tem u w izja w agonu sypialnego zajeżdżającego p u n k tu a ln ie n a rz ę siście ośw ietlony Dw orzec Głów ny była odległym , fan tasty czn y m m a rz e niem . Jeszcze w styczniu 1946 ro k u ryzykow ny był p rzejazd przez stację Szczecin — G umieńce, a tajem n ice torów starg ard zk ich b yły postrachem w szystkich podróżnych. P rzed rokiem życie w m ieście zam ierało z zap ad nięciem zm roku, fa la niem czyzny ponuro otaczała 23 000 P olak ó w — ów czesnych m ieszkańców Szczecina. O ru ch u portow ym tylko się m arzyło; przem ysł w pow ijakach, han d el uczciwy duszony był przez h an d e l p o k ątny, dziki i rabunkow y. N ieśm iało rozpoczynał sw ą działalność pierw szy stały te a tr am ato rsk i — zgrzyty w głośniku oznajm iały, że rad io stac ja szczecińska dopiero p ró b u je sw ych sił. Dziś isto tn ie m ożna zajechać w agonem sypialnym do Szczecina i m ożna spokojnie i bezpiecznie k ry ty k o w ać w szystkie uch y b ien ia i niedociągnięcia tej naszej w ielk iej m etropolii m orskiej, zaludnionej jeszcze n ied o statecz nie przez 115 000 m ieszkańców , w tym 95°/o P o lak ó w — m ożna porów nyw ać nasze życie do życia Łodzi i w yciągać stąd w nioski pochlebne lub n iep o chlebne. Ale błędem lu b złośliw ością byłoby zapom nieć o tym , że Szczecin
dopiero n ab iera rozm achu, że je st tym ośrodkiem , gdzie nigdy nie będzie m ożna powiedzieć, że cel je st już osiągnięty, że je st to jeden z w ielu sp ra w dzianów polskiego ta le n tu organizacyjnego. W ielow iekow a sugestia w łasnej niem ocy doprow adziła n ie m al do tego, że ta k ie stw ierdzenie może w yw ołać uśm iech niedow ierzania — tych sceptyków zapraszam y do Szczecina od dziś za rok, ale ju ż w agonem restau racy jn y m . W d niu 1 stycznia 1946 ro k u liczył Szczecin 23 000 P olaków , któ rzy osiedlili się w przeciągu sześciu poprzednich m iesięcy. Ilość pozostałej je szcze ludności niem ieckiej w y rażała się w ów czas liczbą około 60 000 osób. W ciągu rok u ilość osiadłej ludności polskiej w zrosła do w ysokości 108 000 osób, czyli uległa zw iększeniu o 470%; w tym sam ym czasie ilość N iem ców obniżyła się do niespełna 6000 osób, w ynosząc obecnie 10% stanu sprzed roku. Liczba ta ulega stałem u zm niejszaniu: w ystarczy w spom nieć, że w ty godniu przedśw iątecznym zostało rep a trio w a n y ch ze Szczecina n a zachód dalszych 500 Niem ców. Rok 1947 sta n ie się niew ątp liw ie rokiem przeło m ow ym w h istorii Szczecina, gdy ostatni N iem iec opuści m iasto; w m iarę likw idow ania przez po rto w e w ładze radzieckie sw ych agend, opuszczać będą m iasto i ci o sta tn i jeszcze w porcie za tru d n ien i Niem cy. Żyw iołow em u w zrostow i ludności polskiej, ja k i obserw ow aliśm y w ciągu ubiegłego roku, tow arzyszy rów nież bardzo szczęśliwy o bjaw nadw yżki urodzeń n ad zgonam i. P rzy 912 zgonach należy zanotow ać 1560 urodzin, czyli że p rzy ro st n a tu ra ln y w y raża się liczbą 548 osób, podczas gdy ilość ślubów osiągnęła liczbę 1032. Z atrzy m u ję się dłużej nad tym zagadnieniem , aby p rzy pom ocy cyfr w skazać n a niezw ykłą żyw otność Szczecina, jego biologiczny dynam izm , spow odow any niską p rzeciętn ą w ieku jego m ieszkańców . M łode m iasto m a inne tem po życia i p rac y aniżeli m iasto zasiadłe i m niej w ojn ą tk nięte. Specyficzne zaś w a ru n k i rozw oju m ają m iasta, w k tó ry ch w przeciągu jednego ro k u n astąp iła ta k w ielka rew olucja dem ograficzna. N ie zam ierzam w ty m m iejscu rozwodzić się szerzej nad trud no ściam i finansow ym i czy o rganizacyjnym i m iasta. Jestem optym istą i m am zdrow e podstaw y do niezbitej pew ności że znajdujem y się na drodze do ciągłej popraw y na ty m polu.
Takim to stylem wówczas pisałem. A parę wierszy dalej widnia ły następujące zdania: M ożna by m nożyć przyk ład y . N ie chodzi m i o to, aby w yolbrzym iać ten dorobek, k tó ry je st przecież tylko frag m en tem w ysiłku całego n aro d u na Ziem iach O dzyskanych — ani też o p rzypom inanie tego, co w szyscy w iedzą. C hciałbym w szystkich czytelników , a przede w szystkim ty ch spoza Szcze cina, zarazić en tuzjazm em do odbudow y m a teria ln ej i duchow ej tego m ia sta, n atch n ąć zdrow ym optym izm em w jego przyszłość, w poić głębokie p rz e konanie, że jeżeli tu jesteśm y na trw ałe, to n ie z ła sk i przyp ad ku , ale na sk u tek u m iejętn o ści naszego n aro d u do zagospodarow yw ania się w tem pie Istotnie błyskaw icznym .
I zakończenie, będące wprowadzeniem w nowy rok 1947: Rok ubiegły sta ł pod znakiem rozw oju m iasta, ale n iestety w ciąż jeszcze m iasta lądow ego — a ro k nadchodzący przyniesie ze sobą rozw ój m o rsk ie go m iasta Szczecina.
Słowa te dobrze ilustrują nie tylko fakty, ale i nastrój tych dni, rozpoczynających 1947 rok. Nie brak w nich umiarkowanego pa tosu — ale tak to było wówczas, gdy sprawy codzienne widziało się przez pryzmat spraw wielkich. I znów zacytuję siebie samego, gdy w styczniu 1947 roku pisałem o prężności ludnościowej pol skiego Szczecina do tygodnika „Szczecin” (którego pierwszy numer ukazał się 15 czerwca 1946 roku). U chw ycenie żyw otności m iasta m ożliw ym je st jed y n ie przez p o rów nanie ze sobą dw óch okresów jego rozw oju. O bserw ując dziś, u progu 1947 roku, życie Szczecina stw ierdzić m ożna pew ne fak ty , p ew n e błędy, pew ne w ady. Stw ierdzić też m ożna objaw y d o d atnie, rzu cające się w oczy każdem u o p u szczającem u po raz pierw szy po przyjeździe szczeciński Dworzec Główny. Dziś dochodzim y już w Szczecinie do tego norm alnego stan u rzeczy, gdy m ożna swój stosunek do tego m iasta opierać n ie ty lk o n a subiektyw nym , uczuciow ym podejściu, ale n a obiektyw nym stw ierd zen iu faktów , u ch w y t nych rocznikiem statystycznym . O tem pie odbudow y, o in w estycjach i o ze w n ętrzn y ch osiągnięciach decyd u je ilość w łożonych środków . N ato m iast o utrw a le n iu tego dorobku, o no rm alizacji naszego życia n a zaodrzańskim przyczółku decyduje jedynie sam człowiek, jego p o staw a i żywotność. S tw ierdzić dziś trze b a z całą stanow czością, że n a Z iem iach O dzyskanych w o statn ich trzech półroczach dokonał się fa k t socjologicznie bodaj bez precedensu: objęcie olbrzym ich te re n ó w p rzez społeczeństw o, k tó re z na pozór przypadkow ego zlepku stało się już zw a rtą całością.
Następuje potem długie zestawienie cyfr, świadczących o de mograficznym rozroście ludności polskiej w Szczecinie w ciągu 1946 roku. A w zakończeniu znowu nawrót do tego samego tema tu: T w orzy się w Szczecinie now y ty p P olaka, będącego stopem w szystkich ziem polskich; tw orzy się tu now y ty p obyw atela — P olaka, d la k tórego ziem ie nadod rzań sk ie to nie słow a, lecz treść codziennego życia. T w orzy się młode, zdrow e i zw a rte społeczeństwo, k tó re n a now ych polskich zie m iach może bez osadu daw nych naleciałości i przesądów budow ać polskie życie w edług now ych, dem okratycznych form .
Cytaty te są znamienne. Pozwalają one stwierdzić, iż istotnie największym osiągnięciem polskiej gospodarki w Szczecinie na
przełomie lat 1946 i 1947 było wytworzenie się polskiej społecz ności. W nawale spraw piekących i codziennych nie było czasu na takie rozmyślania, toteż uważałem wtedy za potrzebne właśnie o tym przypomnieć. Wszystkie powyżej przedstawione problemy, zarówno technicz nej, jak i gospodarczej lub społecznej natury, stanowiły podstawę naszego działania. Jako prezydent tego miasta, związany od po czątku z jego sprawami, byłem w dużej mierze odpowiedzialny za ich należyte rozwiązanie. Stąd wypłynęła potrzeba notowania tych zadań, ich przedstawienia w formie notatek, pism lub me moriałów. W jednym z takich zestawień, opracowanych przeze mnie w dniu 12 kwietnia 1947 roku dla użytku Delegatury Rządu do Spraw Wybrzeża, tak zestawiam ówczesne potrzeby miasta: 1. P rzekształcenie m ia sta ze śródlądow ego w m orskie poprzez istotne uruchom ienie portu. 2. In ten syw niejsza odbudow a m iasta, uru ch o m ien ie średniego i większego przem ysłu oraz ożyw ienie handlu. 3. U zyskanie środków finansow ych n a odbudow ę obiektów m ieszkalnych oraz zachęta do budow nictw a dom ków jednorodzinnych bezpośrednio przez zainteresow anych. 4. K o ntynuow anie ak c ji upo rząd k o w an ia m iasta i popraw y jego sta n u sanitarnego. 5. D alsza odbudow a p rzed sięb io rstw k o m u n aln y ch oraz doprow adzenie ich do stanu w zględnej rentow ności. 6. O żyw ienie życia k u ltu ra ln eg o w mieście. 7. A k tyw izacja rejo n ó w podm iejskich i w iejskich. 8. U sp raw nienie k o m u n ik acji kolejow ej dalekobieżnej i podm iejskiej oraz ostateczna odbudow a m ostów n a Odrze. 9. D alsza p o p raw a w aru n k ó w bezpieczeństw a w m ieście, ośw ietlenie ulic. 10. O tw arcie w yższej uczelni technicznej w m ieście, dalszy rozw ój szkół pow szechnych i zaw odow ych. 11. P o p raw a służby zdrow ia itp.
Nie zmieniam kolejności tych postulatów. Przepisuję je tak, jak je wówczas zanotowałem. Najbardziej chyba charakterystyczne było owo „itp.”, które obejmowało wszystko inne swym zakre sem. Takie oto były zadania. A jak przedstawiały się wówczas nasze możliwości realizacyjne? Podstawową instytucją, która troszczyć się miała o te wszystkie sprawy, był nadal Zarząd Miejski. Wprawdzie niektóre z tych pro
blemów wykraczały poza przeciętne, normalne kompetencje tak zwanego magistratu, jednak w Szczecinie trwała nadal jeszcze tra dycja lat 1945—1945, gdy działał urząd „prezydenta miasta jako pełnomocnika rządu na obwód miasta Szczecina”. Ten przydługi tytuł dobrze oddawał zakres działania ówczesnej władzy miejskiej. Była to swoista, typowo szczecińska mieszanina „magistratu” z władzą wszystkim się interesującą i o wielu rzeczach decydują cą, do której przychodzili przedstawiciele rozlicznych instytucji i urzędów po radę, po decyzję lub po interwencję. Oprócz ściśle samorządowych problemów analogicznych do tych, które rozwią zywały wszystkie miasta w kraju — były bowiem jeszcze proble my szczególnej wagi i znaczenia, wciąż jeszcze nie rozwiązane, a wymagające zarówno lokalnej koordynacji, jak i międzynaro dowych decyzji. Na Wałach Chrobrego w wielkim czerwonym gmachu, który słu żył nam ongiś za pierwszy punkt oparcia, mieścił się Szczeciński Urząd Wojewódzki. Rządził w nim wojewoda. Był to wielki tytuł i wielki autorytet. Nie było w Szczecinie nikogo, kto by nie wie dział, że wojewoda — to Borkowicz. W tych czasach, gdy szybka decyzja znaczyła więcej niż długie uzgadnianie, gdy autorytet człowieka nie bojącego się odpowiedzialności przedstawiał większą wartość niż podpisy głównych księgowych — wojewoda szczeciń ski był godny swego miana. Jeden telefon „tu wojewoda” łamał wszelkie przeszkody. W miarę upływu czasu, w miarę stabilizacji stosunków i narastania spraw codziennych władza przybierała inne formy. Ale wówczas, w niespełna dwa lata po rozpoczęciu trudnego dzieła, jeszcze nie nadszedł czas na przewlekły bieg spraw urzędo wych. Toteż wciąż jeszcze nastroszone czarne wąsy pod wielkimi okularami (takie same olbrzymie okulary nosił minister Skrze szewski) były symbolem wojewódzkiego dostojeństwa i władzy, która nie gardziła wesołością i zabójczą ironią, a równocześnie zna na była z konsekwentnej energii i niecodziennych sposobów roz wiązywania wszelkich trudności. Ale poza wojewodą był też i Urząd Wojewódzki. Jego rozliczne wydziały zaczynały, niestety, pracować coraz intensywniej, co przejawiało się we wzroście produkcji pisanego słowa. Słowo to nie zawsze było nam przydatne przy rozwiązywaniu wielu trud ności — szczególnie wówczas, gdy nie towarzyszyły mu subwencje
42. W roku 1946 tramwaje szczecińskie miały okna zasłonięte dyktą z małymi oszklonymi otworami 43. Narożnik ul. Jagiellońskiej i ul. Wojska Polskiego w r. 1946
44. Nabrzeże Vasco da Gama w Szczecinie przed rozpoczęciem budowy Arterii Nadodrzaóskiej w r. 1947. Nie udzielono wówczas zezwolenia na odbudowę bu dynków widocznych na pierwszym planie, aby umożliwić realizację wielkich za mierzeń urbanistycznych
45. Pierwsze holowniki portowe w Szczecinie na tle zrujnowanych konstrukcji mostowych (1947)
46. Wojewoda Szczeciński płk. Leonard Borkowicz w rozmowie z prezydentem miasta. W głębi dyrektor Szczecińskiego Urzędu Morskiego, Bonarski
47. Minister Eugeniusz Kwiatkowski, pełnomocnik Rządu do Spraw Wybrzeża, oraz wicepremier Władysław Gomułka, minister Ziem Odzyskanych (1947)
48. Obchody Święta Morza w Szczecinie — 28 V I 1947 r. Prezydent miasta wita prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bolesława Bieruta (w głębi po lewej uśmie chnięty wojewoda szczeciński, Leonard Borkowicz) 49. Święto Morza z 28 VI 1947 r. Przemówienie prezy denta Bolesława Bieruta. W głębi widoczny „D ar Pomorza”
50. W drodze na uroczystości Święta Morza. Idą od lewej: przewodniczący WRN dr Konrad Patek, minister komunikacji inż. Rabanowski, minister spraw zagranicznych Zygmunt Modzelewski, wojewoda szczeciński płk. Leonard Borkowicz oraz prezydent miasta Szczecina inż. Piotr Zaremba
51. Święto Morza w 1947 r. Szkoła Morska na defiladzie. W głębi gmach Urzędu wojewódzkiego na Wałach Chrobrego
52-53. Karykatury które ukazały się w „Kurierze Szczecińskim” w 1946 roku 54. Rok 1946. Ruiny podzamcza; w głębi teatr
55. Aż do r. 1948. na nabrzeżu Odry Zachodniej widniały zwały wagonów kolejo wych, które uległy katastrofie
56. Widok na portową część Odry Zachodniej w r. 1948. Domy jeszcze nie odbu dowane — a już działa żegluga odrzańska i odbywa się prowizoryczny przeładunek statków morskich
57. Gmach Zarządu Miejskiego od strony Jasnych Błoni Zdjęcie z r. 1948 nowieniu budynku
58. Szczecin 1948. Ruiny Zamku Książąt Pomorskich
finansowe. A z finansami miasta było wciąż jeszcze bardzo kru cho: Szczecin — jak młody człowiek w okresie swego wzrostu — więcej potrzebował aniżeli miasta już z dawna osiadłe. Finansami wojewódzkimi kierował wówczas Michał Bogusławski, który boje staczał z daleką centralą nad Wisłą, aby uzyskać coraz to więcej dla Szczecina. Sekundował mu opiekujący się sprawami miasta naczelnik Wydziału Samorządowego, Mieczysław Janowski, wraz z magistrem Feliksem Kaźmierczakiem, tym samym, który przy był do Szczecina z pierwszym masowym transportem w 1945 roku. Inne natomiast wydziały Urzędu Wojewódzkiego nie przejawiały szczególnej inicjatywy w sprawach miasta: rozległość zachodnio pomorskiego województwa, rozciągającego się aż do Słupska, pro blemy osadnicze, rolne, leśne, troska o małe miasta, sprawy długiej linii wybrzeża — przesłaniały odmienne, bardziej skomplikowane zagadnienia Szczecina. Miasto i jego sprawy korzystały wciąż jeszcze z nie pisanej auto nomii — była ona w dużej mierze wynikiem izolacji Urzędu Wo jewódzkiego od spraw szczecińskich w okresie, gdy jego siedzibą był Koszalin, jak również nie pisanego porozumienia między mną i wojewodą. Borkowicz uzgadniając ze mną wszystkie podstawowe problemy Szczecina, pozostawiał nadal Zarządowi Miejskiemu dużą samodzielność i swobodę działania. W wielu przypadkach stano wiło to atut nie do pogardzenia i skracało do minimum kręty prze bieg drogi urzędowej. Już wówczas rysował się projekt, aby Szcze cin wyodrębnić całkowicie spod kompetencji województwa, nada jąc mu status miasta wydzielonego. Osobiście jednak nie widzia łem ani potrzeby, ani korzyści z takiej decyzji: jeszcze za mało było mieszkańców w mieście i zbyt nikły był ruch jego portu, aby móc pokusić się na takie radykalne zmiany organizacyjne. Obok urzędów wojewody i prezydenta miasta działały Rady Na rodowe, Wojewódzka i Miejska. Szczecińska Rada Miejska powsta ła w grudniu 1945 roku, jeszcze przed ukonstytuowaniem się Rady Wojewódzkiej. Przewodniczącym Rady Miejskiej był na początku 1947 roku Tadeusz Chudy; Rady Wojewódzkiej — Konrad Patek. Zgodnie z ustalonym wówczas stanem rzeczy, wojewoda i prezy dent miasta byli szefami organu wykonawczego; przewodniczący rad natomiast kierowali ich pracami jako organów zatwierdzają cych i kontrolujących działalność organów wykonawczych. Współ
praca między Zarządem Miejskim i Radą Miejską ułożyła się po myślnie; radni, przeważnie starzy szczecińscy „pionierzy”, poważ nie traktowali swe obowiązki, nie żałowali czasu dla swego miasta, pomagając nam bardzo skutecznie. Działalność Komisji Budżeto wej wykraczała daleko poza jej miano: była to raczej „komisja dobrego porządku”, pilnująca — pod przewodnictwem radnego Marcinkiewicza, dyrektora oddziału Banku Narodowego — dzia łalności przedsiębiorstw miejskich, sposobu ich wywiązywania się z obowiązków wobec mieszkańców, dobrej działalności zakładów opieki społecznej, Wydziału Technicznego i innych wydziałów miej skich. Posiedzenia plenarne Rady Miejskiej bywały wówczas głośne i burzliwe; krytyka radnych wobec wielu przejawów życia była ostra i nieustępliwa. Prezydent miasta i dwaj wiceprezydenci — wszyscy trzej radni z urzędu —■siedzieli przy specjalnym stole; przewodniczył obradom Rady Miejskiej jej stały prezes w otocze niu wiceprezesów; radni siedzieli w sali, wyłożonej ciemnobrązową drewnianą boazerią — jest to ta sama sala, w której (po jej mo dernizacji) odbywają się i dziś, po trzydziestu latach, posiedzenia Rady Miejskiej. Nigdy nie mogłem doliczyć się czterdziestu ośmiu ramion wielkiego świecznika, który zwisał z sufitu; dodawał on surowej powagi sali o dużych oknach, wychodzących na ogród. Radni dzielili się na kluby: Polska Partia Robotnicza, Polska Partia Socjalistyczna, Stronnictwo Demokratyczne, Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, Stronnictwo Pracy. Ponadto bezpartyjni oraz radni reprezentujący Związki Zawodowe. Przygotowywanie się do posiedzeń trwało długo; same posiedzenia nie były wolne od starć i rzeczowych krytyk, przeplatanych niespodziewanymi in terpelacjami. Ówczesna Rady Miejska była istotnie forum, na któ rym poruszano wszystko, czym miasto żyło; więcej aniżeli gdzie indziej odczuwało się gospodarską troskę o własne szczecińskie obejście — a mniej niż gdzie indziej było wówczas w Szczecinie utarczek podjazdowych czy wręcz ukrytych wrogich akcji. Działalność Zarządu Miejskiego koncentrowała się w wielkim kompleksie jasnozielonych budynków, które z jednej strony przy tykały do szerokiej połaci Jasnych Błoń, a z drugiej — obejmo wały swymi skrzydłami mały placyk, zamykający długą, pięknie ocienioną starymi drzewami aleję. Jak wiele innych ulic w Szcze cinie, nosiła ona szumnie brzmiącą nazwę — Jedności Narodowej;
weszła ona na stałe w szczeciński krajobraz wraz z aleją Ku Słońcu, wiodącą do cmentarza, wraz z ulicami Jacka Soplicy, Księdza Robaka i Królowej Korony Polskiej, krzyżującą się z ulicą Czerwonej Armii. Jasne Błonia — ten ogromny trawiasty czworobok otoczony rzę dami platanów, otwiera z okien Zarządu Miejskiego widok na od ległe Wzgórze Arkońskie pokryte lasami. Widok ten poszerzał na sze horyzonty, przyjemnie i kojąco działając wówczas, gdy co dziennym kłopotom miejskim, widzianym z jednej strony gmachu, można było przeciwstawić szerszą problematykę wielkich zagad nień, utożsamionych z perspektywą szerokiej przestrzeni. Nie cały gmach Zarządu Miejskiego był wówczas we władaniu miejskim. Wielki, centralnie położony gabinet — ten sam, w któ rym ostatni gauleiter Schwede-Coburg, szarpiąc swą kozią bród kę szykował się 24 kwietnia 1945 roku do ucieczki z przymusowo wyludnionego przez siebie miasta; ten sam, w którym w połowie maja tego roku odbywały się codzienne odprawy Zarządu Miej skiego — gabinet ten był we władaniu Konrada Patka, prezesa Wojewódzkiej Rady Narodowej. Nasza Miejska Rada wraz ze swy mi kilkoma biurami mieściła się wespół z Zarządem Miejskim i z prezydentem miasta w tym samym, wielkim, jeszcze nie w pełni odbudowanym budynku. Natomiast organa Wojewódzkiej Rady Narodowej wzięły rozbrat ze swym wojewodą i jego urzędem, ży jąc w splendid isolation z dala od Wałów Chrobrego i zajmując centralną część gmachu ratusza. Izolacja ta nie wychodziła Wo jewództwu na dobre, przedłużając — również w dosłownym tego słowa znaczeniu — i tak już długą drogę urzędową. Nie wycho dziła na dobre i nam, zabierając magistrackim — jak się wówczas jeszcze mawiało — urzędom najlepszą i najbardziej reprezenta cyjną centralną część gmachu. Ale tak było od chwili, gdy w po czątku 1946 roku z tej części gmachu wyprowadziła się Komen dantura Wojenna, a w jej miejsce weszła władza od nas hierar chicznie wyższa, nas tam nie dopuszczając. Szeptane pogłoski mó wiły, że i wojewodzie było na rękę, że Rada Wojewódzka odsunęła się od swego urzędu wykonawczego — i w ten sposób wszystkie autorytety dwudzielnej władzy zostały odpowiednio uhonorowa ne. Gabinet prezydenta miasta znajdował się na pierwszym piętrze,
na wprost bocznej klatki schodowej. W sekretariacie rządził ma gister Mieczysław Sywochop, który pamiętał i łatwe, i trudne dni naszych szczecińskich perypetii. W gabinecie tym spędzałem tylko tyle czasu, ile to było istotnie niezbędne, wprowadziłem bowiem zwyczaj regularnych wczesnoporannych objazdów po najbardziej odległych zakamarkach miasta. Codziennie po powrocie z takiej wędrówki przekazywałem Sywochopowi stos karteczek z zauwa żonymi niedociągnięciami, których usunięcie należało do odpowied nich wydziałów lub przedsiębiorstw miejskich. Kartki te woźny prezydialny, pan Urbański, roznosił do adresatów. Innym często stosowanym sposobem kontaktu z poszczególnymi resortami miej skimi było odwiedzanie ich kierowników — zamiast wzywania ich do „magistratu”. Przy takiej okazji można było naocznie przeko nać się o funkcjonowaniu jakiegoś wydziału czy przedsiębiorstwa, szkoły lub przedszkola. Anonimy napływały dość rzadko — częściej natomiast przychodziły skargi na złe traktowanie, niedbałe za łatwianie lub wprost informacje o niedociągnięciach lub — co go rzej — o nadużyciach. Niektóre z tych informacji dawały mi asumpt do osobistej, nie zapowiedzianej wizyty, co było połączone z odpowiednimi konsekwencjami. Sekundowali mi w tym dzielnie sędziwy już wówczas naczelnik Wydziału Ogólnego magister Sta nisław Skibicki, jego zastępca Marian Niemczyk oraz naczelnik Wydziału Finansowego Stefan Fołtyn ze swym zastępcą do spraw podatkowych Józefem Klimkiem. Warto tu zacytować brzmienie takich moich doraźnych kartko wych poleceń. Jedna z nich się dotąd w moim zbiorze zachowała: Szczecin, 8 m a ja 1947 S e k re ta ria t: p rzetelefonow ać do Z ak ład u O czyszczania M iasta: S krzy n ia d rew n ia n a ze śm ieciam i, aleja P iastów , narożnik Jag iello ń sk iej rozp ad ła się i śm iecie z niej się w ysypały — u sun ąć skrzynię. In n e podobne sk rzy nie polikw idow ać.
Suma spraw drobnych składała się na dokuczliwą całość. Nie można było niczego lekceważyć. Dla usprawnienia odbudowy przedsiębiorstw miejskich powo łaliśmy Wydział Przedsiębiorstw, który pełnił rolę kontrolera wo bec jeszcze niezbyt wprawionych w swe dyrektorskie rzemiosło kierowników poszczególnych przedsiębiorstw. Specjalny Inspek
torat Inwestycyjny silną ręką pilnował wykorzystywania rozlicz nych subwencji, które udało się uzyskać w czasie okresowych wę drówek do złotodajnych stołecznych resortów. Nietypowy schemat organizacyjny szczecińskiego Zarządu Miejskiego dostosowany do naszych potrzeb, zwiększając operatywność działania, był przed miotem wielu wydziwiań i nacisków ze strony władzy wojewódz kiej na średnim szczeblu. Przewodził jej doktor Put, stary pra cownik administracyjny, twórca doskonałych okólników i zarzą dzeń, których jednak nie lubiłem zbyt szczegółowo czytać. Póki mogłem, wprowadzałem w życie swoiście szczecińskie formy pracy samorządowej, co dawało dużą elastyczność w działaniu i pozwalało zajmować się koncepcjami i problemami — nie zapominając też o wadze szczegółów, czego dowodem były właśnie owe poranne karteczki, będące wynikiem regularnie przeprowadzanych lu stracji. W szarym, wolno stojącym budynku na placu Lenina, u wylotu alei Wojska Polskiego mieścił się komitet Miejski PPR. Sekreta rzował tam najpierw Hieronim Niewiadomski, a następnie Stefan Ciołkowski, inicjatorzy wielu poczynań i akcji, tworzący początki szczecińskiego przemysłu, dbający o sprawy robotnicze — współ gospodarze rodzącego się miasta. Niedaleko, bo przy ulicy Nie działkowskiego, mieścił się Komitet Miejski PPS, ulokowany w od nowionym budynku mieszkalnym. Te dwa Komitety nadawały główny ton życiu politycznemu miasta; podstawowe problemy dzia łania były z nimi uzgadniane na różnych szczeblach, a w skali miasta — za pośrednictwem klubów radnych. Był jeszcze inny organ współrządzenia, który wytworzył się nie tyle z urzędu, ile z dobrze zrozumianej potrzeby działania. Przy prezydencie miasta istniało Kolegium Zarządu Miejskiego, do któ rego wchodzili wiceprezydenci: Józef Maciejewski i Władysław Kotowski oraz ławnicy delegowani przez główne stronnictwa po lityczne. Był więc wśród nich niestrudzony w swej dociekliwości, siwiutki Maksymilian Mikée, nie mniej siwy inżynier Szczepański, poprzednio burmistrz podszczecińskiego Dąbia; dalej Seweryn Tyczkowski, przedstawiciel PPS, oraz reprezentujący rzemiosło Józef Butkiewicz. Ławnicy dość często zmieniali się — tylko Mikée trwał stale na swym posterunku. Narady Kolegium odbywały się w małym pokoiku przytykającym do gabinetu prezydialnego; coraz
to rzadziej jednak w gronie tym obradowaliśmy nad ważnymi pro blemami i koncepcjami — uciążliwe brzemię spraw drobnych a do kuczliwych zabierało aż nadto dużo czasu. A czas ten przewalał się ponad nami. Trzeba go było myślą i de cyzją wyprzedzać, a najlepszą okazję ku temu miałem wówczas, gdy udawało mi się uszczknąć wolną chwilę, aby móc zabawić się w planistę. Chodziło tu o prognozy na odległą przyszłość i o przeoblekanie ich w realne kształty. Wracałem wówczas do swego za wodu urbanisty, będąc głównym projektantem planu Szczecina. Miejscowy Urząd Planowania Przestrzennego (w skrócie po prostu MUPP albo jeszcze prościej „Mupek”), kierowany przez architekta Hieronima Brodniewicza, posiadał pracownię urbanistyczną, która jeszcze w początku 1947 roku nie była w pełni obsadzona. Z ko nieczności i z chęcią uzurpowałem sobie prawo do jej prowadzenia, co pozwalało mi znaleźć jedyne chwile wypoczynku po prezy denckich trudach. Miałem ponadto jedyną w swym rodzaju sa tysfakcję: kończąc wieczorem jako urbanista plan rozwoju jakiegoś fragmentu miasta, mogłem nazajutrz zatwierdzić go jako prezy dent miasta. Procedura ta, niewolna od ryzyka popełnienia błędów, miała radykalną zaletę szybkości sporządzania planów i ich wdra żania. Na wielkie kartony, do których przypięte były plany miasta (je szcze z nazwami o niemieckich brzmieniach, gdyż Miejski Urząd Pomiarów, inny MUP, dopiero rysował polskie plany — a czekać nie było można), nanosiliśmy główne linie rozwoju miasta. Czy nie za wcześnie było myśleć w 1947 roku o wielkiej rozbudowie, jeśli jeszcze mała odbudowa nie była na dobre rozpoczęta? By najmniej. Właśnie teraz, gdy wzmagała się odbudowa, trzeba było czuwać nad tym, aby odbudować tylko to, co nie przeszkodzi przy szłej realizacji wielkich zamierzeń. Raz jeszcze stwierdziliśmy, że pojęcia „odbudowy” nie można pojmować dosłownie, gdyż dopro wadziłoby to do przywrócenia stanu pierwotnego, to znaczy do odtworzenia miasta sprzed wojny, ze wszystkimi jego wadami. Aby jednak wiedzieć, czego nie należy odbudowywać, jakie tereny należy rezerwować dla nowych dzielnic, osiedli, nowych dróg i pla ców — trzeba było już zawczasu przygotować plany nowego Szcze cina, tego który powstanie za lat dziesięć, za lat dwadzieścia —
i innego niż owe trzeciorzędne miasto portowe pod pruskim pa nowaniem. Dlatego to pierwszy dzień Nowego Roku spędzałem nie w biurze, przy papierach, ani w mieście na jego ulicach — ale przy stole rysunkowym, szkicując zarysy dalekiej urbanistycznej przyszłości miasta. I tak rozpoczął się ów trzeci szczeciński rok — rok 1947.
27. Polityka i port
Pierwszy dzień 1947 roku w Szczecinie zakończył się drama tycznym akcentem. Późnym wieczorem ostry dzwonek telefonu przerwał mi spokojną pracę projektową. Dyżurny strażak Miejskiej Komendy Straży Pożarnej zawiadamiał, że pali się skład w pol skiej części portu, w rejonie dolnej Odry przy nabrzeżu MAK. W ciemny, zimny wieczór, po oblodzonych, całkowicie opustosza łych ulicach jedziemy do odległego Golęcina. Z dala widać czerwo ną łunę pożaru — to palą się baraki składowe przy prowizorycz nym nabrzeżu przeładunkowym. Więcej hałasu niż to było warte: pali się siano zmagazynowane dla koni, które przybyć mają stat kiem za kilka dni. Doraźne śledztwo w Komisariacie Morskim ujawnia winowajców pożaru: dwóch strażaków strzelało pociska mi świetlnymi dla uczczenia Nowego Roku wprost w powierzony ich opiece obiekt — i oto skutki tej zabawy. Dwie refleksje: jest już dużo lepiej niż rok temu: straż pożarna przybyła na miejsce pożaru w niespełna pięć minut, zaalarmowana z ulicy Mosiężnej aparatem alarmowym — jest wciąż jeszcze źle, gdyż „strażnikom” ufać nie można i wódka może spowodować wszystko, a zwłaszcza łamanie dyscypliny. Tym razem jednak obaj winowajcy nie wykręcili się sianem — właśnie siano ich zgubiło. Symbolicznie zaczął się ten rok — od interwencji w porcie. Wiadomo już było, że sprawy portowe będą w tym roku stanowić najważniejszy dla nas problem. Ich rozpatrzenie wymagało wiele
uwagi, a czasu nie było więcej niż kilka dni, gdyż już 5 stycznia 1947 roku rozpoczynał się w Gdańsku na szeroką skalę zakrojony Zjazd Wybrzeża. Przy dwudziestostopniowym mrozie w słabo opalanej auli Poli techniki Gdańskiej zebrało się po raz pierwszy w takim zestawie ponad sześćset osób związanych z problematyką morską. Byli to weterani spraw morza, doświadczeni w bojach o koncepcję i kre dyty entuzjaści — ich staż w sprawach morskich sięgał przecież już lat dwóch (gdyż tylko nieliczni mogli legitymować się przedwo jenną znajomością morskiej i nadmorskiej problematyki). Ponad 60 delegatów przybyło ze Szczecina; nie była to liczba zbyt duża wobec przewagi reprezentantów Trójmiasta. Gwoli ścisłości trzeba przypomnieć, że w owym czasie problemy odległego Szczecina były mało znane i nie doceniane, a niekiedy wprost lekceważone przez ruchliwych i gorliwych działaczy morskiego regionu Gdańska — Gdyni. Wówczas to powstało owo pojęcie „Wybrzeże”, które obej mowało Gdańsk i międzywojenny wąski i szczątkowy pas nad morski od Karwi do Orłowa. My, szczecinianie, zżymaliśmy się już wtedy na to zawężanie pojęcia polskiego wybrzeża, rozciąga jącego się przecież od Świnoujścia do Mierzei Wiślanej i liczącego 497 kilometrów długości — do określenia „Wybrzeżem” terenu, który ograniczyłby się do Gdańska, Sopotu i Gdyni. Trudność znalezienia wspólnego miana dla tych trzech miast tworzących jedną aglomerację oraz chęć podkreślenia znaczenia ujścia Wisły wytworzyły owo pojęcie, które — jak każda przypadkowo powsta ła definicja — okazało się długotrwałe i niestety bardzo mylące. Dlatego też pomimo niechęci gospodarzy zjazdu używaliśmy dla regionu Gdańska geograficznie słusznego określenia „wybrzeże wschodnie”, podczas gdy nasze zwaliśmy „wybrzeżem zachodnim”, a odcinek od Kołobrzegu do Ustki „wybrzeżem środkowym”. Cho dziło tu bowiem o coś więcej aniżeli o słowne utarczki. Zrozumie nie wagi faktu, że gospodarka polska opierająca się tylko o ujście Wisły byłaby gospodarką szczątkową, słabą w swym założeniu i nie rokującą ani trwałości, ani rozwoju — zdobywało sobie już miejsce w świadomości społecznej. Aby gospodarka narodowa, a tym samym i przyszłość kraju, mogła być w pełni zabezpieczona — musi się opierać zarówno na biegu Wisły, jak i Odry, zarówno na Gdańsku, jak i Szczecinie. Każde zapoznawanie tego istotnie
epokowego w naszej historii faktu utrudniało gospodarczą i spo łeczną integrację naszego regionu z resztą kraju. Niedostatecznie szybko, według nas, torowała sobie drogę świa domość tych nieodwracalnych procesów u funkcjonariuszy, odpo wiedzialnych za należyty rozdział środków inwestycyjnych w skali krajowej lub regionalnej. Dotąd jeszcze działało bowiem opaczne zjawisko kumulacji środków tam, gdzie ich było więcej, a ską pienie ich temu, któremu już poprzednio dano mało. Jako desy gnowany przewodniczący komisji zagospodarowania miast Zjazdu Wybrzeża nie ukrywam tej sytuacji; notuję na gorąco, że należy „mocno postawić zagadnienie rozładowania nadmiernej koncen tracji na wybrzeżu wschodnim na korzyść wybrzeża zachodniego”. Dziś, po trzydziestu latach stwierdzam, że zdanie to nic nie stra ciło na swej aktualności. Było rzeczą bezsporną, że wiele dobrego dla Szczecina zdziałała Delegatura Rządu do Spraw Wybrzeża. Sto jący na jej czele inżynier Eugeniusz Kwiatkowski, twórca Gdyni, słusznie dbając o to miasto i czując szczególny sentyment do Gdańska, uznawał również dziejową wagę Szczecina. Kiedyś w roz mowie ze mną wyraził pogląd, że zagospodarowanie przez Polskę Szczecina ma większą wagę i wymowę aniżeli wszelkie spodziewa ne wyniki technicznej odbudowy Warszawy. Ale nie zawsze my śleli tak pracownicy szczebli średnich i niższych — i byliśmy już przyzwyczajeni do tego, że każdą realizację już powziętej decyzji, a tym bardziej uzyskiwanie nowych decyzji na korzyść zachodnie go wybrzeża, trzeba było z trudem wywalczać. Toteż w nieco wojowniczym nastroju przybyliśmy na Zjazd Wy brzeża w Gdańsku. Odbyłem tę drogę w warunkach najlepszych, jako gość dyrektora kolei Tomasza Pietraszka, w urzędowej sa lonce, wypełnionej szczecińską „górą”. Czwartego stycznia, w przeddzień zjazdu, przygotowywałem się do czekającej nas debaty. Dyrektor Bonarek z Delegatury Rządu do Spraw Wybrzeża przyrzeka: daje od razu pięć milionów zło tych na porządkowanie szczecińskiego Nadodrza, rezerwując dal sze kwoty na wstępne uporządkowanie Łasztowni po jej objęciu przez polską gospodarkę komunalną, co — jak wówczas sądziliśmy — miało rychło nastąpić. Ale oczywiście przyrzeczeniom tym to warzyszył zwyczajowy już hamulec: Delegaturze nie otworzono jeszcze kredytów na rok bieżący (zawsze ta sama biurokratyczna
bariera, jakby dzień pierwszego stycznia stanowił nie przewidziane żadnym kalendarzem zjawisko). Kredyty te ,,otworzą się” dopiero z końcem stycznia, jak to się mówiło wtedy — „po wyborach”, które miały się odbyć 19 tego miesiąca. Nieco inaczej i bardziej pomyślnie przebiegała moja rozmowa ze Stefanem Askanasem, prowadzącym w Centralnym Urzędzie Planowania („CUP”) sprawy komunikacji. Nasze alarmy skiero wane w poprzednim roku do Ministerstwa Spraw Zagranicznych poskutkowały, przekazywane dalej po bardzo wysokich szczeblach. Miesiąc temu władze radzieckie zawiesiły w Szczecinie działalność berlińskiej centrali „Derutry”, owego niefortunnego tworu handlu zagranicznego, a jeśli jeszcze nie doszło do likwidacji jej szcze cińskiego oddziału, to tylko na skutek braku należytej energii ze strony naszych ministerstw. W ten sposób usunięty został uciążli wy pośrednik przy przekazywaniu nam portu i jego urządzeń przez radzieckie władze wojskowe; ową zaś „Derutrę”, która w dosłow nym znaczeniu chciała przechwycić w swe bezpośrednie użytko wanie opuszczone przez radzieckie wojsko szczecińskie nabrzeże portowe — zdezawuowały oficjalne jej władze. Potwierdzenie tej decyzji uzyskaliśmy z Askanasem krótką dro gą, telefonując z Gdańska wprost do Moskwy, do przebywającego tam wiceministra przemysłu, Różańskiego. Zresztą potwierdził to również i komandor Pański, z czego wynikało, że huczek przez nas uczyniony w samą porę swego dokonał. Drugą przyjemną wiado mością było ponowne potwierdzenie zapadłej już decyzji o uru chomieniu linii promowej pomiędzy Świnoujściem a Szwecją. Mi nisterstwo Żeglugi zamierzało zakupić statek — były m/s „Preussen” — do obsługi tej linii. Nic też dziwnego, że już w nieco lepszych humorach zasiedliśmy nazajutrz, w niedzielę 5 stycznia, do obrad w auli gdańskiej Poli techniki. Przewodniczył prezes Centralnej Komisji Planowania, Bobrowski, a na sali zasiedli Bolesław Bierut, premier Edward Osóbka-Morawski, minister żeglugi i handlu zagranicznego Stefan Jędrychowski, wiceminister Ziem Odzyskanych Władysław Czaj kowski — i wielu innych kierowników resortów politycznych i go spodarczych. O problemie rozwoju gospodarki morskiej, o przyszłej wizji portów polskich, o sposobie pokonania barier oddzielających nas jeszcze dotąd od wielkiej żeglugi oceanicznej — mówił Stefan
Jędrychowski. Następnie problematykę komunikacyjną omówił Stefan Askanas. Po tym zebraniu plenarnym odbył się uroczysty obiad w dostojnych salach sopockiego Grand Hotelu z widokiem na zwały lodu tkwiące w znieruchomiałej plaży. Siedziałem przy jednym stole z Jędrychowskim, wiceministrem żeglugi Kazimie rzem Petrusewiczem i dyrektorem GAL-u (Gdynia— America Line) Pliniusem. Był to Duńczyk mówiący po polsku, z kwiatkiem w butonierce, nie rozstający się z wielkim cygarem, powolnie cho dzący i szybko jeżdżący podziw budzącą czarną „Chevroletą”, któ rą odwiózł mnie z powrotem do Gdańska. Tam znów zastałem dobre wiadomości: Różański telefonował z Moskwy, że za kilka tygodni on i generał Bajukow przybędą do Szczecina dla dalszego ustalenia terminów przekazywania nam portu. Ponadto uzyskałem raz jeszcze potwierdzenie znanej już decyzji, że „Derutra” nie bę dzie działać w żadnym z trzech portów polskich. Sprawy tej jednak nie ujawniono na posiedzeniach komisji. Jako prezydent miasta i urbanista przewodniczyłem komisji do spraw odbudowy i zagospodarowania miast nadmorskich — gośćmi naszymi na obradach byli: premier Osóbka-Morawski, Michał Ru sinek, prezes CUP Czesław Bobrowski oraz wiceminister odbudowy Julian Żakowski, którego los od tej chwili na wiele lat sprzągł z odbudową Szczecina. Przewodnictwo swe wykorzystałem do po stawienia wspomnianej już zasadniczej tezy: o potrzebie równo miernego inwestowania zarówno Wybrzeża zachodniego, jak i wschodniego, co oznacza przeniesienie „środka ciężkości inwe stycji” (już wówczas wytwarzał się ów nieznośny żargon ekono miczny) z Gdańska do Szczecina. Tezę tę zatwierdziło nazajutrz prezydium zjazdu z Bobrowskim na czele. A potem ostatnie ze branie plenarne: polityczne przemówienie Bieruta, gospodarczo-morskie Kwiatkowskiego i błyskotliwe resume Bobrowskiego: plan morski będzie rozpoczęty, będzie realizowany i będzie wy konany. Dalej podstawowe stwierdzenie o politycznej i gospodar czej wadze Szczecina, gdzie panuje dobry klimat dla inwestycji portowych. Lepszy klimat szczeciński stwierdziłem po powrocie w sposób praktyczny: 26 stopni zimna w Gdańsku, a w Szczecinie jak zwykle cieplej — minus 16 stopni, co zresztą zupełnie wystarczało do wy wołania u nas kryzysu opałowego. Nie ma koksu w piwnicach,
mrozy uniemożliwiają regularne dostawy kolejowe; gazownia nie mająca w ogóle bocznicy kolejowej i zdana tylko na transport wod ny (którego jeszcze nie było) jest zmuszona dowozić samochodami węgiel z odległej bocznicy. Tych samochodów też nie ma, gdyż brak dla nich benzyny. Stąd troski, których bynajmniej nie zmniej sza stwierdzenie złej gospodarki w wodociągach, ich ustawiczny deficyt — a tu jeszcze obcięcie kredytów samorządowych przez Ministerstwo Skarbu oraz dramatycznie niskie wpływy do kas miejskich w pierwszym tygodniu roku. Tak to od wielkich spraw i ich perspektywy przeszło się jak zwy kle od razu do konfrontacji z życiem codziennym. A tu dalszy kło pot, tym razem bardzo groźny. Drewnianym mostom będzie wio sną groził pochód lodów — i nie wiadomo czy wytrzymają one ich napór. A było to, jak wiadomo, jedyne nasze połączenie z resztą kraju, które nie mogło być zerwane. Wprawdzie na razie nic im jeszcze nie groziło: lód stał nieruchomo, gruby i tak silny, że gdy most był w nocy zamknięty dla aut — lub gdy oczekiwanie na przejazd pociągu przedłużało się nadmiernie — to kierowcy nie wahali się utartym już szlakiem po lodzie przedostawać się na drugą stronę rzeki. Ale już obecnie z niepokojem patrzałem na wysokie drewniane filary sterczące ponad lodową taflą. Sytuacja była tym niebezpieczniejsza, że dno rzeki tarasowały w poprzek nie usunięte jeszcze stalowe konstrukcje kratowe wysadzonych mostów. Myślałem o tym wszystkim ponownie, gdy 9 stycznia w siarczy sty mróz jechałem z wojewodą do Klucza pod Stargardem, aby powitać na lotnisku przybywającego do nas na dni kilka marszałka Michała Żymierskiego. Nazajutrz wraz z nim jestem i w kosza rach, i w odbudowującej się hucie w Stołczynie. Jemy wspólnie z załogą obiad w stołówce, bierzemy udział w przedwyborczym wiecu hutniczym i zaznajemy podmuchów wiatru na szczycie mon towanej konstrukcji pieca hutniczego. Piękny roztacza się stąd widok na pobliską Odrę — a raczej na jej lodową powierzchnię i na wielkie zaśnieżone Jezioro Dąbskie, które jest tak rozległe, że jego 54 kilometry kwadratowe powierzchni niektórzy bardziej naiwni osadnicy biorą za morze: przecież Szczecin leży nad morzem i jest portem morskim. Ta nieznajomość lokalnej geografii nie była tylko udziałem prostaczków: na żarty na ten temat dawali się na
brać niektórzy z delegowanych tu ministerialnych urzędników. A więc oglądaliśmy zimę z wierzchołka lodowatej wieży, marząc tylko, jak będzie tu ładnie, gdy z wieży tej popłynie potok rozpalo nego żelaza. A potem z marszałkiem jesteśmy w innej fabryce — w najstarszej szczecińskiej, już dawno uruchomionej fabryce kon fekcyjnej w samym śródmieściu przy ulicy Jagiellońskiej. Pracują tam przeważnie kobiety w kilku ciasnych budynkach wciśniętych pomiędzy czynszową podwórzową zabudowę. Trudno na razie my śleć o przeniesieniu tej fabryki do lepszych lokali — nie obiecuje się tego nawet w programie wyborczym pracownicom, które ze brały się w wielkiej, niskiej hali fabrycznej, aby ujrzeć marszałka Polski. Tytuł ten brzmi górnie właśnie w Szczecinie, gdzie ludność darzy swe wojsko szczególnie serdecznym uczuciem. Nazajutrz marszałek jest na „galowym” przedstawieniu Zem sty Fredry w Teatrze Polskim. Nam ten teatr wydawał się szczytowym osiągnięciem, a była to właściwie sala koncertowa przerobiona na kino, a później skrócona o długość sceny, aby służyć za teatr. Tu jeszcze w maju 1945 roku mieściła się na parterze restauracja pana Strugały, a potem kino Bałtyk, aż do chwili gdy na stałe rozloko wał się tu pierwszy teatr szczeciński. Przedstawienie było istotnie galowe — mundury i toalety oraz wiele ciemnych marynarek świadczyły o postępującej ewolucji oby czajów publiczności teatralnej. Tyle że po pierwszym akcie płaszcze i futra z szatni powędrowały na salę, aby zakrywając galę ogrzać widzów na nie ogrzewanej widowni. Dwunastego stycznia, w niedzielę, podał gęsty, puszysty śnieg. W hali sportowej przy ulicy Narutowicza, przerobionej z koszaro wej ujeżdżalni, na wielkim wiecu przedwyborczym zgromadziło się parę tysięcy ludzi — hala huczała od oklasków i okrzyków. Krótkie były te przemówienia na stojąco; każdy z mówców, wśród nich i Żymierski, musiał silnie głos wytężać, aby go było słychać na końcu długiej hali. Nie było nas wówczas stać na jej radiofonizację, toteż nie było miejsca na czytane referaty, których era na stąpiła dopiero w okresach późniejszych. Był to wiec, gdzie góro wało spontaniczne słowo, gdzie mówca musiał uchwycić nastrój chwili i wciąż utrzymywać kontakt z publicznością. Pierwszy przedwyborczy wiec w Szczecinie — komitety partyjne przystę
powały do jego organizowania z niepewnością, jak to chwyci. Chwy ciło jednak właśnie przez surowość sali i jej otoczenia, przez ową wiecową atmosferę, przez wysiłek oratorski mówców, poparty pod koniec niezastąpioną orkiestrą dętą, która ulokowana gdzieś aż pod powałą zakończyła wiec serią wojskowych marszów. A potem delegacje z powiatów ugoszczone były przez szczeciński 41 pułk piechoty obiadem — w którym i my, mocno zmarznięci na estra dzie w prezydium, wzięliśmy udział. Ale za to wieczór spędzam w łóżku, skostniały i z migreną. Na leżało się jednak szybko kurować, gdyż w poniedziałek 13 stycznia w Muzeum Miejskim przy placu Żołnierza otwierać miałem wysta wę „Szczecin od wyzwolenia do dziś”. Zanotowałem w swym dia riuszu, że była ona bardzo udana — podziwu godny był fakt, że szumny jej tytuł obejmował okres krótszy niż dwa lata. Zdawało się jednak wszystkim oglądającym ekspozycję tego dorobku, że był to okres niebywale długi, obejmujący znaczną część życia każdego z nas. Bo też istotnie przeżycie aż takiej epopei równoznaczne było z przeżyciem wielu, wielu lat. Retrospektywne ujęcie tych dwu dziestu jeden miesięcy, „które zaważyły na losach Polski”, było wstrząsające w swej prostocie i pozwalało nam lepiej ocenić wagę przeżywanych dni. A dni te przemijały szybko. Kampania wybor cza mimo prymitywu sal i swoistej nieporadności jej lokalnych organizatorów przebiegała sprawnie, przy mniejszym napięciu kon trowersji aniżeli w centralnych połaciach kraju. Nie było w Szczecinie ani tradycji politycznych, ani też tendencji do zaogniania różnic. Zresztą wiele spraw nad Odrą bardzo się upraszczało. PSL — stronnictwo Mikołajczyka — mało miało do powiedzenia w portowej metropolii, żyjącej konkretnymi proble mami. Jego czołowi reprezentanci w Szczecinie: jeden z wicewoje wodów i jeden naczelnik wydziału z pewnym zażenowaniem, jeśli nie wręcz z zawstydzeniem kierowali opozycją wobec wyników własnej, zresztą wydajnej i cenionej pracy, w którą wkładali wiele serca i entuzjazmu. Ludność Szczecina na problem nadchodzących wyborów patrzyła bez zacietrzewienia choć i bez nadmiernego za interesowania. Były to po prostu pierwsze wybory do Sejmu w Szczecinie — a więc, jak dowcipnisie z „Kuriera Szczecińskiego” zwykli mawiać: pierwsze wybory polskie od obrania wójta za Krzywoustego.
W takiej to atmosferze wraz z wiceministrem oświaty Eugenią Krassowską uczestniczyłem 14 stycznia w wiecu dla inteligencji (jak się to wówczas mawiało). A nazajutrz podobne problemy po ruszane były w Związku Kupców i w Zrzeszeniu Cechów Rze mieślniczych. A potem „wiec samorządowy”, przeznaczony dla licznej rzeszy pracowników administracji miejskiej i przedsię biorstw komunalnych. Mimo przewidywań wielu pesymistów, fre kwencja na tym wiecu była niezwykle duża, choć nie zgodziliśmy się na zastosowanie sugerowanych przez niektórych nadgorliwców swoistych metod łagodnej perswazji, polegających na zamknięciu drzwi wyjściowych gmachu. Propozycję tę obróciłem w żart — nie dostrzegłszy wówczas groźnego mementa, zapowiadającego na dejście trudnych czasów, w których takie metody znaleźć miały, niestety, szerokie zastosowanie. Dwu tysiącom pracowników obecnych na tym wiecu zbyt blis kie były nasze bieżące szczecińskie sprawy, aby kwestionować ko nieczność ich szybkiego załatwienia. Toteż łatwo znaleźć można było problemy nas wszystkich interesujące — i wiec o charakterze politycznym rychło przemienił się w swoistą naradę produkcyjną, której kres położyło nie tyle wyczerpanie mówców, ile dotkliwe zimno na nie opalanej sali. Tegoż dnia wieczorem miałem raz jeszcze okazję przekonać się, jak mocno interesowano się w tych dniach przyszłością Szczecina. Poproszono mnie o wygłoszenie w Muzeum Miejskim pogadanki o technicznych problemach odbudowy miasta; dopiero w ostatnim dniu zdecydowano się o zareklamowanie tego odczytu za pomocą ręcznie pisanych afiszy, rozklejonych w kilku punktach miasta. Wielkie było moje zdumienie, gdy zamiast oczekiwanej grupki techników zastałem kilkaset ludzi „z ulicy”, którzy przyszli istotnie spontanicznie. Pełno było młodzieży zadającej całkiem mądre py tania, wielu starszych panów entuzjazmujących się przyszłością portu i miasta. To zebranie dzięki ciepłej sali przeciągnęło się dłu go; zatwardziali szczecinianie późnym wieczorem wracali do domu, ciesząc się ze słabych żarówek, kołyszących się na drutach nad opustoszałymi już o tej porze ulicami. Albowiem było już światło na tych ulicach, wprawdzie raczej symboliczne, ale zawsze stano wiące drogowskaz od jednej połaci ciemności do drugiej. Był to swoisty przedwyborczy prezent, jaki Zjednoczenie Energetyczne,
wiodące z miastem boje o inkaso, sprawiło nam u progu nowego roku. Jeszcze jedna akademia, tym razem z okazji drugiej rocznicy oswobodzenia Warszawy. Był to piątek 17 stycznia. A za dwa dni — dwa wydarzenia, które utkwiły mi mocno w pamięci. Jedno z nich to oczekiwane wybory do Sejmu. Objeżdżam miasto, odwiedzając wiele lokali wyborczych. Jest już spora frekwencja, pomimo wczesnej pory; charakterystyczne trójki propagandowe stoją w przepisowej odległości od lokali, szybko jadące auta i nie śpieszące się grupy wyborców, nieco przejętych powagą spełniane go przez nich obrzędu. Potem w biurze telefony, różne dyrekty wy. Meldunki o spokojnym przebiegu głosowania w południe, po tem meldunki o ekscesach wywołanych alkoholem, gdzieś jak zwy kle sprzedawanym mimo wielu zakazów. Nie przekracza to jednak dopuszczalnych granic przyzwoitości, tym bardziej że pogotowie milicyjne trwało na posterunku. Po południu w niedzielę 19 stycznia zebranie u wojewody Borkowicza w jego wielkim gabinecie nad Odrą. Przez szerokie okna rozciąga się rozległy widok na port — właściwie na tę jego część, której jeszcze nie przejęliśmy. Odra cała pokryta lodem; na prze ciwległym brzegu widnieją ruiny nieczynnych magazynów nabrze ża Starówki, za nimi czerwone zabudowania rzeźni. Jeszcze ten widok nas nie cieszy; jeszcze sterczą z rzeki kadłuby zatopionych statków i konstrukcje powalonych mostów. Tyle że oczyszczone jest już nabrzeże u podnóża wysokiego tarasu Wałów Chrobrego. Ale jest jeszcze wiele — aż nazbyt wiele —■do zrobienia. Na pra wo tuż przy rzece, u stóp niewidocznego stąd Zamku, sterczą wy sokie pięciopiętrowe ruiny kamienic czynszowych; w jednej z nich na narożniku ulicy Wyszaka mieścił się bar. Czy ma on być jedyną zapowiedzią portowego miasta? Wiem, że wzdłuż rzeki, od Wałów Chrobrego aż do odległego Dworca Głównego przeprowadzona zostanie arteria, która stanowić będzie podstawową oś komuni kacyjną między południową i północną częścią wielkiej portowej aglomeracji. Dziś na tej trasie wznoszą się wysokie ruiny, które już były przeznaczone do odbudowy. Udało się temu zawczasu za pobiec — ale jakże trudno było wytłumaczyć zarówno niektórym mieszkańcom, jak i niektórym organom władzy, że odbudowa ta byłaby zaprzepaszczeniem jedynej szansy rozwojowej miasta.
Patrząc zatem z góry na przyszły Szczecin widziało się stan obecny, na którego tle wizja urbanistyczna rysowała przyszłą tra sę arterii nadodrzańskiej, wysoką sylwetę Zamku Książąt Po morskich, górującą nad masywem wzgórza i nad spadającą łagod nym skłonem ku rzece połacią zieleni. Był to widok przyszłości — natomiast dziś na tym miejscu były wciąż jeszcze potworne zwały gruzu, powyginane dźwigary i to, co nazwano ongiś „obrzydli wością spustoszenia”. Tadeusz Pasikowski napisał w pół roku później, w swym arty kule Uciekinier ze Szczecina, zamieszczonym w „Kurierze Szcze cińskim: Ach, gdyby p an w idział Szczecin w lipcu 1945 ro k u . M a k ab ra nie do opisania. P roszę w yobrazić sobie p u ste i zaw alone g ru zam i ulice, bez tra m w ajów , sam ochodów , la ta rń — no i po pro stu bez życia. N a w pół rozw alone m iasto — śm ietnik.
Niestety w styczniu 1947 roku, gdy górna część miast powoli do chodziła do względnego ładu i porządku, jego dolna nadodrzańska dzielnica nadal jeszcze stanowiła owo „miasto-śmietnik”. I to wła śnie można było zobaczyć z okien urzędowych gmachów na Wa łach Chrobrego, ocalałych z pożogi. Kontrast między tym reliktem wojennego zniszczenia, jakie stanowiło szczecińskie Stare Miasto, a już w pełni ożywionym miastem górnym był uderzający — i to właśnie pomogło nam w rozmowie z amerykańskimi dziennika rzami i obserwatorami wyborów, którzy przylecieli tego dnia rano do Szczecina. Dopiero kiedy ujrzeli oni z góry spustoszenie portu i nadodrzańskiej dzielnicy, ocenić mogli w całej pełni ogrom osiąg nięć dokonanych w Szczecinie. Chodziło nam jednak jeszcze o inne sprawy. Cytuję swe zapiski z dnia 19 stycznia 1947 roku: Je stem u B orkow icza w U rzędzie W ojew ódzkim . W południe u niego niezw ykle ciekaw e spotkanie z am ery k ań sk im i o b serw ato ram i w yborczym i. Na ich czele sto ją G.R. B runst, News Service, W ashington oraz A.D. Cook, attach é m orski am basady S tan ó w Z jednoczonych w W arszaw ie. W raz z nim i agresy w n y Irlan d czy k z D ublina. D ługa, ciekaw a rozm ow a — z początku p ad a szereg n ieufnych czy podchw ytliw ych p y tań •— potem , w m iarę w głę b ienia się w całość, n astró j topnieje. Od p rete n sji do nas, że m y o b aw ia m y się niepotrzebnie, iż A nglosasi znów u zb ro ją N iem ców — dochodzi się do wspólnego poglądu, że m y obaw iam y się niezrozum ienia przez A nglosasów niem ieckiej drapieżności. P y ta ją się o sy tu ację kościelną, spraw y
niem ieckie, bliskość g ranicy itp. Po k ilk u w esołych akcen tach n astró j się popraw ia. B orkow icz tłum aczy: „Polska chce być na w yższym stan d ard zie życiowym, chce zabezpieczyć sobie niezaw isłość polityczną”. P o tem rozm ow a schodzi n a problem y społeczne. S potykam się z tym i sam ym i p y tan iam i, n a k tó re m usiałem odpow iadać niedaw no te m u w L on dynie. Czy w ytw orzyła się ju ż polska społeczność w Szczecinie? J a k p rze biega obecnie osadnictw o? Co m yślą starzy — ja k się zachow ują dzieci? P roblem y społeczne i ludnościow e zdecydują istotnie o przyszłości Szczecina.
Tak minęły pierwsze szczecińskie wybory, stanowiące pierw sze ważne wydarzenie tego dnia. A drugim wydarzeniem dla mnie przełomowym było przyjście na świat sto dziewięćdziesiątego pią tego dziecka zarejestrowanego w Szczecinie w ciągu 1947 roku. Urodziło się ono o 3.00 nad ranem tejże niedzieli 19 stycznia — na zwane zostało Basią i było naszym pierwszym dzieckiem. Przez cały ów dzień wyborczy byłem myślą przy maleństwie, które — choć słabe i wątłe — było prawdziwym szczecinianinem. Wieczorem v/ domu cieszyliśmy się we dwoje tym naszym przyrostem, zapo minając o wszystkich dotychczasowych i obecnych troskach i nie myśląc o dalszych, jeszcze nas czekających. Wielu starych szczecinian pomięta postać sędziwego doktora Józefa Landsberga, dobrego człowieka wielkiej ofiarności i po święcenia. On to pomagał nam w tych dniach, gdy o jednej nodze, o kulach, spełniał swój lekarski obowiązek. Lekarz-inwalida już od dawna pomagał przychodzić na świat najmłodszej szczecińskiej generacji w warunkach nieopisanie trudnych, wymagających ol brzymiego napięcia nerwów. Wielu szczecinian zawdzięcza mu to, że przetrwali i wyżyli, gdy jako małe bezbronne istotki wybrali właśnie to miasto na miejsce swego urodzenia. Dla nas obojga ów dzień 19 stycznia 1947 roku stał się początkiem nowego etapu życia. Ten sam dzień stał się również nowym eta pem w życiu i rozwoju miasta.
28. Wielka aktywizacja miasta Bezpośrednio po wyborach do Sejmu można było energiczniej zabrać się do czołowego zadania rozpoczynającego się roku: do dalszych starań i pertraktacji o przejęcie szczecińskiego portu wraz z przylegającymi doń dzielnicami przyportowymi, obejmującymi międzyodrzańskie wyspy. Wznowienie polsko-radzieckich rozmów w tej sprawie nastąpi ło 28 stycznia. W tym dniu witaliśmy z Borkowiczem na Dworcu Głównym ministra żeglugi i handlu zagranicznego Stefana Jędrychowskiego, wiceministra tegoż resortu Kazimierza Petrusewicza, wiceministra komunikacji Balickiego, dyrektora Departamentu Administracji Ogólnej w Ministerstwie Ziem Odzyskanych Edwar da Quiriniego oraz dyrektora Departamentu Komunikacji w Cen tralnym Urzędzie Planowania Stefana Askanasa. Już samo wy mienienie tych osób oraz pełnionych przez nich funkcji wystarczy, aby uznać ważność problemu. Wraz z nimi przybyli do Szczecina wprost z Moskwy generałowie Bajukow i Rumiancew, upoważ nieni do rozmów ze strony rządu radzieckiego. Narady trwały cztery dni, w czasie których generałowie radziec cy wyjechali na jeden dzień do Berlina dla naradzenia się w Kwa terze Głównej Radzieckich Wojsk Okupacyjnych w Niemczech. Podstawą do rozmów stało się wstępne porozumienie, polegające na tym, iż radzieckie transporty handlowe przechodzić będą przez port szczeciński tak jak normalne zagraniczne przeładunki tran zytowe, obsługiwane przez polskich maklerów i przez polski Za rząd Portu. Natomiast dla wojskowych ładunków radzieckich ze strefy okupacyjnej Niemiec wyodrębni się dwa wewnętrzne baseny portowe (w obrębie tak zwanego drobnicowego portu wolnocło wego) na okres dalszych kilku lat, aż do chwili zakończenia akcji odszkodowań wojennych. W ten sposób właściwa część portu szcze cińskiego wraz z kompleksem basenów przeładunków masowych
przeszłaby w ręce polskich władz morskich, a wraz z nią i całość dzielnic przytykających od południa do terenów portowych. Takie były nasze propozycje. Dla ich zbadania powołaliśmy trzy komisje robocze — i w dniu 28 stycznia zanotowałem: M am w rażenie, iż będą pozytyw ne w y n ik i rozm ów . W ykorzystujem y z w o jew odą B orkow iczem p obyt ta k w ysoko p ostaw ionych osób, aby w czasie jednodniow ego w yjazdu delegacji rad zieck iej do B erlin a załatw ić n a m ie j scu k ilka podstaw ow ych problem ów , ściśle zresztą zw iązanych z p ro b le m aty k ą portow ą.
W gmachu Dyrekcji Kolei, wznoszącym się wysoko ponad nadodrzańską dzielnicą, omawialiśmy 29 stycznia sprawę zabezpiecze nia mostów na Odrze przed skutkami spodziewanego groźnego po chodu lodów. Naradzie przewodniczył stary inżynier, wiceminister Balicki. Kapitalne były sceny, gdy potoki wymowy zaproszonych do składania propozycji specjalistów osadzał pytaniem: „Ale pan jeszcze nie powiedział mi, czy mosty wytrzymają, czy nie?” — Właściwie z przebiegu dyskusji wynikało, że jest źle, że już za późno na łamanie lodów, że brak jest sprzętu, że trzeba wysadzać lód pod mostami w formie rynny, że nie starczy czasu na to, aby tę rynnę przedłużyć przez Jezioro Dąbskie, że się wreszcie będzie ratowało mosty przed ruszeniem lodów jak można, ale... Udało się jednak przez eliminację zagadnień błahych i przez zapewnienie pomocy obu naczelnych dowództw wojskowych — polskiego i ra dzieckiego — ustalić sztabowy plan działania z pominięciem wewnątrzresortowych sporów kompetencyjnych, a raczej ucieczki od odpowiedzialności. Drugim „ubocznie” załatwionym problemem była terenowa ko rekta lądowego przebiegu granicy polsko-niemieckiej na południo wy zachód od Szczecina. Poszukiwaliśmy z dyrektorem Quirinim szczegółowych map z naniesionym przebiegiem linii granicznej. Gdy bowiem we wrześniu 1945 roku jako członek dwuosobowej delegacji polskiej przenosiłem na mapy sztabowe wyniki delimitacji granicy wykreślonej uprzednio na oryginalnych załącznikach do umowy poczdamskiej — posługiwałem się wojskową mapą w skali 1 :100 000. Na niej kilometr przedstawiony był odcinkiem jednego centymetra, toteż zaszła później potrzeba ponownego prze niesienia tej linii na bardziej szczegółowe mapy topograficzne. Po równując te szczegółowe mapy z oryginalnymi mapami z września
1945 roku, noszącymi podpisy członków międzynarodowej komisji dla dełimitacji linii granicznej — mógł dyrektor Quirini łatwo udo wodnić istotny przebieg granicy wzdłuż Odry Zachodniej. Posłu żyło to Ministerstwu Spraw Zagranicznych do spowodowania w szybkim tempie niezbędnych ustaleń i korekt. Mimo względnego spokoju, szczeciński jedyny lądowy odcinek granicy polsko-niemieckiej był wciąż jeszcze miejscem wzmożo nej działalności przestępczej. Tędy szedł do Polski przemyt poszu kiwanych towarów z zachodu; tędy też istniał niewątpliwie zorga nizowany przerzut ludzi, tędy wreszcie przechodziły na zachód nielegalne grupy, a zwłaszcza Żydzi, którzy osiedliwszy się w szczecińskiej dzielnicy Niebuszewo, usiłowali się przedostać tą szybszą, ale bardziej ryzykowną drogą do Palestyny. Zewnętrznym przejawem tych problemów granicznych były ich ofiary: 15 marca odbył się w Szczecinie manifestacyjny pogrzeb dwóch żołnierzy Wojsk Ochrony Pogranicza — Lejtera i Rydlewskiego — zabitych przez przekraczającą granicę bandę. W trzy dni później omawiałem z majorem Dorożyńskim z WOP-u szczegóły przebiegu granicy i sprawy związane z jej lepszą ochroną; o tym, że zarządzenia te pomogły, przekonaliśmy się z wiceministrem Ziem Odzyskanych Władysławem Czajkowskim, gdy 17 kwietnia dokonaliśmy lustracji pasa przygranicznego w obrębie ówczesnego powiatu weleckiego (późniejszego powiatu szczecińskiego). Ale wracam do spraw portowych. W dniu 30 stycznia odbyło się drugie posiedzenie plenarne międzyresortowej, a jednocześnie i międzypaństwowej komisji do spraw portu szczecińskiego. Usta lona została procedura przejęcia portu zgodnie z naszymi postula tami, to znaczy wraz z całą Wyspą Łasztową, prócz tak zwanej strefy wolnocłowej, która na razie jeszcze pozostać miała we wła daniu władz wojskowych. W czasie konferencji notuję w swym zeszycie: „Jest to olbrzymi krok naprzód, umożliwiający dalsze inwestycje i racjonalne życie portu”. Jako termin wstępny prze jęcia wysunięto maj 1947, ale rozumiemy dobrze, że jest to ter min przedwczesny — co też dalszy przebieg wydarzeń potwierdził. Najważniejsze, że w naszą gestię przejść mają wszelkie handlowe frachty radzieckie, korzystające ze szczecińskiego portu. Świetny był dialog wiceministra Różańskiego z przedstawiciela mi różnorodnych agencji morskich działających obok usuniętej już
ze szczecińskiego portu „Derutry”. Chodziło o legalizację i normali zację ich dalszego działania w Szczecinie przy jednoczesnym pod porządkowaniu się polskiemu ustawodawstwu morskiemu. W tej dy plomatycznie niełatwej rozgrywce mieliśmy zdecydowane poparcie radzieckich generałów, hamujących zapędy lokalnych przedstawi cieli rozlicznych trustów i zjednoczeń. Doszło też do skutku pisem ne porozumienie w sprawie przyszłego podziału sprzętu portowego i dźwigów — choć tych w porcie jeszcze dotąd niemalże nie było. Dokonujemy po naradzie lustracji niektórych prowizorycznie przez nas użytkowanych nabrzeży — na przykład nabrzeża MAK, gdzie cztery tygodnie temu spłonęły magazynowe szopy. Nędzne to są wciąż jeszcze fragmenty wielkiej zrujnowanej całości. Nazajutrz, 31 stycznia, następuje oficjalne zakończenie rozmów polsko-radzieckich. Pozwala to organom morskim Szczecina przy gotować się do objęcia swego portu. Jednocześnie i Zarząd Miej ski rozpoczął prace organizacyjne w celu sprawnego przeprowa dzenia inwestycji na terenach przyportowych, choć właściwie na leżałoby na nich w pierwszym rzędzie przeprowadzić radykalne oczyszczenie i uporządkowanie. Tereny te bowiem (a należała do nich cała Wyspa Łasztowa, kępy Parnicka i Pucka, oraz trasa ulicy Gdańskiej) znajdowały się do tej pory wciąż jeszcze w stanie skrajnego powojennego zaniedbania. Wojskowe władze radzieckie przeprowadziły znaczne prace remontowo-porządkowe w samym porcie, natomiast przylegające doń tereny, ongiś miejskie, nie wcho dzące w skład właściwego portu, leżały dotąd jeszcze odłogiem, tak jak to miało miejsce w ostatnich dniach wojny. Władze wojskowe — traktując je jako obszar izolujący port od zewnątrz — nie wpu szczały tam nikogo z miasta bez specjalnych przepustek. Jak już wspomniałem, stan ten na dłuższą metę był dla miasta nie do znie sienia, gdyż pozbawiał je jedynej bezpośredniej komunikacji za równo z jego wschodnimi przedmieściami, jak i z wnętrzem kraju, uniemożliwiając jednocześnie przystąpienie do odbudowy głównych odrzańskich mostów. Wzdłuż ulic Łasztowej i Gdańskiej ciągnęły się ruiny budynków mieszkalnych i składowych. Niektóre z nich zostały prowizorycznie odbudowane; mieszkali w nich robotnicy zatrudnieni w porcie wo jennym, sami Niemcy, niektórzy wraz z rodzinami. Na terenie tym nie było ani sklepów, ani warsztatów rzemieślniczych; nie docho-
dziły tam ani tramwaje, ani autobusy. Był on wyłączony spod ju rysdykcji władz milicyjnych — toteż nic dziwnego, że pomimo kon troli sprawowanej tam przez radzieckie patrole wojskowe, obszar ten stanowił wciąż jeszcze bazę dla niepewnego elementu. Sprzyja ły temu liczne bunkry z okresu oblężenia miasta, piwnice, ruiny, przerośnięte gąszcza dawnych ogrodów działkowych oraz bagniste zalesienia rozległej Kępy Puckiej. Zbombardowane ongiś rozległe tereny portowego dworca towarowego stanowiły do tej pory kłę bowisko pogiętych torów, zwalonych mostów i obalonych słupów, wśród których uruchomione było jedno pasmo torów wiodących do wojennej bazy przeładunkowej. Nic więc dziwnego, że miastu niezwykle zależało na szybkim zlikwidowaniu tego zbytnio przeciągającego się powojennego pro wizorium. Przygotowania ze strony władz miejskich zmierzały do tego, aby z chwilą przejęcia terenów przyportowych móc od razu rozpocząć dobrze zorganizowane prace porządkowe i budowla ne w oparciu o uprzednio przygotowany szczegółowy program działania. Jednocześnie przewidywałem potrzebę utworzenia na Łasztowni na okres przejściowy specjalnego komisariatu dzielni cowego dla objęcia władzy administracyjno-porządkowej, choćby dla dokonania rejestracji wszystkich mieszkających na tym ob szarze osób. Przygotowania te rozpoczęły się w lutym i trwały przez cały półroczny okres poprzedzający ostateczne przyjęcie te renów przyportowych, które nastąpiło dopiero 19 września 1947 roku. Analogiczne prace zarządzone zostały w Szczecińskim Urzę dzie Morskim, który kompletował zawczasu ekipy dla przejęcia ca łości portu. Miasto było udziałowcem Spółki Żeglugi Przybrzeżnej „Gryf”. Nie rozwinęła ona, jak dotąd, zbyt aktywnej działalności, a jej ta bor pływający nie wyszedł daleko poza barki zalewowe. Wyjątek stanowił uzyskany z demobilu imponujący z wyglądu statek pa sażerski nazwany „Beniowski”, przewidziany do obsługi linii ka botażowej wzdłuż wybrzeża od Szczecina do Gdańska. Przedsię biorstwem tym kierowali kapitanowie Dobrzyński i Nehrebecki; obsługą lądową taboru pływającego kierował Cyryl Szperkowski, który wykazywał wiele energii w uruchamianiu nieprawdopodobnie starych i zużytych jednostek. Siedziba spółki mieściła się w Szcze cinie przy ulicy Dworcowej 19. Jako przewodniczący rady tej
spółki widziałem, że jej dalsze formy działania nie gwarantują rozwoju żeglugi przybrzeżnej. W dniu 22 lutego odbyło się jedno z kolejnych posiedzeń — usiłowaliśmy doprowadzić do uruchomie nia w sezonie letnim połączeń przynajmniej pomiędzy Szczecinem a Świnoujściem. Były tam stare, już od dawna wysłużone statki: „Piast” — unieruchomiony remontem, mała „Telimena” — którą często trzeba było holować, gdy jej motor odmawiał posłuszeństwa, oraz „Diana”, legendarne pudło pływające z szumnie reklamowa nym dancingiem w czasie rejsu po spokojnym Jeziorze Dąbskim, gdyż na bardziej wzburzone fale Zalewu nie zawsze można było ją puszczać. Skazane na korzystanie z wybrakowanych obiektów, to lokalne przedsiębiorstwo żeglugowe nie mogło samo wiele zdziałać. W Regionalnej Dyrekcji Planowania Przestrzennego wraz z Cze sławem Jaksem (tym, który należał do najwcześniejszej ekipy technicznej jeszcze z kwietnia 1945 roku) usiłujemy ograniczyć pojawiające się już teraz spory kompetencyjne nad władaniem te renem, którego jeszcze nam nie przekazano. Chodziło tu o określe nie zawczasu rozsądnych granic administracyjnych portu morskie go. Obecnej nienormalnej sytuacji, polegającej na tym, że wojenna administracja portu władała jednocześnie przyległymi doń dziel nicami miasta, nie można było akceptować po spodziewanym prze jęciu portu przez władze polskie. Nie można było przejąć tego rodzaju sukcesji, toteż sprzeciwiłem się kategorycznie próbom po działu miasta na część podległą Zarządowi Miejskiemu i część podległą władzom morskim. Komizm sporów kompetencyjnych się gał tak daleko, że specjaliści morscy zastanawiali się zupełnie po ważnie, czy nie utworzyć odrębnego urzędu stanu cywilnego w ge stii resortu żeglugi. Jednak Szczecin to nie Gdynia, gdzie miasto pozwalało się spychać przez urzędy morskie na drugi plan; posta wiona przeze mnie teza o wspólnym działaniu w obrębie portowo-miejskiej aglomeracji została u nas powszechnie zaakceptowana. Wystarczyło parę dni perswazji, aby w dniu 3 marca móc ustalić zarówno zakres kompetencji, jak i terytorialny podział między za interesowanymi stronami. Słuszny natomiast był już wówczas wy suwany wniosek o komercjalizację portu szczecińskiego przez od dzielenie go od Urzędu Morskiego i uczynienie z niego wyodrębnio nego przedsiębiorstwa państwowego. Rozmawiając o tym z dyrekto rem Urzędu Morskiego Bonarskim nie wykluczaliśmy możliwości
udziału miasta w tym przedsiębiorstwie. Pamiętam dobrze tę roz mowę o sprawach szczecińskich, kiedy jechaliśmy 9 marca autem przez Poznań do Wrocławia na posiedzenie Rady Nadzorczej To warzystwa Żeglugi na Odrze, którego Szczecin był również udzia łowcem. Mimo zasp śnieżnych dotarliśmy jakoś do Wrocławia, aby tam omawiać wspólnie zakup holowników we Włoszech, zamó wienie nowych barek w Holandii oraz problem rozbudowy rzecz nych stoczni remontowych. W Szczecinie zaczęto remontować stocznię rzeczną na Kępie Parnickiej i pobliskiej Kępie Zielonej, a także wydobywać drobiazg pływający, zatopiony w różnych za kamarkach basenów i kanałów portowych. Port szczeciński wy magał istnienia silnej floty odrzańskiej — samo zaś miasto nie mogło się również bez niej obejść. Gazownia była zdana wyłącznie na dowóz węgla drogą wodną, a trudności dowozowe kolei już nieraz unieruchamiały położoną nad kanałami odrzańskimi ele ktrownię przy ulicy Gdańskiej. Istniał również pomysł przewozu cegieł uzyskanych z rozbiórek w górę rzek Odry i Warty, aby od ciążyć kolej. Zbliżająca się data uruchomienia Huty Szczecin stawiała przed żeglugą odrzańską nowe zadania. Toteż miasto musiało energicznie ingerować w sprawy Odry, co ułatwiał udział jego reprezentantów w Radzie Nadzorczej „Żeglugi na Odrze”. Choć siedzibą tej Rady był Wrocław, to jednak znaczenie Odry jako czynnika gospodar czego było o wiele większe dla Szczecina aniżeli dla Wrocławia, którego port rzeczny był wciąż jeszcze nie wykorzystany i dla którego rzeka stanowiła raczej arterię tranzytową aniżeli doce lową. Przed odjazdem z Wrocławia odwiedziłem nowo mianowanego prezydenta miasta, mego kolegę szkolnego z lat najmłodszych, Bronisława Kupczyńskiego, który właśnie 10 marca obejmował urzędowanie po ustępującym prezydencie Wachniewskim. Wracając z Wrocławia do domu obserwowałem ze wzrastającym niepokojem stan lodów na rzece przy naszych mostach. W dniu 17 marca nastała odwilż, ulice były zalane wodą. Zapisuję tego dnia: O d ra niedługo u nas ruszy. Dobrze, że choć nieco n a sk u te k odwilży stopi się pokry w a lodow a. N ie w iem je d n ak do dziś, czy u d a się u rato w ać naszą trasę m ostow ą — je d y n ą n itk ę kom unikacyjną.
Nazajutrz przeprowadzamy kontrolę stanu mostów na Odrze: Lód je st rozbity n a długości około k ilo m etra pow yżej prow izorycznego m ostu w schodniego i około 200 m etró w poniżej. P o n ad to w szystko je st p rz y gotow ane do w y sadzania p o kryw y lodow ej, aż do Je zio ra D ąbskiego i p o niżej. J e s t szansa u rato w a n ia m ostów . Lód ruszy n a pew n o za trz y dni.
Tak to problemy portu i Odry przeplatały się ze sobą: tegoż dnia 18 marca rozmawiałem z dyrektorem Tarskim z Ministerstwa Żeglugi o potrzebie powołania specjalnej komisji międzyministe rialnej dla uaktywnienia regionu szczecińskiego i jego portu. Tego samego zdania był i wiceminister Ziem Odzyskanych Władysław Czajkowski. Czekamy więc z obawą na ruszenie lodów na Odrze. Każdy dzień to dodatkowa gwarancja bezpieczeństwa, gdyż jest dwanaście stop ni ciepła, lód topnieje, lodołamacze łatwiej pracują, torując rynnę dla spływu pokruszonego lodu. W mieście nastrój wiosenny, pod kreślony detonacjami: to saperzy z pobliskich Żydowiec wysadzają lód. Tym przyjemnym faktom towarzyszą ich mniej przyjemne skutki: na skutek detonacji woda w Odrze zmąciła się mułem den nym, co wpłynęło ujemnie na stan wody pitnej w śródmieściu, zdanym wyłącznie na pobór z ujęcia rzecznego. Trzeba było aż urzędowego komunikatu, ogłoszonego 1 kwietnia, aby bez prima-aprilisowej blagi obwieścić zaniepokojonym mieszkańcom, że zmętniona wybuchami woda jest stale badana pod względem che micznym i bakteriologicznym i że nadal jest zdatna do użytku. Inna rzecz, że z kurków przez wiele dni jeszcze lała się żółta ciecz, świadcząca nie tylko o zmąconej wodzie w rzece, ale i o źle działa jących filtrach zbudowanych przed osiemdziesięciu laty. O stanie ujęć wodociągowych, odziedziczonych po okupantach, świadczył zresztą fakt, że jedyna pompa zdolna do użytku po objęciu przez nas miasta zmontowana była w 1868 roku. Dzień ostatecznej batalii o mosty przypadł na Niedzielę Pal mową 30 marca. Wiadomości o pomyślnych wynikach dochodziły mnie jednak z daleka, gdyż leżałem chory na ciężką grypę. Na zajutrz 31 marca, zapisałem: C horoba m o ja trw a n adal. M osty szczecińskie u rato w an e, b ez p rzerw y w ru ch u . In n e m osty, np. w W arszaw ie i w T o run iu, poszły z lodem . F a k t u ra to w a n ia naszych m ostów je st najw iększym p rzyczynkiem do n ie sk rę pow anego rozw oju m ia sta w ty m roku.
Stwierdzenie to było w pełni słuszne. Gdyby wysokie prowi zoryczne mosty, po których posuwały się zarówno pociągi, jak i auta, zostały zniszczone, to w okresie co najmniej sześciu tygodni miasto i jego zachodnie zaplecze byłyby odcięte od reszty kraju. Jak by się to odbiło na stanie zaopatrzenia, nietrudno było prze widzieć. Najbliższy czynny most na Odrze był w Kostrzynie — i łatwo można było wyobrazić sobie komplikacje, jakie mógł po ciągnąć za sobą przejazd ponad stu kilometrów przez niemieckie terytorium, aby się dostać lub wydostać ze Szczecina. Zgroma dziliśmy na wszelki wypadek pewne zapasy opału i żywności w mieście — ale starczyłyby one najwyżej na dwa tygodnie. Każ dy sytuację tę znał i rozumiał jej skutki, toteż fakt uratowania mostów obchodzono jak uroczyste święto. Uroczystości tej dopeł nił minister Eugeniusz Kwiatkowski, który właśnie tego dnia wy brał się do Szczecina, aby jako pełnomocnik rządu do spraw wy brzeża przywieźć kilkanaście milionów na dalsze porządkowanie miasta, na specjalne prace wodociągowe oraz na zakup sprzętu dla Zakładu Oczyszczania Miasta. Każda z tych subwencji bardzo nas cieszyła, ich zdobycie kosztowało wiele trudu i wysiłku, gdyż zawsze sprawdzała się zasada, że kto woła — ten dostanie; na tomiast ci, którzy milczą, są wprawdzie mile przez władze finan sowe widziani, jednak odchodzą z niczym. A wołaniem Szczecina była jego sytuacja polityczna, jego impulsywny rozrost, jego wzra stający potencjał gospodarczy i mocne kołatanie gdzie potrzeba. Dalej więc posuwaliśmy sprawy portu i Odry. Kolejne posiedzenie Spółki „Żegluga na Odrze” odbyło się — tym razem po raz pierwszy w Szczecinie — 17 kwietnia, pod prze wodnictwem wiceministra Czajkowskiego. Trzeba było przeprowa dzić ostrą krytykę przedstawionego budżetu, dokonać cięć perso nalnych i sprowadzić to przedsiębiorstwo do realnego poziomu. Oczywiście, chodziło jak zwykle o zbytnio rozbudowaną admini strację w stosunku do personelu pływającego. Rejestrujemy tego dnia na Odrze sto pięć barek i siedemnaście holowników, co wciąż jeszcze było za mało w stosunku do bieżących potrzeb, a cóż do piero wobec zadań w najbliższych latach. Nazajutrz znów powstały nowe kłopoty portowe. Zapisuję w no tesie pod datą 18 kwietnia:
S p raw y portow e. N ie w chodząc w ak cję p rzejm o w an ia lub n ie p rzejm ow ania obiektów od R osjan — chodzi o w y p ełn ien ie p la n u załad u n k u w tym ro k u : 800 000 ton w łasn y m i siłam i. C udow ne k łó tn ie k o m p eten cy jn e pom iędzy poszczególnym i o rg an am i M in isterstw a Żeglugi, ja k BOP (Biuro O dbudow y P ortów ), SUM (Szczeciński U rząd M orski) etc. P rzed n am i ro z pościera się cała gam a ludzkiej m ałostkow ości i dopiero in te rw e n cja C zaj kow skiego w prow adza pew ien porządek. Z ap ad a decyzja: dla opanow ania ek sp o rtu w ęgla trze b a dokonać w szelkich m ożliw ych in w esty cji, gdzie się ty lk o da. D la drobnicy i czeskiego tra n z y tu trz e b a przeznaczyć W yspę G ó rn o -O k ręto w ą — łącząc ją now ym m ostem kolejow ym z nabrzeżem EWA. K oszt dziesięciu m ilionów . Z atw ierdzenie tej decyzji m a n astąp ić te legraficznie z W arszaw y w poniedziałek.
Nie byłem przeciwny tej koncepcji, a nawet ją na tym posiedze niu forsowałem. W dniu 7 maja przeprowadziliśmy wizję lokalną Wyspy Górno-Okrętowej, gdzie miał się odbywać ów przyszły przeładunek węgla po zamierzonym zbudowaniu mostu, mającego połączyć ją z resztą portu. Na wyspie tej zachowały się magazyny oraz trzy i pół kilometra dobrze wyposażonego nabrzeża, na któ rym Biuro Odbudowy Portu przeprowadzało intensywny remont. Jednak w parę tygodni później przekonałem się, że koncepcja ta miała bardzo poważne braki, które doprowadziły do jej zarzu cenia. Pomysł ten bowiem zrodził się pod naciskiem coraz to bar dziej zwiększających się zadań przeładunkowych, których doraźnie adaptowane i nie przystosowane do tego fragmenty portu nie mo gły opanować. Przeciąganie się przejęcia właściwego portu, a zwła szcza jego wschodniej części przeznaczonej dla przeładunków ma sowych, powodowało potrzebę szukania doraźnych, mało skutecz nych rozwiązań. Wzdłuż dotąd nam dostępnego lewego brzegu Odry rozwiązań takich już brakło, po adaptacji kilku prowizo rycznych nabrzeży do celów przeładunkowych. Tymczasem na Wyspie Górno-Okrętowej były nabrzeża i magazyny, tyle że nie połączone mostem z lądem stałym. Dlatego też wysunięto propo zycję przedłużenia torów kolejowych (kończących się ślepo u pół nocnego cypla mola, przy elewatorze zbożowym) poprzez kanał portowy mostem, aby móc osiągnąć wyspę z jej nabrzeżami. Pomysł ten miał jednak podstawowe braki. Po pierwsze: prze cięcie mostem jednego z kanałów portowych mogło się przyczynić do zmniejszenia operatywności portu, pozbawionego w ten spo sób najkrótszego wewnętrznego połączenia z zachodu na wschód. Ponadto na Wyspie Górno-Okrętowej w okresie wojny miały miej-
see remonty łodzi podwodnych — stąd jej wyposażenie nadawa łoby się bardziej na stocznię remontową aniżeli na nabrzeża prze ładunkowe, które i tak po paru latach okazałyby się za ciasne. Dlatego też zmieniłem swe pierwotne zdanie i nie zdziwiłem się zbytnio, gdy 17 maja zapadła ostateczna decyzja zlokalizowania na wyspie stoczni remontowej, zdolnej jednocześnie produkować małe jednostki rzeczne. Mówiono wówczas o 50 holownikach i 300 barkach rzecznych, choć słusznie mogło się wydawać, że gdy roz pocznie się regularny remont statków morskich, to nie będzie już czasu i miejsca na budowę taboru rzecznego. Dlatego też trzeba było forsować budowę stoczni rzecznej na Kępie Parnickiej, po jej przejęciu przez miasto. Trudno było przekształcić Szczecin w miasto portowe. Na prze szkodzie stał fakt, że wśród osób decydujących o dużych i ma łych sprawach brakło właściwie ludzi morza. Nie chodziło tu o ckliwy marynistyczny sentymentalizm — chodziło przede wszyst kim o dogłębne zrozumienie wagi portu i jego spraw. Szczególnie trudno było przekonać „lądowych kolejarzy”, którzy nigdy dotąd nie kontaktowali się ze sprawami morskimi, o potrzebie bardziej elastycznej polityki eksploatacyjnej i inwestycyjnej. Gdy 26 kwie tnia brałem udział w naradzie w gmachu Dyrekcji Kolei — prze konałem się o tym naocznie. Generalny dyrektor przemysłu węglo wego, Topolski, wiele musiał się napracować, zanim udało mu się skłonić nieruchawych urzędników do wyjścia poza uświęcone ra my dawnych regulaminów kolejowych. Zapisałem, że „i ta kon ferencja toczy się w chaosie sprzecznych zdań i obopólnych narze kań”. Tym razem chodziło o doprowadzenie torów kolejowych do tak zwanego nabrzeża Arsenału, gdzie przemysł węglowy pragnął zamontować kilka niewielkich, ale nowoczesnych dźwigów. Było to znów szukanie prowizorycznych rozwiązań przeładunkowych, mających wyprzedzić przekazanie nam właściwego portu węglowe go. To prowizorium jednak było łatwiejsze do zrealizowania ani żeli pomysł z Wyspą Górno-Okrętową, gdyż nie trzeba tu było budować żadnego mostu, tylko położyć kilkaset metrów bocznicy kolejowej ze stacji towarowej Szczecin-Grabowo. Dyrekcja Kole jowa wreszcie uznała, że leży to w zakresie jej kompetencji i tech nicznych możliwości. Jasne było, że nabrzeża dostosowane do po trzeb stoczni jako nabrzeża wyposażeniowe będą przeładowywać
węgiel jedynie tak długo, jak długo nie będą one potrzebne stoczni do wyposażenia budowanych przez nią statków. Biuro Odbudowy Portów przygotowywało się do rozpoczęcia większych prac inwestycyjnych w Szczecinie. Kłopot polegał na tym, że nie było wielkich nadziei, aby tegoroczne środki móc za inwestować w odbudowę właściwego portu. Dlatego też tymcza sowy plan inwestycyjny przewidywał wykorzystanie w Szczecinie w tym roku 332 milionów „starych” złotych na prace inżynierskie prowadzone przez BOP na obszarze peryferyjnym portu, na za bezpieczenie drogi wodnej oraz na zwiększenie mocy przeładun kowej na użytkowanych już przez nas nabrzeżach (którymi wła dał inspektor nabrzeży, pan Maruszewski). O sprawach tych roz mawiałem 4 maja w Gdańsku z dyrektorem Departamentu Mor skiego Więckowskim oraz z inżynierami Misiurewiczem i Rasiem ze Szczecińskiego BOP-u. A parę dni później wiodłem znów inną rozmowę z wiceministrem zdrowia doktorem Kożusznikiem o spra wach sanitarnych portu i miasta. Nadmiar ruin nie sprzyjał po prawie warunków sanitarnych — tym bardziej, jeśli na przykład w nie zniszczonej Gdyni, wydawszy wiele milionów na akcję odszczurzania, przekonano się, że szczury można nadal liczyć na ty siące. Tak to sprawy portu, a właściwie miraże portowe, zazębiały się o wszelkie działy gospodarki i techniki miejskiej. Szybkie powiększenie zdolności przeładunkowych posiadanych przez nas skrawków portu było dla nas wciąż jeszcze zadaniem na czelnym. W tej sprawie często przyjeżdżał do Szczecina Stefan Askanas. Z nim właśnie oraz z przedstawicielami kolei szwedzkich płynąłem 14 maja do Świnoujścia w piękną wiosenną pogodę, aby zlustrować miejsce, gdzie zamierzaliśmy uruchomić bezpośredni prom do Szwecji. W czasie jazdy omawiałem z Askanasem różne problemy portowo-komunikacyjne Szczecina, zapisując jedno cześnie jak zwykle na gorąco w notesie wyniki rozmowy. Oto one: S p raw a przerzu cenia k red y tó w budow lanych n a budow nictw o spółdziel cze, aby przed e w szystkim zasilić w m ieszkania rejo n y przyportow e. F i nan so w a stro n a rozw oju k o m u n ik acji m iejskiej — nasze w ym agania: 4 m i liony n a w yk on an ie połączenia lin ii tram w ajo w y ch n r 6 i 7, niezbędnych dla obsługi re jo n u portow ego D olnej O dry; uruchom ienie w zdłuż O dry dw óch tra m w a jó w w odnych; w reszcie uruchom ienie lin ii tram w a jo w ej w io dącej do w łaściw ego p o rtu (po jego przejęciu).
A w Świnoujściu oglądamy wraz ze Szwedami stosunkowo do brze zachowany dojazd do starej przystani promowej na Warszowie, omawiając dokładnie zakres niezbędnych inwestycji kolejo wych, połączonych z odbudową mostu przez cieśninę Dziwnę w Wo linie. Nazajutrz, 15 maja, w Szczecinie odbył się ciąg dalszy tej samej narady roboczej. Przewidywano, że przeładunek samego tylko węgla eksportowanego przez Szczecin wynosić będzie w roku 1947 — milion ton, w roku 1948 — 1,8 milionów ton, a w roku 1949 — 4,5 milionów ton. Kolej opanuje te przewozy, pod warunkiem, że do końca 1947 roku położy się żelazną konstrukcję mostową na Odrze Wschodniej, a w 1948 roku — na szlaku do Kostrzyna przez Odrę Zachodnią (zwaną Regalicą) koło Podjuch. Po południu, już po naradzie roboczej, odbyło się wielkie zebra nie całego szczecińskiego narodu morskiego, któremu przewodni czył nowy minister żeglugi, Adam Rapacki. Znów sprawy dźwi gów, mostów, nabrzeży, a na ich tle zarysowująca się największa inwestycja: wielki kolejowy portowy dworzec rozrządowy, któ rego brakło zawsze portowi szczecińskiemu, a bez którego w ogóle nie można myśleć o jego istotnym unowocześnieniu. Tę dalszą per spektywę omawiamy wraz z Borkowiczem na zamkniętej nara dzie z udziałem ministrów i wiceministrów. Rysuje się coraz to wyraźniej, że rok następny stać się musi rokiem wzmożonej akty wizacji Szczecina prowadzonej w skali ogólnokrajowej. Ten sam problem był też tematem konferencji Komitetu Wo jewódzkiego Polskiej Partii Robotniczej w dniach 18 i 19 maja. Wprowadza do niej referat Witolda Kłosiewicza, ówczesnego pierw szego sekretarza. Z wypowiedzi aż trzydziestu dyskutantów wi dać jak powoli ale stale toruje sobie drogę do świadomości wielu ludzi szczecińska problematyka morska. Podsumowuje konferencję Roman Zambrowski. Na tle tej konferencji odbyła się jeszcze jedna narada, tym ra zem komisji portowej Regionalnej Dyrekcji Planowania. Znów za pisuję: U stalenie, ile pieniędzy kom u potrzeba, ab y w ypełnić p lan budow lany w p o rcie — k o sztu je w iele w ysiłku, gdyż od razu kom petency jn e gadanie zaciem nia całość. A le i z tego się je d n ak w ychodzi zwycięsko.
Co parę tygodni przychodzą pomyślne wieści, że niedługo ma my objąć port. Jedna z takich wieści odebrana 20 czerwca od mi nistra Rapackiego głosiła, że ma to nastąpić jeszcze przed uro czystościami Święta Morza, a więc niemalże nazajutrz. Ale mimo że jesteśmy do tego przygotowani — wieść ta znów nie potwierdzi ła się. Natomiast mnożą się fakty świadczące o tym, że objęcie portu jest już istotnie bliskie — na przykład narada w Centralnym Urzędzie Planowania nad podpisaniem umowy handlowej z Cze chosłowacją w sprawie użytkowania przez nią portu szczecińskie go lub fakt przydzielenia miastu w dniu 3 lipca subwencji w wyso kości aż 25 milionów na spodziewane zagospodarowanie zaniedba nej strefy przyportowej (oczywiście po jej przejęciu). Choć przewlekają się sprawy portu, jest znów zapowiedź zmiany na lepsze: powołanie międzyministerialnej Komisji Aktywizacji Regionu Szczecińskiego i jego portu. Przewodniczy jej Czajkowski z Petrusewiczem jako zastępcą. W jej skład wchodzą przedstawi ciele kilku podstawowych instytucji i resortów, w tym „jak zwy kle niezwykle’' aktywny Stefan Askanas z Centralnego Urzędu Planowania. Pierwsze szczecińskie posiedzenie tej komisji odbyło się 12 sierp nia — stwierdzono na nim, że trzeba będzie wydatkować około 4 miliardów złotych w ciągu półtora roku, jeśli port szczeciński ma wykonać w 1949 roku przewidziany plan przeładunków w wyso kości 6 milionów ton. Na następnym posiedzeniu tej komisji obecna była grupa projektowa Biura Odbudowy Portu z Gdańska, która przywiozła kilka propozycji wyposażenia nabrzeży i doprowadze nia do nich torów kolejowych. Wciąż jednak dotyczyło to naszych obecnych prowizorycznych miejsc przeładunkowych, rozciągnię tych wzdłuż lewego brzegu Odry, a nie właściwego portu. W oczekiwaniu na oficjalne przejście przez zamknięty jeszcze ciągle szlaban na ruinach mostu Długiego — przygotowujemy się do rozpoczęcia prac inwestycyjnych dużego kalibru. Chodziło 0 przerzut linii tramwajowej przez Odrę i Parnicę w celu wykorzy stania nieczynnych od czasów wojny torów na ulicach Basztowej 1 Gdańskiej. Most leżał w gruzach; na jego pogiętych konstrukcjach kratowych położona została tymczasowa nawierzchnia drewniana, stanowiąca jedyny dojazd do właściwego portu i do dzielnic przyportowych. Szlaban zamykał do nich dostęp — trzeba było mieć
wciąż jeszcze specjalne przepustki, wystawiane przez komendę wojennego portu, aby móc przekroczyć rzekę. Niełatwo było w tych warunkach sporządzać projekty techniczne dla zaplanowanych in westycji, ale wówczas jeszcze nie znaliśmy skomplikowanego, nie wiadomo przez kogo wymyślonego terminu „dokumentacja tech niczna”, toteż inżynierowie po prostu robili projekty wykonawcze w uproszczonym i szybkim trybie — i to dobre projekty. Trzeba było dokonać wyboru miejsca, w którym przez Odrę Za chodnią (przylegającą do zrujnowanego Starego Miasta) przerzuci się prowizoryczny most dla przeprowadzenia linii tramwajowej i ruchu kołowego. Należało bowiem liczyć się z potrzebą demontażu ruin zwalonego mostu Długiego dla oczyszczenia koryta rzeki. Po stanowiliśmy zmontować tymczasową żelazną konstrukcję mosto wą typu wojennego (tak zwany typ Baileya) kilkaset metrów po wyżej ruin mostu Długiego, u wylotu ulicy Dworcowej, bezpośre dnio przy Urzędzie Pocztowym Szczecin 2. Niełatwo było przeko nać władze wojewódzkie, że na prowizorycznym, skręconym na śruby moście polowym można ułożyć szyny tramwajowe, jeśli bo wiem mosty te służyły ongiś do przepuszczania ciężkich czołgów, to mogłyby służyć również i dla zestawów tramwajowych. Trzeba było jednak umieścić obok siebie dwa takie wąskie mosty, każdy dla jednego kierunku ruchu. Ich lokalizacja została zatwierdzona 20 sierpnia. Aby doprowadzić linię tramwajową od strony miasta, należało położyć dwa tory w osi ulicy Dworcowej od gmachu Biblioteki Miejskiej dużym spadkiem w kierunku Odry. To leżało już wów czas w granicy naszych możliwości, gdyż ten odcinek trasy znaj dował się na terenie miejskim. Nic też dziwnego, że nie czekając na formalne przekazanie nam terenów portowych, rozpoczęliśmy prace nad tym odcinkiem trasy dzięki kilkumilionowej subwencji, przy użyciu bardzo prymitywnych środków technicznych. Reali zację dalszych odcinków trasy, leżących na międzyodrzańskich wyspach, trzeba było odłożyć na później, to znaczy na czas po przejęciu tych terenów. Należało dwoma łukami osiągnąć ulicę Basztową, omijając od południa chłodnię rybną, zbudować drugi zestaw podwójnych prowizorycznych mostów przez Parnicę oraz włączyć się do dawnej trasy tramwajowej w ulicy Gdańskiej, gdzie nie było ani jednego całego słupa ani też odcinka sieci trak
cyjnej. Nie można było bowiem myśleć o zagospodarowaniu tego najbardziej dla miasta żywotnego odcinka bez doprowadzenia doń środka komunikacji o dużej przepustowości, jakim jest tramwaj na własnym torowisku. Tak więc inżynierowie miejscy — a było ich zaledwie kilku — jednocześnie myśleli o realizacji w przyszłym roku wielkiej in westycji, jaką była arteria nadodrzańska, i przygotowywali się do szybkiego wykonania portowej trasy średnicowej. Projekty robiło się wieczorami i po nocach; sam jako inżynier brałem w tym udział. Nie mieliśmy nigdy kłopotu z „dokumentacją”: ten kto budował, ten i projektował, i nie miał na nikogo prawa zrzucić odpowie dzialności za nieterminowe dostarczenie rysunków projektowych. Wówczas jeszcze udawało się doprowadzać do bezpośredniego za twierdzenia tych dokumentów — każdy brał na siebie sporą część odpowiedzialności, którą zmniejszałem swą formalną akceptacją projektów realizacyjnych — jako prezydent miasta, a jednocześnie jako inżynier. Podpisy te jednak mogły nabrać formalnego pokry cia jedynie po przejęciu terenów portowych. Toteż z dużą niecier pliwością oczekiwaliśmy tego momentu, choć jasne było, że aktywi zacja Szczecina będzie sięgać daleko poza właściwy port. Chodziło o to, aby przygotować konkretny program działania, który by mógł w ciągu dwóch lat istotnie ożywić miasto. Program ten, ustalony wspólnie z Dyrekcją Odbudowy Szczecina i przedłożony 25 sier pnia, został zaaprobowany w tymże dniu przez roboczą komisję międzyministerialną, która z miejsca otworzyła potrzebne kredyty. Trzeba tu podkreślić wyjątkową operatywność tej komisji, któ ra działała niezwykle szybko i energicznie. Pozwoliło to na rozpo częcie prac wyburzeniowych wokół Zamku, otoczonego dotąd nie przebytymi zwaliskami piętrzących się ruin, oraz na przygotowa nie terenu pod nowy pawilon przystani żeglugi przybrzeżnej przy nabrzeżu Jana z Kolna, poniżej Wałów Chrobrego. Następne posiedzenie Komisji Aktywizacji Szczecina poprowa dził już niestety inny przewodniczący. W gazetach ukazały się bo wiem nekrologi, podpisane przez ministra Ziem Odzyskanych Wła dysława Gomułkę, który żegnał swego współpracownika, wice ministra Władysława Czajkowskiego, niestrudzonego inicjatora aktywizacji Szczecina. Zmarł on 6 września, w kilka dni po po wrocie ze Szczecina, po nieudanej operacji.
Władysław Gomułka jako minister Ziem Odzyskanych tymi sło wami pożegnał swego najbliższego współpracownika: W ładysław C zajkow ski już w okresie w ojny i okup acji niem ieckiej b ył k iero w n ik iem B iu ra Zachodniego, istniejącego przy D elegaturze. Po ro z grom ieniu Niem ców w idząc, że ziemie piastow skie p rzy w raca Polsce obóz dem o k racji ludow ej, w przągł się naty ch m iast do p rac y i jak o b ezp arty jn y d em o k rata oddał sw ą głęboką w iedzę i w ybitne zdolności o rganizacyjne na służbę odrodzonej Polski. Z aliczał się on bow iem do tych polskich bojow ników podziem nych okresu okupacji, k tó ry m drogę po w yzw oleniu P olski w ytyczył głęboki i szczery patriotyzm .
Nazwisko Czajkowskiego począwszy od listopada 1945 roku by ło ściśle związane ze Szczecinem. Jego wysoka, szczupła, nieco zgarbiona sylwetka znana była na wszystkich szczecińskich bu dowach, które regularnie odwiedzał. Miał on wspaniały dar syn tezy trafnej i szybkiej; zadziwiał gadułów, replikując im już po dwóch minutach, nie pozwalając nawet dogadać do końca. W nastroju żałobnego skrępowania prowadził obrady w dniu 8 września Stefan Askanas, który objął przewodnictwo komisji. Równie energiczny, lecz bardziej ruchliwy niż Czajkowski, wiele spraw przeprowadzał nie perswazją, ale energicznym, zdecydo wanym uporem. Wraz z Czajkowskim należał on do ludzi, którzy uwierzyli w Szczecin i którzy całą swą energię zużywali na ini cjatywę, przełamywanie trudności i rozsądne kierowanie. Tegoż dnia inżynier Władysław Szedrowicz z Gdańska mianowany został pełnomocnikiem do spraw odbudowy portu szczecińskiego. Notuję z zadowoleniem: „Kredyty są już otwarte i dostępne dla miasta, które ma swój przemożny udział w tym złotym deszczu”. Toteż korzystamy z dobrej koniunktury i wciągamy wraz z Askanasem również i Szedrowicza do wspólnej gry. Chodzi o to, że nie można poważnie mówić o odbudowie portu i przemysłu bez uzyskania no wych mieszkań. Wynikiem tych szybko podjętych decyzji było objęcie przez nowo utworzony Urząd Pełnomocnika do Spraw Portu kilkunastu zrujnowanych domów przy ulicy Mickiewicza w dziel nicy nie objętej jeszcze masową akcją budowlaną. Tegoż dnia pod pisuję akta przekazujące te budynki władzom portowym — i wraz z inżynierem Ryszardem Wejerem, miejskim inspektorem inwesty cyjnym, ustalamy program dalszych robót wodociągowych i kana lizacyjnych. Zadziwia nas nazajutrz Hilary Minc, minister przemysłu, który
z trybuny Zjazdu Gospodarczego Ziem Odzyskanych rzuca 7 wrze śnia w Szczecinie hasło mocne i krzepiące: B ędą w ty m i w przyszłym ro k u trzy sztand arow e przedsięw zięcia na Z iem iach O dzyskanych, po pierw sze — p o rt szczeciński, po d ru g ie — m ia sto Szczecin, a po trzecie — O lsztyn i M azury.
A więc 2 : 1 na naszą korzyść. To oświadczenie wywołuje wiel kie wrażenie w mieście — wszyscy rozumieją, że Szczecin wchodzi w nowy etap rozwoju, awansując do „sztandarowego” obiektu w skali krajowej. W czasie przeprowadzonej na prośbę Komitetu Wojewódzkiego PPR lustracji prac technicznych prowadzonych przez Biuro Od budowy Portu stwierdzić mogłem znaczny ich postęp, jak rów nież solidność wykonania oraz energię w pokonywaniu wielu ucią żliwych trudności. Trzeba było jednocześnie przyśpieszyć opraco wanie planu zabudowy miasta; ustaliliśmy więc, że w najbliższych tygodniach powoła się Miejską Pracownię Urbanistyczną w skła dzie dziesięciu projektantów. Na jej czele ma stanąć młody ar chitekt urbanista Adolf Ciborowski, przybyły z Białegostoku z żo ną Urszulą, również urbanistką. Ciborowskiego angażuję jedno cześnie jako starszego asystenta do kierowanej przeze mnie na Wy dziale Architektury Wyższej Szkoły Inżynierskiej Katedry Pla nowania Miast i Osiedli. W ten sposób wzmocniły się szczecińskie kadry planistyczne, bez których trudno byłoby mówić o roz sądnym toku inwestycji — a ja jako urbanista uzyskałem facho wych pomocników i sprzymierzeńców w rozgrywaniu przyszłości miasta. A inwestycje te zaczęły się istotnie sypać na nie przyzwycza jony do takiej obfitości Szczecin. W moim gabinecie Stefan Askanas zwołał 11 września odprawę roboczą. Kolejno wysłuchaliśmy reprezentantów Urzędu Morskiego, Szczecińskiej Dyrekcji Odbu dowy, Banku Gospodarstwa Krajowego, Dyrekcji Kolei oraz Biura Odbudowy Portu. Udzielamy im informacji o wysokości otwartych dla nich kredytów nadzwyczajnych na wspólną akcję inwestycyjną portowo-miejską, a zwłaszcza na odbudowę domów mieszkalnych, na nowe linie tramwajowe i na prowizoryczne i stałe mosty. Zano towałem wówczas że „jest to początek akcji bardzo szeroko za krojonej i niezwykle elastycznie przeprowadzonej”. Jednocześnie ustalono szczegóły odgruzowania i ukształtowania skarp Wzgórza
Zamkowego oraz detale techniczne związane z nową nadodrzańską trasą komunikacyjną. Pomógł nam w rozwiązywaniu tych proble mów doskonały urbanista Władysław Czarnecki, kierujący rozbu dową Poznania przez kilkanaście lat przed wojną i obecnie nadal prowadzący odbudowę i zabudowę Poznania. W czasie wojny był on profesorem polskiego Wydziału Architektury przy Uniwersyte cie w Liverpool; sam byłem jego uczniem, gdy stawiałem pierwsze kroki w urbanistycznym zawodzie i wysoce ceniłem sobie jego szerokie spojrzenie, jego rozległą erudycję i zdolności organizacyj ne. Rozmawiałem z nim poprzedniego roku w Hastings i szczerze się ucieszyłem, że postanowił szybko wracać do kraju. I oto po nownie spotkałem go 17 września — tym razem u nas w Szczeci nie, właśnie w tych dniach, w których tak cenna była jego fachowa i koleżeńska rada i pomoc. Wraz z nim objechaliśmy dokładnie miasto, jego nowe budowle i stare ruiny. Późno wracałem do domu — aby przyjąć telefon od Askanasa: pojutrze, 19 września 1947 roku, nastąpi formalne i uroczyste prze kazanie polskim władzom morskim i miejskim szczecińskiego portu i dzielnic przyportowych. Jest to wiadomość pewna i tym razem definitywna. Nazajutrz jadę do siedziby Wysockiego, dyrektora Szczecińskie go Urzędu Morskiego, aby ustalić z nim w szybkim trybie szcze góły jutrzejszego przejęcia nowych terenów. Można śmiało powie dzieć, że włącza się je tym samym do obszaru państwa, gdyż były one dotąd właściwie eksterytorialne. Składamy wspólnie wizytę ra dzieckiemu komendantowi portu i we trójkę w jego gabinecie, każ dy przy innym telefonie, powiadamiamy podległe nam organa tech niczne o stojących przed nimi w dniu jutrzejszym zadaniach. Wąt pliwości wyjaśniamy między sobą, a decyzje wspólnie uzgodnio ne przekazujemy telefonicznie, każdy do sobie podległych orga nów. Chodzi tu zarówno o oczyszczenie wjazdu na dotychczasowy „most graniczny”, jak i o postawienie w stan gotowości wszyst kich od dawna zorganizowanych ekip, z których każda już wie, ja kie obiekty ma w dniu przejęcia obsadzać. Wreszcie nadszedł ten tak ważny dla życia portowego miasta dzień. Szczecin przeżywał już wiele takich dni: 5 lipca 1945 — gdy po raz trzeci polskie władze przejmowały centralną część mia sta; 4 października tego roku — gdy przejęliśmy dalsze połacie
miasta i znaczniejszą część powiatu szczecińskiego; w roku 1946 — gdy uległa likwidacji eksterytorialna enklawa policka, i wresz cie dziś, gdy właściwy port i jego bezpośrednie zaplecze włączyć można było do już zorganizowanego portowego miasta. Dnia 19 września wczesnym rankiem witaliśmy na lotnisku w Dąbiu gości: ministra żeglugi Adama Rapackiego oraz wicemi nistra Kazimierza Petrusewicza, jak również przybyłego z Moskwy generała Bajukowa. Poprzedniego dnia podpisano w Warszawie oficjalny akt przekazania nam portu szczecińskiego wraz z dzielni cami przyległymi — a teraz oto nastąpić ma w Szczecinie właściwy akt jego przejęcia. Uroczystość rozpoczyna zmiana w arty na pro wizorycznym drewnianym moście przerzuconym przez zwaliska mostu Długiego. Miejsce radzieckiego posterunku zajmuje polski — o godzinie 11.00 szlaban unosi się w górę — i kawalkada aut wjeżdża na teren dotąd eksterytorialny. Przejeżdżamy z wolna wzdłuż ruin ulicy Basztowej. Po lewej stronie, tuż przed skrętem do prowizorycznego mostu przez Parnicę, widnieje wjazd do ogro dzonej strefy wolnocłowej. Miała ona wraz ze swymi dwoma base nami jeszcze przez parę lat pozostać pod wojskowym zarządem. Na tomiast całość portu przeładunków masowych w rejonie basenu Kaszubskiego od tego dnia stała się portem handlowym wraz z licz nymi sąsiednimi nabrzeżami. W ten sposób została radykalnie zmie niona dotychczasowa sytuacja: w miejscu kilku tymczasowych na brzeży rozrzuconych wzdłuż lewego brzegu Odry uzyskaliśmy mo żliwość masowego przeładunku, choć na razie ograniczonego mo żliwościami przestarzałych i jedynie prowizorycznie wyremonto wanych urządzeń dźwigowych. Przy wjeździe do basenu Kaszub skiego następuje ponowna zmiana warty, połączona z odegraniem obu hymnów państwowych. Bezpośrednio potem rozpoczął się za ładunek węgla na trzy przycumowane szwedzkie statki, skierowa ne tu wczoraj przez polski Kapitanat Portu. Jeszcze rzut oka na zniszczony most Cłowy, przerzucony nad Odrą Wschodnią. Został on zniszczony najwcześniej ze wszystkich szczecińskich mostów, gdyż w marcu 1945 roku tu właśnie na mie siąc zatrzymała się radziecka ofensywa. Charakterystyczną swą nazwę most ten nosił już w średniowieczu, gdyż na nim pobierane były przez miasto Szczecin opłaty celne. Już rozpoczęły się przy gotowania do jego prowizorycznej odbudowy.
Ministrowie wrócili do śródmieścia, natomiast ja zostałem na terenie Łasztowni, aby zapoznać z terenem ekipę nowo mianowa nego komisarza dzielnicowego. Chodziło nam bowiem o to, aby jak najszybciej móc zorganizować polską administrację na obsza rze zamieszkanym przez Niemców skupionych wokół portu, w któ rym byli zatrudnieni jako dokerzy. Praktycznie rządzili się oni tu sami, korzystając z braku władzy cywilnej na tym obszarze. Zapi sałem sobie tego dnia, że uległa likwidacji ostatnia chyba w Polsce zamieszkana enklawa, wyłączona dotąd spod polskiej jurysdykcji. Ład i porządek, który usiłowały zaprowadzić wojskowe władze radzieckie na terenie właściwego portu, kolidowały ze stanem, jaki panował na terenie owej enklawy pozostawionej dotąd lokal nej choć nieoficjalnej administracji niemieckiej. Gdy po południu przy udziale całego miejskiego sztabu technicznego dokonywałem szczegółowej pieszej lustracji Łasztowni i rejonu ulicy Gdańskiej uderzyło nas niezwykłe jak na 1947 rok zaniedbanie tego terenu. Zapisałem w notesie: W ydaje się szczegółowe dyspozycje robocze odnośnie przep ro w ad zen ia od zaraz p rac porządkow ych. Cały te re n ta k w yg ląd a ja k Szczecin w lipcu 1945 roku. N iem ieckie n apisy, zw ały gruzu. Z an ied b an ie kom pletne. W w ie lu dom ach prow izorycznie ad ap to w an y ch m ieszk ają nigdzie nie m eldow ani N iem cy. J e s t tu w dzięczne pole do p racy — za k ilk a tygodni m usi się tu w idok ra d y k a ln ie zm ienić.
Natomiast sam port przejęty od władz radzieckich miał już do brze uporządkowane dojazdy, częściowo odgruzowane nabrzeże i czynne dźwigi przeładunkowe, tak że na podstawowych nabrze żach można było rozpocząć niezwłocznie przeładunek. Jeszcze je den rzut oka na budujący się most połowy przez Odrę Wschodnią (zwaną Regalicą) i trzeba było przerwać oględziny terenu na sku tek zapadającego zmroku i braku oświetlenia ulic. Wprowadzi liśmy jedynie portową straż pożarową do strażnicy przy ulicy By tomskiej oraz posterunek milicji do gmachu bez szyb i drzwi przy ulicy Łasztowej, obok ruin całkowicie zniszczonego kościoła, tuż przy parnickim moście. W tymże gmachu ulokowali się pracowni cy nowo utworzonego miejskiego komisariatu dzielnicy przyportowej. Było już późno, gdy wróciłem znów na lewy brzeg Odry. Ogrom pracy dokonanej w mieście w ciągu dwóch lat uwidocznił się w ca
łej pełni, gdy ujrzałem to, czego dotąd się nie doceniało: życie „normalnego” miasta, ruch na ulicach, sklepy i światło — czego brakło jeszcze na właśnie co przejętym Międzyodrzu. A jedno cześnie można było stwierdzić, że dopiero od dnia dzisiejszego ten ruch i te światła, to życie na ulicach nabrało właściwego sensu i znaczenia. Było to życie rozwijającego się wielkiego miasta por towego.
29.
Międzynarodowe i portowe problemy
Staraniom o port towarzyszyły też inne poczynania. Wiadomo było, że w czerwcu 1947 roku zostaną otwarte pierwsze powojenne Targi Poznańskie. Pamiętałem dobrze z okresu międzywojennego, jaki wpływ na rozwój Poznania wywarły Targi, które — choć trwają krótko — decydują o życiu miasta i o jego międzynarodo wym znaczeniu. Dyskutowaliśmy o tych sprawach już od dawna: czy nie dałoby się w Szczecinie zorganizować również jakiejś imprezy służącej na szerszą skalę handlowi zagranicznemu i kon taktom międzynarodowym. I tak doszło do koncepcji urządzenia w Szczecinie Towarowych Targów Tranzytowych dla produktów tych krajów, które by korzystały w przyszłości ze Szczecina jako ze swego portu tranzytowego. Myśleliśmy wówczas przede wszyst kim o Czechosłowacji i o Węgrzech, jak również o nadbałtyckich krajach skandynawskich. Nie przerażało nas to, że dysponowaliśmy jedynie nadzieją i dobrymi chęciami; jeszcze port na dobre nie ruszył, jeszcze na stoczni sterczały ruiny i zwaliska — a już my śleliśmy o przycumowaniu wystawowych statków do Wałów Chro brego, o ekspozycji dorobku jakże skromnej naszej gospodarki w gmachu Muzeum Morskiego. Na tereny przyszłych Targów Tranzytowo-Morskich przeznaczyliśmy rejon Wałów Chrobrego, pasmo wzdłuż lewego brzegu Odry w śródmieściu oraz wyspę Bielawę położoną naprzeciw Muzeum, pokrytą dziką roślinnością. Był pomysł, było miejsce, nie było jeszcze co wystawiać — a na
miejscu na Targi przeznaczonym piętrzyły się rumowiska. Czy ta idea była zatem przedwczesna? Nie podzielałem tych wątpliwości. Pamiętałem, że pomysł utworzenia Targów Poznańskich został wysunięty w styczniu 1920 roku, gdy sama myśl o takiej impre zie budziła co najmniej powątpiewanie wśród osób powołanych do wydania decyzji — co nie przeszkodziło przecież w otwarciu pierwszych Targów Poznańskich już w 1921 roku. Pamiętałem ówczesną prowizoryczną drewnianą szopę o uginającej się podło dze, powierzchni dwóch tysięcy metrów kwadratowych, w której stłoczyła się większość ówczesnych wystawców. Wiedząc zatem, że najtrudniej jest pokonać pierwsze opory i pierwsze wątpliwości z chęcią wziąłem udział w dniu 15 marca w inauguracyjnym ze braniu Komitetu Organizacyjnego Towarowych Targów Tranzy towych w Szczecinie. Przewodniczył temu przedsięwzięciu prezes Wojewódzkiej Rady Narodowej Konrad Patek. Druga narada w tej sprawie odbyła się po tygodniu. Dalsze rozmowy w tej materii prowadziłem sam w dniu 28 kwietnia w Poznaniu, w dniu otwarcia pierwszych powojennych Targów z radcą miejskim Czaszem, który był moim szefem w latach przedwojennych. Chodziło mi o to, aby nasze targi potraktować jako szczecińską filię Mię dzynarodowych Targów Poznańskich. Celem tej filii byłaby ekspo zycja morska, przy zachowaniu zasady targów tranzytowych. Sprawę tą trzeba było jednak wówczas porzucić. Dysponowa liśmy bowiem jedynie przeświadczeniem, że targi te trzeba zorga nizować, pewnością, że w roku przyszłym będziemy dysponować portem o wzmożonej mocy przeładunkowej oraz przekonaniem, że będzie on za lat kilkanaście czołowym portem na Bałtyku. W od powiedzi natomiast słyszeliśmy znane nam prawdy o niskim po tencjale gospodarczym i technicznym portu i miasta, jak gdyby uruchomienie Targów Tranzytowych miało stanowić trudniejsze zadanie niż „uruchomienie” miasta. Być może, że te i inne bardziej centralne, lecz nie zawsze trafne argumenty można by było odeprzeć. Niestety, sił na to już brakło. Wir dokuczliwych drobnych spraw tak nas już omotał, że zbyt może oportunistycznie zrezygnowaliśmy z tej idei, która mogłaby pomóc miastu i jego rozwojowi. Nie zrezygnowaliśmy natomiast z innej koncepcji, a mianowi cie z uruchomienia w mieście nowych szkół wyższych. W dniu
8 marca w pięknie ozdobionej auli przy ulicy Puławskiego odbyło się uroczyste otwarcie Wyższej Szkoły Inżynierii. Nie stać nas było wówczas, zdanych tylko na własne siły, na pełną politechnikę, choć wiele w tej sprawie pociekło atramentu. Ale nie można było dłużej zwlekać — toteż przy skromnych kadrach uruchomiono na razie techniczną szkołę wyższą typu inżynierskiego. Dla mnie osobiście dzień ten był przedmiotem szczególnej sa tysfakcji. Obejmowałem bowiem kierownictwo Katedry Plano wania Miast i Osiedli na nowej uczelni, inaugurując tym samym swą działalność naukowo-dydaktyczną w zakresie urbanistyki. Zda wałem sobie aż nadto dobrze sprawę, jak trudno będzie połączyć funkcje prezydenta miasta z obowiązkami profesora wyższej uczel ni technicznej. Wprawdzie był to wówczas tylko tytuł profesora kontraktowego, ale liczyłem się ze stopniowym zwiększaniem swe go udziału w pracy naukowej i z całkowitym przejściem na wyższą uczelnię, gdy będę mógł porzucić obecnie pełniony urząd. Wspomniałem już, że w okresie okupacji napisałem książkę 0 planowaniu zieleni i krajobrazu, która ukazała się w 1946 roku. Zbierałem materiały do zamierzonej rozprawy doktorskiej na te m at rozwoju miast portowych. Problematyka ta wiązała się ściśle ze sprawami Szczecina — dla urbanisty odbycie „praktyki” na stanowisku prezydenta miasta było równoznaczne z pracą w wiel kim laboratorium, w którym tworzyło się nowe miasto. O sprawach tych myślałem, gdy w przepełnionej auli Wyższej Szkoły Inżynierskiej brałem udział w uroczystościach inaugura cyjnych. Piękny dyplom obwieszczał, że nowa uczelnia ma się stać „zalążkiem Politechniki Szczecińskiej”. Tak też określiłem tę uro czystość w swym wykładzie inauguracyjnym, poświęconym teorii planowania miast. Zapisałem tego dnia: J e st już w Szczecinie m łodzież akadem icka: zielone czapki A kadem ii H andlow ej i ciem now iśniow e W yższej Szkoły In żynierii, obie z m aleńkim gryfem szczecińskim .
Wyższą Szkołą Inżynierską kierował jej pierwszy rektor, Ry szard Bagiński. Podzielona była ona na wydziały: Budownictwa 1 Architektury, Chemii, Elektryczny i Mechaniczny. Dążenia nasze do wyodrębnienia architektury w osobny wydział zostały nie długo uwieńczone pomyślnym rezultatem; natomiast nie powiódł
się plan profesora Tadeusza Dominika utworzenia Wydziału Inży nierii Leśnej. Równocześnie trwały rozmowy w sprawie otwarcia w Szczeci nie Państwowej Szkoły Morskiej. Na ten cel przeznaczony był wielki budynek przy alei Piastów 19. Był to nie wykończony przez Niemców biurowiec, mający im służyć za siedzibę władz finanso wych. Pierwsze ustalenia w tej sprawie zostały powzięte jeszcze w marcu; w czasie kolejnego pobytu w Szczecinie ministra żeglugi Adama Rapackiego w połowie maja odbyliśmy wspólne oględziny gmachu dla potrzeb nowej Szkoły Morskiej, co spowodowało przy spieszenie jej oficjalnego powołania do życia. Pierwsze półrocze 1947 roku cechowało nasilenie oficjalnych i uroczystych wizyt. Każda z nich połączona była ze swoistym politycznym akcentem, podkreślającym znaczenie Szczecina w two rzonej dzień po dniu historii Polski współczesnej. Nie trzeba tu zaznaczać, że każda z tych wizyt ułatwiała naszą pracę w mieście, stając się powodem do podejmowania nowych zadań oraz okazją do nowych technicznych lub finansowych ułatwień. W drugą rocznicę ofensywy, która wyzwoliła miasto, zgodnie z zeszłoroczną tradycją (bo w Szczecinie dwa lata to już tradycja) odbyła się wielka manifestacja na Jasnych Błoniach. Wcześnie rano 19 kwietnia objechałem miasto, aby z zadowoleniem stwier dzić doskonałe przygotowanie techniczne oraz porządny, schludny i odświętny jego wygląd. Pięknie wyglądały tego ciepłego pogod nego poranku biało-czerwone chorągwie, zwisające z okien. Jedziemy na lotnisko po gości. Na przedzie wielki, otwarty wo jewódzki „Horch” z olbrzymimi na biało pomalowanymi oponami: dostojny relikt przedwojennej, generalskiej reprezentacji. Za nim cała plejada naszej ówczesnej motoryzacji: czarne, ekskluzywne „Chevrolety” — obiekty dyrektorskich pożądań; liczne zwinne czarne „Citroeny”, tak świetnie nadające się na nasze warunki (jednego z nich sam prowadziłem); małe, ale dobre „Simki”, po czym liczne „trofiejne” wozy przedwojennej aparycji, „Łaziki” zielone i „Wilisy” — a wszystko w gali i bardzo głośne, jako że wówczas nie obowiązywał jeszcze nakaz samochodowej ciszy. Dro gę przed nami torowało kilkadziesiąt ciężarówek, którymi zje chały na lotnisko rozśpiewane delegacje zakładów pracy. Jechać trzeba było wciąż jeszcze bardzo okrężną drogą, gdyż najkrótsza
trasa przez Łasztownię ciągle jeszcze była niedostępna. Po drodze nawet okaleczałe Podjuchy i Zdroje wystroiły się odświętnie. Na trawiastym potowym lotnisku w Dąbiu ląduje po kilku okrąże niach samolot, z którego wychodzi minister Ziem Odzyskanych i wicepremier Władysław Gomułka z pierwszą wizytą w Szczeci nie. Mieliśmy do niego nieco żalu, że dopiero teraz zaznajomić się może ze Szczecinem, choć przez półtora roku odczuwało się wy raźnie korzystne skutki działania tego specjalnego ministerstwa. Wiele osób w orszaku, wielu dziennikarzy i swoich, i zagranicznych — słowem gala. Karawana aut jedzie do miasta, po czym nad programowy objazd wszystkich newralgicznych jego punktów. A potem w mieszkaniu wojewody Borkowicza wśród wiosennej zieleni dzielnicy Pogodno domowy obiad — na trasie, bo było ciepło, wśród kur i kaczek tworzących woje Wodzińskie gospo darstwo. Oczywiście, rozmowy toczą się na tematy szczecińskie, nabierając w tym sielsko-swojskim otoczeniu szczególnego, bezpo średniego charakteru. Nasz gość się też nieco rozruszał; pyta o wiele spraw, chwali i gani, istny minister-gospodarz, który już w czasie pierwszego kontaktu chciałby w czymś pomóc. Sprawy szczeciń skie nabierają bowiem innego wyglądu, jeśli są widziane z bliska, choćby z tego małego ogródka, aniżeli z dostojnej stołecznej, mini sterialnej odległości. Kończy się miła sjesta. Trzeba jeszcze zwie dzić naszą chlubę, Szpital Czerwonego Krzyża na Wzgórzu Unii Lubelskiej, aby później wziąć udział w publicznej manifestacji na placu Niezłomnych. Z balkonu na pierwszym piętrze widoczna była długa, pięknie zadrzewiona aleja wiodąca ku śródmieściu — a przed nią na placu otoczonym dwoma skrzydłami ratusza zgromadziła się bodajże jed na trzecia ówczesnych mieszkańców miasta. Władysław Gomułka wygłosił z tego balkonu transmitowane przemówienie: głównym jego akcentem była przestroga przed ponowną militaryzacją Nie miec. Po wiecu idziemy szeroką aleją do jedynej nie zrujnowanej części Starego Miasta, gdzie na trójkątnym placyku mieściła się siedziba Komitetu Wojewódzkiego PPR. Gomułkę zadziwia wygląd mia sta — daje temu wyraz w godzinnej rozmowie, w czasie której omawiamy problematykę polityczną w szczecińskiej skali. Szcze cińskie sprawy mierzy się bowiem nie tylko skalą polską, ale
i międzynarodową. Wtedy to właśnie, w wyniku tych rozmów, za pada decyzja wicepremiera, że należy prędko znaleźć formy spe cjalnej aktywizacji szczecińskiego regionu, przy jednoczesnym przyspieszeniu przejęcia portu. Nazajutrz, gdy po obejrzeniu wystawy druków o Pomorzu Za chodnim odprowadziliśmy gościa na lotnisko, usłyszeliśmy na po żegnanie, że będzie powołana do życia specjalna międzyministe rialna Komisja Aktywizacji Szczecina. Obietnica ta została spełnio na, jak wiadomo, w bardzo krótkim czasie. W kilkanaście dni później na wielki wiec z okazji 1 Maja przybył do Szczecina minister spraw zagranicznych Zygmunt Modzelewski. Wiele pomógł on nam w trudnym 1945 roku; wspominał o tym w czasie politycznego przemówienia, jakie wygłosił na Jasnych Błoniach. Patrząc z trybuny na uczestników wiecu przypomniałem sobie, że rok temu na 1 Maja było w Szczecinie jedynie 45 tysięcy Polaków, podczas gdy dziś jest nas 115 tysięcy, czyli o 70 tysięcy więcej. Różnica ta była zresztą widoczna nawet w czasie samego wiecu, gdyż niemal cała powierzchnia olbrzymiego zielonego pro stokąta pokryta była wielobarwną mozaiką ludzi. Dobrą prognozę na przyszłość postawił minister Modzelewski, rozmawiając w wybranym gronie o sytuacji międzynarodowej. Widział on wprawdzie jej zaostrzenie, ale spodziewał się wyrów nania sił, a tym samym utrwalenia naszej sytuacji. Przestrzegł przed zbytnią ufnością w decyzję wciąż jeszcze oczekiwanego tra ktatu pokojowego z Niemcami — pamiętam dobrze jego stwierdze nie, że i za dwadzieścia lat tego traktatu się nie doczekamy, a Szcze cin mimo to zagospodarujemy. Naszą legitymacją merytoryczną będą wyniki naszej gospodarności i zasiedlenia — a legitymację formalną uzyskaliśmy już na konferencji poczdamskiej. Podobne stwierdzenia padły i przy innych okazjach. Niedługo potem, 14 czerwca, witaliśmy na lotnisku po raz drugi premiera z oficjalną wizytą w Szczecinie. Tyle, że pierwszą wizytę złożył Szczecinowi w październiku 1945 roku premier Edward Osóbka-Morawski, a obecnie gościliśmy Józefa Cyrankiewicza. Pokaza liśmy mu w skrócie wszystko, co nas wtedy tak bardzo obchodziło: jeszcze nieodbudowane mosty na Odrze i dojazdy do nich, port i jego otoczenie, dzielnice mieszkaniowe i gruzy, których usunię cie stawało się już naszą obsesją. Objazd zakończono u stóp Zamku,
ledwo widocznego zza piętrzącego się rumowiska. A nazajutrz w niedzielę w kameralnym otoczeniu na placyku przed ratuszem odbył się jeszcze raz wiec, na którym przemawiali premier Cy rankiewicz i wicemarszałek Sejmu Szwalbe. Wiecowaliśmy wówczas często, bo wciąż trwała jeszcze atmo sfera swoistego patosu, który towarzyszył wielu naszym poczyna niom. Atmosfera ta niedługo miała ulec radykalnej zmianie — niemniej jednak w owym 1947 roku trw ała ona jeszcze, jako kontynuacja nie przebrzmiałych tradycji okresu pionierskiego. Prawdziwą okazją do manifestacji na wielką skalę stały się obcho dy Święta Morza. W tropikalny upał witaliśmy w dniu 28 czerwca u wjazdu do śródmieścia przy ulicy Mieszka I przybywającego prezydenta Rzeczypospolitej. Miasto odświętnie udekorowane wi tało gości; trzeba sobie powiedzie, że minęło wiele lat, zanim pow tórzył się w Szczecinie ówczesny letni niefrasobliwy nastrój, gdy przy wieczornych reflektorach tańczono na miejskich placach. A obok tego odbywał się uroczysty ceremoniał: zwiedzanie huty w Stołczynie, dekoracja zasłużonych, uroczyste posiedzenie obu rad narodowych: Miejskiej i Wojewódzkiej, wręczenie świadectw maturalnych i capstrzyk nad Odrą. Szczecin znany był wówczas ze swej precyzji w organizowaniu obchodów żywych i barwnych. Nazajutrz, 29 czerwca, brałem udział w dalszym ciągu uroczy stości. Notuję wieczorem ich przebieg: M oje im ieniny. Ż ar ponad m iarę. Od ra n a tłu m y n ad O drą; przed scho dam i olbrzym i ołtarz, za n im przycum ow any do nab rzeża „D ar P om orza”. Szereg obchodów : pośw ięcenie sztandarów , otw arcie w y staw y przem ysłow ej w m uzeum , nabożeństw o, dw ugodzinna defilada, 35 sto p n i u p ału w cieniu. P rezy d en t B ieru t z u p ału m dleje i odjeżdża z B orkow iczem — ja sam ledw o d o trzy m u ję do końca.
Na uroczystym obiedzie zamiast chorego Bieruta przewodniczył generał Marian Spychalski. Mamy gości: wicepremier Bułgarii, ambasadorzy krajów nam bliskich: Jugosławii, Czechosłowacji, Bułgarii, delegacja radzieckich generałów. Wieczorem Szczecin się bawi, a ja w swym służbowym mieszkaniu przyjmuję gości. Tak to obchodziliśmy tego roku Święto Morza, wpatrzeni z wy sokości Wałów Chrobrego w port, do którego mieliśmy wejść za parę miesięcy. Te kolejne wizyty i uroczystości przybliżały Szcze cin i jego sprawy społeczeństwu wewnątrz kraju, które jedynie od
święta i od okazji do okazji dowiadywało się o szczecińskich tros kach i kłopotach: o tym się nie pisało w prasie krajowej, a utyski wania dwóch lokalnych dzienników dotyczyły nie tyle spraw du żych, ile nieprzyjemnych drobiazgów, z których jednak składało się nasze codzienne życie. A była tych spraw trudnych aż nazbyt wiele. Nie można było jednak czekać, aż same się one zjawią jako nierozwiązywalne pro blemy; należało wyprzedzać ich powstawanie przez energiczne kontr działanie. Bardzo zaniedbany był jeszcze powiat szczeciński; przyłączony do Polski dopiero w końcu 1945 roku, obecnie z trudem zagospo darowujący niedawno dopiero włączoną policką enklawę. Nadgra niczny ten powiat miał duże znaczenie dla Szczecina jako jego naj bliższa baza żywieniowa, oraz najbliższe zaplecze wypoczynkowe. Zarząd miasta Szczecina opiekował się w dalszym ciągu nieofi cjalnie tym powiatem, gdyż był on zbyt mały i zbyt zdewastowany wojną i powojennymi wydarzeniami, aby móc samodzielnie go spodarzyć. Toteż na prośbę Urzędu Wojewódzkiego dokonałem w maju ponownych jego oględzin. Nowe Warpno, zbyt daleko po łożone — leżące jeśli nie za górami, to na pewno za lasami — żyło życiem własnym, bez większych sukcesów w zagospodarowaniu, jako miasteczko osadników wojskowych, parających się rybac twem. Natomiast rozwój Trzebieży, choć przejętej wraz z enklawą policką dopiero w październiku 1946 roku, zapowiadał się dobrze. Było tam ruchliwe centrum rybackie, lokalna baza portowa i naj bliższa Szczecina plaża, która choć położona nad Zalewem, stano wiła jednak dużą atrakcję dla szczecinian, zrażonych wciąż jeszcze trudną komunikacją do pełnomorskich Międzyzdrojów. Tymcza sem do Trzebieży można było dostać się w ciągu niespełna godziny koleją z licznych przystanków usytuowanych wokół śródmieścia. Już można było myśleć o stworzeniu tam przetwórni rybnej, o bu dowie hotelu i wzmożeniu lokalnego ruchu handlowego, a w dal szej przyszłości o stworzeniu właśnie tam centrum jachtowych sportów wodnych. Aby się jednak móc do Trzebieży dostać autem, trzeba było prze jechać w poprzek księżycowego krajobrazu Polic. Do pierwszych dni 1945 roku była tam czynna olbrzymia fabryka benzyny synte tycznej, w której pracowało kilkanaście tysięcy więźniów, osa
dzonych w obozach koncentracyjnych obok zakładu. Naloty alianc kie zniszczyły fabrykę doszczętnie w połowie kwietnia 1945, a de montaż instalacji podziemnej rozrył jej teren do reszty. Samo miasteczko, w którym przez cały rok (od września 1945 do paź dziernika 1946) kwaterowali robotnicy i niemieccy jeńcy wojenni zatrudnieni przy oczyszczaniu terenu fabryki, przedstawiało obraz istotnej nędzy. Miało to miasto jeszcze nadal bardzo złą sławę; w pobliskich bunkrach gnieździły się rozliczne bandy, których wykurzenie wiele sprawiało trudu naszym bardzo nielicznym orga nom władzy. Dlatego też siedzibą starostwa Police nie były; brakło sił i środków, aby je choć jako tako zagospodarować; na opustosza łych ulicach rosła trawa, a stare, na wpół drewniane domy waliły się jeden za drugim. Było ogólnie wiadomo, że ludzie bali się w Po licach osiedlać — zmieniali się tam burmistrze jeden za drugim. Miałem koncepcję, aby włączyć Police do Szczecina, powołać tam komisariat dzielnicowy i rzucić na to miasteczko znaczną cześć naszych kredytów inwestycyjnych. Propozycja ta spotkała się jednak ze zdecydowanym sprzeciwem władz powiatowych, które twierdziły nie bez słuszności, że wówczas powiat zostałby okrojo ny do tak małych rozmiarów, że jego dalsze istnienie nie miałoby uzasadnienia. Ale w rezultacie Police nie zagospodarowały się tak jak należałoby i stan ten trwał jeszcze przez wiele lat. Inna sytuacja była w Stołczynie, północnej dzielnicy Szczecina. Uruchomienie pierwszego pieca huty nastąpiło tu 5 maja, a załoga tego zakładu, który w ciągu roku przekształcił się z rumowiska i zgliszczy w pierwszy szczeciński warsztat pracy z prawdziwego zdarzenia, liczyła już 350 robotników. W dziesięć dni później uru chomiona została komunikacja autobusowa ze Stołczynem; obok starych, piętrowych berlińskich autobusów kursowały na tym szla ku aż dwa nowe „Leylandy” z importu, przedmiot naszej dumy. Jeszcze bardziej na północ położony Skolwin, przytykający do wyniszczonych Polic, ongiś fragment słynnej polickiej enklawy, został włączony do miasta dopiero w jeseni 1946 roku. Przepro wadzając 23 maja lustrację tej najdalszej dzielnicy miasta, o któ rej istnieniu przeciętny szczecinian nie miał w ogóle pojęcia, za stałem stan bardzo pocieszający. Wraz z Saphierem-Sapierskim wprowadziliśmy w urzędowanie nowego komisarza dzielnicowego, którego jurysdykcja miała rozciągać się na pół-wiejski, pół-prze-
mysłowy Skolwin oraz na wieś Mścięcino, wciśniętą między Skolwin i Police, czystą i przyjemną miejscowość, przytykającą do gęsto zalesionych wzgórz. Stwierdziliśmy, że jest już w Stołczynie 1200 mieszkańców, że wszystkie gospodarstwa rolne są objęte w posia danie i że ponad 80% użytków rolnych jest już obsianych. Gdy sobie uprzytomniłem, jak ten peryferyjny zakątek miasta wyglą dał zeszłej jesieni, to stwierdziłem, że istotnie można było mieć powód do zadowolenia. Wprawdzie wielki kompleks przemysłowy papierni jeszcze nie był uruchomiony, ale i tu trwały już prace przygotowawcze. Tak było w dzień — gorzej nocą, gdy słabe żarówki umieszczo ne na drewnianych słupach stanowiły jedyne oświetlenie, gdy wyjście na ulicę mogło być dużym ryzykiem, zwłaszcza w Stołczy nie, gdzie nie brakło napadów, lub w Żelechowie, gdzie zwały nie tkniętych jeszcze ruin stanowiły świetną melinę dla elementu przestępczego. Taki był wówczas Szczecin — olbrzymia aglomeracja rozciąga jąca się na długości dwudziestu kilometrów wzdłuż lewego brzegu Odry, jeszcze mimo wszystko nie zaludniony tak, jak by należało, właśnie z uwagi na jego rozległość. Sprawy zaludnienia, sprawy związane z osadnictwem były wciąż jeszcze najtrudniejsze do rozwiązania. Liczba mieszkańców wciąż wzrastała, ale wzrastały też trudności lokalowe. Niczego no wego jeszcze się nie budowało, domy wymagające małych tylko remontów były już dawno zajęte; większe remonty graniczące z kapitalną odbudową dopiero się rozpoczęły. Przypływ ludności, tak potrzebny dla opustoszałego miasta, był szybszy aniżeli zwięk szanie się liczby mieszkań oddawanych do użytku przez Szcze cińską Dyrekcję Odbudowy. Warto zestawić dane dotyczące przy rostu mieszkańców Szczecina w 1947 roku: 1 1 1 1 1
I II III IV V
— — — — —
108 730 109 085 111 700 113 400 115 600
1 1 1 1
VI V II V III IX
— — — —
117 400 119 600 122100 124 300
Wprawdzie w zestawieniu z 1946 rokiem przyrost miesięczny był już mniejszy — ale wówczas były jeszcze mieszkania wolne, stojące do dyspozycji, podczas gdy obecnie już ich nie było. Sred-
nio napływało do miasta około dwóch do dwóch i pół tysięcy osad ników miesięcznie; przybywali oni przeważnie indywidualnie, gdyż okres wielkich masowych wędrówek już się skończył, choć między Szczecinem a Lubeką kursował jeszcze statek „Isar”, przywożący do nas Polaków i wywożący Niemców. Problem niemiecki w samym Szczecinie już właściwie nie istniał: z 5400 Niemców zarejestrowanych w mieście w dniu 1 stycznia pozostało na dzień 1 marca 1947 roku około 4 tysięcy osób. Urzę dowy meldunek Karola Botura, kierownika Oddziału Ewidencji Ruchu Ludności z dnia 29 sierpnia podawał, że w Szczecinie prze bywało ich w tym dniu około 3 tysięcy. Zanotowałem pod datą 28 kwietnia, że ze Szczecina odszedł repatriacyjny transport 500 Niemców, udających się do brytyjskiej strefy okupacyjnej. Po przejęciu przez nas między odrzańskiej dzielnicy przy portowej stwierdzono, że przebywa na niej kilkuset nigdzie dotąd nie re jestrowanych Niemców. Sama zapowiedź, że przystępuje się do re jestracji, spowodowała ich odpływ do śródmieścia oraz wielokrot nie stwierdzane próby przekraczania granicy — co w odniesieniu do Niemców cichaczem opuszczających Polskę organy graniczne nieoficjalnie tolerowały. W lecie 1947 roku tylko bardzo wyjątkowo można było usłyszeć niemiecką mowę na ulicach, chyba tylko w sklepach przy ulicy Beyzyma i okolicy, gdzie Niemcy, pracownicy radzieckiej porto wej bazy przeładunkowej, mieszkali jeszcze w zwartym skupisku. Natomiast coraz częściej można było spotkać marynarzy ze statków obcych, szczególnie Szwedów, dla których 26 czerwca powstał dom marynarza szwedzkiego. Tam też umieściła się pierwsza w Szczecinie placówka konsularna — wicekonsulat Szwecji — ważna z uwagi na coraz to bardziej zacieśniające się stosunki mor skie ze Skandynawią. Nie brakło i dalszych kontaktów międzynarodowych. W dniu 18 maja gościliśmy w Szczecinie oficjalną delegację jugosłowiań ską: dwóch ministrów (Hebrang i Andrejew), dwóch wiceministrów, ambasadora Jugosławii w Polsce oraz ekipę dwudziestu ekspertów. A więc znów nastąpiła mobilizacja całego naszego parku samo chodowego, objazd obu części portu motorówkami i holownikami aż pod Hutę Stołczyn, gdzie już mogliśmy pochwalić się produkcją surówki, potem autami do wiosennej krasy Arkońskiego Lasku,
wreszcie na bankiet wydany na cześć gości z serdecznymi toasta mi. Zapisałem przy tym charakterystyczne zdanie w swym no tesie: „Jugosłowianie wydają się być nieco surowymi, jakby z grubsza ciosanymi lub też z lekka nieufnymi”. Był to jeszcze okres oficjalnie dobrych stosunków, które pogorszyły się dopiero później w wiadomy sposób. Być może jednak, że już wówczas odczuwali oni półoficjalny zwrot w inną stronę. Ale miastu porto wemu obce były te odcienie. Chodziło przede wszystkim o zacieśnie nie przyjacielskich kontaktów, o pochwalenie się swym dorob kiem oraz o pokazanie, że wchodzimy w nowy okres morskiej po lityki. Mogło to stworzyć odpowiedni nastrój przy podpisywaniu polsko-jugosłowiańskiego traktatu handlowego, co miało nastąpić za parę dni. Jeszcze bliższe były kontakty Szczecina z Czechosłowacją. Choć dotąd nie objęliśmy w swe władanie całego portu — to już my śleliśmy o bezpośrednim udziale Czechosłowacji w portowym prze ładunku. Różne były na ten temat koncepcje. Jeszcze w okresie przedwojennym istniała w porcie szczelnie zamknięta strefa wol nocłowa, obejmująca dwa najstarsze baseny. Obszar ten obecnie użytkowany przez władze wojskowe nie bardzo nadawał się do nowoczesnego przeładunku. Dlatego też słuszniejsza była propo zycja wyodrębnienia dla przyszłych potrzeb czeskich klientów osobnej części portu. To, że dziś na tym miejscu rosły trzciny i si towie, nie przerażało nas zbytnio; uważaliśmy, że korzystniej by łoby nadać nowy kierunek przyszłej rozbudowie portu, a nie ogra niczać się jedynie do jego odbudowy. Narada, która odbyła się 30 czerwca właśnie na ten temat w miejscowym oddziale Centralnego Urzędu Planowania, utwierdziła nas w tym przekonaniu. Zresztą wielkie te sprawy toczyły się z dala od nas i bez naszego udziału: umowa polsko-czeska o użytkowanie portu szczecińskiego dojrze wała na wyższym szczeblu. O tych samych sprawach mówiono też i na innym forum. Orga nizowany przez doktora Eufemiusza Terebuchę Ogólnopolski Kon gres Geografów odbył się w Szczecinie w dniach 28 i 29 maja. Wzięło w nim udział około 500 uczestników. Dla większości przy byłych naukowców Szczecin był zarówno polityczną, jak i geogra ficzną rewelacją: ogrom problemów tu rozwiązywanych, ich waga
dla naszej współczesności — jak również piękno uroczego krajobra zu tworzącego tło dla tych poczynań, stanowiły dla nich urzeka jącą nowość. Nic też dziwnego, że w dyskusji sejmiku geograficz nego Szczecin i jego sprawy zajmowały wiele miejsca, szczególnie jeżeli chodzi o międzynarodowe powiązania i kontakty. Przewodniczył naradzie sędziwy profesor Stanisław Srokowski, ten sam, z którym dwa lata temu w Ministerstwie Spraw Zagra nicznych przygotowaliśmy materiały o Szczecinie dla ministra Mo dzelewskiego. Srokowski był w latach 1921—1923 generalnym kon sulem Polski w Królewcu i swe ówczesne spostrzeżenia zawarł w książce K rainy czarnego krzyża. Uvoagi o Prusiech Wschodnich, wydanej w 1923 roku w Poznaniu. Znałem ją i na długo przed wojną byłem pod wrażeniem zawartych w niej stwierdzeń, że musi dojść kiedyś do takiej chwili, gdy całe wybrzeże Bałtyku od ujścia Odry do Zalewu Wiślanego będzie polskie. Gdy w 1935 roku rozmawiałem o tym ze Srokowskim, usłyszałem, że trzeba będzie na to czekać co najmniej sto lat; obecnie w Szczecinie stwierdziliśmy, że wystarczyło na to lat dziesięć. Mnie przypadło w miłym udziale przywitać zjazd naukowy w imieniu Szczecina; mowę powitalną uzupełniłem referatem na bliski mi temat przyszłego rozwoju Szczecina na tle krajobrazu delty Odry. Pułkownik Naumienko, szef Wojskowego Instytutu Geograficznego pokazał mi świeże odbitki szczecińskiego arkusza mapy Polski w skali 1 : 500 000. Bardzo dobrze wydana mapa bu dziła ogólne zadowolenie. Innym przedmiotem chluby był wielo barwny plan Szczecina, wspólne dzieło Miejskiego Biura Pomia rów i Wojskowego Instytutu. Zjazdowe sympozjum zakończyło się tradycyjną już wycieczką statkiem do Świnoujścia. Wysłużona „Telimena” wspomagana przez jeszcze starszego „Sana” wiozła uczestników kongresu ku morzu; to, że „Telimena” wracając wie czorem zboczyła z kursu i wpadła na mieliznę niedaleko Trzebieży, nie zmąciło bynajmniej nastroju ani nie zakłóciło przyjemności tej wyprawy. W drodze przypominaliśmy sobie piękne opisy Szczeciń skiego Zalewu, które Kisielewski zamieścił w swej książce Ziemia gromadzi prochy. Gdy książka ta ukazała się w 1939 roku na parę miesięcy przed wojną —- stała się rewelacją. Istniał wówczas ja kiś instynktownie wyczuwalny klimat, wyprzedzający wymowę historycznych wydarzeń. W tym samym czasie ukazało się Wań
kowicza Na tropach Sm ętka — również swoisty prekursor naszego powrotu. Wraz z uczestnikami Kongresu zwiedzaliśmy ruiny Zamku Książąt Pomorskich. Wysokie wzgórze zamkowe było jeszcze za słonięte ruinami wypalonych wielopiętrowych kamienic. Stare pod grodzie, pamiętające słowiańskie czasy Szczecina, leżało w gruzach. Wydeptane ścieżki prowadziły wzdłuż Odry od jednego zwalonego mostu do drugiego. Jedynie uporządkowane Wały Chrobrego gó rowały nad doliną zamkową, dotąd jeszcze nie przebytą. Cienka smuga tramwajowych szyn spuszczała się z wysokości placu Żoł nierza ku Odrze dwoma łukami, omijając kompleksy ruin. Wszyst ko to sprawiało wciąż jeszcze przykre, wręcz ponure wrażenie. Z tym większym zapałem i gorliwością zajęliśmy się problemem radykalnego przekształcenia tego centralnego fragmentu miasta. Rzadko można spotkać w miastach portowych Europy równie cen ne akcenty krajobrazu miejskiego i równie ciekawe przykłady bezpośredniego kontaktu portu i miasta. Możliwości te nie były dotąd odpowiednio wyzyskane, a zniszczenia wojenne i powojen ne pożary, zdawało się, odsunęły na dalszy plan względy plastyczne. Ale właśnie te zniszczenia ułatwiały realizowanie nowych zamie rzeń — toteż dawno pomyślane nowe ukształtowanie nadodrzańskiej fasady miasta zaczęło powoli stawać się aktualne i bliskie. Obserwując chaos nadodrzańskich ruin z wypalonego wnętrza szczecińskiego Zamku można było sobie wyobrazić, jak za lat kilkanaście powinna wyglądać ta najbardziej reprezentacyjna część miasta. Należało odsłonić Wzgórze Zamkowe wraz z Zamkiem, usunąć wszelkie niemieckie przybudówki i resztki kamienic czynszowych, podkreślić zielenią skarpę, nie zabudowywać jaru dawnej fosy, wznoszącego się od rzeki ku śródmieściu. Należało odsłonić jedy ny w swym rodzaju widok z placu Żołnierza na wzgórze, na Odrę i port, nie dopuszczając do odbudowy ruin starego, przeszło stu letniego teatru, zasłaniających daleką perspektywę. Wzdłuż Odry — zgodnie z pomysłem, który korcił mnie od roku — należało stworzyć szeroki bulwar nadrzeczny z podwójnym pasmem ruchu, z promenadą, z której widać było niżej położone stare nabrzeże i rzekę. Decyzja o rozpoczęciu wielkich robót, mających na celu upo
rządkowanie i gruntowne przekształcenie styku Starego Miasta z rzeką, zapadła ostatecznie 19 maja. Postanowiłem zorganizować wielką akcję społeczną, długotrwałą i konsekwentną, mobilizując ponadto subwencje Dyrekcji Odbudowy Szczecina i Delegatury do Spraw Wybrzeża oraz przeznaczając na ten cel nadwyżki tak zwa nego odzysku cegieł z terenów odgruzowanych. Nad całością prac objął nadzór inżynier Teodor Dziabas, bardzo skromny, dzielny i energiczny człowiek, dobry fachowiec i organizator, z którym współpracowałem jeszcze przed wojną w poznańskim Zarządzie Miejskim. Sam przez wiele wieczorów z rzędu rysowałem założenia urbanistyczne tej trasy oraz bezpośrednio nadzorowałem w szyb kim tempie prowadzone prace nad sporządzeniem projektu robo czego pierwszego odcinka. Głównym celem tej przyszłej nadodrzańskiej trasy, której roz poczęcie budowy zaplanowaliśmy na przyszły rok — było bezpo średnie powiązanie ze sobą północnej i południowej części miasta, ułatwienie kontaktu z portem, odsłonięcie zamkowego wzgórza oraz „osaczenie” zniszczonego Starego Miasta, aby przyspieszyć w ten sposób jego odbudowę. Jeszcze jeden wzgląd przeważył przy wy borze technicznego sposobu realizacji projektowanej Arterii Nad odrzańskiej. Brakło środków i możliwości na to, aby usunąć zwały gruzu zalegające nadodrzańskie pasmo. Jednocześnie zaś dotychcza sowe historyczne nabrzeże, rozciągające się wzdłuż zachodniego brzegu rzeki, było zbyt nisko położone, tym bardziej że teren doń przylegający tworzył rodzaj bezodpływowej niecki. Względy te zadecydowały o podniesieniu projektowanego bulwaru ponad do tychczasowy jego poziom i o stworzeniu tym samym bulwaru dwupoziomowego. Poziom dolny pozostałby bez zmiany; poziom górny, wykonany właśnie z miejscowego gruzu służyć miał nowo czesnej komunikacji miejskiej. Nie przewidywaliśmy potrzeby za budowy bulwaru: równolegle doń pasmo terenu przylegające do staromiejskiej skarpy miało pozostać terenem zielonym, stanowią cym obramowanie dla Starego Miasta. Te urbanistyczne wizje przybierać zaczęły z wolna realny kształt, na razie pod postacią planów. Spotykały się one zarówno z uznaniem, jak i ze zdecydowaną opozycją. Jak to? Brak jest mieszkań, jest jeszcze tyle nie odbudowanych ruin, wiele ulic jest dotąd nie oczyszczonych — a tu myśli się o luksusowych mrzon-
kach, o poprawie warunków dla komunikacji samochodowej, któ rej jeszcze nie ma — a może i nie będzie w nowym ustroju? Były też głosy, że ta arteria stanie się zakałą Starego Miasta, że zbez cześci świętość zabytków, że wprowadzi do miasta hałas portu i zawiłość jego problemów. Mieszkańcy Szczecina jednak apro bowali dalekosiężne plany. Każdy instynktownie odczuwał po trzebę szerszej wizji przyszłości, szukając odzwierciedlenia dla własnych pomysłów i dążeń. Hasło: „Szczecin frontem do Odry i portu” zyskiwało na popularności; akcje społeczne bardzo po woli, ale stale porządkowały nadodrzańskie tereny. Jako urba nista byłem z tego szczególnie zadowolony, tym bardziej iż zda wałem sobie dobrze sprawę, że za kilka lat będzie o wiele trudniej prace te rozpocząć, gdyż mogą zaistnieć wtedy nieodwracalne fakty, jak na przykład odbudowa kilkunastu domów, położonych akurat na projektowanej trasie, co radykalnie przekreśliłoby mo żliwości realizacji. Dlatego też szczególny nacisk położyłem w 1947 roku nie tyle na uporządkowanie ruin, ile na zwalenie jeszcze dotąd sterczących murów, po to, aby oczyścić trasę pod przyszło roczną inwestycję. Trzeba było również zburzyć kilka już zago spodarowanych domów przytykających do kościoła Sw. Jana; było to trudniejsze do przeprowadzenia, gdyż w jednym z nich mieścił się Urząd Celny, a w pozostałych inne podobne instytucje, liczące na trwały w nich pobyt. Cała ta akcja inwestycyjna oparta miała być na szybko robio nych projektach realizacyjnych — szybkość tę, jak wspomniałem, zawdzięczaliśmy temu, że w Szczecinie nie zdążyły jeszcze okrzep nąć instytucje zatwierdzające i że trwały tradycje nie pisanej autonomii miasta, gdyż władze wojewódzkie miały dość własnych kłopotów, aby się zajmować problemami miasta portowego, nie zawsze dla nich zrozumiałymi. W ten sposób złamana została dotychczasowa nietykalność Sta rego Miasta, omijanego skrzętnie przez mieszkańców Szczecina, odstraszającego terenu ruin i zgliszcz, ciemnych piwnic ziejących chłodem i zarastających krzewami i trawą ulic. Dzielnica zniszczo na w 1944 roku nalotami, z pewnością ukrywała dotąd w swych gruzach niejedną niespodziankę. W jej dolnej części ocalały tylko wypalone mury małego zabytkowego ratusza z XIV wieku oraz ele wacja kamienicy Łoziców, bankierskiej zniemczonej rodziny z okre
su późnego średniowiecza. Nad ruinami nadal górowała olbrzymia bryła gotyckiego kościoła Sw. Jakuba z XII wieku ze zranioną wieżą i zawalonym stropem — tylko absyda zachowała swe pier wotne formy. Nad samą rzeką, jak gdyby przechylony od starości wznosił się równie stary, z XIII wieku pochodzący kościół Sw. Jana. Przyle gały doń zrujnowane kamienice czynszowe bez historycznej w ar tości; w jednej z nich ulokowali się księża pallotyni, gorliwie za bezpieczający i remontujący uszkodzoną świątynię. Poza tym jednak na całym obszarze Starego Miasta brak było obiektów zabytkowych. Przeżywało ono bowiem już raz oblężenie i niemal totalne zniszczenie: w 1677 roku po sześciomiesięcznym bombar dowaniu przez niemiecką artylerię miasto zostało zdobyte. Miesz kańcy Szczecina bronili się wówczas dzielnie przed brandenburską inwazją — i choć Szczecin przeżywał wtedy okres przychylnej miastu władzy szwedzkiej, to jednak przez następne lat czterdzieści nie nastąpiła jego odbudowa, a gotycka zabudowa miasta zniszczała bezpowrotnie. Trwały w Szczecinie długo tradycje wielowiekowej niepodległości; przecież ostatni książę ze słowiańskiej dynastii Gryfitów, Bogusław XIV, zmarł w 1637 roku, a Prusy zakupiły od Szwecji Szczecin za dwa miliony talarów dopiero w 1720 roku. Pru sacy przystąpili wówczas do bezlitosnego burzenia tego, co jeszcze pozostało ze średniowiecza, i na miejscu tych zabytków wznosili w połowie XVIII wieku niskie proste budynki, usytuowane według regularnych linii (ruiny ich widoczne były w 1947 roku; zdecydo waliśmy nie zmienić ich przestrzennego układu i swoistej archi tektury rozciągającej się wzdłuż południowej strony placu Żołnie rza i ulicy Korsarskiej). Wydaje się, że decyzję o likwidacji śladów średniowiecza powzięli Niemcy w XVIII wieku nie tylko z utylitarno-gospodarczych względów. Żywa była jeszcze wówczas pamięć o przeszło sześćsetletniej samodzielności Pomorza; jeszcze nie zagasła wówczas pa mięć o niedawnej świetności i bogactwie książęcej stolicy. Ludność miasta — choć w XVIII wieku mówiąca po niemiecku — wywo dziła się w znacznej mierze z potomków dawnych słowiańskich Pomorzan. Nie mogło to ujść uwagi Prusaków, którzy w Szczeci nie poczynali sobie jak w zdobytej, a raczej kupionej kolonii, i któ rym zależało na jak najszybszym nadaniu miastu pruskiego piętna.
Wtedy to właśnie zamurowano krypty z grobowcami książąt po morskich, które przypadkowo odkryto w 1946 roku. Uprzytamniałem sobie te sprawy, gdy miały zapaść decyzje o sposobie odbudowy Starego Miasta. Przykłady Gdańska i War szawy były tu nie na miejscu. Nie zachowały się bowiem w Szcze cinie — z omówionych wyżej powodów — ani zabytki dawnej architektury, ani nawet źródłowe o nich przekazy. Budynki, które trzeba było zachować, można było policzyć na palcach. Natomiast pozostał urbanistyczny układ ulic, zarys poszczególnych części Starego Miasta oraz nieporównywalne walory położenia Wzgórza Zamkowego. Dlatego też zarówno pierwszy, jak i dalsze szkice koncepcyjne przekształcenia Starego Miasta przewidywały odsło nięcie zamkowego wzgórza, odsunięcie przyszłej zabudowy od Odry oraz zachowanie historycznego układu ulic przy jednoczesnym wprowadzeniu do nich współczesnej zabudowy. Proponowana rea lizacja arterii, oczyszczając od ruin szerokie nadodrzańskie pasmo jednocześnie miała odsłaniać Zamek, udostępniając resztę Starego Miasta. Dalszą inwestycją, kończoną latem 1947 roku, była odbudowa wiaduktu nad kolejową linią obwodową w osi ulicy Mickiewicza. Brak tego mostu dawał się porządnie we znaki mieszkańcom Pogodna, którzy zmuszeni byli korzystać z kładki dla pieszych, aby dostać się ze śródmieścia do swej dzielnicy pozbawionej linii tram wajowej. Techniczne warunki odbudowy mostu były bardzo trudne; trzeba było bowiem podnieść dwa żelbetonowe przęsła, zwalone na skutek wybuchu min, oczyścić z rumowiska i wykonać nowe filary, przy zachowaniu ruchu kolejowego. Budowę mostu konsul tował profesor Wenczesław Poniż z Politechniki Warszawskiej, który lat temu czternaście był adiunktem w Katedrze Budowy Mostów we Lwowie, kierowanej przez wspaniałego inżyniera, wi zjonera techniki, profesora Stefana Bryłę, zamordowanego później przez hitlerowców. W okresie tym byłem studentem ostatnich lat studiów, Poniż zaś, porzuciwszy dla Polski ojczyste brzegi Adria tyku, był już wówczas świetnie zapowiadającym się konstrukto rem. Nic więc dziwnego, że obecnie nasza współpraca oparta była na czymś więcej aniżeli tylko na umowie o dzieło; wiele korzy stałem z jego rad w zakresie odbudowy licznych szczecińskich
mostów, jak również i z jego sugestii, jak ożywić życie naukowo-techniczne Szczecina. Po pokonaniu wielu trudności, realizacja wiaduktu w ulicy Mickiewicza dobiegała już końca; w końcu czerwca 1947 roku był zabetonowany pomost i trw ały prace wykończeniowe. Można było zatem przystąpić do renowacji tras tramwajowych, przytykających z obu stron do mostu, aby w niedługim już czasie uruchomić ko munikację wzdłuż centralnej arterii tej pięknej i ożywionej dziel nicy, jaką było niedawno zasiedlone Pogodno. Te ważne, ale bardzo jeszcze rzadkie inwestycje, rozrzucone po mieście, nie nadawały mu jeszcze charakteru wielkiego placu bu dowy. Wciąż zalegały tu ruiny i gruzy. Obok powierzchni pokry tych wyrównanym rumowiskiem, wciąż jeszcze wznosiły się za rysy czynszowych kamienic o wypalonych ścianach, połączonych zwęglonymi belkami o dziwacznie wykręconych dźwigarach i o zagruzowanych piwnicach i parterach. Wolno, wciąż jeszcze zbyt wolno posuwała się odbudowa, a nawet i odgruzowywanie miasta szło bardzo opornie. Mieliśmy wiele kłopotów z ustosunko waną firmą „Remo”, której celem było uzyskiwanie z ruin cennej arm atury budowlanej i instalacyjnej. Firma ta, zobowiązana do wpłaty na rzecz miasta 25% swych dochodów, wciąż omijała gorli wie wszelkie przepisy; w maju trzeba było poddać ją kontroli naszej Dyrekcji Odbudowy, co niewiele zresztą pomogło. Inna instytucja, finansowana przez Ministerstwo Komunikacji, która miała za zadanie wydobywanie cegieł z ruin, pracowała nieco le piej — jej reprezentant pan Pyzik był w Szczecinie częstym go ściem, troszcząc się o podstawianie wagonów do przewozu cegły do rozlicznych budowli wewnątrz kraju. Próba zorganizowania transportu wodnego cegły zawiodła; do Poznania tą drogą odcho dziło tylko tysiąc ton cegły rozbiórkowej miesięcznie. Wszystkie te instytucje dążyły do uzyskania największej ilości cegły ze Szcze cina; mieliśmy z nimi ciągłe utarczki i kłopoty, gdyż Miejski In spektorat Inwestycyjny pod kierunkiem inżyniera Ryszarda Wejera domagał się uporządkowania odgruzowanego terenu, co znów bynajmniej nie leżało w interesie tych rozlicznych przedsiębiorstw. Niemniej jednak miasto uzyskiwało z tej akcji stałe dochody, które obracało na oczyszczanie i remont głównych tras komunikacyj nych, na wyrównywanie chodników i na inne dorywcze prace.
Zwiększało to możliwości finansowe Funduszu Uporządkowania Miasta (FUM), zasilanego w dalszym ciągu przez Delegaturę Rządu do Spraw Wybrzeża. W zapiskach swych znajduję co kilka dni wzmianki o odgruzo waniu miasta; pomogły nam rozliczne doraźne akcje i uroczystości: rocznica wyzwolenia miasta, rocznica zakończenia wojny, Święto Morza, 22 Lipca — każdą z tych okazji można było umiejętnie wy korzystać. Organizowało się więc czyny społeczne. Ściągało się ciężarówki od najróżniejszych przedsiębiorstw, uzyskiwało się do datkowe, doraźne środki, aby znów oczyścić jakiś teren, aby zwa lić jakieś ruiny lub założyć tu i ówdzie zieleniec lub posadzić drzewko. Wszystko to jednak robiło się niemalże gołymi rękami, bez sprzętu zmechanizowanego, przy braku zwykłych nawet ki lofów i łopat. Dopiero w następnym roku z okazji prac przy Arterii Nadodrzańskiej mieszkańcy ujrzeli po raz pierwszy w akcji dwa stare spychacze. Wprawdzie 16 maja przybył z wizytą do Szcze cina delegat Centrali Sprzętu Budowlanego, ale zamiast zwykłego sprzętu roboczego oferował nam olbrzymią szwajcarską maszynę do przetwarzania gruzu, której nie można było wykorzystać bez szeroko rozbudowanego zaplecza technicznego, a tego nie mie liśmy. W końcu maja trochę się poprawiła sytuacja w tym zakresie. W miejsce wielu improwizowanych przedsiębiorstw rozbiórkowych wszedł nowy kontrahent — Centrala Materiałów Budowlanych. Bardziej wobec miasta wypłacalny i uczciwy nowy konkurent pomaga uzdrowić sytuację; zjawia się jeszcze Samopomoc Chłop ska potrzebująca cegły do odbudowy wsi. A gdy 7 czerwca składa nową ofertę Centrala Wymiany Towarowej przy Ministerstwie Ko munikacji, proponuje już miastu trzy złote od wydobytej cegły,, loco wagon, zamiast poprzednio płaconej złotówki. Na początek podpisujemy umowę na dwa miliony sztuk, co pozwala na po rządne zorganizowanie akcji odgruzowania. I tak wchodzimy w trzecie szczecińskie lato. Już można ocenić wyniki, już po ulicach chodzą normalni ludzie, którzy mają swoje normalne kłopoty. Mamy już dwa dzienniki: po „Kurierze Szczecińskim”, przyszła kolej na „Głos Szczeciński”, którego pierwszy numer ukazał się 17 czerwca. Mamy nowy plan miasta — wielobarwny, diobrze oprą-
cowany przez Miejski Urząd Pomiarów (sam go „nieoficjalnie” rysowałem wraz z naszymi geodetami); wydrukowania go podjął się pułkownik Naumienko, szef Wojskowego Instytutu Geograficz nego. Mieliśmy w projekcie nowy hotel u zbiegu alei Piastów i Wojska Polskiego, przy placu zwanym wówczas placem Sprzy mierzonych. Tu się jednak potknęliśmy, gdyż zabrakło nam środków na bu dowę, przez co na długie lata pozostała ni to ruina, ni to półkolista budowla — ale impas został przełamany, gdyż już zaczęto myśleć nie tylko o odbudowie, ale i o nowych obiektach. Przyszło lato 1947. Opustoszały szkoły, Szczecin rozkoszował się wakacjami, urlopami w górach i nad morzem. Zaczęli przybywać w odwiedziny krewni z głębi kraju, odpoczywając w szczecińskiej zieleni. W niedzielę wycieczki nad morze, nad jeziora, do lasów. Wózki z dziećmi na promenadach i zajęte ławki w parkach. „Życie jak co dzień” — tak jak ówczesne niełatwe życie w in nych polskich miastach.
30. Szczecin widziany z zachodniej Europy Podobnie jak w poprzednim roku, tak i w roku 1947 dane mi było spojrzeć na szczecińskie sprawy z dalszej perspektywy. W lipcu miał się odbyć w Paryżu Kongres Międzynarodowy Związku Miast, do którego należała również Polska. Delegacji Polskiej prze wodniczył Stanisław Tołwiński, prezydent Warszawy. W jej skład wchodzili nadto: prezydent Gdyni — Zakrzewski, wiceprezydent Wrocławia — Poźniak, architekt Helena Syrkus, która niedługo po tem została profesorem Politechniki Warszawskiej — i ja. Repre zentacja była więc godna, obejmująca również i główne miasta Polski Zachodniej. Miałem przygotowany referat na temat orga nizacji samorządu komunalnego w Polsce — omówiliśmy między sobą ten oraz inne referaty w czasie spotkania w Warszawie w dniu 3 lipca. Jeszcze rano trzeba było odbyć nieuniknioną wę
drówkę po ministerstwach w celu zapewnienia punktualnej wy płaty miesięcznej subwencji dla miasta, oraz uzyskania większej kwoty z tak zwanego Funduszu Komunalnego od dyrektora Olewiń skiego. Do ostatniej chwili pilnuję tych spraw w sekretariatach rozlicznych dyrektorów, tak że ledwo udaje mi się zdążyć na po ciąg, gdzie wreszcie zapominam o trudnościach dnia codziennego, posilając się w wagonie restauracyjnym — po raz pierwszy po woj nie. Nazajutrz delegację naszą powitał na dworcu w Pradze jej „primator”, prezydent miasta doktor Vacek. Krótki to był postój, tyl ko godzinny, co ledwo starczyło na szybki objazd śródmieścia: No tuję: „Zamożność nie zniszczonego miasta” jako subiektywne od czucie kontrastu między rozwijającym się nowym życiem Szczecina a stabilnością miasta nad Wełtawą. Polskie napisy na dworcu wi tają naszych ministrów przybyłych na podpisanie umowy polsko-czechosłowackiej. Znów zapis w notesie: Mam nadzieję, że ty m razem zm ądrzeliśm y i um ow ę tę p o tra k tu je m y jako w stęp do ściślejszej u n ii polsko-czeskiej, choćby celnej.
Szczecinianie doceniali wagę tych kontaktów, nauczywszy się już myśleć jak na mieszkańców światowego miasta portowego przystało. A później dalej przez Czechy, w piękny słoneczny dzień. Zapi sałem, że „przekroczyliśmy granicę czesko-amerykańską”. Tak to bowiem istotnie wyglądało, gdy do pociągu wsiedli żandarmi ame rykańscy, eskortujący międzynarodowy pociąg aż do Norymbergi. W Norymberdze dwie godziny postoju — znów tylko tyle czasu, aby wyjść z dworca i samotnie odbyć spacer po zrujnowanych uli cach. Oglądam z męczącym natężeniem owo miasto, symbol hitle ryzmu, miejsce gdzie wymierzono sprawiedliwość, obecnie w ar sztat odbudowy. Jakże trudno jest o obiektywne spojrzenie: ogra niczam się do notowania stanu obecnego, wciąż przeprowadzając porównanie ze Szczecinem. Porównanie to wychodzi na naszą ko rzyść; ale nie mogę się opędzić myśli, że zachodni zwycięzcy po mogą zwyciężonym i że znów, podobnie jak lat temu dwadzieścia, tak i teraz Niemcy wzmocnią się swą klęską, pod patronatem tych zza Renu.
Oglądam prace rozbiórkowe doskonale zmechanizowane, prowa dzone za ogrodzeniami. Nie ma jeszcze i tu nowego budownictwa; w starym mieście, wśród nowożytnych ruin widnieją średniowie czne umocnienia, które przetrwały tę wojnę. Tak samo jak to ma miejsce w naszych miastach powiatowych, gdzie stare średnio wieczne bramy wjazdowe i mury miejskie czerwienią swego goty ku odcinają się od totalnego zniszczenia śródmieścia. Ten krótki pobyt w mieście, symbolu tego co przebrzmiało i tego co się chce znów odrodzić, pozostawił trwałe wrażenie. Uzupeł nione ono zostało szybkim przejazdem przez Stuttgart oraz turko tem pociągu, mijającego przy akompaniamencie burzy i błyska wic Ren żelaznym mostem. I znów odżyły wspomnienia: dziewięć lat temu, we wrześniu 1938 roku, dojechawszy do Kehl lokalnym pociągiem z Heidelbergu, przechodziłem przez ten most pieszo z walizką, aby po francuskiej stronie znów wsiąść do podmiejskie go pociągu, który mnie zawiózł do pobliskiego Strasburga. Ów czesna moja wędrówka po Europie wraz z kolegą, inżynierem Stefanem Kryszakiem, zaprowadziła mnie na krótko przed wojną do Berlina i dalej, przez Paryż do Sycylii. Wędrówka ta wyostrzy ła odbiór wrażeń w okresie, gdy wiadomo było, że zbliża się nie uchronnie jakieś groźne nieznane. Jadąc obecnie tym samym szla kiem nie tylko żyłem reminiscencjami przeszłości; satysfakcji po wrotu w innym czasie i w innym charakterze towarzyszył jak on giś wyostrzony odbiór współczesnych wrażeń. Wśród nich domi nowały sprawy Niemiec, symbolicznie ujęte dwoma granicznymi rzekami: Odrą i Renem. I znów Paryż. Jest nieco inny niż ten sprzed roku, dziś jakoś mniej powojenny. Spotykamy się tu z nowymi problemami. Po szczególnym krajom proponuje się pomoc zza Oceanu pod posta cią tak zwanego Planu Marshalla — wiadomo już, że odpowiedź Polski będzie negatywna i że nie przyjmie ona tej oferty. O tych sprawach rozmawiamy 5 lipca w czasie obiadu wydanego przez Jerzego Putramenta, ambasadora Polski w Paryżu. Jest nas przy stole kilka osób: gospodarz, poseł polski w Sztokholmie Os trowski, prezydent Warszawy Stanisław Tołwiński, wojewoda Borkowicz i ja. Wśród splendoru przy 3 rue Talleyrand, z widokiem na ogród poprzez wielkie oszklone drzwi, w atmosferze nabrzmia łej historią — rozmowa o historii dziś się tworzącej. Putrament,
świetny gawędziarz i uczynny gospodarz, mówi o Francji i sytu acji politycznej, którą ocenia jako literat w sposób jedyny i sobie tylko właściwy. Rozmowa schodzi na inne tematy, gospodarz z li terackim zacięciem opowiada o swych przygodach na pograniczu greckim w czasie działania międzynarodowej komisji, której był członkiem. Dołączam się do rozmowy, opisując, jak to dokładnie dwa lata temu, 5 lipca 1945 roku, przejmowaliśmy po raz trzeci (tym razem już definitywnie) Szczecin. Wszystkie inne sprawy i zdarzenia nasza szczecińska epopeja przerastała soczystością szczegółów i nieprawdopodobieństwem przebiegu. W tak dobranym gronie nie miałem ani czego ukrywać, ani upiększać — opowieści 0 pierwszym szczecińskim roku godnie przewyższały macedońskie zawiłości, stanowiąc dla naszych czołowych dyplomatów swoistą rewelację, nie ujawnioną w urzędowych biuletynach. Po obiedzie w ambasadorskim stylu zabieramy się do pracy przygotowawczej — chodzi o udział w kongresie Międzynarodo wego Związku Miast, którego kilkudniowe obrady dotyczyły roli miast w powojennym świecie. Udział Polski w tym kongresie był żywy i urozmaicony: mieliśmy wówczas wiele swobody w ustale niu form kontaktów i rozmów, a ponadto w skład naszej delegacji wchodziło wiele interesujących indywidualności. Bardzo popular ny i ruchliwy prezydent Warszawy Tołwiński, świetny gawędziarz 1 fachowiec rozmiłowany w budownictwie spółdzielczym, dosko nale władający francuskim; flegmatyczny i spokojny prezydent Gdyni — Zakrzewski, którego wysoką sylwetkę ozdobioną siwą czupryną widać było zawsze tam, gdzie w kuluarach toczyła się jakaś dyskusja; elegancka, wybitnie kulturalna Helena Syrkus, która potrafiła z wielką ogładą prowadzić trudne rozmowy poli tyczne, łącząc swą architektoniczną wiedzę ze znajomością języków obcych, ze swadą i logicznym tokiem myśli, nie pozbawionym dow cipnego ujęcia. Obrady toczyły się zarówno w Paryżu, jak i na prowincji. Dla mnie, jako reprezentanta miasta portowego, szczególnie interesują cym był wypad do Le Havre, miasta zburzonego w czasie wojny, a obecnie odbudowywanego w umiarkowanie klasycyzującym stylu przez czołowego francuskiego architekta Augusta Perret. Właści wie nie było jeszcze widać efektów tej odbudowy, o której sędzi wy mistrz Perret opowiadał na tle planów i makiet. Ale z wy
sokości nadmorskich płaskowzgórzy widać już było odgruzowaną przestrzeń totalnie zniszczonego śródmieścia oraz centralną część portu o rozdartej linii nabrzeży i rozrytych śluzach i molach. Roz mawiałem z młodymi inżynierami, zajmującymi się przywróce niem ładu w gospodarce komunalnej; problemy w wielu aspektach są tu podobne do naszych, trudności niby łatwiejsze do pokonania, ale również spętane kompetencyjnym sporem miasto — port. Wi zyta ta dała mi dużo materiału porównawczego i dużo okazji do przemyśleń. Utwierdziłem się w przeświadczeniu o potrzebie jed nolitego planowania zarówno portu, jak i miasta portowego — właśnie tu, w Le Havre, przyszły mi do głowy ciekawe teorety czne uogólnienia, które niewiele później posłużyły mi zarówno do ożywienia szczecińskiej działalności proj ektowo-urbanistycznej, jak i do sformułowania pierwszych tez mej pracy doktorskiej na temat planowania miast nadmorskich, którą obroniłem w pięć lat później, w 1952 roku. Sprawami urbanistyki zajmowałem się we Francji wielokrotnie. Ciekawa była wizyta w ministerstwie odbudowy, połączona z dyskusją na temat sposobu konkretnej realizacji zamierzeń pla nistycznych. W Grand Palais nad Sekwaną, w gmachu, pamiętają cym wystawę światową w 1900 roku, odbywała się w tym cza sie międzynarodowa wystawa urbanistyczna. Znów z zadowoleniem można było stwierdzić dobrą polską ekspozycję, inteligentnie i systematycznie przedstawiającą proces odbudowy i projekty roz budowy. Natomiast trudno byłoby mi pochwalić skład osobowy polskiej delegacji resortowej, która z Bardzo Wysokim Dygnita rzem na czele zjechała wówczas nad Sekwanę. W czasie konfe rencji prasowej na wystawie, gdy grupa dziennikarzy francuskich zaczęła zadawać liczne pytania — okazało się, że nikt z urzędo wego grona nie mówi po francusku. Bardzo Wysoko Postawiona Osoba zaczęła po polsku czytać z kartki referat: jak, co, kiedy i po co. Zdanie po zdaniu żmudnie tłumaczył zgromadzonym pra cownik ambasady, wyraźnie się denerwując. Trzeba mi było ra tować sytuację, przerywając drętwą treść dukanego referatu, aby objaśnić dziennikarzom treść eksponatów oraz podać krótką synte zę istotnych naszych osiągnięć w zakresie odbudowy. Rozwiązały się języki i zaczęły, jak zwykle w takich przypadkach, padać pyta nia: szczere i podstępne, przygotowane zawczasu i spontaniczne.
Pracownik ambasady z nie ukrywaną satysfakcją tłumaczył pół głosem na polski Wysoko Postawionej Osobie treść tych pytań i prawdopodobnie treść mych francuskich odpowiedzi. Epizod ten stanowił wstęp do kilkudniowych trudów w czasie kongresu. Nie liczyłem na to, aby ten kongres mógł konkretnie nam w czymś pomóc; chodziło tu raczej o jeszcze jedną okazję do międzynarodowych kontaktów, które by mogły podkreślić wy niki naszej pracy na Ziemiach Zachodnich. Ponadto, podobnie jak rok temu w Anglii, tak i teraz we Francji obecność „żywego czło wieka” właśnie ze Szczecina stanowiła swoistą sensację, którą na leżało odpowiednio wykorzystać. Dlatego też chętnie skorzystałem z zaproszenia mera Marsylii i wraz z prezydentem Gdyni Za krzewskim znalazłem się 13 lipca, w przeddzień narodowego świę ta Francuzów, nad Morzem Śródziemnym. Od razu wprost z po ciągu wpadliśmy w wir tańców i zabaw ulicznych, jakimi marsylski ludek w sobie tylko właściwy sposób czcił nadchodzące świę to. Nazajutrz, jako oficjalni goście mera Marsylii Christofola, z try buny w cienistej Avenue du Prado oglądaliśmy defiladę wojskową oraz dekorację orderami. I znów reminiscencje: dziewięć lat temu w tym samym miejscu byłem świadkiem pogrzebu kilkudziesięciu ofiar wielkiego pożaru, który w 1938 roku zniszczył fragment cen trum Marsylii. W przeciągu tych lat najbardziej zagęszczoną część przyportowej dzielnicy Niemcy w planowy i systematyczny sposób zniszczyli, pozostawiając olbrzymie pole zrównanych z ziemią ruin, wśród których symbol miasta — słynna ulica Cannebière — tkwiła jako zachowany relikt dawnej świetności. Na tej właśnie ulicy od bywa się różnobarwny korowód: kilkadziesiąt tysięcy ludzi, ha sła — bardzo aktualne i mocno polityczne, a jednocześnie jędrne, dowcipne i wesołe. Zmęczeni nadmiarem nowych wrażeń i niemalże podzwrotni kowym upałem, odpoczywamy z merem w restauracji „Florida” z widokiem na Stary Port, który — kilka tysięcy lat temu obrany przez Fenicjan na ośrodek nowego miasta — przetrwał do dziś jako centrum światowej wymiany handlowej. Są miasta portowe, któ rych centrum nie zmienia się; trafna lokalizacja trwa przez wieki, czy to w Aleksandrii czy w Marsylii, w Hamburgu czy też w Szcze cinie. Jest rzeczą charakterystyczną, że właśnie w miastach por towych nowoczesne centra narastają wokół dawnych historycznych
ośrodków, co jest wynikiem współdziałania miasta i portu w ich kolejnych fazach technicznego rozwoju. Patrząc z tarasu restauracji na zatokę Starego Portu, widziałem pustkowie jego ongiś tak ożywionych nabrzeży. I tu są ruiny i zgliszcza, które miały zostać niedługo zabudowane według śmia łych pomysłów Le Corbusiera. Rozmawialiśmy z merem o aktualnych problemach: budżet mia sta ma dwadzieścia dwa procent deficytu. Opracowuje się budżet dodatkowy. Trudności administracyjne wynikają z tego, że we Francji nieznane było pojęcie miasta wyodrębnionego, to zna czy departamentu miejskiego, gdzie mer jako prezydent miasta mógłby mieć uprawnienia prefekta. Brak ten powoduje ustawi czną ingerencję mianowanych władz administracyjnych w decy zje wybranych władz samorządowych, nie mówiąc już o trudno ściach planistycznych i inwestycyjnych. Wieczorem 14 lipca raut w ratuszu; iluminacje, i znów zabawy uliczne w tym wielobarwnym, kolorowym mieście. A nazajutrz w ratuszu konferencja robocza, na której ponownie zgłębiamy nam niedostępne tajniki francuskiego samorządu. Ciekawie brzmi moja notatka z tej narady: B iedni byliby F rancuzi, gdyby m usieli sw e problem y rozw iązyw ać tym i śro d k am i, k tó re m y m am y u siebie do dyspozycji. I odw rotnie, ile m ogli byśm y zdziałać, gdybyśm y dysponow ali tym i środkam i, k tó re dziś m a ją F rancuzi.
Nasz konsul generalny pan Ptaszyński odwozi nas autem do Juan les Pins, gdzie gospodarze przygotowali nam kwatery wypo czynkowe. Tam w pobliżu Cannes, w samym sercu Riviery, spę dzam tydzień rozkosznej beztroski — nie pozbawiony jednak my ślowych kontaktów z naszym szczecińskim, mniej słonecznym, ale bardziej trudnym wybrzeżem. Wędrując pieszo do Antibes i Mo naco przez przepiękne w swej krajobrazowej oprawie okolice, wę drując po zielonej wyspie Sw. Małgorzaty, zapisuję w swym no tesie: Z bliżając się do w yspy zatoką o niezw ykłej przezroczystości w ody, słyszę z dala ju ż ogłuszający zgiełk świerszczy. W prost p rzelew a się tu od w szel kiej roślinności. W cieniu ta k m ocnym , że aż czarn y m siedzę i m yślę. N a j lepsze m yśli o dalszej polityce gospodarczej i fin an so w ej Szczecina tu
w łaśnie, na tej w yspie przychodzą m i do głowy. S krzętnie je notuję, m ając z tej odległości lepiej w yostrzony zm ysł k ry ty k i i ocenę perspektyw y.
Ten kontrast myśli i tła istotnie wzmagał rozeznanie naszych spraw. Pobyt mój w tych luksusowych jak na owe czasy warun kach był też odpowiednio wykorzystywany przez władze: w dniu 22 lipca przyjechał po mnie konsul Ptaszyński, aby zawieźć mnie na uroczyste spotkanie w Towarzystwie France — Pologne w Ni cei. Zebranie dostojne, około pięćdziesięciu obecnych, w tym pię tnastu Polaków. Miałem wygłosić przemówienie; trudno było jed nak przygotować klasyczny referat, toteż wyczuwając dobrze fran cuski styl, mówiłem wprost z pamięci. Zanotowałem sobie wie czorem, że... ...rąbałem praw dę, zak rap ia jąc ją um iarem . Że to, co m y robim y, jest w ielkie, tym w iększe że przyczyniam y się n ajlep iej do p okoju w E uropie, spychając N iem cy tam , gdzie one się dziś zn a jd u ją. Że g ran ice F ra n cji są nad O drą i że Szczecin je st rów nie przez Niem ców zagrożony ja k i Paryż.
Spotykam wśród zebranych kilku Polaków mających krewnych w Szczecinie. Integracji społecznej u nas towarzyszyło myślowe oswojenie się naszej emigracji z faktem obecności Polski nad Odrą i u jej ujścia. Przyczyniła się do tego — jak się sam o tym zdąży łem przekonać — wymiana zwykłych listów, pospolita korespon dencja rodzinna. Był to objaw zdrowy i pocieszający. Wiele słów słyszałem na tematy pobtyczne, natomiast ani razu nie spotkałem się z próbą dyskryminacji naszych poczynań na Ziemiach Odzy skanych. Owszem, spotykało się szczere i zaciekawione pytania, chęć zrozumienia niespodziewanych dla wielu faktów i przebiegu wydarzeń oraz często uczucie żalu, że sami tego nie mogą ujrzeć. Ciekawe rozmowy na te tematy toczyłem w fermie na skłonie wzgórz, wśród winnic i upajającego zapachu jaśminów i róż. Było to w La Rocquette obok Grasse, tam właśnie, gdzie znajdują się słynne plantacje kwiatów służących do produkcji perfum. Gos podarzył tam pułkownik Romeyko, były oficer sztabu generalnego, polski przedwojenny attaché wojskowy w Rzymie, a obecnie plan tator kwiatów na czterech hektarach, rozciągających się wzdłuż słonecznych zboczy ku morzu. W altanie przy winie opowiadałem mu o Szczecinie, otrzymując w zamian soczyste i wyborne rewe lacje o sprawach przedwrześniowych.
Tak to spędzałem swe niespodziewane śródziemnomorskie wa kacje. Zakończyły się one w końcu lipca jazdą autem przez Pro wansję, pokrytą gajami oliwnymi, rosnącymi na skalistych su chych zboczach, rozbrzmiewającą melodią świerszczy. Mijam cie niste aleje cyprysów i platanów uniwersyteckiego miasteczka Aix, zniszczone Tarascon z zamkiem i mostem wiszącym na Rodanie oraz biało-czerwone chorągwie w przeciwległym miasteczku Beaucaire, którego barwy są identyczne z naszymi barwami narodowy mi. A potem jazda przez gorejące upałem pola do Nîmes na nocleg. Słynne areny rzymskie zwiedzałem nazajutrz o godzinie 6.00 rano, gdyż program przewidywał poranny przyjazd wraz z konsulem Ptaszyńskim do miasteczka Aies — centrum polonijnego w de partamencie Gard. Notatki z tego dnia robione na żywo tak opi sują mój kontakt z naszą przedwojenną, „starą” emigracją: W szybkim tem pie przejeżdżam y 45 k ilom etrów dzielące N îm es od Aies. T am w ratu sz u m e r uroczyście w ita k onsu la i m nie, po czym n astęp u je d ek o racja na ry n k u kilk ud ziesięciu P olaków i F rancuzów odznaką g ru n w aldzk ą za ru c h oporu. S tąd pochód z typow o połudn iow ą o rk ie strą do trzech kolejny ch pom ników , gdzie złożyliśm y w ieńce przed grobam i k ilk u dziesięciu P olaków , poległych jako uczestnicy ru ch u oporu. P o laków z okolicy zebrało się k ilk u set. P rzybycie „żyw ego” człow ieka z Z iem O dzyskanych było dla nich n iew ątpliw y m w ydarzeniem , ta k że nigdzie nie m usiałem ta k gęsto i często opow iadać ja k w łaśn ie tu, w tej natłoczonej sali kinow ej. P o tem film y o O drze i o W arszaw ie, k tó ry ch w k r a ju nigdy nie w idziałem , a k tó re u jrza łem dopiero w zapadłym m ia steczku w południow ej F ran cji.
Wzruszył mnie ten szczery i bezpośredni kontakt z polskimi górnikami, którzy znali Polskę sprzed kilkunastu lat, a teraz wy pytywali się, jak wyglądają te ziemie nad Odrą i Nysą, stanowiące dla nich symbol wielkiej przemiany — tak wielkiej, że aż niezrozu miałej. Ciekawa była rozmowa wieczorna z polskim inspektorem szkolnym, od którego dowiedziałem się wielu szczegółów o tw ar dym życiu tego skupiska polskiego, poważnie liczącego się z moż liwością powrotu do kraju. Potem powrót do Marsylii z krótkim postojem w Arles, gdzie u stóp wysokich murów zamkowych przypomniałem sobie mój pobyt w tym uroczym mieście siedemnaście już lat temu, gdy ja ko student brałem udział we francuskim wędrownym obozie akademickim.
Na zakończenie obecnego francuskiego epizodu jeszcze dwa wspomnienia. Nazajutrz, już po powrocie do Marsylii, korzystając z kilku godzin luki w programie urzędowym, odpoczywałem sa motnie na skałach, skąd widać było wyspę If wraz z jej twierdzą. Obok mnie dwóch chłopców gorączkowo omawiało plan przedosta nia się na jeden ze statków w porcie, aby przemycić się na nim do Wenezueli. Bali się nie tyle fiaska podróży na gapę — bo mie li już zapewnione kontakty i pomoc — ile dalszego życia w Po łudniowej Ameryce bez znajomości języka, bez zawodu i bez szans na lepszą przyszłość. Rozmowa ta zainteresowała mnie, gdyż pro wadzona była po polsku, w dodatku dobrze mi znaną gwarą poz nańską. Włączyłem się do niej, a że nie pytałem ich ani o nazwiska, ani też nie odradzałem im tej ekspedycji — wzbudziłem na tyle ich zaufanie, że mi powiedzieli, że są z Wildy, dzielnicy Poznania, podczas gdy gwara, którą ja z nimi mówiłem, była gwarą Jeżyc — innej dzielnicy miasta, w której ja przed wojną mieszkałem. Pytali mnie, czy dobrze robią, że się jutro zaokrętują do tej Wenezueli, o której nic nie wiedzieli. Najłatwiej byłoby przeko nywać, odradzać, karcić. Powiedziałem im, że jeśli się już zde cydowali, to niech jadą — ale szkoda, że swych sił nie chcieli spró bować właśnie w Szczecinie, gdzie ryzyko jest niemałe i gdzie o przygody też nietrudno. Dałem każdemu z nich swoją wizytówkę, na której zapisałem „Marsylia, 28 lipca 1947” i powiedziałem, że jeśliby się któremu z nich noga powinęła w owej Wenezueli, to niech przyjeżdża do mnie, a gdzieś go umieszczę w Szczecinie. 0 incydencie tym potem zapomniałem i dopiero w roku 1949, a więc po dwóch latach, odbieram telefon z Komendy Milicji w Szczecinie, że jakiś chłopak okrętowy ze szwedzkiego statku zszedł na ląd 1 zgłosił się do posterunku portowego, okazując moją wizytówkę jako swój paszport. Był to jeden z nich; nie wytrwał dłużej niż rok nad Morzem Karaibskim, i przez następny rok czekał cierpliwie na okazję, aby wędrując po morzach dotrzeć do Szczecina. Wiem, że dziś doskonały szczeciński fachowiec nie żałuje swej decyzji, tak jak ja nie żałuję swego ówczesnego odruchu napisania kilku słów na marsylskim wybrzeżu. Drugim wydarzeniem tego dnia była oficjalna konferencja pra sowa, na której trzeba było nie tylko mówić i replikować, ale stawiać czoła niezwykłej choć typowej ignorancji geograficznej
grupy francuskich dziennikarzy, pysznych swym zawodem i nie chcących ani pojąć podstawowych spraw, ani też pogłębić swych wiadomości. Dlatego też z dużą dozą zniechęcenia tłumaczyłem, nie będąc pewnym, co z tego wyniknie. A wynikły istotnie curiosa, jak się o tym przekonałem później, odczytując nadesłane mi przez konsula wycinki z marsylskiej prasy. Ostatnim akcentem mojego pobytu w Marsylii był rzut oka na splendor zachodu słońca na tle różowych skał wyspy If. Potem dwanaście godzin snu w wagonie sypialnym, końcowe paryskie wizyty pożegnalne i znów noc w pociągu, aby cały dalszy dzień móc oglądać z okien wagonu południowe Niemcy. W drodze już po raz drugi notuję podobne wrażenie. Uderzyła mnie wyraźna różnica między francuską i amerykańską strefą okupacyjną. W Ba denii widać na stacjach tylko francuskie napisy: żandarmi nie do puszczają na peron miejscowych Niemców w czasie postoju mię dzynarodowego pociągu. W Stuttgarcie natomiast jest inaczej: ame rykańska żandarmeria nie przeszkadza Niemcom dopominać się 0 papierosy, niby o bakszysz w mieście Wschodu. Powrót do Szczecina poprzedzony został ponownym krótkim pobytem w Pradze. Nie mam kartek żywnościowych, czyli tak zwa nych listków, a Bank Czeski nie przyjmuje do wymiany franków francuskich — dlatego też nie mogę zjeść normalnego śniadania, aż do chwili gdy miasto Praga podejmuje mnie oficjalnie uro czystym obiadem. Te podróżne kontrasty stanowiły urozmaice nie urzędowej turystyki. Po tym wszystkim przyjemnie było przekroczyć granicę polską w Międzylesiu i jakże miło było stwierdzić porządek na kolejach 1 urok ożywionej w lecie Kłodzkiej Kotliny, przepełnionej wy cieczkami i turystami. Wróciłem do Szczecina w pełni lata 2 sierpnia, po dokładnie miesięcznej nieobecności. Konfrontacja naszych szczecińskich spraw i sposobu ich realizacji wypadła pomyślnie na tle Le Havre i Marsylii, Norymbergi i Pragi. Podróż ta dała mi dużo — zwię kszenie wiary w nasze własne siły, przeświadczenie o praktycznej przydatności naszej szczecińskiej roboty oraz zadowolenia z mo żliwości bezpośredniego poinformowania za granicą swoich i ob cych o rzeczywistym stanie rzeczy u ujścia Odry. A jednocześnie wiele przemyślałem, widząc plany odbudowy czołowych francu
skich miast portowych, organizację ich odgruzowywania i porząd kowania, jak również dostosowywania wielkich miast do nowych wymogów motoryzacji. Z tej perspektywy ujrzałem Szczecin nie tylko jako obiekt piętrzących się trudności, ale jako przyszłe mia sto portowe o światowej skali, do której należało dostosowywać wszelkie bieżące decyzje i poczynania. Podobnie jak zeszłoroczna wyprawa do Anglii, tak i obecna podróż do Francji podbudowała wiele moich decyzji, które już od dawna były gotowe, a które teraz łatwiej i pewniej można było sformułować i wykonać. Tego roku dane mi było odbyć jeszcze jedną podróż, która — przez Czechosłowację i Niemcy — doprowadziła mnie do Holandii i Belgii. W biurze wykonawczym Międzynarodowego Związku Miast Polska reprezentowana była przez dwa miasta: Warszawę i Szczecin, a konkretnie przez prezydentów tych miast. Dlatego też późną jesienią, 5 listopada 1947 roku, wraz ze Stanisławem Toł wińskim znalazłem się ponownie w Pradze. Kilka dni przedtem usiłowałem uzyskać ze Szczecina bezpośrednie telefoniczne połą czenie z primatorem, czyli z prezydentem miasta Pragi. Nie zna jąc numeru telefonu, poprosiłem centralę o połączenie mnie z pre zydentem Pragi. Uzyskałem nareszcie późno w nocy połączenie — tyle, że nie z ,.primatorem” Vackiem, ale z prezydentem Czechosło wacji, Beneszem... Zaszło komiczne nieporozumienie, wywołane ty tułem prezydenta nie miasta, lecz państwa. Z samym Beneszem jednak nie rozmawiałem, ale z szefem jego gabinetu; aby uratować pozory, prosiłem o zawiadomienie władz miasta Pragi o naszym przyj eździe. W ten sposób zaanonsowawszy się przez prezydenta Republiki, zostaliśmy tym godniej przyjęci przez miasto. Na dwor cu witał nas prim ator Vacek z liczną asystą, potem były mowy po witalne w salonach recepcyjnych, kawalkada aut wiozących nas do luksusowych apartamentów w nowym ratuszu, położonych wśród amfilady sal, blichtru i dawnej wspaniałości. Ten trzeci z kolei po byt tego roku w Pradze przyczynił się do tego, aby myślowo i te matycznie móc jeszcze lepiej połączyć problemy Szczecina z Cze chosłowacją. W salonach polskiej ambasady chargé d’affaires dok tor Staniewicz zorganizował spotkanie z przedstawicielami czeskie go świata gospodarczego. Działo się to w niespełna dwa miesiące po przejęciu przez nas szczecińskiego portu; głównym problemem rozmów było więc przygotowanie Szczecina jako portu tranzyto-
wcgo dla Czechosłowacji, co nie było łatwe zarówno ze względu na techniczny prymityw zniszczonego portu, jak i ze względu na tradycyjne powiązanie Czechosłowacji z Łabą i z portem w Ham burgu. Myśmy mogli jedynie kreślić perspektywy rozwojowe na przyszłość, nie mogąc się jeszcze wykazać portem w pełnym ruchu. Czesi żądali natomiast gotowych nabrzeży przeładunkowych, czyn nych natychmiast. Rozmowy te wówczas nie doprowadziły jeszcze do konkretnych wyników, jednak późniejsze ustalenia w 1948 ro ku opierały się właśnie na rezultatach wielu podobnych rozmów i kontaktów. Ciekawym przyczynkiem do sposobu załatwiania różnych spraw była rozmowa, jaką przeprowadziłem wówczas w Pradze, spotkawszy tam naszego wiceministra zdrowia doktora Kożusznika. Udało się mianowicie uzyskać przyrzeczenie (uczciwie zresztą do trzymane) przeznaczenia dwudziestu milionów złotych na grun towne odszczurzenie Szczecina i jego portu. O kwotę tę ubiegałem się już od dawna, gdyż bez tej akcji port szczeciński nie mógłby uzyskać należnej klasy międzynarodowej. To, że sprawy portowo-morskie nie były należycie doceniane w szeregu resortów, było sprawą dobrze nam znaną; okazało się, że z zagranicznego dystansu łatwiej jest osobom decydującym poznać wagę swych decyzji. Szczegółowy telegram zawiadomił o tym Szczecin, w celu przygo towania zawczasu tej niełatwej akcji. Zadowolony z pomyślnego załatwienia spraw szczecińskich na praskim bruku mogłem resztę dnia poświęcić na wędrówkę po starych uliczkach miasta nad Wełtawą. Nazajutrz po południu raz jeszcze (również po raz trzeci tego roku) oglądałem Norymbergę, tym razem bardziej dokładnie, ko rzystając z dłuższej przerwy między pociągami. Zapisałem wieczo rem w przedziale kolejowym: Choć już je st ciem no, u ry w a m się n a godzinę i m am znów pró b k ę N ie m iec am ery k ań sk ich z 1947 ro ku. M iasto oglądam z okna tra m w a ju natłoczonego publicznością o n o rm a l nym niem ieckim , m oże lekko podniszczonym w yglądzie. Co u d erzało — to zew n ętrzny b ra k hałaśliw ości i ja k b y przydeptanie. P raw dopodobnie n a to już te ra z nie zw raca się uw agi, ale dla m nie ta godzina pozw oliła na o stry przeskok m yślow y do P oznania z okresu okupacji 1939— 1945. W chodzę do ap tek i, do rzeźnika, do ta n ie j re s ta u ra c ji i do k sięg arn i. K up u ję lite r a tu rę okolicznościow ą w b u d ach przydw orcow ych. N a chodniku obok lu -
ksusow ego ho telu w id n ieje duży napis, że przechodzenie koło hotelu N iem com je st w zbronione.
Na drugi dzień 7 listopada zajeżdżamy do Kolonii z wielogo dzinnym opóźnieniem. Wagon sypialny przyczepiają do osobowego, lokalnego pociągu, bo właściwy już dawno odjechał. Z peronu wi dać katedrę niemal nietkniętą, sterczącą wśród ruin. Jadąc powoli, zatrzymując się na wszystkich stacjach, oglądaliśmy życie Niemiec pod brytyjską okupacją. Przyjazd do Belgii odbył się z przeszkodami. Spóźniony wagon sypialny odczepiono w Liège, skąd natłoczonym miejscowym po ciągiem docieramy wreszcie grubo po czasie do Brukseli. Kilkudniowy pobyt w Belgii był bardzo pracowity. Posiedzenia komitetu wykonawczego Międzynarodowego Związku Miast do tyczyły bądź to spraw wielkich i konkretnych, bądź to spraw błahych i małych, również niełatwych do przeprowadzenia w mię dzynarodowym towarzystwie, złożonym z przedstawicieli ośmiu krajów. Byliśmy z Tołwińskim w tej dobrej sytuacji, że mieliśmy już poprzednio opracowane tezy i propozycje, przetłumaczone i po wielone. Nic też dziwnego, że gdy zebrani, znużeni utarczką słow ną, zaczęli rozglądać się za jakimś rozsądnym rozwiązaniem — nasze konkretne już gotowe propozycje stały się podstawą uchwał. Chodziło o zmiany statutowe, o wzajemne kontakty pomiędzy mia stami różnych krajów, o problemy odbudowy miast oraz o ich modernizację. Obrady te odbywające się w atmosferze wzajemnej życzliwości dały okazję do wielu spotkań i rozmów. Jako reprezentant nad morskiego miasta miałem znów okazję do oficjalnych spotkań, tym razem w portowej Antwerpii, gdzie podejmowała nas uroczyście rada miejska. Przez wiele godzin udzielałem informacji o Szcze cinie i jego sprawach dziennikarzom z Belgijskiej Agencji Praso wej, z dziennika „Metropole” i „Gazette van Antwerpen”. W Bel gii już się nie spotkałem z tak drastycznymi przejawami dumnej ignorancji, jak to miało miejsce w Marsylii. Zaważył na tym za pewne dłuższy bezpośredni kontakt z niemiecką okupacją, co spo wodowało, że również i Flamandowie dokładnie poznali problem niemiecki. Do dalszych miłych wspomnień należy zaliczyć rozmowę z burgemestrem Brukseli Maxem, starszym panem, który zdobył się
na mocną i patriotyczną postawę wobec Niemców w pierwszych latach wojny, a później należał do belgijskiego ruchu oporu. Sym patyczny pan pokazywał nam w ratuszu wystawę poświęconą la tom okupacji, uskarżając się jednak, że spotyka się już obecnie z zarzutami, iż trwoni czas na wspominanie spraw minionych, za miast przyczyniać się do utrwalania europejskiej kolaboracji z udziałem „dobrych” Niemców. Znane mu były dość dobrze spra wy naszych Ziem Zachodnich; z przekąsem mówił o rzekomych trudnościach Belgii przy ponownym zagospodarowaniu odłączo nych od niej w czasie wojny okręgów Eupen i Malmedy — z prze kąsem, gdyż porównywał te „trudności” z ogromem polskich osią gnięć w zagospodarowywaniu odzyskanych ziem. Epizod belgijski dobiegał końca, toteż pożegnawszy się z gościn nym polskim posłem Bartolem przekroczyłem w godzinę później granicę holenderską w Eschen. Odprawa celna na tym odcinku by ła bardzo surowa; Holandia wyniszczona wojną cierpiała nadal na niedostatek żywności i towarów — w odróżnieniu od Belgii, która, choć również okupowana w czasie wojny, korzystała z uranowych dochodów belgijskiego Konga. W Brukseli pełno było towarów ze wszystkich krajów świata; w Holandii zamiast cukru na śniadanie podano mi na talerzu małe pigułki sacharyny. Nic też dziwnego, że przemyt uprawiany był tu na potęgę, a zwalczano go raczej psychologicznymi aniżeli technicznymi środkami. Pomiędzy Ant werpią i Rotterdamem kursowało kilka pociągów dziennie; po nieważ nie można było ich przetrzymywać na granicy dłużej niż po dwadzieścia minut, a czas ten wystarczał jedynie na dokonanie rewizji celnej w jednym wagonie długiego pociągu, Holendrzy wpadli na dowcipny pomysł. Wagony były ponumerowane i w chwi li, gdy pociąg z Belgii zajeżdżał na stację graniczną Roosendaal, przez głośniki wywoływano numer wagonu, który miał być tym ra zem poddany dokładnej kontroli celnej. Wszyscy pasażerowie tego pechowego wagonu musieli z niego wysiąść wraz z bagażem na peron, gdzie odbywała się zmasowana kontrola, połączona z jed noczesnym przebadaniem wnętrza wagonu. Tymczasem pasażero wie pozostałych wagonów, w ogóle nie kontrolowani, przyglądali się z okien całej tej procedurze. Oczywiście nikt z pasażerów nie wiedział wcześniej, jaki wagon tym razem będzie poddany oglę dzinom i w ten sposób „matematyczną metodą reprezentatywną”
dziesięć procent pasażerów pociągu stawało się każdorazowo ofia rą fiskusa celnego. Miałem szczęście, że do nich nie należałem. Oglądam Rotterdam i jego zniszczenia, które mogłem ocenić, gdyż ostatni raz byłem tu przed wojną, w czerwcu 1939 roku. Gdy omawiałem problem odbudowy tego miasta, uderzyło mnie dążenie do wykonania czegoś zupełnie nowoczesnego, niepodobnego do przedwojennego układu miejskiego. Chodziło tu o wyeliminowanie ruchu samochodowego z centrum miasta i pozostawienie go, jako ośrodka handlowego, we władaniu ruchu pieszego. Był to wówczas pomysł śmiały — życie zaś pokazało, że był słuszny. Rotterdam nie dopuścił do prywatnej odbudowy każdej parceli z osobna; nie mo gąc jeszcze wówczas przystąpić do realizacji nowego śródmieścia, władze miejskie celowo tolerowały istnienie w śródmieściu ol brzymiej nie zabudowanej powierzchni, skutecznie odgruzowanej. Nasuwała się tu oczywiście analogia ze Szczecinem. Niedługo już należało i u nas zdecydować o przyszłości Starego Miasta, które — dziś całkowicie zrujnowane — było do niedawna jeszcze ruchli wym i przegęszczonym centrum handlowym. Nie mając wielu za chowanych zabytków, mogło ono bądź to stać się śródmiejską dziel nicą mieszkaniową, bądź to powrócić do swej pierwotnej roli cen trum handlowego. Ale w takim przypadku musiałoby to być cen trum istotnie nowoczesne, tak jak to proponowali dla swojego mia sta projektanci przyszłego Rotterdamu. Było więc o czym myśleć i w Holandii. Zatrzymałem się w Ha dze jako gość naszego poselstwa. Chargé d’affaires Czerniewski i radca handlowy Jelonek przygotowali mocno napięty program mego pobytu. Dołączył się jeszcze polski konsul generalny w Am sterdamie Gustowski, którego- przed rokiem poznałem w czasie jego dłuższego pobytu w Szczecinie. Opracowywał on właśnie na zlece nie Instytutu Zachodniego pracę o Szczecinie i jego porcie według stanu sprzed 1939 roku. Wykorzystał więc mój pobyt w Holandii, aby usłyszeć ostatnie wiadomości na temat rozwoju Szczecina. O sprawach szczecińskich była mowa również i w Amsterdamie, gdzie 14 listopada spotkałem się z inżynierem Bagińskim, kierowni kiem polskiej misji morskiej zajmującej się zakupem okrętów, dla omówienia z nim spraw związanych z dostarczeniem sprzętu dla portu szczecińskiego. Chodziło o dragi ssące dla pogłębienia toru wodnego ze Szczecina do Świnoujścia, niestety jednak brakło pró
bek piasku i mułu z dna Odry, na które oczekiwał Bagiński bez skutecznie. Pertraktacje się przeciągały, trudno było zamawiać pogłębiarki bez danych technicznych, a potrzebne próbki nie nadcho dziły. Obiecałem interweniować, ale mogło to nastąpić dopiero po moim powrocie, co znów byłoby połączone z wielkim opóźnieniem. Również w Holandii zakupuje tabor budowlany wiceprezes Spo łecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego. Z tego zakupu ma dostać pewną część także Szczecin; tu już nie ma innych przeszkód, jak tylko przewlekłe rozwiązywanie spraw finansowych. Korzystam znów z okazji, aby na holenderskiej ziemi poruszyć jeszcze jeden problem, którego owe SPB nie może jakoś załatwić w Szczecinie, a mianowicie słynną już sprawę budowy nowego hotelu u zbiegu alei Wojska Polskiego i alei Piastów. Na tym narożniku, ciasnym i wąskim, SPB zaczęło z własnej inicjatywy i własnym sumptem budować hotel. Szczecin nie miał szczęścia do hoteli; dwa adapto wane budynki mieszkalne nosiły szumne hotelowe miana, toteż miasto przyjęło z chęcią tę cenną inicjatywę. Trochę się wprawdzie droczyłem, że za ciasno, że jest to hotel bez żadnego zaplecza i że tak może wyglądać najwyżej hotelik w małym mieście. Ale za częto budować i dociągnięto już półkolistą rotundę do wysokości parteru, kiedy rozmaite władze stwierdziły, że jest wprawdzie budujący, ale brak inwestora, bo przecież SPB jest przedsiębior stwem budowlanym, a nie koncernem hotelowym. Kredyty wstrzy mano, roboty przerwano, jak zwykle zaczęto szukać ważnych me cenasów, odwołując się aż do Polonii amerykańskiej (rzecz jasna na próżno) i tym samym miastu przybyła jeszcze jedna, tym razem całkiem współczesna ruina (trwała ona — o ironio losu — jako dowód długowieczności wszelkich prowizoriów przez dwadzieścia lat, ale została rozebrana). O tym to mówiłem z inżynierem Rzędowskim, którego nie mogłem uchwycić w Warszawie i dopadłem dopiero w Amsterdamie. Trzeba było jednak nieco czasu i uwagi poświęcić sprawom ho lenderskim. Po krótkim pobycie w Hadze w przestronnych i wy godnych apartamentach ambasady, resztę pobytu w tym kraju spę dziłem w Amsterdamie. Nie był to już ten sam Amsterdam, któ ry pamiętałem ze swego pobytu w latach 1936 i 1939. Trudno tu było wprawdzie mówić o ubóstwie, ale można było stwierdzić, że Holendrzy wiedli życie bardzo skromne i bardzo oszczędne. Owe
pigułki sacharyny podawane w dobrym hotelu zamiast cukru były symbolem zdyscyplinowanego wyrzeczenia, które miało umożliwić krajowi nowy start. Jak istotnie groźna była sytuacja, przekonałem się, gdy jadąc wysoką tamą nadmorską ku północy kraju widziałem zalane wodą obszary polderów, z których sterczały jedynie dachy domów. Był to wynik celowej dewastacji urządzeń ochronnych, jaką przeprowadzili Niemcy w latach 1944 i 1945. Tam, skąd udało się już wodę wypompować, widać było rude bagniska nie uprawia nej jeszcze ziemi. W towarzystwie konsula Gustowskiego zwiedziłem bardzo in teresującą mnie budowlę: tamę oddzielającą Zuider See od morza, już wyremontowaną, wiodącą w prostej linii na długości trzy dziestu kilku kilometrów do północnej Fryzji. Jadąc wzdłuż niej doskonałą drogą, wyobrażałem sobie, jak powinna wyglądać 0 wiele krótsza tama, mająca kiedyś połączyć wschodni cypel wy spy Uznam (na której leży Świnoujście) ze stałym lądem na wschód od Nowego Warpna i dalej ze Szczecinem. Udało mi się zebrać wie le materiału technicznego, dużo planów i opisów, którymi uzu pełniłem swe zbiory częściowo zniszczone w czasie wojny; już bo wiem w czerwcu 1939 roku interesowałem się tą holenderską bu dowlą, nie spodziewając się, że w osiem lat później będę propago wał podobny obiekt właśnie u ujścia Odry. Spędziłem całe popołudnie z panem van Eesterens, naczelnym architektem Amsterdamu, z którym dla własnej przyjemności 1 dla pożytku naszej urbanistyki długo rozmawiałem na temat roz budowy miast holenderskich. Ciekawił mnie ich system finanso wania budownictwa (prywatne budownictwo w Amsterdamie nie malże wówczas nie istniało), dalej sprawa własności gruntów v/ mieście oraz aktualna problematyka komunikacyjna. Zanoto wałem sobie, iż interesowały mnie szczególnie dwa problemy: nowe dla mnie zagadnienie portowych mostów zwodzonych (liczyć się trzeba było z odbudową w Szczecinie co najmniej czterech takich obiektów) oraz sprawa wykorzystania gruzów, co doskonale roz wiązał Rotterdam. Powrót z Holandii do Szczecina zaplanowałem sobie trasą nie codzienną: korzystając ze znanego mi już z zeszłorocznej podróży przejazdu promem ze Szwecji do Polski, postanowiłem powrócić do kraju przez Kopenhagę. Dlatego też, zająwszy 18 listopada miej-
see w przepełnionym pociągu, przez cały dzień przemierzałem pła skie, smętne i słabo zaludnione obszary Fryzji, aby przez Bremę i Hamburg dotrzeć do granicy duńskiej. Do kompletu widzianych miast Zachodnich Niemiec dołączyłem jeszcze zburzony Hamburg, który wówczas sprawił wrażenie totalnego zniszczenia, z wyjątkiem mało zrujnowanych willowych przedmieść. Widok portu niewiele różnił się od szczecińskiego; nabrzeże rozbite, wszędzie sterczące z wody wraki statków oraz spalone magazyny. Wilgotny zmierzch zasłonił widok; w mieście świateł było mało, trudno było daleko odejść od dworca w czasie postoju pociągu. Nazajutrz obudziłem się wcześnie rano już w Kopenhadze, nie zauważywszy przejazdu promem przez cieśninę. Nie mogłem zna leźć miejsca w żadnym hotelu, toteż nie pozostawało mi nic inne go, jak odszukać nasze poselstwo, mieszczące się tymczasowo w nie wielkiej willi w północnej części miasta. Posła nie było, gdyż w przeddzień wyjechał do Warszawy, ale ku memu zdumieniu nadszedł właśnie od niego telegram, że — nie zajechawszy do Pol ski — wraca nazajutrz do Kopenhagi. Chargé d’affaires pan Za lewski usiłował wyjaśnić przyczynę tego powrotu. Okazało się, że sprawa ta godzi również i w moje plany. Miałem bowiem zamiar po paru dniach pobytu w Danii przeprawić się do Szwecji, aby stąd promem z Trelleborga powrócić przez Gdynię do kraju. Znałem już tę drogę, gdyż odbywałem ją zeszłego roku. Poseł polski w Da nii, Kelles-Krauz, onegdaj właśnie tą samą drogą udał się do War szawy. Tymczasem okazało się, że szwedzki prom regularnie kur sujący między Szwecją i Polską, przewożący pasażerów i pełne zestawy kolejowe tym razem do Gdyni nie dopłynął. Przed polski mi wodami terytorialnymi, gasząc światła na pokładzie, statek zawrócił z powrotem, rzekomo na polecenie władz szwedzkich, uwożąc ze sobą ładunek i zdumionych pasażerów. Tak rozpoczął się ów krótkotrwały polsko-szwedzki incydent żeglugowy. Genezą jego było żądanie władz polskich zmiany kapitana i załogi statku ze względu na stwierdzony przemyt i szmugiel ludzi zagranicę. Armator szwedzki żądanie to zlekceważył i załogi nie zmienił wy syłając statek ponownie do Polski w tej samej obsadzie. Kapitan zorientował się jednak, że w Polsce grozi mu aresztowanie za szmu giel i przemyt, toteż w ostatniej chwili zawrócił do Szwecji. Opo wiadał nam o tym wszystkim poseł polski powróciwszy do Kopen
hagi. Swoistą pikanterią zabarwiona była atmosfera odwrotu szwedzkiego statku od polskich wybrzeży: kapitan tłumaczył swym pasażerom, że lada moment wybuchnie wojna radziecko-amerykańska, w której i tym razem Szwecja rzecz jasna zachowa lukra tywną neutralność. Prasa duńska opisała 20 listopada dość bezstronnie ów incydent, informując, że ,.Polska żąda, aby w polskich portach szwedzcy ma rynarze podporządkowali się polskim przepisom i polskim pra wom”. Szwedzka prasa również o tym pisała, ale w wyniku tego zajścia została na krótki czas zawieszona żegluga promowa poprzez Bałtyk do Polski. Uratował mnie z opresji m/s „Batory”, wraca jący z Nowego Jorku do kraju; oczekiwano go tu właśnie naza jutrz, co skróciło mój pobyt w Kopenhadze. Zdążyłem jednak złożyć oficjalną wizytę prezydentowi miasta Kopenhagi, panu Sorensonowi, swą bródką i postawą przypomina jącemu do złudzenia... Prystora. Rozmowa odbywała się w przy jemnym nastroju, gdyż Duńczycy wówczas dobrze jeszcze pamię tający okres niemieckiej okupacji interesowali się żywo tym, iż Polska znacznie się przybliżyła do duńskich wybrzeży od czasu, gdy zagospodarowała ujście Odry. Po długiej jeździe samochodem wzdłuż wybrzeża, odbyłem półdniową pieszą wędrówkę po porcie, basenach i nabrzeżach. Była wówczas gęsta, dotkliwa listopadowa mgła; miasto i port widzia ne poprzez szare chmury nabierały jakiegoś osobliwego wyglądu. Zapisałem, że „chciałem nabrać tu portowego polotu, aby móc le piej zrozumieć swe zadanie w portowym Szczecinie”. Tego rodzaju kontakty i konfrontacje istotnie ułatwiały zrozumienie portowej roli Szczecina. Nie tylko ja, ale i całe szczecińskie społeczeństwo w szybkim tempie nabierało morskiego polotu i portowej ogłady, bez czego złudne byłyby wszelkie nasze wysiłki. Albowiem nie przez dyktando okólników ani też przez powieści marynistyczne kształtował się nowy obywatel portowego miasta — działo się to na skutek konieczności codziennego rozwiązywania nowych mor skich problemów, a także dzięki temu, że sprawy miejskie coraz to bardziej dotyczyły problematyki portowej. Dlatego też każdy kontakt z portami zagranicznymi był wówczas bardzo cenny i po trzebny; żałowałem jedynie, że nie byłem w stanie swoich szcze cińskich współpracowników przewieźć choć na parę dni do Ko
penhagi, aby mogli oni sami uprzytomnić sobie, jak miasto to połączyło się w jedną całość ze swymi nabrzeżami; jak kanały wchodzą tu w głąb zabudowy i jak cenna jest długoletnia morska tradycja, której brak musimy szybko nadrobić. Wieczorem 20 listopada, w rzęsisty deszcz zaokrętowałem się na przybyłym niedawno do portu „Batorym”. Kabinę z łazienką do stałem gratis od Towarzystwa Okrętowego Gdynia—Ameryka, jako prezent dla prezydenta miasta Szczecina. Ogarnia mnie z miejsca swoista atmosfera zadawnionego komfortu i spokoju — gdzieś daleko jest już Dania i jej mgła, a otacza nas przytulny nastrój polskiego statku, który choć w małej skali, jest dowodem polskiej tradycji morskiej. Spotykam swego kolegę z ławy szkol nej, pierwszego oficera kapitana Mrozowickiego, którego nie wi działem od czasu opuszczenia lat temu niemal już dwadzieścia Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Rodzice Mro zowickiego mieli wówczas małe gospodarstwo rolne w Kozichgłowach pod Poznaniem — on sam zaś jeszcze przed wojną wybrał morze na miejsce swej pracy i swego życia. Pokazał mi po raz pierwszy, jak działa radar w czasie przepływania wąskimi cieśni nami oraz objaśnił, w czym port kopenhaski jest nowoczesnym, a w czym jest już przestarzały. Rozmowa nasza zeszła oczywiście na problem Szczecina i na jego nawigacyjne sprawy — już wów czas bowiem wydawało mi się jasne, że aby pasażerska transatlan tycka żegluga mogła stać się bardziej opłacalna, należałoby skró cić o jedną lub dwie doby czasokres rejsu tam i z powrotem przez ocean. A można by tego dokonać, budując nowoczesny dworzec morski właśnie w Świnoujściu, które by przejęło od Gdyni jej rolę portu pasażerskiego. Przecież nowoczesny port Cherbourg we Fran cji powstał tylko dlatego, że był położony bardziej na zachód ani żeli Le Havre czy Dunkierka. Tego rodzaju propozycje były jednak wówczas często przyjmo wane jak niesmaczny żart: czyż można bowiem w ogóle myśleć o zmniejszeniu uznanego prymatu Gdyni na korzyść czegoś, co dopiero powstaje i czego właściwie jeszcze nie ma? Taki jest jednak zawód planisty, że musi on myśleć śmiałymi kategoriami przy szłości. Bardzo mile się zdziwiłem, gdy te moje bezecne propozycje po parł w czasie dyskusji w salonach „Batorego” wiceminister handlu
zagranicznego Roman, wracający do kraju z pertraktacji handlo wych. Wracał zza oceanu jeszcze jeden mąż stanu — minister administracji publicznej Kiernik, który powolnie gestykulując, interesująco przedstawiał problemy, o których w nawale codzien ności się zapominało. Była to swoista pikanteria historii: Kiernik wracający do kraju mijał się na środku oceanu z Mikołajczykiem, który kraj swój porzucił. I tak przeminęły te krótkie chwile bałtyckiej żeglugi. Wczesnym rankiem 22 listopada znalazłem się znów w porcie gdyńskim.
31. Rozwój portowego miasta Jesień 1947 roku trwała długo — tak długo, iż sezon budowlany przeciągnął się aż po grudzień. Było to dla nas cenną zdobyczą, gdyż przejąwszy we wrześniu w nasze władanie port, wpadliśmy pod ostrzał wielkich kredytów i wielkich inwestycji. Było to bardzo miłe i przyjemne, ale nieco uciążliwe. Międzyministerialna ko misja aktywizacji miasta i portu, której kierownictwo po śmierci wiceministra Czajkowskiego przejął Stefan Askanas, zaczęła dzia łać coraz bardziej operatywnie. Odległe były to już czasy, gdy trzeba było żmudnie udowadniać potrzebę każdego miliona sub wencji. Teraz poprzez szczecińskie biuro Komisji, kierowane przez Władysława Szedrowicza, płynęły strugi banknotów — tyle że nie było komu budować. Napływ nowej ludności do Szczecina trwał nadal, ale był to napływ wciąż jeszcze zbyt skromny jak na nasze potrzeby realizacyjne, choć zbyt obfity jak na nasze kurczące się zasoby mieszkaniowe. Przełamany został chwilowy impas, kiedy zwiększającej się licz bie ludności miasta nie towarzyszyła jeszcze gospodarcza koniun ktura. Obecnie nadszedł okres dobrej koniunktury, którą popra wił rozwój portu. W parę tygodni po przejęciu portu zanotowałem, że głównym tematem rozmów przeprowadzanych w Ministerstwie Ziem Odzyskanych było podciągnięcie administracji miasta do
„stanu napięcia tempa inwestycyjnego”. Można było to przepro wadzić przez ograniczenie do minimum deficytu, przez przejęcie przez miasto administracji nieruchomości w celu zmniejszenia ich dewastacji oraz przez rozpoczęcie realizacji programu wzmożo nych remontów, aby w połowie 1948 roku móc myśleć już o pla nowaniu nowego budownictwa. Tęskniąc bowiem za nowymi gma chami, ulicami, nabrzeżami — wciąż jeszcze mieliśmy zbyt dużo ruin, nadających się szybciej i tańszym kosztem do rekonstrukcji. One to właśnie samym faktem swego istnienia przeszkadzały we wprowadzaniu do odrodzonego miasta istotnie nowych rozwiązań. Udało mi się szczęśliwie zahamować odbudowę przestarzałej i niezabytkowej zabudowy wyspy Łasztowni, którą przejęliśmy wraz z portem we wrześniu. Notuję w dniu 26 września, że udało mi się przeprowadzić zasadę wyłączenia z Łasztowni budownictwa mie szkaniowego, aby w dzielnicy tej móc w dalszej przyszłości stwo rzyć główny ośrodek dyspozycji portowej: Z ależy bow iem n a w y k o rzy stan iu te j jedy nej okazji, ab y nie odbudow y w ać bezm yślnie sta ry c h ru in , ale stw orzyć now ą dzielnicę portow ą, istotn ie now oczesną.
Te mniej lub więcej słuszne pociągnięcia wydawały nam się codzienne i nieefektowne. Inaczej natomiast przedstawiają się one, gdy spojrzy na nie ktoś obcy z zewnątrz. Przekonałem się po nownie o tych prostych prawdach, gdy 1 października gościliśmy w Szczecinie całą plejadę angielskich urbanistów z ministrem odbudowy lordem Silkinem na czele. Odbył się pokaz planów urbanistycznych połączony z objazdem miasta, a zwłaszcza jego ruin. Mogliśmy też pokazać gościom port, sprawiający wciąż jeszcze przygnębiające wrażenie, choć widać już było wstępne przygotowanie do jego odbudowy. Gdzieniegdzie bowiem, wzdłuż potrzaskanych nabrzeży, grupy robotników wzno siły rusztowania lub wyładowywały cement i żwir z ciężarówek. Były to przejawy działalności Biura Odbudowy Portu, które dobrze się przygotowawszy weszło już na place budowy w obrębie portu. Największym przyszłym placem budowy miał stać się zachodni port węglowy, przytykający do wschodniego ramienia Odry, zwa nego Regalicą. Tam już nie mogły wystarczyć nabrzeża i urzą dzenia przeładunkowe, które służyły Niemcom w okresie przedwo
jennym. Ich odbudowa bowiem wciąż jeszcze nie gwarantowałaby wzmożonego przeładunku węgla i rudy, jakiego za lat kilka można było się spodziewać. Tu (podobnie jak i w samym mieście) cho dziło o coś więcej aniżeli tylko o przywrócenie stanu sprzed wojny. Trzeba było już zawczasu myśleć o stworzeniu ze Szczecina isto tnie nowoczesnego portu, którym on dotąd bynajmniej jeszcze nie był. Aby zatem zwiększyć i usprawnić przeładunek towarów maso wych w basenie Górniczym, należało podnieść i wyremontować powalone olbrzymie dźwigi i suwnice portalowe, odbudować na brzeża i oczyścić sam basen z zalegających go wraków. Ale to jeszcze nie wystarczało — i dlatego rozpoczęto opracowanie pro jektu przdłużenia basenu Górniczego w głąb lądu przy jedno czesnym zaopatrzeniu nowych nabrzeży w taśmowe urządzenia do przeładunku węgla i rudy. Należało również zbudować od podstaw nowy kolejowy dworzec rozrządowy, przeznaczony wyłącznie do obsługi poszerzonego portu węglowego. Dworzec ten, umieszczony na grząskim torfowym podłożu, wymagał przerzutu olbrzymich mas ziemnych. Nie chodziło tu jednak o usypanie wysokiego na sypu; z daleka przywieziony piasek miał być po prostu wtłoczony w grząskie podłoże, aby stworzyć pod torem kolejowym niewidocz ny fundament. Ponadto należało skasować uciążliwy przejazd w poziomie ulicy Gdańskiej (zwanej wówczas ulicą Władysława Czajkowskiego), budując dla niej nowy wiadukt ponad splotem torów. Całe to przedsięwzięcie nawet w normalnym czasie wymagałoby wielu lat pracy, tym bardziej zaś teraz, gdy nie byliśmy jeszcze przygotowani do tak olbrzymiej inwestycji. Jednak decyzja już zapadła; międzyministerialna komisja do spraw aktywizacji Szcze cina i jego portu uznała absolutny priorytet tej budowy, co zresztą zostało potwierdzone w czasie Zjazdu Gospodarczego Ziem Odzy skanych. Pierwsze pomysły były już naniesione na papier, choć jeszcze w bardzo schematycznej postaci. Biuro Odbudowy Portów rozpoczęło zagospodarowywanie swego placu budowy przy do tychczasowych nabrzeżach — i te właśnie niepozorne baraki, które pokazywałem brytyjskiemu ministrowi odbudowy, miały stać się zalążkiem wielkiego światowego portu. Co szczególnie zadziwiło wówczas ministra Silkina i towarzy
szących mu brytyjskich urzędników — ta właśnie owa tendencja do wykorzystania ogromu zniszczeń dla stworzenia czegoś zupełnie nowego, przy jednoczesnej odbudowie tego, co mogło istotnie być przydatne w przyszłości. Problem ten stał się przedmiotem ożywionej dyskusji. Przed stawiciel miasta Coventry, zniszczonego w czasie wojny przez nalo ty niemieckie, podzielał ten pogląd, czego dowodem były zresztą późniejsze śmiałe realizacje urbanistyczne właśnie w tym mieście. Natomiast przedstawiciele miast, w których to zostało inaczej roz wiązane ( na przykład w londyńskim City), ubolewali, że sama odbudowa nie stworzyła u nich nowych wartości. Ta angielska wizyta utwierdziła nas w przeświadczeniu, że trzeba dalekosiężnie planować; najlepszym objawem tego było po wzięcie decyzji o gruntownej modernizacji szczecińskiego portu. A modernizacja portu decydowała o przyspieszonym przekształce niu portowego miasta. Rozważania te miały miejsce zaledwie dwa tygodnie po prze jęciu przez władze polskie w dniu 19 września 1947 roku zasad niczej części portu. Te dwa tygodnie wywarły decydujący wpływ zarówno na tempo odbudowy, jak i na jej zakres. Szczególne na silenie zamierzeń inwestycyjnych wymagało radykalnych pociąg nięć organizacyjnych, do których w pierwszym rzędzie zaliczałem utworzenie operatywnej miejskiej pracowni urbanistycznej. Za daniem jej miało być nie tylko sporządzanie kolejnych wersji planu rozbudowy i rozwoju miasta; biuro to w moim rozumieniu miało przejawiać inicjatywę w bieżącym porządkowaniu miasta, kierować pracami społecznymi przy odgruzowywaniu oraz w braku innej instytucji projektowej, miało opracowywać robocze projekty z zakresu gospodarki komunalnej. W dniu 20 września odbyła się podstawowa rozmowa na temat takiego ustawienia pracowni urbanistycznej, aby mogła ona spełnić te zadania. Wzięli w niej udział dwaj czołowi polscy urbaniści: Jan Chmielewski i Szymon Syrkus, z których pomocą łatwiej nam było wprowadzić w czyn zamysły, odbiegające daleko od stereoty powych schematów organizacyjnych, wprowadzanych odgórnie w innych większych miastach kraju. Jako urbanista miałem w tej sprawie swą własną koncepcję, dostosowaną do potrzeb Szczecina. Bez trudu udało mi się przekonać ministra odbudowy, Michała
Kaczorowskiego, że warto zrobić i w tym zakresie swoisty szcze ciński eksperyment. Na okres kilku miesięcy, do końca 1947 roku, dostałem od niego dodatkowe fundusze, co pozwoliło utrwalić za równo autorytet, jak i finansową pozycję Adolfa i Urszuli Cibo rowskich, parających się organizowaniem naszej pracowni. Tegoż dnia samolotem przeniosłem się do Poznania, aby na go rąco zapoznać się z miejscową służbą urbanistyczną. Spotkałem tam znanych mi sprzed wojny ludzi, odwiedzając instytucje, w któ rych przed wojną pracowałem. Oto moja notatka z krótkiej wizy ty: P rzesk ok od te m p a p rac y w Szczecinie do ciszy solidnie odbudow ującego się P o zn ania je st niesam ow ity. Z daje m i się, że jestem w innym świecie, choć w szystko je st m i tu doskonale znane z 25-letniego p o b y tu i zn ajo m ości każdego k aw a łk a terenu .
Istotnie, w ciągu dwóch lat Szczecin już odszedł daleko od po znańskiej problematyki, wytwarzając sobie własny styl życia i pra cy. Nazajutrz, znów w Warszawie, z ekonomistą Józefem Zarembą i urbanistą Janem Chmielewskim z Głównego Urzędu Planowania Przestrzennego omawialiśmy dalsze szczegóły pracy urbanistycz nej w Szczecinie, uzyskując pięciomilionową dotację na rozruch szczecińskiego Urzędu Planowania Przestrzennego. Pomagał nam znów pułkownik Teodor Naumienko, pod którego nadzorem koń czyło się opracowanie kolejnej wersji roboczego planu Szczecina. Sprawy planistyczne absorbowały mnie do końca 1947 roku. Niemal codziennie przeprowadzałem fachowe rozmowy z Adolfem Ciborowskim, który wprowadził ład w organizację naszego pro jektowania i na tej swej pierwszej samodzielnej placówce łączył szybkość decyzji z uporem, potrzebnym do przeprowadzenia słusz nych postanowień. W tym czasie wiele sam rysowałem w domu, wieczorami, gdy już zmęczenie brało nade mną górę, a sen jeszcze nie nadchodził. Usta liłem schemat przestrzennego rozwoju miasta, proporcje jego przyszłych dzielnic, stosunek miasta do portu oraz detale nowych rozwiązań. Zachowały się fotografie ówczesnych opracowań — były to projekty w miarę realne, w miarę śmiałe; dziś po niemal trzydziestu latach, mogę stwierdzić, że przeważająca ich więk szość przez cały ten okres była wciąż aktualna i figurowała w ko lejnych wersjach urbanistycznych propozycji. Niektóre z nich
w trzydzieści lat później wydają się tym „rozsądnie ostrożnym” jeszcze zbyt śmiałe. Ale przyszłość nie należy do bojaźliwych. Opracowania te stały się bardzo przydatne, gdy 25 października po raz pierwszy ustaliliśmy wspólnie ze Szczecińskim Urzędem Morskim tezy przestrzennego zagospodarowania portu, wybiegają ce — jak to zwykle w takich przypadkach bywa — daleko poza dzień dzisiejszy. Trzeba było tłumaczyć niektórym gorliwcom, że nie można oddzielnie planować rozwoju miasta i portu, gdyż te dwa obrazki mogą się nie zetknąć ze sobą, przez co uzyska się wynik co najmniej dziwaczny. Nie można było dopuścić do tego, aby w mieście portowym istniały dwie samodzielnie działające władze. Ani miasto nie chciało mieć bowiem własnych basenów portowych, ani też portowi nie było potrzebne prowadzenie agend własnego urzędu stanu cywilnego, choć istotnie były wówczas takie zakusy ze strony władzy morskiej. Spory te wynikały po prostu z tego, że obu stronom brakło je szcze doświadczenia w kierowaniu sprawami portowego miasta. By łem zadowolony, że miałem świeżo w pamięci swe wrażenia ze zwiedzania czołowych portów Europy; ułatwiło to doprowadzenie wzajemnych pretensji do rozsądnej skali. W swych zapisach z tego okresu wciąż wracałem do tego samego problemu: w jaki sposób móc działać wspólnie z Urzędem Morskim, aby uzyskać szybki efekt bez przeróżnych sporów i tarć kompetencyjnych. Dużo zro zumienia przejawiał dyrektor Szczecińskiego Urzędu Morskiego Bonarski; gorzej było, gdy schodziło się do skali działania niższych komórek. Co dwa tygodnie spotykaliśmy się z nim dla odgórnego prostowania różnych nieporozumień; 7 października doprowadzi liśmy wreszcie do ustalenia zasięgu tak zwanej pierwszej i drugiej strefy portowej, już w oparciu o szkice przygotowane przez Cibo rowskiego. W ferworze tych spraw nie można było jednak pominąć niektó rych zasadniczych, jeszcze nie rozwiązanych problemów. Choć już miesiąc upłynął od chwili przejęcia przez miasto Międzyodrza, przeciętego w poprzek ulicą Gdańską, to dotąd jeszcze znajdująca się tam elektrownia zatrudniała Niemców na eksponowanych sta nowiskach technicznych. Trzeba było energicznie nacisnąć miejsco we Zjednoczenie Energetyczne, aby wprowadzić na ich miejsce Po laków. Tymczasem zaś mnożyły się fakty drobnego sabotażu ze
strony niemieckich pracowników, polegające na doraźnym odcina niu dopływu prądu do stacji wodociągowych oraz na powstawaniu drobnych, dokuczliwych awarii. Ustały one dopiero z chwilą ra dykalnej wymiany personelu elektrowni portowej, obsługującej wówczas całe miasto i jego bliskie zaplecze. Wiele energii i wysiłku trzeba było włożyć, aby doprowadzić choć do względnego porządku nowo przejętą dzielnicę przyportową. Władysław Szedrowicz, pełnomocnik do spraw aktywizacji szczecińskiego portu, był wciąż w podróży między ujściem Odry a stolicą; kredyty bowiem były uchwalone i przyznawane komu należy, ale nie były na czas „otwierane”, przez co sprawy szły naprzód tak, jak gdyby kredytów w ogóle nie było. Udało się jednak uruchomić w połowie października dalszych pięć milionów na odgruzowanie przyportowej dzielnicy; pół miliona z tej sumy poleciłem przekazać miastu Dąbie, jako zaliczkę na kredyty, któ re zamierzaliśmy przeznaczyć w roku przyszłym na tę miejscowość, z chwilą gdy zostanie ona włączona do Szczecina. Jeszcze w końcu 1947 roku miasto Szczecin nieoficjalnie, ale skutecznie pomagało powiatowi szczecińskiemu w załatwianiu róż nych trudniejszych problemów. W dniu 20 października towarzy szyłem wiceministrowi obrony narodowej, generałowi Piotrowi Ja roszewiczowi w jego objeździe wszystkich posterunków Wojsk Ochrony Pogranicza na zachód od Szczecina. Już panował tam ład i .spokój, co wyraźnie przyczyniało się do wytworzenia dobrej atmosfery i w samym mieście. Pozwalało to bardziej skutecznie ingerować we wciąż jeszcze niewyjaśnione sprawy stosunków portu do miasta. Przykład bowiem Gdyni nie był pod tym względem zbyt zachęcający. Odbyło się jeszcze jedno posiedzenie w Urzędzie Morskim, znów poświęcone podziałowi przyportowego terenu na strefy zaintere sowań. Gdy po raz nie wiadomo który wysunięto roszczenie, aby rzeźnię miejską (wciśniętą pomiędzy nabrzeża Duńczyca i Buł garskie) odebrać miastu i oddać pod zarząd Urzędu Morskiego — już nie wytrzymałem. Uniosłem się i zażądałem albo przerwania posiedzenia, albo też dyskutowania nad planem zagospodarowania terenów portowych, którego jednak władze morskie nie przygo towały. Wówczas to plan taki okazał inżynier Ciborowski, zajmu jący się wraz ze mną tym problemem. Łatwiej bowiem było spie
rać się o uchwytne i widzialne obiekty, aniżeli myślami wyjść daleko poza dzień dzisiejszy, stawiając kompleksowy program ro zwoju wielkiego portu. A właśnie to powinno należeć do istotnej kompetencji władz morskich. Dopiero lustracja portu i dzielnic przyportowych przeprowa dzona 2 listopada wspólnie z dyrektorem Bonarskim przyniosła zadowolenie obu stronom. Nareszcie można było, po sześciu ty godniach pracy, stwierdzić jej konkretne wyniki. W objeździe brał również udział dyrektor Zjednoczenia Energetycznego Karwow ski; po tej wizycie pokazały się światła w porcie, choć były to na razie słabe żarówki, osadzone na drewnianych słupach. Cóż z tego, że pierwszym zapisem w moim dzienniku, dokonanym po powrocie z Danii była właśnie wzmianka, że brak jest żarówek, że nie ma możliwości polepszenia oświetlenia ulic i że wieczorem jest nadal ciemno i ponuro. Pocieszyłem się za to tym, że były już daleko zaawansowane prace nad rozbudową prowizorycznego mostu nad Odrą Wschodnią i że można było już niedługo liczyć na bezpo średnie połączenie ze sobą obu brzegów odrzańskiej doliny. Na naradzie u inżyniera Amona, naczelnika wojewódzkiego Wydziału Komunikacji, stwierdziliśmy w dniu 17 grudnia, że za pięć dni można będzie puścić ruch kołowy przez ten most. Jako prezent gwiazdkowy dostał zatem Szczecin w dniu wigilijnym swój pierw szy most, który połączył go z jego prawobrzeżnymi dzielnicami. Nie był to jeszcze most definitywny; wojenna żelazna kratowa kon strukcja spoczywała na palach, wbitych w głęboki nurt rzeki. Ale połączenie już istniało, co pozwalało na objęcie w roku przyszłym przez miasto jego wschodnich dzielnic, dotąd całkowicie zaniedba nych i ledwo wegetujących. W dziesięć dni później oddano do ru chu drugi analogiczny most, równoległy do pierwszego, przez co można było wprowadzić nieskrępowany ruch dwukierunkowy. Koniec 1947 roku cechowała wzmożona działalność techniczna, przygotowująca start do roku następnego. Dyrektorem Tramwa jów Miejskich został inżynier Pasich; dokonano radykalnej czystki w wodociągach miejskich, oddając dwóch dygnitarzy do prokura tora za korzystanie z konta czekowego przedsiębiorstwa dla wła snych celów. Wydział Techniczny objął 19 grudnia inżynier Jan Bobowski, młody góral próbujący swych sił nad morzem i to z do brym wynikiem, gdyż już po kilku tygodniach potrafił osadzić
klikę, która w tym lukratywnym wydziale czuła się aż nazbyt pewnie. Weryfikacja uprawnień i kwalifikacji tej grupy dała re welacyjne wyniki, co pozwoliło z miejsca przenieść ich na bardziej dla nich odpowiednie miejsca pracy. W dniu 24 listopada podpisaliśmy z grupą projektową archi tekta Mokrzyńskiego z Warszawy umowę o sporządzenie planu za gospodarowania centrum miasta nad Odrą wraz ze Starym Mia stem. I choć przedstawiony później szkic projektowy nie nadawał się wówczas do realizacji, to jednak już sam fakt rozpoczęcia szczegółowych prac projektowych wywarł pomyślny wpływ na dalsze poczynania planistyczne. Zanotowałem w dniu 6 grudnia, iż po szczegółowej rozmowie z architektem Adolfem Ciborowskim zatwierdziłem przedstawiony przez niego projekt szkicowy rozwiązania północnej części śród mieścia. Chodziło tu o poszerzenie ówczesnej ulicy Jaromira, co pozwoliło w dalszej przyszłości stworzyć nową trasę alei Wyzwo lenia. Ileż to jednak musiałem zużyć energii na przekonywanie kogo trzeba i kogo nie trzeba, że nie można tej ulicy odbudować w jej przedwojennej szerokości i że należy zawczasu zarezerwo wać pasmo dla przeprowadzenia w przyszłości dwukierunkowej arterii. Aby spór ten przeciąć, kazałem przystąpić do rozbiórki ruin domów, które hamowały wlot przyszłej alei Wyzwolenia w plac Żołnierza. Jednocześnie zatwierdziłem przebieg poszerzonej ulicy Łasztowej, zezwalając na wyburzenie szeregu przestarzałych i podni szczonych budynków, stojących na trasie wiodącej w kierunku wschodnim ze śródmieścia. Ta dobra praktyka urbanistyczna pozwoliła mi tym pewnej wy stąpić na Krajowym Zjeździe Urbanistów, który odbył się 12 grud nia w Warszawie. W czasie obrad można było stwierdzić zaryso wujący się już wówczas nadmiar fachowej frazeologii, uprawia nej częstokroć przez ludzi ani nie obytych ani nie powiązanych bliżej z realiami praktyki dnia codziennego. Jakżeż inaczej wyglą dał plan urbanistyczny sporządzony przez kogoś, kto zdawał sobie sprawę z trudności jego konkretnej realizacji — a jak inaczej ten sam problem przedstawiał się dla teoretyka, którego teorie nie torowały jeszcze drogi praktyce! Przedstawiając na tym zjeździe problemy odrodzenia wielkiego miasta, mogłem na podstawie plansz
i projektów wskazać na błędy, które popełniać zaczynają fachowcy w swych dziedzinach, gdy jeszcze nie są urbanistami oraz na wady projektów sporządzonych przez tych urbanistów, którzy nie odpo wiadają za ich praktyczną realizację. To swoiste seminarium było bardzo pomocne i pouczające. Wska zało ono, że po dwóch przeszło latach powojennych urbanistyka polska doszła do zwrotnego momentu, od którego należało się już domagać, aby teoria złączyła się z praktyką, o ile praktyka nie miała stać się decydująca na przekór dobrze pojętej teorii. Trzeba było jednak szybko się decydować, gdyż jasne było, że mija już okres odbudowy i wchodzimy w stadium nowych realizacji, któ rych koncepcja nie może być zdana jedynie na rutynę lub odgórny dyktat. W kilka dni później, pod datą 20 grudnia notuję w swym dzien niczku, że trzeba i w Szczecinie ...prostow ać u rbanistyczne ogólniki i teoretyczne chw yty osób, nie zda jących sobie spraw y z m ożliw ości realizacji. G ran ica pom iędzy te o rią i p ra k ty k ą je st niew idoczna i często z a trac a się ona w n iek tó ry ch um ysłach.
Dziwna rzecz. Trzeba było pilnować, aby zbyt ciasny praktycyzm nie przeszkodził w przyszłej realizacji wielkiej koncepcji, a jednocześnie trzeba było hamować zbyt utopijne zapędy właśnie z uwagi na ograniczone możliwości wykonawcze. Tak właśnie było przy omawianiu w grudniu tego roku prac niektórych nie miej scowych zespołów projektowych, proponujących, aby w miejsce ruin Starego Miasta wznieść dzielnicę ultranowoczesną, odcinając się całkowicie od historycznego układu ulic i placów, od zacho wanej wciąż jeszcze między zwaliskami dawnej struktury prze strzennej. Zwyciężył w tej dyskusji pogląd, że nowy Szczecin nie powinien odżegnywać się całkowicie od dorobku historii i że nawet tam, gdzie brak jest zachowanych zabytków budownictwa, istnie je zawsze jeszcze samo miejsce, uświęcone tradycją sięgającą da leko w wiek XVI, gdy istniała jeszcze rodzima dynastia i w wiek XIII, gdy miasto żyło w pełni swą słowiańską rzeczywistością. Zatrzymałem się dłużej nad tym problemem, gdyż właśnie u schyłku 1947 roku trzeba było zadecydować, w jakim kierunku ma pójść dalsza odbudowa miasta. Mnożyły się przewlekłe narady inwestycyjne, wciąż operujące liczbami i wskaźnikami, zamiast
konkretnych propozycji lokalizacyjnych. Moim zadaniem, zarówno jako prezydenta miasta, jak i urbanisty, było tak tymi naradami pokierować, aby móc wskaźniki połączyć z konkretnym ich umiej scowieniem w czasie i w przestrzeni. Plan inwestycyjny na rok następny był opracowany jedynie w zarysie; od września zaczę liśmy go jednak przymierzać do zwiększających się kredytów. Po łączone to było z pracą nad budżetem, który chcieliśmy mieć za twierdzony jeszcze w tym roku. Dzień w dzień trwały rozmowy przeprowadzane kolejno z miejskimi przedsiębiorstwami na temat ich dochodów i wydatków. Liczyłem wówczas jedynie trzydzieści siedem lat życia, toteż mogłem sobie jeszcze pozwolić na taki tryb pracy, który wymagał bezpośredniej ingerencji we wszystkie pod stawowe problemy. Ale te budżetowe narady były niezwykle wy czerpujące; trzeba było bowiem umieć doszukać się, gdzie w ta belach liczb kryła się świadomie przez dane przedsiębiorstwo umieszczona zasadzka, w którą wpaść miał czynnik zatwierdzają cy. Były, jak zwykle, zawyżone wydatki i zaniżone dochody po to, aby móc uzyskać większą dotację z miejskiej kasy. Niełatwo było wykrywać te cudze chytrości — a ciosy te należało odparo wywać, gdyż deficyt w skali miasta nie mógł przekroczyć na rok 1948 kwoty 80 milionów. Taka właśnie miała być łączna subwencja, na jaką mogło liczyć miasto z państwowej kasy. W ostatnim tygodniu września u mnie w domu przy ulicy Piotra Skargi 32 codziennie do północy odbywały się budżetowe cięcia — aż wreszcie wszystko skończyło się mniej lub więcej pomyślnie i można już było spać spokojnie. Gotowy, a co ważniejsze realny budżet na rok następny mogły władze miejskie złożyć 4 paździer nika w Urzędzie Wojewódzkim. Był to jednak preliminarz wy datków zwyczajnych, natomiast wciąż jeszcze otwarta pozosta wała sprawa wydatków inwestycyjnych, gdzie chodziło nie tyle o ich wysokość, ile o możliwość ich realnego wykorzystania. A de cydowali o tych sprawach doktor Juliusz Goryński w Ministerstwie Odbudowy i doktor Józef Guranowski w Ministerstwie Ziem Odzy skanych — że wspomnę tylko dwóch najhojniejszych i najpotęż niejszych naszych mecenasów. Dobrze, że wówczas dawali oni chętnie, nie wymagając za to ofiary pod postacią tasiemcowych sprawozdań i memoriałów. Plaga ta przyszła dopiero później. Wielkim osiągnięciem organizacyjnym było wprowadzenie dla
Szczecina osobnego rozdziału w Państwowym Planie Inwestycyj nym. Poinformował mnie o tym 25 listopada wiceminister Ziem Odzyskanych Józef Dubiel, następca zmarłego Władysława Czaj kowskiego. Była to ważna decyzja, gdyż w ten sposób finansowa nie inwestycji Szczecina nie miało dotąd przechodzić za pośred nictwem ministerstwa, ale mogło odbywać się bezpośrednio z puli centralnej. Zapewniono nam na rok 1948 ponad 400 milionów na samo budownictwo mieszkaniowe; była to suma pokaźna, budząca zaufanie swym brzmieniem i powodująca troskę swą wielkością, którą trudno było należycie wykorzystać. Niezależnie od tych subwencji trzeba było nadal zapobiegliwie starać się o zwiększenie dochodów własnych. Wciąż trwały boje z Centralą Wymiany Towarowej przy Ministerstwie Komunikacji o podwyżkę płaconej przez nią miastu ceny za cegłę. Popularne a jednocześnie groźne zawołanie „kup pan cegłę” nabrało tu zu pełnie innego znaczenia. Za cegłę uzyskaną z rozbiórki ruin miasto pobierało 2,70 zł za sztukę, zarabiając na tym procederze 70 gro szy na czysto. Większy był kłopot z Centralą Złomu, która nadal wyciągając w sposób prymitywny i wręcz rabunkowy złom z ruin wzbraniała się płacić za niego miastu, zasłaniając się swą wielką misją dziejową i posłannictwem społecznym. Humanitaryzm ten nie przeszkadzał jednak sprzedawać potrzebującym wydobytą pokątnie armaturę i urządzenia instalacyjne, ukrywając ten proceder zarówno przed miastem, jak i przed swymi władzami. Sprawę tę udało się częściowo załatwić, jednak dopiero po odgórnej inge rencji Ministerstwa Ziem Odzyskanych i po oddolnej akcji lo kalnych władz śledczych. Kwoty otrzymywane za cegły i złom przeznaczało miasto wy łącznie na dalsze odgruzowanie i na prace porządkowe, których zakres wciąż się powiększał w miarę wzrastania liczby mieszkań ców w mieście i narastania podstawowych prac inwestycyjnych. Kierował tymi sprawami nadal operatywnie inżynier Ryszard Wejer przy pomocy Wacława Żakowskiego. Utworzyliśmy Miejski Inspektorat Inwestycyjny, komórkę nie znaną wówczas innym miastom kraju. Pozwoliło to ująć w krótkim czasie całość spraw porządkowych i budowlanych, wprowadzając twardą dyscyplinę finansową przy pomocy dwóch młodych, pełnych zapału i inicja tywy fachowców: Adama Szymczaka i Józefa Grześkowiaka. Nad
chodziły awiza o nowych kredytach na mosty i drogi oraz o przy byciu do Gdańska drogą morską angielskich autobusów, mających wprowadzić nareszcie ład w naszą komunikację podmiejską. Do staliśmy z hut śląskich szyny i rozjazdy na nową linię tramwajo wą, mającą połączyć śródmieście z Łasztownią przez ulicę Dwor cową i prowizoryczny most przez Odrę Zachodnią. Na Wyspę Łasztową rzuciliśmy owych 25 milionów przekazanych na różne cele. Z instrukcji roboczej dla Inspektoratu Inwestycyjnego wy nikało, że suma ta pozwoli doprowadzić do porządku sieć wodo ciągową, gazową i tramwajową, dokonać naprawy ulic, posłuży ona na odśmiecanie i odgruzowanie, usunięcie śladów niemczyzny, zburzenie budynków grożących zawaleniem, zabezpieczenie budyn ków mieszkalnych itp. Obszerny ten rejestr obejmował wszystkie dziedziny gospodarki; częściowa realizacja tego programu już po jednym kwartale zmieniła radykalnie wygląd tej dzielnicy, która jeszcze za czasów niemieckiej okupacji była jedną z najbardziej zaniedbanych w mieście. Siedem milionów przeznaczono na porządkowanie parków i zie leńców; dziesięć milionów na remont starych budynków szkol nych. Osobista ingerencja była wciąż jeszcze wszędzie potrzebna. Zachował się plik moich odręcznych poleceń, wydawanych w wy niku doraźnych inspekcji terenowych. Chodziło w nich o likwi dację wykopów, o prace brukarskie, o usuwanie powalonych słu pów i tablic. Chwilami brakło cierpliwości — a raczej wymagało się więcej, aniżeli niektórzy pracownicy sądzili, że należy od nich wymagać. Jedna z tych kartek pokontrolnych adresowana do Wy działu Technicznego brzmiała: T rzeba zm usić Z jednoczenie E nergetyczne i W odociągi, ab y zgłaszali W y działow i w szelkie zam ierzone p rac e na jezdniach i chodnikach. Wy pow in niście prow adzić ew idencję ty ch prac, pilnow ać, aby niezw łocznie zab ru kow yw ali w ykopy i odbierać kom isyjnie gotow e roboty. Nigdzie n ie w id zia łem , aby b ru k i były u b ijan e, an i aby były zlew ane w odą. W asze kolum ny robocze pow inny m eldow ać o w szystkich ta k ic h niedopatrzeniach. P rz e cież prezy d en t m ia sta nie je st po to, aby prow adzić za ręk ę naczelników w ydziałów . Liczę na silną i energiczną akcję z w aszej stro n y n ad p o p ra w ieniem w yglądu m iasta.
Słowa te były potrzebne, gdyż nie wszystko w mieście odbywa ło się samoczynnie i wiele było jeszcze niedociągnięć, niedbalstwa
i nieumiejętności. Obok pracowników, których twórcza inicjatywa wybiegała daleko poza przeciętne wymagania — byli wciąż tacy, którym nawet „prowadzenie za rękę” nie pomagało. Sprawy perso nalne były często udręką, szczególnie wówczas, gdy zmuszeni do pracy swą ukrytą energię wyładowywali w interwencjach na swą korzyść w rozlicznych możnych instytucjach zamiast zwiększyć swą własną wydajność. Na tle wielkich osiągnięć ostatniego półrocza rozliczne żałosne niedociągnięcia w drobnych sprawach były tym bardziej widoczne i irytujące. Trzeba było wielu skierować do bardziej dla nich właściwej pracy, gdyż nawet osławiona „chęć szczera”, a tym bardziej nieszczera już teraz nie wystarczała; kwalifikacje trzeba było ocenić nie z uwagi na dawne zasługi, ale z uwagi na obecnie osiągnięte wyniki. Kiedy od 1 października zaczął się nowy rok akademicki, mu siałem dzielić swój czas pomiędzy pełniony przeze mnie urząd a pracę dydaktyczną jako kontraktowy profesor urbanistyki i kie rownik Katedry Planowania Miast i Osiedli na Wydziale Archi tektury. Tu właśnie staraliśmy się, choć na wąskim odcinku, o pod wyższenie kwalifikacji nowego pokolenia. Jako prezydent miasta często odwiedzałem Departament Szkół Wyższych w Ministerstwie Oświaty, aby uzyskać niezbędną pomoc dla naszych dwóch wyż szych uczelni. Warto tu zanotować, że jedna z nich, Wyższa Szkoła Handlowa, w dniu 25 października przeniosła się definitywnie do odbudowa nego gmachu przy ulicy Mickiewicza, który odtąd stał się siedzibą twórczej myśli ekonomicznej Szczecina. Jako profesor wchodziłem z wielką przyjemnością i satysfakcją w kontakt z młodzieżą. Notuję, że 13 października odbyło się pierwsze posiedzenie komisji egzaminacyjnej na wydziałach Bu downictwa i Architektury. Trwało ono kilka dni, a dotyczyło egzaminów wstępnych na pierwszy rok studiów. Trzeba było od podstaw organizować nowo powołaną katedrę oraz jej zajęcia dy daktyczne; pomagał mi w tym jako starszy asystent nasz główny urbanista miejski, Adolf Ciborowski. Rozszerzał się w ten sposób zakres moich czynności. Zawsze zda wałem sobie sprawę, że trzeba będzie prędzej czy później porzu cić pełniony urząd, aby stać się ponownie urbanistą i nauczycie
lem. Zacząłem już przygotowywać dane do swej pracy doktor skiej na temat planowania miast nadmorskich. Temat aktualny, który podsunął mi mój promotor Tadeusz Tołwiński, czołowy pol ski urbanista, profesor Politechniki Warszawskiej i Krakowskiej. Pełnioną już od niemal trzech lat funkcję prezydenta miasta traktowałem jako wspaniałe laboratorium urbanistyczne, szcze gólnie w warunkach miasta odradzającego się od podstaw. Ale właśnie dlatego nie mogłem się zadowalać normalną rutyną admi nistracyjną — i aby to laboratorium móc jeszcze lepiej wyko rzystać, zdecydowałem się przeforsować w roku następnym, a więc w 1948, jeszcze jedno zamierzenie. Chodziło tu o powiększenie terytorium miasta Szczecina o prawobrzeżne miasteczka i osady. Problem ten miał już swą historię. Do połowy września 1939 roku w skład miasta Szczecina wchodziły wyłącznie dzielnice le wobrzeżne oraz wyspy międzyodrzańskie. Zarówno Golęcino, jak i całe lewobrzeżne pasmo zabudowy ciągnące się od Golęcina wzdłuż Odry aż do Polic, znajdowały się wówczas poza obrębem miasta. Już w czasie wojny, raczej ze względów prestiżowych, aniżeli z ówczesnej gospodarczej potrzeby, włączono do Szczecina zarówno Police na północy, jak i prawobrzeżne osiedla od wscho du. Włączono również do obszaru miasta znaczną liczbę gmin wiejskich położonych na zachód od miasta. Powstał w ten sposób we wrześniu 1939 roku wielki powiat miejski Szczecina, którego istnienie było bardzo krótkie: katastrofa wojenna Niemiec poło żyła kres również i tej efemerydzie. Do 4 października 1945 roku granice administracyjne Szczecina pokrywały się z tymczasową linią demarkacyjną, stanowiąc w tym krótkim prowizorycznym okresie powojennym jednocześnie rów nież granicę państwa. Otaczała ona szczelnie miasto, pozostawia jąc Golęcino i Głębokie poza jego obrębem. Dopiero w wyniku po stanowień konferencji poczdamskiej przeprowadzono delimitację właściwej linii granicznej, która — odsunięta od Szczecina — po zostawiła na zachód od miasta niewielki obszar wystarczający jed nak do utworzenia szczecińskiego powiatu wiejskiego. Zastana wiając się wówczas nad najlepszym przebiegiem granicy admini stracyjnej miasta, doszliśmy do przekonania, iż nie należy nią obejmować tych terenów, które zostały włączone do miasta przez Niemców we wrześniu 1939 roku, gdyż byłoby to zbędnym obcią
żeniem miasta problematyką rolną. Granicą zachodnią miasta obję to wówczas wszystkie istotnie miejskie dzielnice lewobrzeżne wraz z pasmem dzielnic przemysłowo-mieszkalnych, rozciągających się wzdłuż lewego brzegu Odry od Golęcina po Stołczyn. Wiadomo, że dopiero we wrześniu 1947 roku objęło miasto swym zasięgiem przyportową dzielnicę, położoną na międzyodrzańskich wyspach. Natomiast wciąż jeszcze poza zasięgiem oddziaływania Szczecina były prawobrzeżne miasteczka Dąbie i Podjuchy oraz sąsiadujące z nimi osiedla podmiejskie: Zdroje, Wielgowo, Kijewo i Klucz. Stanowiły one zwartą linię podmiejskiej zabudowy, rozcią gającej się od Dąbia po Klucz wąskim pasmem o długości dwuna stu kilometrów, przytykającą od zachodu do Odry, a od wschodu ograniczoną zalesionymi, pięknymi wzgórzami. Właśnie na tym obszarze toczyły się zażarte boje w marcu 1945 roku, gdy armia radziecka szła szerokim frontem, likwidując tu ostatni prawo brzeżny niemiecki przyczółek mostowy. Dzielnice te, choć luźno zabudowane, bardzo wtedy ucierpiały i w przeciągu powojennych lat nie mogły jeszcze dojść do ładu. Dotąd jeszcze były one odcięte od Szczecina, gdyż najkrótsza trasa ulicy Gdańskiej była niedo stępna; bardzo słabo zaludnione wymagały one specjalnej opieki: nie mógł im jej udzielić powiat gryfiński, do którego należały. Uruchomienie w ostatnich dniach 1947 roku trasy ulicy Gdań skiej, połączone z budową prowizorycznego mostu w pobliżu zwa lonego mostu Cłowego, otwierało nowe perspektywy dla prawo brzeżnej części Szczecina. Dlatego też powzięliśmy decyzję przy łączenia w 1948 roku tych osad, administrujących się dotąd we własnym zakresie, raczej z niekorzystnym efektem. Decyzję tę udało mi się przeforsować w Ministerstwie Ziem Odzyskanych; jasne było, że kolejny etap zasiedlenia i zagospodarowania Szcze cina musiał doprowadzić do lepszego jego powiązania z resztą województwa właśnie poprzez dzielnice wschodnie. W ostatnich dniach kończącego się już roku przygotowałem się do tej akcji. W dniu 20 grudnia przewodniczyłem zebraniu „naczelni ków władz i urzędów niezespolonych I instancji” (to znaczy urzę dów działających na terenie nxasta, nie podlegających Zarządowi Miejskiemu, ale będących w kontakcie z prezydentem miasta jako „starostą grodzkim” względnie jako „pełnomocnikiem rządu na obwód miasta Szczecina”).
Przedmiotem tej odprawy były właśnie sprawy zamierzonego poszerzenia obszaru miasta. W kilka dni później, 23 grudnia, doko nałem krótkiej lustracji tych terenów; ich ludność już wiedziała 0 mającym wkrótce nastąpić przyłączeniu do Szczecina. Spodzie wany napływ inwestycyjnych kredytów oraz związane z tym ko rzyści mieszkaniowe i komunikacyjne ucieszyły wszystkich. Nie smucili się też i pracownicy miejscowych „magistratów” i urzę dów gminnych, gdyż pozostać mieli wszyscy przy swych biurkach jako pracownicy szczecińskich komisariatów dzielnicowych. Tego dnia przejechałem po raz pierwszy przez nowo otwarty prowizoryczny most, wzniesiony przy pomocy saperów obok zbu rzonego mostu Cłowego na Odrze Wschodniej. W ten sposób skró ciła się droga z głębi kraju do Szczecina o siedem kilometrów, a praktycznie o niemal pół godziny, z uwagi na wielkie utrudnienia 1 ograniczenia szybkości przy przejeździe autem między szynami dwóch mostów kolejowych. I tak skończył się trzeci kolejny rok naszego szczecińskiego by towania. Rok ten można było nazwać rokiem aktywizacji, tak jak poprzedni rok zwać można było rokiem zasiedlania miasta. Statystyka wykazywała, że na dzień 31 grudnia 1947 roku było w Szczecinie 135 700 Polaków. W ostatnim kwartale roku przybyło zatem 9 tysięcy mieszkańców, podczas gdy w kwartale poprzednim wzrost ludności wyniósł 7100 osób. Nadal więc istniał regularny dopływ nowych osadników, tym cenniejszy, że indywidualny i nie związany z masową akcją osiedleńczą. Liczba Niemców utrzymy wała się w ostatnim kwartale jeszcze wciąż na tym samym pozio mie: było ich w Szczecinie przy końcu roku niespełna 4 tysiące, ciągle prawie tyle samo co w połowie roku. Przejęcie portu i czo łowych portowych zakładów powodowało, że należało się liczyć z szybkim zmniejszeniem się tej liczby wiosną roku następnego, gdy obsada robocza portu będzie w pełni zapewniona przez pol skich dokerów. Koniec roku, a z nim i tradycyjny okres świąteczny połączony był z ciszą i spokojem domowego wypoczynku. Uspokojenie na strojów i widoczna dalsza stabilizacja życia codziennego nastąpiła po przejęciu we wrześniu portu w polski zarząd. Fakt ten był przez ludność trafnie komentowany jako utrwalenie dorobku i za powiedź nowego, prawidłowego rozwoju portowego miasta.
Gdy przeglądam swe notatki z ostatniego kwartału, znajduję tam zapiski, które na żywo utrwaliły ówczesne nastroje. W dniu 16 października zapisałem: P od p isuję m nóstw o sp raw i um ów ; w yjątk o w o dziś dłużej p racu ję. — Aż nagle zauw ażam , że je st już jesień. C udna, isto tn ie n ad o d rzań sk a, zło cista jesień; ran o w m gle ledw ie uchw ytne, a w południe roziskrzone słońce. P ach n ą w ilgotne opary ziemi, pach n ą liście. M iasto je st już bardziej ru c h liw e — w ieczorem ru ch duży, błyszczy a sfa lt od deszczu. Szczecin żyje sw ym w łasnym życiem.
Inne notatki, już z okresu przedświątecznego: S obota wieczór. Z żoną z uśm iechem w ęd ru jem y po p rzedśw iątecznym m ieście. Znać już popraw ę; już w idać u no rm o w anie stosunków i przejścia do trw ałości trad y cji.
A w dwa dni później, 22 grudnia znów zanotowałem: M róz zelżał i śnieg topnieje. Coraz to w iększy w m ieście ru c h p rzed św iąteczny. K upcy są zadow oleni, dzieci też. L udzie przy zw y czajają się coraz to bardziej do swego m iasta, u p o d ab n iają się do niego. W zew n ętrz n ym obejściu w idać to już w yraźnie.
To samo obserwować można było i na skrajnych peryferiach. Niestety trzeba być nadal ostrym i wymagającym; 23 grudnia notuję: W b iu rze delegacje św iąteczne z życzeniam i p rz e p la ta ją się ze w zy w a nym i p rzeze m nie osobam i. I w zyw anym i i n ie ste ty w yzyw anym i: m uszę grzm ieć i huczeć, aby podciągnąć w szystko wzwyż.
W sam dzień wigilijny: Robię objazd trze ch północnych ko m isariató w dzielnicow ych. Z ajeżdżam do D ow nara, kom isarza dzielnicow ego w G olęcinie, je st ju ż w tej dzielnicy 6000 m ieszkańców . P rzejeżdżam przez Stołczyn i Skolw in: w szędzie o b ser w u ję w zm ożony ru c h i dobry postęp w pracy. O dbyw am trad y c y jn y pieszy spacer po ożyw ionym m ieście i czynię w ieczorne zakupy. W dom u p rz y j m u ję m row ie życzeń. A w ieczorem cicha i spo k o jna w ig ilia w otoczeniu fam ilii i potom stw a, przy zupełnym zapom nieniu o w szelkich spraw ach.
A dwa świąteczne dni, to: „dwa dni wewnętrznego odpoczynku, rozważania i rozpamiętywania. Dobra gimnastyka dla ciała i du cha w rodzinnym nastroju”. Po świętach znów sprawy bieżące: w dniu 30 grudnia deklaruję gotowość przyjęcia przez miasto w 1948 roku na stałe dwóch bata
lionów młodzieży z organizacji „Służba Polsce”. W ten sposób 1400 młodych ludzi będzie mogło rozpocząć budowę naszej sztan darowej inwestycji komunikacyjnej, jaką ma być nowa Arteria Nadodrzańska. Po świętach można się też wybrać do kina: Seans skończył się późno i o w pół do d w u n astej w racam y piechotą z żo ną do dom u przez ru chliw e jeszcze ulice. Czy to byłoby jeszcze ro k tem u do pom yślenia?
Tym pytaniem kończę swe wspomnienia o tym 1947 roku, który był istotnie do poprzedniego niepodobny, ale który stanowił je dynie start do lat następnych. Te zaś znów się różniły od poprzed nich, gdyż właśnie pierwsze trzy szczecińskie lata 1945, 1946, 1947 stanowiły swoistą, zamkniętą w sobie i niepowtarzalną trylogię.
rok startu
32. Trudy wielkich inwesłycji Rok 1948 w Szczecinie! Był to okres jakże już daleki od impro wizacji i wspaniałego napięcia niezapomnianego pierwszego szcze cińskiego roku, roku końca wojny i początku Szczecina, roku 1945. Ale był to wciąż jeszcze ten sam okres prymitywu środków i dzia łania, mimo trzech minionych lat. Do tego czasu nie można jednak przykładać dzisiejszej miary; nie wyczyta ówczesnej atmosfery i napięć historyk, wertujący nieliczne stare dokumenty. Tylko ci, co te dni czynnie przeżywali, mogą opisać ich osobliwy nastrój, choć później pisane wspomnienia o latach minionych mogą być spaczone obecną wiedzą o tym, co się później wydarzyło. Dlatego też, korzystając wyłącznie ze swych ówczesnych nota tek i ówczesnych informacji, usiłuję przenieść się ponownie myślą w ten okres, starając się myśleć o nim nie dzisiejszymi kategoria mi, ale widzieć te wydarzenia tak, jak to widziałem wówczas, gdy przyszłość była jeszcze nie znana, a żywa przeszłość była już wspomnieniem. 1948 rok w Szczecinie. Na obszarze wielkiego miasta żyła za ledwie jedna trzecia tej ludności, która powinna by mieszkać w mieście o tych rozmiarach i znaczeniu. Nasz staż szczecińskiego życia sięgał zaledwie trzech lat, choć byli również nieliczni, którzy mieszkali tu przed wojną, członkowie dawnej szczecińskiej Po lonii, autochtoni, jak i ci, którzy przymusowo przywiezieni do Szczecina na roboty w czasie wojny, pozostali tu już na stałe. Jednak absolutną większość mieszkańców Szczecina tworzyli ci,
co miasto to — każdy w różnych okolicznościach i w różnych wa runkach — po raz pierwszy w swym życiu ujrzeli w 1945 roku albo w roku następnym, nazwanym przez nas rokiem zasiedlania. Byli tacy (a ci tworzyli większość), którzy przybyli do Szczecina w ciągu 1947 roku, przyjechawszy doń już bez obawy utraty mie nia na groźnej stacji kolejowej „Scheune” — Gumieńce lub bez obawy przed jeszcze większym życiowym ryzykiem. Ci, którzy przybyli do Szczecina w roku ubiegłym, a więc ci, którzy na swych dowodach stałego zamieszkania mieli liczbę „47”, z pewną dozą niedowierzania i zadowolenia z siebie wysłuchiwali opowieści ludzi wiekiem wprawdzie młodszych, ale swym stażem szczecińskiego doświadczenia starszych, przekazujących legendarną grozę pierwszych szczecińskich dni. Albowiem legendą zaczęły się już stawać w 1948 roku i te rzeczywiste fakty towarzyszące naszej szczecińskiej epopei, i te — nie tyle zmyślone, ile dobrze zaadapto wane do rzeczywistości — anegdotyczne interpretacje faktów wiel ce prawdopodobnych. I tak stopniowo powstała szczecińska legen da, której przeciwstawiały się wciąż jeszcze trwające trudności brutalnych form życia, kłopoty codziennych decyzji i uporczywe dążenie, aby wejść nareszcie na bardziej unormowaną drogę przy szłego rozwoju. Społeczność szczecińska od dołu aż do góry tworzyła już wów czas zażarcie patriotyczną, jednolicie zwartą całość. Szczeciniak u siebie w domu nie miał wiele czasu na troskanie się o sprawy przyszłości ani też na uleganie psychozie trzeciej wojny lub bia łych koni, na których samozwańczy wodzowie mieli wjechać do kraju. Tu w Szczecinie nie znajdowały oddźwięku inspirowane ra diowe wieści z zagranicy, mające celowo szerzyć niepokój właśnie w mieście, na którym nam najbardziej zależało. A różnie bywało. Szczeciniacy, którzy odwiedzali w tym czasie gorliwie swych licznych krewnych i powinowatych w „Polsce cen tralnej” (jak się to wówczas mówiło), spotykali się tam nie tylko z przejawami podziwu i zachętą do wytrwania na nowym. W mia rę oddalania się od Szczecina wzrastała w kraju niewiedza o na szych sprawach i często można się było spotkać z ironicznymi uśmiechami, z przejawami wątpliwości na temat trwałości naszego bytowania u ujścia Odry. Były też niedopowiadane aluzje i prze
jawy zdumienia, że goście z zachodu jeszcze nie zdążyli się na tyle dorobić, aby móc powrócić na stałe do naszych stron rodzin nych, „póki jeszcze jest na to czas”. A na zapytanie, o jaki czas chodzi, odpowiedzi były konfidencjonalne i z pierwszego źródła, pochodzące z londyńskiego czy amerykańskiego radia... Przy takich spotkaniach dochodziło do konfrontacji poglądów nie tylko na temat szczecińskich realiów, ale na całą ówczesną, jakże złożoną polską rzeczywistość. Praktyczny szczeciniak nie pojmował tych niedomówień ani możliwości powątpiewania w ce lowość jego poczynań. Złożoność szczecińskiej problematyki sta wała się jasna, gdy widziało się przed sobą cel końcowy, którym była konieczność zasiedlenia portowego miasta, jego pełne zago spodarowanie i start w dalszą przyszłość. Praktyczny realizm wy magał jasnej i zdecydowanej postawy; wiadomo było, że Szcze cin to jeszcze nie wszystko, że to tylko symbol nowych ziem nowej Polski. Nie dla wszystkich w Szczecinie w tym 1948 roku jasne były różne formy politycznych poczynań lub zmieniająca się sy tuacja wewnątrz kraju; jasne było natomiast, że tu jesteśmy i tu będziemy. Następne ćwierćwiecze wykazało, że szczecińscy realiści mieli w pełni rację i że logika ich działania, oparta na intuicyjnym, wręcz podświadomym odczuciu rzeczywistości, była słuszna. Ale łatwiej jest stwierdzić to dziś, a trudniej było udowodnić to wów czas. Świadomość trwałości naszej pracy i jej wręcz dziejowego znaczenia była udziałem nie tylko szczecińskiej społeczności, gdyż odczuwali to w równej mierze ludzie, żyjący i działający na innych połaciach odzyskanych ziem. Inżynier Adam Patia, górnik, opisu jąc to, co się działo w latach 1945—1948 na pograniczu koło Zgo rzelca, dał niezwykle trafną charakterystykę społeczeństwa tych lat. Jego słowa stosują się doskonale i do ówczesnych szczeciń skich warunków. Pisze on w swych wspomnieniach pt. Gorący rok: S ytu acja na Z iem iach O dzyskanych była tego rodzaju, że zm uszała do zm iany u ta rty c h w yobrażeń. Inaczej w yglądali pracow nicy tu, n a Z acho dzie, niż tam , w cen tru m k raju ... T u były tylko dw a typy ludzi. P racu jący — cały czas pośw ięcający pracy na sw oim odcinku i nie p racu jący — w i dzący tylko w łasne korzyści. Tu nie m ożna było być typem pośrednim .
Warunki codziennego życia w Szczecinie były tak trudne, a per spektywy, jakie może dać rozwój wielkiego portu, tak jeszcze od
ległe, że istotnie, ci wszyscy, którzy zdecydowali się zamieszkać na stałe w Szczecinie, tworzyli zwartą grupę społeczną, zżyci ze sobą przed twardą codzienną pracę. Owi nie pracujący lub jedynie markujący pracę nie łączyli swej przyszłości z miastem, starając się w najkrótszym czasie dorobić się ubocznymi sposobami i równie szybko miasto to opuścić. W 1948 roku zmniejszyły się dość znacznie możliwości zdobycia fortuny, jakie istniały jeszcze w poprzednich latach. Okres do rywczego rabunku porzuconego mienia, tzw. szabru, minął; w 1948 roku można było najwyżej jeszcze wydobywać złom lub cegły z ruin lub odnajdywać resztki armatury budowlanej. Złote inte resy wymienne oraz zyskowne ekspedycje do Berlina oparte na wy korzystaniu za bezcen skupowanych w Polsce dawnych niemiec kich marek zakończyły się już dawno z chwilą unormowania się stosunków granicznych. Liczba partycypującej w tych operacjach wymienno-finansowych ludności niemieckiej zmniejszyła się do mi nimum. W drugim półroczu 1947 roku opuściło Szczecin dalszych 4238 Niemców i w rezultacie na dzień 1 stycznia 1948 roku ich liczba wynosiła 3996 (z czego 2015 osób było zatrudnionych przez wojskowe władze radzieckie na terenie będących jeszcze w ich gestii obszarów tak zwanego Portu Centralnego, a 198 Niemców reklamowanych było przez nieliczne instytucje i przedsiębiorstwa polskie). Pozostała liczba 1783 Niemców napływała z różnych re jonów Polski jako tzw. dzicy repatrianci, wyczekujący w Szczeci nie legalnego lub nielegalnego przerzutu do Niemiec, ułatwionego bliskością granicy. Liczbie 3996 Niemców żyjących w mieście od powiadała w dniu 1 stycznia 1948 roku liczba 135 700 zarejestro wanej na stałe ludności polskiej. Dane te dotyczyły wyłącznie le wobrzeżnej części miasta wraz z portowym Międzyodrzem, gdyż prawobrzeżne Dąbie, Zdroje, Podjuchy i Żydówce włączone zo stały do Szczecina dopiero 29 kwietnia 1948 roku, wskutek czego w dniu 1 czerwca liczba jego mieszkańców wzrosła do 156 400. Powolna stabilizacja sytuacji w Szczecinie, odpływ elementów przypadkowych i niepożądanych, zwiększenie się przyrostu natu ralnego — wszystko to przyczyniało się w ciągu 1948 roku do dalszego regularnego wzrostu liczby ludności miasta. W drugim półroczu tego roku ludność Szczecina zwiększała się systematycz nie. Do miasta przybyło:
w czerw cu w lipcu w sierp niu w e w rześn iu w p aździerniku w listopadzie w gru d n iu
— — — — — — —
2900 m ieszkańców 1900 3300 3000 3200 2900 1400
W ten sposób w ciągu całego 1948 roku łączna liczba ludności Szczecina zwiększyła się o 39 300 osób. Na koniec tego roku mie liśmy więc 175 000 mieszkańców (w tym 3042 Niemców i 370 obco krajowców); liczba Niemców w mieście zmniejszyła się w ciągu tego roku o dalsze 954 osoby. Ciekawe dane zawierała ówczesna statystyka urzędowa, którą chętnie na bieżąco studiowałem, wyciągając z niej konkretne wnio ski. Nie były to bowiem jedynie suche cyfry; cała historia rozwoju i rozkwitu miasta była w nich zawarta. Skończył się już okres masowych, nie zapowiadanych transpor tów osadników „zza Buga”, zwanych w nomenklaturze urzędowej repatriantami, a trw ał normalny dopływ nowych osadników, przy jeżdżających do nas samorzutnie z głębi kraju. A ci już nie szu kali łatwego zarobku, gdyż wyschły już źródła rzeki płynącej z kra iny Eldorado. Ci, którzy obecnie przybywali do Szczecina, byli przygotowani na trudną pracę — choć nadal jeszcze istniała tu możliwość stosunkowo łatwiejszego zdobycia mieszkania lub uzy skania atrakcyjnego zajęcia niż w innych częściach kraju. Nowo przybyłych szybko wciągał wir codziennych problemów nowego dla nich miasta, o niepowtarzalnym uroku mimo rozpoście rających się zniszczeń. Właśnie ta nowość i odmienność stanowiła główną jego atrakcję. Przedarłszy się przez zwaliska ruin Sta rego Miasta, tak bliskie wyglądem ruinom warszawskiej Starówki, spotykało się na swej drodze Odrę, rzekę o wielu odnogach, o brze gach tworzących portowe nabrzeża, wolno płynącą wśród zieleni wysp, wzdłuż pogiętych dźwigów, ku morzu, o którym wiadomo było, że jest naszą przyszłością, bardzo jeszcze daleką, a jednak tak bliską swą niecodziennością. Z wysokiego tarasu Wałów Chro brego, gdzie mieściła się siedziba władzy kierującej całym odzyska nym wybrzeżem Bałtyku aż do Słupska, widać było ogrom portu, o którym nowo przybyły wiedział tyle, że będzie on kiedyś czynny,
ale który jeszcze wówczas w życiu miasta mimo wszystko niewiele znaczył. Ryzykiem było zapuszczać się za Odrę prowizorycznym mostem drewnianym, w tereny portowe położone wzdłuż ulic Gdań skiej i Łasztowej, które dopiero jesienią 1947 roku zostały przejęte przez władze polskie. Ryzykiem było wędrowanie po nadodrzańskich ruinach; zapoczątkowane w maju ubiegłego roku odgruzo wywanie podzamkowej kotliny nie dało jeszcze widocznych efek tów; tylko niektóre bardziej chybotliwe ściany budynków wzdłuż Odry zostały obalone, przyczyniając się do jeszcze większego zagruzowania przyległego terenu. Gdy w pierwszej połowie 1948 roku zapadło postanowienie przy łączenia do miast dzielnic prawobrzeżnych: Dąbia, Zdrojów, Żydowiec, Podjuch i Klucza — trzeba było od razu myśleć o pod stawowych inwestycjach komunikacyjnych, które by pozwoliły po wiązać ze sobą brzegi podwójnego biegu Odry. Jednocześnie nale żało połączyć ze śródmieściem rozciągnięte wzdłuż lewego brzegu Zachodniej Odry tereny przemysłowo-składowe. Myślałem o tym już wcześniej, inicjując doraźne prace nad odgruzowaniem nadodrzańskiego pasma, jak również sporządzając pierwsze urbani styczne szkice dla tego terenu, stanowiące uzupełnienie gotowych już planów obejmujących całe miasto widziane tak, jak miałoby ono wyglądać po dwudziestu latach. Pierwsze tezy rozwoju przyszłego Szczecina rzucone zostały na papier już wcześniej, bo późną jesienią 1945 roku. Stwierdzałem tam między innymi, że rozwój miasta musi odbywać się wzdłuż Odry, w kierunku morza, zaś podstawowe połączenia z centrum kraju przekraczające Odrę łączyć się będą z osią naodrzańską w centrum miasta w rejonie mostu Długiego. Tam znajdować się będzie podstawowy węzeł komunikacyjny układu wielkiej aglo meracji portowo-miejskiej. Przystępując zatem do porządkowania totalnie zburzonego Starego Miasta oraz do odsłonięcia starego Zamku Książąt Pomorskich z otaczających go ruin, należało pil nie baczyć, aby nie dopuścić do małostkowych, oportunistycznych decyzji, które by uniemożliwiły w przyszłości realizację tych wiel kich zamierzeń. W szczególności chodziło nam o to, aby nie do puścić do ciasnej obudowy nadodrzańskiego nabrzeża, co w wy niku doprowadziłoby do przywrócenia stanu pierwotnego sprzed
wojny. Nabrzeże to bowiem, ciasne i kręte, ongiś gęsto zabudowane, stanowiło skrajne obrzeże przegęszczonej dzielnicy mieszkalnej, wdzierającej się na wzgórze zamkowe i szczelnie wypełniającej historyczną fosę, zasłaniając w ten sposób Zamek. Wprawdzie z całego tego kompleksu nadawało się do odbudowy tylko kilka budynków, których większość przezornie poleciłem wyburzyć jeszcze w 1947 roku — jednak pozostawały zarysy ulic, fundamenty domów, a przede wszystkim trwała świadomość w urzędniczych sferach, że tak ongiś było, a więc i obecnie, pod hasłem „odbudowy” należałoby przywrócić wszystko tak, jak to było przedtem. A tego właśnie należało za wszelką cenę uniknąć. Ile to jednak trzeba było wysiłku, aby niektórym przesadnie nie ufnym ludziom, usiłującym decydować o sprawach, na których się nie znali, wyjaśnić, że zburzenie pięciopiętrowej ruiny wznoszącej się u podnóża zamkowego wzgórza jest rzeczą niezbędną już teraz — i właśnie teraz. Że istnienie w jej odbudowanym parterze „Ba ru Portowego” nie jest oznaką odbudowy i postępu, ale zaco fania i braku szerszego spojrzenia. Tak samo fakt, że Urząd Celny odbudował własnym sumptem kamienicę przy ulicy Klasztornej, nie może być powodem do rezygnacji z budowy nowej arterii, która by na razie prowizorycznie musiała ominąć to domostwo. Warto tu szczegółowo opisać, jak wówczas, na przełomie lat 1947 i 1948, doszło do śmiałej koncepcji „osi nadodrzańskiej” i jakimi sposobami została ona już wówczas częściowo zrealizowana. Była ona nie tyle wynikiem ówczesnych potrzeb gospodarczych czy technicznych, ile swoistym wyrazem potrzeby społecznej. Ludność Szczecina oczekiwała na coś więcej niż na odbudowę ruin i łata nie dachów; choć rozwiązanie problemu mieszkaniowego właśnie wówczas uzależnione było od tej odbudowy, to jednak każdy z mieszkańców miasta chciał widzieć je bardziej nowoczesnym, niż było to dotąd, przed zburzeniem. Dyskusje publiczne na temat przyszłości urbanistycznej Szczecina ściągały stale wielu uczestni ków. W dniu 26 lutego 1947 roku wygłosiłem w przepełnionej auli Akademii Handlowej odczyt o rozwoju miasta na tle planu trzy letniego; krótko potem, 3 marca, miałem następny odczyt dysku syjny pt. „Szczecin wczoraj, dziś i jutro”. Zanotowałem sobie, że w dyskusji rzucono więcej nowych pomysłów i propozycji, niż sam mogłem ich wymyśleć. W lokalu Stowarzyszenia Architektów Pol
skich debaty te przybrały charakter bardziej fachowy; jeszcze inny charakter nosiły narady na temat rozwoju miasta prowadzone w Komitecie Wojewódzkim Polskiej Partii Robotniczej. Mieliśmy już przygotowanych wiele koncepcji, które stawały się w bardzo krótkim czasie rzeczywistością. Najważniejszą z doraźnych inwestycji wykonywanych na prze łomie lat 1947 i 1948 roku była odbudowa bezpośredniej trasy przejazdowej przez Odrę Wschodnią i Zachodnią oraz przez tere ny przyportowe rozciągające się wzdłuż ulicy Gdańskiej. Bez szyb kiej realizacji tego ciągu niemożliwe byłoby życie miasta, zmu szonego już od trzech lat do korzystania z długiego okrężnego do jazdu drogowego przy użyciu do tego prowizorycznych mostów kolejowych. Starzy szczecinianie pamiętają, z jakimi perypetiami odbywał się taki przejazd wąskim, drewnianym, jednokierunko wym pomostem ułożonym pomiędzy szynami toru kolejowego na wysokości sześciu pięter nad wodą Odry. Gdy mostem przejechać miał pociąg, wówczas zamykano trasę mostową, a pojazdy oczeki wały na przejazd pociągu, aby jadąc powoli za nim zrobić miejsce tym autom, które od dawna już oczekiwały na przejazd w dru gą stronę. Wszystko to odbywało się na drewnianej prowizorycznej konstrukcji saperskiej, wznoszącej się wysoko nad wodą. Co lękliwsi mówili, że most trzeszczy, inni znów, że się chwieje w cza sie przejazdu pociągu. Faktem było, że znajdowali się podróżni, którzy korzystając z tego, że pociąg przejeżdżał przez most z szyb kością piechura, wysiadali i przechodzili przez niego piechotą, w bezpiecznej od pociągu odległości. Ileż to razy przejeżdżałem przez ten most siedząc przy kierownicy; koła auta wkleszczone w szpary między deskami napierały na dyle przy chybotliwych po ręczach, a przejazd zimą, przy oblodzonej drewnianej nawierzchni był istotnie nieprzyjemnym przeżyciem. Po zapadnięciu zmroku zamykano całkowicie most dla ruchu drogowego, reflektory oświe tlały jednotorową trasę tylko w czasie przejazdu pociągów. Taka sytuacja trwała przez cały 1947 rok i to samo się działo z początkiem 1948 roku. Późną jesienią 1947 roku rozpoczęły się prace nad budową trzech prowizorycznych mostów drogowych nad Odrą Zachodnią, Parnicą i Odrą Wschodnią w osi śródmieścia. Były to wąskie wojskowe mosty angielskie typu Bailey’a, przezna czone dla jednokierunkowego ruchu samochodowego. Dlatego też
dla każdego przekroczenia rzeki trzeba było położyć na drewnia nych filarach dwa równoległe ciągi żelaznej kratowej konstrukcji przeznaczonej zarówno dla ruchu tramwajowego jak i dla jednopasmowego ruchu kołowego. Prace nad budową tych prowizorycz nych mostów posuwały się tak szybko, że już 21 stycznia 1948 roku drugi równoległy most na Odrze Wschodniej (Regalicy) został od dany do użytku. Niedługo potem, 8 lutego, zostały oddane do użytku dwa żelazne mosty kolejowe przez oba ramiona Odry, dzię ki czemu ów legendarny most drewniany stał się niepotrzebny dla kolei, podczas gdy dla ruchu kołowego stał się on zbędny już od 23 grudnia 1947, gdy został wykończony tymczasowy most drogowy na Regalicy. W ten sposób szybko i operatywnie komunikacyjna Szczecina. Żartobliwie dzień ten, w którym otwarto przeprawy oczekiwany przez wszystkie pokolenia i pół lat”.
uległa poprawie sytuacja zapisałem w notesie, że mostowe przez Odrę, „był szczeciniaków od dwóch
W najbliższych kilku tygodniach, mimo ostrego mrozu wykoń czono parę dalszych mostów prowizorycznych u wylotu ulicy Dwor cowej przez Odrę Zachodnią w centrum miasta; 17 lutego i 3 mar ca wraz z inżynierami Włodzimierzem Dziekońskim i Ryszardem Wejerem zapoznałem się na miejscu ze stanem robót przy do jazdach mostowych: ruch już się odbywał, choć ze znacznym utrudnieniem, a prace polegały na układaniu przewodów gazowych i wodociągowych oraz na urządzaniu tymczasowych dojazdów po obu stronach rzeki. Zamiast odbudować czwarty most na tej śred nicowej trasie nad kanałem w rejonie Elektrowni Portowej, wzdłuż ulicy Gdańskiej, zdecydowaliśmy się na zasypanie gruzem odcinka nieczynnego kanału; prace te również były daleko za awansowane już z początkiem marca. Wciąż jeszcze nie były zała twione sprawy finansowania tych prac prowadzonych z inicjaty wy i pod kierunkiem władz miejskich; 31 marca udało mi się spo wodować przejęcie kosztów budowy dojazdów mostowych przez Ministerstwo Komunikacji, co w dniu 15 kwietnia oficjalnie po twierdził energiczny i rzutki dyrektor Gajkowicz. W dniu 14 kwie tnia notuję jeszcze, że na mostach prowizorycznych kończą już układanie linii tramwajowych przez Odrę Zachodnią, podczas gdy
analogiczne prace przy tymczasowym moście na Parnicy rozpo częto 4 czerwca. Takie było tempo budowlane owych dni! W ten sposób zasadniczy postulat usprawnienia połączenia Szcze cina z województwem i wnętrzem kraju został zrealizowany już w pierwszej połowie 1948 roku, umożliwiając równocześnie połą czenie właściwego miasta z terenami portowymi i z niedawno przy łączonymi dzielnicami prawobrzeżnymi. Pozostawała zatem do realizacji następna sprawa: stworzenie drugiej prostopadłej osi rozwoju miasta wzdłuż zachodniego brze gu rzeki, co miało pośrednio przyczynić się do określenia zasad odbudowy i modernizacji dotąd jeszcze nie użytkowanego Starego Miasta. Rozwiązanie to oparto na ogólnej koncepcji rozwoju miasta portowego, ujętej w planie urbanistycznym, który był opracowy wany już począwszy od jesieni 1945 roku. Jako urbanista z za wodu zajmowałem się sam tymi sprawami — a raczej sam, jako główny projektant planu urbanistycznego, opracowywałem kolejno różne fragmenty rozwoju miasta oraz szkicowałem zarysy jego odbudowy. Pomagali mi w tym bardzo skutecznie młody urbanista Adolf Ciborowski i jego żona Urszula. Ciborowski pełnił od jesie ni poprzedniego roku funkcję kierownika Miejskiego Urzędu Plano wania Przestrzennego, zwanego popularnie MUPP; jego ówczesny zastępca, architekt Hieronim Brodniewicz, pobił wszelkie rekordy, pełniąc przez następne trzydzieści lat nieprzerwanie funkcję miej skiego urbanisty. Wspominałem już, że dla usprawnienia realizacji rozlicznych inwestycji na terenie miasta powołany został specjalny, kilkuoso bowy Inspektorat Inwestycyjny, którego kierownictwo objął ener giczny i bardzo operatywny inżynier Ryszard Wejer. Celem tego sztabowego organu, podlegającego bezpośrednio prezydentowi miasta, było koordynowanie wszystkich prac inwestycyjnych re alizowanych na terenie miasta, inicjowanie nowych robót oraz czu wanie nad przebiegiem prac projektowych, wykonawczych i roz liczeniowych. Te wszystkie czynności doskonale spełniał bardzo nieliczny czteroosobowy zespół Inspektoratu, włączając w tę liczbę i sekretarkę. Z inspektoratem tym współpracowali inżynierowie Jan Bobowski naczelnik Wydziału Technicznego miasta, Teodor Dziabas dyrektor Wodociągów i Kanalizacji oraz Adolf Ciborowski. Wszyscy ci młodzi ludzie, bardzo operatywni, doskonale pracu
jący, tworzyli zgrany, koleżeński zespół roboczy, który radził się mnie bezpośrednio niemalże codziennie. Grono wykonawców po większyło się nieco później o inżyniera Kazimierza Szulca, którego ściągnąłem z Poznania, i o architekta Stanisława Kirkina, o wiele od nas wszystkich starszego fachowca, niestrudzonego opiekuna wyglądu i estetyki miasta. Większość tych kolegów znałem jeszcze z okresu przedwojennego, gdy razem na różnych stanowiskach, pracowaliśmy w Zarządzie miasta Poznania; niektórzy z nich byli moimi uczniami jeszcze z Poznańskiej Szkoły Budownictwa, która wychowała zespół doskonałych fachowców-praktyków. Z niektó rymi z nich pracowaliśmy razem w Poznaniu w okresie okupacji — toteż znaliśmy się wszyscy bardzo dobrze. Porad w zakresie urbanistyki udzielali nam już wówczas wy próbowani urbaniści, późniejsi profesorowie: Bolesław Malisz i Jan Chmielewski, którzy wielokrotnie w ciągu 1948 roku przyjeżdżali do Szczecina na konsultacje, podobnie jak i ówczesny profesor Po litechniki Warszawskiej Wenczesław Poniż, pod którego opieką znajdowały się nasze liczne, odbudowywane szczecińskie mosty. Malisz już przed wojną był autorem wielu prac planistycznych w Gdyni, których wyniki były publikowane w 1938 roku, i swe ów czesne zainteresowanie planowaniem regionalnym wąskiego pasem ka wybrzeża morskiego przeniósł obecnie na daleko szerszy zakres wielkiego portowego miasta i na cały region ujścia Odry. Chmie lewski był współtwórcą wypróbowanej polskiej metody plano wania regionalnego; jego praca Warszawa funkcjonalna, opubliko wana przed wojną przy współudziale Szymona Syrkusa, stanowi ła od dawna uznaną w świecie pozycję naukową. Wreszcie Poniż, z którym zetknąłem się w czasie mych studiów na Politechnice Lwowskiej, był przed wojną adiunktem, współpracownikiem pro fesora Stefana Bryły, a po wojnie cenionym konstruktorem wiel kich mostów. Mając takich doradców i dysponując gronem doskonałych współ pracowników może było w Szczecinie pokusić się o rzeczy istotnie niecodzienne. Nie znaczy to, że wszyscy nasi pracownicy stali na wysokim poziomie — liczne było jeszcze grono kombinatorów i ka rierowiczów, którzy chcieli w szczecińskim rozgardiaszu znaleźć pole dla realizacji swoich interesów. A nawet młodzi entuzjaści pracy nie zawsze mogli szczere chęci poprzeć głębszą wiedzą. Ale
entuzjazm istotnie był — trzeba było tylko wiedzieć, jak dopro wadzić do jego pełnego wykorzystania, a wówczas nawet ci opie szali nie mogli zahamować ogólnego tempa pracy. Były różne, dodatnie i ujemne czynniki w naszej ówczesnej pra cy. Jeszcze szczęśliwie nie skrystalizowały się w pełni w 1948 roku formy urzędowej celebracji, jeszcze nie wszystko, co było proste i łatwe, zostało wtłoczone w skomplikowany rytuał formal nego działania i biurokratycznej procedury. Jeszcze wówczas, z po czątkiem 1948 roku, nie wygasły tradycje szybkich decyzji i opera tywnego działania, jakie wytworzyły się z doskonałym rezultatem w ciągu pamiętnego roku 1945. I wreszcie ów szczególny szczeciński klimat i społeczne odczucie potrzeby działania i zadowolenia z wi docznych jego efektów pomagały w każdej pracy. Bezpośredni był wówczas kontakt ze społeczeństwem, które wręcz żądało, aby tu, w Szczecinie, wszystko szło po nowemu i ku dobremu, albowiem jeszcze nie nadeszły te czasy, gdy, na szczęście przejściowo, klimat ten został spaczony. A więc właśnie wówczas, w tych pierwszych dniach 1948 roku, zdecydowaliśmy się na wielkie działanie. Jak zwykle, bezpośrednim do niego impulsem stały się sprawy raczej uboczne. Po prostu stało się nam wiadome, że również i w tym roku zjedzie do Szcze cina mnóstwo zorganizowanej młodzieży z całego kraju, dla któ rej trzeba znaleźć szeroki front pożytecznych robót, możliwie skon centrowanych w jednym miejscu. Była to Organizacja Służby Pol sce stanowiąca wówczas rodzaj przysposobienia wojskowego połą czonego z jednoczesnym wykonywaniem robót inwestycyjnych o dużym zasięgu. Praktyka wykazała, że można uzyskać bardzo po zytywne efekty takiej pracy, byle służyła ona konkretnemu, wi docznemu celowi. Zastanawiając się jeszcze w 1947 roku z wojewo dą Leonardem Borkowiczem nad najlepszym sposobem wykorzy stania tej młodzieży, której przyjazdu spodziewaliśmy się w maju, doszliśmy do przekonania, że nie należy rozpraszać jej wysiłków na kilkanaście miejsc przeznaczonych do odgruzowania, ale całą tysiącosobową brygadę roboczą skoncentrować na jednym konkret nym odcinku w centrum miasta. Dlatego też zdecydowaliśmy się 24 lutego znacznie przyspieszyć wykonanie projektu roboczego Ar terii Nadodrzańskiej na odcinku od Dworca Głównego do Wałów Chrobrego, aby móc zapewnić już w maju należyty front robót. Nie
mieliśmy jeszcze miejskiej pracowni architektonicznej, poleciłem więc tego samego dnia Miejskiemu Urzędowi Planowania Prze strzennego przystąpić do sporządzenia roboczego projektu przyszłe go bulwaru, o długości ponad 1200 metrów. O tej nowej trasie tak pisaliśmy z Adolfem Ciborowskim w lu tym 1948 roku: A rte ria N ad od rzań ska m a sią stać w przyszłości jak b y stosem pacierzo w ym zespołu m iejskiego, a da się ona porów nać co do w ielkości i w agi zało żenia z p ro jek tem N ow ej M arszałkow skiej czy tra s ą W—Z w W arszaw ie. Będzie ona n ajru ch liw szą a rte rią m iejsk ą o dużym ru ch u tow arow ym i m a sow ym osobowym. M usi m ieć w ięc ona odpow iednią przelotow ość, n a te ren ie Śródm ieścia schodząc na sam brzeg rzeki, p rzy b ie ra ją c fo rm ę b u l w aru . N a ty m odcinku zostanie udostępniony m ieszkańcom m iasta w gląd w życie p ortu. N a odcinku śródm iejskim poza ch a ra k te re m przelotow ym n ab ierze ona c h a ra k te ru rep rez en ta cy jn e j i ulu b io n ej w przyszłości p ro m e n ady n ad rzeką. B ulw ar z jednej strony zostanie u ję ty tę tn ią cą portow ym ry tm em rzeką, a z dru g iej stro n y sk a rp ą z w id n iejący m n a niej Zam kiem . Z am ek, S tary R atusz, K am ienica Lojców, zostaną odsłonięte z otaczających je ru in dziew iętnastow iecznej niem ieckiej zabudow y i udostępnione oczom sp aceru jących po bu lw arze, ta k ja k już został dziś odsłonięty kościół Św. Ja n a. Z zabudow y staro m iejsk iej, p rzylegającej do b u lw aru pozostaną te frag m en ty , k tó re stanow ią zab y tki arc h ite k tu ry lub u rb an isty k i; reszta te re n u zostanie p o k ry ta zielenią. W budow lach zabytkow ych zn ajd ą pom iesz czenie in sty tucje k u ltu ra ln e i naukow e.
Ten fragment wstępnego opisu technicznego nowej budowli pi sany był wówczas, gdy na miejscu przyszłej trasy piętrzyły się zwaliska ruin i gdy trzeba było mieć sporo fantazji planistycznej, aby trafnie przewidzieć wpływ, jaki ta nowa inwestycja wywrze na przyszły rozwój miasta. Albowiem słowa te spełniły się całkowi cie — i po upływie ponad ćwierć wieku Arteria Nadodrzańska w swym śródmiejskim przebiegu zespoliła się tak dalece z ży ciem i z wyglądem miasta portowego, że nowe pokolenie zrodzo ne i wyrosłe w Szczecinie nie zdaje sobie już sprawy, że w ogóle mogło być kiedykolwiek inaczej. A było w owym 1948 roku istotnie „inaczej”. Warto dla użytku tych, co tego nie widzieli i dla przypomnienia tym, co to znają z dawnych swych wspomnień opisać, w jaki sposób realizowaliśmy w trzy lata po objęciu Szczecina inwestycję, która również i dziś byłaby zaliczona do wielkich i bardzo trudnych przedsięwzięć tech nicznych.
Pomysł wykonania trasy nadodrzańskiej powstał, jak wspomnia łem o wiele wcześniej, już z końcem 1945 roku, gdy po raz pierw szy zdefiniowaliśmy kierunki rozwojowe polskiego Szczecina. W ciągu roku 1946 pomysł ten dojrzewał jako część opracowywa nego wówczas planu urbanistycznego; Arteria Nadodrzańska od Polic przez Stołczyn, Golęcino, Śródmieście aż do Pomorzan na południu biegła na planie cienką podwójną nitką wzdłuż dzielnic nadrzecznych, wyraźną klamrą spinając w rejonie Starego Miasta tarasy Wałów Chrobrego z placem przed Dworcem Głównym. Plan urbanistyczny Szczecina, opracowany zespołowo w Szcze cinie i w Warszawie, przy udziale Hieronima Brodniewicza i Pio tra Zaremby oraz przy konsultacji Bronisława Malisza i Jana Chmielewskiego, został w czasie od 7 do 10 października 1946 roku wystawiony na XVIIÎ Międzynarodowym Kongresie Mieszkalni ctwa i Urbanistyki w Hastings, na południowym wybrzeżu Wiel kiej Brytanii. Pisałem już o tym szczegółowo; tu chciałbym dodać, że angielski katalog sekcji polskiej tej wystawy opisuje na stro nie 12 założenia przyszłej Arterii Nadodrzańskiej „mającej stano wić przyszłą oś rozwoju miasta i portu”. Proszę sobie uprzytomnić: w niespełna półtora roku po wojnie i po wyzwoleniu Szczecina plan urbanistyczny rozwoju miasta, sporządzony w przepisowej skali 1 : 10 000 został poddany pub licznej ocenie na międzynarodowej konferencji fachowej! Plan ten stał się również dokumentem politycznym wysokiej wagi, obejmo wał bowiem nie tylko wyniki naszej ponad rocznej pracy w Szcze cinie, ale przedstawiał program naszego dalszego wieloletniego dzia łania. Nie chcę tu użyć porównania, ale ono się wprost narzuca: ile to wysiłku, czasu i komplikacji byłoby dziś potrzebne do spo rządzenia takiego planu? W ciągu 1947 roku, a zwłaszcza pod koniec tego roku, kiedy zostały przejęte dotąd dla nas niedostępne tereny portowe, stało się jasne, że nadszedł już czas na kompleksowe odgruzowanie tej części śródmieścia, która przytykała do Odry i portu. Pełne odgru zowanie całej dzielnicy przekraczało nasze ówczesne techniczne możliwości; dlatego też należało się zdecydować na odgruzowanie częściowe, polegające na całkowitym oczyszczeniu z ruin jednego tylko fragmentu śródmieścia. Przekonany, że właśnie to ostatnie rozwiązanie jest dla miasta najkorzystniejsze, zleciłem jeszcze
w 1947 roku rozbiórkę najbardziej eksponowanych ruin otacza jących Zamek Książąt Szczecińskich oraz całkowicie wypalonych ruin dużych budynków położonych nad samą Odrą. Jednocześnie w wieczornej ciszy swej domowej pracowni przy ulicy Piotra Skar gi 32 rozpocząłem szkicować rozwiązania projektowanej nadodrzańskiej trasy. Jest rzeczą znamienną, że właśnie ubóstwo naszych ówczesnych środków technicznych i transportowych zmusiło nas do przyjęcia takiego rozwiązania, które by ograniczyło do minimum potrzebę wywozu gruzu, pozwalając na zużycie go na miejscu — a które okazało się w praktyce najbardziej użyteczne. Nie mogąc bowiem wywieźć gruzu, należało po prostu podwyższyć poziom nowego szerokiego nabrzeża o tyle, ile było potrzeba, aby całość gruzu po zostałego po wysokiej zabudowie mieszkalnej móc wykorzystać na miejscu dla utworzenia nowego nasypu. Stało się to możliwe przez podniesienie terenu o przeszło dwa metry przy jednoczesnym od sunięciu nowej trasy od rzeki na tyle, aby móc wykorzystać dawne niskie nabrzeże jako nabrzeże postojowe i wyładunkowe dla ba rek rzecznych. Ustaliliśmy taką szerokość przyszłej arterii, aby zmieściły się na niej dwie jezdnie, szeroka nadrzeczna promenada, trasa tramwaju szybkiego na wydzielonym torowisku oraz pasmo zieleni, mającej oddzielić arterię od podnóża staromiejskiej skarpy. W ten sposób miała powstać siedemdziesięciometrowej szerokości trasa w mieście, w którym nie można było jeszcze bezpiecznie dojść do rzeki poprzez piętrzące się gruzy śródmieścia i gdzie port dopiero dokonywał swych pierwszych przeładunków. Ale i w tej dziedzinie rysował się wyraźny uchwytny wzrost: jeśli w 1946 ro ku cały przeładunek portowy w Szczecinie wyrażał się liczbą 98 tysięcy ton, to już w sprawozdaniu za rok 1947 czytałem, że przeładowano 766 tysięcy, a była zapowiedź dalszego wzrostu prze ładunku, po dokonanym przejęciu właściwego portu. O tym, że się wówczas nie pomyliliśmy w naszym optymizmie, świadczą dalsze, wówczas nam jeszcze nie znane liczby: całoroczny przeładunek por tu szczecińskiego wyniósł w ciągu 1948 roku 3 miliony 316 tysięcy ton, w roku następnym osiągnął już 4 miliony 800 tysięcy ton. Wzrost ten był wynikiem stabilizującej się sytuacji gospodarczej kraju, a umożliwiały go inwestycje portowe, rozpoczęte na szeroką skalę właśnie w końcu 1947 roku.
Były więc realne przesłanki, aby sięgać zamierzeniami daleko w przyszłość — a jednym z przejawów tego działania była duża inwestycja komunikacyjna w mieście, którą postanowiliśmy roz począć, zachęcani głosami mieszkańców, oczekujących, aby i na właściwym obszarze miasta mogli oni zobaczyć coś więcej aniżeli tylko przesypywanie gruzu z jednej kupki na drugą. A pamiętajmy, że wówczas jeszcze nie powstał w Szczecinie ani jeden nowy bu dynek, a również i w pełni odbudowane obiekty policzyć można było na palcach. Dlatego też szczególnie znamienna była owa spo łeczna chęć ujrzenia, że „coś się nowego robi w naszym mieście”. Tempo realizacji tej inwestycji zasługuje na przypomnienie. W dniu 24 lutego w Szczecińskim Urzędzie Morskim ustalono roz graniczenie terenów portowych i miejskich wzdłuż projektowanej trasy nadodrzańskiej, a już tego samego dnia zapisuję w moim dzienniku: Z udziałem w szystkich w ydziałów technicznych om aw iam sp raw ę r e a lizacji a rte rii n abrzeżnej oraz m ożliw ości jej finanso w an ia, przy użyciu w szelkich m ożliw ych źródeł. O glądam i k oryguję plan y tej arte rii, bardzo w ażnej dla m iasta.
A w dniu 15 marca dalszy zapis w dzienniku: W raz z w ojew odą Borkow iczem m on tu jem y sp raw ę użycia b rygad J u n a k ów do p rac w m ieście. P oniew aż je st pozytyw ny w y n ik rozm ów w C en tra ln y m U rzędzie P lan o w an ia co do u zyskania specjalnego k re d y tu 150 m ilionów n a budow ę odcinka a rte rii nadod rzań sk iej Północ-Południe, p o d p isuję defin ity w n ą um ow ę o zatru d n ien ie pierw szej grupy tysiąca ju n a ków, na razie na nabrzeżu Vasco da Gam a.
W kilka dni później, 19 marca musiałem kategorycznie sprze ciwić się dalszemu użytkowaniu kilku ocalałych budynków, przy tykających od strony Odry do masywu starego gotyckiego kościoła Sw. Jana. Dziś śladu nie ma z krótkiej ulicy Klasztornej, przy której w kilku prowizorycznie odremontowanych niezabytkowych budynkach mieszkalnych mieściły się agendy Urzędu Celnego. Zgodziłem się jedynie na ich jednoroczne użytkowanie; stały one bowiem wprost na osi projektowanego bulwaru. W tymże dniu za znajomiłem z planami budowy bulwaru Stanisława Malessę, kie rownika Regionalnej Dyrekcji Planowania Przestrzennego. Cha rakterystyczny jest mój zapis z tego dnia: „zaznajamiam go z pla nami rozbudowy, aby uniknąć w ten sposób w przyszłości złowiesz
czych niespodzianek”. Jest to zapowiedź rozpoczynających się już wówczas sporów kompetencyjnych i urażonych cudzym działaniem ambicji. Malessa, rzutki, operatywny, choć jednocześnie często nie obliczalny w swych reakcjach, był planistą istotnie wysokiej kla sy, który umiał uznać wagę tego przedsięwzięcia. Jednocześnie z opracowywaniem w szybkim tempie technicznych projektów nowej arterii w jej nadodrzańskiej części przygotowy waliśmy tereny pod jej przedłużenie na północ, w rejonie ruin Stoczni Szczecińskiej. Nakreśliwszy zawczasu przebieg trasy w osi ulicy Łady i w poprzek ulicy Mosiężnej — organizowałem z całym naszym sztabem technicznym wielki plan odgruzowania pasma te renu, wzdłuż którego miała w przyszłości przebiegać tzw. górna arteria N-S. Warto tu dodać, że do 1950 roku udało się nam zreali zować jedynie fragment tej nowej trasy, od kapitanatu portu do ulicy Dubois; natomiast jej dalszy, północny odcinek, obok Stoczni, dopiero po 28 latach doczekał się początku swej realizacji. Z poczynaniami tego rodzaju miało się bowiem wówczas tak, jak z ofensywą wojenną: można było zdobyć umocnienie bądź to od razu, „z marszu”, bądź, przeoczywszy okazję, być zmuszonym do żmudnego, długotrwałego oblężenia. Myśmy wówczas raczej bezwiednie brali te przeszkody właśnie „z marszu”, kumulując za dania, mało zastanawiając się nad ich trudnościami, wysuwając ra czej na pierwszy plan to wszystko, co mogłoby zadania te ułatwić. Mam przed sobą pożółkłą notatkę służbową, sporządzoną latem 1948 roku przez naszego naczelnego architekta Adolfa Ciborowskie go, w której przedstawia on ku pamięci „przebieg prac i konfe rencji nad budową bulwaru nad Odrą (Nabrzeże Vasco da Gama) w Szczecinie”. Z notatki tej wynika, że jego urząd dostał 23 lute go 1948 roku zlecenie prezydenta miasta na sporządzenie projektu bulwaru na odcinku od Wałów Chrobrego do (nieczynnego jeszcze wówczas) mostu kolejowego przy dworcu głównym. Pierwsza kon cepcja projektu została przesłana do Urzędu Wojewódzkiego do akceptacji w dniu 15 marca, a komplet rysunków i planów szcze gółowych wraz z opisem technicznym przedstawiono do zatwierdze nia w dniu 14 kwietnia 1948 roku. Decyzja wojewody Leonarda Borko wieża o rozpoczęciu robót wraz z zatwierdzeniem projektu zapadła 25 kwietnia. Prace rozpoczęto w dniu 4 maja od razu na kilku odcinkach. Do dnia 1 lipca wykonano 95% robót rozbiórko
wych, 60% robót niwelacyjnych, 35% robót ziemnych oraz 25% robót murarskich i betonowych, kosztem około 12 milionów zło tych, z czterdziestomilionowego kredytu, który w dniu 2 kwietnia (jedynie w oparciu o szkic projektu wstępnego) uzyskałem w Mi nisterstwie Odbudowy przy życzliwej pomocy dyrektorów Juliusza Goryńskiego i Tyszki. Zarówno tempo pracy projektowej, jak i szybkość załatwiania procedury urzędowej na wysokim szczeblu nie były wówczas niczym nadzwyczajnym; tak samo szybko i dobrze realizowana była właśnie wówczas arteria W-Z w Warszawie oraz mniej spekta kularne, ale nie mniej ważne techniczne inwestycje portowe i ko lejowe w Szczecinie. Jeszcze wówczas nie zadziałała w pełni ha mująca maszyna proceduralna, która swe natchnienie znajdowała w podkreślaniu trudności przedsięwzięcia i w obawie przed odpo wiedzialnością przy jednoczesnym kapitalnym braku szerokiego spojrzenia na całość zagadnienia. Ale choć ta maszyna hamująca jeszcze wówczas nie wytworzyła na szczęście dla nas pełnego pro gramu swego działania, to jednak pierwsze próby jej uruchomienia dały się nam już wówczas w Szczecinie silnie we znaki. Dziennik mój oraz urzędowe notatki z tego półrocza pełne są z trudem ukry wanej irytacji wynikłej z potrzeby przezwyciężania małych doku czliwych kontrakcji. Aby wszystkie organa techniczne Zarządu Miejskiego wdrożyć w zakres oczekującej ich pracy — dokonałem kolejno w dniach 5, 6 i 7 kwietnia szczegółowej lustracji terenu przyszłych robót, ustalając dokładny harmonogram prac. Wielkość i rozmach zamierzonej inwestycji zainteresowała cen tralne resorty — w dniu 19 kwietnia zjeżdża do nas Międzymini sterialna Komisja Aktywizacji Szczecina pod przewodnictwem Ste fana Askanasa, w wyniku czego wiceminister odbudowy architekt Juliusz Żakowski oraz spece urbanistyczni Chmielewski, Malisz i Tołwiński aprobują słuszność założeń projektowych. Szczegóły niektórych rozwiązań rysujemy wspólnie bezpośrednio po wizji lokalnej, a wojewoda Leonard Borkowicz, „dziwi się, że projekt ma już tak realne i konkretne kształty, a nie jest błądzeniem nad obłokami”. Tak zapisałem sobie w swym notesie roboczym. Pierwszy sygnał: w dniu 22 kwietnia notuję w dzienniku, że „lokalni konserwatorzy zabytków robią obstrukcję wobec budowy bulwaru Vasco da Gama”; dopiero wizyta konserwatora general-
nego, profesora Jana Zachwatowicza w Szczecinie, połączona ze szczegółowym omówieniem sposobu odtworzenia zabytkowego re jonu kładzie kres tym nieporozumieniom. Stwierdza się, że „odsło nięcie Zamku i skarpy staromiejskiej w Szczecinie da w wyniku niepowtarzalne efekty, wydobywając walory zabytkowego obsza ru ”. W dniu 4 maja około tysiąca dobrze umundurowanych i wypo sażonych chłopców z Junackich Hufców Pracy, przy udziale około stu wykwalifikowanych robotników, zaczyna pracę na odcinku kilometrowej długości wzdłuż Odry. Trzeba podnieść teren o prze szło dwa metry, zasypując uprzednio szczelnie piwnice ruin, usu wając stare nawierzchnie, zabezpieczając przewody i adaptując wodociągi do nowej wysokości. Trzeba obalić kilkadziesiąt wielo piętrowych ścian, po uprzednim zdemontowaniu resztek zachowa nej armatury. Trzeba przesunąć tysiące metrów sześciennych gru zu, pociąć i usunąć kłębowisko szyn, dźwigarów i słupów. Na no wym, dobrze uprzednio ubitym podłożu należało ułożyć pasma jezdni, trasę tramwaju na własnym torowisku oraz urządzić nadodrzańską promenadę. Mur oporowy wzniesiony pomiędzy dolnym i górnym poziomem bulwaru wykonany został z co lepszej cegły rozbiórkowej uzyskanej na miejscu; jego posadowienie na gruncie grząskim i mokrym wymagało specjalnych, z góry przewidzianych fundamentowań. Powoli z chaotycznego rumowiska, nie zmienio nego od dni wojny, wyłaniać się zaczęła trasa wiodąca daleko od tych ruin, stanowiąca dla nas, mieszkańców Szczecina, symbol przełamania okresu wstępnego zagospodarowywania i zasiedla nia rumowiska; niszcząc ruiny i wprowadzając na ich miejsce śmia łe, dalekosiężne rozwiązania. Budowla ta lepiej niż wszelkie prze mówienia obrazowała również i polityczne znaczenie przeobrażeń dokonywanych właśnie tu w Szczecinie. Jako pierwsza widoma inwestycja śródmiejska swym rozmachem zadawała kłam twier dzeniom, wciąż jeszcze z inspiracji obcej i ze złośliwych plotek się wywodzącym, że jesteśmy tu przejściowo i że nikt rozsądny nie będzie inwestował w Szczecin. Ludność cieszyła się z postępu tej budowy; wiele prac społecznych, dobrowolnych, przyczyniło się do jej przyspieszenia; istne wycieczki z całego województwa zjeż dżały przypatrzyć się, jak w Szczecinie ruszyło życie, pomagając przy tym własną pracą w miarę swych możliwości. I w tym właś
nie należy upatrywać duże znaczenie tej pierwszej budowy: nie tylko Warszawę odbudowujemy, ale i również polski Szczecin. Komitety wojewódzki i miejski Polskiej Partii Robotniczej bar dzo czynnie włączyły się do tej akcji; dzięki nim można było ła twiej pokonywać trudności transportowe na skutek mobilizacji skromnych zresztą środków przewozowych szczecińskich zakładów pracy. Nie mniej skromne były i nasze własne środki techniczne; na całej tej budowie znajdowały się tylko dwa spychacze, kilkadzie siąt ręcznych wywrotek na szynach, trzy ciężarówki i jeden ręczny dźwig. W miarę potrzeby miejska straż pożarna pomagała swymi drabinami przy burzeniu sterczących fragmentów murów. Tech nicznym kierownikiem budowy był „przedwojenny” jeszcze kie rownik oddziału drogowego, Klemens Siwiak, mający do pomocy technika Mariana Wydrowskiego; od połowy sierpnia nadzór nad budową objął inżynier Kazimierz Szulc, którego udało mi się, jako swego byłego ucznia, ściągnąć z Poznania. Bezpośredni nadzór nad pracą junaków sprawowali oficerowie Brygady „Służby Polsce”, a z ramienia Zarządu Miejskiego ich pracę nadzorował Mikołaj Prozorow. Miejski Inspektorat Inwestycyjny pod kierunkiem nie strudzonego inżyniera Ryszarda We jera rozszerzył znacznie zakres swej działalności, bez zwiększania liczby personelu, wciąż nie prze kraczającego czterech osób. Szczegółowe projekty inżynierskie sporządzane były w miarę postępu robót; często musieliśmy je do raźnie zmieniać w ciągu jednej nocy, skoro w przeddzień odkryto jakieś nie znane dotąd piwnice lub gdy grunt okazał się gorszy niż się można było spodziewać. Jeszcze wówczas sporządzaliśmy po prostu projekty inżynierskie, a nie ową późniejszą osławioną „do kumentację techniczną” z narzutami, elaboratami i całym biuro kratycznym kramem, który już niedługo potem dokładnie omotał każde śmielsze posunięcie. Ta projektowa i operatywna działalność zyskiwała uznanie; już w niespełna dwa tygodnie po rozpoczęciu prac otrzymałem w dniu 16 maja wiadomość od dy rektora Stefaniaka z Ministerstwa Odbudowy o wielkim uznaniu Ministerstwa dla pracy junaków w Szczecinie i przyrzeczenia otwarcia dalszych kredytów. W dwa dni potem składaliśmy wniosek o dalszą kwotę 30 milionów złotych. Notuję 18 maja: Z am ierzam y w tym ro k u zakończyć budow ę b u lw aru i p o nadto jeszcze położyć naw ierzchnię p rzy n ajm n iej pod jedn ą jezdnię. D okonuję przeglą-
du budow li, udzielam szczegółowych w skazów ek i stw ierd zam piękny p o stęp pracy.
Odpowiednia notatka z dnia 31 maja brzmi: Z w y niku p rac budow lanych jestem raczej zadow olony; specjalnie N a brzeże Vasco da G am a pozytyw nie się kształtu je.
Ale chmurzy się jasne jeszcze niebo. Już w czasie swego odczytu 0 szczecińskich inwestycjach, jaki miałem w Stowarzyszeniu Ar chitektów Polskich w dniu 5 czerwca, wystąpił niespodzianie prze ciwko koncepcji nowej arterii miejscowy nasz wicewojewoda, Jan Kaniewski. W dniu 14 czerwca długa telefoniczna rozmowa z Mi nisterstwem Odbudowy w sprawie uruchomienia dalszej raty kre dytów nie będące już w pełnym biegu roboty napotyka na klimat niepewności: ktoś z miejscowych usiłuje tu kontrdziałać, ale oczy wiście bez ujawnienia swej wysokiej osoby. Trzeba więc zaraz energicznie przeciwdziałać, rozszyfrowując czyjeś chytrości, usi łując zrozumieć nie tyle czyjeś racje, ile ukryte motywy działania 1 kontrdziałania. A motywy te były nader proste — brak zrozu mienia dla wagi spraw wielkich, ale odległych, wobec przemożnego ogromu nie rozwiązanych dotąd spraw małych wprawdzie, ale w czasie i w przestrzeni bliskich. Zdajemy sobie jednak sprawę z tego, że jeśli oportunistyczne względy przeważą i jeśli przesta niemy w Szczecinie, w owym roku 1948, działać na wielką skalę, to sprowadzimy to miasto do skali ponadpowiatowego ośrodka, i że — choć duże — nigdy w przyszłości nie będzie ono mogło być istotnie wielkie. Dlatego też z uporem przeciwstawiałem się wszelkim próbom przerwania, a tym bardziej zaniechania tej podstawowej dla przy szłego Szczecina inwestycji. Szczególnie doceniałem jej wielkie znaczenie społeczne i polityczne — inaczej się ludzie czuli i ina czej żyli w Szczecinie, skoro na własne oczy ujrzeli, że robi się coś nowego, że z energią i uporem wrzyna się w rumowiska nowa trasa. Krzepiące było powstawanie nowych wartości, a nie tylko przesypywanie rumowiska z jednego miejsca w drugie. Budowa Arterii Nadodrzańskiej rozpoczęta w 1948 roku była więc pierwszą w Szczecinie próbą sił: czy weźmie górę dotychcza sowe tempo i rozmach rozwoju opartego na nowych, współczes
nych zasadach, czy też rozmach ten zostanie zahamowany przez zbyt ostrożną, a często i niechętną wielkim poczynaniom rutynę. Przeświadczony zarówno o technicznej, jak i o społecznej wadze wielkich inwestycji mających stać się podwaliną nowego Szczecina, zdecydowałem się wówczas na energiczne i bezkompromisowe dzia łanie. Do publicznej wiadomości został więc w czerwcu 1948 wyłożo ny urbanistyczny plan rozwoju miasta na okres dwudziestu lat naprzód; tego rodzaju praktyka, zgodna ze społecznym odczuciem potrzeby zaznajomienia się z kierunkami rozwojowymi miasta, została przez społeczeństwo przyjęta z dużą aprobatą. Nie wszyscy jednak kierownicy wielkich szczecińskich instytucji to odczuwali, skoro w dniu 15 czerwca notuję w swym dzienniku: O stra w y m iana zdań m iędzy m ną a przybyłym do B iura P lan u Szcze cina d y rek to rem X i jego otoczeniem . F o rm alisty k a godna p rzedw ojennej m entalności ad w o kata z prow incji, nie um iejącego uchw ycić sedna w iel kich zagadnień. Ż adnych nie staw ia zarzutó w m erytory czn y ch w odniesie n iu do planu, n ato m ia st szereg form alnych zarzu tó w odnoszących się do sposobu opublikow ania zarządzenia, o w yłożeniu p la n u do publicznego w g lą du. M uszę reagow ać naty chm iast, bo Szczecin nie je st m iastem , gdzie p re zydent m ia sta je st niczym w obec tych i podobnych p o ten tató w . Z ałatw iam spraw ę ja k należy.
Po tej ostrej scysji wiele pomocy daje mi rozmowa z general nym konserwatorem zabytków, profesorem Janem Zachwatowi czem: raz jeszcze stwierdza on, że projekt odsłonięcia skarpy zamkowej od strony Odry zwiększa tylko zabytkową rangę Zam ku, zasłoniętego wciąż jeszcze przez ruiny nieciekawej czynszowej zabudowy z końca XIX wieku. W dniu 16 czerwca zanotowałem w swym dzienniku: Z ałatw iam w b iurze w szystko co trze b a przed sw ym w yjazdem n a urlop: dyspozycje, decyzje itd. W ostatn iej chw ili silny a ta k n a p lan budow y a rte rii n ado drzańskiej. T ym razem rozliczne zastrzeżenia z nieśw iadom ości w ypły w ające zostały u b ra n e w urzędow e słowa. N astąpiło tylko przelicze nie się, gdyż jeszcze tego dnia n ie byłem n a urlopie. W ystarczyło jedno p o południe, aby w szystko nap raw ić — ale kosztow ało m nie to niem ało tru d u .
Wyjechawszy nazajutrz do Międzyzdrojów na wypoczynek mu siałem znów 21 czerwca wrócić do Szczecina, gdyż jak to zapisałem tego dnia:
...walka o sparaliżow anie budow y b u lw aru nadodrzańskiego p rzy b rała już zupełnie groteskow e form y a ta k u (różne zarzuty, co chwilę in n e i n ie spodziew ane). P rzy stąp iłem i ja do k o n tratak u . M am w rażenie, że te pół d n ia w ystarczyło, aby w ziąć górę.
I tak na przemian: tydzień zupełnego wypoczynku wśród szkwału i pogody nad morzem — i znów 28 czerwca w Szczecinie dla inter wencji, aby ponownie schronić się w małym domku przy ulicy Spokojnej 4 w Międzyzdrojach gdzie, jak to zapisałem, „zaczy tuję się w najnowszej beletrystyce, której prawie zupełnie nie znam. Rzeczy dobre i średnie, niektóre świetne”. Taki to był mój urlop. I znów 5 lipca w Szczecinie, tym razem na uroczystym posiedzeniu Miejskiej Rady Narodowej z okazji trzeciej rocznicy definitywnego objęcia miasta. Z tej okazji wy głaszam krótkie przemówienie, kreśląc na tle już minionych cza sów plan przyszłości Szczecina jako wielkiego ośrodka portowego Polski. Rzeczą charakterystyczną było pełne poparcie, jakiego Rada Miejska udzieliła rozpoczętym wielkim inwestycjom, traktując ... budow ę A rterii N adodrzańskiej jako w idom y znak, że odbudow ę Szcze cina należy oprzeć n a now ych zasadach, a nie ściśle o dtw arzać to, co w m ieście tym istniało za czasów p ru sk iej okupacji.
Wyraz temu przeświadczeniu dało Kolegium Zarządu Miejskiego, które w dniu 1 lipca, na nadzwyczajnym posiedzeniu, powzięło uchwałę nr 193, której treść przytaczam w całości, na dowód, w jaki sposób wówczas gwoli zaspokojenia prawniczych sumień najśmielsze nasze poczynania budujące nowy Szczecin trzeba było ubrać w szatę urzędową, utkaną z przedwojennych sanacyjnych paragrafów przeplatanych wielkimi hasłami: P orządek obrad: sp raw a budow y B u lw aru N adodrzańskiego na odcinku od dw orca kolejow ego do W ałów Chrobrego. U chw ała N r 193 z d nia 1 lipca 1948 K olegium Z arząd u M iejskiego d ziałając na p o dstaw ie a rt. 44 pkt. 1 lit. a U staw y z dnia 23 m arca 1933 o częściowej zm ianie sam orządu te ry to rialnego (Dz. U staw Rzeczypospolitej Polskiej N r 35, poz. 294) — uchw ala w ystąpić na najbliższe posiedzenie M iejskiej R ady N arodow ej z w nioskiem o zatw ierdzenie budow y b u lw aru N adodrzańskiego n a odcinku od dw orca kolejow ego do W ałów Chrobrego. W ykonanie uchw ały polecono M iejsco w em u U rzędow i P lano w an ia P rzestrzenn eg o i W ydziałow i T echnicznem u.
Kilka dni później w obecności przybyłego do Szczecina wicemi nistra budownictwa Pietrusiewicza odbyła się konfrontacja sprzecz
nych poglądów w sprawie celowości i merytorycznej oceny tej pierwszej na wielką skalę w Szczecinie zakrojonej nowej inwe stycji. Punkt widzenia miasta przedstawiał dyrektor Biura Planu Szczecina, architekt Adolf Ciborowski — przeciwny punkt widze nia reprezentował główny oponent, wicewojewoda Jan Kaniewski. Gospodarzem zebrania, a zarazem superarbitrem sporu był woje woda szczeciński, Leonard Borkowicz, którego olbrzymi autorytet wzmocniony był logiką myślenia i zdolnością do natychmiastowych, ostatecznych decyzji. Jeszcze przecież istniały nie skasowane, spe cjalne uprawnienia, czyniące ze szczecińskiego wojewody pełno mocnika rządu — z których to uprawnień Leonard Borkowicz ko rzystał z całą energią i potrzebną stanowczością wówczas, gdy było to konieczne. Na tym burzliwym, ale w miarę rzeczowym zebraniu nawiązano do telegramu, jaki Ministerstwo Budownictwa wystosowało w dniu 28 czerwca do prezydenta miasta: „Sprawa kredytu dodatkowego dla Służby Polsce załatwiona negatywnie”. A przecież organizacja półmilitarna „Służba Polsce” reprezentowana obecnie już przez kilka tysięcy młodzieży z całej Polski rozpoczęła w pierwszych dniach maja 1948 roku budowę Arterii Nadodrzańskiej, wydatkowując już 12 milionów złotych oraz wykonując około 30% ca łości zamierzonych robót. Architekt Adolf Ciborowski przedstawia techniczną i urbani styczną wagę tego podstawowego dla przyszłości wielkiego porto wego miasta przedsięwzięcia. Cytuje on moje poprzednie memoria ły w tej sprawie i stwierdza, że za ćwierć wieku nie do pomyślenia byłby rozwój Szczecina bez tej podstawowej inwestycji komuni kacyjnej. Na to jeden z obecnych na naradzie wstaje i oświadcza, że żyjemy w roku 1948, a nie w 1973 i że nie o to teraz chodzi, aby myśleć za naszych następców, ale o to, aby wydać lepiej te pieniądze na kapitalny remont domów wokół Zamku, nie burząc ich resztek dla celów odległej przyszłości. Chodziło tu o podstawową kość niezgody: o czteropiętrową, wcale nie zabytkową kamienicę czynszową przytykającą do kościoła Sw. Jana i tarasującą nową trasę. Nie pozwoliłem w dniu 18 listopada 1947 roku na odbudowę jednego z tych budynków dla potrzeb Urzędu Celnego — który mimo to, zachęcony przez swych protektorów, gmach ten szybko wbrew zakazowi odremontował. Obecnie groziła temu urzędowi
eksmisja, gdyż nie zmieniłem swej decyzji o rozbiórce budynku, którego istnienie sprowadzałoby nowy bulwar nadodrzański do tego, czym był on za czasów niemieckich, a więc do wąskiego pasma krętej jezdni tuż nad brzegiem Odry. Oponentowi mocno zareplikował wiceminister budownictwa, Pietrusiewicz. Stwierdził on, że każda inwestycja właśnie w Szcze cinie musi być dalekowzroczna, gdyż budowla rozpoczęta obecnie, w 1948 roku, służyć będzie nie tylko w 1973 roku, po dwudziestu pięciu latach, ale o wiele dłużej. Jego zadaniem projekt Arterii Nadodrzańskiej nie powinien ulec zmianie, a fakt jego szybkiego i operatywnego sporządzenia jest niewątpliwym osiągnięciem i pra ce należy w pełni kontynuować. Adolf Ciborowski, naczelny architekt miasta, stwierdzając, że oświadczenie wiceministra budownictwa wyjaśniło w zupełności całą sprawę zapytał jeszcze, jak należy wobec tego rozumieć sta nowisko wicewojewody, który będąc 28 czerwca w Warszawie wy słał telegraficzne polecenie wstrzymania robót przy bulwarze nadodrzańskim, które to polecenie prezydent miasta uznał za nie byłe. Dyskusję i spory przerwał wojewoda Borkowicz stwierdzając, że nie ma w ogóle mowy o wstrzymaniu robót na bulwarze, gdyż całość budowy jest słuszna i potrzebna; można by jedynie rozwa żyć możliwość pewnych korekt na poszczególnych etapach reali zacji. Chodziło tu o propozycję wojewódzkiego Wydziału Komuni kacji, aby nie budować nowej linii tramwajowej na górnym pozio mie bulwaru, lecz użytkować możliwie najdłużej dawne tory tram wajowe, położone na ciasnym dolnym poziomie. Tory te jednak krętą trasą swego przebiegu wkraczały kilkakrotnie na linię no wego muru oporowego, stanowiącego wschodnią krawędź szero kiego na siedemdziesiąt metrów nowego bulwaru, wobec czego nie mogły być ponownie wykorzystane. Ponieważ ten problem dotyczył już merytorycznych szczegółów i ponieważ osobiście — już nie jako prezydent miasta, ale jako główny projektant całej trasy — nie zgadzałem się z tą propo zycją, zaproponowałem powołanie na rzeczoznawców dwóch wy bitnych urbanistów: profesora Jana Chmielewskiego z Politechniki Warszawskiej, a jednocześnie wiceprezesa Głównego Urzędu Pla nowania Przestrzennego, oraz architekta Bolesława Malisza, se
kretarza Towarzystwa Urbanistów Polskich. Na rzeczoznawcę z za kresu komunikacyjnych rozwiązań zaproponowałem inżyniera Eugeniusza Buszmę z Ministerstwa Komunikacji. W dniu 19 lipca trzej rzeczoznawcy zaznajomili się z naszym projektem i z dotychczasowym przebiegiem jego realizacji. Za chowane protokoły ich wypowiedzi oraz notatki, jakie w tym dniu poczyniłem, są jednoznaczne: projekt jest dobry, a bulwar jest w swej skali i znaczeniu równorzędny z pracami prowadzonymi obecnie w Warszawie przy arterii W-Z, tyle że w Szczecinie olbrzy mie efekty uzyskuje się kosztem drobnego ułamka tych kwot, które są wydatkowane w stolicy bez żadnego sprzeciwu. Tak sformułowana opinia rzeczoznawców ostatecznie zamknęła sprawę, w wyniku czego Szczecin wcześniej niż inne wielkie miasta kraju uzyskał arterię komunikacyjną, wielkością i rozmachem wy przedzającą ówczesną rzeczywistość.
33. Realizacja urbanisłycznych koncepcji
Burza przeszła, znów świeci letnie słońce. Budowę wciąż odwie dzają tłumy mieszkańców miasta, współpracując na specjalnych odcinkach przeznaczonych dla zbiorowych czynów społecznych. Jakie były istotne powody owej nagłej próby storpedowania tak efektownej i funkcjonalnie potrzebnej inwestycji? Powody te były błahe, lecz niezwykle symptomatyczne. W latach 1945—1947 polityczne i gospodarcze problemy Szczecina przerastały swą wiel kością inne problemy województwa. W ciągu pierwszych lat na szego działania w mieście Szczecin był praktycznie wyłączony spod zainteresowania wojewódzkich wydziałów, których funkcje prze jęły miejskie wydziały podległe prezydentowi miasta, który z kolei podstawowe dyrektywy dla swego działania otrzymywał bezpo średnio od wojewody szczecińskiego. Taka półautonomia, uzasad niona potrzebą szybkich decyzji istniała do połowy 1946 roku, gdy terytorialna izolacja Szczecina od reszty województwa oraz ogólno
krajowa polityczna waga szczecińskich decyzji wymagała innych form działania administracji terenowej. Było to wynikiem niepisa nych uzgodnień — w tym przypadku między mną a wojewodą Borkowiczem. Tradycje tego sposobu działania trwały również i wówczas, gdy Szczeciński Urząd Wojewódzki, przeniósłszy się w 1946 roku na stałe z Koszalina do Szczecina, mógł już mieć bezpośredni wgląd i kontakt ze sprawami miasta. Odrębność Szcze cina w latach 1947—1949 przejawiała się między innymi i w tym, że inicjatywy wielkich prac oraz poczynań wychodziły przeważnie z Zarządu Miejskiego, którego ówczesna dalekowzroczność w dzia łaniu przyczyniała się również do przyspieszenia portowych i ko munalnych inwestycji wychodzących swym zasięgiem daleko poza granice administracyjne właściwego Szczecina. Tak też się działo i na początku 1948 roku, gdy inicjatywa reali zacji tak wielkiego przedsięwzięcia, jakim była Arteria Nadodrzańska, powstała jako wynik ostatecznej wersji planu urbanistyczne go ukończonego w 1947 roku przez Miejski Urząd Planowania Przestrzennego w Szczecinie przy udziale Adolfa Ciborowskiego, Hieronima Brodniewicza i moim, jako współprojektanta. Plan był, ale jeszcze nie było wiadomo co, jak i kiedy z niego można będzie zrealizować. Gdy wraz z wojewodą Borkowiczem zatroskaliśmy się o to, gdzie najkorzystniej zatrudnić będzie można w Szczecinie wielki potencjał roboczy, jaki reprezentowało parę tysięcy mło dych ludzi zorganizowanych w organizacji „Służba Polsce” — na tychmiast zaproponowałem, aby odstąpić od stereotypowego odgru zowywania, a wykorzystać tę jedyną w swym rodzaju okazję do realizacji czegoś istotnie nowego i nieprzemijającego. Musiało się to dziać w śródmieściu, a nie gdzieś daleko, z dala od codziennego kontaktu z obywatelami miasta. Decyzja, że taką pierwszą szcze cińską inwestycją będzie nowa oś nadodrzańska, zapadła między mną a wojewodą Borkowiczem dosłownie w kwadrans po wspólnie przeprowadzonym rekonesansie terenu i po ponownym przejrze niu urbanistycznego planu — jeszcze nie zatwierdzonego, ale już gotowego, przedstawiającego Szczecin za 20—25 lat, czyli sięga jącego lat 1968—1973. Nie mieliśmy wówczas jeszcze wystarczają cego potencjału budowlanego na to, aby pokusić się na przebudowę ulicy Gdańskiej z jej wiaduktami, ale stwierdziliśmy, że wystar czy nam sił na to, aby odsłonić Zamek i Stare Miasto i aby wzdłuż
Odry wykonać nowoczesną oś komunikacyjną, mającą stać się postawą dalszego rozwoju miasta równolegle do rzeki. W przyspieszonym trybie, pracując wieczorami, wykonano więc w miejskich pracowniach projektowych plany koncepcyjne i ro bocze arterii, a ja ze swej strony, jeszcze na długo przed ich za kończeniem dałem gwarancję wojewodzie, że może on zapewnić władze centralne, iż właśnie w Szczecinie, a nie w innym mieście kraju jest miejsce dla całej brygady „Służby Polsce”, której kwa termistrze z wyposażeniem technicznym zjeżdżać zaczęli do Szcze cina o wiele wcześniej, aniżeli był zakończony projekt arterii. Był to więc wygrany wyścig z czasem, przeprowadzony w pierwszym kwartale 1948 roku; sam w nim czynnie uczestniczyłem, przeisto czywszy się z prezydenta miasta, którym byłem przed południem, w urbanistę — projektanta, pracującego z kolegami do późnego wieczora. Projekt został ukończony na czas i, jak już wspomniałem, 4 maja ruszyły pierwsze roboty na szlaku. Działo się to jednak w wyniku bezpośredniej pracy miejskich organów technicznych, przy entuzjastycznym wręcz poparciu człon ków Rady Miejskiej, partii i stronnictw politycznych Szczecina i całego społeczeństwa. Nie pytano tu wiele o zdanie czy zgodę odpowiednich wydziałów województwa, działając wciąż jeszcze w myśl owej tradycyjnej autonomii miasta, nigdzie nie pisanej i przez nikogo nie narzuconej. Były jednak granice tej autonomii, toteż pierwszy projekt wstępny arterii przesłałem jako gotowy już elaborat Urzędowi Wojewódzkiemu w dniu 14 kwietnia 1948 do aprobaty, po uprzednim zaakceptowaniu założeń planu w dniu 20 marca przez Regionalną (a więc wojewódzką) Dyrekcję Plano wania Przestrzennego. Nie omijając bynajmniej urzędowej pro cedury nie pozwoliłem jednak na to, aby była ona wytyczana przez osoby niefachowe i aby stała się ona długą i ciernistą „drogą urzędową”, mającą unicestwić powstanie nowej trasy komunika cyjnej miasta. Właśnie owo szybkie działanie i przechwycenie inicjatywy z po minięciem pośrednich biurokratycznych ogniw stało się prawdopo dobnie przyczyną nagłego ich ataku w drugiej połowie czerwca 1948 na już rozpoczętą i w szybkim tempie realizowaną budowę, co omal że nie doprowadziło do jej storpedowania. Wystarczył
jednak opisany tu kontratak, aby zwyciężył zdrowy rozsądek po party opiniami fachowców wysokiej klasy. Gdy dziś, po ponad ćwierć wieku, analizuję swe własne w tej sprawie stanowisko, to widzę, że ówczesne działanie było słuszne nie tylko na skutek przeświadczenia o technicznej poprawności i funkcjonalnej przydatności tej budowy, ale słuszne z uwagi na odczucie jej podstawowego, wręcz politycznego znaczenia. Właśnie w Szczecinie, w trzy lata po jego objęciu przez Polskę, zaczęliśmy bowiem realizować przedsięwzięcie, bez którego nie do pomyślenia byłby rozwój miasta po dwudziestu pięciu latach, w 1973 roku i w dalszych latach. A to, że nie obchodząc żadnego przepisu stwa rzaliśmy nowe formy działania, umożliwiając szybką realizację wielkich celów przy użyciu minimalnych środków, nie mogło prze cież być uważane za uchybienie, ale raczej za przejaw twórczej myśli, sięgającej daleko w przyszłość. W miarę jednak, jak po częły krzepnąć i utrwalać się formy administracyjnej rutyny wzmocnionej zarządzeniami i okólnikami, wzrastały konflikty wy wołane przez urażone ambicje i pominięte pośrednie ogniwa biuro kratycznej maszyny. Incydent z czerwca 1948, gdy niewiele już brakowało, a maszyna ta wzięłaby górę nad realną inicjatywą, dawał sporo do myślenia, świadcząc, że oczekiwanej przez wszyst kich stabilizacji życia gospodarczego i społecznego już zaczynają towarzyszyć bynajmniej nie pożądane objawy wtórne. Właśnie o tych sprawach myślałem w czasie swego lipcowego nadmorskiego urlopu, przerywanego dojazdami interwencyjnymi do Szczecina. Chciałem wówczas odroczyć swój urlop i być stale w Szczecinie, aby móc osobiście wszystkiego dopilnować. Ale po namyśle zdecydowałem się na wakacyjną izolację, choćby dlatego, aby samemu nabrać przeświadczenia, że pomysł arterii nadodrzańskiej w Szczecinie był słuszny i trafny, jeśli bez mojej ustawicznej ingerencji zostanie on utrzymany w mocy. A na „pogotowie ra tunkowe” zawsze był jeszcze czas, tym bardziej że całe szcze cińskie społeczeństwo, pilnie obserwujące i komentujące widzialne postępy prac budowlanych, nie zgodziłoby się nigdy na ich przer wanie bez uzyskania mocnej argumentacji, a tego przeciwnikom śmiałego pomysłu właśnie brakowało. Tak to można o tych sprawach spokojnie napisać dziś, po prze szło ćwierćwieczu. Ale do tych powodów dołączył się wówczas
jeszcze jeden, bardzo ludzki i zrozumiały: byłem już porządnie zmęczony i wyczerpany trzyletnim nieprzerwanym szczecińskim wysiłkiem. Problemów zaś nowych nie brakowało; brakowało na tomiast czasu na ich spokojne przemyślenie. I dlatego też, chodząc kilometrami po pustej plaży rozciągającej się od Międzyzdrojów aż po Świnoujście, miałem okazję do spokojnego przygotowania się do następnego etapu działania, na pozór tylko łatwiejszego ani żeli poprzednie okresy, bowiem incydent z Arterią Nadodrzańską wskazał mi dobitnie, że ustabilizowanie stosunków w Szczecinie bynajmniej jeszcze nie oznaczało lepszego klimatu do realizacji śmielszych pomysłów. Warto sobie uprzytomnić, jak wówczas, w połowie 1948 roku, wyglądała praktycznie, na co dzień, realizacja tej pierwszej szcze cińskiej inwestycji urbanistycznej miasta, jaką była Arteria Nadodrzańska. Stare Miasto — od Bramy Portowej aż po Odrę — było wciąż jeszcze zwaliskiem gruzu, pogiętych dźwigarów że laznych, kłębowiskiem, w którym nie można było się rozeznać. Późniejsza ulica Wielka jeszcze nie była przebita od Odry, a kręty zarys średniowiecznego miasta o skomplikowanym układzie cia snych ulic pokryty był pagórkami rumowiska, z którego gdzie niegdzie tylko sterczały mury z pustymi oknami i nadwieszonymi w przeróżny sposób stropami. Nikt się tam nie zapuszczał w nocy, a mało kto i w dzień przechodził przez ten teren, przecięty w po przek wąskimi ścieżkami wijącymi się pomiędzy ruinami. Na tym obszarze nie prowadzono jeszcze regularnego odgruzowania; wciąż jeszcze dość podejrzane kilkuosobowe grupy szukały skarbów w za sypanych piwnicach. Wynikiem ich działalności były rozbite stare szafy, rozrzucone przedmioty o dziwnych kształtach i doły przy pominające otwory głębokich szybów. Była to bowiem ongiś dziel nica banków, zamożnych firm handlowych, wielkich sklepów, ho teli — a wszystko to zostało unicestwione w ciągu kilku maso wych nalotów w czasie wojny. Gdy po raz pierwszy, w sobotę 28 kwietnia 1945 roku, znalazłem się w Szczecinie i chciałem, po sługując się starym planem miasta dostać się z obecnego placu Zwycięstwa do Odry, napotkałem na nieprzebytą przeszkodę. Było nią właśnie Stare Miasto, którego zgliszcza zostały przez wojska niemieckie specjalnie przystosowane do spodziewanych walk ulicz nych. Barykady i wały przeciwczołgowe w poprzek ulic wiodących
do rzeki zostały usunięte tylko w okolicy placu Orła Białego, je dynego ocalałego fragmentu Starego Miasta; natomiast niewiele się zmieniło w jego nadodrzańskiej, wschodniej części. Wzdłuż krawędzi nabrzeża ciągnęło się wąskie pasmo kamien nego bruku z torami tramwajowymi gubiącymi się w zwaliskach przyległego rumowiska. Była to pozostałość dawnego bulwaru, na niektórych odcinkach tak ciasnego, że szyny tramwajowe prowa dzone były tuż przy wąskim chodniku. Stary ów bulwar, ciasno obudowany od strony zachodniej, a z drugiej strony przytykający do rzeki, stanowił najkrótsze połączenie północnych dzielnic miasta z jego południową i wschodnią częścią. Ostatni niemiecki naczelny architekt miasta Szczecina, znany i do dziś ceniony urbanista Hans Bernhard Reichów, w opublikowanych w 1943 roku rozwa żaniach ubolewał na tym, że Szczecin nie ma połączenia z północy na południe wzdłuż rzeki, gdyż funkcję tę spełnić musiał właśnie ów ciasny pas między taflą rzeki i napierającą nań zabudową. Zabudowy tej nie było już w 1945 roku, ale pozostawały jej fundamenty i ruiny, pozostawał jeszcze, choć gruzami pokryty, zarys wąskich ulic i ciasnego nabrzeża. Zgodnie z zasadniczą tezą, że nie wolno nam odbudowywać Szczecina, gdyż odbudowa oznacza przywrócenie stanu pierwotnego, trzeba było zdobyć się na śmiałą decyzję budowy nowych, bardziej współczesnych założeń, takich, które by były przydatne również i dla przyszłego, już w pełni szczecińskiego pokolenia. Ileż to razy w latach 1945—1947 przemierzałem samotnie pie szo odcinek brzegu Odry rozciągający się od Dworca Głównego aż do podnóży Wałów Chrobrego. W osi długiego i niskiego, nieciekawego budynku Dworca Głów nego sterczało jedyne zachowane przęsło starego żelaznego mostu, wiodącego ongiś na przeciwległą Wyspę Parnicką; inne przęsła mostu, zwalone, tarasowały bieg zachodniego ramienia Odry. W tym miejscu wydłużony plac przeddworcowy wznosił się o kilka metrów powyżej dolnego poziomu bulwaru, służącego ongiś lo kalnym przeładunkom rzecznym. Fakt ten naprowadził mnie na pomysł, aby nowo projektowany bulwar nadodrzański również ukształtować jako dwupoziomowy obiekt, co pozwoliłoby na zu żytkowanie masy gruzu, którego odwiezienie na inne miejsce było ponad nasze ówczesne możliwości techniczne.
Idąc dalej na północ, z biegiem rzeki, napotykało się dwa przęsła wiaduktu, stanowiącego dojazd do właściwego, zburzonego mostu kolejowego nad rzeką. Jego przęsło oraz odcinek zwodzony taraso wały również Odrę, bezpośrednio zaś przy brzegu sterczała z wody lokomotywa i kilka wagonów, jak widomy znak katastrofy. Już za naszego pobytu w Szczecinie pociąg ten nie zdążył, na skutek defektu hamulców, zatrzymać się przy peronie dworca, lecz przeje chawszy zachowany wraz z szynami odcinek wiaduktu wpadł wprost do rzeki i spoczął na jej dnie. Za nieczynną trasą kolejową sterczał brzydki czerwony kom pleks gmachów pocztowych, stanowiących przykład owego prus kiego neogotyku „pocztowego”, jaki do dziś wciąż jeszcze szpeci wiele miast polskich. W budynkach tych, tyłami swych oficyn zwróconych ku Odrze, czynny był już dworcowy urząd pocztowy; ulokowały się tam także rozliczne pocztowe instytucje. Nie trzeba było wielu remontów, aby budynki te doprowadzić do jakiego takiego stanu używalności; ich szpetne przybudówki sięgały niemal do rzeki. Były to ostatnie względnie zachowane obiekty, które można było napotkać w czasie pierwszej wędrówki wzdłuż brze gu rzeki; dublował je gmach drukarni państwowej, swą szczytową ścianą odcinający się od otaczających go zgliszczy. Dalej na północ zwaliska i ruiny zagęszczały się, szczelnie przy tykając do rzeki. Niektóre kikuty zwalonych, opalonych ścian sięgały jedynie pierwszego piętra; niektóre chybocące się ściany wznosiły się na całą swą uprzednią wysokość. Z głębi piwnic wia ło chłodem, niosącym ze sobą lepki i obrzydły, stęchły zapach. W przedłużeniu osi przeciwległej ulicy Łasztowni, położonej na wy spie tej nazwy, tarasowały bieg rzeki obalone konstrukcje krato wego mostu, oparte o dno Odry; bliżej dworca, lecz już za bu dynkami pocztowymi odbywał się od niedawna prowizoryczny ruch kołowy w poprzek Odry przy pomocy dwóch wąskich tym czasowych wojennych mostów żelaznych, przez które przepuszczo no również i tory tramwajowe, wspinające się następnie na górny poziom śródmieścia stromą ulicą Dworcową. Masyw kościoła Sw. Jana — wielka wczesnogotycka budowla z XIII wieku, z uszkodzonymi sklepieniami i spalonym wnętrzem — górował nad szczelnie doń od strony rzeki przytykającymi ruina mi niezabytkowych kamienic czynszowych. Od kościoła aż do rzeki
wiodła wąska ulica Klasztorna, na której jeden budynek, mniej od innych zniszczony, upatrzył sobie na siedzibę Szczeciński Urząd Celny; był to właśnie ów dom, na którego odbudowę poleciłem nie udzielać zezwolenia, gdyż owa rudera z końca ubiegłego wieku zatarasowałaby całkowicie trasę projektowanej nadodrzańskiej ar terii. Niespożyta jest siła przyrody. Budynki się zwaliły w gruzy, a kilka karłowatych drzew, ongiś rosnących w cieniu głębokich podwórzy, dorwało się do słońca i w ciągu kilku lat pokryło swe korony bujnym listowiem. Kilka tych drzew jest do dziś widocz nych przy przystanku tramwajowym obok drukarni — oby usza nowane one zostały przy dalszych rekonstrukcjach trasy, tak jak szanowaliśmy je wówczas, w 1948 roku! Stary bulwar nadrzeczny, pokryty wielkimi nieregularnymi ko stkami bruku, zawężał się na północ od mostu do zaledwie 10 me trów szerokości. Były to resztki dawnego Podzamcza, ongiś, w XIII wieku, właściwego miasta pomorskiego, położonego u podnóża wy sokiego Wzgórza Zamkowego. W późnym średniowieczu ta część miasta, jako że wciąż jeszcze zamieszkana przez słowiańską lud ność, była dzielnicą pogardzanej biedoty, która po objęciu Szcze cina przez Prusy w roku 1720 uległa całkowicie germanizacji. W wyniku tych przekształceń w tej najstarszej, zabytkowej części miasta pozostał nietknięty jedynie dawny słowiański układ uliczek, podczas gdy średniowieczną architekturę zastąpiły nieciekawe ka mienice czynszowe z XIX wieku. Obecnie, w 1948 roku, cała ta połać miasta była zupełnie roztrzaskana. Ruiny pięły się w górę szczelnie otaczając zamkowe wzgórze, zasłaniając je pokręconymi formami powojennego chaosu. W dole, tuż przy Odrze, wznosiły się bryły wypalonych kamienic mieszkalnych. Rumowiska poczęły już obrastać swoistą roślinnością, tworząc w samym centrum mia sta rezerwat skalistej, pustynnej flory. Wietrzejące gruzy zaczęły się pokrywać białym nalotem zaprawy wapiennej, sprzyjającej we getacji. Jeszcze jeden most żelazny, tuż u podnóża zamkowego wzgórza, przegradzał swymi zwalonymi kratowymi przęsłami rzekę. Jesz cze kilka wysokich martwych kadłubów spalonych gmachów — i dochodziło się do zieleni skarpy podtrzymującej taras Wałów Chrobrego. Gdy 30 kwietnia 1945 roku trzeba nam było, w nie
spełna godzinę po objęciu trzech wielkich gmachów górujących nad zgliszczami, szybko postanowić, jak nazwać po polsku ten bastion, ocalały od zniszczeń i pożogi — zdecydowałem się od razu: będzie się on zwał „Wały Chrobrego”. Przyjęła się ta nazwa; nie ulica lub bulwar, ale Wały, nad którymi górowały, o dziwo, niemal że nietknięte budynki. Dwa z nich, z czerwonej cegły, utrzymane w rozsądnej formie gdańskiego neorenesansu pokryte były zielenią bluszczu, a między nimi górowała szara bryła gmachu nakrytego kopułą. Wysoka wieża pokryta zielonomiedzianym heł mem wieńczyła skrajnie północny z trzech gmachów, który od pierwszych godzin naszego pobytu w Szczecinie służył za siedzibę władzy państwowej jako Szczeciński Urząd Wojewódzki. Zamysłem naszym było położyć kres izolacji tego nadodrzańskiego pasma, łącząc nową arterią Wały Chrobrego z placem przed Dworcem Głównym. Nie można tu było ograniczać się do nieśmia łych połowicznych rozwiązań — polski Szczecin w 1948 roku mu siał otrzymać istotnie nowoczesne rozwiązania komunikacyjne, choć liczba aut, jakie wówczas krążyły po mieście, była jeszcze abso lutnie znikoma i wręcz niewidoczna. Na czym polegał pierwszy etap budowy bulwaru? Trzeba było oczyszczać z gruzu jeden jego odcinek za drugim; mając zaledwie kilka spychaczy do dyspozycji trzeba było pracować kilofami, ręcz nie załadowując gruz na wózki kolejki roboczej. Po dokopaniu się do piwnic należało wypełnić je szczelnie pokruszonym gruzem, usu nąwszy uprzednio stropy. Na to sypano warstwami gruz, aż uzy skano potrzebną wysokość około 3—4 metrów powyżej dawnego poziomu terenu. Po podciągnięciu w górę włazów przewodów ka nalizacyjnych, przy użyciu dobranych cegieł z rozbiórek, wzno szono szeroki mur oporowy, mający oddzielić podniesioną koronę bulwaru od jego starej, dolnej części pozostawionej na dawnej wy sokości. Niwelowanie i podnoszenie terenu odbywało się na odle głość około stu metrów od rzeki — i tak stopniowo, codzienną pracą tysiąca młodych ludzi z 15 Brygady „Służby Polsce” oraz przy pomocy kilkudziesięciu wykwalifikowanych robotników, posuwa ło się przygotowywanie i oczyszczanie terenu pod przyszłą trasę. Budowę muru oporowego zaczęto jednocześnie w kilku miejscach; najwięcej trudności sprawiało fundamentowanie odcinka muru na wysokości kościoła Sw. Jana, tam gdzie napotykano na grunt
grząski i podmokły. Wymagało to dodatkowych robót zabezpiecza jących, do czego nasze ówczesne techniczne wyposażenie nie było w ogóle przystosowane. A jednak tempo pracy było istotnie wspa niałe, dzięki dobrej organizacji robót, prowadzonych przez ludzi młodych, często jeszcze niedoświadczonych, ale bardzo czynnych i ofiarnych, których nazwiska już cytowałem. W różnych trudnych chwilach swe zdanie o tej inwestycji wypo wiadali Ryszard Bagiński, rektor Wyższej Szkoły Inżynierskiej; inżynierowie Rajewski i Wagner ze Szczecińskiego Urzędu Mor skiego; inżynierowie Jan Amon i Waśniewski z Wojewódzkiego Wydziału Komunikacji. W końcu 1948 roku, gdy postęp prac stał się już bardziej widoczny, nawet zagorzali oponenci zamilkli i wo leli nie wspominać swych poprzednich wypowiedzi. I tak rozpoczynał się nowy okres rozwoju miasta. Jeśli o trud nym początku tego okresu warto dziś szczegółowo przypomnieć — to dlatego, że właśnie w połowie 1948 roku skończyła się wyłącz ność odbudowy miasta i rozpoczęto śmiałe, nowe działanie, które nadawać poczęło Szczecinowi charakter miasta nowoczesnego. I po mimo, że potem działania te napotykały niekiedy na hamujące przeszkody, to jednak początek został zrobiony właśnie wówczas, w maju 1948, gdy nie kto inny jak młodzież zaczęła pierwsze prace na szczecińskiej osi nadodrzańskiej. Były wówczas w Szczecinie również i inne, nie mniej ważne problemy do rozstrzygnięcia, toteż na swej ulubionej Arterii Nad odrzańskiej mogłem być jedynie dorywczym gościem. Odwiedza łem więc i inne budowle: w dniu 12 czerwca zakończono przebu dowę i modernizację placu Zgody w śródmieściu (późniejszego placu Przyjaźni Polsko-Radzieckiej); w dniu 21 lipca ukończono remont torów tramwajowych w ulicy Gdańskiej, co pozwoliło póź niej na uruchomienie trasy tramwajowej przez całe portowe Międzyodrze, aż do odległego basenu przeładunków masowych. Były do zanotowania również i uroczystości związane z budową Arterii Nadodrzańskiej: 26 lipca witam na tej budowie czeskich junaków. I zapisuję w swym dzienniku: P rzyjechało ich 290, w ty m k ilk ad ziesiąt kobiet: m ocny naród, studenci, którzy zab rali się niezw ykle ostro do pracy i p rześcig ają naszych. W ten sposób, w ręcz nieprzew idziany, wzm ocniła się nasza pozycja w tej b u d o wie, ta k atakow anej.
Niekiedy muszę zawiesić swoją prezydencką działalność i po wrócić do zawodu inżyniera: 7 września część fundamentów muru oporowego przy Arterii Nadodrzańskiej osiadła na skutek wy trysku wody; po zbadaniu stopnia wytrzymałości gruntu i za stosowaniu różnych środków zaradczych udało się sytuację opa nować. W dwa dni później dokonuję lustracji odbudowy czterech mostów w nowo przyłączonej prawobrzeżnej dzielnicy Dąbie: śro dek dawnego miasteczka przecina rzeczka Płonią oraz stary kanał młyński — i tu też trzeba reperować wiele zniszczeń, aby utrzy mać ruch w poprzek dzielnicy. Natomiast sam środek Dąbia za legały ruiny podobne do szczecińskich ruin staromiejskich. Tutaj już zabrakło nam na razie sił do pełnego odgruzowania. Prace przy Arterii Nadodrzańskiej kontynuowane były bez prze szkód przez całą jesień, aż do 30 października, kiedy to zakończy liśmy sezon budowlany na skutek odejścia 15 i 16 Brygady Orga nizacji „Służba Polsce” ze Szczecina na zimowe leże. W dniu 16 grudnia na posiedzeniu Komisji Odbudowy przy Radzie Miejskiej omówiliśmy szczegółowo bardzo zadowalający po stęp prac inwestycyjnych kończącego się roku. Zapadła uchwała, aby w roku przyszłym forsować budowę następnego odcinka Arterii Nadodrzańskiej od Wałów Chrobrego do terenów Stoczni oraz aby nareszcie doprowadzić do zburzenia dwóch budynków, wciąż jesz cze zagradzających przebieg trasy koło kościoła Sw. Jana. Trasa tramwajowa na tym odcinku musiała bowiem ostrym lukiem omi nąć te zawalidrogi. Wcielając w życie tę uchwałę całą niedzielę 19 grudnia poświęciłem na narysowanie w szczegółowej skali 1:1000 dokładnego przebiegu przedłużenia arterii na północ, ścinając część wzgórza przy ulicy Dubois i doprowadzając trasę do ulicy No cznickiego, którą w przyszłości zamierzałem w całości oddać w użytkowanie stoczni. Uczyniłem to sam z kolegami, zdenerwo wany już przedłużającymi się sporami na techniczne tematy tej trasy, sporami, nie popartymi kontrprojektem, ale opartymi jedy nie na krytyce słownej. Tak to często bywało, że zażarty oponent, poproszony do wzięcia ołówka do ręki, unikał takiej konfrontacji twórczej. Zapisuję: ...ołówkiem m usi zaw sze kierow ać mózg i inw encja tw órcza. Je śli jest tylko jeden z tych czynników , to nie w ychodzi nic. W zapale, ja k za n a j
lepszych czasów w ykańczam y p ro je k t w stępny w stu p rocentach, d ając go n az aju trz do p rzerysow ania.
Zapał i inwencja twórcza. Wciąż tego tworzywa było u nas za mało, wciąż trzeba było je przeciwstawiać automatyzmowi wyko nywania planów rocznych i innym biurokratycznym definicjom. Społeczeństwo szczecińskie przejawiało duże zainteresowanie ro zwojem miasta; na publicznych dyskusjach bardzo wiele czasu poświęcano problemom przyszłości Szczecina. Urbanistyka była już wówczas dla wielu szczecinian nie jakąś odległą mrzonką, ale codzienną rzeczywistością. „Głos Szczeciński” zamieszczał serie wypowiedzi o przyszłości miasta, a w dniu 21 października 1948 roku opublikował artykuł Szczecin jutra, donoszący o zakończe niu pierwszego etapu ogólnego planu rozwoju i odbudowy miasta. „Nowy Szczecin powstanie w ciągu 25—30 lat” — tak brzmiało jedno ze zdań tego artykułu, sięgającego myślą do lat 1973—1978. Wielką uwagę zwracaliśmy właśnie wówczas na zadrzewienie te renów zburzonych — już wtedy rezerwowano tereny położone pomiędzy parkiem Żeromskiego a parkiem Kasprowicza, w obrę bie tzw. Niecki Niebuszewskiej, na wielki kompleks nowego parku, co późniejsze plany wprawdzie podchwyciły, ale do pełnej reali zacji zadrzewiania jeszcze nie doprowadziły. Cały rok 1948 był okresem wzmożonego planowania urbanistycz nego. Obecnie, z perspektywy ponad ćwierć wieku, stwierdzić można, że niemal wszystkie propozycje, które śmiały plan urbani styczny tego okresu postulował, zostały w następnych jego wersjach zachowane i kolejno realizowane. Z moich zapisków prowadzo nych w ciągu całego roku wynika, że problemy przyszłego układu zieleni miejskiej zostały ustalone już 4 stycznia 1948 roku, że w dniu 24 stycznia ustalono wstępnie zasady rozwoju zachodniego brzegu Odry od Stoczni do Huty Stołczyn oraz że w dniu 7 lutego zatwierdziłem wstępny plan doprowadzenia do porządku przebiegu ulicy Gdańskiej, wiodącej na wschód do wnętrza kraju przez te reny portowe. Na ten cel uzyskało miasto kwotę 70 milionów ówczesnych złotych. W kilka dni później, w dniu 11 lutego, długo i zażarcie przez bite osiem godzin dyskutujemy nad przyszłym wyglądem Starego Miasta — tego Starego Miasta, którego rumowisko wciąż jeszcze wypełniało swym ogromem centralną część miasta. Profesor Jan
Chmielewski w sobie właściwy czarująco zawiły sposób przedsta wił twórczą wizję takiego Szczecina, gdzie nowe musi logicznie wy pływać z zachowanych układów przestrzennych datujących się jeszcze ze słowiańskiego okresu historii miasta. Wielką erudycję łączył on z praktycznym podejściem, godnym jego obecnego urzędu wiceprezesa Centralnego Urzędu Planowania Przestrzennego. Spo kojny i bardzo rzeczowy profesor Stanisław Filipkowski widział szczecińskie Stare Miasto nie na tle tego, co jest dziś, ale na tle potrzeb wielkiego światowego miasta portowego bliskiej przyszłoś ci. Sekundował mu niestrudzony w stawianiu nowych problemów i we wprowadzaniu w zakłopotanie swych oponentów Stanisław Malessa, który przejął po mnie jeszcze w 1945 roku stanowisko dy rektora Regionalnej Dyrekcji Planowania Przestrzennego w Szcze cinie. Chmielewski, znany urbanista polski, współtwórca planowa nia regionalnego w okresie przedwojennym; Filipkowski, który tyle wysiłku poświęcił przed wojną rozwojowi Gdyni; Malessa, już przed wojną kierownik pierwszego polskiego Biura Planowania przy Radzie Ministrów; Malisz, autor przedwojennego planu zago spodarowania naszego ówczesnego karłowatego wybrzeża — wszyscy pomagali obecnie powstawaniu nowej myśli planistycznej już nie nad Wisłą, lecz nad Odrą. Rozpatrywaliśmy wówczas dwie przeciwstawne propozycje do tyczące kształtowania przyszłego Starego Miasta w Szczecinie: jedno rozwiązanie oparte było na założeniu, że po jego całkowitym odgruzowaniu ma powstać tu wielka nowoczesna dzielnica, nie uwzględniająca historycznego układu przestrzennego; drugie zaś postulowało zachowanie średniowiecznego układu ulic Starego Miasta z odbudową wszystkich budowli zabytkowych i z wprowa dzeniem na jego teren nowego budownictwa mieszkalnego. W dyskusji, w której brał również udział Mokrzyński, znany architekt polski, przeważył drugi punkt widzenia: zabytkiem może być nie tylko budynek; zabytkiem — i to wielkiej rangi — jest cały urbanistyczny układ Starego Miasta, historyczny zarys jego ulic i placów, który musiał zostać zachowany dla dalszych pokoleń, tym bardziej że początek tego układu wywodził się jeszcze z XII i XIII wieku, a więc z okresu słowiańskiego Szczecina. Dlatego też już wówczas zdecydowaliśmy, że po odgruzowaniu Stare Miasto zachowa swój historyczny układ przestrzenny, a prowadzona tam
nowa architektura mieszkalna układu tego nie zniweczy, ale go podkreśli swym zarysem. Wówczas to po raz pierwszy profesor Władysław Czerny, ongiś, w latach 1944—1945 wiceprezydent wy zwolonej Warszawy, a obecnie wiceprezydent Gdańska, rzucił wspomnianą już myśl budowy szybkiej kolei miejskiej, która by z północy na południe przecięła centrum Szczecina, tworząc drugą komunikacyjną oś jego rozwoju. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czyby pod podniesionym poziomem Arterii Nadodrzańskiej nie pozostawić miejsca na przyszłą trasę kolei miejskiej z otworami widokowymi na rzekę. Pomysłu tego dalej nie przedstawialiśmy, nie tyle z uwagi na ówczesną jego przedwczesność, ile raczej dlate go, że trasa taka nie mogła być prowadzona obrzeżem śródmieścia, ale powinna by przechodzić przez jego centrum, czyli pod aleją Niepodległości (tak jak w dwadzieścia dwa lata później zapropono wałem w konkretnym projekcie akceptowanym do realizacji w przyszłości). O urbanistyce przyszłego Szczecina wciąż dyskutowano w tym 1948 roku. Już nazajutrz po „staromiejskiej” debacie, w dniu 12 lu tego, wraz z Chmielewskim, Filipkowskim i dyrektorem Okręgu Kolei Państwowych Janiszewskim zdecydowanie odrzuciliśmy su gestię, aby nie odbudowywać mostu kolejowego przy starym, obec nym Dworcu Głównym i sprzeciwiliśmy się propozycjom budowy nowego, czołowego dworca osobowego na wyspie Łasztowni. Wprawdzie wówczas ciasny szczeciński dworzec kolejowy liczył sobie już 105 lat, zbudowany w tym samym miejscu co obecnie w roku 1843, ale jego lokalizacja była dla miasta wyjątkowo ko rzystna. Ponadto po odbudowie śródmiejskiej kolejowej trasy mo stowej uzyskiwało się przelotowy dworzec położony w obrębie wiel kiej kolejowej pętli, co pozwalało na zwiększenie operatywności ruchu. W czasie debaty na te tematy zdecydowaliśmy się na wy konanie stałego wyjścia z Dworca Głównego na górny poziom śródmiejskiego tarasu, u skrzyżowania alei Narutowicza i alei Trze ciego Maja. Wiele jednak trafnych i potrzebnych projektów mu siało długo wyczekiwać na realizację — również i ten projekt, wciąż aktualny, ciągle jeszcze czeka na urzeczywistnienie. Jest rzeczą zastanawiającą, ile to śmiałych pomysłów, przeję tych potem do realizacji w ciągu ćwierćwiecza, powstało właśnie w tym niełatwym, przejściowym 1948 roku! Zdublowanie ulicy
Gdańskiej, jeszcze wówczas nawet do ruchu przelotowego nie od danej, drugą nowoczesną trasą, mającą wielkim, wysokim wiaduk tem przekroczyć Odrę na południe od Dworca Głównego — zostało wówczas intuicyjnie uznane za niezbędne dla rozwoju przyszłego miasta portowego. W ćwierć wieku później pomysł ten, wciąż nie zrealizowany, doczekał się techniczno-ekonomicznej podbudowy. To samo dotyczy wspomnianej już miejskiej kolei szybkiej, to samo dotyczy i mojej koncepcji bezpośredniego połączenia Szczeci na ze Świnoujściem. W 66 numerze „Kuriera Szczecińskiego” z 1948 roku ukazał się mój krótki artykuł pt. Tama przez Zalew Szczeciński, stanowiący streszczenie projektu, który przedstawiłem przed rokiem, w stycz niu 1947, w miesięczniku „Technika Morza i Wybrzeża”. W arty kule tym wywodzę, że Świnoujście stanie się w przyszłości drugim obok Szczecina miastem portowym i że jest rzeczą niezbędną, aby połączyć ze sobą te dwa miasta bezpośrednią autostradą i koleją elektryczną, przecinającą tamą i estakadą Zalew Szczeciński w re jonie Nowego Warpna. W tym miejscu szerokość Zalewu wynosi 9 kilometrów, przy czym na długości 6 kilometrów głębokość wody nie przekracza dwóch metrów. Po realizacji tej trasy odległość z centrum Szczecina do Świnoujścia z obecnych 110 kilometrów drogą okrężną spadnie do 60 kilometrów. Trasa ta ponadto przy bliży do Szczecina północną, wciąż jeszcze słabo zaludnioną część szczecińskiego zaplecza stwarzając nowe możliwości rekreacyjne go wykorzystania polskiej części puszczy Wkrzańskiej i brzegów Zalewu. Propozycja ta została uwzględniona w niektórych kolejnych pla nach urbanistycznych Szczecina — ale dopiero w ćwierć wieku później kompleksowa ocena potwierdziła słuszność i trafność tych intuicyjnie wówczas stawianych propozycji i wskazała na potrzebę ich realizacji. Jednak debaty na ten temat, prowadzone w tym samym gmachu po upływie 28 lat, wypisz-wymaluj przypominały swym poziomem homeryckie boje o Arterię Nadodrzańską toczone w 1948 roku. Okazuje się, że inwencja twórcza musi zawsze zwal czać przesadną asekurancką ostrożność i lęk przed „wyprzedza niem współczesności”. W największym natłoku spraw i w dniach największego spię trzenia problemów zawsze musiałem znaleźć nieco czasu późnym
wieczorem, aby w prowizorycznej pracowni w moim mieszkaniu służbowym przy ulicy Piotra Skargi 32 samotnie lub wspólnie z Adolfem Ciborowskim, Hieronimem Brodniewiczem i innymi kolegami opracowywać kolejne etapy zagospodarowania i rozwoju poszczególnych dzielnic Szczecina. W ciągu marca i kwietnia pow stały w ten sposób pierwsze szkicowe koncepcje prawobrzeżnych, nowo przyłączonych dzielnic Szczecina, Dąbia i Podjuch, pasma nadodrzańskiego między Golęcinem i Stołczynem oraz Gumieniec i Pomorzan. Szybki postęp tych opracowań był widoczny, gdyż już 19 kwietnia międzyministerialna Komisja Aktywizacji Szcze cina działająca pod sprężystym kierunkiem Stefana Askanasa i przy udziale wiceministra odbudowy, architekta Juliusza Żakowskiego mogła zatwierdzić koncepcję planu urbanistycznego miasta. „Nie jest to błądzenie nad obłokami, ale plan ten ma realne i konkretne kształty” — taka była pisemna opinia rzeczoznawców, przekazana w dwa dni później formalnie wojewodzie Borkowiczowi. Efekty posiadania takiego planu okazały się bardzo konkretne: już w tydzień później Juliusz Goryński przywozi ze sobą do Szcze cina w teczce kredyty inwestycyjne, przyznane nam przez Mini sterstwo Odbudowy. Jednak mimo wstępnego zatwierdzenia planu nie ustają prace przy jego doszlifowywaniu, i to niekoniecznie w normalnych godzinach pracy; w same Zielone Świątki, 16 maja, znów trwają urbanistyczne debaty, tym razem z udziałem profe sora Kazimierza Wejcherta z Politechniki Warszawskiej. Po wakacyjnej przerwie, w jesieni 1948 roku, znów wracam do koncepcyjnej pracy planistycznej. Trzy kolejne dni, od 4 września począwszy, zostają w pełni poświęcone na ustalenie „najlepszego rozwiązania przeprowadzenia dróg i wiaduktów nad torami kole jowymi wiodącymi do portu przeładunków masowych w basenie Kaszubskim”. Wówczas to skrytykowałem propozycję, aby wzdłuż osi ulicy Gdańskiej budować długą estakadę nad pękami torów ko lejowych, uzasadniając to tym, że taki bardzo kosztowny wiadukt, trudny do realizacji, będzie jednocześnie funkcjonalnie błędnym rozwiązaniem. Będzie on bowiem prowadził zarówno ruch daleko bieżny do wnętrza kraju, jak i ruch lokalny między śródmieściem Szczecina i jego prawobrzeżnymi dzielnicami, zmuszony jedno cześnie do bezpośredniej obsługi przyległych terenów portowych. Należało moim zdaniem ulicę Gdańską traktować wyłącznie jako
wewnętrzną arterię portową, nie adaptując jej kosztownymi in westycjami dla potrzeb ruchu dalekobieżnego, który należałoby raczej skierować nową arterią, zwaną „Nowogdańską”, przypiera jącą do północnego obrzeża portowego dworca towarowego. Koncepcja ta została w zasadzie zaakceptowana i w kolejnych wersjach urbanistycznych była ona tak właśnie przedstawiona. W 1948 roku wykonano projekt wstępny jej przebiegu i zaczęto już nawet sypać gruz pod jej nasypy. Do jej realizacji jednak nie doszło, a szkoda, gdyż można było w ten sposób zaoszczędzić dzie siątki milionów złotych, wydatkowanych o wiele później na budowę estakady w ulicy Gdańskiej. Więcej szczęścia miałem wówczas z realizacją północnej części Arterii Nadodrzańskiej, której projekt koncepcyjny wyszedł rów nież spod mego ołówka. Na tej podstawie został rozrysowany szczegółowy projekt roboczy dla odcinka od Wałów Chrobrego aż do ulicy Dubois, już w następnym roku przeznaczony do realizacji właśnie dzięki przygotowaniu tej inwestycji jeszcze w 1948 roku. Ale na tym odcinku trasa ta niestety w 1950 roku utknęła — i nie posuwała się naprzód w ciągu następnego ćwierćwiecza, odżywszy dopiero po 1975 roku. Teraz, z perspektywy wielu lat, można istotnie stwierdzić, że właśnie w ciągu 1948 roku zostały położone podwaliny pod rozwój Szczecina w ciągu następnego ćwierćwiecza. Myślano wówczas o tych sprawach śmiało, odważnie i bezkompromisowo. Właśnie owa zdolność spojrzenia w przyszłość, wybiegania myślą daleko poza stan obecny, owo „wyprzedzanie współczesności” pozwoliło nie tylko na snucie twórczych wizji, ale i na ich zapoczątkowanie wówczas, gdy przemożne kłopoty trudnej codzienności jakże łatwo mogły sprowadzić wielkie pomysły do skali lokalnych posunięć. Ale tak się szczęśliwie nie stało. W dniu 30 września 1948 przybyła do Szczecina oficjalna de legacja czołowych urbanistów radzieckich. Po obejrzeniu planów, po oględzinach naszych budowli, po wysłuchaniu naszych zamierzeń nie tylko na najbliższą, ale i na najdalszą przyszłość, przewodni czący delegacji profesor W. M. Baburow, naczelnik Głównego Urzędu Planowania Miast przy Radzie Ministrów ZSRR, oświad czył:
... ty lko ta k ie p lano w anie m oże w yw rzeć swój w pływ n a w spółczesną rzeczyw istość, k tó re nie boi się w idzieć dalekiej przyszłości. Tego podejścia [...] nie b ra k [...] plan isto m polskim w Szczecinie.
Zarówno Baburow, jak i pozostali członkowie delegacji: archi tekt W. A. Szkwariłow, zastępca przewodniczącego Komitetu do Spraw Architektury przy Radzie Ministrów ZSRR, oraz główni urbaniści: W. M. Oriechow z Charkowa i Osmałowskij z Mińska — swej opinii nadali formę pisemnej ekspertyzy szczecińskich projektów, wysoko oceniając realizację Arterii Nadodrzańskiej. Tym dokumentem o niekwestionowanym obiektywizmie osta tecznie zamknięto usta biurokratycznym oponentom wszelkiego śmiałego poczynania.
Rozpisałem się szerzej o szczecińskiej urbanistyce 1948 roku, nie tylko z uwagi na moje zawodowe zamiłowanie; planowanie przestrzenne szło bowiem wówczas w parze z planowaniem gospo darczym i z aktywizacją rozwoju miasta. Rada Ministrów uchwaliła jeszcze w poprzednim roku program aktywizacji Szczecina; w jego realizacji współpracował na miejscu specjalnie powołany pełnomocnik w osobie inżyniera Władysława Szedrowicza, dotychczasowego dyrektora Biura Odbudowy Portów w Gdańsku. Od początku roku miałem ustawiczne kłopoty, wynikające z nieumieszczania kredytów dla Szczecina, już uchwalonych przez Pre zydium Rządu, w budżetach poszczególnych ministerstw. Pierw szą taką interwencję u Szedrowicza notuję w dniu 9 stycznia; za miesiąc uczestniczę w kolejnym posiedzeniu międzyministerial nej Komisji Aktywizacji Szczecina; wespół z I sekretarzem Miej skiego Komitetu PPR, Stefanem Ciołkowskim, walczymy tam o bardziej operatywne przydzielanie Szczecinowi kredytów — i to zaraz, a nie dopiero w połowie roku. Przy okazji na posiedzeniu tej że Komisji szczegółowo omawia się zasady radykalnej przebudowy sieci kolejowej w porcie, zatwierdzając bardzo śmiałe założenia. W następnym miesiącu, w wyniku kolejnej narady Komisji Aktywizacji Szczecina w dniu 22 marca, notuję: „Perspektywy na uzyskanie kolejnych kredytów są raczej pomyślne i nie nastręczają
powodów do obaw”. Ten optymizm się potwierdza i na następnym posiedzeniu Komisji w dniu 17 kwietnia zapisuję, że nie mamy już 0 co interweniować i że wraz z wojewodą Borkowiczem „...przez cały czas obrad poważnej Komisji całkiem niepoważnie dowcipku jemy sobie z bardzo poważnymi minami”. A tego właśnie dnia, bardzo wczesną wiosną: „...zakwitły magnoliowe drzewa w alei Wojska Polskiego — zieleń i radość w ser cu. A bez radości nie ma pracy”. W dwa dni później notuję inne powody do radości: P ostęp p rac inw estycyjnych zadow alający, olbrzym ie ro b o ty ziem ne przy ro botach kolejow ych w porcie ce n traln y m nareszcie ruszyły z m iejsca. S tale i re g u la rn ie pow iększa się ry tm p racy in w esty cyjn ej w m ieście.
W Szczecinie wówczas wszystko ruszyło naraz ostrym tempem: Arteria Nadodrzańska, o której tyle już napisano, nowe trasy tramwajowe wiodące w dół do Odry od Biblioteki Miejskiej i dalej mostami prowizorycznymi na Wyspę Basztową. Rozpoczęto odgru zowywanie bloków mieszkalnych w samym śródmieściu, sprze dając, o dziwo, cegłę z rozbiórek do Warszawy, gdzie odczuwano brak cegły rozbiórkowej (!) na skutek nieodpowiedniej organizacji robót; przystąpiono do odbudowy mostu nad koleją w ulicy Zgo rzeleckiej i mostu w osi alei Powstańców, mającego umożliwić do jazd do odciętej dotąd od miasta dzielnicy Pomorzany. W dniu 23 kwietnia odbywa się wielka pięciogodzinna odprawa inwestycyjna, którą prowadzę w obecności wszystkich przedsię biorstw i wydziałów, przeprowadzających inwestycje. Charakte rystyczny jest zapis, dokonany tego dnia wieczorem w moim dzien niku: K ażde z p rzedsiębiorstw sk ład a m i sp raw o zd anie ze sta n u sw ych p rac 1 w sk azu je na trud n o ści, k tó re m a jeszcze do przezw yciężenia. Że to było potrzebne, św iadczy np. postaw a T ram w ajów , k tó re zaniedbały w y starać się o tłuczeń, oraz G azow ni, gdzie zupełnie b łędnie pojm ow ano jej ro lę w odbudow ie te re n ó w portow ych. Z ałatw iam to w szystko od rę k i i m am w rażenie, że dobrze. Chodzi m i sp ecjaln ie o podciągnięcie energicznym i posunięciam i tem pa inw estycji w Szczecinie, tym b ard ziej że dziś p ien ię dzy n a nie już nie b ra k n ie — b ra k jed y n ie św iadom ości, że ro k 1948 to już n ie to co ro k 1946.
A w dwa dni później nowy zapis:
O m aw iam y z d y rek to rem Ju liu szem G oryńskim z M in isterstw a O dbu dowy, ja k pokonać różne trudności, z p rzerob ien iem ty ch k red y tó w zw ią zane. Robię w y siłki niezw ykłe, aby pchnąć n aprzód całą tę a d m in istra c y j n ą m aszynę w b rew jej odw iecznej woli.
Tego samego dnia otwiera swe podwoje nowy dom towarowy, który stanowił wówczas swego rodzaju rewelację, ulokowany w nie ciekawym gmachu, przekształconym w kilka lat później w słynny „kombinat rozrywkowy Kaskada”. Już wówczas, podobnie jak i później, swoisty żargon administracyjny stwarzał osobliwe dzi wolągi słowne. Myśleliśmy również i o odległych dzielnicach prawobrzeżnych, które miały być przyłączone do miasta. W szybkim tempie posu wało się odgruzowywanie i remont trasy wiodącej przez Dąbie w kierunku na Goleniów i Świnoujście, rozpoczęte zostały roboty nad urządzeniem plaży i ośrodka sportów wodnych nad ogromnym, wspaniałym Jeziorem Dąbskim, na którym w tym roku pojawiły się po raz pierwszy białe żagle jachtów. Do wielkich robót należała również odbudowa potężnych mostów odrzańskich na autostradzie, przekraczającej pięknym lukiem szeroką dolinę rzeki na południe od miasta. Trwały prace wiertnicze nad nowymi ujęciami wody dla miasta, rozpoczęło się porządkowanie otoczenia Jeziora Głębokie go, stanowiącego główne szczecińskie kąpielisko, ze zwiększoną in tensywnością kontynuowaliśmy odgruzowywanie całej północnej części śródmieścia. Szczecin upodobniał się do olbrzymiego placu budowy — niełatwo jednak było przezwyciężać narastające opory biurokratyczne. W miarę zwiększania się liczby agend i instytucji nawet wojewodzie Borkowiczowi trudno było opanować bezwład, jaki zaczął szerzyć się w niektórych nadmiernie rozbudowanych wojewódzkich urzędach. Notuję na ten temat w dniu 17 września: M uszę in terw en io w ać sam w U rzędzie W ojew ódzkim w obec zastosow ania przez n ie k tó ry ch urzędn ik ów o głow ach w ypełnionych nieczystą w odą so dow ą ta k ty k i szerzenia złośliw ej psychozy. O stro sprzeciw iam się nag in aniu całej p o lityki gospodarczej m iasta fo rm aln y m w zględom . S taw iam sp raw ę ta k w yraźnie, ja k tylko mogę, i w ygryw am .
Dziwnymi drogami odbywało się wówczas finansowanie tych wszystkich prac. Na każdą inwestycję z osobna trzeba było sta rać się o tak zwaną subwencję celową, o kredyty i dotacje. Wiele
było tych źródeł, a każde z nich tryskało bardzo nierównomiernie. Dotychczasowa, bardzo pożyteczna działalność Delegatury Rządu do Spraw Wybrzeża po odejściu Eugeniusza Kwiatkowskiego na emeryturę w lutym 1948 roku ulegała stopniowo likwidacji i dla tego zamiast jednego, terenowego dyspozytora środków inwesty cyjnych, naszą działalnością zaczęło nagle interesować się wiele rozlicznych resortów. Najważniejszy z nich — Ministerstwo Odbu dowy — nadal działał bardzo operatywnie poprzez swą miejsco wą Szczecińską Dyrekcję Odbudowy. Drugim dysponentem zaso bów finansowych było Ministerstwo Ziem Odzyskanych, o którym jednak było już wówczas wiadomo, że ulegnie (jeszcze przed wy pełnieniem swego integracyjnego zadania) likwidacji w niedługim już czasie. Poza tym nie było takiego resortu, do którego byśmy się nie zwracali o rozliczne subwencje na konkretne cele. Działa nie nasze było ułatwione przez to, że Szczecin miał dobrą markę wśród ważnych resortów; ileż to razy, zwłaszcza pod koniec roku, telefonował do mnie któryś z ministrów lub dyrektorów departa mentów z zapytaniem, czy miasto Szczecin byłoby w stanie przero bić wielomilionową sumę: „byle do końca roku”. W takich przypad kach nigdy się nie wahałem i składałem natychmiast odpowiednie zobowiązanie przerobu, ku zadowoleniu resortu, nie mogącego pod koniec roku dać sobie rady z wydatkowaniem pieniędzy. Zobowią zania te można było wypełnić tylko dzięki istotnie operatywnej i nieszablonowej organizacji służby inwestycyjnej miasta. Poprze dnio już wspomniany Miejski Inspektorat Inwestycyjny dzięki bar dzo małej, ale niezwykle operatywnej obsadzie (Ryszard Wejer, Adam Szymczak, Józef Grześkowiak, Wacław Żakowski) na dal kierował bardzo skutecznie inwestycyjną działalnością rozli cznych przedsiębiorstw i wydziałów miejskich. Inspektorat ten, ja ko nie mieszczący się w szablonie odgórnie podanego samorządo wego schematu, był wielokrotnie kwestionowany przez zasiedziałe organa władzy wojewódzkiej. Ja natomiast stałem na innym sta nowisku, przeznaczając niewielki odsetek sum inwestycyjnych na dobre uposażenie nielicznego sztabu koordynującego pod moim bezpośrednim nadzorem pracę budowlaną i inwestycyjną w mie ście. Dobrze się o tym systemie zarządzania wypowiada międzymi nisterialna Komisja Aktywizacji Szczecina, ale utrzymanie tej pozytywnej opinii wymagało nieustannej kontroli, a często i wręcz
presji na mimo wszystko dość powolne organa miejskiej admini stracji technicznej. Jak to wyglądało w praktyce? Codziennie rano, krótko po siódmej, wyjeżdżałem na objazd ja kiegoś fragmentu miasta. Motoryzacja nasza była już wówczas na jakim takim poziomie. Prezydent miasta korzystał ze służbowego czarnego „Citroena” z przednim napędem lub z małej „Simci”. Te dwa auta, nowe i dobrze utrzymane, stanowiły elitę naszej floty samochodowej, górując nad różnorodnymi starymi „Hanomagami”, „Opel-Kadetami” i olbrzymimi, klekoczącymi „Adlerami”, wydobytymi ongiś z ruin i odremontowanymi, lub zakupionymi jak najbardziej oficjalnie w 1945 i 1946 na berlińskim rynku samo chodowym za marki niemieckie, wycofane w Polsce z obiegu. Już poprzednio wspominałem o tym, że w czasie takich poran nych lustracji wyjątkowo nie prowadziłem sam wozu, ale siedząc obok kierowcy skrzętnie notowałem na uprzednio przygotowanych kartkach wszelkie zauważone najdrobniejsze nawet uchybienia. Dotyczyły one wyglądu ulic, skrzywionej latarni, dziury w bruku, nie zabezpieczonego wykopu, starej budy jeszcze nie zburzonej, złych drogowskazów. Czasem stwierdzałem i poważniejsze niedo magania, do których wciąż jeszcze należały lekceważąco przepro wadzane remonty mieszkań, zaniedbania handlu, braki w zaopa trzeniu peryferii miasta. Przekonałem się, że bezpośrednia, nagła lustracja dokonana przez prezydenta miasta oraz polecenia wyda wane bądź to na miejscu, bądź natychmiast, tego samego dnia po powrocie do biura — przynosiły doskonałe efekty, dając jednocze śnie żywy obraz aktualnego stanu rozwoju wielkiego miasta. Sekretarz prezydialny Zarządu Miejskiego Mieczysław Sywochop otrzymywał codziennie po moim powrocie z lustracji przed dziewiątą rano plik kartek, na których pisałem dyrektywy, wy nikające z przebiegu porannego objazdu wybranego fragmentu miasta. Woźny prezydialny pan Urbański roznosił je zaraz do odpo wiedzialnych za ten stan rzeczy wydziałów lub kierował je do od powiedniego miejskiego przedsiębiorstwa czy zakładu. Sekreta riat prezydialny domagał się relacji o sposobie załatwienia tych do raźnych zarządzeń oraz przygotowywał mi listę obiektów, które trzeba było jeszcze raz odwiedzić, aby naocznie się przekonać, czy polecenia te zostały w terminie i należycie wykonane.
W tych objazdach często towarzyszył mi architekt Stanisław Kirkin, czuwający nad estetycznym wyglądem miasta, entuzjasta Szczecina i jego spraw. Niekiedy wyjazdy nasze miały miejsce w godzinach popołudniowych — wówczas, gdy lustracją objęte były dalsze peryferyjne dzielnice miasta. W takim przypadku z re guły odwiedzałem siedzibę miejscowego komisarza dzielnicowego. Instytucję tę wprowadziłem do Szczecina z własnej inicjatywy już w 1945 roku; miejskie komisariaty dzielnicowe przetrwa ły aż do połowy 1950 roku. Odległe od śródmieścia pery feryjne osiedla podmiejskie miały bowiem własne problemy do roz wiązywania, dlatego zdecydowałem się na utworzenie w nich zde centralizowanych „komisariatów” o dużej kompetencji w działa niu. Pierwsze komisariaty dzielnicowe powstały jeszcze w lipcu 1945 roku w Warszewie, Gumieńcach i Krzekowie. Po włączeniu w skład Szczecina w dniu 4 października 1945 roku północnych je go dzielnic, które dotąd leżały poza granicami miasta i państwa — dalsze komisariaty dzielnicowe utworzone zostały na Głębokiem, Stołczynie, Skolwinie i Golęcinie. W Golęcinie poczynał sobie bar dzo energicznie młody komisarz dzielnicowy Andrzej Celian, w Warszewie rządziła kobieta, pani Ochman. Gdy zaś z początkiem 1948 roku Szczecin rozciągnął się i na prawobrzeżną część Odry, dalsze komisariaty dzielnicowe powstały w Dąbiu, Zdrojach i Podjuchach. Do tych peryferyjnych urzędów należy jeszcze dołączyć komisariat dzielnicowy na wyspie Łasztowni, utworzony na okres przejściowy jesienią 1947 roku w czasie przejmowania przez admi nistrację miejską z rąk wojskowych władz radzieckich całego por towego Międzyodrza. W ten sposób w drugiej połowie 1948 roku działało w Szczecinie jedenaście peryferyjnych komisariatów dzielnicowych. Jako stały cel moich wędrówek upatrzyłem sobie szczególnie owe peryferie miasta. Często poświęcałem całe popołudnia dokładnej lustracji jednej odległej dzielnicy. Lepiej aniżeli komisarz dziel nicowy mogła mnie poinformować na temat lokalnych potrzeb i braków jedna rozmowa przy sklepie spożywczym, wizyta na tere nie remontującej się papierni w skrajnie północnym Skolwinie lub odwiedziny Fabryki Sztucznego Jedwabiu w Żydowicach (jak ją wówczas zwano). Zajeżdżałem tam często do energicznie działają cego jej dyrektora, inżyniera Tadeusza Rosnera, świetnego nau
kowca i specjalisty, syna dawnego rektora Uniwersytetu Jagie llońskiego. Zasłużony dla Szczecina działacz, późniejszy profesor i rektor Politechniki Szczecińskiej pokazał mi w czasie jednej z ta kich wizyt wspaniały dokument epoki: kopertę, zaadresowaną nie wprawną ręką starającego się o pracę. Adres na kopercie brzmiał: Ż ydow ska F a b ry k a Fałszyw ego Jed w a b iu w Szczecinie.
Miało to oznaczać: Fabryka Sztucznego Jedwabiu w Żydowcach pod Szczecinem. Tak to się wszystko nadawcy pomieszało, a mimo to list trafił dokąd należy.
34. Przejęcie dzielnic prawobrzeżnych Prawobrzeżne peryferyjne dzielnice Szczecina: Dąbie, Zdroje, Podjuchy, przemysłowe Żydówce oraz przyległe do nich osady: Klucz, Klęskowo i Załom dawno już należałoby przyłączyć do miasta, gdyż stanowiły one jeszcze przed wojną bazę mieszkaniową dla terenów portowych. Ale dopóki centralna część portu nie była jeszcze w naszym władaniu, dopóki ciąg ulicy Gdańskiej wraz z mostem Cłowym nie był uruchomiony — nie można było myśleć o obejmowaniu w miejskie posiadanie obszaru praktycznie dla nas niedostępnego. Dojazd bowiem do prawobrzeżnych osiedli podmiej skich Szczecina odbywał się wówczas drogą okrężną, owym słyn nym wysokim mostem drewnianym, po którym kolejno posuwały się auta i pociągi, powoli jadąc wąskim, jednokierunkowym, lekko chyboczącym się szlakiem. Dopiero w ostatnich dniach 1947 roku zostało nareszcie uruchomione bezpośrednie połączenie między właściwym Szczecinem a portem wzdłuż ulicy Gdańskiej, a niedłu go potem zostało prowizorycznie zmontowane przekroczenie mosto we Odry Wschodniej (zwanej Regalicą). Dopiero wówczas powsta ły warunki, aby miasto Szczecin przyjęło te prawobrzeżne, pięknie u podnóża lesistych wzgórz położone dzielnice.
Najbardziej na północ znajdowało się Dąbie, ongiś, we wczesnym średniowieczu, konkurent handlowy Szczecina, później niewielkie miasteczko a w końcu XVII wieku twierdza szwedzka, broniąca wejścia na szczecińską przeprawę. Taką samą rolę odegrało ono w drugiej połowie marca 1945 roku, co spowodowało całkowite zniszczenie jego centralnej średniowiecznej części. Po raz pierwszy znalazłem się w Dąbiu owego pamiętnego 28 kwietnia 1945 roku, gdy małym autem jechałem na zachód, aby obejmować Szczecin. Pamiętałem groźną pustkę wśród ruin, przejmujący swąd spale nizny i tę pierwszą wiosenną zieleń wśród resztek murów: przy gnębiający obraz opustoszenia. Właśnie do Dąbia proponowałem przenieść agendy prezydenta Szczecina, w owym dniu pierwsze go opuszczania przez nas miasta. Gdy 16 maja 1945 roku poszuki waliśmy gorączkowo miejsca dla naszej ewakuacji, chciałem pozo stać blisko Szczecina, znajdując się oficjalnie poza jego obszarem, a jednak wciąż jeszcze w obrębie dawnych granic administracyj nych miasta. Ale stało się inaczej i Dąbie pozostało nadal opuszczo ne, dopóki nie zjawił się pierwszy burmistrz tego miasteczka, si wowłosy inżynier Szczepański, który tchnął nieco życia w te ruiny. Teraz zaś, po trzech latach nadszedł czas, aby miasto Szczecin obję ło swe odległe, porzucone i zaniedbane przedmieście. Bardziej na południe położone były Zdroje, dzielnica opuszczo nych zdziczałych ogrodów i małych domków bez szyb i dachów, wypełniających szczelnie swą urozmaiconą zabudową wąskie pasmo terenu wciśniętego pomiędzy urocze, porośnięte bukowym lasem wzgórza i Zachodnią Odrę, wolno płynącą wśród podmokłych łąk. Jeszcze bardziej na południe za wysokim nasypem kolejowym znaj dowało się zrujnowane doszczętnie miasteczko Pod juchy, o którym wspominały już kroniki z XIII wieku, a które obecnie, w trzy lata pc przejściu nawały wojennej wciąż jeszcze przedstawiało przygnę biający obraz spustoszenia. Ruiny pokryte były gęstą roślinnością, zapuszczone ogrody otaczały zgliszcza; początki nowego życia sku piały się wzdłuż głównego traktu oraz w niektórych zacisznych dolinach, wciskających się w piękne bukowe lasy. Trakt wiodący na południe przecinał wspomniane już Żydówce, gdzie kilkanaście odbudowanych domków skupiało się przy zabudowaniach fabryki. Na samym zaś końcu tego pasma zabudowy, ciągnącego się wzdłuż Odry na długości kilkunastu kilometrów, znajdowała się tuż przy
autostradzie podmiejska osada Klucze, w której ocalało nie więcej niż kilka zabudowań. Tu właśnie w marcu i z początkiem kwietnia 1945 oparł się o rze kę napierający na zachód front. Cały ten obszar oddzielony był od właściwego Szczecina szeroką, płaską doliną, u której skrajów wolno płynęły dwa ramiona Odry; brakowało bezpośrednich po łączeń między brzegami, toteż nic dziwnego, że tereny prawobrzeż ne, na pół miejskie i na pół rolne, żyły dotąd jeszcze życiem wła snym, a raczej wegetowały na skraju wielkich szczecińskich spraw i problemów. Nowi osadnicy niechętnie się tu osiedlali, gdyż brakło tu atrakcji miasta, a nie było tych korzyści, które niesie ze sobą dobrze zagospodarowana wieś; mieszkańcy Szczecina nawet w lecie bali się zapuszczać w głąb przepięknej bukowej puszczy, do której droga wiodła właśnie przez Zdroje i Podjuchy — zbyt wie le było tu jeszcze min ukrytych, zasieków, rowów przeciwczołgowych, bunkrów i powalonych drzew. W mieście chodziły gadki o uroczym lazurowym jeziorze, położonym w głębokiej kotlinie o pionowych zboczach — ale dostępu do niego broniły wciąż je szcze druty kolczaste, gdyż właśnie tu, w dobrze zamaskowanych podziemnych schronach, mieściła się jedna z terenowych komend szczecińskiej obrony przeciwlotniczej, zamieniona w marcu 1945 na silny punkt oporu dąbskiego przyczółka mostowego. W samym jeziorze podobno zatopione były skrzynie z amunicją, której porzu cone resztki saperzy wyszukiwali w głębokich i ciasnych wąwo zach leśnych. A wokół rósł las. Wielki, bukowy las, puszczą zwany, pokrywa jący strome wzgórza, rozciągający się poza otaczającą miasto od wschodu autostradę, której wysokie wiadukty, o dziwo, zachowa ły się nie zniszczone, stanowiące piękne przykłady współczesnej sztuki inżynierskiej. O tym wszystkim dobrze wiedzieliśmy w Szczecinie. Gdy więc z końcem 1947 roku została nareszcie umożliwiona bezpośrednia komunikacja wzdłuż wąskiej jeszcze wówczas ulicy Gdańskiej i gdy zostały prowizorycznie odbudowane mosty położone wzdłuż tej trasy — powstały już warunki, aby zaopiekować się tymi zaniedba nymi dotąd osiedlami, oficjalnie należącymi do odległego powiatu gryfińskiego. Szczecin był już wówczas dostatecznie silny, aby móc sobie na to pozwolić, tym bardziej że w ten sposób wzmacniała się
ogrodniczo-rolnicza baza miasta oraz otwierał się bezpośredni dostęp do pięknych miejsc wypoczynkowych w puszczy Bukowej. Przyłączenie tych terenów do miasta nie rozwiązywało jeszcze wszystkich problemów — trzeba było je uporządkować i zagospo darować w intensywny sposób. Dlatego też już w dniu 7 stycznia 1948 roku ustalony został szczegółowy plan wyprzedzających prac inwestycyjnych i porządkowych; jednocześnie w Dąbiu i w Podjuchach zorganizowana została akcja odgruzowywania przy po mocy specjalnych miejskich ekip roboczych. Działo się to na kilka miesięcy przed formalnym włączeniem obszarów prawobrzeżnych do miasta; nie można było jednak z rozpoczęciem tych prac zwlekać i dlatego miasto Szczecin objęło już zawczasu protektorat finan sowy i organizacyjny nad tymi kilkoma gminami. Wiązało się z tym przyspieszone porządkowanie dzielnicy Łasztowni, obejmującej ca łe portowe Międzyodrze, przejęte przez miasto niespełna cztery miesiące temu, a ujęte ewidencyjnie dopiero w dniu 22 grudnia 1947 roku. Stan tej dzielnicy, która przez ponad dwa lata była dla nas niedostępna, pozostawiał aż nazbyt wiele do życzenia, toteż aby przyspieszyć jej uporządkowanie powierzyłem je opiece nowo mia nowanego komisarza dzielnicowego, energicznego Dzięcielewskiego, dotychczasowego komisarza leśnej podmiejskiej osady Głębokie. Nie czekając na oficjalne zarządzenia, już w dniu 10 stycznia po wołałem przy burmistrzach Dąbia i Podjuch ekspozytury wydzia łów i przedsiębiorstw technicznych miasta Szczecina, po czym w oparciu o uprzednio dokładnie ustalony plan działania prace in westycyjne i porządkowe na terenach dzielnic prawobrzeżnych ru szyły szybko naprzód. Po upływie dwóch miesięcy można już było naocznie przekonać się o pożytecznych wynikach tej działalności. Gdy 24 marca prze prowadziłem wraz z wojewodą Borkowiczem szczegółową lustra cję stanu prac, zapisałem wieczorem w swym notatniku: C ałe popołudnie z B orkow iczem i C iborow skim objeżdżaliśm y p raw y brzeg. N a auto strad zie, te j sam ej, k tó rą w jeżdżałem do Szczecina p a rę już la t tem u, dziś kończą się k a p ita ln e p rac e rem o nto w e o raz trw a odbudow a olbrzym iego m ostu n a O drze. Żydów ce ju ż p u lsu ją życiem , k tó re im n ad a je fa b ry k a sztucznego jedw abiu , P od ju ch y dostaną za ty d zień w odę z w odo ciągu odrem ontow anego sta ra n ie m szczecińskiej d y rek c ji w odociągów. O d w iedzam y jeszcze ponow nie śliczne szm aragdow e jeziorko w Z drojach, przy
k tó ry m p o stanaw iam y urządzić dom w ypoczynkow y dla p racow ników m ie j skich. M ożna będzie zrobić cacko z tej okolicy. W racając do dom u p rze prow adzam y bardziej szczegółową lu stra c ję ro b ó t drogow o-m ostow ych.
Na posiedzeniu Miejskiej Komisji Planowania w dniu 5 kwietnia omawiamy szczegółowo problemy dzielnic prawobrzeżnych. Do liczono się tam już 10 500 mieszkańców; sama wiadomość o ma jącym nastąpić włączeniu tych terenów do Szczecina spowodowa ła wzmożony napływ nowych osadników do tych dotąd bardzo słabo zaludnionych osad. Uruchomiliśmy dwie linie autobusów miejskich, łączące Dąbie i Podjuchy ze Szczecinem przez ulicę Gdańską; na razie co godzinę jeden kurs. Przyłączenie tych dzielnic było wyłącznie wynikiem inicjatywy miasta i trzeba było wielu wysiłków, aby sprawę tę doprowadzić do usankcjonowania. W dniu 22 kwietnia uzyskuję nareszcie te lefoniczną zgodę Ministerstwa Ziem Odzyskanych na włączenie tych terenów do miasta. Dotyczyło to: Dąbia, Kijewa, Załomia, Wielgowa, Klęskowa, Zdrojów, Żydowiec, Podjuch i Kluczy. Uzbrojony w tę ustną obietnicę zaczynam działać szybko, aby mi się ministerstwo czy Urząd Wojewódzki nie rozmyślił: ogłaszam oficjalnie poszerzenie terenów miasta, mianuję dotychczasowych burmistrzów Dąbia i Podjuch komisarzami dzielnicowymi tych ob szarów oraz zawiadamiam o tym fakcie Ministerstwo Ziem Odzy skanych, prosząc, aby mi przysłali formalny akt zmiany granic ad ministracyjnych miasta. Gdy w dniu 28 kwietnia odwoziłem na lotnisko w Dąbiu wizy tującego Szczecin prezydenta miasta Gdyni, Zakrzewskiego, mo głem od przybyłego samolotem z Warszawy urzędnika Minister stwa Ziem Odzyskanych odebrać oryginalny tekst dekretu, powię kszającego obszar miasta. Z tym dokumentem w kieszeni tegoż dnia po południu przemawiałem z okazji otwarcia Państwowej Szkoły Morskiej, w nowo odbudowanym gmachu przy alei Piastów 19, informując zebranych na tej miłej uroczystości o terenowym awansie Szczecina. Działając szybko, już nazajutrz 29 kwietnia podpisuję wraz ze starostą powiatu gryfińskiego akty zdawczo-odbiorcze przejmowanych przez miasto gmin, i to kolejno w Dą biu, Zdrojach, Podjuchach i Żydowcach. W ten sposób powierz chnia Szczecina wzrosła do 301 km2, a ludność miasta przekroczyła liczbę 156 400, przy stanie 135 700 osób w dniu 1 stycznia 1948
roku. Do przyrostu ludności w tych czterech miesiącach przyczy niły się nowo przyłączone tereny z liczbą 10 500 mieszkańców oraz przyrost ludnościowy w obrębie dotychczasowych granic miasta w liczbie 10 200 osób. Zgodnie z ustaloną już tradycją zabraliśmy się od razu do spo rządzania dla prawego brzegu Odry wstępnych planów urba nistycznych, mających służyć za podstawę dalszych decyzji inwe stycyjnych na tych terenach. Chodziło tu przede wszystkim o prze bicie się przez ruiny tego, co było ongiś śródmieściem Dąbia, a r terii przelotowej, mającej ułatwić dostanie się do szczecińskich mo stów. Już w dniu 5 maja można było przystąpić do tych prac. Kil ka dni przedtem, w dniu 1 maja, nastąpiło uroczyste uruchomienie Fabryki Sztucznego Jedwabiu w Żydowcach. Zapisałem na miej scu w notesie: Z k u py ru in i zgliszczy pow stało olbrzym ie św iecące i lśniące la b o ra to riu m , w ym uskane do ostatniego kafelka. O lbrzym ie osiągnięcie o niezw ykłej doniosłości dla m iasta. Bardzo p rzyjem na uroczystość.
Złożyliśmy na niej podziękowanie załodze z dyrektorem inży nierem Tadeuszem Rosnerem na czele, który w krótkim czasie, od lipca 1947 do kwietnia 1948, potrafił uruchomić ten zakład. Nasuwa się tu znowu refleksja. W ciągu niespełna tygodnia miejska pracownia urbanistyczna opracowała szkic działania; ja sam, biorąc udział jako projektant w tej pracy, w następnym tygodniu zatwierdzałem ten projekt do realizacji, działając już jako prezydent miasta. W ciągu trzech dni opracowano zupełnie wystarczające i przydatne projekty przeprowadzenia w poprzek Dąbia nowej trasy komunikacyjnej. Takie tempo było niezbędne wówczas, aby móc od razu realizować pilne inwestycje. To samo tempo obserwowało się również i przy projektowaniu Arterii Nadodrzańskiej, uzyskując w wyniku całkiem dobre projekty, wcie lane natychmiast w życie. Czemu należało przypisać, że właśnie wówczas, gdy istniał dotkliwy niedostatek fachowców, gdy brakło rutyny projektowej i budowlanej oraz gdy dostęp do literatury technicznej ograniczał się wciąż do przypominania sobie dawno temu, często jeszcze na długo przed wojną, poznanych rozwiązań — mogły tak szybko i tak skutecznie powstawać zarówno daleko
w przyszłość sięgające pomysły, jak i doraźne operatywne rozwią zania? Odpowiedź na to pytanie jest i trudna, i łatwa zarazem. Ktoś kto nie przeżywał lat 1945—1949 w Szczecinie i w ogóle na Zie miach Odzyskanych, ten będzie może tłumaczył ten fakt wyłą cznie koniecznością szybkiej improwizacji, potrzebą unikania pra cochłonnych, długotrwałych rozwiązań lub szukaniem łatwizny. Nic bardziej niesłusznego niż takie stwierdzenia! Proponowane przez nas wówczas w Szczecinie rozwiązania techniczne i urbani styczne ani nie były łatwe, ani też nie były podyktowane chęcią ułatwienia sobie zadania. Przeważająca część ówczesnych propo zycji rozwojowych została uznana w ciągu następnego ćwierć wiecza za podstawę dalszego działania; dotyczyły one wielkich problemów, jak np. połączenia Szczecina ze Świnoujściem arterią i koleją przez Zalew Szczeciński, tunel pod Świną w Świnoujściu lub przekroczenia Odry pomiędzy Goleniowem i Policami. Niektóre z tych lub innych propozycji doczekały się szybkiego, często nie mal natychmiastowego urzeczywistnienia: fragment Arterii Nadodrzańskiej, radykalna przebudowa portowego węzła kolejowego oraz budowa basenu do przeładunków masowych w zachodniej części portu. Właściwym powodem bardzo szybkiego opracowywania i rea lizowania tych projektów było po prostu przeświadczenie, że ina czej w ogóle nie można działać i że w krótkim czasie, jaki mie liśmy wówczas do dyspozycji, należało zadanie wykonać, i to wy konać dobrze. Poza tym sam pilnowałem, aby debaty dyskusyjne i procedura zatwierdzania trwały krócej aniżeli sama praca twór cza i aby ci, którzy legitymowali się tylko rutyną zawodową lub administracyjną, nie byli w stanie zahamować śmiałych pomy słów. Panował właśnie wówczas, w owym 1948 roku, społeczny entuzjazm działania, satysfakcja z dobrze i szybko spełnionego obowiązku i niechęć do gołosłownego gadulstwa, ubranego w żar gon oficjalnej procedury. Wspomniałem już, jak żachnąłem się, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z produktem tego żargonu: dowiedziałem się w jednym z departamentów Ministerstwa Odbu dowy, że nie będzie już projektów budowlanych i architektoni cznych, gdyż ich miejsce ma zająć nowy twór: „dokumentacja tech niczna” !
Przejawem owej szczecińskiej metody szybkiego działania były rozpoczynające się wówczas wielkie inwestycje portowe. Powoli, ale stale rozwijał się szczeciński port. Niedawno jeszcze, bo przed rokiem, gdy tereny portowe były jeszcze we władaniu radzieckich władz wojskowych, wydawało się nam, że wystarczy tylko wejść w posiadanie obszaru portu, aby przekształcić Szczecin w miasto portowe. Teraz jasne było, że sama odbudowa portu bynajmniej nie wystarcza, gdyż trzeba port radykalnie przekształcić i uno wocześnić. Mimo braku doświadczenia w rozwiązywaniu problemów wiel kiego miasta portowego zdawaliśmy sobie sprawę, że nie można startu Szczecina rozpocząć tylko od odbudowy starych portowych nabrzeży bez wprowadzenia radykalnych zmian w sam układ por tu i jego lądowych powiązań. Chodziło tu zwłaszcza o konieczność przebudowy portowego węzła kolejowego, o modernizację porto wego rejonu przeładunków masowych oraz o unowocześnienie za niedbanej w czasie wojny drogi wodnej, prowadzącej ze Szczecina do morza oraz o wprowadzenie nowoczesnych dróg do wnętrza portu. Warto sobie uprzytomnić, że wówczas, w 1948 roku, różnie w świecie i w Polsce myślano i mówiono o przyszłej roli Szczecina jako wielkiego polskiego portu. Międzywojenne tradycje porto we w Polsce wiązały się z Gdynią, jako istotnym wytworem pol skiej energii i polskiej myśli technicznej; tam też wytworzył się typ fachowca morskiego, energicznego i operatywnego. W 1945 roku i w latach następnych rekonstrukcja dostępu Polski do mo rza rozpoczęła się z natury rzeczy od Gdyni, skąd łatwo było roz szerzyć zakres działania na pobliski Gdańsk. Wschodni odcinek wybrzeża morskiego Polski, będący jedynym wybrzeżem polskim do 1939 roku, zwać się zaczął po prostu „Wybrzeże”, jak gdyby stanowił on nadal jedyny ośrodek morski kraju. Tymczasem my, w Szczecinie, dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, że polska gospodarka morska opierać się będzie odtąd już nie na jednym, ale na dwóch równorzędnych biegunach rozwojowych, z których jeden znajduje się u ujścia Wisły, drugi zaś u ujścia Odry. Bazowanie wyłącznie na jednym, wschodnim ośrodku gos podarki morskiej, połączone z niedocenianiem znaczenia i poten cjalnych możliwości rozwojowych wybrzeża zachodniego, byłoby
zaprzeczeniem prawdziwie epokowego wydarzenia politycznego, jakim był powrót Polski do ujścia Odry. Gdy w końcu 1945 roku powołana została Delegatura Rządu do spraw Wybrzeża, to instytucja ta stopniowo i wolno rozszerzała zakres swego działania na całe polskie Wybrzeże, koncentrując jednak swą finansową pomoc przeważnie na „małym” wybrzeżu rozciągającym się od ujścia Wisły do nasady półwyspu Helskiego. Szef Delegatury inżynier Eugeniusz Kwiatkowski, były wicepre mier ostatniego rządu Drugiej Rzeczypospolitej, twórca Gdyni, rozumiał konieczność doraźnej pomocy inwestycyjnej dla regionu ujścia Odry — jednak uruchomienie Gdyni i Gdańska stawiane by ło zawsze na pierwszym miejscu. Delegatura Rządu do spraw Wy brzeża finansowała skutecznie przez lata 1946 i 1947 prace porząd kowe i inwestycyjne Szczecina, ale sprawy portu szczecińskiego zaczęły być odpowiednio stawiane dopiero od drugiej połowy 1947 roku. O sprawach tych długo rozmawiałem z ministrem Kwiatkowskim, gdy 17 stycznia 1948 roku składał mi w Szczecinie pożegnalną wi zytę wobec zakończenia jego kadencji delegata rządu do spraw Wybrzeża. Z perspektywy paru lat łatwiej było ocenić zarówno wielki wkład Delegatury w odbudowę Szczecina, jak i bardziej krytycznie spojrzeć na nie wykorzystane przez nią możliwości. Wy rażałem wówczas ubolewanie, że Delegatura Rządu do Spraw Wy brzeża została, moim zdaniem, przedwcześnie zlikwidowana, gdyż koordynacyjna jej rola właśnie teraz, w okresie przebudowy i mo dernizacji szczecińskiego portu, byłaby szczególnie potrzebna. Ale różne tu działały motywy. Pamiętam, że w czasie „szopki nadmor skiej” odgrywanej na przełomie lat 1946 i 1947 kukiełka obrazują ca wysoką sylwetkę inżyniera Kwiatkowskiego śpiewała refren, na melodię znanego międzywojennego szlagieru: G dym w rócił N ikt o nic m nie n ie p y ta ł Po pro stu się przy w itał J a k gdyby nigdy nie...
A wrócił on na specjalne wezwanie prezydenta Bieruta, które przywiózł mu do Rumunii w czerwcu 1946 Jerzy Borejsza. Kwiatkowski wręczył mi na pożegnanie egzemplarz swej książki Zarys dziejów gospodarczych świata, którą wydał w 1947 roku.
W dwadzieścia lat później, gdy go odwiedziłem w Krakowie, dał mi on jeszcze inny dokument: kopię swego raportu na temat „akcji odbudowy i zagospodarowania wybrzeża polskiego w latach 1945— —1947”. W raporcie tym jednak większość informacji dotyczyła wybrzeża wschodniego; o naszym wybrzeżu zachodnim było tam mało danych. Istotnie bowiem statystycznie jeszcze port szczeciński nie mógł się wykazać w 1947 roku wielkim tonażem; jednak zo stały już wówczas zapoczątkowane podstawowe inwestycje, mające doprowadzić do odwrócenia tych proporcji, wbrew wielu przewi dywaniom. Adam Rapacki, minister żeglugi w 1948 roku, postawił w pełni na Szczecin i w wyniku jego działania już w 1947 roku powstała w Szczecinie ekspozytura gdańskiego Biura Odbudowy Portu, w której z dużym wyprzedzeniem czasowym opracowywano pro jekty modernizacji portu szczecińskiego. Tak działo się w Szczecicinie i tak myślano w sferach rządowych, które przejęły ini cjatywę w swe ręce. Natomiast faktem było, że morskie ośrodki dyspozycyjne, umieszczone na wybrzeżu gdańskim (ogromnie tam nie lubiano, gdy ten odcinek polskiego wybrzeża zwaliśmy wybrze żem „wschodnim”), bynajmniej nie objawiały entuzjazmu do utwo rzenia przy ujściu Odry wielkiego centrum morskiego Polski, twierdząc, że oś Polski przechodzi przez Warszawę i Gdynię. Re plikowałem na to, że istotnie, do 1939 roku oś ówczesnej Polski tak przechodziła, ale że to już należy do historii, gdyż dziś są dwie osie rozwoju kraju — oś Odry i oś Wisły. Entuzjazmu tego nie brakło jednak w Szczecinie i szybko się nim zarażali ci, którzy jako miejsce swej morskiej działalności obrali nasze miasto. Ścierały się dwa kontrowersyjne poglądy na temat zakresu inwestycji portowych w Szczecinie. Spotykaliśmy się często z pytaniem, jaka będzie masa towarowa obrotu portu szczecińskiego za dwa lata — w 1950 roku, lub za siedem lat — w 1955, bo „wtedy dopiero warto będzie w szczeciński port inwesto wać, jeśli udowodnicie, że port ten będzie tych inwestycji istotnie potrzebował”. Każdy rozsądny człowiek replikował na to, że in westycje portowe powinny wyprzedzać akwizycję masy towarowej i że żaden port nie zdobędzie ładunku, jeśli nie będzie atrakcyjny i zawczasu dobrze zainwestowany. Rzecz jasna, że zwyciężył ten drugi praktyczny, a nie biurokra
tyczny punkt widzenia. Ale wciąż trzeba było przekonywać i tłu maczyć, niemal usprawiedliwiając się i przepraszając nie wiedzieć kogo, że w wyniku rozwoju Szczecina jako światowego portu wy brzeże wschodnie utraci swą monopolistyczną pozycję. O tych sprawach i o taktyce naszego działania rozmawialiśmy wielokrotnie. W odróżnieniu od innych miast nadmorskich, gdzie problemy portowe rozstrzygane były często z pominięciem miej scowych Zarządów Miejskich i prezydentów miast — w Szczeci nie inicjatywa wielu działań wychodziła właśnie z gmachu Za rządu Miejskiego przy Jasnych Błoniach. Wciąż jeszcze, prawem rozpędu, korzystałem z praw tych, jakie dawał mi od 1945 roku tytuł pełnomocnika rządu. Nie został mi on oficjalnie cofnięty, a konieczność decydowania samemu o najtrudniejszych sprawach, połączona z inspirowaniem kierunków dalszego rozwoju weszła już w nawyk, od którego trudno się było odzwyczaić. Było to zresztą zgodne z moim zawodem urbanisty, którego zakres działania wy kraczał daleko poza teraźniejszość przy jednoczesnej konieczności syntetycznego ujmowania zjawisk, rozpatrywanych analitycznie przez wielu specjalistów z zakresu nauk technicznych, społecznych i ekonomicznych. Wszelkie planowanie przyszłości jest wynikiem prognostycznej wizji twórczej — nic też dziwnego, że śmiało i op tymistycznie stawialiśmy wówczas prognozy przyszłego rozwoju Szczecina. W 1948 roku rozwój portu wysunął się na pierwsze miejsce, gdyż jasne dla nas było, że bez zmodernizowanego portu miasto nie ma wielkich szans rozwoju oraz że bynajmniej nie sama odbudowa, ale przede wszystkim modernizacja portu stanowi o je go przyszłości. Jak wobec tego wyglądał port szczeciński w 1948 roku? Jego główna, centralna część została przejęta przez polskie władze mor skie z rąk władz wojskowych dopiero 19 września w 1947 roku. Ale już 25 października tego roku wespół ze Szczecińskim Urzę dem Morskim (zwanym w skrócie SUM-em) ustalałem tezy prze strzennego rozwoju portu, a w dniu 2 listopada lustrowałem pierw sze prace porządkowe na terenach portowych i ich zapleczu. Trzeba było mieć wówczas istotnie wiele wyobraźni, aby uzmy słowić sobie, że te stare nabrzeża, ogołocone ze swego technicznego wyposażenia, te ciasne magazyny i baseny przytykające do poro słych bujną roślinnością brzegów zamienią się w tętniący życiem
port. Skutki zaniedbań przedwojennych i wojennych, efekty znisz czeń ostatniego roku wojny i zmian gospodarzy portu w pierw szych dwóch latach powojennych — wszystko to było wciąż jeszcze aż nazbyt widoczne. Zdawałem sobie jednak sprawę, że chodzi tu o coś więcej ani żeli o odbudowę i uporządkowanie basenów, nabrzeży i terenów przyportowych. Port szczeciński, celowo zaniedbywany w czasie pruskiej okupacji na korzyść Hamburga musiał dziś, aby stać się czołowym portem Rzeczypospolitej, ulec pełnej modernizacji, i to właśnie teraz, a nie dopiero w latach odległych, bo wówczas bę dzie już istotnie za późno. I w tym właśnie nie zgadzałem się z zasłużonym twórcą przed wojennej Gdyni. Eugeniusz Kwiatkowski doceniał wagę Szczecina, w operatywny sposób w latach 1946—1947 przyczyniał się do jego rozwoju — ale nie widział czołowej roli Odry i Szczecina w przy szłym rozwoju kraju. W czasie obrad Komisji Morskiej Krajowej Rady Narodowej odbytych w Gdańsku w dniu 21 października 1945 roku Kwiat kowski oświadczył, że nawet po pełnym uruchomieniu portu szcze cińskiego ...w inniśm y ustalić dla siebie dalszą, niew zru szaln ą tezę, że nie gdzie indziej, tylko tu w G dyni i w G dańsku m uszą się koncen tro w ać źródła i dyspozycje gospodarcze, finansow e, żeglugow e i organizacyjne, o p arte silnie o interes narodow y polski na całe nasze w ybrzeże, od Szczecina do Elbląga.
W tym samym oświadczeniu padło stwierdzenie, że na miejsce naczelne należy wysunąć projekt budowy kanału na północ od Opola do Wisły jako „linię osiową całego ruchu i dynamizmu gos podarki polskiej”. Nie byłem wówczas zaproszony na to posiedzenie i replika moja przyszła dopiero później. I chociaż Kwiatkowski i słowami, i czy nami wycofał się w okresie do 1948 z tak jednostronnego stano wiska, choć w ciągu swej ostatniej ze mną rozmowy w dniu 17 stycznia stwierdzał, że dwie są naturalne osie rozwoju Polski: Odra i Wisła — to jednak teza o koncentracji całości gospodarki morskiej u ujścia Wisły przez długie dalsze lata była istotnie „niewzruszal ną” w pojęciu „establishment’u” wschodniego wybrzeża. Przeświadczenie to bynajmniej nie ułatwiało nam w Szczecinie
naszego działania, gdy mówiło się mniej o niewzruszalnych na pozór tezach, a więcej o konkretnych potrzebach realizacyjnych. I tak np. odczuwało się brak portowego dworca rozrządowego, gdzie można by sortować wagony przed wprowadzeniem ich do nabrzeży przeładunku masowego. Jednocześnie należało poszerzyć basen Górniczy, wprowadzając go dalej w głąb lądu oraz zlikwido wać przekroczenie w poziomie kolei z główną trasą drogową, wio dącą ze Szczecina na wschód, wzdłuż terenów portowych. O tych sprawach mówiliśmy z inżynierem Władysławem Szedrowiczem, rubasznym, energicznym organizatorem, który porzu ciwszy wybrzeże wschodnie objął w Szczecinie urząd głównego peł nomocnika do spraw aktywizacji portu szczecińskiego. Nasza por towa ekipa rządząca wzmocniła się jeszcze o nowego dyrektora Szczecińskiego Urzędu Morskiego, Bonarskiego, oraz o architekta Sobiepana, który objął po inżynierze Lipowskim stanowisko wi cedyrektora do spraw technicznych Urzędu Morskiego. Charakterystycznym przejawem ówczesnych kontaktów port — miasto były próby sporów kompetencyjnych, podobnych do za miaru dzielenia skóry na niedźwiedziu, jeszcze w puszczy prze bywającym. Referent do spraw portowych Zarządu Miejskiego inżynier Józef Górny wiele czasu musiał poświęcić, aby wytłuma czyć nowo kreowanym organom Urzędu Morskiego, że na terenie miasta Szczecina, obejmującym również i tereny portowe i przyportowe, jest miejsce tylko na jedną wspólną politykę w zakresie inwestycji i zatrudnienia i że Urząd Morski nie będzie sprawował władzy administracyjnej nad przytykającymi do właściwego portu dzielnicami mieszkalnymi. Mam przed sobą zapiski jednej z takich narad roboczych, z dnia 12 stycznia 1948 roku. Mowa była wówczas o przyszłym ukształ towaniu terenu wyspy Łasztowni, o granicach terenu portowego, 0 komunikacji przez ulicę Gdańską i o tym, kto ma się zająć upo rządkowaniem terenów przyportowych. Szczegółowe ustalanie gra nic administracyjnych obszaru portowego zakończyło się na razie rozwiązaniem kompromisowym. Ówczesne szczecińskie władze morskie nie miały jeszcze wystarczającego doświadczenia w ukła daniu stosunków i form codziennego kontaktu pomiędzy miastem 1 portem. W tych czasach, w oparciu o precedens przedwojennej Gdyni i o zwyczaje panujące wciąż jeszcze na wybrzeżu wschód-
nim, wykluwała się teza o całkowitej odrębności portu od miasta portowego i o możliwości planowania rozwoju tych dwóch ele mentów jednego organizmu we wspaniałej od siebie izolacji. By łem oczywiście przeświadczony o niesłuszności, a raczej wręcz 0 szkodliwości takiego punktu widzenia, zwłaszcza tu, w Szczecinie, gdzie na długo przed powstaniem organów portowych, jeszcze w maju 1945 roku, miasto przeprowadzało pierwsze rozpoznanie spraw morskich i portowych. Byłem tymi sprawami osobiście bardzo zainteresowany, gdyż właśnie w 1948 roku rozpocząłem pod kierunkiem mego promoto ra, znanego urbanisty profesora Tadeusza Tołwińskiego z Politech niki Warszawskiej, pisanie rozprawy doktorskiej na temat urba nistycznej współpracy pomiędzy portem i jego miastem portowym. Czynnie uczestnicząc we wszystkich petraktacjach, które w wy niku doprowadziły do przejęcia portu w jesieni poprzedniego ro ku, zdawałem sobie sprawę z niepodzielności problematyki porto wej i miejskiej, nawet jeśliby miały je przegradzać ogrodzenia 1 biura przepustek. Rozumiałem, że ówczesne władze morskie chciały wzmocnić swój autorytet wcielając do kontrolowanego przez siebie terenu portu możliwie największą ilość obszarów miej skich. Postulowany przez nie zasięg terytorialny portu wykraczał daleko poza istotne jego potrzeby i przyszłe rozeznania, obejmu jąc całe Miedzyodrze aż po przecinający je na południu wysoki na syp kolejowy na trasie łączącej Szczecin z resztą kraju. Śmieszne było że w okresie, gdy przeładunki portowe były jeszcze nikłe, tracono czas na debaty na temat wielkości terytorialnej portu. Twierdziłem, że miasto samo jest dziś w stanie zagospodarować swe dzielnice przyportowe, a władze morskie niech lepiej swą całą energię skoncentrują na zagospodarowaniu właściwego portu i je go dojazdów morskich i lądowych. Chodziło nam jednak wówczas o to, aby jak najszybciej dojść do kompromisu i uregulować statut prawny portu, co mogło nastą pić jedynie w drodze dekretu rządowego. Aby sprawę tę przyspie szyć, nie warto było się zbytnio kłócić o graniczną miedzę. Byłem przeświadczony o tym, iż w miarę wzrostu przeładunków porto wych, nasilania inwestycji i postępu prac modernizacyjnych władze morskie same zrezygnują ze swej jurysdykcji nad niepotrzebnymi im obszarami. Przyszłość wykazała, że miałem w tej sprawie rację.
Miasto nie szczędziło starań i środków, aby port bardziej ze sobą powiązać. W szczególności dotyczyło to trasy ulicy Gdańskiej i obu jej mostów przez Odrę Wschodnią i Zachodnią oraz śmiało proje ktowanej Arterii Nadodrzańskiej. Jej przedłużenie na północ sta nowił ciąg ulic wijących się krętą linią wzdłuż zachodniego brzegu Odry, w ciasnej dolinie między rzeką i stokami wzgórz. Był to tak zwany rejon portowy Dolnej Odry, stanowiący w 1946 roku nasz podstawowy obszar portowy. Wykorzystując tereny składowe zrujnowanych i nieczynnych zakładów przemysłowych oraz prze starzałe nabrzeża przeładunkowe do nich przylegające — utworzo no z nich pas prymitywnie wyposażonych urządzeń portowo-przeładunkowych. Również i ten teren, już poprzednio administrowa ny przez nasze władze morskie, miałby wejść w skład portu. Na naradzie w dniu 24 stycznia zwróciłem uwagę, że w dalszej przy szłości powstanie tu przemysł przyportowy, postulując jedno cześnie, aby granica tych przemysłowych obszarów, które miały być przejściowo zarządzane przez władze morskie, przebiegała nie wzdłuż obecnej, przypadkowej linii trasy ulicznej, ale aby była zawczasu dostosowana do przyszłego przebiegu wyprostowanej tra sy Arterii Nadodrzańskiej, przedłużonej aż do Huty w Stołczynie. Właśnie w takich chwilach okazuje się przydatność projektów urbanistycznych sporządzonych na wyrost i na zapas dla poszcze gólnych dzielnic miasta. Plany te wykonane najpierw w skali 1 : 5000 (przy której dwa centymetry obrazują istotną odległość stu metrów) były uzupełniane dla szczególnie ważnych fragmentów opracowaniami sprządzanymi w skali 1 :1000, gdzie te same dwa centymetry planu odpowiadają dwudziestu metrom w rzeczywi stości. Tak też było i w tym przypadku, kiedy to na długo przed wytyczaniem granic szczecińskiego portu Miejski Urząd Plano wania Przestrzennego, przy moim czynnym autorskim współudzia le wyznaczył nowy, skorygowany przebieg dalszej trasy nadodrzań skiej na odcinku od ruin stoczni szczecińskiej do będącej jeszcze w ruinie huty żelaza w Stołczynie i dalej na północ aż do odle głych Polic. Jakże wówczas przydała się nam ta wizjonerska praca — bo wiem właśnie na te dokładne, w skali 1 : 1000 sporządzone plany, pokazujące zarys przyszłej dwukierunkowej arterii można było obecnie nanieść przebieg granicy obszaru portowego, w sposób
uwzględniający przyszłe inwestycje. Nic to, że po ćwierć wieku na tym odcinku wyjątkowo niewiele zostało jeszcze dokonane, jako że kontynuowana w 1949 roku Arteria Nadodrzańska ugrzęzła w rok później przy stoczni i dalej się nie posunęła — ustalenia u r banistyczne z lat 1947—1948 zachowały swą aktualność i są do dziś podstawą do lokalizacyjnych decyzji. Tak więc, 24 stycznia 1948 roku, w oparciu o te i inne projekty i plany, zapisałem: Dzień pośw ięcony g ru ntow nem u załatw ianiu spraw y rozgraniczenia m ia sta od po rtu. W U rzędzie M orskim z udziałem p rzed staw icieli M in ister stw a Żeglugi d ług otrw ała n a ra d a przy p lan ach n ad szczegółowym p rze prow adzeniem granicy ad m in istra cy jn e j p o rtu przy uw zględnieniu w szel kich w zajem nych interesó w i w zajem nych u stę p stw i kom prom isów . A w ięc g ran ica te re n ó w portow ych przebiega w zdłuż O dry od Stołczyna aż do Golęcina, p rzy uw zględnieniu nowego przebiegu a rte rii k o m u n ik acy jn ej, poszerzającej dzisiejszą ulicę. D alej aż do m ostu kolejow ego położonego n a południe od m iasta, z w ydzieleniem z te re n ó w p o rtu G azow ni i W a r sztatów T ram w ajow y ch (silna była o to w alka), po czym g ranica p o rtu i m ia sta przebiega O drą W schodnią i Jeziorem D ąbskim . W yodrębnia się z tego te re n u pu bliczną a rte rię ulicy G dańskiej.
Cytat tego zapisu wymaga komentarza. Istotnie, ówczesne wła dze morskie, przejęte swym znaczeniem, domagały się wcielenia w zakres swych kompetencji wszystkich zakładów nabrzeżnych, w tym również i Gazowni Miejskiej oraz Warsztatów Tramwajo wych położonych na małej wyspie połączonej mostem z lądową częścią zakładu. Trzeba było użyć wielu argumentów, aby skie rować uwagę zaborczych urzędników nie na terytorialne zdobycze, ale na szybkie i operatywne uruchomienie portu. Trzeba było do piero kilku lat istotnej morskiej działalności, aby władze portowe zdecydowały się na zrzucenie z siebie balastu administrowania częścią miasta, położoną na południe od przebiegu ulicy Gdańskiej. Takie to były paradoksy owych dni. Wolni od takich śmiesznych kompleksów wyższości byli właściwi budowniczowie szczecińskie go portu. Ekspozytura Biura Odbudowy Portów działała według dobrych wzorów; przy konsultacji profesora Stanisława Hiickla, który swe młodsze lata spędził przed wojną jako konstruktor portu we Władysławowie, powstawały szybko dobre projekty rozsze rzenia ciasnego basenu Górniczego, dla przygotowania Szczecina do wzmożonego przeładunku węgla i rudy. Szczupły początkowo
zespół Szczecińskiego Biura Odbudowy Portu (inżynierowie Misiurewicz i Raś) powiększył się o tyle, że Biuro to zajęło na swe potrzeby cały budynek przy ulicy Malczewskiego. Była to stara, ale nie zburzona wielka czynszowa kamienica, jedyna, która ocala ła z całej tej dzielnicy, chyba przez zacięcie się jakiegoś trybiku w mechanizmie wyzwalającym lotnicze bomby w czasie nalotów w latach 1943 i 1944. Budynek ten, centrum nowej myśli pro jektowej, otoczony był zewsząd wypalonymi ruinami domów prze znaczonych na rozbiórkę, a obecnie, w ponad ćwierć wieku później, nadal stoi jako jedyny ocalały gmach, otoczony już nową, współ czesną zabudową. W tym to budynku,w ciasnych pokojach, nie przystosowanych do pracy projektowej toczyły się z początkiem 1948 roku gorące debaty na temat dalszych portowych i miejskich inwestycji. W dniu 1 lutego Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych przed stawiając sprawozdanie ze swej działalności za rok ubiegły jed nocześnie określiła zasięg kolejowych inwestycji przewidywanych na lata 1948—1949. Polegać one miały na całkowitej przebudowie układu węzła portowego poprzez budowę nowego dworca rozrzą dowego przecinającego dawną linię kolejową do Zdrojów. De cyzja o nieodbudowywaniu tej linii była bardzo potrzebna, gdyż jedynie w ten sposób uzyskiwało się możliwość poprzecznego za łożenia szeroko pomyślanego dworca towarowego przeznaczonego wyłącznie do obsługi rozbudowanego rejonu portowego przeładun ków masowych. Nawet w czasach najbardziej normalnych tego rodzaju inwestycja, wywracająca całkowicie dotychczasowy prze strzenny układ kolejowy, stanowiłaby problem trudny i skompliko wany, tym bardziej że grunt tu był grząski i podmokły, o warstwie torfu zalegającego na głębokość do 18 metrów od poziomu terenu. Wystarczy wspomnieć, że każdy słup telegraficzny musiał być pod party palem wbitym pod nim w warstwę torfu, a każdy metr na sypu, sterczącego nad ziemią był uwielokrotniony trzema metrami piasku, wtłoczonego uprzednio w grząski grunt. Raz powzięta decyzja okazała się jednak trafna; rozbudowa por tu wymagała rozbudowy i radykalnej modernizacji przestarzałej sieci kolejowej. Przecież od 10 sierpnia 1848 roku, gdy pierwszy pociąg ze Szczecina dotarł przez Krzyż do Poznania, na odcinku od Stargardu do Rokietnicy linia kolejowa wciąż jeszcze miała tylko
jeden tor, tak jak to miało miejsce przed równo stu laty Połącze nie Szczecina z Poznaniem nie przedstawiało bowiem dla Niem ców tej wagi co obecnie dla nas — trzeba więc było nie tylko odbudować zniszczenia, ale nadrabiać aż stuletnie zaniedbania. Przyjemnie było móc zapisać w parę miesięcy później, 5 maja: P rz y jm u ję w izytę d elegacji Czechosłow ackich Izb P rzem ysłow o-H andlo w ych, z k tó rą objeżdżam szczegółowo w szystkie za k ątk i p o rtu, naw et te, k tó ry ch nie w idziałem od w ielu m iesięcy. W szędzie w idać olbrzym i p o stęp, sp ecjalnie im ponująco w y g ląd ają p rac e n ad budow ą nowego b asen u węglowego, gdzie w bija się żelazne ścian ki szczelne i pale żelbetow e pod to ry dźwigowe. T ak sam o św ietnie w y g ląd ają gotow e już m agazyny n a w yspie G órnookrętow ej.
A w kilka dni później, 11 maja dalszy zapis: W iadomość o oficjalnym przyjeździe czeskiego m in istra sp raw zag ran icz nych w sobotę dla obejrzen ia części p ortu, m ającej służyć tran zy to w i czes kiem u.
35. Niełatwe morskie problemy Tranzyt czeski przechodził już wówczas przez port szczeciński. Według informacji, otrzymanych w końcu maja od nowego kierow nika miejskiego referatu do spraw portowych, doktora Adama Asnesa już w 1947 roku zawinęły do Szczecina trzy statki z rudą dla Czechosłowacji. Były to małe jednostki liczące 1200 do 1700 ton wyporności; pierwsza z nich „Maria Hans” przybyła do portu 19 września 1947, a więc akurat w chwili przejmowania go przez polskie władze morskie. W czasie od 17 do 31 maja 1948 roku przy była ruda szwedzka dla Czechosłowacji sześcioma małymi statkami. W ich liczbie był również i jeden polski statek, wysłużony s/s „Ka towice”. W ten sposób sprawy techniczno-portowe Szczecina zostały pod niesione do rangi międzynarodowych kontaktów, przeplatając się z nimi. Zapisałem w dniu 13 maja:
P rzy jazd czechosłow ackiego m in istra sp raw zagranicznych C lem entisa w raz z jego orszakiem już obecnie zm usza nas do w y d aw ania szeregu za rządzeń, przygotow ań: kto, gdzie, kiedy i jak, kom u, co i któ ręd y — oto problem y protokółu dyplom atycznego, ustalającego w szystkie ludzkie ruchy i gesty zaw czasu. W tym rw etesie rozlicznych przygotow ań m uszę załatw ić w ażne spraw y, w ym agające m aksim um napięcia. N a pocieszenie pop o łu d niow a w yp raw a z B orkow iczem na n abrzeże portow e „E w a”, gdzie isto tnie stw ierdzam y jeszcze dziewiczy stan przygotow ań do budow y now ych n a brzeży drobnicow ych i m agazynów .
Nabrzeże EWA, na którym miała rozpocząć się w niedługim już czasie budowa magazynów drobnicowych przeznaczonych spe cjalnie dla tranzytu do Czechosłowacji, istotnie w maju 1948 roku przedstawiało widok dziewiczej puszczy, a raczej gęstych zarośli i krzewów, nosząc nazwę „nabrzeża” jedynie w portowej nomenkla turze. Ta część portu obok już zakończonego basenu Górniczego stanowić miała główne rejony wzmożonej koncentracji inwestycji morskich. Póki nie było jednak tych nowych nabrzeży, przeładu nek musiał odbywać się w przypadkowo wybranych i prowizo rycznie przystosowanych miejscach. Tego samego dnia, 13 maja, odwiedziłem na wyspie Górnookrętowej, przeznaczonej w przyszłości na szczecińską stocznię remon tową statek, który przywiózł do nas z Indii ponad 6000 ton baweł ny. W czynnej już części basenu Górniczego nabrzeża były wypeł nione statkami, które tworzyły „most węglowy” między Polską a Szwecją i Danią. A obok tych już żyjących partii portu były w je go obrębie obszary takie, jak ów teren EWA, gdzie tylko wielcy op tymiści mogli dopatrzeć się śladów współczesnego portu: szuwary i sitowie, krzaki, siedliska dzikich kaczek oraz ciemne wody kanału, który na planach stanowił zarys przyszłego portowego basenu. Pierwsza oficjalna wizyta czechosłowacka miała podnieść mię dzynarodową rangę naszego portowego miasta. Choć od momentu przejęcia przez nas portu szczecińskiego minęło niewiele więcej niż pół roku uważaliśmy, że nadszedł już czas na utrwalenie jego międzynarodowej wagi jako portu tranzytowego. Zależało nam bardzo na tranzycie czeskim, który przed wojną, a także w pierw szych trzech latach powojennych korzystał przeważnie z Hambur ga. Obecnie chodziło zarówno o gospodarczą, jak i o polityczną demonstrację: obecność czechosłowackiej delegacji rządowej miała
dobitnie świadczyć o randze Szczecina i jego portu oraz o kon kretnych wynikach naszej tu gospodarki. Piętnastego maja 1948 roku Szczecin przeżywał więc znów wiel kie dni, a ich zorganizowanie spoczywało na nas. Minister spraw zagranicznych Czechosłowacji, Vlado Clementis, który objął swój urząd po zmarłym tragicznie ministrze Masaryku, wraz z delegacją rządową, której przewodniczył, miał przybyć do Szczecina z Gdań ska na pokładzie niszczyciela „Błyskawica”. Tu, w samym centrum miasta, na nabrzeżu przy Wałach Chrobrego miał go powitać mi nister spraw zagranicznych Polski, Zygmunt Modzelewski, w to warzystwie ministra komunikacji, Jana Rabanowskiego. Od wczesnego ranka jesteśmy z wojewodą Borkowiczem w ostrym pogotowiu, czekając na pociąg z naszymi ministrami, z którymi razem mamy udać się autami na Wały Chrobrego, aby na lądzie wspólnie powitać gości. Jest już meldunek telefoniczny, że okręt wojenny minął Zalew Szczeciński i że obecnie płynie w gó rę rzeki, ku Szczecinowi. A tu nadchodzi druga wiadomość, tym razem ze Stargardu, że pociąg wiozący z Warszawy naszych mi nistrów spóźnia się i że jest rzeczą niemożliwą, aby Modzelewski mógł spotkać gości czechosłowackich w terminie u podnóża Wałów Chrobrego. Do takiej katastrofalnej sytuacji jednak nie można było dopuścić. Decydujemy się więc szybko i wysyłamy do Star gardu kilka samochodów, aby tam na dworcu zabrać ze spóźnio nego pociągu naszych ministrów i dowieźć ich wprost na szcze cińskie nabrzeże. Powiadomiona milicja zamyka ten odcinek drogi dla publicznego ruchu i obsadza wyloty bocznych ulic na trasie wewnętrzno-miejskiej przez tereny portowe. W ten sposób wiemy, że nasi polscy goście, a jednocześnie gospodarze przyjęcia będą mogli rozwinąć bezpiecznie szybkość, znacznie przekraczającą sto kilometrów na godzinę. Stoimy tymczasem z wojewodą w słoneczny dzień na udekoro wanym nabrzeżu, mając za sobą wypełnioną publicznością skarpę i monumentalne schody prowadzące do urzędowych gmachów. Meldują nam, że „Błyskawica” jest już blisko, tuż za Stocznią, a naszych ministrów-współgospodarzy jeszcze ciągle nie widać, choć oficer na motocyklu przywozi wiadomość, że kawalkada aut minęła już przed chwilą Dąbie. Znamy jednak nie najlepszy stan naszych dróg i trzech prowizorycznych mostów, oddzielających
Szczecin od Dąbia, toteż z niepokojem obserwujemy ciemny ka dłub „Błyskawicy” powoli wyłaniający się zza wielkiego masywu elewatora zbożowego. Auta zajechały na nabrzeże właśnie w momencie, gdy okręt pod chodził do brzegu. Minister Modzelewski na chwilę przed opuszcze niem trapu był już gotowy do przyjęcia swego czeskiego kolegi. Teraz przy odgłosie syren okrętowych nastąpiła defilada wszyst kiego, co w Szczecinie pływa po wodzie, a kolumna czarnych aut pojechała przez śródmieście do gmachu Zarządu Miasta przy Jasnych Błoniach, gdzie odbyć się miała uroczystość dekoracji mi nistra Clementisa Złotą Odznaką Gryfa Pomorskiego. Była to piękna odznaka w formie złotej tarczy herbowej, z czerwonym Gryfem Pomorskim na emaliowanym niebieskim tle. Noszona na niebieskiej wstążce z czerwonym pasem — kolory miasta Szcze cina — miała ona na złotym obwodzie napis: „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród”. Odznakę tę otrzymałem w dniu jej kreowania w 1947 roku i wysoko ją sobie ceniłem. Uroczystość dekoracji przeciągnęła się nieco; następnie w wielkiej sali odbył się wiec, na którym minister dem entis wygłosił prze mówienie o znaczeniu wspólnej granicy polsko-czeskiej i o wyjściu Czechosłowacji na morze właśnie u ujścia Odry w Szczecinie. Przemówienie to, wygłoszone w kilka miesięcy po wydarzeniach lutowych w Czechosłowacji, miało ponadto jeszcze specjalny wy dźwięk polityczny. A potem był objazd portu piękną nową motorówką, szczere nie dowierzanie i zdumienie gościa, gdy pokazano mu obszar, który dopiero ma stać się nabrzeżem („Za dwa lata można będzie cumo wać statek tam, gdzie dziś jeszcze rośnie trzcina”), potem obiad, zwiedzanie miasta, pisanie komunikatu o wynikach wizyty, wy miana podarków i popis muzyczny dziewcząt z liceum przy alei Piastów, który w nagrodę przyniósł im zaproszenie na jesień na tournée do Czechosłowacji. Zakończeniem pracowitego, lecz bardzo dla nas organizacyjnie trudnego dnia było pożegnanie ministra Clementisa na dworcu. Morskie kontakty międzynarodowe rozszerzyły się, gdy przyszło nam realizować połączenie promowe pomiędzy Świnoujściem a Szwecją. Kiedy jesienią 1946 roku wracałem promem kolejowym z Trelleborga do Gdyni, już wówczas jasne dla mnie było, że takie
okrężne połączenie, technicznie i ekonomicznie nieuzasadnione, w niedługim czasie będzie musiało być zastąpione połączeniem o wiele krótszym i bardziej bezpośrednim, wiodącym z pobliskiego Świnoujścia do Szwecji. Gdynia, położona o wiele dalej od brze gów Szwecji i Danii aniżeli Świnoujście, nie mogła stać się portem promowym dla zachodniej części Bałtyku. Świadomość ta narastała z wolna w ciągu 1947 roku; a 3 stycznia rozmawiałem na ten te m at z dyrektorem Okręgu PKP w Szczecinie, inżynierem Jani szewskim, gdyż prom do Szwecji miał przewozić nie tylko auta, ale jako prom kolejowy pełne zestawy wagonów towarowych i oso bowych. Niedługo potem, 11 stycznia 1948, odbywam z inżynierem Wła dysławem Szedrowiczem, pełnomocnikiem do spraw aktywizacji regionu szczecińskiego, autem wyprawę lustracyjną do Świnoujścia, na miejsce cumowania międzynarodowego promu. Zapisuję w swym dzienniku tego dnia: P rzyp om inam sobie, ja k dziko te n te re n w yglądał niecałe dziesięć m ie sięcy tem u, gdym tu był o sta tn i raz ze szw edzką delegacją. Dziś stoi tu now y dw orzec m orski, parow ozow nia, n astaw n ia i cały dw orzec kolejow y O d ra—P o rt. K ończą w b ijan ie pali larsenow skich na nabrzeże i szykują się do próbnego w jazdu prom u kolejow ego w d niu dw udziestego stycznia.
Próbna jazda promu miała jednak miejsce dopiero tydzień póź niej; 28 stycznia notuję: N adchodzi w iadom ość o pozytyw nie dokonanej p róbie cum o w an ia prom u kolejow ego ze Szw ecji w Św inoujściu. J e st to jeszcze jedno ogrom ne osiąg nięcie — w ynik końcow y m ych sta ra ń od półto ra roku.
Miejsce na przystań promową w Świnoujściu zostało wybrane pod naporem chwili. Jeszcze przed wojną dojazd kolejowy ze Szczecina do Świnoujścia odbywał się wzdłuż zachodniego brzegu Zalewu Szczecińskiego, kończąc się dziś już nie istniejącym dwor cem kolejowym w lewobrzeżnej, centralnej części Świnoujścia, położonej w obrębie polskiej części wyspy Uznam. Natomiast w 1948 roku, podobnie zresztą jak to miało miejsce i później, do jazd kolejowy do Świnoujścia odbywał się lokalną drugorzędną linią kolejową, przecinającą w poprzek całkowicie polską wyspę Wolin i kończącą się ślepo u brzegu cieśniny Świna, oddzielającej od siebie obie wyspy.
W okresie przedwojennym, aby zapewnić możliwość doraźnego przerzutu wagonów z linii na wyspie Wolin na linię położoną na wyspie Uznam, używano tu małego lokalnego promu kolejowego, ukośnie przecinającego cieśninę. Z tego to okresu zachowały się resztki przystani promowej na wschodnim brzegu cieśniny, była to jednak przystań ciasna, nawigacyjnie niewygodna i nie roszczą ca sobie bynajmniej pretensji do międzynarodowej sławy. Tym czasem, gdy poszukiwało się w pobliżu linii kolejowej miejsca na pełnomorski prom, nie można było w 1948 roku znaleźć nic lepsze go jak właśnie ową starą zdemolowaną przystań. Wówczas bo wiem nie myśleliśmy jeszcze o promach, przewożących wyłącznie auta, pozwalających na większą elastyczność w wyborze miejsca załadunku; mając zaś do czynienia z zestawami wagonów kolejo wych, byliśmy skrępowani w wyborze miejsca sztywną linią torów. Dlatego też dla postoju dużych kolejowych promów morskich wy brano miejsce, które ongiś służyło do przewozu wagonów przez wąską cieśninę, gdyż jedynie takie rozwiązanie nie wymagało kło potliwych przekształceń istniejącego układu kolejowego. I tym się tłumaczy, dlaczego zarówno wówczas, jak i dziś promy ongiś kolejowe, a dziś samochodowe wtłacza się w ciasną cieśninę, zmu szając je do trudnych manewrów połączonych z cofaniem statku. O tym jednak pomyśleliśmy na dobre dopiero w szesnaście lat później, gdy polska linia promowa do Skandynawii — urucho miona w roku 1948, a całkiem niepotrzebnie zlikwidowana w pięć lat później — odżyła pod nową postacią w roku 1964, wciąż jeszcze korzystając z tego samego miejsca cumowania, tyle że w bardziej nowoczesnej oprawie. Jak zwykle prowizoria okazują się najtrwal sze. Sam jednak fakt uruchomienia w sennym dotychczas i na odlu dziu leżącym Świnoujściu międzynarodowej regularnej komuni kacji pomiędzy Skandynawią i Polską oraz Bałkanami pociągnął za sobą wiele dalszych, przyspieszonych inwestycji. Świadczy o tym moja notatka z dnia 8 lutego, jak zwykle pisana na żywo, pod wrażeniem chwili: N iedziela — dzień otw arcia obu m ostów kolejow ych n a O drze w Szcze cinie. Dzień od d aw na oczekiw any przez w szystkie pokolenia szczeciniaków od dw óch i pół lat. M osty p rzy b ran e w e flagi polskie i angielskie z uw agi n a d ar k o n stru k cji żelaznej przez Anglię, nieco przem ów ień p rzep latanych
hym n am i obu p ań stw i przem ów ieniem niżej podpisanego. N ie m a P olski bez Szczecina, a Szczecina bez m ostów — oto w ierszow e ujęcie tego te m atu. P rzechodzim y przez m osty; za nam i sunie olbrzym i, rep rezen tacy jn y pociąg.
Na tym nie kończy się uroczystość. Oto jej dalszy ciąg: Ja d ą c lin ią kolejow ą do Św inoujścia przez D ąbie, G oleniów , W ysoką K a m ieńsk ą, W olin i M iędzyzdroje, w y g ląd ając z okna w agonu restau racy jn eg o — u p rzy ta m n ia m sobie ogrom tej całej pracy w łożonej w to, aby linię trz e ciorzędnego znaczenia za N iem ców przerobić n a pierw szorzędną linię m ię dzynarodow ą. W te n sposób kładzie się k res k o n k u ren c ji N iem iec w k o m u n ik a c ji ze Szw ecją i łączy się w yspę W olin z resz tą k ra ju . D okonujem y ponow nych oględzin stacji prom ow ej O d ra—P o rt, kończących się tu p rac porządkow ych, rz u t oka n a przeciw ległe Ś w inoujście i p o w ró t w m ile k o łyszących się pu lm an ach do Szczecina, p rzejeżd żając ju ż w szybkim tem p ie p rzez now e m osty.
W dniu 20 lutego odbywa się pierwszy kursowy rejs promu kolejowego z Trelleborga do Świnoujścia. W ten sposób czas prze jazdu kolejowego ze Sztokholmu do Warszawy skrócony został z 45 godzin przez Gdynię do 33 godzin przez Świnoujście, które swym geograficznym położeniem zdecydowanie górowało nad wschodnimi portami Polski. Świadczył o tym pięknie wydany po polsku i po francusku rozkład jazdy na szlaku Szwecja—Polska— —Czechosłowacja, reklamujący korzyści nowej trasy międzynaro dowej. Byłem, niestety, tego dnia w Warszawie i nie mogłem być obecny przy powitaniu pierwszego szwedzkiego statku promowego — dokonałem tego o wiele później, gdy towarzysząc w dniu 8 czerwca delegacji czeskiej z Brna i Ostrawy witaliśmy z pokładu salonowego statku przybrzeżnego wpływający z morza prom. Zaimponowało to Czechom, którzy komentowali zarówno uru chomienie połączenia ze Skandynawią jak i to, że piękny „Balt-Orient-Express” stał już na peronie w Świnoujściu, gotowy do odjazdu w kierunku Pragi, Budapesztu i Sofii. Takie bezpośrednie kontakty mówią więcej niż tomy urzędowych raportów, toteż pre zydenci miasta Ostrawy — Kotas oraz miasta Brna — Matula nie ukrywali swego zdumienia, że europejska trasa Północ—Południe jest już uruchomiona, i to właśnie przez ujście Odry. Swoistym uzupełnieniem tego faktu był artykuł Jana Edmunda Osmańczyka, który podawał z Berlina, jak Niemcy odczuli wizytę
ministra spraw zagranicznych Czechosłowacji w Szczecinie. Za notowałem wtedy: ...artykuł ten podaje bardzo ciekaw ą syntezę czesko-polskiego po ro zum ienia, w idzianego oczyma dzisiejszego N iem ca, a zw łaszcza jego r e ak cję n a u trw ale n ie się pozycji obu ty ch p a ń stw w Szczecinie.
Nie wiedzieliśmy wówczas, że po paru latach to połączenie ze Skandynawią zostanie przerwane i że dopiero w kilkanaście lat później, nie bez wstępnych oporów, ale z doskonałymi rezultatami będzie ono ponownie, w bardziej nowoczesnej formie uruchomio ne. Przypominając sobie naszą argumentację, która wyprzedziła decyzję uruchomienia promu w 1948 roku muszę stwierdzić, że była ona identyczna z tą, którą należało w wiele lat później po nownie przedstawiać. O tym, jak trafnie już w 1947 roku oceni liśmy przyszłą rolę Świnoujścia jako największego portu promo wego Polski, świadczą dane eksploatacyjne linii promowych za 1975 rok. Wskazują one, że w ciągu ośmiu miesięcy tego roku promy w relacji Świnoujście—Szwecja przewiozły 8 razy więcej pasażerów, 14 razy więcej samochodów osobowych i aż 370 razy więcej aut ciężarowych niż analogiczna linia promowa łącząca Gdańsk ze Szwecją. Świnoujście zmieniło się od razu, gdy z początkiem 1948 roku przestało być jedynie stacją pilotażową, a stało się pełnomorskim portem. Już wówczas przewidywaliśmy, że w niedługim czasie nie wystarczy nam port szczeciński, zbyt odległy od morza i zdany na ograniczoną głębokość drogi wodnej łączącej go z morzem. Pierwsze urbanistyczne opracowanie przyszłości Świnoujścia przewidywało potrzebę budowy nowego wielkiego portu na wschod nim brzegu cieśniny, czyli na wyspie Wolin. Port ten miałby prze jąć od Szczecina tę część przeładunków, do której przewiezienia już nie wystarczały statki małe i średnie, mogące wpływać do Szczecina. Plany te pociągały za sobą potrzebę przewidywania du żych rezerw terenowych na dotąd nie zaludnionych terenach. Dalsza propozycja planistyczna wskazywała na możliwości budowy w prawobrzeżnej części Świnoujścia dużej oceanicznej bazy ry backiej, a w dalszej przyszłości tunelu drogowego pod cieśniną Świny. Pomysły te wówczas, przy niemal że nie zaludnionym Świno
ujściu i przy całym prymitywie ówczesnego technicznego naszego wyposażenia, wydawały się co najmniej utopią tym, którzy przy tłoczeni trudnościami dnia codziennego nie mogli wyjść poza ówczesne formy życia. A tymczasem pomysł budowy baz daleko morskich połowów w Świnoujściu i Szczecinie doczekał się reali zacji już po dwóch latach; nowy port w Świnoujściu stał się faktem dokonanym po upływie lat dwudziestu — a choć na tunel pod Świną i na połączenie Świnoujścia ze Szczecinem po upływie ćwierć wieku wciąż jeszcze czekamy, to jednak inwestycje te sta ły się przedmiotem studiów i konkursów, a tereny pod nie były konsekwentnie rezerwowane od roku 1948 po dziś dzień. Tak też należy oceniać z perspektywy wielu lat ów rok 1948; był to rok powstawania wielkich zamiarów i pomysłów, z których niemal wszystkie okazały się realne i potrzebne następnemu po koleniu. Pomysły te powstawały bez uprzednich założeń ekono micznych, bez administracyjnego nacisku — wręcz przeciwnie: często były on sprzeczne z brzmieniem koniunkturalnej urzędowej wykładni. Ale już wówczas jasne było, że postęp techniczny to ruje drogę rozwojowi ekonomicznemu i że śmiałość pomysłów nie może być hamowana przez dostosowanie się do współczesnych trudności gospodarczych i realizacyjnych. Już od dawna odzywały się głosy, że Szczecin powinien stać się siedzibą polskiego armatora i portem macierzystym dla polskiej floty morskiej. W poprzednim roku nawiązałem kontakt z dy rektorem naczelnym GAL-u (Gdynia— America Line), Duńczy kiem, panem Pliniusem. Wielka i potężna w tradycje kompania okrętowa nie widziała jednak dla siebie innego punktu oparcia aniżeli Gdynia i nie od niej można było uzyskać pomoc i współ działanie. Nieśmiałe były jeszcze wówczas próby radykalnej reorga nizacji polskiej marynarki handlowej — jedynym przejawem no wych pomysłów w tym względzie było utworzenie jeszcze z po czątkiem 1947 roku Spółki Żeglugi Przybrzeżnej „Gryf”, której udziałowcami były miasta nadmorskie Szczecin, Gdynia, Sopot i Gdańsk. Siedzibą tej spółki został Szczecin; tu przy ulicy Dwor cowej 19 mieściła się jej dyrekcja oraz sekretariat rady nadzor czej, której z urzędu, jako prezydent Szczecina przewodniczyłem. Tabor pływający tego przedsiębiorstwa stanowił nieprawdopodobną zbieraninę różnych małych, bardzo starych już i wysłużonych je
dnostek przybrzeżnych i zalewowych. Z początkiem 1948 roku debatowaliśmy nad przyszłością żeglugi przybrzeżnej, której chcie liśmy nadać większy zakres działania; szczególnie interesował się tymi sprawami prezydent miasta Sopotu, Ziembicki, który przy jechał w tym dniu do Szczecina z polecenia Komisji Rewizyjnej spółki „Gryf”. W cztery dni później o tych samych sprawach ro zmawiałem z wicedyrektorem Departamentu Portów w Minister stwie Żeglugi, Nowodworskim. W wyniku tych rozmów już 28 stycznia dyrektor „Gryfu” (noszącego szumne miano „Polskiej Że glugi Przybrzeżnej na Bałtyku”), komandor Ignacy Kuczkowski, informuje mnie o mającym w połowie roku bieżącego nastąpić zwiększeniu naszej floty przybrzeżnej: mamy dostać duży statek pasażersko-towarowy „Beniowski”, który miałby przejąć ruch przybrzeżny pomiędzy Szczecinem i Gdańskiem. Od 10 lutego miejsce Kuczkowskiego jako dyrektor „Gryfu” przejmuje Bublewski, który okazał dużą energię i przedsiębiorczość zarówno w byłej Delegaturze Rządu do Spraw Wybrzeża, jak i w czasie organizo wania niedoszłego do skutku „Związku Gospodarczego Miast Mor skich”. Już w niedługim czasie Bublewski przedstawił szereg pro pozycji, które — gdyby były spełnione — mogłyby dokonać wiel kich rzeczy w żegludze przybrzeżnej. Jednym z tych posunięć, częściowo zrealizowanym, było rozpo częcie jeszcze w 1948 roku budowy dworca żeglugi przybrzeżnej w Szczecinie u nabrzeża Jana z Kolna, na północ od Wałów Chro brego. Z różnych przedstawionych wówczas projektów wybraliśmy stosunkowo najprostszy, aby nie obciążać zbytnimi kosztami inwe stycyjnymi skromnego budżetu towarzystwa żeglugowego, które jak dotąd dochody swe czerpało głównie z lokalnego przewozu pasażerów i towarów w relacji Szczecin—Świnoujście, a w lecie również na trasie do Międzyzdrojów i Trzebieży. W dniu 24 kwietnia 1948 roku dokonałem charakterystycznego zapisu, ilustrującego pierwsze nasze kroki w gospodarce morskiej: P rz y jem n a uroczystość spuszczenia w odbudow yw anej stoczni n a w odę tego sam ego sta tk u , którego zniszczony k ad łu b oglądałem w ru in ac h stocz ni jeszcze w 1945 roku. T eraz już w ykończony, przy całym należytym ce rem oniale, napięciu i w yczekiw aniu spłynął na wodę, ochrzczony należycie b u telk ą szam pana. P rzy te j okazji przeprow adzam rozm ow ę z d y rekto rem G A L -u P liniusem na te m a t zbyt m ałego zain tereso w an ia się G d y n ia —A m e -
r ic a L in e Szczecinem. W ypływ a to ze znanego m i aż n adto k om pleksu „w y
brzeża z 1939 ro k u ”, co tępim y od trzech la t z dobrym sk u tk iem , czego najlep szy m dow odem je st dzisiejszy Szczecin.
A w kilka dni później, 27 kwietnia: R eszta dnia pod znakiem R ady N adzorczej „G ry fu ”, n a k tó re j w y słu chujem y spraw ozdań now ej d y rek cji i u sta la m y p rog ram y d ziałan ia na przyszłość. W m iędzyczasie p rze rw a celem w zięcia u d ziału w p o w itan iu pierw szej czeskiej flotylli rzecznej, przybyłej do Szczecina z silnym i h o low nikam i.
Uruchomienie regularnej żeglugi przybrzeżnej statkiem „Be niowski” nastąpiło 24 lipca. Zwiedziłem tego dnia ten nasz fla gowy statek, który wówczas, po przybyciu z Gdyni przyjmowany poniżej Wałów Chrobrego w samym centrum miasta, wpro wadzał nowy, jakże pożądany motyw do naszego krajobrazu. Sta tek ten, wyposażony w kajuty i przestronne pomieszczenia, przed odpłynięciem do Sopotu wydawał się nam uosobieniem nowo czesności, choć była to już stara, mocno wysłużona jednostka. Nie był to najszczęśliwszy pomysł, by użyć go wówczas wyłącznie do ruchu wewnętrznego, gdyż nie było wtedy na szlaku przy brzeżnym ani wystarczającej liczby pasażerów, ani masy towaro wej — ale z samego założenia samorządowa Spółka Żeglugowa „Gryf” nie miała prawa wyjścia na szersze morze. Pod koniec 1948 roku jako prezes rady nadzorczej „Gryfu” by łem zmuszony zwrócić się do ministra żeglugi z prośbą o rewizję dotychczasowej polityki żeglugowej w Szczecinie. Nam był po trzebny w Szczecinie silny armator, mogący zapewnić powiązanie naszego portu z głównymi portami światowymi, a nie żałosna na miastka pod postacią na pół fikcyjnej „spółki” kilku miast nad morskich, nie posiadającej żadnych własnych środków i nie cie szącej się zbytnią przychylnością resortów centralnych. Do eksplo atacji małej, tzw. białej floty przybrzeżnej też potrzebne byłyby nowe jednostki, a przydzielenie tej spółce starego oceanicznego grata, jakim był nadal — mimo pomalowania go na biało — s/s „Beniowski”, spowodowało powstanie deficytu ekspolatacyjnego w wysokości 16 milionów złotych, co w pierwszych dniach paź dziernika nie pozwoliło na normalną wypłatę pensji, doprowadza jąc do niesamowitej sytuacji. Nic tu nie pomogły starania ener gicznego dyrektora Bublewskiego wobec fantastycznych pomysłów
innych „znawców” spraw morskich, którzy proponowali wydzier żawienie „Beniowskiego” organizacjom zajmującym się przewo zem osadników izraelskich do Palestyny, przy jednoczesnej pro pozycji zakupu serii starych greckich stateczków przybrzeżnych kursujących na Morzu Egejskim. Nie mogło nas zadowolić jedyne połączenie regularne GAL-u, które pod postacią statku „Oksywie” od 4 marca 1948 roku łączy ło Szczecin z Kopenhagą i Oslo, ani też wyczyny małego statku „Diana” należącego do spółki „Gryf”, który nie mogąc o własnych siłach odbywać nawet regularnych kursów po Zalewie Szczeciń skim gwoli zdobycia dochodów wyspecjalizował się w nowej roli pływającej po Jeziorze Dąbskim restauracji. O tych wszystkich sprawach pisałem dość ostro i wyraźnie w memoriale, który miasto Szczecin w dniu 8 października 1948 roku przedstawiło Ministerstwu Żeglugi, domagając się zdecydo wanego wyciągnięcia wniosków z istnienia przy ujściu Odry dru giego równorzędnego ośrodka gospodarki morskiej, wymagającego zastosowania specjalnych form organizacji i zarządzania żeglugą. Należy kreować w Szczecinie silną flotę handlową, a nie działać powoli i półśrodkami. Kompleks przedwojennego, ciasnego wy brzeża morskiego ograniczonego wyłącznie do preferowanych por tów, powinien zaniknąć bezpowrotnie. Szczecin po upływie pierw szych lat swego zagospodarowywania jest już dziś przygotowany do spełniania należnej roli w gospodarce morskiej całego kraju. Me moriał ten kończył się konkretnymi postulatami, całkiem realnymi jak na ówczesne warunki. Sprawy morskie przeplatały się z niezbędnymi inwestycjami lą dowymi, mającymi zapewnić dojazd do Szczecina i do jego portu. Ostatnim akcentem roku 1948 było otwarcie w dniu 2 grudnia nowo zbudowanej krótkiej dwutorowej łącznicy kolejowej bezpośrednio łączącej Dworzec Główny z odbudowanymi mostami na obu ra mionach Odry, z pominięciem dotychczasowych uciążliwych objazdów. Łącznicy tej nie było za czasów niemieckich. Jej budo wa u południowego skraju dzielnicy Pomorzany przebiegała spraw nie przez cały rok 1948. Miała ona umożliwić pociągom z wnętrza kraju, a tym samym również i z wnętrza województwa bezpośredni dojazd do Dworca Głównego. Tego samego dnia dokonaliśmy z dy rektorem Janiszewskim lustracji stanu starego portowego dworca
rozrządowego, któremu nadano nazwę „Szczecin — Port Central ny”. Pamiętając, jak wyglądał ten rejon jeszcze rok temu, cieszy liśmy się z widoku oczyszczonego dworca, doprowadzonego do po rządku z niesamowitego powojennego chaosu, kłębowiska zniszczo nych torów i mostów. Zapisałem w swym notesie tego dnia, 2 grudnia, że „jest to dzień ciekawych osiągnięć”. Bowiem od wczesnego rana dokony wałem szczegółowego objazdu prawobrzeżnej części Szczecina. Stwierdzić można było postępy przy betonowaniu mostu na rzeczce Płoni przy dworcu w Dąbiu oraz dokończenie odbudowy drugiego mostu w obrębie oczyszczanego z gruzu terenu centralnej części tej dzielnicy. A stąd przejazd autostradą (której jedna jezdnia została już całkowicie odbudowana), przez zwęglone jeszcze od niedawnego ognia artylerii lasy miejskie. Choć zima, ale widać, jak nowe drzewka rosną koło zeschniętych, tylko częściowo usuniętych pni. A potem radość na widok dobrego postępu robót nad podnoszeniem z wód Odry zwalonych konstrukcji dwóch autostradowych mostów. Były one w marcu 1945 roku zwalone do rzeki, już poprzednio zatarasowanej kadłubami statków ściągniętych tu przez wojska niemieckie i zatopionych powyżej filarów mostowych. Utworzona w ten sposób tama na poprzek Odry spowodowała spiętrzenie jej wód i zalanie szerokiej na kilka kilometrów doliny Miedzyodrza, co utrudniło, ale bynajmniej nie przeszkodziło w sforsowaniu rzeki w czasie ostatecznej kwietniowej ofensywy z 1945 roku. Dziś, po trzech przeszło latach należy to już do historii. I gdy by nie odciągnięte na brzegi resztki jednego z zatopionych statków, „Monte Rosa”, tarasujących ongiś brzeg rzeki, trudno by było wytłumaczyć towarzyszącym mi osobom, którędy niedawno temu, ale zarazem już tak dawno, szły pierwsze ataki, które wyzwo liły Szczecin. Albowiem w Szczecinie życie toczyło się szybko — tak szybko, że nie było okazji do wspomnień ani roztkliwiań się nad minioną przeszłością. Nowe fale osadników od chwili swego przybycia roz poczynały historię swego miasta. Te początki nowego życia nada wały mu niezrównany charakter trwałej młodości. Integracja spo łeczna następowała u nas szybko i — jak życie później to wykazało — w sposób skuteczny i trwały.
36. Szczecińska społeczność i jej miasto Osiągnięcia techniczne, zrastanie się miasta z problematyką go spodarki morskiej, jego rozrost terytorialny — wszystko to było możliwe właśnie dlatego, że szybko i skutecznie tworzyła się od podstaw nowa szczecińska społeczność. Proces ten, zapoczątkowany jeszcze w 1945 roku, w każdym z kolejno po sobie następujących lat przybierał inne, danemu okresowi właściwe formy. Warto przy pomnieć i naświetlić problemy ludnościowe Szczecina w tym roku krzepnięcia i zrywu, jakim był rok 1948. W dniu 1 stycznia 1948 roku ludność Szczecina liczyła 135 700 osób. Na koniec roku liczba ta wzrosła już do 175 tysięcy. Gdy w dniu 1 kwietnia 1948 Miejski Urząd Statystyczny dokonał analizy struktury ludnościowej miasta, to stwierdzono, że na ówczesną liczbę 143 308 mieszkańców składało się 59 745 mężczyzn i 57 254 kobiet w wieku powyżej 18 lat oraz 26 309 dzieci i młodzieży. Około 30°/o ludności ówczesnego Szczecina stanowili przybysze z byłych wschodnich terenów Polski (jak się wtedy mawiało: „zza Buga”). Następną grupę ludnościową, około 10% ogółu mieszkań ców miasta, stanowili osadnicy z Poznańskiego, dalej warszawiacy — około 8% oraz repatrianci z zachodnich krajów Europy — 6% ogółu ludności. Z innych części województwa szczecińskiego na płynęło do miasta 8% ludności, a nieco mniej, bo około 7%, przy było z terenu Pomorza wschodniego. Ponadto na liście przybyłych w ciągu lat 1945—1948 do Szczecina widnieją prawie wszystkie województwa Polski: po 5% mieszkańców z Łodzi oraz Katowic; po 4% z Wrocławia i Rzeszowa, 3% z Kielc, 2% z Krakowa. Na końcu tabeli znajduje się Olsztyńskie, skąd do Szczecina przybyło mniej niż 1% mieszkańców miasta. Była to chyba już ostatnia szacunkowa ocena pochodzenia mie szkańców Szczecina — później tego rodzaju statystyka zawodziła, z powodu wielkiego lokalnego przyrostu naturalnego, wskutek cze
go nie można było mówić o znacznej liczbie mieszkańców miasta inaczej jak o „szczecinianach” z krwi i kości. Ale i w 1948 roku zacierać się już zaczęły różnice pochodzenia, gdyż integracja spo łeczna ludności była już w Szczecinie daleko posunięta. Charakterystyczny był dalszy ustawiczny przyrost ludności mia sta w ciągu 1948 roku. Łączna liczba urodzeń w tym roku wyno siła 5732, przy liczbie zgonów równej 1511 (w tym niestety jedną trzecią stanowiły niemowlęta poniżej jednego roku życia). W ciągu tego roku osiedliło się w Szczecinie 33 600 nowych mieszkańców, przybyłych z różnych stron kraju i świata. Co mie siąc liczba ludności miasta wzrastała o dalsze dwa do trzech ty sięcy osób. Dla porównania warto dodać, że łączny wzrost ludności Szczecina w ciągu 1948 roku wynosił 39 300 osób, podczas gdy analogiczny przyrost ludności w 1947 wyniósł mniej, bo 25 000 osób, ale w 1946 roku aż 85 800 osób. Należy jednak do tych danych z 1948 roku wnieść pewną po prawkę, wynikłą z potrzeby uwzględnienia nowo przyłączonych w maju gmin prawobrzeżnych, przez co porównywalny z poprzed nimi latami wzrost ludności miasta był odpowiednio mniejszy. Świadczyły te dane o postępującej stabilizacji napływu nowych osadników do Szczecina: teraz już o rozwoju miasta decydował nie tyle masowo zorganizowany dopływ ludności, ile regularny dopływ, będący wynikiem wielkiej ilości indywidualnych nieskoordynowa nych decyzji. Wciąż jednak brakło nam mieszkańców w tym wielkim, bardzo rozległym mieście. Od skrajnie północnej dzielnicy miasta do skrajnie południowej trzeba było jechać autem ponad 30 kilo metrów. Szczecin liczył po przyłączeniu nowych dzielnic aż 301 kilometrów kwadratowych powierzchni, podczas gdy Poznań miał ich 224, Wrocław 175, a ówczesna Warszawa jedynie 142. Nic też dziwnego, że na tak wielkiej powierzchni miasta ludność żyła wciąż w znacznym rozproszeniu; zależało nam więc na zwiększeniu jej liczby, do czego się zresztą miało właśnie przyczynić oparcie ro zwoju miasta na trwałych podstawach gospodarczych, jakie stwa rza gospodarka morska. Jak łatwo pisząc te słowa popaść w suchą rutynę sprawozdaw czą! Przecież te kilka tysięcy regularnie co miesiąc przybywają cych nowych mieszkańców stawiało nas przed trudniejszymi pro
blemami aniżeli realizowanie wielkich inwestycji. W dniu 2 stycz nia, myśląc o tym, czego należy w ciągu rozpoczynającego się roku dokonać, zapisałem jako plan działania: „Chciałbym, aby ten 1948 rok był już istotnie rokiem ładu i porządku w Szczecinie”. Jak trudno jednak mówić o porządku i ładzie w mieście, w którym wciąż jeszcze zalegają ruiny i gruzy; jak trudno mówić o stabili zacji i ładzie jeżeli regularnie co miesiąc zwiększa się liczba miesz kańców, przynosząc ze sobą nie tylko techniczne, ale i społeczne problemy do natychmiastowego rozwiązania. Można zawczasu za planować wiele technicznych i gospodarczych posunięć — ale jak tu z góry zaplanować strukturę zawodową i strukturę wieku tych, którzy dopiero za pół roku zdecydują się rozpocząć nowy start życiowy w nowym dla siebie mieście? Dlatego to we wciąż rozra stającym się ludnościowo mieście czynnikiem jego stałości mogła stać się przede wszystkim pełna integracja nowo przybyłych z lud nością już zasiedziałą. Minione trzy lata dokonały swego — lud nością „zasiedziałą” stali się ci, którzy legitymowali się więcej niż rocznym stażem pobytu w Szczecinie! O tych sprawach wiele się wówczas mówiło. Trzeciego marca miałem na ten temat odczyt pt. Szczecin wczoraj, dziś i jutro, o którym szeroko rozpisały się dwa nasze ówczesne dzienniki: „Kurier Szczeciński” i „Głos Szczeciń ski” w dniu 10 marca. W wypowiedzi swojej podkreślałem, że przemiany, jakie Szczecin przechodzi, są przede wszystkim spo łeczne. W tym okresie zaszła nie tylk o zm iana narodow ości m ieszkańców przez rozw iązanie problem u niem ieckiego, lecz rów nież n astąp iło ujednolicenie się ty p u m ieszkańców , w ytw orzenie zdrow ego regionalizm u, uodpornienie na w pływ y zew nętrzne (brak p rzejaw ów p an ik arstw a) i w reszcie odpływ elem entu przypadkow ego i szkodliw ego przy nap ły w ie w artościow ego ele m entu produkcyjnego.
Rysując perspektywy Szczecina, takiego jakim mógł być po dwu dziestu latach stwierdziłem, że „aby wiedzieć, czym będzie Szcze cin jutro, trzeba umieć zrozumieć, czym on jest dziś”. W 1948 roku przestał już praktycznie dla nas istnieć problem ludności niemieckiej. Gdy w jesieni poprzedniego roku obejmo waliśmy pod swój zarząd wyspę Łasztownię oraz międzyodrzańskie tereny przyportowe, zastaliśmy na nich wielu Niemców zamieszka łych tam i pracujących przy portowym przeładunku wojskowego
mienia. W dniu 3 stycznia 1948 miejski komisariat dzielnicowy rozpoczął sporządzanie ich ewidencji; jednocześnie dokonano po nownego kontrolnego spisu tych Niemców, którzy pozostali jeszcze we właściwej, lewobrzeżnej części miasta. Wojewódzki pełno mocnik do spraw repatriacji Niemców, Majewski, doprowadził w sierpniu do zorganizowania kilku specjalnych pociągów repa triacyjnych do radzieckiej strefy okupacyjnej Niemiec — były to już ostatnie transporty masowe tego typu ze Szczecina, uznane go wraz z powiatem szczecińskim za obszar przygraniczny. W wyniku tego działania na koniec 1948 roku pozostawały w Szczecinie — na 175 tysięcy ogółu ludności — 3042 osoby na rodowości niemieckiej, przy 370 innych obcokrajowcach stale w mieście zamieszkałych. Tak więc pod koniec 1948 roku Niemcy, stanowiący 1,7% lud ności miasta, byli zgromadzeni w dwóch jego punktach: przy uli cach Gdańskiej i Łasztowej w niektórych ocalałych tam starych budynkach oraz w blokach mieszkalnych przy ulicy Wawrzyniaka, pomiędzy ulicą Gorkiego i ulicą Ojca Beyzyma. Byli oni zatrud nieni przez radzieckie przedsiębiorstwa transportu morskiego przy przeładunku towarów przechodzących tranzytem na szlaku z Rygi i Leningradu do radzieckiej strefy okupacyjnej Niemiec i z powro tem. Przeładunek ten miał miejsce w obrębie dwóch starych ba senów portu centralnego, zwanych wciąż jeszcze tradycyjnie „por tem wolnocłowym”. Problem integracji ludności wiązał się ściśle z problemem we wnętrznej integracji rozrzuconych dzielnic miasta. Kontynuowa łem objazdy najbardziej skrajnych peryferii; z notatek swych odczytuję ówczesne potrzeby dalekiego Osowa, położonego tak na uboczu wśród lasów, że sam stwierdziłem, iż była to osada „naj mniej przez nas odwiedzana”. Ale nawet i tam kwitło już życie — kilkanaście gospodarstw, mała szkoła powszechna, parę skle pów, remontowane drogi. To samo w odległym Krzekowie, dotąd jeszcze noszącym charakter wiejskiej ulicówki, wsi nieznanej mieszkańcom miasta, dokąd udało nam się przedłużyć linię tram wajową wzdłuż ulicy Mickiewicza, kończącej się niespodziewanie u opłotków wiejskich Krzekowa. Niektóre z odległych dzielnic wciąż jeszcze wymagały stałej, wzmocnionej opieki: Północne i Górne Żelechowo, atrakcyjnie po-
łożona dzielnica na skraju wysokiego płaskowzgórza, skąd roz przestrzeniał się rozległy widok na odbudowującą się stocznię, na dalekie Jezioro Dąbskie i na zarastające krzewami ruiny Grabo wa, ongiś samodzielnego miasteczka, a od początku XIX wieku za niedbaną, robotniczą dzielnicę Szczecina, szczególny cel ataków bombowych w latach wojny. Sporo ludności mieszkało już w Gór nym Żelechowie, cierpiąc na skutek wielkiego niedostatku komu nikacyjnego. W takim rozległym mieście jak Szczecin unowo cześnienie komunikacji wewnętrznej powinno było torować drogę osadnictwu; w 1948 roku, gdy już wyczerpały się zasoby mieszka niowe we właściwym śródmieściu i gdy jeszcze daleko nam było do rozpoczęcia realizacji programu nowego budownictwa — coraz to więcej nowo przybywających osadników kierowało się do tych odległych północnych dzielnic miasta, ładnie położonych, gdzie jeszcze można było wówczas znaleźć nie zamieszkałe domki, wy magające wprawdzie kapitalnego, ale dostępnego dla przeciętnej rodziny remontu. W dniu 5 grudnia Miejskie Zakłady Komunikacyjne były w sta nie uruchomić połączenie tramwajowe śródmieścia z położonymi daleko na zachód Gumieńcami, gdzie również wśród zieleni re montowano we wzmożonym tempie obszerne osiedla domków je dnorodzinnych. W dniu 15 grudnia (akurat w dniu Kongresu Zje dnoczeniowego obu partii politycznych i powstania Polskiej Zjed noczonej Partii Robotniczej) nowa linia tramwajowa połączyła wschodnią część portu z lewobrzeżną częścią miasta — gdyż dwa oddane w tym dniu do użytku odcinki pozwoliły na uruchomienie średnicowej linii tramwajowej nr 8, o długości ponad 9 kilome trów. W ten sposób łączna długość sieci tramwajowej w mieście wzrosła w ciągu 1948 roku z 32 do 39 kilometrów; podobnie też i długość linii autobusowych oficjalnie wzrosła z 10 do 29 kilo metrów. Mizernie jednak i wprost żenująco wyglądała ilość kur sujących autobusów w tym roku: było ich bowiem jedynie dzie więć, z tego dwa znajdowały się stale w naprawie. Ale statystyki przypominały, że w roku ubiegłym czynne były w mieście jedy nie dwa autobusy, kursujące wzdłuż północnej trasy do Huty Stołczyn — tak że tegoroczny przyrost taboru mógł oficjalnie cie szyć władze miejskie, choć wciąż jeszcze nie cieszył mieszkańców Żelechowa czy bardziej jeszcze odległego Warszewa, nadal po
zbawionych jakichkolwiek środków publicznej komunikacji. Kur sowało po mieście kilka taksówek i znikoma liczba konnych do rożek, przywiezionych — o dziwo — z różnych okolic Polski i swym zabytkowym i różnorodnym wyglądem wzbudzających podziw no wo przybywających. Część tego taboru konnego w parę lat później używana była w czasie sezonu letniego w Międzyzdrojach. Jednym ze sposobów poprawienia stanu odległych peryferii miasta było udzielenie im daleko idącej autonomii dla realizowa nia własnych inicjatyw terenowych. Ileż miałem kłopotów z orga nami nadzorczymi, gdy ostro i zdecydowanie sprzeciwiałem się likwidacji „nietypowych” komisariatów dzielnicowych, jako nie ujętych w kraju w ramy żadnych przepisów i zarządzeń. Nie tylko jednak nie zezwalałem na ich likwidację, ale popierany przez Radę Miejską i jej komisje, domagałem się coraz to większej ich terenowej aktywności. W dniu 11 sierpnia odbyła się następna z kolei indywidualna odprawa wszystkich peryferyjnych miejskich komisarzy dzielni cowych. Był to istny pokaz rozlicznych metod i sposobów działa nia; zapisałem, że najlepiej o swój obszar dbał komisarz dzielnico wy Warszewa, energiczna i pełna wigoru pani Ochman. W mie siąc później, 14 września, w towarzystwie naczelnika „Wydziału Administracji Ogólnej I Instancji” (tak się zwał wówczas ów urząd podległy mi jako staroście grodzkiemu), doskonałego organizato ra i inicjatora wielu poczynań, Zdzisława Saphier-Saperskiego oraz inżyniera Kazimierza Szulca odbywamy szczegółowy rekonesans północnej części miasta, robotniczego Skolwina, gdzie wokół pa pierni organizuje się nowe życie, niestety wciąż jeszcze w starych ramach. Na miejscu wydajemy szereg konkretnych zarządzeń, aby później w jeszcze bardziej na północ położonym Mścięcinie, ma łej wiosce przytykającej do miasteczka Police (ale wówczas na leżącej do Szczecina), dokonać rekonesansu brzegów szerokiej w tym miejscu Odry, po to aby poszukać miejsca pod przyszły tunel podwodny, który zgodnie z naszą propozycją miałby po łączyć północną część szczecińskiej aglomeracji z Goleniowem. Była to jedna z naszych koncepcji, która ku nie ukrywanej zgrozie ludzi przezornych i ostrożnych powstała w gronie szczecińskich urbanistów — idea, która w równo ćwierć wieku później doczekała się ponownej, urzędowej aprobaty i akceptacji.
Dostęp do odległych peryferii był w wielu miejscach zatara sowany ruinami zwalonych lokalnych mostów, których przywró cenie do stanu używalności było zadaniem doraźnym o wiele dla użytkowników pilniejszym niż nasze wielkie odrzańskie pomysły. Aby móc uruchomić przerwaną linię tramwajową nr 8 wiodącą w ulicę Ku Słońcu, trzeba było najpierw usunąć ogromny stożek gruzu, powstały w wyniku runięcia wysokiego kolejowego mostu łukowego, oraz przywrócić prowizorycznie ruch kołowy wzdłuż ulicy. Aby uruchomić dostęp do odległej i wciąż jeszcze za niedbanej dzielnicy Pomorzany, trzeba było odbudować jeszcze jeden most nad głębokim wykopem kolejowym w osi ulicy Mieszka I. Niemal każda peryferyjna dzielnica Szczecina wyma gała odbudowy jednego lub kilku mostów, co odbywało się sto pniowo, ale w tempie o wiele szybszym, aniżeli się to działo póź niej, gdy procedura wstępna często trwała dłużej niż sama reali zacja. Trzeba tu przypomnieć operatywność władz kolejowych w odbudowie mostów nad ulicami i nie mniejszą operatywność miejskiego Wydziału Technicznego, nadzorującego odbudowę mo stów położonych ponad torami kolejowymi lub odrzańskimi kana łami, jak również przypomnieć działalność Miejskiego Przedsię biorstwa Budowlanego, które oddawało do użytku jedną budowę za drugą. Łatwiej było wówczas odbudowywać stare mosty aniżeli oświe tlać ciemne szczecińskie ulice. Postępujące wraz z jesienią wie czorne ciemności zmuszały do zdecydowanych działań — cóż miało jednak zrobić miasto, któremu jeszcze w 1945 roku władze energe tyczne całkiem energicznie odebrały sprawy oświetleniowe i roz dział energii elektrycznej? Jeszcze w lutym 1948 roku nasz do radca energetyczny inżynier Antoni Jezierski stwierdził, referu jąc sprawę oświetlenia miasta, że materiały, pieniądze i żarówki są, istnieje tylko trwała niechęć Zjednoczenia Energetycznego do robót inwestycyjnych na terenie miasta. Niechęć ta, wobec dobrych przykładów ze strony innych, bardziej operatywnych inwestorów powoli słabła, dzięki interwencjom dyrektora Karwowskiego i inżyniera Fabierkiewicza, troszczących się o szczecińskie oświe tlenie. Tyle że wciąż jeszcze ciemne były peryferyjne Gumieńce, Żelechowo i Stołczyn; nawet gęsto zaludnione Niebuszewo ciągle jeszcze korzystało ze starych gazowych latarni, zapalanych przez
objeżdżających swoje rejony rowerzystów, uzbrojonych w długie drążki. Ten zamierający szczeciński folklor uliczny ustąpić miał miejsca żarówkom, które chybocząc się na poprzecznie przez uli ce rozciągniętych drutach wydawały się nam wówczas symbolem postępu. Jeszcze bardziej wyraźnym przejawem postępu na na szych odległych miejskich peryferiach były inwestycje kulturalne, jak np. otwarcie nowej szkoły powszechnej w skrajnie dalekim Mścięcinie, dobra praca terenowych filii Biblioteki Miejskiej w Golęcinie, Dąbiu i Warszewie, nowa świetlica w Ustowie lub przed szkola w Gumieńcach i Żydowcach. Nie jest to jedynie zwykła rejestracja kilkunastu dawno już zapomnianych faktów. Jest to przypomnienie chwil podniosłych, wywołanych małymi osiągnięciami, które stawały się jednak wiel kimi dla tych, którzy pracą społeczną i własną energią przyczynili się do ich powstania. Inaczej sprawy takie ocenia się wówczas, gdy jedno pokolenie pokazuje drugiemu efekty swej długoletniej pracy — a inaczej wówczas, gdy trzy lata działalności wyrównać miały wiele wieków wrogiej działalności. Nieco patosu nie zawadzi dla oceny tych lat: często bywało, że w ferworze kompetencyjnej dy skusji, nagle, wśród roztrząsania rozlicznych, przeważnie wyolbrzy mionych trudności, uprzytamniałem sobie, że to wszystko dzieje się w Szczecinie, w trzy lata po wojnie, tu, u ujścia Odry! Przecież nawet fakt naszego pobytu w tym regionie nowej Polski był już sam w sobie epokowym wydarzeniem — a uchodził on naszej uwagi po prostu dlatego, że uczestniczyliśmy w codziennym pro cesie jego kształtowania. Po takiej myślowej dygresji sprawy trudne stawały się od razu łatwymi, doprowadzane do właściwej skali i rozmiarów. Wrastaniu społeczeństwa w swe miasto towarzyszyły zwiększo ne, wciąż jeszcze nie zaspokojone potrzeby kulturalne i oświato we. Biblioteka Miejska liczyła z początkiem 1948 roku niespełna 7 tysięcy polskich książek, przy 200 tysiącach tomów niemieckie go księgozbioru, zastanego przez nas trzy lata temu. Jako osiągnię cie zanotowano w końcu tego roku wzrost pozycji polskich do 15 tysięcy tomów; jednocześnie w ciągu roku zwiększyła się liczba filii bibliotecznych w mieście z jednej przy ulicy Tarczyńskiego do ośmiu, rozmieszczonych w różnych dzielnicach, ze szczególnym uwzględnieniem dzielnic peryferyjnych. Jest rzeczą znamienną, że
Ministerstwo K ultury i Sztuki bardzo wysoko oceniło działalność terenową naszej sieci bibliotecznej; w nagrodę za to centralnej Bibliotece Miejskiej przybył tytuł „Biblioteki Naukowej”. Miejski Wydział Oświaty i K ultury zajmował się wszystkim: urządzaniem i wypożyczaniem sal widowiskowych i estradowych, organizacją imprez i ich obsadą oraz opieką nad teatrem miejskim (troska o jego byt spoczywała na władzach miejskich jako że w tym czasie teatr szczeciński nie wchodził w skład państwowej sieci teatralnej). Przy skromnych środkach, ale z dużym społecz nym zaangażowaniem zorganizowano w ciągu roku 14 koncertów symfonicznych, 3 koncerty popularne, 5 koncertów dla młodzie ży i 2 koncerty w dalekim Stołczynie, w obrębie Huty. Te 24 koncerty, przeciętnie po 2 w miesiącu, były wynikiem uporczy wej pracy społecznej, gdyż wówczas nie było w Szczecinie etato wych działaczy muzycznych ani też etatowej orkiestry symfonicz nej. Niestrudzony ów Wydział Oświaty i Kultury, kierowany od samego początku przez Brunona Taydelta, popierał działalność mu zyczną i baletową w szkołach, organizował szkolne „audycje” szo penowskie, w czym gorliwie sekundował mu Społeczny Komitet Upowszechniania Muzyki, złożony z ludzi dobrej woli. Wiele się zmieniło od owego mroźnego grudniowego wieczoru w 1945 roku, gdy w nie opalonej sali Jan Bereżyński, przy świeczkach — bo w mieście brakło prądu — dał w Szczecinie pierwszy szopenowski koncert. W 1948 roku istniały już w Szczecinie dwie szkoły mu zyczne; jedna imienia Szymanowskiego, kierowana przez panią Halinę Durnasiową, oraz druga, imienia Chopina, pod dyrekcją Wacława Piotrowskiego. Tak to dwóch tytanów muzyki patro nowało owym miłym lokalnym poczynaniom, w których dosłow nie pierwsze skrzypce grało „Robotnicze Towarzystwo Muzyczne”, wbrew nazwie skupiające w sobie wszystkie szczecińskie umuzycznione warstwy społeczne. Prezesował temu Towarzystwu Sta nisław Czapelski, były dyrektor Opery Lwowskiej, były pierwszy naczelnik Wojewódzkiego Wydziału Kultury, już w kwietniu 1945 roku myślący o teatrze tam, gdzie jeszcze osadników brakło — działacz w Szczecinie legendarny, elegancki starszy pan, stale no szący białe getry i chodzący z hebanową laseczką z gałką z kości słoniowej. W dniu 10 kwietnia 1948 roku odbył się koncert z udziałem
Zdzisława Jahnkego, rektora Wyższej Szkoły Muzycznej w Poz naniu oraz Gertrudy Konatkowskiej, której ponownie gościwszy ją w swym domu — przypomniałem, jak to w 1940 roku urzą dzaliśmy w czasie okupacji w Poznaniu domowe koncerty szope nowskie z jej udziałem w mieszkaniu doktora Jana Żytkiewicza, późniejszego naczelnika szczecińskiego Wydziału Zdrowia w 1945 roku. Pięć lat wystarczyło, aby z jednej epoki przenieść się w dru gą — niby wciąż ci sami ludzie, ale jakże już odmienni w swych myślach i czynach. I znów była tu potrzebna swoista doza patosu i wyczucia chwili; ci, którzy dobę dzisiejszą traktowali jako coś zwyczajnego, nie tylko pozbawieni byli przez ciasnotę swego my ślowego horyzontu satysfakcji życiowej, ale i spłycali efekty swe go działania. Z początkiem 1948 roku, między 15 lutego i 10 marca, odby wał się w Muzeum przy placu Żołnierza „Salon plastyków szcze cińskich”. Zgromadzono tam prace czternastu malarzy osiadłych i tworzących w Szczecinie; organizator wystawy Guido Reck w przedmowie do ładnie wydanego ilustrowanego programu przedstawił lokalny dorobek twórczy, nawiązujący już do nadodrzańskich motywów. Warto też przypomnieć nazwiska mala rzy szczecińskich, biorących wówczas udział w tej ekspozycji. Byli to: Majer Apelbaum, Paweł Bałakirew, Henryk Boelke, Henryk Karny, Arkadiusz Kondracki, Romuald i Zenon Kononowiczowie, Emanuel Messer (ówczesny prezes oddziału Związku Plastyków), Łukasz Niewisiewicz, Henryk Ostachiewicz, Adam Pohorecki, Jan Powieki, Guido Reck, Marian Tomaszewski. Publika szczecińska tłumnie wystawę odwiedzała, komentując prace, podziwiając i wy dziwiając różne podejścia i techniki. Działo się to zaraz po zakończeniu sezonu karnawałowego — bo i ten okres wówczas już w Szczecinie mieliśmy za sobą. Był więc „Bal Prasy” nawiązujący do przedwojennych poznańskich tradycji: „Błękitny Bal Akademicki” organizowany przez Bratnią Pomoc Studentów Akademii Handlowej (na zaproszeniu: „strój dowolny)” oraz „Bal Morski”, odbywający się 7 lutego i przypominający na pięknie drukowanych zaproszeniach, że jednak „pożądane są stro je wizytowe”. Tak się to Szczecin wówczas dokształcał i zabawiał. Brakowało nam jednak wciąż jeszcze teatru opierającego swe istnienie na
trwałych podstawach finansowych. Dawne to były czasy, gdy w sierpniu 1945 roku z inicjatywy zasłużonej aktorki Heleny Rajkowskiej powstał pierwszy polski teatr w Szczecinie, słusznie z po wodu szczupłości swej nazwany Teatrem Małym, gdyż mieścił się on w willi przy alei Wojska Polskiego 64. W 1948 roku teatr ten pod dyrekcją Jana Czabanowskiego uzyskał większe, choć jeszcze mniej dostojne pomieszczenie, grając w dużej sali Zakładu Oczyszczania Miasta przy ulicy Korzeniowskiego. W ciągu swego istnienia do końca 1948 roku wystawił on dziewiętnaście sztuk. Również w sierpniu 1946 roku zajechał na tory dworca Szczecin— —Niebuszewo towarowy pociąg repatriacyjny ze Lwowa, a w nim zespół estradowy Związku Patriotów Polskich pod kierunkiem Sylwestra Czosnowskiego. Od tego czasu datuje się praca tego zespołu w drugim teatrze szczecińskim, działającym w adapto wanym na teatr gmachu przy ulicy Swarożyca, w dużym parku, z pięknym widokiem na Odrę. W 1948 teatr ten, zwany Teatrem Polskim, był również utrzymywany przez miasto, co z uwagi na ustawiczne trudności finansowe samorządu miejskiego nie mogło niestety teatrom naszym wychodzić na zdrowie. Teatr Mały pod kierunkiem Zbigniewa Lubasa wystawiał repertuar poważny i do brze się rozwinął od chwili swego powstania; jego kierownikiem artystycznym w sezonie 1947/1948 była znana aktorka o ogromnym doświadczeniu, Nuna Młodziejowska-Szczurkiewiczowa, a scenogra fem nie mniej znany aktor, Henryk Boelke. Natomiast Teatr Pol ski pod dyrekcją Sylwestra Czosnowskiego wystawiał raczej sztu ki lżejsze, często o zacięciu estradowym, nie zaniedbując jednak i sztuk poważnych. Uczęszczaliśmy regularnie z żoną na niemal wszystkie premiery teatralne w Szczecinie — ze swych zapisków odczytuję różno rodność ówczesnego repertuaru. W 1948 roku szczecinianie oglą dali Św it, dzień i noc Niccodemiego, Ósmą żonę Sinobrodego Al freda de Savoir, Grube ryb y Bałuckiego, Roztwór profesora Pytla Winawera, Ładną historię Caillaveta i Flersa, Moralność pani Dulskiej Zapolskiej, sztukę Krawiec w zam ku Aumonta i wiele in nych sztuk dramatycznych różnego pokroju. Ówczesna prasa, bardzo poważnie i często apodyktycznie traktująca sprawy kultu ry, stawiała teatrom naszym bardzo wysokie wymagania, kryty kując różnorodność programu, ale nie kwestionując poziomu gry.
Społeczeństwo szczecińskie, przeżywając okres dojrzewania, chę tnie chodziło do swych teatrów, aby ujrzeć grę Sawana, Malickiej, Rajkowskiej, Bogusławy i Michny Czosnowskich, Resińskiego, Stomy, Rajkowskiego, Brylińskiego, Karczewskiego. Trudno wymie niać tu wszystkie nazwiska, pomijając w ten sposób wiele innych — przypominam sobie tylko odtwórców, którzy najbardziej utkwili mi w pamięci. W ciągu roku 1948 przeprowadziłem wiele rozmów w Warszawie na temat upaństwowienia naszych teatrów dramatycznych. Sta rania te spotykały się z bardzo opornym przyjęciem: trzeba było często ostro tłumaczyć, że właśnie w Szczecinie, gdzie istnieje ogromne społeczne zapotrzebowanie na kulturę teatralną, dzia łalność teatrów musi być oparta na trwałych finansowych i organi zacyjnych podstawach, analogicznie jak to ma miejsce w innych miastach kraju, gdzie teatry już od dawna znajdują się pod opie ką państwową i gdzie tego nikt nie kwestionuje. W wyniku tych starań i perswazji zakomunikowano mi w jesieni 1948 roku, że od przyszłego roku oba teatry szczecińskie zostaną upaństwowione, a ich kierownictwo przejmie Zbyszko Sawan, co dawało nam rę kojmię dobrego startu. Świetna para aktorska Maria Malicka i Zbyszko Sawan znana była już publiczności szczecińskiej, a niez byt jeszcze starzy ludzie pamiętali ich doskonale z okresu między wojennego. Pozostawała jeszcze sprawa budowy nowego teatru w mieście. W dniu 15 października 1948 roku odbyło się w Zarządzie Miejskim któreś z kolei zebranie robocze, na którym przedstawiono wiele planów nowej sceny; były to wciąż jeszcze próby wciśnięcia no wego teatru w stare, zdemolowane i ciasne ramy. Wypalony gmach starego teatru zbudowanego jeszcze w 1850 roku straszył swymi ruinami, kusząc wielu do odbudowy. Dokładna analiza zarówno jego obecnego fatalnego stanu technicznego, jak i funkcjonalnej nieprzydatności jego ruin do roli współczesnego teatru wykazała, że inwestując weń niemal tyle samo co w nowy gmach, nie otrzy malibyśmy w wyniku istotnie nowoczesnego obiektu. Powstałby tu ciasny teatr na 400 widzów bez żadnej możliwości rozbudowy sceny i zaplecza. Zapadła więc decyzja odczekania kilku lat i zbu dowania na innym miejscu nowego gmachu teatralnego. Na razie wskazano na sposoby uzyskania w roku przyszłym maksimum śród-
ków finansowych, zwłaszcza przez odkładanie na ten cel pięćdzie sięciu procent składek zbieranych w Szczecinie na Społeczny Fun dusz Odbudowy Warszawy. Wiele lat upłynęło, zanim wrócono w Szczecinie do koncepcji budowy nowego teatru; nasze ówczesne rozeznanie sytuacji oka zało się jednak trafne, gdyż w istocie o żadnej odbudowie ruin całkowicie wypalonego starego teatru nie mogło być mowy. W 1948 roku przy 175 tysiącach mieszkańców mieliśmy już dwie sceny dramatyczne; w okresie przedwojennym w Szczecinie liczącym około 300 tysięcy mieszkańców działał tylko jeden, mały i ciasny stary teatr. Potrzeby kulturalne miasta zaspokajał wtedy w pełni sobotni „pociąg teatralny” przewożący ówczesnych szczecinian do berlińskich teatrów. Tego rodzaju paradoksalne załatwienie po trzeb kulturalnych nam już nie mogło odpowiadać.
37. Odgórne i oddolne konfakfy W połowie 1948 roku, po trzech latach pracy na stanowisku pre zydenta miasta, zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób należy przekształcić naszą miejską administrację, coraz to bardziej szar piącą się z narastającą odgórną biurokracją. Ale wciąż jeszcze trwała w Szczecinie nie ujęta w przepisy tradycja, że prezydent miasta ma załatwiać sprawy sam bezpośrednio u władz central nych, unikając ciernistej drogi urzędowej. Tradycja ta powstała wówczas, gdy nasze problemy zahaczały o sprawy międzynarodowe, gdy nie sposób było oglądać się na szczegółowe instrukcje i gdy jedyna dyrektywa, jaką uzyskałem na długo przed konferencją w Poczdamie, brzmiała „Zrobić samemu wszystko, aby Szczecin zasiedlić i zagospodarować — i to jak najszybciej. Żadnych innych dyrektyw od nas nie oczekujcie”. To, co było uzasadnione w Szczecinie w 1945 roku, mogło być już wówczas mniej uzasadnione we Wrocławiu, a tym bardziej w Poznaniu — i stawało się nieaktualne również i u nas w trzy
lata później. Ale dawny rozmach w działaniu pozostał w Szczecinie nadal, tyle że trzeba było go stopniowo nakierowywać na inne tory, zgodne z narastającymi nowymi potrzebami. Nie wolno nam było jednak tego rozmachu się pozbywać, jak to sugerowali ci, którzy wszystko widzieli przez pryzmat jednoli tych przepisów i ujednoliconej drogi urzędowej obowiązującej dla całego kraju. Było to w połowie 1948 roku grą niełatwą, wobec na rastających tendencji centralistycznych. W tym też czasie dało się zauważyć pewne zobojętnienie wobec epokowego znaczenia prze żywanego okresu oraz brak zrozumienia dla szczególnego znaczenia odzyskanych ziem zachodnich w politycznej i gospodarczej struktu rze Polski. Trzeba było mocnymi pociągnięciami naprostowywać wiele już wówczas stopniowo zarysowujących się wypaczeń. Do takich po ciągnięć należały między innymi regularne wielodniowe pobyty w stolicy, regularne odwiedziny i osobiste kontakty oraz interwen cje u rozlicznych głównych instancji. Ciekawe są formy przepro wadzania tych okresowych, starannie przygotowywanych, ale trud nych interwencji. W roku 1948 istniało jeszcze Ministerstwo Ziem Odzyskanych, które dopiero w końcu tego roku zaczęło przeja wiać słabość w działaniu. Ministerstwo to, które powstało w po łowie listopada 1945 roku, mieściło się nadal w niepozornym bu dynku mieszkalnym przy ulicy Litewskiej; potrafiło ono przez cały czas swego krótkiego działania szczęśliwie uchronić się od wielkich aspiracji lokalowych, kontentując się ciasnymi pomie szczeniami. Tym większa była jednak operatywność w jego dzia łaniu, nie zahamowana nadmierną biurokracją. Biurokracja bo wiem nie mogła się rozwinąć tam, gdzie wiceministrowie i dy rektorzy departamentów swój autorytet słusznie upatrywali w szybkości i trafności decyzji, a nie w otaczaniu się standardowym komfortem ministerialnego środowiska. Zarówno ja, jak i inni moi ówcześni koledzy, prezydenci miast zachodniej i północnej Polski, bardzo pozytywnie ocenialiśmy operatywność i realną po moc tego niestety przedwcześnie zlikwidowanego resortu. Kierownik tego resortu będący jednocześnie wicepremierem, Władysław Gomułka, miał do współpracy dwóch wiceministrów. W 1948 funkcje te pełnili Leopold Gluck (od 1946 roku) oraz Józef Dubiel, który objął to stanowisko po zmarłym w dniu 6 września
1947 Władysławie Czajkowskim (pseudonim okupacyjny „Polań ski”). Po jego śmierci przewodnictwo Komisji Aktywizacji Szcze cina przejął energiczny Stefan Askanas, w samym zaś Minister stwie Ziem Odzyskanych jego współpracownicy kontynuowali sku tecznie politykę integracji i rozwoju tych ziem. Dyrektorem Departamentu Administracji Publicznej był bar dzo rzeczowy i pełen inicjatywy Edward Quirini (wojenny pseu donim „inż. Kulesza”), z którym jako prezydent Szczecina byłem w stałym, bezpośrednim kontakcie. Problematyką ekonomiczną zajmował się Józef Guranowski. Sprawy samorządu miejskiego podlegały dyrektorowi departamentu Olewińskiemu i jego zastępcy Strzemżalskiemu, problematyką osadnictwa i wielkich migracji ludności zajmował się dyrektor Pietkiewicz. W swym kalendarzu z 1948 roku mam zanotowaną pierwszą tegoroczną wędrówkę do stolicy po złote runo: dzień 20 lutego. W Warszawie panował wówczas siarczysty mróz i dlatego wice ministrowie i referenci urzędowali w płaszczach, w ochłodzonych, dobrze wiatrem przewiewanych pokojach. Sprawiła to jakaś awa ria prymitywnego centralnego ogrzewania w połączeniu z silnym mrozem — rzecz tej zimy w Warszawie powszechna. Chłodny mikroklimat pomieszczeń nie sprzyjał przewlekłej urzędowej ce lebracji, toteż jeszcze w szybkim tempie można było załatwić rozliczne sprawy, jak na przykład pozostawienie w gestii miasta lasów komunalnych, podwyżka płac pracowników samorządowych, zwiększenie dotacji na konserwację i porządkowanie ulic miej skich, ukrócenie rabunkowej gospodarki Centrali Złomu, zwię kszenie kredytów inwestycyjnych na zieleń publiczną i na mosty prowadzące do odbudowanych dzielnic mieszkalnych. Takie to pożyteczne sprawy trzeba było wówczas samemu za łatwiać w różnych resortach, przyspieszając tym samym ich reali zację. Nie były to bynajmniej sprawy błahe, choć tak już było za równo wówczas, jak i później, iż wielkie problemy realizowało się szybko, w ferworze utarczek i w atmosferze napięcia — natomiast załatwianie piekących spraw bieżących przeciągało się, napoty kając niekiedy na opory elastyczne, nie zdefiniowane i nieuchwy tne. Dlatego też musiałem jako prezydent miasta pomijać prze wlekłą drogę urzędową, przedstawiając również całe zbiory pro blemów małych do rozstrzygania ludziom o wielkich kompeten
cjach. Niby bowiem wszyscy pośredni urzędnicy się zgadzali, spra wa była już uzgodniona na różnych szczeblach — ale ten najwyższy szczebel na próżno oczekiwał, aby sprawa ta doń w terminie do tarła. Spotkałem kiedyś po powrocie do Polski profesora Leopolda Infelda, słynnego uczonego, współpracownika Einsteina. Przyjął mnie w małym pokoiku, wciśniętym w amfiladę podobnych poko ików, w swym instytucie, położonym gdzieś w gęsto zaludnionej powojennej warszawskiej dzielnicy. Chodziło tu o sprawy wielkie, o przyszłą organizację badań naukowych w Polsce, o nowe uczelnie z prawdziwego zdarzenia w Szczecinie i na ziemiach zachodnich. Gdy nieopatrznie wspomniałem, że napotykam na duże trudności w realizacji jakiegoś już uprzednio uzgodnionego problemu, pro fesor Infeld zaperzył się: Otóż to w łaśnie, p an ie kolego, u nas w Polsce n a jtru d n ie j je st dziś do prow adzić do sk u tk u sp raw ę już poprzednio w szechstro n n ie uzgodnioną. N ie w iadom o tu bow iem , k to i gdzie się kom u sprzeciw ia, k to i gdzie h a m u je je j realizację. W szyscy są przecież za jej pozytyw nym załatw ieniem , przecież sp raw a je st już uzgodniona i nie w iadom o n aw et, kogo oskarżać o jej przew lekanie. Co innego je st wówczas, gdy n ap o ty k am n a w yraźn ie zdecydow any sprzeciw i niechęć — wówczas w iadom o w kogo trafić. A le w ów czas, gdy w szyscy są zgodni?
Słowa te zawsze miałem w pamięci, gdy przygotowywałem się do swych okresowych stołecznych interwencji. W dniu 31 marca za pisałem: C ały dzień p o rzą d k u ję i zb ieram m a te ria ł nagrom adzony do w yjazdu do W arszaw y, n a ogólną ilość dw udziestu ośm iu zagadnień. T rzeba każdą spraw ę system atycznie omówić i przygotow ać; n ie zaszkodzi szczypta p e d anty zm u i porządku, k tó ra ta k u ła tw ia pracę. Aż do odjazdu pociągu p rac u ję nad tym , aż nie m am n aw et chw ili n a p o rząd n e n apisanie tych słów.
A po rozmowach, przeprowadzanych jednym tchem, w maksy malnie wykorzystanym czasie po pieszych wędrówkach od jedne go ministerstwa do drugiego, trzeba tegoż dnia wieczorem opraco wać ich wyniki w sposób gwarantujący realizację poleceń przez miejskie organa wykonawcze w Szczecinie, po powrocie bowiem do Szczecina nie będzie wprost czasu na wydawanie szczegółowych dy rektyw. Toteż znajduję w swym dzienniku taki oto warszawski zapis:
R esztę po południa o pracow uję ja k zw ykle w y n ik i m oich dzisiejszych rozm ów , n ad a ją c im p isem ną form ę k o n k retn y c h zarządzeń. T ylko p r a cując w ta k system atyczny sposób wiem , że w szystko będzie ta k w yko n an e ja k trzeb a; ponadto ty lk o w te n sposób mogę uzyskać w ew n ętrzn y spokój, w iedząc, że nie m am w pam ięci żadnego b alastu i że cała dalsza p rac a rozw inie się n iejak o autom atycznie.
Drugim po Ministerstwie Ziem Odzyskanych resortem, regu larnie przeze mnie odwiedzanym, było Ministerstwo Odbudowy, wciąż jeszcze kierowane przez profesora Michała Kaczorowskiego. Był to resort bardzo wówczas w swym działaniu operatywny, sku piający doskonałych i energicznych fachowców. Sprawami polityki mieszkaniowej zajmował się tam doktor Juliusz Goryński, a jego energiczne interwencje i wielce rozsądne rady bardzo nam w Szcze cinie pomagały. Dyrektor Stefaniak zaopatrywał nas w obfite kre dyty inwestycyjne, bez których nie można by dokończyć rocznego programu naszych wielkich robót. Dyrektor Tyszka, będący wcie leniem ciągłości pracy resortu, czuwał z daleka nad działalnością Szczecińskiej Dyrekcji Odbudowy. I znów zapisy. 1 kwietnia: B ite pięć godzin w M in isterstw ie Ziem O dzyskanych, ko lejn o od re fe ren tó w (ci są przecież zaw sze decydujący) aż do w icem inistra. F in an so w e zagadnienia przechodzą raczej gładko: szkic b ud żetu dodatkow ego uzyskuje pełn ą ap ro b a tę i polecenie jego p rzep row adzen ia przez in stan cje z a tw ie r dzające. J e s t raczej obaw a, że w y d atk i Szczecina są za m ałe w obec sześciu set m ilionów złotych deficytu W rocław ia. N a zap y tan ie w icem in istra, d la czego ta k je st — re fe ru ją m u zgodnie dyrek to rzy d ep artam en tó w , że dzieje się to n a sk u te k n iezw ykle oszczędnej gospodarki Szczecina. D obrze że choć tu zostało to oficjalnie uznane.
Tu nie chodziło o nadmierne oszczędności. Sam, choć nie facho wiec w tych sprawach, pilnowałem, aby każde miejskie przedsię biorstwo nie tylko żądało wciąż pieniędzy, ale aby je umiało samo rozsądnie wygospodarować przez uzyskanie tych dochodów, do których zdobycia zobowiązało się ono w budżecie — oraz aby umia ło ono oszczędzać na wydatkach niepotrzebnych. Przysłowiowe stały się sesje budżetowe, którymi sam kierowałem i w czasie któ rych wychodziły na jaw rozliczne chytrości fachowych referentów, umiejących świetnie ukryć posiadane rezerwy. Demaskowanie tych poczynań przy czynnej pomocy Komisji Budżetowej Rady Miej skiej przyczyniało się do zwiększenia sum na inwestycje w mieście,
gdyż wówczas miasto miało jeszcze możność elastycznego gospoda rzenia swymi środkami. Płaciło się jednak za tę swobodę działa nia stałą niepewnością dnia następnego, gdyż wówczas mocno by ła przestrzegana zasada, że tyle można wydać z miesięcznego bu dżetu, ile wynosiły wpływy lub zdobywane z trudem subwencje celowe. Dlatego też wszystkie moje pielgrzymki do Warszawy nieod miennie miały na celu zdobycie niewielkich, ale bardzo potrzeb nych subwencji. Ministerstwo Komunikacji na przykład dawało je osobno na dojazdy do mostów, osobno zaś na same mosty. Wiele w tym dopomógł nam znany fachowiec, dyrektor Jan Gajkowicz. I tak w jednym tylko dniu 2 kwietnia uzyskałem dodatkowo na do jazdy do mostów cztery miliony, na drogi dziewięć milionów, na parki i zieleń miejską czternaście milionów i wreszcie ...po uciążliw ym szukaniu w C en traln y m U rzędzie P lan o w an ia (kom plet nie w yw róconym do góry nogam i) kogo należy i kogo n ie należy oraz po rozm ow ach z d y rek to rem T yszką z M in isterstw a O dbudow y — u zyskuję czterdzieści m ilionów złotych n a p race zw iązane z odgruzow aniem N abrze ża Vasco da G am a z udziałem p ięciuset ju n a k ó w ze „Służby P olsce”. W y n ik a z tego, że na pokrycie reszty kosztów te j budow y m iasto m usi dodać ze swego b udżetu jeszcze dw adzieścia dw a m iliony złotych.
Ponadto zdobyłem w tymże dniu piętnaście aut ciężarowych dla miasta — i taki oto był plon jednej tylko kolejnej podróży po złote runo. Już można było jeździć do Warszawy nocnym pociągiem, od jeżdżającym ze Szczecina po południu i przybywającym do War szawy rano. W prowizorycznie adaptowanych do leżenia przedzia łach trzeciej klasy mieściło się pięć osób i bagaż umieszczony na szóstej koi; w takim jak wtedy mówiono „grobowcu rodzinnym” jeździło się znacznie lepiej niż ongiś na siedząco. W trzecią roczni cę naszej pierwszej szczecińskiej ewakuacji zapisuję pod datą 19 maja 1948: W yjeżdżam w ieczorem do D ąbia sam ochodem , gdzie w siad am do B a lt-O rie n t E xpress, aby nim zajechać do W arszaw y. S zum na nazw a w tę trzecią rocznicę. C ykl zam kn ięty — okres przeżyty.
Nazajutrz jestem znów w Warszawie, ale na spotkaniu innego rodzaju, bo na zjeździe prezydentów miast, okraszonym wieloma
referatami, zapowiadającymi nowe podejście do spraw budżeto wych i inwestycyjnych oraz centralizację dyspozycji finansowych dla miast w Radzie Państwa. Wieczorem tego dnia spędzam wiele godzin w przytulnym, miłym mieszkaniu Stanisława Tołwińskie go, prezydenta Warszawy, w jego przestronnym, pełnym książek i pamiątek gabinecie. Tołwiński, wspaniały gawędziarz, człowiek wielkiej kultury, nie kryje swego zaniepokojenia. Zapisuję tegoż dnia: ...długo w ieczorem om aw iam y now e ten d en cje w sam orządzie, zapow ie dzi zm iany stosunku do ra d narodow ych i organów w ykonaw czych. Coś się m a z tego w ylęgnąć, ale nie w iedzieć jeszcze co, kiedy, ja k i po co.
Była to pierwsza zapowiedź nadchodzących zmian w systemie zarządzania, a jednocześnie trudna jeszcze wówczas do uchwycenia zapowiedź nadejścia niełatwych czasów. Podświadomie czułem, że się coś zmienia, ale napór zarówno spraw bieżących, jak i prze ciwstawianych im wielkich problemów odsuwał na plan dalszy wszelkie spekulacje myślowe, które by mogły jedynie przyczynić się do zmniejszenia tempa naszego działania. Brakło czasu na dyskusyjne rozważania, gdyż i ten kolejny po byt u źródła wszelkich dotacji trzeba było jak zawsze należycie wy korzystać. Najważniejszą sprawą było uzyskanie nie tylko przy rzeczenia, ale i pewności, że nie będzie w Szczecinie przerw w pra cach inwestycyjnych i że w czerwcu będą wypłacone kolejne raty rozlicznych dotacji. Jednym bowiem z dziwactw ówczesnego syste mu finansowania prac inwestycyjnych była różnorodność rozlicz nych kredytów. Zdobyte z trudem, z jeszcze większym wysiłkiem były one, każde oddzielnie, realizowane. Wspomniałem już o tym, jakie konsekwencje pociągnęło za so bą nagłe wstrzymanie przez Ministerstwo Odbudowy kredytów na kontynuację Arterii Nadodrzańskiej i jakie były co najmniej oso bliwe powody takiej decyzji, którą trzeba mi było z trudem, ale szybko odkręcać. Ale tego dnia, 21 maja, dostałem dopiero zapewnienie, że 40 mi lionów na Arterię jest pewne, że „wniosek będzie niewątpliwie pozytywnie załatwiony, tym bardziej że jest to już uzgodnione z Ministerstwem Skarbu”. Jednak prace nad tą Arterią rozpoczę liśmy już kilka tygodni temu i gdybym, zgodnie z instrukcjami,
czekał z rozpoczęciem robót do momentu otwarcia kredytów, mógł bym ich po prostu w ogóle nie dostać! Wszystko to było dość de nerwujące i gdyby nie istotna operatywność niektórych departa mentów w przyjaznych Szczecinowi resortach, to zdenerwowanie mogłoby spowodować zwątpienie w słuszność rozwinięcia w Szcze cinie od razu tak wielkiego frontu robót. Zachęcał mnie do nich zresztą doktor Juliusz Goryński, kierujący wówczas polityką in westycji komunalnych, słusznie dowodząc, że każdy milion w tym roku przerobiony zapewnia napływ nowej ludności do miasta w ro ku przyszłym. Nic też dziwnego, że tego dnia znów odbierałem dalsze zastrzyki pieniężne: 50 milionów* na remont domów częścio wo zamieszkałych a jeszcze nie wykończonych, 36 milionów na rozbudowę sieci tramwajowej oraz aż 65 milionów dla szczeciń skiej spółdzielczości mieszkaniowej na Pogodnie, dla pierwszych całkowicie nowych, a już nie odbudowanych budynków miesz kalnych. A ponadto uzyskaliśmy wiele drobniejszych kwot od róż nych resortów, nie wyłączając nawet Ministerstwa Leśnictwa. Wszędzie, gdzie zgłaszałem się jako prezydent miasta w poszuki waniu bogatych mecenasów, spotykałem się stale z jednym py taniem: „Pieniądze dla was mamy, ale czy istotnie je przerobicie?” Znałem dobrze kłopoty innych dużych miast, które nazbierawszy również mnóstwo rozlicznych subwencji na najróżniejsze cele — rozdały je poszczególnym swym wydziałom i przedsiębiorstwom, nie troszcząc się o sposób i termin ich wykorzystania. W wyniku takiego działania wiele kwot przepadało, a prace były prowadzone dorywczo, bez ogólnomiejskiej koordynacji. W Szczecinie natomiast pomagała zrealizować te kwoty swoista organizacja: ów nieliczny sztab dobrze opłacanych inżynierów, którzy wchodzili w skład tak zwanego Miejskiego Inspektoratu Inwestycyjnego. Pilnowali oni szybkiego sporządzania projektów, czuwali nad tokiem i jakością robót i dokonywali końcowych odbiorów i rozliczeń. Co więcej, wszystkie kwoty uzyskiwane przez miasto na rozliczne prace in westycyjne od różnych resortów przelewane były na jedno konto bankowe, co pozwalało nam doraźnie likwidować trudności wyni kłe z nieregularnego otwierania nam kredytów. Pracownicy In * M owa tu — ja k w całej książce — o tzw. sta re j w alucie, będącej w obie gu do jesieni 1950 r. (30 sta ry c h złotych = 1 now em u, obecnem u złotem u).
spektoratu nie byli na etatach miejskich — każdy z nich był teo retycznie na rozrachunku jednej z naszych inwestycji, co umożli wiało lepsze opłacanie ich operatywnej pracy. Wielokrotnie byłem odgórnie informowany, że system taki jest nielegalny, że nie mieści się on w obowiązujących przepisach i że mam go pod odpowiedzialnością osobistą zlikwidować. Za każdym razem odpowiadałem, że systemu tego nie zmienię, chyba że zmie nią prezydenta miasta. Dawano mi wówczas spokój na pewien czas, gdyż korzyści tego systemu były oczywiste: miasto było zawsze w stanie „przerobić” systemem gospodarczym wielkie kwoty in westycyjne, a wspomagała nas w tym nieco bardziej rozbudowa na Szczecińska Dyrekcja Odbudowy. Mając w ten sposób zabez pieczone zaplecze wykonawcze, mogłem bez większego ryzyka przyjmować kwoty, nie wykorzystane przez inne miasta. Zarówno Miejski Wydział Techniczny, jak i Miejskie Przedsiębiorstwo Re montowo-Budowlane oraz dyrekcje Tramwajów, Wodociągów, Ga zowni przy tym systemie koordynacji i kontroli dawały z siebie maksimum wysiłku, choć często pojękiwały i żaliły się na sesjach budżetowych. Ale też zawsze pod koniec roku znajdowały się po kaźne kwoty na nagrody i premie dla robotników i szczególnie zasłużonych pracowników tych przedsiębiorstw. W ten sposób prezydent miasta dokonywał osobiście akwizycji zleceń inwestycyjnych, w czym dopomagała już przeszło trzyletnia praktyka, kontakty i dobra marka Szczecina jako solidnego i oszczędnego realizatora i wykonawcy. Moje wyprawy pozaszczecińskie nie ograniczały się jedynie do przemierzania ministerialnych korytarzy; często oglądałem szcze gółowo inne duże miasta kraju i ich budowlane osiągnięcia. Emo cjonując się osiągnięciami Warszawy, wciąż podpatrywałem, co można by zastosować i w Szczecinie; z prawdziwą satysfakcją stwierdzałem, że nasze nadodrzańskie budowle, realizowane tak prymitywnymi środkami, bynajmniej nie ustępują stołecznym po czynaniom. Oto co na żywo zapisałem 22 maja 1948 roku: Dziś zorganizow ałem sobie oględziny w szystkich w iększych budow li w W arszaw ie. Rozpocząłem od T rasy W schód—Zachód, będącej gigantycz n ym założeniem . Zaczęto już p rac e ziem ne i pow oli ry su ją się zarysy p rz y szłej a rte rii i tu n elu . Szczegółowo oglądam p la n y i szczegóły kon stru k cy jn e. D alej zazn ajam iam się z zużytkow aniem gruzów do w yrobu elem entów
budow lanych n a osiedlu n a K ole oraz oglądam p racow n ię T ow arzystw a Reform y M ieszkaniow ej. Z azn ajam iam się szczegółowo z p la n am i w arszaw skiej kolei m iejskiej oraz u stalam w nioski, ja k ie to za sobą pociąga dla Szczecina. O glądam d alej p race n ad przebiciem a rte rii przez p u sty n ię G etta i now y Ż olibórz o dużym dynam izm ie budow lanym . J e d n a k ja b ym in a czej tu sobie poczynał; n ie zw raca się tu p ra w ie żadnej u w agi na zew nę trzn e w ykończenie ulic i zieleni. A le m am dość u siebie w łasn y ch k ło potów . S y t w idoków i dośw iadczeń, w racam do dom u.
Nazajutrz po południu rysuję pierwsze szkice trasy szczeciń skiej kolei miejskiej, zachęcony do tego oglądanymi warszawski mi projektami. Były to już wówczas projekty trasy prowadzonej płytkim tunelem albo w wykopie pomiędzy zabudową mieszkalną. System ten dobrze się nadawał dla przyszłych potrzeb Szczecina, który rozciągnięty wzdłuż biegu Odry tworzył wielką przestrzenną aglomerację. Szkice te sięgały swymi pomysłami tak daleko w przy szłość, że nawet nie przekazałem ich miejskiej pracowni urbani stycznej do wykorzystania. Po dwudziestu z górą latach, opraco wując już na dobre trasę szczecińskiego metra sięgnąłem po nie i wykorzystałem kilka z wówczas naszkicowanych pomysłów, a zwłaszcza tunelu w osi alei Niepodległości. Tego samego dnia dosięgła mnie wiadomość świadcząca o tym, że ciągle jeszcze życie jest ceną, jaką trzeba płacić za tworzenie nowych wartości. W czasie pracy społecznej przy odgruzowywa niu wyburzonych parcel przy alei Jedności Narodowej przy placu Lotników zginął na miejscu sekretarz Rady Miejskiej Pawłowski uderzony spadającym żelaznym dźwigarem. Z tego tragicznego wypadku wyciągnięto choć po niewczasie odpowiednie wnioski. Odgruzowanie ruin nie może być celem prac społecznych dla ludzi pełnych dobrej woli, ale niewykwalifikowa nych w tym trudnym zakresie. Jest to zadanie dla dobrze wyszko lonych grup roboczych, które muszą być wyposażone w nowo czesny sprzęt. A więc znów pociąga to za sobą potrzebę jazdy do stolicy, dla ustnego przekonywania, bo wszelkie pisma nigdy nie oddają istotnych potrzeb miasta. Trzeba umieć być natarczywym i stanowczym, nie dając się zwieść złudnymi obietnicami: jeśli sprawa jest jasna i środki na to są, to po co czekać do jesieni? Jeszcze brakuje głównego podpisu — dobrze, sam wezmę w rękę papierki i wejdę do strzeżonego przez sekretarki urzędowego san ktuarium. Zapukam, wejdę, pozdrowię, chętnie przyjmę zapropo
nowaną herbatę (bo kawy i koniaku nie pijam), pogwarzę o wszyst kim i o niczym, o nic na razie nie prosząc. Dygnitarz też człowiek, chce wstać zza barykady papierów i przysiąść sobie na kanapie, dowiedzieć się czegoś o Szczecinie w formie bezpośredniej rozmo wy. Z pewnością miło mu będzie usłyszeć o tym, że właśnie jego resort sprawnie działa, że przygotował mu już do podpisu dekret o dotacji dla nas — wówczas będzie stosowny czas na położenie na niski stolik przygotowanych do podpisu dokumentów. Jeszcze trzeba pozostać chwilkę, popatrzeć wspólnie przez okno gmachu Rady Państwa na piękno drzew Alei Ujazdowskich i podumać o różnych sprawach — po czym dygnitarz z westchnieniem wróci do swych normalnych zajęć, a ja z jego gotową już decyzją opusz czę przytulny gabinet. Takie przyspieszanie biegu maszyny urzędowej stawało się co raz to bardziej potrzebne. Rozszerzał się też zakres naszych po trzeb: 12 sierpnia w Warszawie omawiamy z profesorem Janem Za chwatowiczem program ochrony zabytków Szczecina, ich odbudo wy i częściowej rekonstrukcji. To znów wymaga dalszych środków, toteż kierunek moich wędrówek prowadzi tym razem do Minister stwa K ultury i Sztuki, gdzie — o dziwo — są środki i przychyl ność w ich rozdawaniu okazywana przez wiceministra Sokorskie go. Korzysta z tego szczeciński Zamek Książąt Pomorskich, z wol na wyłaniający się w miarę burzenia otaczających go ruin. Niektóre dotacje udaje się dopiąć w dostojnej atmosferze pałacu Prezydium Rady Ministrów przy Krakowskim Przedmieściu; w czasie rautu, wydanego z okazji odbywającego się międzynarodowego zlotu mło dzieży udało się przekonać wiceministra komunikacji Balickiego o potrzebie szybkiej budowy nowego dworca kolejowego w Dą biu. Na raucie tym, na którym jestem z prezydentem Warszawy Stanisławem Tołwińskim, spotykam dawnych znajomych: Jana Szłapczyńskiego, byłego dyrektora Zarządu Miasta Poznania z okresu przedwojennego, pięknie się obecnie prezentującego w no wej roli dyrektora Gabinetu Premiera oraz energicznego wicemi nistra skarbu Kosińskiego, o którym zapisałem w notesie że „wy jątkowo przez chwilę nie mówił o Wystawie Ziem Odzyskanych we Wrocławiu”. To życzliwie ironiczne stwierdzenie podkreślało jego niezaprzeczalne zasługi w organizowaniu tej pięknej wysta wy, której był komisarzem rządowym.
Tego lata często odwiedzałem Poznań i Wrocław, patrząc, zwie dzając i porównując, ucząc się sztuki gospodarowania dużym miastem już w bardziej normalnych (ale bynajmniej przez to nie łatwiejszych) warunkach. Rzadko wyjeżdżałem sam — przeważnie towarzyszyło mi paru współpracowników, dla głębszej wymiany poglądów i dla lepszej nauki. Byli to najczęściej naczelnik Wy działu Przedsiębiorstw Grodziński, małomówny i ponury, ale pe łen polotu i energii organizator; przewodniczący Rady Miejskiej Muszyński, jowialny, o szeroko zakrojonych pomysłach, doskonale kierujący pracą Rady Miejskiej, zwłaszcza w trudnych okresach przygotowań budżetowych; naczelny architekt Szczecina Adolf Ci borowski, uparty i konsekwentny w przeprowadzaniu decyzji waż nych dla rozwoju miasta — i inni. Podróżując tak wspólnie autem po zachodnich połaciach kraju można było przekonać się tego pięknego lata, jak daleko już postą piła integracja ziem zachodnich Polski. Zagospodarowane pola, od budowane i dobrze zaludnione wsie, pełne dzieci i młodzieży, spra wiały wrażenie ustabilizowanego ładu i porządku. Również i te miasta, które najbardziej ucierpiały od wojny — a wśród nich zwłaszcza Wrocław — powoli zmieniały na korzyść swój wygląd zewnętrzny, stopniowo likwidując ruiny i wprowadzając nowe budownictwo do krajobrazu miejskiego. Wielkim wydarzeniem dla Wrocławia stała się w 1948 roku Wystawa Ziem Odzyskanych. Impreza ta, o wyraźnym nastawie niu propagandowym, pokazywała trzyletni nasz dorobek w spo sób przekonywający i obiektywny. Wielu ze zwiedzających po raz pierwszy zetknęło się bezpośrednio z tą problematyką, o której wciąż jeszcze krążyły sprzeczne opinie po kraju. Wystawa ta przez kilka miesięcy licznie odwiedzana, spełniła swoje bezpośrednie pro pagandowe zadanie, równocześnie zaś przyczyniła się do rozwia nia wielu uprzedzeń oraz wciąż jeszcze pokutujących fałszywych wyobrażeń i iluzji. Konfrontacja osiągnięć ziem odzyskanych ze współczesną polską rzeczywistością wypadała na korzyść tych ziem, i to bynajmniej nie w wyniku przewagi ich technicznego wypo sażenia lub posiadanych środków finansowych, ale z innych przy czyn. Nowe ziemie polskie cechował bowiem większy dynamizm społeczny, większe przejęcie się efektami codziennej pracy i wię ksze zadowolenie z jej bezpośrednio widocznych wyników. Tak
istotnie było — ale chodziło nam wszystkim o to, aby stan ten trw ał nadal. Byłoby bowiem swoistym paradoksem, gdyby w mia rę posuwającej się integracji ziem odzyskanych z resztą kraju miało następować obniżanie się stopnia i jakości społecznego zaan gażowania się w ich dalszy rozwój. Dlatego też Wystawa Ziem Odzyskanych pozwalała jej mieszkańcom „umocnić się w wierze”, przekonać się, że ich wysiłki przyniosły już po trzech latach trwały rezultat; dawała też wiele powodów zarówno do zadowolenia, jak i do rozważań krytycznych. Natomiast tym, którzy ziemie te do tąd znali tylko z napływających, nie zawsze obiektywnych infor macji, zwiedzenie wystawy i miasta, w którym się ona znajdowała, dawało sumę nowych, bezpośrednich wrażeń i wiadomości. Dla znacznej bowiem liczby mieszkańców „centralnej Polski” (jak się to wówczas wciąż jeszcze mawiało) nadal jeszcze opowieści z okre su lat minionych o „dzikim Zachodzie” kształtowały spaczony obraz obecnej naszej rzeczywistości. O tych sprawach często rozprawialiśmy w tym 1948 roku, trosz cząc się o bliższą i dalszą przyszłość. Właśnie tu, we Wrocławiu w rozmowie z moim kolegą z ławy szkolnej w Poznaniu, a obecnie również kolegą „po fachu”, Bronisławem Kupczyńskim, prezy dentem miasta Wrocławia, komentowaliśmy niektóre objawy, świadczące o stopniowym zbaczaniu linii politycznej na trudne dla nas jeszcze wówczas do zrozumienia tory. W mieście komentowano nieobecność ministra Ziem Odzyska nych, Władysława Gomułki, na uroczystościach z okazji otwarcia wystawy. Były też i inne objawy, świadczące o tendencjach do zmiany kursu: niepisane dyrektywy o potrzebie zahamowania akcji kupna domów jednorodzinnych i gospodarstw indywidualnych, presje wywierane tu i ówdzie na nie chcących się „dobrowolnie” zapisywać do rolniczych spółdzielni produkcyjnych. W trakcie niektórych rozmów słyszeliśmy głosy, że warto by już skończyć z uprzywilejowaniem i „autonomią” ziem odzyskanych, czego sym bolem miało być rzekomo specjalne ministerstwo o tej nazwie. Nieobecność generalnego sekretarza Polskiej Partii Robotniczej na Plenum Partii w dniu 6 i 7 lipca rzekomo na skutek złego sta nu zdrowia, była wówczas różnorodnie po cichu komentowana. Opublikowany w 10 numerze „Nowych Dróg” przebieg obrad tego plenarnego posiedzenia, a zwłaszcza treść referatów Jakuba Ber
mana i Hilarego Minca, dawały wiele do myślenia — nie znalazła się w nich bowiem ani jedna wzmianka o znaczeniu zagospodarowania ziem zachodnich i północnych ani o ich roli politycznej. Nie wspo mniał też o tym ani jeden z trzydziestu zabierających głos dysku tantów. A działo się to właśnie wówczas, gdy ukoronowaniem na rodowego wieloletniego wysiłku była Wystawa Ziem Odzyskanych — i gdy w narastającym powszechnym odczuciu społecznym odzyskanie tych ziem i ich zagospodarowanie było epokowym wy darzeniem politycznym, które by przy innym politycznym starcie Polski było nie do osiągnięcia. Warto tu dokonać pewnej dygresji. Wspominałem już, że pisząc tę książkę nie zamierzałem bynajmniej napisać historii tych lat, gdyż nie będąc historykiem nie czułem się do tego powołany. Nie było również moim zamiarem napisanie retrospektywnych wspom nień, bogatszych obecnie o znajomość wydarzeń, które nastąpiły po opisywanym okresie. Celem moim było i jest przedstawienie przebiegu ówczesnych wydarzeń tak, jak je mogłem wtedy znać i jak je odczuwałem z ograniczonej bądź co bądź perspektywy swe go ówczesnego rozeznania sytuacji. Pomocny mi jest w tym mój dziennik i inne zapisy, sporządzane przeważnie tego samego dnia — a z zawodnej pamięci wydobywam jedynie trudną do odtworzenia atmosferę tego okresu. Dlatego też niesłuszne byłoby przypuszczenie, że ja sam oraz wielu z moich ówczesnych współpracowników i rozmówców w peł ni zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co się działo poza zasięgiem naszych bezpośrednich, codziennych trosk i zainteresowań. Czy taliśmy i komentowaliśmy wszystkie bieżące wiadomości; braliśmy udział w stale narastającej liczbie zebrań i odpraw, mnie osobiście dane było mieć bardzo wysokie i ciekawe kontakty. Ale motorem mojego działania była przede wszystkim chęć zagospodarowania powierzonego mi odcinka — Szczecina przywróconego Polsce. Cel ten był, według mego rozeznania, tak historycznie ważny i poli tycznie pierwszorzędny, że już samo jego najlepsze wypełnienie wystarczało, aby mieć pewność, że się robi dobrą robotę, która jest dla Polski i dla jej przyszłości istotnie pożyteczna. Nie mając zbytniego doświadczenia w pracy politycznej, nie lekceważyłem jej, ale też nie przeceniałem jej znaczenia, wytwo rzenie się nowej polskiej społeczności u ujścia Odry uważałem za
osiągnięcie epokowe, społecznie i politycznie najważniejsze, tak że w tych latach nie widziałem niczego w Polsce ważniejszego. Dlatego też, odczuwając podświadomą obawę przed tym, aby ko niunkturalne wahania i zmiany nie utrudniły nam realizacji owej szczecińskiej misji — raczej unikałem wgłębiania się w zawiłości zmieniającej się sytuacji, być może oportunistycznie, nie pozwala jąc ani sobie, ani innym na zmniejszenie tempa i poziomu zagospo darowania i zasiedlania Szczecina. Pomocna mi była w tym zawo dowa świadomość urbanisty, że to, co tu teraz się utrwali, będzie mogło być na pewno lepiej wykorzystane przez pokolenia następne. To było chyba powodem, że w miarę narastania trudności i stop niowego zaciemniania się politycznego horyzontu, właśnie w dru giej połowie 1948 roku, podświadomie szukałem ucieczki przed nie pokojem i wątpliwościami w bardziej wytężonej i bardziej opera tywnej pracy, przeplatanej rozlicznymi wyjazdami. Wrocław był doskonałym obiektem porównawczym dla Szczecina w zakresie metody działania. W okresie wystawy zwrócono tu wiele uwagi na porządkowanie miasta, na modernizację węzłów komunikacyjnych i na rozwój zieleni. Notuję w dzienniku: P rzez w iele godzin chodzę po w ystaw ie. Z w łaszcza p ro b lem aty k a h isto rycznego dow odu n a polskość Z iem O dzyskanych przeprow adzona je st po m istrzow sku i w e w strzą sający sposób w pałacu P ięciu Kopuł. D obre je st ujęcie p rop ag an d y czynu i jego w yników . N ajw ażniejsze, że je st je d n o lita kon cep cja arty sty czn a w ystaw y, a nie zlepek doskonałych, ale nie zaw sze zgodnych ze sobą m otyw ów . W ieczorem jestem na olbrzym im pokazie fol k lo ru i tań ców ludow ych w nie m niej olbrzym iej H ali L udow ej, doskonale w yrem ontow anej.
W czasie mej ostatniej wizyty na wystawie, 15 października za pisuję: A tra k c ja niebyw ała: dw óch ta te rn ik ó w w sp in a się n a stu m etro w ą iglicę, w y sm u k łą i gładką, aby u sun ąć z jej m isterneg o szczytu strza sk a n e lu stro o dw um etrow ej średnicy i w m ontow ać now e żarów ki. O bserw uję w spinanie się n a łatw iejszej p a rtii. W ieczorem jestem n a b an kiecie w y d an y m p rzez m iasto W rocław k u czci delegacji rządow ej bu łg arsk iej, a o północy raz jeszcze n a te re n ie w ystaw y ob serw uję tę niezw ykłą w spinaczkę — b ra k u je im jeszcze trzy dziestu m e tró w do szczytu.
Drugim po Wrocławiu miastem, z którym utrzymywałem bardzo bliski kontakt, był Poznań. Prezydentem miasta był wówczas ma
gister Władysław Sroka, były naczelnik wojewódzkiego Wydziału Samorządowego, doskonały administrator i wielki służbista. Już wówczas chodziły gadki o jego nadmiernej wprost pracowitości — podobno wzywał do siebie podległych mu naczelników wydziałów na piątą czy szóstą rano na odprawy. Jako prezydent miasta Poz nania podtrzymywał tradycje swych poprzedników, dobrych i za pobiegliwych gospodarzy miasta: Jarosława Drwęskiego, Cyryla Ratajskiego i Tadeusza Rugego. W tym mieście, z którego również i ja się wywodziłem i gdzie się wychowałem, tradycja cnót oby watelskich była wciąż jeszcze żywa — choć może po bezpośredniej konfrontacji z wielkimi problemami otaczających je ziem zachod nich miasto to, po pierwszym impulsywnym zrywie w 1945 roku wróciło ponownie do swej tradycyjnej zapobiegliwej izolacji. W niepamięć poszły już dawne poznańskie zamiary dopomożenia Szczecinowi, wyrażające się w 1945 roku w propozycjach tzw. patronatu. Nie każdy z poznańskich osadników przybyłych wtedy do Szczecina wytrzymał psychicznie ciężkie próby dwukrotnego opuszczenia miasta i trzykrotnego jego ponownego obejmowania — toteż już w pierwszym szczecińskim roku osłabła w Poznaniu urzę dowa i społeczna chęć udzielania nam ekspansywnej pomocy. Obec nie zdawałem sobie sprawę, że nie da się w Poznaniu ponownie wykrzesać iskry takiego entuzjazmu, jaki ogarnął to miasto w ma ju 1945 roku — i swe zabiegi o zasilenie Szczecina w kadry warto ściowych i solidnych pracowników ograniczałem już do indywi dualnych, dobrze przygotowanych rozmów, popartych przygoto wanymi mieszkaniami i obietnicami wyższego uposażenia. Prezy dent Poznania nie sprzeciwiał się tym moim kontaktom, ale też ich specjalnie nie popierał. Były jednak efekty nawet tak ograniczo nego działania: do Szczecina zgodził się przenieść architekt Stani sław Kirkin, kierujący odbudową Targów Poznańskich, wspaniały człowiek o wielkim talencie, który dalsze, ostatnie szesnaście lat swego długiego, pracowitego życia oddał bez reszty Szczecinowi, upiększając jego zewnętrzny wygląd, dbając o estetykę rmasta i bezkompromisowo walcząc z każdym przejawem niedbalstwa, niechlujstwa i brzydoty. W czasie swych częstych, krótkotrwałych pobytów w Poznaniu wiele korzystałem, ucząc się u dobrych praktyków metody kie rowania i zarządzania wielkim organizmem miejskim. Przecież
właśnie w Poznaniu, jako młody inżynier bezpośrednio po ukoń czeniu w listopadzie 1934 roku studiów na Politechnice Lwow skiej — uczyłem się ładu i porządku organizacyjnego u takich mistrzów sztuki samorządowej gospodarności, jak prezydent Cyryl Ratajski i Tadeusz Rugę, przechodząc niełatwą szkołę organizacji służby technicznej u Mariana Serwackiego, ucząc się urbanistyki praktycznej u Władysława Czarneckiego oraz korzystając z rady wytrawnego samorządowca, radcy miejskiego Stanisława Czasza. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, jako młody projektant i kierownik zespołu, że te pięcioletnie przedwojenne doświadczenie zużytkuję w Szczecinie — i to od razu na zbyt wysokim w stosunku do mego młodego wieku stanowisku. Byli ostatni dwaj prezydenci miasta Poznania zmarli w czasie wojny, ale żyli jeszcze inni moi nauczyciele praktycznego życia. Nic też dziwnego, że lubiłem się z nimi spotykać, aby w koleżeń skich kontaktach odświeżyć wspomnienia, konfrontując je ze współczesnością. Jeden fakt utkwił mi szczególnie w pamięci. Mój pierwszy szef z okresu przedwojennego, inżynier Marian Serwacki zlecił mi zreferowanie mu podań o pracę, jakie wpły nęły do jego wydziału. Było jedno wolne miejsce, a podań kilka dziesiąt, toteż otwierając kolejno koperty, z których wysypywały się rozliczne podania i załączniki nie wiedziałem, jak wybrnąć z tej sytuacji. Ale już po niedługim czasie wiedziałem, jaką kandydatu rę zaproponować swemu szefowi — tylko jedna bowiem osoba spięła wszystkie załączniki w jeden plik, ponumerowała je sta rannie i zaopatrzyła wszystko w kartę tytułową. Jej zasadnicze kwalifikacje były w pełni wystarczające — ale przy równych kwalifikacjach przeważył tu przejawiony ład i porządek. Ten sam ład i skrupulatność charakteryzowały i nadal w Szczecinie panią Irenę Waliszewską-Pogonowską, gdy w tych najdziwniejszych ostatnich dniach kwietnia 1945 roku jako pierwsza kobieta zgło siła się na ochotnika do pracy w palącym się Szczecinie. W ten spo sób sprawdziły się ponownie wyniki improwizowanego testu, za akceptowane dziesięć lat wcześniej przez mego pierwszego zwierz chnika. Ale nie tylko dawne dzieje wspominałem wówczas w Poznaniu — pilnie porównywałem zarówno tempo, jak i sposób odbudowy
tego miasta ze Szczecinem. Według mnie Poznań odbudował się zbyt szybko; paradoksalne to stwierdzenie można było udowodnić w 1948 roku widząc, jak wracały ponownie do życia te same ka mienice na tych samych parcelach, przyczyniając się do tego sa mego co przed wojną zagęszczenia zabudowy i nie wykorzystując jedynej w swoim rodzaju, choć okrutnej okazji radykalnej prze budowy wewnętrznej struktury miasta. Żadne cięcia na miarę naszej Arterii Nadodrzańskiej nie powstawały wówczas w Poz naniu: ...jeszcze nie w yszli oni ze stadium koncepcji w stępnych i szczegóło w ych planów drobnych fragm entów . J e s t to w idoczna w ad a w ielu naszych dużych m ia st — m am w rażenie, że szczęśliw ie u chronił się od niej Szczecin.
Tak pisałem w Poznaniu 12 października 1948 roku, pod świeżym wrażeniem rekonesansu miasta. Potwierdziła się i w tym przy padku teza, że pełna odbudowa oznacza przywrócenie stanu pier wotnego, który najczęściej na to nie zasługiwał, uniemożliwiając samym faktem swego istnienia wcielenie w życie nowych, bardziej śmiałych koncepcji. A przecież właśnie okres powojennych zni szczeń stwarzał niepowtarzalną możliwość wyprzedzania współcze sności, pozwalając przeskakiwać niejako przez pośrednie etapy rozwoju. Było zawsze dla mnie wręcz niezrozumiałe, dlaczego w okre sie, gdy całe społeczeństwo istotnie wyprzedziło współczesność roz wojem politycznych i społecznych form ustrojowych — śmiałe pomysły i zamierzenia, mające na celu stworzenie nowych form życia, nowego środowiska człowieka, nie znajdowały urzeczywi stnienia. Wciąż istniało lekceważenie wagi piękna i estetyki oraz brak zrozumienia dla tego, że przy użyciu tych samych środków i w tym samym czasie można stworzyć wartości piękne i nieprze mijające w miejsce przeciętności i typowej brzydoty. Dałem temu wyraz w swej książce Planowanie zieleni i krajobrazu, której pi sanie rozpocząłem w okresie okupacji, a ukończyłem już w Szcze cinie w najtrudniejszym, 1945 roku; ukazała się ona drukiem w rok później właśnie wówczas, gdy aktualna stała się przestroga, aby w ferworze szybkiej odbudowy nie zaprzepaścić jedynej okazji twórczego przekształcenia miast i ich krajobrazu. Ale też właśnie tu, w Poznaniu, miałem okazję stwierdzić, jak re
alizują się twórcze pomysły wysunięte jeszcze w 1935 roku i z upo rem kontynuowane nawet w czasie okupacji przez zespół projekto wy, do którego sam ongiś należałem. Moja przyszła żona Barba ra Karwatka i ja wchodziliśmy w skład zespołu, w którym praco wał również wspomniany już architekt Stanisław Kirkin; wspól nie projektowaliśmy wielkie koncepcje sztucznych krajobrazowych jezior w okolicy Poznania, a mianowicie jeziora Rusałka na za chód od miasta oraz Jeziora Maltańskiego, położonego po wschod niej stronie śródmieścia. Prace te zostały ostatecznie zakończone w pierwszych latach powojennych; dostarczyły one Poznaniowi nieprzemijających wartości. Właśnie w 1948 roku oglądałem postępy tych prac, notując w dniu 12 października: Z apoznaję się z obecnym i p lanam i w ykonaw czym i jezio ra na Malcie. Jeszcze jed n a sa ty sfak c ja życiowa, że w szystkie m o je trzy głów ne pom ysły, poczęte przed w o jn ą i w czasie je j trw an ia , re a liz u ją się obecnie w pełni. Dotyczy to jeziora R usałk a w Golęcinie, jeziora n a M alcie i oczyszczalni ścieków na Szelągu. O bjeżdżam w iększe budow le w Poznaniu, a przed e w szystkim Jezio ro M altańskie, gdzie p ra c u ją trz y bagrow nice. Aż miło patrzeć, ja k one kopią, daleko już posunąw szy p racę naprzód. Z p rz y je m nym uczuciem o d n ajd u ję sw oje różne daw ne p ro jek ty , u jęcia źródeł, u re gulow ane potoki, drogi i ścieżki. To sam o zn a jd u ję nad golęcińskim je ziorem , gdzie ra z jeszcze odtw arzam w szystkie szczegóły k o n stru k cy jn e i w ykonaw cze tego pięknego kom pleksu, dziś już gęsto zadrzew ionego i spraw iającego w rażen ie obiektu zupełnie n atu ra ln eg o , a n ie sztucznej ro roboty inżynierskiej.
Wówczas to powstawały w mej wyobraźni podobne rozwiązania przeniesione na grunt szczeciński. Widziałem potrzebę masowego sadzenia drzew w tzw. Niecce Niebuszewskiej, podmokłej kotlinie przytykającej od północy do śródmieścia Szczecina i ograniczonej od południa i od północy stromymi stokami. Teren ten był przed wojną zabudowany w sposób chaotyczny ubogą podmiejską zabu dową dawnej osady Grabowo. Jedyne, co udało się nam wówczas z Adolfem Ciborowskim przeprowadzić, to niedopuszczenie do od budowy tej części miasta i przeznaczenie jej na przyszły pas zie leni, mający przedłużyć park Kasprowicza aż do terenów stoczni. Niestety jednak nie udało nam się wówczas rozpocząć masowego zadrzewiania ani tego terenu, ani stoków skarpy nadodrzańskiej na odcinku od stoczni do huty, choć były już wtedy przygotowane
ku temu projekty. Podobnie jak i przy innych inwestycjach tego typu to, co nie zostało w końcowych latach czterdziestych zaini cjowane, nie doczekało się realizacji w następnym dziesięcioleciu, przez co poznańskie przykłady jak kształtować nowe formy zieleni nie znalazły u nas, niestety, swego pełnego zastosowania. W ostatnich dwóch miesiącach 1948 roku zwiększyły się mocno nasze kontakty ze stolicą. Widoczna była już postępująca odgórnie centralizacja decyzji i uzależnianie od nich tzw. terenu. Niekiedy ów „teren”, przez nadmiar inicjatywy i pomysłów stawał się nie zrozumiały lub wręcz niewygodny dla narastającej plejady urzędni ków, Powstawały ogromne rozbudowane nowe instytucje. Cha rakterystyczne są moje kontakty z jedną z nich; w dniu 2 listopada zapisuję: O dw iedzam p rezesa Z ak ład u O siedli Robotniczych p rzy ulicy M okotow skiej 56. J e s t to niem al d ru g ie M inisterstw o O dbudow y, a le już nie w lik w idacji. U siłuję zw rócić uw agę na konieczność u tw o rzen ia w Szczecinie co najm n iej ich delegatury. O d pow iadają m i, że po co, bo i ta k m ałe są k r e dyty n a te n cel. N a p o d staw ie ich w łasnych d any ch udow adniam , że będzie około sied m iuset m ilionów do przero b ien ia w Szczecinie w ro k u przyszłym , a to już je st coś.
Tegoż dnia wieczorem: Je ste m w m ieszkaniu d o k to ra Ju liu sza G oryńskiego n a O poczyńskiej 10, gdzie do późnej nocy om aw iam y s tru k tu rę przyszłego M in isterstw a B u dow nictw a oraz m ającego pow stać S e k re ta ria tu S ta n u do sp raw gospo d a rk i sam orządow ej.
Ministerstwo Odbudowy przekształciło się niedługo potem w Mi nisterstwo Budownictwa, nie powstał natomiast ów proponowany Sekretariat Stanu. Likwidacji uległo również z końcem roku Mi nisterstwo Ziem Odzyskanych — przedwcześnie i przy akompania mencie bynajmniej niepotrzebnych komentarzy i decyzji. Ostatnie moje tegoroczne pobyty w Warszawie polegały przeważnie na ucze stnictwie w rozlicznych odprawach prezydentów miast, dokony wanych pod przewodnictwem ministra Kazimierza Mijała lub sa mego prezydenta Bolesława Bieruta. Nawet i przy takich okazjach udawało się uzyskać dla Szczecina kredyty remontowe: Rada Pań stwa w dniu 11 września przydzieliła ogromną jak na owe czasy sumę 155 milionów złotych, nie licząc 30 milionów doraźnie otrzy
manych na porządkowanie naszych dzielnic peryferyjnych. Ostatni raz w tym roku jestem w stolicy 5 grudnia — odwiedzam w ciągu trzech dni aż sześć resortów według normalnego rozdzielnika, pro cedury i obrządku. Po raz ostatni też odwiedzam na ulicy Litew skiej Ministerstwo Ziem Odzyskanych, o którym mogłem wówczas śmiało powiedzieć, że było to ,,nasze” ministerstwo. Tak więc wyglądały owe pozaszczecińskie kontakty, które dużo nam dawały: pozwalały skonfrontować nasze siły i zamiary oraz przyczyniły się do unormowania samorządowej gospodarki. Ale jednocześnie zaczęły one ciążyć, jako przejawy wzrastającej ruty ny i proceduralnej centralistycznej mitręgi.
38. Szczecin widziany z Czechosłowacji Rzadko kiedy kontakty Szczecina z Czechosłowacją były tak ożywione i bezpośrednie jak właśnie wiosną i latem 1948 roku. Opi sane już ministerialne odwiedziny zakończone zostały oficjalnie de cyzjami, nadającymi Szczecinowi rangę tranzytowego portu dla Czechosłowacji. Potem nastąpiły wizyty delegatów czeskich Izb Przemysłowo-Handlowych, wizyty „primatorów”: Matuli — prezy denta miasta Brna i Kotasa — prezydenta miasta Ostrawy. Charak terystyczny był czynny udział około trzystu junaków czeskich w budowie naszej Arterii Nadodrzańskiej. Co parę tygodni zjeżdża ły do nas w lecie wycieczki rozlicznych czeskich specjalistów z za kresu urbanistyki i gospodarki komunalnej. Opracowuję kilka arty kułów o Szczecinie, które publikuje prasa czeska, co z kolei powo duje powódź listów i zapytań. Zjawiają się pierwsi czescy turyści, zwabieni letnim odpoczynkiem nad morzem. Dziesiątego października dyrektorzy departamentów z Minister stwa Ziem Odzyskanych, Pietkiewicz i Warzecha, pilotują w Szcze cinie czeską delegację z Urzędu Osiedleńczego, co daje okazję do różnych polsko-czeskich manifestacji i spotkań. W dwa tygodnie później gościł u nas czechosłowacki minister oświaty, staruszek
Zdenek Nejedly, któremu towarzyszyła kilkuosobowa delegacja. Była z nim również córka, doktor Zdenka Nejedly, która wiele lat przecierpiała w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück. Podejmo wałem ich w swym służbowym mieszkaniu przy ulicy Piotra Skar gi 32 i tam właśnie przedstawiliśmy ambasadorowi czechosło wackiemu w Polsce nasze życzenie utworzenia w Szczecinie kon sulatu czeskiego. Ze swej strony zaproponowałem, aby na siedzibę przyszłego konsulatu przeznaczyć właśnie to wielkie i wielce re prezentacyjne mieszkanie służbowe prezydenta miasta. Służyło ono ongiś jako miejsce przyjęć i noclegów gości rządowych — obecnie, w miarę jak się zwiększała nasza szczecińska baza hotelowa, nie musiałem już gościć ich wszystkich u siebie, odczuwając niepo trzebne obciążenie zbyt dużym domem. I tak gdy w połowie grud nia 1948 roku powstał w Szczecinie Generalny Konsulat Czecho słowacki, mógł on się od razu wprowadzić do dobrze wyposażonego budynku — ja zaś przeniosłem się 20 grudnia na ulicę Wyspiań skiego 27, gdzie z rodziną mieszkam do dziś. Jest to dom rodzinny dla dwóch już kolejnych, młodych i najmłodszych szczecińskich pokoleń. Konsulat Czechosłowacki nie był pierwszy w Szczecinie. Od ro ku bowiem działał tu już wicekonsulat szwedzki, kumulujący sw’e funkcje urzędowe z obsługą kulturalną marynarzy skandynaw skich, dla których przy ulicy Światowida nad Odrą utworzony został specjalny klub. Czynny był również konsulat francuski przy alei Wielkopolskiej 19; konsul, pan Leguèbe przybył do Szcze cina wprost z placówki w Meksyku. Jego zastępca, wicekonsul Ro bineau miał nam w niedługim już czasie przysporzyć wielu kło potów. Działał również w Szczecinie wicekonsul brytyjski, pan Massey, doskonale mówiący po polsku; ojciec jego mieszkający przed wojną w Polsce był właścicielem małej posiadłości podmiej skiej w Chybach pod Poznaniem. Wojskowe władze radzieckie stopniowo likwidowały swe agendy w mieście i porcie, natomiast bardziej obiecująco rozwijały się polsko-radzieckie kontakty handlowe, w oparciu o port szczeciń ski. W związku z tym w początku października 1948 toczyły się w Szczecinie rozmowy na temat otwarcia tu konsulatu radzieckie go. Rozmowy te, które szybko doprowadziły do pożądanego wy niku, zbiegły się z wizytą delegacji urbanistów radzieckich, o któ
rej wspominałem już, omawiając tegoroczne perypetie Arterii Nadodrzańskiej. W listopadzie miały miejsce dalsze wizyty z zaprzyjaźnionych krajów: występy licznego chóru bułgarskiego oraz jeszcze jedna fachowa delegacja czeska. Tym razem gościł u nas doktor Emanu el Hruśka, znany planista regionalny, pracujący nad rozwojem przestrzennym Moraw. Jego pobyt, będący właściwie rewizytą, stał się okazją do profesjonalnej wymiany poglądów. Nie zapom niałem bowiem, że zanim w końcu kwietnia 1945 roku zacząłem pełnić swe obecne obowiązki prezydenta miasta, organizowałem na terenie Pomorza Zachodniego dyrekcję Planowania Regional nego, co dało mi obecnie podstawę do konfrontacji polskiej i cze chosłowackiej metody planistycznej. Nasze ówczesne rozmowy z Hruśką dotyczyły konieczności wspólnego rozpoczęcia planowa nia kanału Odra — Dunaj, który by w sposób radykalny rozsze rzył zakres śródlądowych kontaktów portu szczecińskiego, przy czyniając się jednocześnie do gospodarczego rozwoju ciągle jeszcze upośledzonych Moraw, a zwłaszcza regionu przemysłowego Ostra wy i Karwiny. Wszelkie wielkie pomysły i projekty wymagają do swego doj rzewania wiele czasu — słuszne więc było, aby już wówczas, u po czątku rozwoju Szczecina, utwierdzać się w przeświadczeniu 0 ich potrzebie i słuszności, upatrując w Czechosłowacji ważnego partnera naszego technicznego i gospodarczego rozwoju. Jest rzeczą wielce charakterystyczną, że odtwarzając zarówno fakty, jak i atmosferę owych dni stwierdzam dziś z pewnym zdu mieniem, jak niewiele wpływały na nasze ówczesne nastawienie 1 kontakty wewnętrzne wydarzenia czechosłowackie w lutym 1948 roku. Było to wynikiem specyficznego optymizmu i wiary w powo dzenie naszego utrwalania się nad Odrą i nad Bałtykiem przy jed noczesnym przeświadczeniu o konieczności polsko-czeskiego po rozumienia i współpracy. Zakładaliśmy tym samym, że ostatnie przemiany w Czechosłowacji muszą kontakty te utrwalić. Wyda rzenia z lutego 1948 roku istotnie otworzyły drogę do ściślejszej współpracy obu krajów; przeszły one jednak w Szczecinie bez większego odgłosu, a wzmagające się już po lutym bezpośrednie kontakty spotkały się z ogólnym społecznym poparciem. Nasze czeskie kontakty nabrały w Szczecinie szczególnego roz
głosu, gdy 25 listopada 1948 roku stało się wiadome, że wojewo da szczeciński Leonard Borkowicz przejdzie niedługo na stano wisko ambasadora polskiego w Pradze. Osoba wojewody Borkowicza już wówczas stanowiła część szczecińskiej legendy lat nie dawno minionych; w najszerszym odczuciu społecznym był to naj bardziej odpowiedni człowiek na tym odpowiedzialnym stanowisku, umiejący decydować od razu ostro i bezkompromisowo, nie zno szący wszelkiej wywyższającej się małostkowości i wprowadza jący do aktu zarządzenia akcenty humoru i niepowtarzalnego wdzięku. Wielkie, sterczące spod okularów wąsy nadawały mu groźny wygląd — jego cięte i druzgocące repliki znane były w ca łej Polsce, a w Szczecinie stanowiły ulubiony temat anegdot i barw nych opowieści. Pilnował dobra powierzonej mu ziemi; umiał po wiedzieć, komu trzeba, prawdę w oczy, bez względu na ilość gwiaz dek na epoletach czy na cywilne tytuły rozmówcy. Osobiście zaw dzięczałem mu wiele — rozmowy między wojewodą i prezyden tem miasta były lakoniczne, krótkie, gdyż od samego początku na szej współpracy zdawaliśmy sobie sprawę z konieczności rozwi nięcia pełnej, nieskrępowanej inicjatywy przy absolutnym wza jemnym zaufaniu. Umieliśmy nie tylko ze sobą rozmawiać, ale i „milczeć do siebie”, a jedno słowo starczało za strony urzędowej pisaniny. Zapowiedziane odejście wojewody Borkowicza na niewątpliwie wysokie, ale innego typu stanowisko zostało przyjęte z dużym, można wprost powiedzieć serdecznym żalem przez całe społeczeń stwo Szczecina i województwa, które trafnie odczytało motywy tego przeniesienia. Była to jedna z wielu kolejnych zapowiedzi zbliżania się nowego epizodycznego okresu rządzenia, który doszedł do swej kulminacji dopiero później, w początku lat pięćdziesią tych. Niezależnie jednak od intencji działania, przejście szczeciń skiego wojewody na placówkę dyplomatyczną właśnie do Czecho słowacji mogło wydatnie przyczynić się do dalszego zacieśniania się stosunków między Czechosłowacją i Szczecinem. W sierpniu 1948 odbyłem dłuższą, oficjalną podróż po Czechosło wacji. Już od dawna leżało na moim biurku zaproszenie kilku primatorów — prezydentów miast — do odwiedzenia Pragi, Brna, Ostrawy i Bratysławy. Potrzebna była konfrontacja naszych po czynań z czeską gospodarnością; zeszłoroczne podróże do Francji
i Belgii pozwoliły mi na wyciągnięcie w tym zakresie raczej opty mistycznych wniosków, toteż tym bardziej byłem ciekaw porów nania z bliskim nam krajem. „Szczecin nasz port” — takie hasło wyczytałem w kilku czeskich dziennikach, podających szczegóły jednej z wielu oficjalnych czeskich wizyt u ujścia Odry. Z dużym zaciekawieniem wyjechałem wieczorem 18 sierpnia ze Szczecina pociągiem ze Świnoujścia do Bohumina. Zająłem miej sce w bezpośrednim wagonie jadącym do Budapesztu, powitawszy uprzednio na peronie zespół liceum żeńskiego z alei Piastów 12, udający się również ze Szczecina do Czechosłowacji z występami tanecznymi na zaproszenie szkół czeskich. Mieliśmy się spotkać ponownie w nocy na dworcu w Bohuminie, gdzie na dziewczęta miały czekać autobusy, aby je przewieźć wprost do pobliskiej Ostrawy. O pierwszej w nocy, po przekroczeniu granicy, pociąg staje na peronie w Bohuminie, gdzie oczekuje już delegacja z Ostrawy, ma jąca powitać szczecińską młodzież i odwieźć ją do siebie autobu sami. Wysiadam z wagonu, przywitany przez wiceprezydenta Ostra wy, po czym wszyscy razem kierujemy się do końca pociągu, gdzie znajdować się miały specjalne dwa wagony wiozące szczecińską młodzież. Ku naszej konsternacji wagonów tych na końcu pociągu nie było, a przepisowe światła znajdujące się na ostatnim wagonie pociągu świadczyły o tym, że dwóch naszych wagonów nie zgubi liśmy, tylko po prostu gdzieś je po drodze odczepiono wraz z uśpio nymi pasażerkami. Poszły w ruch alarmujące telefony kolejowe, w wyniku których stwierdzono, że wagony te zostały omyłkowo odczepione już we Wrocławiu i skierowane do Pragi przez gra niczną stację Lichkov, gdzie przebudzone krótko po północy pa sażerki narobiły hałasu, stwierdziwszy, że jadą w nie zamierzo nym kierunku. Odczepiono więc tam wagony i zaczął się kolejowy dialog telefoniczny między obydwiema czeskimi stacjami pogra nicznymi: Bohuminem, gdzie czekały autobusy, i oddalonym o 140 kilometrów Lichkovem, gdzie znajdowali się oczekiwani goście. Po godzinie skomplikowanych pertraktacji i rozmów w biurze za wiadowcy w Bohuminie, w których i ja również brałem czynny udział, puste autobusy ruszyły w nocną podróż wzdłuż granicy do Lichkova, a ja udałem się na zasłużony nocleg do hotelu w Ostrawie. Ta komedia pomyłek spowodowała konieczność zmia
ny programu występów naszego chóru szkolnego, który dopiero w południe, wielce zmęczony i wytrzęsiony, przybył do Ostrawy. Pierwszy dzień mej czeskiej podróży spędziłem więc w Ostrawie, rewizytując prezydenta miasta, starego górnika polskiego pocho dzenia, Jana Kotasa. Miasto, wojną nie tknięte, było niesamowitym konglomeratem różnych systemów budowlanych, przemysłowych i górniczych, stanowiąc skomplikowany problem urbanistyczny o specyficznym charakterze. Ale i tu już rysowały się nowe roz wiązania dla centrum miasta, o których informowano mnie szcze gółowo w czasie zapoznawania się z planem rozbudowy miasta. Wycieczka do Karwiny, Orłowej i Czeskiego Cieszyna dała mi okazję do oglądania piętrzącej się zabudowy Polskiego Cieszyna, którego dotąd jeszcze nie znałem, a który obecnie po raz pierw szy oglądam zza Olzy. W czasie wieczornych rozmów z udziałem konsula polskiego w Ostrawie, Węgierowa, mowa była o granicznych i przygranicz nych polsko-czeskich stosunkach. W ciągu ostatnich trzech lat wiele się już na Zaolziu uspokoiło; niechlubny pomonachijski epizod z 1938 roku poszedł w zapomnienie, podobnie jak nie wspomina no już pierwszych powojennych miesięcy, gdy jeszcze różne pro blemy graniczne podnoszono z jednej i z drugiej strony. Czasy minione stały się już historią — nas natomiast interesowała bar dziej teraźniejszość oraz przyszłość: jej przejawem była trasa pod przyszły kanał Odra—Dunaj, mający przekroczyć granicę pań stwową właśnie w okolicy Ostrawy. I tak jak my w Szczecinie w 1948 roku rezerwowaliśmy pasmo terenu dla przyszłej auto strady, mającej połączyć port z wnętrzem kraju — tak i tu za rezerwowano w planie urbanistycznym miasta Ostrawy pasmo te renu pod przyszły kanał Odra—Dunaj z węglowym portem śród lądowym. Zarówno u nas, jak i w Czechosłowacji potwierdzała się więc teza, że należy nie tylko myślą, ale zapobiegliwym działaniem wyprzedzać współczesność. W dalszej drodze na południe krótki pobyt w hucie Witkowice, wykonującej wiele ważnych zamówień również i dla szczecińskiego portu: dźwigi, tory stacyjne i konstrukcje stalowe. Stamtąd uda łem się wprost na Brno, jadąc przez żyzną, dobrze zagospodaro waną krainę. Urodzaje są podobno tu lepsze niż w poprzednim ro
ku — ale jeszcze za małe na to, aby w przydrożnej oberży móc cokolwiek zjeść bez „listków”, czyli bez kart żywnościowych. Po historycznym, czystym Ołomuńcu wjeżdżamy do ruchliwego Brna, po to, aby zajechawszy wprost przed ratusz spotkać prezy denta miasta, zażywnego i jowialnego Matulę, którego, podobnie jak i Kotasa gościłem u siebie dwa miesiące temu. Wieczorem tego dnia uczestniczę w przyjęciu w rządowej willi, w dostojnym na stroju i otoczeniu, przy kominku. Prezyduje premier Antonin Zâpotockÿ, flegmatyczny, czasami z lekka rozweselający się wy soki, szczupły pan; towarzyszy mu wicepremier Zdenek Fierlinger, dowcipny, spokojnie błyskotliwy. Wysłuchiwałem jego kapitalnych opowieści z okresu wojny, gdy był ambasadorem czeskiego rządu emigracyjnego w Moskwie. Opowieści te dotyczyły między innymi wizyty Benesza u Stalina w grudniu 1943 roku, w czasie której gospodarz określił czeskim gościom swe stanowisko wobec przy szłych granic Polski, mającej na zachodzie objąć we władanie ujście Odry. Wówczas to, właśnie od Fierlingera, dowiedziałem się bez pośrednio o różnych szczegółach i aspektach polsko-czechosło wackiego układu emigracyjnego podpisanego w dniu 19 stycznia 1942, który szedł bardzo daleko w swych federacyjnych zamie rzeniach. Znamienna była ta historyczna dygresja do tak dawne go, a przecież chronologicznie tak jeszcze bliskiego okresu, a zwła szcza cofnięcie rodowodu polskiego Szczecina do tych minionych lat. W Brnie spotkałem zarówno naszego ambasadora w Pradze, Ol szewskiego, jak i ambasadora Czechosłowacji w Warszawie, Piszka, zaproszonych na wielki zjazd partyjny, który rozpoczął się na zajutrz, 22 sierpnia, na otwartym powietrzu w amfiteatralnie przy stosowanej dolinie podgórskiej. Po zjeździe odbywały się po po łudniu różne występy, w tym i naszych szczecińskich uczennic, które nigdy dotąd swych krakowiaków, kujawiaków i pieśni nie produkowały wobec tak olbrzymiego audytorium. Następnym etapem podróży był Zlin (późniejszy Gottwaldov), gdzie jeszcze wówczas żywe były tradycje jego twórcy, przemy słowca — obuwnika Baty. Miasto stanowiło jak gdyby dwa kom pleksy: małego, bardzo przeciętnego miasteczka i skupiska now szej, ale przedwojennej architektury: wysokich hoteli, gmachów administracyjnych i hal fabrycznych. Produkują tu obuwie i opo
ny, pończochy i ubrania — jest to olbrzymi kombinat różnych i przeróżnych fabryk, zatrudniających na bardzo małej przestrze ni aż 35 tysięcy pracowników. Przyjmuje mnie w swym gabinecie naczelny dyrektor kombinatu, doktor Holy. Rozmowę nakierowuję jak zwykle na tematy dla mnie bliskie i aktualne — pytam, którędy to owo wielkie, światowej skali przedsiębiorstwo sprowadza im portowane przez siebie skóry z Argentyny i wysyła eksportowane wyroby do Afryki i Azji. Zdziwiony moim pytaniem naczelny dy rektor odpowiada, że oczywiście przez Hamburg. Gdy pytam, dla czego nie biorą pod uwagę portów polskich, a zwłaszcza Szcze cina, który ma zgodnie z międzynarodowym porozumieniem prze jąć tranzyt czechosłowacki — uzyskuję odpowiedź, że tradycyjnym portem dla zlińskich wyrobów Baty był przecież zawsze Hamburg. Replikuję na to, że coś się jednak od niedawna zmieniło w kon stelacji politycznej i ekonomicznej Europy i że to, co było, nie musi być równoznaczne z tym, co będzie. Gdy później dzieliłem się swymi wrażeniami z tej rozmowy z prezydentem miasta Zlina Morisem (ten bardzo energiczny i dzielny człowiek zginął w nie wiele miesięcy potem w wypadku samochodowym), usłyszałem 0 tym, jak trudno jest przełamać stare czeskie nawyki i położyć kres dawnym uprzedzeniom. Stwierdziwszy, że jest to wspaniałe pole do działania dla obu krajów, miałem tę satysfakcję, że wła śnie w Szczecinie zdziałało się ostatnio w tym kierunku wiele kon kretnego. Jeden dzień poświęciłem w Brnie na całkiem prozaiczne zazna jomienie się, w jaki sposób miasto to radzi sobie w swej gospo darce komunalnej z finansowaniem inwestycji. Choć Brno szczę śliwie nie zaznało w ogóle zniszczeń wojennych, to jednak również 1 tu istniały poważne trudności okresu powojennego; 45% budżetu miasta pokrywano z dotacji państwowych, a rozmach nakładów in westycyjnych daleki był od tempa szczecińskiego. Wiele natomiast można było się tu nauczyć: wielkiej gospodarności, oszczędności, ładu i czystości. Różne były wówczas w kraju tym nastroje i po glądy. Wydarzenia lutowe były wciąż jeszcze bliskie, ale prze pisy żywnościowe i system kartkowy były przez społeczeństwo przestrzegane bardzo rygorystycznie, jako niezbędny i dla każdego zrozumiały obowiązek. W parę dni później byłem w Słowacji gościem primatora Bra
tysławy, doktora Vaska. Nastrój nieco bardziej „naddunajski”, specyficzny dla przygranicznego i na pół stołecznego miasta o sta rych tradycjach i o nowych aspiracjach. Oglądam największy port rzeczny Czechosłowacji, dający jej pośrednie dojście do jakże od ległych mórz — i tu, na pokładzie holownika o tej samej bande rze, którą coraz to częściej widywaliśmy tego roku w Szczecinie, miała miejsce rozmowa na pasjonujący bratysławskich kolegów temat: kiedy kanałem Dunaj—Odra popłyną stąd barki na północ, do Szczecina. W tych jeszcze pionierskich latach śmielsze pomysły były bliż sze i wyraźniej się kształtowały aniżeli w okresach późniejszych, gdy pseudorozsądek domagał się uprzedniej kalkulacji ekono micznej, która dziwnym trafem zawsze potrafiła skutecznie odro czyć, jeśli nie wręcz zniweczyć realizację rozwiązań, wychylają cych się ponad codzienną rutynę i przeciętność. Gdy zaś te trudne okresy przeminęły, to okazało się, że wiele nowych pomysłów zostało wysuniętych już poprzednio, właśnie w tych „latach czter dziestych”. Tak było w Czechosłowacji — tak było również i u nas. Na przełomie lat 1947/1948 opracowany został, przy udziale Bole sława Malisza i Kazimierza Dziewońskiego, pierwszy i przez ponad ćwierć wieku jedyny, plan przestrzennego rozwoju Polski. Pięknie wydany w 1948 roku drukiem, plan ten daleko wyprzedzał ów czesną rzeczywistość, stanowiąc kierunkową prognozę przekształ ceń kraju. Trafność i długowzroczność tej prognozy potwierdziły się o wiele później -—■ale nie było przypadkiem, że postawiona ona została właśnie wówczas: trwał jeszcze bowiem wtedy okres wiel kiego rozmachu pomysłów i towarzyszących im czynów, którego wpływ na kształtowanie się myśli społecznej na szczęście nie zni welowały trudne lata, poprzedzające rok 1956. I dlatego to wtedy, dyskutując nad Dunajem szczegóły projektu kanału do Odry, uważaliśmy, że jest to projekt realny i potrzebny; przecież już wówczas plan rozwoju miasta Bratysławy przewidy wał rezerwy terenowe na związany z tym kanałem dalszy rozwój rzecznego portu i przybrzeżnego przemysłu. Rysowała się wielka przyszłość również i przed Szczecinem wobec zapowiadającego się już wówczas renesansu unowocześnionej żeglugi śródlądowej w Europie. Pobyt w Ostrawie i w Bratysławie pozwolił mi spojrzeć na szczecińskie problemy z jeszcze bardziej realistycznego punktu
widzenia — uczyłem się w ten sposób trudnej sztuki dalekosiężnej prognozy. Prowadząc dla odprężenia kilkaset kilometrów samochód pod górską drogą na Koszyce, podziwiając masyw Tatr widzianych od południa, miałem okazję spojrzeć na turystyczne zagłębie Sło wacji, odbudowane po wojnie i uzupełniane nowymi budowlami. I tu wiele się można było nauczyć, w jaki sposób modernizować pasma turystyczne. Nasuwała się analogia z Międzyzdrojami, trze ciorzędnym ongiś, zaniedbanym przez Niemców kąpieliskiem, któ re trzeba będzie dopiero doprowadzić do nowoczesnego wyglądu. Nocując w Sliaczu, w nowo zbudowanym hotelu, znów mam okazję do wieczornych rozmyślań: ileż to lat jeszcze upłynie, zanim w Szczecinie doczekamy się nowego hotelu z prawdziwego zda rzenia; na razie musimy się wciąż jeszcze kontentować przekształ ceniem starego gmachu, szumnie zwanego „Imperialem” (skąd to upodobanie do bezmyślnie szumnych nazw?), w z lekka tylko od nowiony hotel, nazwany „Gryfem”. Choć jednak zewnętrzny wy gląd „Gryfa” dostosować się musiał do wystroju przeciętnej sece syjnej kamienicy, to jednak jego wyposażenie było nowe — pilno wał tego kierownik budowy, pedantyczny i dokładny inżynier Józef Korian. Nie było jednak czasu na dalsze snucie szczecińskich reminiscen cji, gdyż konsul polski w Bratysławie pan Znamierowski, syn zna nego profesora Uniwersytetu Poznańskiego, wiezie mnie dalej do Koszyc, wschodnio-zachodniego miasta, ozdobionego flagami, o uli cach przepełnionych ludem o wesołym temperamencie. Dziś jest przeddzień rocznicy wybuchu powstania słowackiego w 1944 roku: inni tu już ludzie, inne sprawy, inne — choć zbliżone — problemy, szczegółów których wówczas nie byłem w stanie należycie uchwy cić. Utrwalało się mocniej przekonanie o nieodzownej konieczności zacieśnienia naszych kontaktów z Czechosłowacją i lepszego wzajemego poznania się. Zmuszony do skrócenia swego pobytu tym pilniej zwiedzałem w drodze powrotnej nowe inwestycje drogowe i mostowe w Bratysławie, komunalne urządzenia w Brnie oraz pracownie urbanistyczne na Morawach. Bezstronnie — choć jednak z pewną dozą zadowolenia — stwierdzałem, że u nas poziom urba nistyki jest wyższy, może dlatego, że musimy sami rozwiązywać jednocześnie wiele takich problemów, z których każdy starczyłby
gdzie indziej dla całego pokolenia. Przypomniały mi się tu moje zeszłoroczne obserwacje z południowej Francji; ileż to żmudnych przygotowań, emocji, żmudnej działalności urzędowej trzeba było, aby objąć w posiadanie kilka gmin alpejskich przekazanych Francji przez Włochy! Już wówczas pomyślałem sobie, że nasze objęcie ziem odzyskanych było i jest z niczym nieporównywalne; że miną lata, a właśnie ten fakt uznany będzie przez cały naród za naj ważniejsze epokowe wydarzenie stuleci naszej historii. Aby uporządkować myśli i przygotować się do dalszego działa nia, ostatni dzień upalnego sierpnia w Pradze spędzam samotnie, zaszywszy się w małym hoteliku przy dworcu, urlopując się od dostojnych osób i od spraw oficjalnych. Notuję w swym dzienniku rozliczne refleksje — zauważam bowiem pewne zmiany od czasu swego ostatniego przejazdu przez Pragę w listopadzie 1947 roku, pewną — jak to określiłem — „nadgorliwość”, będącą zapowie dzią nadejścia innych czasów. Nazajutrz przyjęty jestem przez sędziwego prezydenta Pragi Vacka, u którego spotykam prezy denta Budapesztu, doktora Bognara. We trójkę jedziemy na po łudnie, do Dobris, gdzie wypoczywamy w parku Domu Literatów Czeskich. Pozostało mi w pamięci spotkanie z Zweigiem, nieco już powolnym w ruchach, ale ze swadą opowiadającym, jak przeszło dwadzieścia lat temu zbierał on w archiwum dane do monografii o Fouché. Ten przeskok do lat dawnych na tle barokowego wnę trza pałacu i to przypomnienie postaci napoleońskiego ministra policji, który przetrwał tyle ustrojów — aż trafił na wygnanie do Pragi — stwarzały osobliwy akcent, kończący moją czeską wę drówkę. I jeszcze jedno przypomnienie. Jest właśnie 1 września, dzie wiąta rocznica wybuchu wojny. I tak, kojarząc rzeczywistość z dalszą przeszłością, przygotowywałem się do powrotu do kraju. Przedtem jeszcze odwiedziłem ponownie Ostrawę, gdzie w cza sie wizyty pożegnalnej u naszego konsula dowiedziałem się szcze gółów o zaostrzającej się naszej polityce wobec Jugosławii i o ogól nej sytuacji politycznej w kraju. W nieco już zgaszonym nastroju przekraczam autem konsulatu granicę przy Bohuminie, kierując się na Racibórz, gdzie intensywne odgruzowywanie ruin oraz pierwsze nowe budowle przypomniały, że wróciłem znów do pro blematyki mi bliskiej. Nazajutrz, 3 września rano, byłem już przy
swoim biurku w wielkim zielonym budynku przy pięknych Jas nych Błoniach, z którego rozpościerał się znany widok na odległe, zalesione Arkońskie Wzgórza. Oto znów Szczecin i jego sprawy. Jestem u siebie w domu.
39. Ludzie i ich sprawy Na tempo rozwoju szczecińskich spraw oddziaływali ludzie; ileż to z nich spotkałem na swej drodze w czasie pełnienia tylu uroz maiconych i różnorodnych funkcji. Sam opis różnych zdarzeń i ich tła nie wystarczy — trzeba przypomnieć sobie również i tych, któ rzy w zdarzeniach czynnie uczestniczyli, niektórzy swą pracą w Szczecinie, niektórzy swym działaniem z zewnątrz wpływając na rozwój szczecińskich wydarzeń. Wielu z nich było towarzyszami mej codziennej pracy, współtwórcami wielu osiągnięć i świadkami wielu trudnych chwil w tych przełomowych latach. Administracją miejską kierował od końca 1945 roku wytrawny organizator, Stanisław Skibicki. Wysoki, już całkiem siwy, na próż no usiłujący wyprostować z lekka garbiące się od wieku plecy, był postrachem bumelantów i niedbalców, bez względu na ich rangę w miejskiej hierarchii. Surowy, na pozór oschły, nieprzy stępny, był opiekunem ludzi prostych, którzy stawiali pierwsze po wojnie kroki w nowej dla nich roli administratorów w dużej i ma łej skali. Był on też u nas wykładnią prawa w okresie, gdy każdy przepis rościł sobie pretensję do nieomylności, a istotnym wymo gom prawnym nie zawsze umiano nadać formę obowiązujących przepisów. Szanowany przez wszystkich, doceniany przez wielu, Stanisław Skibicki dobrze się przysłużył Szczecinowi. Pomagał mu jeszcze starszy od niego wytrawny znawca spraw komunalnych, Stanisław Łaba, drobny, niski pan, jeszcze bardziej wiekiem zgarbiony, szybko drepczący od pokoju do pokoju w ogromnym naszym gmachu. Był on najbardziej wnikliwym i roz sądnym inspektorem kontroli miejskiej, a jego ogromnemu do
świadczeniu i wielkiej prawości nie mogła stawić czoła żadna ludzka przebiegłość i chytrość. Do osób starszego pokolenia należał również Grodziński, o groź nie sterczących i krzaczastych brwiach, mówiący zawsze nieco ochrypłym, tubalnym głosem, kierujący operatywnym, kilkuosobo wym Wydziałem Przedsiębiorstw Miejskich. Była to nasza ów czesna ulubiona forma działania: niewielka sztabowa grupa koordy nowała bez nadmiaru personelu pomocniczego pracę wielkich przedsiębiorstw miejskich: Gazowni, Tramwajów, Zakładu Oczy szczania Miasta, Zarządu Lasów i Zieleni, Miejskich Gospodarstw Rolnych, Wodociągów i Kanalizacji, warsztatów naprawczych i kil ku małych zakładów wytwórczych. Drugą taką grupą sztabową był nasz jedyny w skali krajowej Inspektorat Inwestycyjny, o którego pracy była już mowa. Kie rował nim od samego początku inżynier Ryszard Wejer, nerwowy i bardzo energiczny, zawsze znajdujący wyjście z najtrudniejszej sytuacji, szybko chwytający nowe problemy i umiejący zapalić do ich realizacji najbardziej opornych. Sekundował mu świetnie dobrany duet ekonomiczno-finansowy: operatywny młody ekono mista Grześkowiak i równie młody, ale nad wiek rzeczowy, po ważny i zawsze niezawodny Adam Szymczak, istny talent finan sowy najwyższej klasy, którego w rok później mianowałem na czelnikiem miejskiego Wydziału Finansowego. Nadzór techniczny nad inwestycjami miał inżynier Wacław Żakowski, ten co ze słynną ekipą inżyniera Sypniewskiego przybył z Poznania do Piły jeszcze w kwietniu 1945 roku •— oraz inżynier Kazimierz Szulc, z którym wspólnie pracowaliśmy w Poznaniu w czasie okupacji przy pracach ziemnych na terenie przyszłego sztucznego jeziora Rusałka, a któ ry w Szczecinie kierowany był do najbardziej trudnych i osobli wych zadań. Przedwcześnie zmarły inżynier Teodor Dziabas był zawsze nie zawodnym administratorem i technikiem. Należał on wraz z Maria nem Wydrowskim i Mieczysławem Koeglem do tych moich przed wojennych młodych współpracowników z Zarządu Miasta Poznania, którzy od razu zdecydowali się na pracę w Szczecinie. Wiele było ciągłych i ustawicznych kłopotów z obsadą kierowniczych stanowisk w dyrekcji szczecińskich Wodociągów, podczas gdy oddzielnie pra cujące Przedsiębiorstwo Kanalizacji Miejskiej pod kierunkiem in-
żyniera Dziabasa działało zawsze doskonale. Jego osoba była bar dzo niewygodna dla wielu ustosunkowanych kombinatorów i nie uków; broniąc go wielokrotnie im się narażałem, o czym przeko nałem się dobitnie w drugiej połowie października. Dopiero po wierzenie Dziabasowi kierownictwa obu połączonych przedsię biorstw wodociągowych i kanalizacji radykalnie, i o dziwo bar dzo szybko nie tylko naprawiło stosunki międzyludzkie, ale i po stawiło na nogi opłakane finanse wodociągów miejskich. Choć byłem jedynie amatorem-ekonomistą, musiałem bardzo szybko opanować arkana sztuki zarządzania, a zwłaszcza problema tykę finansową. W roku 1948, tak jak i w roku poprzednim bar dzo ściśle obserwowaliśmy dyscyplinę budżetową miasta, dążąc do zwiększenia dochodów przedsiębiorstw przez zmuszanie ich do egzekwowania swych należności. Przychodziło to z trudem w od niesieniu do ludności, choć taryfy były wówczas jeszcze bardzo niskie — ale jeszcze trudniej należności te egzekwowało się od in stytucji i urzędów państwowych przyzwyczajonych do okresu po wojennego, gdy prąd, woda, gaz były im dostarczane najczęściej darmo. Właśnie Dziabas dokonał tego, że zmusił personel w nowo przejętym przez siebie przedsiębiorstwie najpierw do obliczenia należności i wystawienia rachunków, a później do jeszcze bardziej ryzykownego kroku: do udania się wprost do jaskini lwa i zmusze nia go do zapłaty zaległości. Polityką finansową miasta kierował Stefan Fołtyn, który musiał wciąż godzić szersze spojrzenie na całość rozwoju miasta z prze możną liczbą interwencji, wymagających ekwilibrystyki finanso wej. Gdy się przekonałem, jak wiele zależy od starannego opra cowania budżetu miejskiego, który nie był przecież jedynie urzę dową formalnością, brałem sam udział we wszystkich naradach finansowych, usiłując nimi kierować, a nie jedynie akceptować pro pozycje zainteresowanych przedsiębiorstw czy ścinać dla presti żu swego działania niektóre proponowane pozycje. Sprawami po datkowymi kierował z wielkim zamiłowaniem Józef Klimek, któ rego szerokie oblicze z wypukłymi okularami było zawsze pogodne, nawet w okresie największej posuchy finansowej. Prezydent miasta w tych czasach był zarówno zwierzchnikiem samorządu, jak i tzw. starostą grodzkim, kierującym administracją państwową na terenie powiatu miejskiego. W pełnieniu tej funk-
cji pomagał mi naczelnik wydziału o skomplikowanej nazwie: „Administracja Pierwszej Instancji”. Ten przeżytek okresu mię dzywojennego tu w Szczecinie nabrał specjalnego, bardzo zresztą pożytecznego, charakteru — wydział ów bowiem kierował pracą kilkunastu komisariatów dzielnicowych, obejmujących swym za sięgiem wszystkie peryferyjne połacie miasta. Niezastąpiony był w swej inicjatywie naczelnik tej „pierwszej instancji” Zdzisław Saphier-Saperski, obdarzony silnym poczuciem realizmu i humoru, co ułatwiało mu przeprowadzanie w sposób na pozór bezbolesny najbardziej skomplikowanych zabiegów personalnych. Miał on swoisty, bardzo realistyczny pogląd na przebieg wydarzeń — błys kotliwe dyskusje, jakie z nim lubiłem toczyć, stanowiły przyjemne wytchnienie. Wiele jeszcze szczecińskich postaci zapisało mi się w pamięci, a każda odgrywała swą rolę na ówczesnej urzędowej scenie. Sprawy kwaterunkowe, zawikłane i często jakże nieprzyjemne, potrafił uzdrowić i wyprowadzić z matni młody entuzjasta i spo łecznik Pietrzykowski, który mimo swej przewlekłej, uporczywej choroby znajdował zawsze moc energii. Dwa lata szczecińskiego rozwoju bardzo wiele zawdzięczały młodemu małżeństwu archi tektów: Urszula i Adolf Ciborowscy — ona jako projektantka, on jako główny architekt miasta — dzielnie walczyli z przesądami, pokonywali opory i trudności i torowali drogę nowym pomysłom i zamierzeniom. W sposób mniej spektakularny, ale nie mniej sku teczny sekundował im Hieronim Brodniewicz, już wówczas pil nujący skutecznie praworządności budowlanej. Pedantycznie, lecz rzeczowo regulował on praktyczną stroną rozbudowy miasta i czy ni to dalej bez przerwy na tym samym stanowisku jako urbanista miejski przez ponad ćwierć wieku. Średnia wieku naszych szcze cińskich notabli była wówczas bardzo niska i być może dlatego wielu rzeczy można było szybciej i skuteczniej dokonać. Miasto było atrakcyjne właśnie na skutek nieograniczonych — i często nieodgadnionych — możliwości rozwoju. Z Gdańska przybył tu w roku 1947 i pozostał w mieście na stałe inżynier elektryk Antoni Jezierski, pilnie w 1948 roku starający się o należyte oświetlenie miasta i toczący skuteczne boje z tymi, którzy odpowiedzialni byli za ten często lekceważony dział energetycznej kompetencji. Oto niektórzy tylko z pozytywnych bohaterów. Czy nie było
również bohaterów negatywnych? Było ich wielu, niestety, aż za wielu jak na nasze możliwości rozpoznania i przeciwdziałania. Nie wymieniam ich z nazwiska — o wielu osobach nie wspominam, choć spotykałem się z nimi niemalże codziennie przez wiele lat. Czas stracony bezpowrotnie z ich powodu nie dał się już nadgonić; kłopoty z niektórymi miejskimi przedsiębiorstwami, utarczki z or ganami urzędowymi, łagodzenie sporów i konfliktów, wykrywanie nadużyć — wszystkie te, z początku lekceważone objawy źle po jętej „stabilizacji” stopniowo pochłaniały coraz to więcej czasu i nerwów. Troskałem się, gdy załatwienie problemów istotnie wiel kich i ważnych utrudniały dokuczliwe i natarczywe sprawy mało istotne. Zaczynało się to zwykle od spraw personalnych; jeszcze miałem tyle możliwości i energii, aby stanowczo przeciwstawiać się ingerencjom i naciskom, jeśli dotyczyły one osób nieudolnych lub wręcz szkodliwych. Znajdowałem zawsze pomoc i zrozumienie w najwyższych instancjach władzy wojewódzkiej lub partyjnej; trudniej było natomiast przekonać o niesłuszności zajmowanej postawy rozlicznych referentów lub instruktorów, wielce przeję tych zakresem swojej wyimaginowanej władzy. W swych zapiskach ówczesnych czytam pod datą 26 maja 1948, że w rozmowie z wo jewodą Borkowiczem ...mowa je st o nad u żyw an iu przez niektórych ich w ładzy w odniesieniu do sp raw k w ateru n ko w y ch . D ow iaduję się, że dziś jeszcze W iktor K łosiewicz, I se k re ta rz K o m itetu W ojew ódzkiego P PR , w n ajb ard zie j k ateg o rycz nej fo rm ie zabron ił w szelkiej „ p a rty jn e j” in te rw e n cji m ieszkaniow ej, obo ję tn ie z jakiego szczebla in te rw e n cja ta m iałaby w ychodzić. Tylko p re zydent m ia sta i w ojew oda z ty tu łu sam ej u staw y m a ją o ty ch sp raw ach decydow ać, o ile m a ją być zrealizow ane w ytyczne dotyczące osadnictw a.
Potwierdzał to zapis dokonany tego samego dnia: ...wieczorem dow iaduję się, że poseł Kłosiewicz grom ił i k a ra ł za to w y ra ź n e nadużycie w ładzy.
Samo gromienie jednak nie zawsze pomagało: niektóre przeja wy samowoli wymagały innych metod przeciwdziałania. Trzeba było wzmocnić miejski aparat kontroli wewnętrznej, który objął Józef Pieczeń-Perzyński; trzeba było wzmocnić kontakt z miejsco wymi organami Najwyższej Izby Kontroli, którym przewodniczył magister Zamościk. Olbrzymia jego postać wypełniała bez reszty
szeroki klubowy fotel w czasie częstych jego wizyt w moim ga binecie — szczerze lubiłem odwiedziny tego prawdziwie mądrego człowieka, świetnego psychologa, który umiał nie tylko wyśledzić i ostro ukarać winnych, ale potrafił również ochronić niewinnych przed nieuzasadnionymi atakami własnych inspektorów. Zamościk, objąwszy wyższe stanowisko przy Radzie Państwa, nie zapominał o Szczecinie, wiele robiąc dla oczyszczania powoli zaciemniającej się miejscowej atmosfery. Operatywność w działaniu cechowała ówczesny Komitet Miejski PPR w Szczecinie, a choć często nosiła ona charakter interwencyjny, to jednak wyrobione wzajemne zaufanie i zrozumienie mię dzy mną a I sekretarzem Stefanem Ciołkowskim pozwalało na wspólne koncepcyjne działanie. W tej trudnej partyjnej szkole co dziennego działania wykształciło się wielu młodych ludzi, że wspomnę tylko o młodym instruktorze Andrzeju Grabskim, które go cechowała zawsze spokojna rzeczowość i bezstronność, rzadki dar w tych czasach. A czasy te stawały się niełatwe. Przeczuwałem ich nadejście, zwłaszcza po swym powrocie z Czechosłowacji, gdy czytałem w ko lejnych numerach „Głosu Szczecińskiego” komunikaty o przebiegu plenum PPR, które zakończyło się 3 września uchwałą w sprawie „odchylenia prawicowego i nacjonalistycznego w kierownictwie partii”. Zaraz też zaczęły mnożyć się ostre wypowiedzi przeciwko Jugosławii i jej polityce, a na froncie wewnętrznym równie ostre zapowiedzi oczyszczania szeregów oraz zmian personalnych i orga nizacyjnych. Pewnego dnia, a było to 19 października 1948 roku, bezpośrednio po bardzo trudnym i szarpiącym nerwy dniu pracy, zostałem za proszony do ówczesnej siedziby Komitetu Miejskiego PPR. Mieścił się on w dużej starej willi przy jednym z głównych, gwiaździstych placów miasta, którymi Szczecin się szczycił jako swoistą osobliwo ścią. Wraz ze mną zjawiło się również kilkanaście innych osób z tzw. kadry kierowniczej. Przy małych stolikach mieliśmy napisać z pamięci szczegółowe swe życiorysy „niczego nie pomijając.” Kie dy zapisaliśmy zawczasu rozłożone arkusze papieru, zostały one zebrane i przekazane do trzyosobowego prezydium zebrania, praw dopodobnie już dobrze sprawdzonego przedtem w analogiczny spo sób na wyższym szczeblu. Potem rozpoczęło się właściwe zebranie,
na którym najpierw wezwano zaproszone osoby do wygłoszenia swych życiorysów, a później rozpoczęło się ich publiczne omawia nie. Wielu rzeczy dowiedziałem się o sobie w czasie tego zebrania. Niektórzy z wytypowanych pospiesznie i powierzchownie przygoto wawszy się do wystąpień, mylili daty, fakty i osoby w sposób aż nadto łatwy do odparowania. Dowiedziałem się na przykład że ja, nigdy siostry nie mający, dlatego popieram jednego z bardzo dziel nych i bezkompromisowych pracowników, że jest on mężem mojej siostry... Inne kwestie były podobnego kalibru, a wypowiadali je ludzie często bardzo blisko ze mną współpracujący, zacietrzewiają cy się w miarę upływu nocnych godzin. Pod koniec udzielono gło su krytykowanym; gdy kolej przyszła na mnie, wykazałem nie tyle niesłuszność, ile wprost kłamliwość wielu zarzutów. Ale, oświadczy łem, ponieważ prawdopodobnie za długo już jestem na jednym stanowisku, wciąż jeszcze aż zanadto eksponowanym, chętnie złożę jutro komu trzeba swą rezygnację ze stanowiska prezydenta mia sta. Mam przeświadczenie, że nadal jestem dobrym inżynierem i urbanistą i że na pewno przydam się w Szczecinie, z którym to miastem od pierwszego dnia jego wyzwolenia zżyłem się na stałe. Nie zabiegałem o funkcję, którą obecnie pełnię; została ona mi po wierzona jeszcze w czasie, gdy trwała wojna. Być może, że dziś są ludzie lepiej do jej spełniania przystosowani — toteż gotów jestem im przekazać jutro pałeczkę szczecińskiej sztafety. Została zarządzona przerwa — wyszedłem na taras, aby wresz cie móc odetchnąć świeżym powietrzem. Przerwa trwała długo, po czym prezydium, poszerzone jeszcze o dwie nie znane mi osoby za jęło miejsca. Każdy z krytykowanych usłyszał decyzję o sobie: wy dalenia, nagany, kilka upomnień. Moja kolej przyszła na sam ko niec: postanowienie w mej sprawie — być może, zapadnie później. Obecnie jest już grubo po północy, trzeba iść się wyspać, bo prze cież jutro muszę dalej kontynuować swą dotychczasową funkcję prezydenta miasta. Coś jednak musiało się zaciąć w uprzednio starannie przez nie których przygotowanym mechanizmie działania. Spokojnie obser wowałem, jak zaczynają do mnie podchodzić — i ten mały niski, lekko już siwiejący, i ten wysoki tęgi, i ci inni, którzy tak wysi lali się, pewni swej wygranej i lepszych dla siebie posad. Była
już godzina 3.00 w nocy. Jeden z tych, o których tu mowa, inży nier pracujący w Tramwajach Miejskich telefonicznie ściągnął wóz tramwajowy z zajezdni, po czym sam odwiózł nas w pobliże na szych mieszkań, brzęcząc dzwonkiem po opustoszałej i ciemnej alei. Była to noc z 19 na 20 października 1948 roku — a w trzy naście lat później spotkałem ponownie tego samego motorniczego — amatora, który wówczas tak nadgorliwie budował dla siebie przyszłość w Polsce. Tym razem jednak nie pracował on w Tram wajach szczecińskich: spotkanie miało miejsce na samym równiku, w afrykańskim Gabonie w porcie Libreville, a mój dawny podgryzacz był teraz zatrudniony jako elektryk na statku handlowym, pływającym pod banderą Izraela. On mnie pierwszy poznał i zdzi wił się mocno, gdy nie podałem mu ręki. Gdy nazajutrz (a raczej tego samego dnia) byłem jak zwykle o 8.00 rano w swym gabinecie, patrząc przez okna na normalny poranny ruch wielkiego miasta stwierdziłem z pewnym zdziwie niem, że nocne przeżycia raczej natchnęły mnie różnymi nowymi pomysłami, zwiększając zapas ukrytej energii wewnętrznej. Za pisałem: P rz e la tu ją przez głowę m yśli i pom ysły. P rzelew an ie ich n a p ap ier je st p racą, ale jeszcze gorszą ro z te rk ą je st zapom inanie o nich, w obec tego chw y ta łe m je n a ostrze pióra.
W parę godzin później byłem w podłużnym, przestronnym gabi necie wojewody szczecińskiego; z okien rozpościerał się tu piękny widok na cały port. Borkowicz wysłuchał spokojnie mojej wersji nocnego zebrania, o przebiegu którego był już zapewne dobrze poinformowany. Poradził mi napisać parę liczb — na jednej stro nie, jak wyglądał stan Szczecina w 1945 roku, a na drugiej jak jest dzisiaj, gdyż to porównanie, jak stwierdził, jest najlepszą repliką. Wziął te dane dla wykorzystania ich po południu. Wieczorem zate lefonował do mnie: „Spijcie spokojnie, inżynierze, nie brak jeszcze u nas mądrych ludzi”. Nikt już do tych spraw nie wracał aż do połowy czerwca 1950 roku, gdy na skutek zmiany systemu administracji kraju skończy łem swą kadencję prezydenta miasta. Jednak trzeba było strząsnąć z siebie wspomnienia o złych ludziach. W następnym tygodniu cały dzień spędziłem w wietrzną i chłodną pogodę nad spienionym
morzem, przemierzając pieszo nadmorskie czerwono-złociste lasy bukowe wyspy Wolin. Wędrowałem sam po rozległej, opustoszałej plaży. Kontakt z surową przyrodą pozwolił mi inaczej spojrzeć na wiele spraw i dał potrzebne uspokojenie. Nie zmieniając niczego w swym stylu pracy i przyzwyczajeniach, wszedłem ponownie w normalny tryb. Różne bywały dni pracy: niekiedy żmudna kapanina spraw, które mógłby doskonale rozwią zać każdy z referentów bez mojej pomocy; niekiedy jednak tra fiały się problemy wielkie i trudne, których rozwiązywanie sta wało się przyjemnością i istnym wytchnieniem. Sekretarz prezy dialny magister Mieczysław Sywochop, który od samego początku pełnił tę funkcję ze spokojem i uporczywą stanowczością, wpro wadzał ład i porządek do codziennej pracy. Jego głos był tu auto rytetem; ileż to razy on sam wyręczał mnie, tłumacząc rozlicznym naczelnikom i dyrektorom w sposób grzeczny, ale stanowczy, że po to zostali oni mianowani na swe stanowiska, aby sami decydo wali o sprawach należących do ich kompetencji. Wertując zapiski z tego okresu widzę, ile czasu trzeba było po święcać sprawom błahym. Mimo trzyletniej już praktyki na zaj mowanym stanowisku wciąż jeszcze brakowało mi bardzo wiele: niewątpliwa stabilizacja działania wymagała innych, bardziej nor malnych pociągnięć, do czego jednak potrzebne było głębsze niż moje teoretyczne przygotowanie. Ale jednocześnie w wielu szcze cińskich sprawach ciągle jeszcze występował czynnik improwizacji, wymagającej natychmiastowej decyzji i inicjatywy. Najwięcej trudności (i to nie tylko w ówczesnych czasach) sprawiał nam równomierny rozdział zadań pomiędzy wszystkie organa wykonaw cze — gdy tego brakło, sam szef musiał zakasać rękawy i robić to, co należało do innych. Stale musiałem się pilnować, aby nie robić wszystkiego samemu, w złudnym przeświadczeniu, że inni zrobią to gorzej lub wolniej. Rutyna wywierała swój wpływ już po trzy letnim okresie i właśnie wówczas, w końcu 1948 roku, postanowi łem, że jeszcze rok, jeszcze dwa — a potem powinienem koniecznie na stałe powrócić do swego zawodu urbanisty, poświęcając się je dnocześnie pracy dydaktycznej i naukowej w Katedrze Planowania Miast na Wydziale Architektury bardzo jeszcze młodej Wyższej Szkoły Inżynierskiej. Jesienią 1948 rozpocząłem na dobre zbiera nie materiałów do swej pracy doktorskiej; mój promotor, znany
urbanista, profesor Politechniki Warszawskiej Tadeusz Tołwiński, zaproponował mi zajęcie się teorią rozwoju miast portowych. W ten sposób ważny epizod swego życia, za jaki uważałem swą obecną funkcję prezydenta miasta, mogłem wykorzystać jako świetne la boratorium badawcze dla tego tematu; rzadko bowiem można było obserwować i osobiście współdziałać przy tworzeniu się miasta portowego od samego jego początku. Wszystko to jednak nie zmniejszało naporu spraw błahych — choć trzeba było wciąż uważać, aby w ich ogromie nie przeoczyć spraw, dotkliwie ludzi obchodzących. Już się zaczęły mnożyć nie domagania władz kwaterunkowych, niedbałe podejście do drob nych remontów, lekceważenie potrzeb ludzkich. Wprawdzie zmniej szył się już napór zorganizowanych grup osiedleńczych, ale w dniu 9 kwietnia notuję: N a g w ałt m uszę w rócić do sta n u sprzed dw óch la t i organizow ać d ory w czą ekspedycję, aby znaleźć k ilk a n aście m ieszkań dla p rzybyw ających z W estfalii rep a trian tó w . M ieszkania te usiłow ali zająć g w ałtem łobuzy i łajd ak i, k tó ry ch bez w zględu n a ich k sz tałt czy kolor trzeb a w ysiedlić przez m ilicję. P rzy okazji m uszę w prow adzić w szybsze tem p o pracy U rząd W ojew ódzki, k tó ry z ty m i m ieszkaniam i n aro b ił bigosu, chcąc je sam rozdzielać, przez co w pad ł w sposób niem ożliw y.
Najbardziej lubiłem wyjazdy terenowe, poświęcałem też na nie większość wczesnych poranków i dni wolne od pracy. Stwierdzane zaniedbania na peryferiach przybierały niekiedy tak drastyczną formę, że trzeba było również i w niedzielę telefonami przerywać samozadowolenie odpowiedzialnych osób. Z byt długie przym usow e przesiadyw anie za b iu rk iem pociąga za sobą po trzeb ę w yładow ania energ ii: przez dw ie godziny w tem p ie błyskaw icz nym , z n ad m iarem now ej energii przechodzę przez w szystkie oddziały i w y działy gm achu
— ale za to notuję, że całe popołudnie trwa pisanina bez końca. Coraz to częściej w swych notatkach z 1948 roku znajduję dziś, po ponad ćwierć wieku, akcenty bardzo bliskie i nadal aktualne. Co pewien czas dokonuję próby krytycznej oceny siebie samego i swej pracy — wyrażam obawę, że nie starcza mi czasu na śledze nie postępów wiedzy, że rutyna nie ułatwia, ale wręcz utrudnia wprowadzanie bardziej współczesnych metod pracy i zarządzania i że zbliża się już czas gruntownego rozliczenia się ze sobą samym.
Po trzech latach nadchodzi zmęczenie; wrodzony optymizm usi łuje jednak nie widzieć trudności. W ciągu całego 1948 roku raz tylko zanotowałem dokładny prze bieg jednego dnia pracy. Czytam w dzienniku: Dzień, jaki się n iekiedy p rzy trafia : n ie u sta n n y kołow rót ludzi i in te re sów, bez chw ili przerw y ciągnących do mego gabinetu. Mimo przyjęcia dw udziestu jeden osób nie czuję jakoś zm ęczenia — podnieca człow ieka słońce pierw szego w stęp u do przedw iośnia.
Innego dnia (a było to 13 stycznia) notuję: Raz chcę zerw ać z szablonem opisów i podać jako przy k ład cały mój n o rm aln y dzień pracy b iurow ej (bez w yjazdów w teren ) w ty m 1948 roku. I ta k : 7.00 — pobudka, a po zw ycięskim pokon an iu tej godziny o 7.50 w biurze po pieszym spacerze z dom u 7.50 — 8.00 — poczta bieżąca 8.00 — o d praw a w etery n arzy m iejskich 8.30 — naczelnik W ydziału Z drow ia w spraw ie u tw o rzen ia w Szczecinie A kadem ii M edycznej 9.00 — re p re z e n ta n t Spółki Żeglugow ej „G ry f” 9.15 — Józef G órny, re fe re n t do sp raw p o rtu w spraw ie w ym iany te re nów 9.30 — naczelnik W ydziału P rzed siębio rstw a w sp raw ie ta ry f 10.00 — re fe re n t elek tro tech n ik i w sp raw ie ośw ietlenia m iasta 10.30 — naczelnicy w ydziałów F inansow ego i P rz ed się b io rstw — obaj w spraw ie u sta le n ia to k u postępow ania z E nergety k ą 11.00 •— naczelnik W ydziału K on tro li z rap o rtem w spraw ie przejęcia Z a k ła d u Oczyszczania M iasta przez now ego d y rek to ra 11.15 — naczelnik W ydziału K w aterunk ow ego w sp raw ie spornej m ieszka niow ej 11.30 — k iero w n ik U rzędu P lan o w an ia P rzestrzennego w spraw ie p rze p ro w adzenia now ych ulic w D ąbiu 11.45 — naczelny inży nier gazow ni — nie p rzy jm u ję jego dym isji 11.55 — ra d c a p raw n y w sp raw ie lik w id acji udziałów m ia sta w Spółce Że glugi P rzy brzeżnej „G ryf” 12.05 — inspek to r inw estycy jn y w spraw ie ogólnej polity k i inw estycyjnej m iasta 12.40 — k iero w n ik oddziału m a ją tk u kom unalnego w sp raw ie gm achu dla re k to ra tu A kadem ii M edycznej 13.00 — b u rm istrz m iasta P o d ju ch w sp raw ie przejęcia p rzez Szczecin jego m iasta 13.30 — naczelnik W ydziału Finansow ego: u ak ty w n ien ie w pływ ów p o d a t kow ych
13.45 — k iero w n ik R achuby: spraw y kom asacji rachunkow ości i au to m a tyczny p rzelew nadw yżek p rzed sięb io rstw m iejsk ich 14.00 —■lu stra c ja m agazynów O ddziału G ospodarczego w gm achu 14.15 — naczelnik W ydziału Technicznego w spraw ie u rato w a n ia k red y tu dw óch m ilionów złotych na rem o n t b u d y n k u przy ulicy Łasztow ej 14.30 — naczelnik W ydziału Technicznego, k ie ro w n ik M iejskiego P rzed się b io rstw a Budow lanego, d y rek to r Z arząd u N ieruchom ości i naczel n ik W ydziału K w ateru nkow ego w sp raw ie usu n ięcia m ieszkańców z zagrożonego dom u przy ulicy B aden-P ow ella 11 14.50 — naczelnik W ydziału Ogólnego w sp raw ac h p ersonalnych 15.10 — podpisyw anie asygn at 15.30 — koniec na dziś przedp ołudn ie i w yzionięcie ducha n a k an ap ie w sw ym gabinecie. Po południu — to, czego nie zrobiłem przed południem .
Niby nic specjalnego; każdy szef przedsiębiorstwa czy insty tucji dobrze zna taki tryb życia. Ale to ocalałe z niepamięci zesta wienie czynności ilustruje zwykły fakt: Szczecin już powoli się stabilizuje i krzepnie. Warto przypomnieć sobie pod koniec roku niektóre kontrasty: 12 g ru d n ia 1948. N iedzielny objazd tym razem sk rajn ie południow ych części m iasta o raz zw iedzenie kończącej się odbudow y m ostu au to strad y n a O drze Z achodniej. T yle tu w spom nień z 1945, a dziś już rea lizacja p eł n ej odbudow y. T ak sam o też fan tastyczn ie ongiś zniszczone Kołbaczewo, w ieś m a k a bryczna, przez k tó rą jeszcze dw a la ta tem u przejeżdżaliśm y, jadąc n a d re w n ian y most, p rzep raw ą przez b ag nistą dolinę O dry. G dy tę w ieś obejm o w aliśm y w d niu czw artego paźd ziern ika 1945 roku, to nie było tu ani je d nego całego domu, a naszą ekipę z w ó jtem C zuprykow skim n a czele, b a n dyci w jed en dzień oskubali do suchej nitki. O m ijano tę w ieś ja k zarazę. Dziś je st ta m po nad 250 osadników , cała ju ż w ieś odbudow ana, resztę ru in się odbudow uje. Aż p rzy je m n ie je st po patrzeć i pom yśleć.
Kończy się rok 1948. Rodzina nasza wrasta w Szczecin. W dniu 17 listopada rodzi się nam drugie szczecińskie dziecko: syn, również Piotrem nazwany. Córka Barbara już ma prawie dwa latka; wiele dzieci widać już w Szczecinie. Nowe pokolenie tutaj urodzone jest najmocniejszą gwarancją politycznej trwałości naszych poczy nań — jak to trafnie wówczas sformułowano. Kończy się rok 1948. W dniu Kongresu Zjednoczeniowego obu partii politycznych, 15 grudnia, inaugurujemy szereg dużych in westycji; tego dnia po raz pierwszy wzdłuż całej ulicy Gdańskiej aż do portu węglowego uruchomiona zostaje linia tramwaju
szybkiego, o której zapisałem, że „rok temu jeszcze mityczna i le gendarna, dziś ożywia cały port centralny, dając impuls rozwo jowy olbrzymim terenom”. Czwarte święta Bożego Narodzenia przechodzą w Szczecinie spo kojnie. Jest nas już 175 tysięcy mieszkańców w mieście; działa już port. Pada śnieg — zasypuje resztki ruin, niweczy kontrasty i łago dzi odgłosy. Nadchodzi następny, piąty szczeciński rok — rok 1949.
rok stabilizacji
40. Pierwsze przejawy stabilizacji W 1949 roku, podobnie jak i w latach poprzednich, organizacja samorządu miejskiego oparta była na zasadzie rozdziału władzy ustawodawczej i kontrolnej od władzy wykonawczej. Władzę usta wodawczą reprezentowała Miejska Rada Narodowa, która obierała sobie swego przewodniczącego, władzę wykonawczą pełnił prezy dent miasta, stojący na czele Zarządu Miejskiego, zwanego często potocznie Magistratem. Jednocześnie prezydent miasta, wybie rany przez Radę Miejską i jej formalnie podległy, spełniał z ramienia administracji państwowej funkcję starosty dla obszaru miasta, podlegając w tym zakresie wyłącznie woje wodzie, z pominięciem Rady Miejskiej. W Szczecinie do tej i tak skomplikowanej struktury doszło jeszcze w pierwszym roku po wojennym pojęcie „pełnomocnika Rządu na okręg miasta Szcze cina”, co dawało prezydentowi miasta możliwość ingerowania w sprawy gospodarcze, normalnie władzy samorządowej nie pod porządkowane. W praktyce w roku 1945 doprowadziło to do całko witej autonomii miasta od kompetencji Urzędu Wojewódzkiego, zwanego Urzędem Pełnomocnika Rządu na Okręg Pomorza Za chodniego, a urzędującego w odległym Koszalinie. Zostałem mianowany prezydentem Szczecina w dniu 27 kwietnia 1945 roku, a więc nazajutrz po wyzwoleniu miasta, a dowiedziałem się o tym z telegramu (zwanego wówczas „iskrówką”), wręczonego mi w Poznaniu. Nie było wówczas w Szczecinie ani Rady Miejskiej, ani ludności mogącej ją do życia powołać — toteż przez cały nie-
mal rok byłem istotnie przedstawicielem władzy działającym sa modzielnie i w pełni za swe doświadczenie — i niedoświadczenie — odpowiedzialnym. W końcu grudnia 1945 roku ukonstytuowała się pierwsza szcze cińska Rada Miejska, która po prostu uznała spełniany przeze mnie de facto urząd prezydenta miasta, ani nie zatwierdzając mnie formalnie, ani nie przeprowadzając wyborów nowego prezydenta. Kompetencje „pełnomocnika rządu”, przysługujące na ziemiach odzyskanych prezydentowi miasta, nie zostały mi konkretnym pi smem cofnięte; po prostu w miarę normalizacji stosunków brakło już okazji i potrzeby do korzystania z tych specjalnych preroga tyw. Być może, iż jakiś akt urzędowy sprawę tę w końcu uregulo wał, mnie jednak o tym nikt nie powiadomił, co umożliwiało mi w kilku przypadkach jeszcze w końcu 1946 roku powołać się sku tecznie na te prawnie przebrzmiałe już uprawnienia, me budząc większego zdumienia ani sprzeciwu. W ciągu 1946 roku wykształciły się formy działania Miejskiej Rady Narodowej jako organu społecznego, lecz nie wykonawczego. Stosunki pomiędzy Zarządem Miejskim i Radą Narodową układały się zawsze bardzo dobrze i względy prestiżowe nie miały tu więk szego znaczenia. Oba organa mieściły się i pracowały w jednym gmachu — inaczej niż to miało miejsce na szczeblu wojewódzkim, gdzie wojewoda urzędował w potężnym czerwonym gmachu nad Odrą, na Wałach Chrobrego, a Wojewódzka Rada Narodowa zaj mowała długie amfilady pokojów daleko od swego organu wyko nawczego, trwając we wspaniałej izolacji właśnie w naszym miej skim zielonym gmachu przy Jasnych Błoniach i odbierając nam tym samym co dostojniejsze pomieszczenia. Debaty Miejskiej Rady Narodowej były zwykle rzeczowe i w mia rę burzliwe. Radni przejawiali wielką troskę o sprawy miejskie i dawali temu wyraz, nie ukrywając swych uczuć. Nawet w okre sie, gdy zaczęły być widoczne przejawy dyrygowania — szczecińska Rada Miejska zawsze wykazywała należytą obiektywność, nie da jąc się łatwo napuszczać na nieprzemyślane, często aż nazbyt perso nalne decyzje. Dobrze działały komisje Rady, a zwłaszcza komisja budżetowa, pracująca pod kierunkiem wytrawnych fachowców, np. dyrektora Narodowego Banku Polskiego Marcinkiewicza. W styczniu 1949 roku — tak jak na początku każdego roku —
przygotowywałem wraz ze sztabem współpracowników długie i bar dzo szczegółowe sprawozdania z ogólnego rozwoju miasta w roku ubiegłym. Redagowanie tych sprawozdań odbywało się przeważnie w niedziele w moim mieszkaniu przy ulicy Wyspiańskiego 27, któ re zamieniało się wówczas w naszą kwaterę główną. W dniu 15 stycznia 1949 roku zapisuję: I znów ta k zw ana niedziela, polegająca n a tym , że z całym sztabem piszę spraw ozdanie roczne dla R ady N arodow ej. T rzeba um ieć z m asy fak tó w w ydobyć co trzeb a, omówić osiągnięcia, u stalić niedociągnięcia i w ysunąć w nioski. T rw a to do późnego w ieczoru, z m ałą przerw ą.
Pisząc te wspomnienia, po 27 latach w tym samym wielkim po koju, patrząc na pochylone od śniegu gałęzie mam przed sobą to sprawozdanie. Na 52 stronicach opisane są osiągnięcia i niedociąg nięcia 1948 roku, we wnioskach stwierdzam, że rok 1949 przynieść powinien Szczecinowi przekroczenie liczby 200 tysięcy mieszkań ców oraz 5 milionów ton przeładunku w porcie. Prognoza ta oka zała się częściowo trafna; w dniu 31 grudnia 1949 Szczecin liczył 200 217 mieszkańców, a 5 milionów ton rocznie przeładunku zare jestrowano w ciągu następnego 1950 roku. Pracami Rady Miejskiej od połowy grudnia 1945 roku kierowa li kolejno jej prezesi: Józef Gendaszyk — ekonomista; Coubel — z zawodu księgarz; Tadeusz Chudy — nauczyciel oraz Zdzisław Muszyński — ekonomista. Wspólnie z prezesem Muszyńskim doko nywaliśmy wielu wypadów terenowych i lustracji, zwłaszcza szpi tali, instytucji społecznych i szkół. W styczniu 1949 roku w wyniku takiej trzygodzinnej nie zapowiedzianej kontroli, przeprowadzonej bez asysty urzędników, stwierdziliśmy aż tak rażące i karygodne zaniedbania w Miejskim Domu Dziecka przy ulicy Arkońskiej, że trzeba było natychmiast zwolnić osobę za ten stan odpowiedzialną i nie opuszczać zakładu tak długo, aż zjawił się telefonicznie ścią gnięty z miasta i na miejscu mianowany nowy kierownik tej pla cówki. Drugą taką ekspedycję urządziliśmy wspólnie z prezesem Rady Miejskiej w lutym 1949 do szpitala zakaźnego, gdzie na sku tek niedbalstwa zabrakło koksu i gmach był nie opalany. Również i w tym przypadku trzeba było dokonać cięć personalnych. W wy niku tych oględzin przyspieszamy tempo różnych prac budowla nych w tym szpitalu. Wzmagają się choroby epidemiczne u dzieci, zwłaszcza szkarlatyna, i dlatego trzeba było działać natychmiast,
VI. Plan śródmieścia Szczecina w 1949 r. 1. 2. 3. 4. 5.
Stare Miasto północna część śródmieścia południowa część śródmieścia tereny portowe dzielnioa Żelechowo
choć wielu gorliwców zwraca nam uwagę, że to nie jest zgodne z „przepisami”. W tym jednak się pomylili, gdyż z miejsca na piśmie zawieszam ważność tych centralnych, ale nierealnych prze pisów, biorąc na siebie całe ryzyko. Tej mojej decyzji nikt nie zakwestionował, a inspektor Ministerstwa Zdrowia doktor Lisow ska utwierdziła mnie w przeświadczeniu, że ostre kroki były tu istotnie niezbędne. Pierwszego marca 1949 roku następuje otwarcie na odgruzowa nym terenie Akademii Medycznej przy alei Powstańców trzech od budowanych od podstaw zakładów tej nowej uczelni. Były to za kłady: chemii, stomatologii i anatomii; wtedy to po wizycie w pro sektorium stwierdziłem, że nie nadawałbym się do wykonywania zawodu lekarza... Dzień przedtem gościmy w Szczecinie redaktora Karola Małcużyńskiego, któremu pokazuję na miejscu te i inne nasze osiągnię cia. Należą do nich między innymi rozpoczęta już rozbudowa Stocz ni Szczecińskiej: projektując dalszy przebieg Arterii Nadodrzańskiej, na północ od śródmieścia, widzimy przyszłą konieczność odsunięcia tej arterii wielkim lukiem na zachód, dla umożliwienia Stoczni należytego, szerokiego rozwoju „w latach przyszłych i za ćwierć wieku”. Pomysł ten został już wówczas przez Miejski Urząd Planowania Przestrzennego naniesiony na plan ustaleń lokaliza cyjnych; w ćwierć wieku później służył on wciąż jeszcze za wy tyczną do realizacji. D zielnice przyległe do śró d m ieścia ju ż częściowo zam ieszkałe I II III IV V
— Pogodno — Pomorzany — Ku Słońcu — Górne Niebuszewo — Żelechowo i Golęcin
G łów ne b ud y n ki a — Zarząd Miejski przy Jasnych Błoniach b — Urząd Wojewódzki przy Wałach Chrobrego c — Wyższa Szkoła Inżynierska P odstaw ow e inw estycje okresu 1948-1950 A B C D
— Arteria Nadodrzańska (część śródmiejska) — prowizoryczne połączenie mostowe przez Odrę Zachodnią — Arteria Nadodrzańska (część przy terenach zrujnowanej Stoczni) — prowizoryczne przejście piesze między kropkowanymi odcinkami przerwanej linii tramwajowej (tzw. Dolina Śmierci) E — definitywne połączenie przerwanej linii tramwaju podmiejskiego
Prezydent miasta oraz jego dwaj zastępcy wchodzili w skład kolegium Zarządu Miejskiego, którego członkami było kilku ła wników powołanych z grona radnych przez Radę Miejską. Kole gium to obradowało raz w tygodniu w małym pokoiku, bynajmniej nie przypominającym olbrzymich sal, w których zwykł obradować przed wojną poznański „Magistrat”, gdzie kilkakrotnie jako młody inżynier referowałem swe sprawy z duszą na ramieniu, przytłoczo ny wspaniałością otoczenia i dostojeństwem członków owego gre mium. Nasi członkowie kolegium byli bardziej rzeczowi aniżeli dostojni; niektórzy z nich pełnili swe pożyteczne funkcje kolejno przez kilka rocznych kadencji, dobrze zaznajomiwszy się już ze sprawami rozwoju dużego portowego miasta. Najstarszym z ławników był siwy Maksymilian Mikée, zawsze noszący ze sobą ciężką tekę pełną akt, protokołów i sprawozdań. Gromadził je skrzętnie w swym niewielkim mieszkaniu; jeśli na moje żądanie pani Walkiewicz, sekretarka Kolegium, nie mogła od razu odnaleźć potrzebnego dokumentu, to zawsze ratował ją pan Mikée, wydobywając go z przepaścistych wnętrzy swego prze nośnego archiwum. Dociekliwy i nieustępliwy, Mikée potrafił dojść do sedna rzeczy nawet wówczas, gdy inni już zwątpili, czy wydobędą się z zagmatwanych spraw, które przesłaniały ważniejsze pro blemy. Słynne były kontrole terenowe, które Mikée przeprowa dzał w okresie przygotowania budżetu; w towarzystwie doskona łego inspektora miejskiego Wacława Krzesińskiego udawał się do „jaskini lwa” i tam wspólnie odsłaniali różne chytrości dyrekcji badanego przedsiębiorstwa, zamierzającej w jakiś sposób ukryć swe spodziewane dochody lub — w czym przejawiała się zwykła nieudolność — usiłującej potokiem szumnych sprawozdawczych słów pokryć swoje niedołęstwo. Drugim z kolei członkiem kolegium miejskiego był stary inży nier Szczepański, wysoki, siwy pan. Z natury małomówny, potrafił jednak zawsze w odpowiedniej chwili naprowadzić dyskusję na właściwe tory; jako burmistrz miasteczka Dąbie, wcielonego do miasta z początkiem 1948 roku, dobrze zapisał się on w pamięci osadników wojskowych tam osiadłych. Średnie pokolenie repre zentował w gronie ławników Józef Butkiewicz, umiejący doskona le wyważyć wszystkie za i przeciw, oraz Mikołaj Żak, bardzo ru chliwy, bardzo czynny i uczynny, który niedługo potem przeszedł
na stanowiska dyrektora jednego z przedsiębiorstw miejskich zre zygnowawszy tym samym z funkcji ławnika. Mimo że w tym gronie byłem najmłodszy wiekiem, przewodni czyłem mu skutecznie, w obecności dwóch resortowych wicepre zydentów miasta. Jednym z nich był Józef Maciejewski, który wczesną wiosną 1945 roku organizował i wyposażał w Pile ekipy mające obejmować powiaty Pomorza Zachodniego. W końcu 1948 roku zrezygnował on ze stanowiska wiceprezydenta, przechodząc do pełnienia funkcji politycznych w Stronnictwie Pracy. Na jego miejsce mianowany został wiceprezydentem działacz Stronnictwa Demokratycznego, Witold Spychalski, doskonały administrator, człowiek o wielkiej kulturze osobistej, który umiał doskonale łączyć załatwianie problemów finansowych i mieszkaniowych ze swymi zamiłowaniami artysty-grafika. Objęcie przez niego w dniu 27 czerwca 1949 stanowiska wiceprezydenta miasta bardzo mi po mogło, gdyż odciążyło mnie od ustawicznego zajmowania się fi nansami miejskimi i pozwoliło zająć się bliżej sprawami kultury. Ogólnopolski Zjazd Literatów, który odbył się w Szczecinie w dniach 20—23 stycznia 1949 roku, przeszedł już dawno do hi storii, jednak długo jeszcze stanowił podstawę wielu ocen i kry tyk. Ja sam wówczas niezbyt dobrze byłem zorientowany w za wiłościach problematyki kulturalnej — cieszyłem się po prostu, że tak dostojne gremium wybrało sobie Szczecin na miejsce swych obrad. Z miłego obowiązku musiałem również i ja przemówić w imieniu miasta; mówiłem jak zwykle bez kartki, wydobywając z pamięci pierwsze moje, jakże naiwne, wysiłki w 1945 roku, aby rozwinąć w mieście życie kulturalne i porównując do nich z ko rzyścią czasy obecne. Mieszkał już wtedy w Szczecinie Jerzy Andrzejewski i chwalił sobie ciszę osiedla leśnego przy Jeziorze Głębokim; mieszkał krótko i tworzył w Szczecinie Konstanty Ildefons Gałczyński. Zdarzyła się Gałczyńskiemu w kwietniu 1949 tragikomiczna przygoda: wy jechawszy ze Szczecina wraz z żoną, panią Natalią, pozostawili swą willę zamkniętą na klucz. Chodziły wówczas po mieście tak zwane trójki społeczne — swoisty ówczesny sposób wynajdywania nie wykorzystanych lub nie w pełni zaludnionych mieszkań. Jedna z takich trójek znalazła wielką willę zamkniętą i pustą; pytają w okolicznych domach, a sąsiedzi jak to sąsiedzi: „mieszkał tu taki,
nigdzie nie pracuje, wciąż tylko sam w domu siedzi i pisze”. W wy niku takiej lustracji powstał raport, a następnie decyzja wszech wiedzących i wszechwładnych referentów Wydziału Kwaterunko wego: mieszkanie piszącego wciąż pisarza należy opieczętować. Wraca Gałczyński do swego domu — a tu taka niespodzianka, biegnie więc w te pędy do mnie po ratunek. Dostało się, komu należy, i to mocno; były potem przeprosiny, ale i stwierdzenie, że wprawdzie Kapitol obroniły gęsi, ale „Zielona gęś” Gałczyńskiego musiała chyba wówczas bujać w obłokach i napastników nie prze pędziła... Zjazd Literatów zakończył się 23 stycznia bardzo dostojnym przyjęciem w Urzędzie Wojewódzkim. Gospodarzem był jeszcze wojewoda Borkowicz przed swym odjazdem na placówkę w Pra dze. Na przyjęciu same wielkie nazwiska. Przemawiają kolejno: Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Zawieyski, Władysław Broniewski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Stefan Żółkiewski. Wanda Melcer-Rutkowska wspomina, jak to w dniu 11 czerwca 1945 roku prze bywała w tym samym gmachu, w czasie drugiego etapu naszych niełatwych szczecińskich perypetii. Nie zostaje jej dłużny Edmund Osmańczyk i nawiązuje do wspólnych naszych wyjazdów ze Szcze cina do Berlina zaraz po zakończeniu wojny. W ten sposób gmach nad Odrą powoli przechodzi do literackiej legendy — cztery lata wystarczyły, aby dokonała się ta przełomowa, radykalna zmiana. Nie wiem, w jakiej mierze owe szczecińskie tło i związane z nim impresje odzwierciedliły się później w twórczości, a nie jedynie w politycznej i społecznej działalności uczestników tego pamiętne go Zjazdu Literatów; ale przypuszczam, że miejsce zjazdu wybrane było trafnie. Pokłosiem zjazdu była sztuka Szekspira pod znamiennym ty tułem Wiele hałasu o nic, odegrana 22 stycznia 1949 roku z okazji otwarcia Państwowego Teatru pod dyrekcją Zbigniewa Sawana. Uczestnicy zjazdu rozjechali się po kraju — a nowy teatr w Szcze cinie pozostał nam na stałe, podobnie jak pozostali w Szczecinie miejscowi pisarze. Nie wszyscy jednak niestety u nas wytrwali: to tylko wojewoda Borkowicz umiał stwarzać ową czarującą atmo sferę, przyciągającą i zatrzymującą u nas luminarzy literatury. Zostali na stałe tylko niektórzy pisarze, którzy szczególnie uko chali Ziemię Szczecińską.
Czwartego marca 1949 roku została przyznana po raz pierwszy Nagroda Literacka Miasta Szczecina: otrzymał ją Jan Papuga za swe świetne nowele marynistyczne, w których szkicuje szczecińskie tło codziennego życia. W dniu 7 lutego ostatni raz referuję Leonardowi Borkowiczowi, sprawy miasta — a 26 w auli Akademii Handlowej żegnają go wyższe uczelnie. W dwa dni potem, w domowym gronie żegnam pierwszego wojewodę szczecińskiego, człowieka, który wyjątkowo zasłużył się sprawie polskiej u ujścia Odry. Tego dnia skończył się pierwszy okres naszej szczecińskiej historii; z pewną dozą nie pewności wchodziłem w okres drugi. Można pozwolić sobie na chwilę refleksji — zapisuję więc w dzienniku po pewnym czasie: Szczecin, 17 k w ietn ia 1949. W ielkanoc. Dom spokojny, pełen naszych dzieci. J e s t już ich dw oje. C órka, m ą d ra d w uipółletnia dziew czynka, syn m ały, pięć m iesięcy kończy, otw iera sw e w ielk ie oczy n a cały św iat. N ie zna go jeszcze, pozna go dostatecznie silnie. N a raz ie uśm iecha się do cudnie k w itn ącej w iśni, p okazującej przed oknam i p ęki białego, śnieży ste go kw iecia. B ujna, szczecińska, je d y n a w iosna. Aż upał, w ogrodzie huczy od pszczół i ow adów . C hw ytam , spragniony, te rzad k ie chwile, kiedy m ożna zajrzeć sam em u w siebie. N ie żału ję niczego, com tu dotąd przeżył — i ty ch dobrych, i ty ch złych chw il. G dybym m iał od początku zacząć — ta k sam o bym sobie poczynał.
Nowe pokolenie, wzrastające w Szczecinie, stanowiło nasz pod stawowy atut polityczny. W 1949 roku czynnych było w mieście 14 przedszkoli, 27 szkół podstawowych, 3 licea i 9 szkół zawodo wych różnych typów. Dane te ilustrują, w jaki sposób zostały zaspokojone potrzeby szkolnictwa w odniesieniu do dzieci i mło dzieży przybyłej z rodzicami z innych stron kraju; natomiast uro dzeni w ciągu ostatnich czterech lat w Szczecinie nie wpływali jeszcze na potrzebę zwiększenia sieci szkół. Ale dzieci te już w Szczecinie są, wzrastają w nim i będą go zawsze uważać za swe miasto rodzinne. Nadchodzące wieści o odradzającej się akcji rewi zjonistycznej w Trizonii (tak wówczas nazywano zachodnią część Niemiec) były w Szczecinie omawiane i komentowane, zawsze jed nak z należytym spokojem i pewnością siebie — a pewność ta wzra stała właśnie na skutek zwiększania się liczby tych naszych szcze cińskich dzieci. Instynktowna reakcja społeczna na straty biologiczne wywołane
wojną przejawiała się we wzmożonej liczbie urodzin; w ciągu osta tnich lat Szczecin znajdował się stale w czołówce krajowej statysty ki urodzin. Średnia wieku mieszkańca miasta była bardzo niska — miasto było istotnie młode i ponosiło wszelkie konsekwencje z tego wypływające. Ale i młodość się kończy — a że lata trudne trzeba liczyć podwójnie, nic więc dziwnego, że powoli zaczął się wiek szczecińskiej dojrzałości. W roku 1948 zakończył się pierwszy, pionierski okres rozwoju Szczecina. Ale jednocześnie w tym samym roku i w ciągu roku 1949 zostały sprecyzowane zasadnicze linie rozwoju miasta, zinte growanego z całokształtem gospodarki kraju. W ten sposób ów młodzieńczy, pionierski okres rozwoju Szczecina przetrwał w na szych pomysłach i zamysłach; i choć lata następne przyniosły kra jowi wiele nie zawsze pożądanych zmian, to jednak właśnie w Szczecinie przejawiły się one po 1949 roku w sposób o wiele mniej widoczny i drastyczny, aniżeli to miało miejsce w innych częściach Polski. Trwał bowiem jeszcze wówczas nadal ów mło dzieńczy pęd do nowych osiągnięć; a brak tradycji i rutyny spowo dował, że ten styl działania był wciąż jeszcze u nas uważany za normalny. Dlatego też „normalizacja” życia, która gdzie indziej mogła przejawiać się w zniechęceniu i drętwocie — w Szczecinie (jak zresztą i w większości przekształcających się miast ziem odzyskanych) nie spowodowała tych niekorzystnych objawów. Wciąż jeszcze bowiem za „normalny” objaw działania uważaliśmy tutaj inicjatywę twórczą, szukanie śmiałych rozwiązań, a główny cel działania widzieliśmy nadal w zasiedleniu miasta oraz we wzmo żonym wzroście ludnościowym, gdyż bez tego miasto byłoby nie wykorzystane, nie zaludnione i nie mogłoby spełniać tych funkcji, do których było powołane. Już wówczas bowiem zadania, jakie miasto miało do wypełnienia w rozwijającej się gospodarce narodo wej, przerastały jego ówczesny potencjał ludnościowy — i dla tego choć wielkie migracje ludnościowe lat ubiegłych już się skoń czyły, to jednak trwał nieprzerwanie napływ nowych osadników do Szczecina. Obserwowało się go zarówno w ciągu 1949 roku, jak i w roku następnym. Pod koniec 1949 roku liczba mieszkańców Szczecina wzrosła do 200 217; przeciętny miesięczny przyrost ludności wynosił ponad 2000 osób, co w dalszym ciągu stawiało miasto przed koniecznością
zapewnienia około 600 mieszkań miesięcznie dla nowo przybywa jących, i to wciąż jeszcze bez udziału nowego budownictwa. W od różnieniu od innych miast kraju przewagę stanowili u nas mężczy źni (105 317) nad kobietami (94 900); była to jeszcze jedna z oznak trudniejszych w Szczecinie warunków codziennego życia. Obserwując z satysfakcją stały wzrost ludności w Szczecinie nie mieliśmy na uwadze jedynie względów gospodarczych. W jeszcze większym stopniu bowiem docenialiśmy olbrzymie polityczne zna czenie zaludnienia miasta. Miejscowe gazety „Kurier Szczeciński” i „Głos Szczeciński” nie ukrywały, że w trzech zachodnich stre fach okupacyjnych Niemiec szerzy się zupełnie już otwarcie rewizjonizm; podawane były wyciągi z przemówień, opisy demonstracji, szczegóły wystąpień skierowanych przeciwko naszemu życiu i pra cy u ujścia Odry. Publikowanie tych faktów nie powodowało by najmniej zmniejszenia się migracji do Szczecina ani też nie zmniej szało tempa jego zagospodarowania. Urzędowe podkreślanie, iż na leży w Szczecinie pracować wydatniej właśnie na przekór rewi zjonistycznym zakusom, było rzecz jasna zawsze na miejscu, ale szczeciński ludek choć często ironizujący na temat tych oficjalnych enuncjacji i odczuwający już wyraźnie wzrastającą presję odgór nych zarządzeń i ograniczeń, kierował się istotnym odczuciem po litycznej wagi swej pracy. Każda budowa w mieście: odbudowany most, nowa ulica były stale odwiedzane przez szczecinian, komen tujących zakres i postęp prac. To samo, może w jeszcze większym stopniu obserwowało się w wielkich zakładach pracy, zwłaszcza w rozkręcającym się porcie i rozpoczynającej swe nowe życie stoczni oraz nadodrzańskich zakładach przemysłowych. Urodziny nowych obywateli szczecińskich, podawane regularnie w prasie, należały do najbardziej pożądanych wydarzeń tygodnia — wszyscy traktowali je jako istotny powód do zadowolenia i uwa żali za widomy znak naszego wrastania w Szczecin. Nieco patosu zawsze towarzyszyło ówczesnym poczynaniom, ale w tym przy padku był to patos najzupełniej uzasadniony: szczecińskie niemo wlęta istotnie stanowiły gwarancję naszego trwania i przetrwania. Słabe te istotki awansowały od razu po swym urodzeniu do rangi szczecińskich bojowników — było to bowiem nowe pokolenie auto chtonów, podczas gdy nieliczne parotysięczne grono starych auto chtonów wykruszało się z wiekiem.
41. Aby sprawy pilne nie przesłoniły spraw ważnych Rok 1949 przemijał szybko. W moim odczuciu szybciej od lat ubiegłych obfitych w wydarzenia błyskotliwe i brzemienne w skutki. Ten rok natomiast stanowił przejście z okresu działania pionierskiego w okres, w którym dokonała się pełna integracja we wnętrzna kraju. Nic to, że okres ten może po latach budzić uciążli we wspomnienia — dla nadodrzańskiego miasta stał się on dalszym etapem trafnie wytyczonego rozwoju. Stopniowo ulegały likwidacji stare instytucje, a powstawały no we. Byłem obecny przy pierwszych dniach pracy Ministerstwa Ziem Odzyskanych w listopadzie 1945 roku — byłem także w War szawie w dniu 12 stycznia 1949 roku, nazajutrz po oficjalnej likwi dacji tego zasłużonego resortu. Ci sami jednak ludzie przeszli do Ministerstwa Administracji Publicznej: w dalszym ciągu sprawami naszego samorządu zajmuje się dyrektor Olewiński, a naszymi przedsiębiorstwami naczelnik Strzemżalski. Wnieśli oni do nowego dla nich ministerstwa dobre, niebiurokratyczne metody działania, niestety nie na długo, tyle, że na 1949 rok starczyło im jeszcze roz pędu. I znów w tym roku, podobnie jak i w zeszłym, byłem akwi zytorem subwencji dla Szczecina. Tym razem udaje się uzyskać bardzo pokaźne kwoty: 445 milionów subwencji inwestycyjnych dla miasta, 444 miliony na odbudowę mieszkań (jeszcze nie na no we budownictwo), oraz 130 milionów złotych na odbudowę starych poszpitalnych gmachów na kliniki Akademii Medycznej. Były to „stare” miliony, z okresu przed reformą walutową z paź dziernika 1950 roku, kiedy to trzydzieści trzy stare miliony za mieniły się w jeden milion nowy — niemniej jednak kwoty te były pokaźne. Przy tej okazji doszło do swoistej wymiany poglądów. Osobiście, w pełni uznając potrzebę zdobycia jak najszybciej przez Pomorską Akademię Medyczną, trzecią naszą wyższą uczelnię, należnych jej
pomieszczeń, nie uważałem za słuszne zbytnio angażować się w od budowę zrujnowanych i mocno już przestarzałych obiektów po szpitalnych przy alei Powstańców. Proponowałem, aby Akademia Medyczna objęła w posiadanie od razu kilkadziesiąt hektarów wol nego terenu na Turzynie, za dworcem kolejowym tej samej nazwy, albo aby przejęła jeszcze większy teren na płaskowzgórzu warszowskim, przytykający obok podmiejskiej wsi Osowo do Lasu Arkońskiego. Propozycje te jednak zbyt daleko sięgały w przy szłość, aby ich ówczesna aktualność mogła być należycie oceniona. Łatwiej bowiem było wejść w posiadanie kilku starych, zrujno wanych budynków, które można było względnie szybko wyre montować — aniżeli teraz już myśleć o rozwoju wielkiej Akademii Medycznej za ćwierć wieku. I dlatego nie przyjęto niestety wów czas oferty miasta i nie zarezerwowano terenów pod istotnie nowo czesną uczelnię medyczną, decydując się dostosować rozwój no wej uczelni do przypadkowo wybranych budynków, przeznaczając je do kapitalnej odbudowy. Całe szczęście, że szczecińskiej urba nistyce udało się wówczas przynajmniej wyzwolić od podobnych kompleksów — w przeciwnym bowiem razie mielibyśmy cały nasz nowy Szczecin dostosowany do przedwojennego, dawno już nie aktualnego modelu miasta. W dniu 14 stycznia 1949 roku, wracając ze swej okresowej wę drówki do stolicy, odwiedziłem w drodze powrotnej Łódź. Byłem ciekawy tego miasta, w którym gościłem jeszcze w 1945 roku, gdy prezydentem miasta był tam Włodzimierz Mijał. Były i inne jeszcze powody, dla których ciekaw byłem obecnych łódzkich stosunków. Od pewnego czasu bowiem spotykałem się najpierw z pogłoskami, a później z konkretnymi zapytaniami, czy to prawda, że mam zo stać prezydentem miasta Łodzi. Nie ma dymu bez ognia, toteż i w tych plotkach musiała chyba być szczypta prawdy, gdyż do tej sprawy wielokrotnie jeszcze później wracano. W maju zapropono wano mi to oficjalnie, w rozmowie z dyrektorem Departamentu Sa morządowego Ministerstwa Administracji Publicznej. Dyrektor Paulisz namawiał mnie na wyrażenie zgody; o tym samym mowa była 18 maja w Komitecie Centralnym PZPR w czasie rozmowy z kierownikiem Wydziału Samorządowego Morawskim. Niewiele później ten sam motyw poruszyli również moi dobrzy znajomi z Rady Państwa: wiceminister Zygfryd Sznek i dyrektor Departa
mentu Kontroli, Zamościk. Bardzo pochlebne były argumenty ma jące mnie skłonić do wyrażenia zgody na objęcie prezydentury Łodzi — stanowiły one dla mnie swoistą rekompensatę za kłopoty sprawione mi w październiku ubiegłego roku na rodzimym grun cie. Odmówiłem jednak zdecydowanie: ani nie znałem skompliko wanej łódzkiej problematyki, ani też nie chciałem porzucać Szcze cina. Co innego było kierować rozwojem miasta, które wraz ze swymi najbliższymi obrałem sobie za stałe miejsce zamieszkania i pracy, co innego zaś, jako „zawodowy” administrator, być prze rzucanym z miejsca na miejsce. Swoje obecne stanowisko prezy denta miasta traktowałem wciąż jako doskonałą praktykę dla urba nisty — ale w pracy naukowej, w urbanistyce i w przestrzennym planowaniu, a nie w polityce lub w administracji terenowej upa trywałem swą przyszłość. Wiadomo już wówczas było, że najpóźniej w 1950 roku nastąpią zasadnicze, choć bliżej jeszcze wówczas nie określone zmiany w systemie terenowego zarządzania, toteż li czyłem się tym, że za rok, a najdalej za dwa będę mógł przejść całkowicie do pracy naukowej i dydaktycznej w szkolnictwie wyż szym — ale w Szczecinie, a nie gdzie indziej. Takie były przyczyny mej odmowy, gdy proponowano mi objęcie prezydentury Łodzi, a jeszcze później i Krakowa. Były to analogiczne przyczyny jak te, które spowodowały, że w 1947 roku nie zgodziłem się na prowa dzenie rozmów w sprawie mego ewentualnego przejścia na amba sadora do Londynu. Tymczasem, jeszcze nie poinformowany oficjalnie o konkretnych propozycjach, ale je już przeczuwając, jechałem autem do Łodzi, aby ją bliżej obejrzeć i w swojej już powziętej wstępnie decyzji się utwierdzić. Jechałem wraz z Bronisławem Kupczyńskim, pre zydentem miasta Wrocławia, moim kolegą z ławy szkolnej. Szczecin i Wrocław. Dwa symbole nowej Polski, na przekór tym oficjałom, którzy ośmielili się z emigracyjnego Londynu w grudniu 1944 roku powiedzieć: „Nie chcemy Szczecina ani Wro cławia”. Oni nie chcieli, ale myśmy chcieli i swego dopięliśmy. Toteż jadąc gościnnym autem łódzkiego „magistratu” dwaj polscy pre zydenci tych dwóch polskich miast wspominają sobie, co się działo równe ćwierć wieku temu, w 1924 roku w Poznaniu. W czwartej
klasie Gimnazjum imienia Karola Marcinkowskiego siedzieli obok siebie Bronisław Kupczyński i Piotr Zaremba, a uczył ich niemiec kiego i przejściowo matematyki Józef Miętkiewicz, który to na uczyciel, „Miętkiem” zwany, nie miał zbyt łatwego życia z tą klasą. Minęło ćwierć wieku; postarzeli się zarówno uczniowie, jak i ich nauczyciel, który tymczasem, jeszcze przed wojną, objął trud ną frontową funkcję dyrektora polskiego gimnazjum w niemieckim wówczas Bytomiu. Wojna nas wszystkich rozproszyła, a po wojnie, w marcu 1948 roku dwaj byli uczniowie spotkali się — już w pol skim Bytomiu — ze swym byłym nauczycielem. Jeden z uczniów był prezydentem Wrocławia, drugi prezydentem Szczecina, a ich nauczyciel prezydentem Bytomia. Trudno o lepszą życiową satysfa kcję i o symbol nowych czasów. Tak wspominając sobie dawne dzieje, oglądaliśmy z Kupczyńskim Łódź, gdzie nas podejmował jej ówczesny prezydent, Stawiński, już wówczas szykujący się do objęcia funkcji ministra przemysłu lekkiego. Szczegółowo zapoznałem się z tajnikami administracji komunalnej, mając jak zwykle okazję do snucia porównań ze Szczecinem. Porównania te wypadły korzystnie dla naszego miasta; w Łodzi brakowało na przykład naszego sztabowego Wydziału Przedsiębiorstw Miejskich, brakło tu też — być może na skutek tego, że Łódź szczęśliwie uniknęła wojennych zniszczeń — rozma chu planistycznego, godnego tej wielkiej robotniczej metropolii. Notuję w swym dzienniku: B ardzo są tru d n e w a ru n k i rozw oju Łodzi, od n ied aw n a te ry to ria ln ie pow iększonej, ale jeszcze bez zasadniczych zm ian w sw ym centrum . Do piero od ubiegłego ro k u o b serw u je się poszerzanie ulic, kom asow anie je sz cze pozostałej zieleni, w y burzanie n iek tórych dzielnic. T ow arzyszą tem u jeszcze zbyt nieśm iałe poczynania p rojektodaw cze przy w zm agającym się z a gęszczaniu w ew nętrznego ruchu. Łódź je st zbyt dużym m iastem , ab y móc się rozw ijać pow oli — a jednocześnie leży zbyt blisko W arszaw y, aby móc rozw ijać się dość szybko. W ty m w łaśnie leży sedno rzeczy.
I znów powracam do Szczecina i jego spraw, które coraz bardziej zależą od centralnych decyzji, dających coraz mniej możliwości rozwijania lokalnej inicjatywy. Było to bardziej wynikiem nad miernych tendencji centralistycznych ze strony władz wszelkich szczebli aniżeli pożądanej i od dawna wyczekiwanej normalizacji stosunków gospodarczych i społecznych. Stan ten charakteryzował
się dążnością do odgórnego regulowania wielu poczynań, przez co wzrastała procedura biurokratyczna. Nie zmniejszyło to jednak tempa rozwoju Szczecina i jego portu, gdyż wynikało ono nie z okólników i ogólników, ale z dobrze pojętej przez społeczeństwo potrzeby. A przy tym zwiększonej uciążliwości drogi urzędowej szczęśliwie towarzyszyły zwiększone nakłady inwestycyjne, przy padające do przerobienia w Szczecinie. Dlatego też ogólny bilans osiągnięć 1949 roku był dodatni — tyle że często niepotrzebnie bywał on okupiony przezwyciężaniem papierowych wprawdzie, ale mimo to bardzo odczuwalnych barier. Polegały one z reguły na tym, że pomiędzy operatywnie działające kierownictwo facho we i polityczne danego resortu lub zespołu a nadal również opera tywnie działające terenowe organy wykonawcze, wciskały się ogni wa pośrednie, nadmiernie rozbudowywane i nadmiernie przeświad czone o własnej ważności, przeważnie nastawione w swym działa niu na „nie”. Miałem na przykład wiele kłopotów z załatwieniem tak zdawa łoby się prostej sprawy, jak utrzymanie przy mieście podstawowe go organu planistycznego, którym była od trzech lat dobrze dzia łająca miejska pracownia urbanistyczna, wchodząca w skład tzw. Miejskiego Urzędu Planowania Przestrzennego. Nie tu miejsce na to, aby zastanawiać się nad przyczynami, które spowodowały, że świetnie w kraju zapowiadające się planowanie przestrzenne zo stało właśnie w tym czasie uznane za nieistotne dla jego rozwoju. Inne musiały tu wchodzić w rachubę motywy aniżeli fachowe ro zeznanie sytuacji — w wyniku czego uległ kasacji Główny Urząd Planowania Przestrzennego, jak również i jego terenowe organa. Jako urbanista rozumiałem wielką szkodę, jaką dla miasta, będące go u startu swego rozwoju, spowoduje zrezygnowanie z własnej pracowni urbanistycznej o doskonałej tradycji i dużym doświad czeniu. Gdy w miejsce Ministerstwa Odbudowy kreowane zostało Ministerstwo Budownictwa, miało ono przyjąć w swą gestię również i całość planowania miast. Jednak kumulacja planowania i odpo wiedzialności za jego realizację w obrębie jednego budowlanego resortu sprawiła, że planowanie rozwoju urbanizacji spłycało się wyłącznie do problematyki budowlanej, ze szkodą dla innych aspe któw rozwoju współczesnego miasta. I choć rozumiał ten problem zasłużony architekt, wiceminister budownictwa Roman Piotrowski,
choć odzywały się głosy, że nie można jednocześnie likwidować pracowni urbanistycznej i Szczecińskiej Dyrekcji Odbudowy — to jednak brzmienie urzędowych poleceń nie uległo zmianie i polece nie nowo kreowanego centralnego Biura Projektów przekazania im miejskiej pracowni urbanistycznej zostało mi ponownie przekaza ne przez Urząd Wojewódzki. Oświadczyłem nowemu wojewodzie szczecińskiemu, Włodzimierzowi Migoniowi, że polecenia tego nie wykonam. Zdecydowawszy się na bezwzględne pozostawienie problematyki planowania przestrzennego w gestii miasta, referuję tę sprawę w Urzędzie Rady Państwa, która obecnie w większym stopniu po częła zajmować się sprawami samorządów miejskich. Znalazłem tam poparcie i zrozumienie dla naszego stanowiska. Nowo miano wany dyrektor Biura Planowania przy Radzie Państwa, inżynier Zandfos stwierdził, że tam, gdzie pracownia urbanistyczna stanowi dobrze pracującą część organizmu miejskiego, nie ma powodu do jej likwidowania jedynie po to, aby na jej miejsce utworzyć nową pra cownię, od miasta niezależną. Dalsze moje starania spowodowały decyzję nowego ministra budownictwa, Mariana Spychalskiego, aby szczecińską pracownię urbanistyczną wyjątkowo pozostawić nadal w gestii miasta. Ostateczną rozmowę w tej sprawie przeprowadzi łem z ministrem Spychalskim 6 sierpnia 1949 roku, przedstawiając mu nowego kierownika pracowni, architekta Stanisława Kirkina, który zamienił Poznań na Szczecin. Minister znał go jeszcze z okre su przedwojennego, gdy sam pracował jako urbanista w pracowni poznańskiej. Od tego czasu aż do końca mojej kadencji prezy denckiej pracownia planu miasta Szczecina działała w sposób niczym nie skrępowany, mimo że w innych miastach, ku ich utra pieniu, sprawa ta potoczyła się zupełnie innym trybem. Pozwoliło to nam na spokojne kontynuowanie rozpoczętych już prac koncepcyjnych, toteż nadal szybko i operatywnie opracowy waliśmy te elementy planu rozwoju i odbudowy miasta, które były niezbędne dla rozpoczęcia lub dla przyspieszenia podstawowych inwestycji miejskich. Zeszłoroczna burza, spowodowana śmiałością realizacji Arterii Nadodrzańskiej, ucichła już, ustępując powszech nemu zrozumieniu jej ważności. Głównemu naszemu antagoniście i przeciwnikowi tej inwestycji, skądinąd wielce dla rozwoju Po morza Zachodniego zasłużonemu wicewojewodzie Janowi Kaniew
skiemu, powierzone zostały inne działy gospodarki terenowej, a jego następca wicewojewoda Studnicki okazał potrzebne zrozumienie dla trudnych problemów szybko rosnącego portowego miasta. Dziesiątego maja odwiedzam nasze główne budowle: kończące się prace przy śródmiejskim odcinku Arterii Nadodrzańskiej, rozpo częcie jej przebicia na północ w rejonie Kapitanatu Portu oraz trasy ulicy Gdańskiej. Zapadają decyzje kapitalnej modernizacji placu przed Dworcem Głównym, wprowadzając ruch przelotowy na dolny, dotąd nie wykorzystywany bulwar nadrzeczny. W dniu 23 maja 1949 roku wszystkie projekty techniczne dotyczące tych dalekosiężnych inwestycji zostają zatwierdzone w sposób osta teczny. Kolejno zaczęły przybywać do miasta bataliony młodzieży odby wającej swój staż w organizacji „Służba Polsce”. Ich zielone bluzy mundurowe znane były dobrze mieszkańcom. Były one zapowiedzią nowego sezonu budowlanego i nowych, zawsze pożądanych inwe stycji miejskich. Tym razem junacy zatrudnieni byli nie tylko na centralnym odcinku arterii, w rejonie Starego Miasta, ale i w jej dalszym, północnym przedłużeniu w okolicy stoczni. Przez całą zimę i wiosnę trwało opracowywanie projektów dalszych odcinków arterii; bardzo chętnie — po prostu dla wytchnienia — pracowałem nad nią wieczorami w domu, sam z kolegami. Tu nie chodziło o to, aby móc arterię tę w pełni w 1949 roku zrealizować; ważne było natomiast ustalenie zawczasu jej przyszłego przebiegu, aby nie zabudować niepotrzebnie trasy i dostosować zabudowę otoczenia do jej przebiegu. Specjalną uwagę zwrócono na północny odcinek arterii, gdzie nie można było zużytkować przebiegu dawnych, krę tych i przestarzałych ulic o wyboistej nawierzchni. Wówczas już było można przewidzieć przyszłe potrzeby z wolna odbudowującej się stoczni okrętowej ; w planowaniu przestrzennym tej nadodrzań skiej połaci miasta należało znacznie wyprzedzić współczesność, w której jeszcze nie było ani czynnej stoczni, ani rozwiniętej mo toryzacji, jako że w całym mieście nie było w tych latach więcej niż kilkaset aut. Takim wyprzedzaniem współczesności była zeszłoroczna budo wa Arterii Nadodrzańskiej, taka też była i tegoroczna jej konty nuacja. Trzeba było wciąć się głębokim wykopem we wzgórze przytykające do hali fabrycznej dawnego Arsenału — wielkiej bu-
59. Rok 1948. Stare Miasto wciąż jeszcze było w zgliszczach. N a pierwszym planie nowa linia tramwajowa, zbudowana już na osi przyszłej Arterii Nadodrzańskiej 60. Pierwsza inwestycja komunikacyjna. Układanie torów tramwajowych w kie runku do prowizorycznego mostu na Odrze Zachodniej w osi ul. Dworcowej (lato 1948)
61. Odgruzowanie miasta w czynie społecznym (maj 1948)
62. Junacy Organizacji „Służba Polsce” przy pracy
63-64. Budowa Arterii Nadodrzańskiej w r. 1948 przy udziale junaków Organizacji „Służba Pol sce”
65. Kwiecień 1948 r. Zamek Książąt Pomorskich jeszcze jest w ruinie podobnie jak Stare Miasto, a już widać pierwszy jacht oraz wstępne prace nad prowizorycznym zabezpieczeniem osuwających się nabrzeży
66. Po kompletnym odgruzowaniu Starego Miasta jedynie nieliczne zachowane budynki zabytkowe widnieją na obszarze, który w r. 1949 przeznaczony został do zabudowy
67. Prezydenci miast czechosłowackich zwiedzają w r. 1948 port szczeciński. Od lewej : prezydent miasta Ostrawy, prezydent miasta Brna i prezydent Szczecina
68. Minister spraw zagranicznych Czechosłowacji dem entis (z fajką) w czasie oficjalnej wizyty w Szczecinie w dn. 15 V 1948 r. Z lewej prezydent miasta
69, PI. Hołdu Pruskiego w r. 1949
Fot. S. Dąbrowiecki
70. Rok 1949. N a tle ruin Starego Miasta odbudowany już kościół Św. Jana z XIII w.
7 !. Kościół katedralny Św. Jakuba i ruiny ul. Wielkiej (stan z r. 1949)
72. Szczecin 1949. Stare Miasto, na pierwszym planie ruiny starego Ratusza, na prawo fragment ruin Zamku
73. Rok 1950. Życie miasta toczyło się już normalnie. Odbudowane domy z róż nych epok już nie wystarczały. Trzeba było myśleć o nowym budownictwie mie szkaniowym
dowli, użytkowanej później przez fabrykę maszyn budowlanych. Trzeba było jednocześnie przełożyć mnóstwo przewodów podziem nych i naziemnych, w tym stare kable wysokiego napięcia: sta nowiły one kłębowisko podziemne, o którym nikt niczego dobrze nie wiedział, ale z którego układu nadal korzystała cała północna część miasta. Pracowało się tu na ślepo dlatego, że Niemcom udało się wywieźć w 1945 roku gdzieś na wyspę Rugię wszystkie plany podziemnego wyposażenia Szczecina. Plany te zaginęły bezpo wrotnie, choć na ich ślady trafili nasi wysłannicy jeszcze jesienią 1945 roku; pewne ich kopie, których nawet nie zdążyłem zobaczyć, spłonęły w maju 1945, wówczas, gdy podpalone zostało północne skrzydło gmachu Urzędu Wojewódzkiego nad Odrą. Zdawałem so bie sprawę, że wszystko to nie było wówczas wynikiem przypadku, lecz świadomego wrogiego działania, którego skutki odczuwaliśmy jeszcze teraz, w cztery lata po wojnie. Trzeba więc było przekopywać ulice miasta na ślepo, żmudnie odtwarzając fragmenty jego technicznego, podziemnego wyposa żenia. Przy podobnych rozkopach przeprowadzanych na placu Żoł nierza, a więc w najruchliwszym punkcie miasta, natrafiono na leżące kilkadziesiąt centymetrów pod jezdnią płaskie żelazne przed mioty: było to całe składowisko min talerzowych, umieszczonych tam widocznie przez Niemców w lutym lub w marcu 1945 roku, w czasie ich gorączkowych przygotowań do obrony miasta. Sape rzy wywieźli te miny na odległy poligon podmiejski, przy czym trzeba było obstawić całą dzielnicę — były one bowiem wciąż je szcze w doskonałym stanie. I pomyśleć, że przez cztery lata prze taczał się po nich ruch uliczny! Podobne pułapki odnaleziono również i na północnym odcinku trasy Arterii Nadodrzańskiej. Przed wypadkami ratował nas, o dzi wo, brak ciężkiego zmechanizowanego sprzętu; nie mając bowiem koparek, wszystkie roboty ziemne, a w tym i głębokie wykopy — wykonywaliśmy ręcznie, co pozwalało na szybsze zorientowanie się w razie napotkania pod ziemią jakiegokolwiek metalowego przedmiotu. Znane były groźne wypadki, gdy koparka zgarniając ziemię kruszyła przy tym minę z wiadomym skutkiem; szczęśliwie w Szczecinie udało się uniknąć podobnych zdarzeń. Sporządzenie zawczasu projektu całego przyszłego przebiegu trasy nadodrzańskiej nie tylko w jej części śródmiejskiej, ale i w jej
północnym, peryferyjnym przebiegu pozwoliło na przyspieszenie realizacji niektórych koniecznych połączeń podmiejskich linii tram wajowych. Osobliwością Szczecina w 1949 roku była tak zwana dolina śmierci. Na północ od terenów stoczni istniał szeroki na dwieście metrów płaski wykop, w poprzek którego prowadził ongiś wieloprzęsłowy stalowy most drogowy w przedłużeniu ulicy Lubeckiego. Kilka przęseł tego mostu leżało dotąd zwalonych, odcinając sieć tramwajową północnej części aglomeracji miejskiej od zasadnicze go śródmiejskiego układu. W części północnej ocalała remiza tramwajowa wraz z kilkoma zestawami wozów, co pozwoliło jeszcze przed odbudową zwalonych przęseł mostowych na urucho mienie połączenia wahadłowego z przesiadaniem przy zwalonym moście. Przesiadanie to było połączone z zejściem prowizorycznymi drewnianymi schodami na dno wykopu, przejściem dwustu metrów wzdłuż improwizowanego chodnika oraz z ponownym wdrapywa niem się chybotliwymi schodami na przeciwległą skarpę. Stawało się to szczególnie uciążliwe wieczorami i nocą, gdy jedynie kilka żarówek słabo oświetlało drogę, co sprzyjało rabunkom wciąż jeszcze zdarzającym się w tej właśnie opuszczonej i zrujnowanej okolicy. Resztki ruin porośnięte były krzakami i dziką roślinnością, która silnie się rozpleniła wśród zgliszcz. Wszystko to powodowało, że owa „dolina śmierci” miała w mie ście od dawna już ustaloną paskudną renomę. Sam wykop miał ongiś służyć rozbudowie nie dokończonej wytwórni wyrzutni ra kietowych i torped dla łodzi podwodnych, będącej filią dawnej stoczni „Wulkan”. Do realizacji tej budowy w czasie wojny nie doszło; jedynie doprowadzona została do dna wykopu bocznica kolejowa oraz zbudowany został ów obecnie nieczynny most. Tędy właśnie według naszych ówczesnych przewidywań miał przejść w przyszłości północny odcinek Arterii Nadodrzańskiej — nie mieliśmy jednak wówczas wystarczających środków technicz nych, aby odbudować trzy przęsła stalowego mostu, tym bardziej że most ów, będący przedmiotem żartów prasowych, został prze rzucony nad suchą wodą. Ale nie można było nadal tolerować obecnego stanu rzeczy i dlatego w ciągu 1949 roku trwały prace nad wykonaniem nowego przebiegu podmiejskiej linii tramwajo
wej, mającej połączyć ze sobą rozłączone odcinki sieci komunika cyjnej. W oparciu o gotowe już szczegółowe projekty wytrasowano w poprzek rumowiska oś nowej linii tramwajowej i przystąpiono w czerwcu do jej budowy, pokonując wiele lokalnych nieprzewi dzianych trudności. Trzeba było wykonać skrzyżowanie z czynną bocznicą kolejową oraz przezwyciężać opory rozlicznych użytko wników terenów składowych, którzy przejawiali szczególną troskę o całość swych nadmiernie rozległych posiadłości. Nie prze jawiali natomiast takiej troski projektanci Stoczni Szczecińskiej, którzy zapominali, że należy mówić nie tyle o jej odbudowie, ile 0 śmiałej, szerokiej rozbudowie nowoczesnej stoczni już w nie dalekiej przyszłości. Ich konserwatyzm przejawiał się w niechęci do terytorialnego rozwoju lądowego zaplecza stoczni, choć właśnie teraz istniała naj lepsza okazja ku temu, aby zrujnowane tereny położone wokół stoczni definitywnie przeznaczyć pod przyszłą rozbudowę. Dlatego też rozważając rozliczne warianty poszerzenia terenu stoczni szcze cińskiej, zdecydowałem się w lipcu 1949 przekazać jej cały prze bieg ulicy Nocznickiego oraz tereny składowe położone na zachód od tej ulicy. Pociągało to za sobą konieczność odgięcia przyszłej trasy Arterii Nadodrzańskiej tak, aby nie przecinała ona posze rzonego kompleksu terenów stoczniowych, powodowało też potrze bę odpowiedniego trasowania nowego przebiegu linii tramwajowej wiodącej na północ od śródmieścia wzdłuż zachodniego brzegu Odry. Wszystkie te prace, realizowane z dala od śródmieścia, nie miały już tak błyskotliwego charakteru jak zeszłoroczne prace przy bulwarze odrzańskim u stóp skarpy zamkowej — były one jednak nie mniej ważne dla rozwoju miasta i portu. W wyniku dalszej, całorocznej pracy udało się uruchomić nową trasę tramwajową wiodącą od terenów stoczniowych na przełaj przez zagruzowane tereny do Golęcina. W ten sposób zlikwidowano wreszcie w maju 1950 roku przesiadanie w okolicy zburzonego 1 wciąż jeszcze nie odbudowanego mostu. Ale choć „dolina śmierci” przestała być już groźna, to jednak przez wiele jeszcze lat ustna tradycja przekazywała wyolbrzymione w swej grozie wspomnie nia związane z tą dzielnicą. Podobne plotki miały zawsze krótkie nogi, lecz żywot długi: choć wiele już czasu upłynęło od jesieni
1945 roku, gdy na stacji kolejowej Szczecin—Gumieńce toczyły się krwawe boje z bandami, to jednak zasiedlanie dzielnicy Gu mieńce nadal napotykało na psychiczne opory, wynikłe z wciąż jeszcze żywych reminiscencji i skojarzeń. W ciągu 1949 roku zaczęły rysować się dalsze, jeszcze śmielsze koncepcje rozwojowe Szczecina. Zdawałem sobie sprawę, że prze prowadzana obecnie, z dużym nakładem energii i środków, od budowa mostów odrzańskich w ich dotychczasowych miejscach będzie niewystarczająca i że rozwój wielkiego zespołu portowo-miejskiego Szczecina i Świnoujścia wymagać będzie nowych, wiel kich rozwiązań. I znów powstała ta sama co w ubiegłym roku sy tuacja, gdy zrozumienie znaczenia wielkich koncepcji wyprzedza jących współczesność było utrudnione na skutek nawału codzien nych, piekących potrzeb. Jednak nastąpił już pod tym względem przełom i właśnie w tym okresie, w którym niektóre podstawowe problemy stawały się coraz trudniejsze do bieżącego rozwiązywa nia, komplikując nam życie codzienne — wielkie nasze propozycje znajdowały większe niż dotąd zrozumienie u władz centralnych. Przejawem tego paradoksu była wzmożona działalność plani styczna, którą miasto zaczęło przejawiać w połowie 1949 roku, uzyskawszy zapewnienie, że nie ulegnie kasacji działająca dotąd miejska pracownia przestrzennego rozwoju miasta. Pracownię tę zobowiązałem do zajęcia się nie tylko Szczecinem, ale i całością rozwoju funkcjonalnie z miastem związanego obszaru, obejmują cego zarówno Świnoujście, jak i ciążące do Szczecina przyległe części województwa. Jeszcze nie zapomniano u nas o dorobku szcze cińskiej Regionalnej Dyrekcji Planowania Przestrzennego, którą organizowałem w kwietniu 1945 roku, a którą po mnie przejął zna ny planista — entuzjasta Stanisław Malessa, człowiek o wielkiej — niestety, nie docenionej należycie — inwencji, który jeszcze w okre sie międzywojennego marazmu potrafił pokierować pierwszym Biu rem Planowania przy Radzie Ministrów. Opracowując w 1949 roku pierwszy plan regionalny obszaru ujścia Odry oparliśmy się na ustaleniach planu przestrzennego roz woju Szczecina, które postulowały funkcjonalną jedność pomię dzy Szczecinem a Świnoujściem. Miasto to było położone daleko od szczecińskiego portu, toteż mieszkańcy Szczecina znali Świno ujście przeważnie ze swych rzadkich letnich wypraw, przedkłada
jąc nad nie plaże Międzyzdrojów, czy Dziwnowa. W 1949 roku Świnoujście jeszcze nie rozpoczęło ery swego rozwoju; trzeba było poczekać na to jeszcze dalszych kilkanaście lat. Przez cały okres wojny znajdowały się tu główne bałtyckie bazy niemieckiej mary narki wojennej, silnie niszczone przez naloty oraz przez walki lą dowe w ostatnich dniach wojennych. Miasto było ewakuowane przez Niemców w ciągu kilku miesięcy, od lutego 1945 począwszy; gdy już działaliśmy w Szczecinie w ostatnich dniach kwietnia tego pamiętnego roku, to w Świnoujściu jeszcze toczyły się walki, gdyż Niemcy zażarcie bronili wyspy Wolin, aby zyskać czas potrzebny im do ewakuowania wojskowych i cywilnych niedobitków, prze wożonych morzem do Lubeki i Szlezwiku. Już po zakończeniu wojny, aż do 4 października 1945 roku, istniała w Świnoujściu istnie paradoksalna sytuacja, gdyż za równo miasto, jak i wyspa Wolin wraz ze wschodnim skrawkiem wyspy Uznam znajdowały się jeszcze pod cywilnym zarządem niemieckim, działającym w ramach radzieckiej okupacji wschodniej części Niemiec. To samo miało miejsce również i na terenie obecnego powiatu szczecińskiego oraz w północnej części Szczecina, które to obszary, wraz ze Świnoujściem przejęliśmy we władanie Polski w dwa miesiące po zakończeniu konferencji pocz damskiej. Tak więc Świnoujście rozpoczęło swój powojenny start jeszcze później niż Szczecin, co wyraźnie odbiło się na tempie jego zasiedlenia i zagospodarowania. Jeszcze w 1949 roku niedostępna była piękna świnoujska plaża, ogrodzona w czasie wojny przez Niemców wraz z przyległą dzielnicą sanatoryjną. Mieszkańcy miasta korzystać mogli jedynie z wąskiego dostępu do nie ogro dzonej części plaży i tam właśnie nowi obywatele morskiego miasta często po raz pierwszy zapoznawali się z widokiem i szumem mo rza. Ale i tu wiele się już zmieniło, od czasu gdy zaczął kursować regularnie prom kolejowy do Szwecji i gdy zapadła z początkiem 1949 roku decyzja umieszczenia na wschodniej stronie cieśniny Świny nowej bazy połowów dalekomorskich, na razie z jednym basenem portowym i chłodnią. Jeszcze nie udostępnione jako nad morska miejscowość wczasowa i turystyczna, Świnoujście powoli zaczynało rozumieć swą istotną rolę miasta portowego. Nie było w tym zakresie jeszcze zbyt długiej tradycji, jako że funkcje por
towe ograniczały się wciąż jeszcze do pilotażowej obsługi statków na szlaku łączącym Szczecin z morzem. Nie brakło już w 1949 roku ciekawych opracowań o naukowym zacięciu, które wskazywały na nieuchronną potrzebę zamiany Świnoujścia na wielki port morski — sugerował to również ówczesny Instytut Bałtycki w Gdań sku, zwłaszcza zasłużony jego twórca i dyrektor, dr Boro wik. Dlatego też z dużą śmiałością i dalekowzrocznością już wów czas postulowaliśmy rozwój Świnoujścia. I choć niektóre z tych propozycji były może nieco naiwne, to jednak trzy zasadnicze po stulaty z 1949 roku przetrwały po dziś dzień trudną próbę czasu. Stwierdziliśmy w nich, co następuje: — k o m u n ik acja prom ow a m iędzy rozdzielonym i częściam i m ia sta n ie w y trzy m a n a p o ru przyszłego ru c h u pełnom orskiego w zdłuż cieśniny i d la tego trz e b a już obecnie zabezpieczyć szerokie pasm o te re n u pod budow ę przyszłego tu n e lu drogowego pod cieśniną Św iny; — lo kalizacja now ego p o rtu pełnom orskiego w Ś w inoujściu w ym aga r e zerw terenow ych w zdłuż w schodniego brzegu cieśniny n a w yspie W olin; — zespół portow y Szczecin — Ś w inoujście stanow ić m usi fu n k cjo n aln ą całość; jego należyte działanie w dalszej przyszłości w ym aga bezp ośred niego pow iązania lądow ego w yprow adzonego z lew obrzeżnego śródm ieścia Szczecina n ajk ró tszą drogą do lew obrzeżnej części Ś w inoujścia. A rte ria ta przetn ie Z alew Szczeciński w jego najw ęższej płytkiej części w okolicy Nowego W arpna.
Jest rzeczą charakterystyczną, że ten ostatni postulat pozwolił w ćwierć wieku później na postawienie koncepcji poboru wody dla celów konsumpcyjnych i produkcyjnych z zachodniej połaci Zalewu Szczecińskiego po odgrodzeniu jej tamą komunikacyjną. Tezy te stanowiły podstawę dla wielu opracowań rozpoczętych jeszcze w 1947 roku, a bliżej sprecyzowanych właśnie pod koniec roku 1949. W ciągu tych dwóch lat bowiem wiele spraw zostało już centralnie rozstrzygniętych zgodnie z ustaleniami naszego pla nu regionalnego; sfery ekonomiczne kraju doceniały bowiem jeszcze nadal wagę i podstawowe znaczenie przestrzennego planowania kie runków rozwojowych w skali regionalnej. Z perspektywy lat można w całej pełni docenić ogrom pracy wykonywanej przez Główny Urząd Planowania Przestrzennego kraju i jego terenowe organa i pracownie aż do chwili jego niepotrzebnej likwidacji w końcu 1949 roku. Ja sam, jako urbanista parający się jednocześnie gospo darką komunalną, nie widziałem wówczas w ogóle możliwości pla
nowania przyszłości obszarów rozwojowych bez kompleksowego po łączenia urbanistyki z planowaniem regionalnym *. Dlatego też pilnowałem, aby wszystkie organa Zarządu Miejskiego ściśle współ działały z odpowiednimi ogniwami wojewódzkimi nie tylko w trud nym rozwiązywaniu spraw bieżących, ale przede wszystkim w usta laniu programów działania na dalszą przyszłość. Gdy w wojewódz kiej skali regionalnej, w wyniku nieprzemyślanych decyzji za częło się załamywać planowanie przestrzenne, schroniło się ono do miejskiej pracowni, gdzie było kontynuowane w ramach poszerzo nego planowania urbanistycznego. Było bowiem wielu rozsądnych miejscowych działaczy politycznych i administracyjnych, którzy — rozumiejąc lepiej niż odległe od nas organa potrzebę funkcjo nalnej jedności między miastem i jego regionem — dążyli do tego, aby rozszerzyć zakres planistycznej kompetencji miasta Szczecina na obszar, zdefiniowany później jako aglomeracja miejska lub re gion miejski, a wówczas nazywany Szczecińskim Zespołem Miej skim. W trakcie ustalania form odbudowy i rozwoju poszczególnych miast i osiedli tego zespołu napotkaliśmy na ciekawe i trudne do rozwiązania zagadnienie podmiejskiego miasteczka Police. Sprawiło ono nam dostatecznie wiele kłopotów w październiku 1945 roku, gdy w trakcie przyłączania powiatu szczecińskiego do Polski oka zało się, że Police wraz ze swym okręgiem mają być na okres przej ściowy wyłączone spod naszej kompetencji i pozostawać nadal pod zarządem wojskowych władz okupujących zachodnie Niemcy. To prowizorium trwało aż do połowy 1946 roku; do tego czasu w zdewastowanych i zniszczonych Policach nadal jeszcze prze bywali niemieccy robotnicy, zatrudnieni przy demontażu resztek zrujnowanej nalotami fabryki benzyny syntetycznej. Zniszczenia dokonane na terenie olbrzymiego kombinatu były bowiem tak wiel kie, że jego ponowne uruchomienie nie miałoby sensu, i dlatego za padła wówczas słuszna decyzja wykorzystania ocalałych resztek technicznej armatury. W czasie wojny Police, ongiś małe miasteczko podszczecińskie, * T rzeba było czekać nam aż do 1975 roku, aby od daw na postulow ana in te g racja plan o w an ia regionalnego z u rb a n isty k ą znalazła sw ą in sty tu cjo n alną, urzędow ą form ę. P odobnie sp raw a się m ia ła z in te g racją plan ow an ia gospodarczego z planow aniem przestrzennym .
rozrosły się w wielki obóz przymusowej pracy, w którym przeby wało ponad 60 tysięcy więźniów, ściągniętych przez Niemców z ca łej Europy. Obóz ten otaczał zewsząd miasto, a ponadto miał wiele filii w samym Szczecinie, w Jasienicy, Trzebieży i w lasach mścięcińskich. Jedną z tych barakowych ekspozytur widziałem w poło wie 1945 roku — potem uległy one dewastacji. Gdy w połowie 1946 roku stanęliśmy przed problemem przeję cia Polic i byłych terenów fabrycznych przez władze polskie, na leżało zadecydować, czy miasto to ma stać się siedzibą powiatu szczecińskiego. Proponowałem, aby potraktować Police jako odle głą dzielnicę Szczecina i skierować tam naszą techniczną i finanso wą pomoc. Szczecin bowiem graniczył z Policami o miedzę, gdyż na skutek katastralnych zawiłości polickie przedmieście — a właści wie wieś Mścięcino należało do Szczecina. Propozycji mojej nie zaakceptował szczeciński Urząd Wojewódzki argumentując, że po wiat szczeciński bez Polic byłby zbyt mały i nie miałby racji bytu. Wówczas zaproponowałem, aby natychmiast spowodować przenie sienie do Polic starostwa powiatu szczecińskiego (zwanego wów czas powiatem weleckim), gdyż byłby to najlepszy sposób na ożywienie opustoszałego i zniszczonego miasta. Propozycja ta spotkała się z mnóstwem kontrargumentów: nikt z powiatowych notabli nie chciał z własnej woli opuszczać przestronnych will pięknej szczecińskiej dzielnicy położonej nad Jeziorem Głębokim (tam bowiem „przejściowo” ulokowało się szczecińskie Starostwo Powiatowe) i przenosić się do ruin i pustki Polic. Tak czy owak Police, nie zaludnione przez własny powiat i nie włączone do Szczecina, który by mógł je trwale zogospodarować, w latach 1948—1949 przedstawiały nadal obraz nie różniący się w niczym od wyglądu naszych zrujnowanych miasteczek w 1945 roku. Stare, choć niezabytkowe domy, zbudowane sto lat temu z tak zwanego muru pruskiego, zapadały się jeden za drugim; trawa porastała nawet na głównych ulicach; nieliczni mieszkańcy chowali się wieczorem w swych domkach położonych na obrzeżu miasteczka, pozostawiając jego śródmieście ciemne i opustoszałe. Choć obok znajdowały się ogromne potencjalne tereny przemy słowe, to jednak żadna z instytucji nie chciała się tu angażować na stałe. Przez Police w 1949 przejeżdżało się autem lub pociągiem do Trzebieży nad Zalewem Szczecińskim; natomiast w Policach
mało kto się zatrzymywał, bo nie było po prostu po co. Toteż pod czas gdy inne miasteczka województwa były już zagospodarowy wane, każde według swych lokalnych możliwości, Police były wciąż jeszcze opuszczone przez ludzi i przez władze. Nic też dziwnego, że postulując aktywizację okolic Szczecina i przejąwszy inicjatywę tego działania w swe ręce, władze miej skie Szczecina szczególnie zaopiekowały się w 1949 roku Polica mi, uzyskując na to specjalne kredyty od władz wojewódzkich. Miejski Inspektorat Inwestycyjny oraz Wydział Przedsiębiorstw Miejskich opracowały wspólnie plan szybkiego działania. Nasi spe cjaliści zaopiekowali się miejscową siecią wodociągów, zdaną dotąd wyłącznie na lokalne ujęcie, i doprowadzili ją do stanu użytkowa nia. Udało się również podłączyć to miasteczko do szczecińskiej sieci gazowej. Zasadnicze prace drogowe, usunięcie szczególnie ra żących ruin, skierowanie miejskich ekip rozbiórkowych do likwi dacji walących się budynków — wszystko to pozwoliło na do raźną poprawę warunków życia. Trzeba było jeszcze skłonić odpo wiednie instytucje do otwarcia kilku sklepów, Zjednoczenie Ener getyczne do oświetlenia kilku głównych ulic i przestronnego rynku, kolej do uporządkowania wciąż jeszcze zdemolowanej stacji. Roz poczęto systematyczny remont nie użytkowanych domów miesz kalnych położonych u skraju lasu i tworzących przyjemny zespół; jeszcze działająca szczecińska dyrekcja odbudowy zainteresowa wszy się tym kompleksem przeznaczyła go na Państwowy Dom Dziecka. W akcji tej pomagały również władze powiatu, które jed nak mimo wszystko nie zdecydowały się na przeniesienie swych rodzin ze Szczecina do Polic. Latem 1949 roku widoczne już były korzystne wyniki tego działania — zwiększył się dopływ nowych osadników, trzeba było otworzyć drugą szkołę podstawową, miej skie autobusy miały już swój postój na rynku, na środku którego znajdowała się mała zabytkowa kapliczka, również już odremonto wana. Nie można było jedynie znaleźć amatora na użytkowanie obszer nych terenów przemysłowych po dawnej fabryce benzyny synte tycznej. Przedstawiały one próbkę krajobrazu z powieści fanta stycznej: ogromne masywy żelbetowych konstrukcji, wielkie wie lopiętrowe bunkry o zamarkowanych czarną farbą oknach, kana ły wypełnione brudną wodą, resztki rurociągów, rowy strzeleckie
jako pozostałość po rozpaczliwych próbach oporu. Na tym wszyst kim pleniąca się dzika roślinność, powoje i krzewy, kłujące niskie akacje, ostre i suche chwasty. W niektórych budynkach i naprędce skleconych barakach ulokowały się różne efemerydy: ekspozytura takiej lub innej centrali, warsztaty naprawcze, jakieś przedsiębior stwa iluzorycznego działania. Okazało się potem, że niektóre z tych osobliwych instytucji zajmowały się niezbyt legalnym demontażem i skupem wszelkiej armatury ze Szczecina, upłynniając je poza planem na osobny rachunek... Nie mogłem sobie wówczas jeszcze wyobrazić, jakie przeznacze nie będą miały te żałosne resztki wielkowojennego, niemieckiego przemysłu; niemniej jednak we wszystkich planach rozwojowych aglomeracji szczecińskiej wówczas i później sporządzanych, tereny te były zawsze rezerwowane pod jakiś bliżej wówczas nie zdefi niowany kombinat przemysłowy dużej skali. Trzeba było dopiero dwudziestu lat, aby przezorność ta się opłaciła i aby Police stały się symbolem wielkiej chemii. Jeszcze jedno zamierzenie z lat 1949—1950 musiało czekać wie le lat na swe urzeczywistnienie. Analizując całość przestrzennego układu sieci komunikacyjnej regionu ujścia Odry łatwo można było zwrócić uwagę na szczególne jego ukształtowanie: wszystkie prze kroczenia doliny Odry skupione były w samym Szczecinie lub na jego południowych peryferiach, natomiast wciąż jeszcze brakowało stałego przekroczenia Odry na odcinku między Szczecinem a Za lewem. W razie utrzymania na przyszłość takiego stanu rzeczy należało liczyć się z natłoczeniem ruchu drogowego i kolejowego w obrębie szczecińskiego węzła, gdy miasto portowe osiągnie po stulowane już w 1949 roku limity: 400 tysięcy mieszkańców i 20 milionów ton przeładunku portowego *. Trudno było nam wów czas przewidzieć, kiedy to może nastąpić — wiadomo było jednak, że wraz z przekroczeniem tych dwóch progów rozwojowych stary układ komunikacyjny nie będzie już wystarczał i musi zostać ra dykalnie zmieniony. Planowanie jest wynikiem inwencji twórczej. Same wskaźniki tu nie wystarczają: przestrzenne ujęcie zagadnienia wymaga umie * L im ity te zostały przekroczone po 26 la tac h , n a przełom ie ła t 1975 i 1976 — i w ów czas z całą ostrością zarysow ały się te ko nsekw encje, o k tó ry ch m ów iliśm y w Szczecinie ju ż w 1949 roku.
jętności wyciągnięcia wniosków syntetycznych w oparciu o ma teriały kartograficzne. Analiza mapy wykazuje, że odciążenie prze praw odrzańskich w rejonie Szczecina wymaga ich zdublowania nową przeprawą, położoną na północ od miasta w osi Police-Goleniów. Uzyska się w ten sposób zamknięty czworobok arterii komu nikacyjnych, w którego obrębie znajduje się cały szczeciński port i całe miasto w swym największym rozwoju. Arterie te, pomyślane jako bezkolizyjne autostrady, łączyć się powinny z Poznaniem nową autostradą, dla przebiegu której opra cowaliśmy dwa warianty. W jednej z nich łączyła się ona z istnie jącym odcinkiem autostrady berlińskiej w rejonie peryferyjnej szczecińskiej osady Klucze, wyprowadzając ruch na zachód do Py rzyc i dalej przez Krzyż do Poznania. Przez wiele lat plan regio nalny rezerwował tereny na jej przebieg, odpowiednio kierując polityką tak zwanego Funduszu Ziemi. Działo się to mocą bezwładu również i w latach pięćdziesiątych, gdy nikt z decydujących o tych sprawach nie myślał jeszcze o budowie autostrad w Polsce. W dru gim wariancie autostrada ta miała się odgałęziać od autostrady berlińskiej w rejonie Dąbia i stąd kierować się do Stargardu, a da lej również na Krzyż i Poznań. Oba te warianty przewidywały wyprowadzenie ruchu z autostrady berlińskiej w poprzek doliny odrzańskiej, następnie lukiem poza zachodnimi peryferiami Szcze cina wprost przez puszczę Wkrzańską do Nowego Warpna i dalej przez Zalew Szczeciński do Świnoujścia. Odgałęzienie od tej trasy, poprowadzone na wschód, na wysokości Pilichowa i Polic miałoby przekroczyć Odrę mostem wysokowodnym, tak wysokim, aby pod jego konstrukcją mogła się odbywać wielkomorska żegluga, lub miałoby przejść pod Odrą tunelem kolejowo-drogowym na połud nie od Polic. Pomysły te — szczegółowo przedyskutowane jesienią 1949 roku — zostały ujęte w formę planu i opisu technicznego w marcu 1950 roku. Osobiście zreferowałem całość tego zagadnienia w War szawie bardzo wysoko postawionym osobom. Tak szeroko ujęte za gadnienie likwidowało przyszłe, rozliczne trudności, jakie by w trudnych okolicznościach mogły powstać ze względu na ciasnotę i skoncentrowanie szczecińskich przekroczeń doliny Odry. I choć wtedy coraz trudniej było o szybkie, odgórne decyzje, to jednak 12 kwietnia 1950 roku zostałem powiadomiony przez wojewodę
szczecińskiego Włodzimierza Migonia, że nasza propozycja budowy pod Policami nowego przekroczenia Odry oraz związany z tym układ komunikacyjny zostały już zaakceptowane i że jesteśmy proszeni o dokonanie wizji lokalnej terenu w celu bliższego spre cyzowania przebiegu przyszłej osi komunikacyjnej. Wraz z Leonem Szechterem, przewodniczącym Wojewódzkiej Komisji Planowania, oraz z inżynierami miejskimi określiliśmy najlepszą naszym zda niem lokalizację trasy przez Odrę brnąc po grząskich nadodrzańskich łąkach, z których widać było sylwetkę miasteczka Police ze spiczastą wieżą kościelną oraz czerwone dachy szczecińskiej osady Stołczyn, pnącej się w górę ku ciemnym, zalesionym wzgórzom. Z nich to właśnie miał wyjść wiadukt, który by wprowadził ruch na przeszło 50 metrów ponad poziom Odry. Wiadukt ten widziałem już wówczas oczyma wyobraźni tak jak dziś, po przeszło ćwierć wieku widzę inne, już bardziej nowoczesne formy tunelowej prze prawy, o której się dziś już nie dyskutuje, ale ujmuje w bardziej precyzyjne formy działania. Bowiem właśnie po tylu latach pomysł ten wraca ponownie jako technicznie słuszne i ekonomicznie jedyne rozwiązanie — świadczące o tym, że trudności przełomu lat czter dziestych i pięćdziesiątych były tylko przejściowym epizodem na szego ustawicznego rozwoju i że właśnie w tym okresie powstawa ły bardzo śmiałe, a jednak trwałe w swych konsekwencjach pomy sły. W ten sposób zastosowanie postępu technicznego przyczyniało się do ekonomicznego rozwoju, a nie odwrotnie, świadcząc o tym, że i dziś jedynie śmiałe i dalekosiężne pomysły mają swą poli tyczną i gospodarczą rację. Jednak wtedy, w 1949 roku, zarówno te duże pomysły, jak i te małe osiągnięcia (jak na przykład wstęp do uporządkowania Polic) tworzyły jeden kalejdoskop nieodłącznych od siebie wydarzeń. Łatwość, z jaką nam wówczas przychodziły do głowy wielkie po mysły, była równoważona trudnościami pokonywania spraw mniej szej wagi. I choć wówczas wszystkie te sprawy zlewały się w jedną całość, to jednak dla ówczesnego mieszkańca miasta fakt upo rządkowania i zabezpieczenia jego dzielnicy, ulicy i domu był o wiele ważniejszy aniżeli dalsza wizja odległej przyszłości. Do tych spraw bieżących ściągała nas w dół codzienna rzeczy wistość.
Codzienna rzeczywistość wciąż jednak przeplatała się z proble mami, o których decydowanie w bardziej normalnych czasach zaj mowałoby mnóstwo czasu. Wówczas jeszcze, mocą zbawiennego rozpędu, trzeba je było rozstrzygać niezwłocznie. Trudno jest po ćwierć wieku pisać o tych sprawach. Kalejdoskop szczecińskich problemów iskrzy się efektownymi osiągnięciami, na tle których z jeszcze większym kontrastem uwidoczniają się niedostatki na szego ówczesnego życia i technicznych środków działania. Sprawy finansowe, gospodarka materiałowa, technika i problemy zarządzania, akcja oszczędnościowa, rozliczenia inwestycyjne, pro blemy mieszkaniowe i kwaterunkowe, zwalczanie nadużyć, lepsza praca handlu, zaopatrzenie miasta — przecież to są sprawy, które nie tylko wówczas, ale i później stale i uporczywie towarzyszyły każdej ekipie kierującej sprawami wielkiego miasta. Ale wówczas sprawy te nie tylko wpływały na normalne życie mieszkańców; od sposobu ich załatwienia zależało również tempo dalszego za siedlania Szczecina. Było nas bowiem w Szczecinie wciąż jeszcze za mało — toteż sprawy osadnicze były dla nas zawsze dominujące i decydujące. Minął już okres, w którym inne instytucje centralne, działające poza nami, nadsyłały nam całe pociągi osadników; dziś trzeba było wręcz starać się o to, aby miasto stało się na tyle atrakcyjne, by migracja z innych połaci kraju samoczynnie kie rowała się na Szczecin. Potrzebowaliśmy nadal środków finanso wych i mocy przerobowej, ale w jeszcze większym stopniu potrze bowaliśmy nowych mieszkańców miasta. W końcu 1949 roku liczba mieszkańców Szczecina przekroczyła już 200 tysięcy (dokładnie 200 217 osób na dzień 1 stycznia 1950.) Była to liczba imponująca w porównaniu z 26 tysiącami polskich mieszkańców miasta cztery lata temu. Ale zadania, jakie stały przed Szczecinem, wymagały teraz większej liczby rąk do pracy. Poza tym miasto rozrzucone na dużej przestrzeni wciąż jeszcze sprawiało wrażenie nie zaludnionego. Stare Miasto było wciąż jeszcze nie zamieszkałe, choć w poprzek jego zwalisk odgruzowa nymi ulicami odbywał się już ruch pieszy — skracano sobie w ten sposób drogę ze śródmieścia do nadodrzańskich bulwarów. Zmniejszała się powoli liczba budynków mieszkalnych nadają
cych się jeszcze do odbudowy. Główne ciągi śródmiejskie były już odbudowane, choć widoczne były skutki zbyt pospiesznej i tan detnej odbudowy pierwszych dwóch lat powojennych. Wciąż jeszcze dawało się odczuć totalne zniszczenie starego handlowego centrum miasta, brakowało bowiem lokali handlowych, a ich prymitywne namiastki pod postacią adaptowanych na sklepy bud, mieszkań parterowych i suteryn nie wystarczały już wobec rosnących po trzeb i wymagań. Remontowane lub całkiem od podstaw odbudo wywane budynki mieszkalne w śródmieściu były bardzo stare w chwili wybuchu wojny; ich wygląd zewnętrzny był nadal opła kany, gdyż konieczność szybkiego uzyskania nowych mieszkań po wodowała, że przeważnie nie starczało już ani czasu, ani środków na staranne wykonanie nowych elewacji. We własnym zakresie, często przez osobiste interwencje usiłowałem nie dopuszczać do odbudowy szczególnie uciążliwych wnętrz dziewiętnastowiecznej zabudowy z jej mrocznymi podwórzami, oficynami oraz rozliczny mi dobudówkami. Niekiedy wręcz polecałem burzyć sterczące fragmenty murów oficyn, aby stwarzając fakty dokonane nie do puścić do ich odbudowy wielomilionowym nakładem. W tym zresztą przypadku ewentualna (choć bardzo problematyczna) opłacalność ekonomiczna musiała ustąpić opłacalności społecznej; nie można było bowiem dopuścić do tego, aby w ustroju socjalistycznym po nownie odtwarzać najgorsze wzory starej czynszowej, na maksy malny zysk obliczonej zabudowy. Choć to może wydawać się dziwne, ale właśnie na tym odcinku działania napotykałem zdecydowany opór. Zarówno budowlani kal kulatorzy, jak i wąsko myślący ekonomiści uzasadniali potrzebę odbudowy również i tych reliktów niechlubnej przeszłości znaj dując często posłuch u bardzo skądinąd rozsądnie myślących ludzi. Nasz główny urbanista miejski, architekt Hieronim Brodniewicz, pilnując dyscypliny budowlanej nie udzialał zezwoleń na odbu dowę takich obiektów mieszkalnych, których stan techniczny, a zwłaszcza społeczna przydatność nie były zgodne z naszym od czuciem. Ale presje trwały nadal i często ja sam nie znajdowałem już argumentów — chyba, że w sukurs przychodził Oddział Od gruzowania i burzył po prostu chybotliwe mury, kończąc tym samym całą dyskusję. W taki właśnie sposób poleciłem na własną odpowiedzialność zakończyć spór o to, czy należy odbu
dowywać dużym kosztem ruiny domów mieszkalnych z drugiej połowy dziewiętnastego wieku, które szczelnie otaczały Wzgórze Zamkowe, całkowicie zasłaniając widok na masyw Zamku Ksią żąt Pomorskich. Często istotnie łatwiej udawało się przeprowadzić realizację wiel kich, choć kontrowersyjnych zamiarów, aniżeli uzdrowić wnętrza przestarzałych bloków śródmiejskich, mimo że ich częściowe zni szczenie stwarzało ku temu wręcz niepowtarzalną okazję. Przyczyną tego była naturalna dążność do uzyskania od razu jak największej liczby mieszkań (a raczej prymitywnych „izb”) — ale wydawało mi się, że była i inna, jeszcze trudniejsza do poko nania przyczyna tego stanu rzeczy. Otóż dla wielu pojęcie „miasta” kojarzyło się wciąż jeszcze ze znanym im z okresu międzywojen nego typem przegęszczonej zabudowy opartej na dawnych poglą dach społecznych i na przestarzałych formach technicznych. Tak było w przedwojennej znanej im Warszawie, tak było we Lwo wie — dlaczego by więc nie miało tak samo być również i w Szcze cinie? Przekształcanie społeczne kraju odbywało się w tak szybkim tempie, przenoszenie się ludności z miejsca na miejsce było tak masowe, że nie starczało wręcz czasu na przemyślenie i na psy chiczną adaptację społeczeństwa do nowszych form zurbanizowa nego życia. To samo, choć w innym zakresie dotyczyło również ludności wiejskiej, która w coraz to większym odsetku osiedlała się w Szczecinie. Sam fakt przeniesienia się na stałe do dużego mia sta stanowiło w jej odczuciu duży awans życiowy; nie zapoznaw szy się przedtem z innymi modelami współczesnego miasta, nowo przybywająca ludność wiejska zgadzała się na zamieszkanie w przegęszczonych wnętrzach bloków, narażając się tym samym na znoszenie dużych uciążliwości życiowych już w niedalekiej przyszłości. Usiłowałem, nie tylko jako prezydent miasta, ale również jako urbanista wpoić organom miejskim przekonanie, że nie chodzi tu o dostarczenie użytkownikom „izb” za wszelką ekonomiczną lub społeczną cenę, ale o to, by dać ludziom mieszkanie w mieście, które winno tragedię swego zniszczenia przetworzyć w atut dobrze pojętej modernizacji. Udawało mi się to raczej ze zmiennym szczę ściem, choć tam, gdzie mogły nastąpić istotnie drastyczne przegię
cia, nie wahałem się interweniować z całą potrzebną ostrością, uchylając z urzędu nawet powzięte już decyzje i cofając udzielone zezwolenia budowlane. Jednak tak czy owak w tym 1949 roku Szczecin się odbudowy wał, o czym świadczą następujące dane: W ciągu tego roku Wydział Kwaterunkowy Zarządu Miejskiego wydał 6031 przydziałów mieszkaniowych na 10 200 zgłoszonych zapotrzebowań na mieszkania w Szczecinie. A więc począwszy od 1948 roku odbudowa mieszkań nie nadążała już za szybko wzra stającą liczbą mieszkańców; niewiele mogły tu pomóc zaostrzone normy kwaterunkowe, które stosując najpierw kryterium „1 oso ba na izbę”, a później podwyższając je na „1,5 osoby na izbę”, nie brały w ogóle pod uwagę struktury wielkich szczecińskich miesz kań, które w czasie odbudowy nie były funkcjonalnie adaptowane do przyjęcia kilku rodzin. Zwiększały się w ten sposób spory i ta r cia, nieodłącznie towarzyszące próbom przymusowego zakwatero wania kilku rodzin do dużego mieszkania z jedną kuchnią. W tym samym 1949 roku Miejski Oddział Nadzoru Budowlanego wydał 2653 pozwolenia na prace budowlane. Nie były to jednak obiekty nowe — zezwolenia wciąż jeszcze dotyczyły niemal wy łącznie różnych prac w budynkach już istniejących, ale zniszczo nych lub zdewastowanych. Zarząd Nieruchomości kosztem 223 mi lionów złotych wyremontował ogółem 232 domy mieszkalne oraz naprawił dachy dalszych 425 budynków. Te liczby są trudno po równywalne; sprawozdania ówczesne nie są bowiem ujednolicone, a mnóstwo robót drobnych, ale niezbędnych przeprowadzanych systemem gospodarczym oraz bezpośrednio przez użytkowników nie zostało nigdzie liczbowo ujętych. Zwiększyło się tempo nabywania budynków jednorodzinnych na własność. Gdy na przełomie lat 1947 i 1948 po raz pierwszy ogłoszono postanowienie o możliwości nabywania małych domów, obserwowało się jeszcze ostrożną nieufność, która rychło ustąpiła miejsca szybko rosnącemu popytowi. Szczecin to nie tylko śród mieście, które się rozrosło pod koniec dziewiętnastego wieku, gdy zostały zlikwidowane fortyfikacje, opasujące historyczne Stare Miasto. Z krajobrazem miasta są ściśle złączone rozległe dzielnice o zabudowie luźnej jedno- lub dwurodzinnej, położonej w zieleni ogrodów. Dzielnice Pogodno, Gumieńce, Głębokie, były już wów
czas powszechnie znane w kraju, jako miejsce przyjemnego za mieszkania. Nie tknięte w czasie wojennych nalotów, uległy one tylko częściowo powojennej dewastacji, kiedy jeszcze nadmiar po rzuconych domów przerastał możliwości ich obsadzenia. Dzielni ce te w 1945 i jeszcze w 1946 roku sprawiały nam wiele kłopotu, gdyż położone daleko od centrum miasta i odcięte od niego zbu rzonymi mostami nie były wówczas chętnie odwiedzane. Jedynie odważniejsi decydowali się tam zamieszkać ze swymi rodzinami, gdyż zdarzało się, że domki na Pogodnie były jesienią 1945 roku siedliskami rozlicznych band i podejrzanych indywiduów, czemu położono kres dopiero w roku następnym. Ale już w 1947 roku, po uruchomieniu komunikacji tramwajowej w alei Mickiewicza przez odbudowany tymczasem most, dzielnica Pogodno zaczęła się szyb ko zaludniać, tak że w 1949 roku jedynie nieliczne domki, poło żone bardziej na uboczu czekały jeszcze na użytkowników. W tej dzielnicy stosunkowo szybko udało się opanować plagę indywidualnej lub zorganizowanej dewastacji, polegającej na de montażu co cenniejszego wyposażenia lub arm atury i wywożeniu jej ze Szczecina do „centralnej Polski”. Atrakcyjność tej zielonej dzielnicy spowodowała jej szybkie zasiedlenie, co z kolei ukróciło zapędy miejscowych i przyjezdnych „szabrowników”. Termin ten był wówczas w powszechnym użyciu, jako symbol skrajnego cwa niactwa i bezwzględności w działaniu ludzi, którzy przywłaszczali sobie jeszcze nie użytkowane mienie społeczne, niszcząc je przy tym i dewastując. Możliwość uprawiania tego procederu kończyła się z chwilą, gdy stały użytkownik wprowadzał się do swego mieszkania lub domku. Szybkie zasiedlenie atrakcyjnych dzielnic uratowało je od dalszej dewastacji i zniszczenia, a proces uwłasz czania przyczynił się jeszcze bardziej do uporządkowania tej pięk nej części miasta. Z zakwalifikowanych dotąd przez Wojewódzką Komisję Szacunkową 1355 nieruchomości inne ciało kolegialne zwa ne Komisją Osadnictwa Nierolniczego zatwierdziło 905 obiektów do sprzedaży. W większości wypadków domki jednorodzinne prze jęli na własność osadnicy „zza Buga”, uzyskując je nieodpłatnie tytułem rekompensaty za pozostawione na wschodzie mienie. Akcja uwłaszczeniowa obejmowała nie tylko dzielnice o cha rakterze miejskim, ale również i sporo gospodarstw rolnych, znaj dujących się w obrębie granic administracyjnych Szczecina. Mało
kto bowiem zdawał sobie wówczas sprawę z tego, że w dużym mieście portowym i przemysłowym było aż 5900 hektarów terenów rolniczych, w 1949 roku już całkiem nieźle zagospodarowanych. Stanowiły one łącznie z lasami komunalnymi i jeziorami cenny rezerwat naturalny, tak ważny dla życia miasta, którego powierz chnia — 301 kilometrów kwadratowych — była największa ze wszystkich miast polskich. W końcu 1949 roku dobrze zapowiadająca się akcja przekazy wania na własność domów jedno- i dwurodzinnych oraz gospo darstw rolnych, rozpoczęta po III Zjeździe Ziem Odzyskanych, który odbył się w Szczecinie w 1947 roku, uległa nagle zahamo waniu. Ci, którzy już uzyskali prawa własności, mogli korzystać z nich nadal; natomiast wstrzymana została dalsza sprzedaż nie ruchomości właśnie wówczas, gdy można było stwierdzić niezwy kle korzystny wpływ tej akcji na stabilizację życia w mieście. Nie jedyny to raz w tym czasie źle pojęta doktryna górowała nad wy mogami życia i nad społecznymi postulatami. Rozrachunki z niedawną przeszłością (które trwały niemal do października 1956 roku) dopiero się wówczas zaczynały. Jednym z ich przejawów były właśnie zaczątki nowej polityki wewnętrznej, traktującej uwłaszczenie mienia jako co najmniej niepożądane przywracanie kapitalizmu. Innym przejawem tych poglądów stała się weryfikacja personalna pracowników według nowych kryte riów. Charakterystyczne urzędowe sformułowanie tego stanowiska zawarte jest w sprawozdaniu Zarządu Miasta Szczecina za rok 1949. Czytamy tam: Je śli ro k tem u, w 1948 roku, objaw y zatw ardziałego b iu ro k raty zm u zd a w ały się być nie do przezw yciężenia — to w 1949 ro k u w alk a w ypow iedzia na biu rokraty zm ow i zdołała przełam ać urobiony m it o rzekom ej niem ożli w ości zastąp ien ia sta ry c h przedw ojennych ru ty n ia rz y i doprow adziła do rew izji niepotrzebnie długich procesów za łatw ian ia sp raw przez zrutynizow an ą adm in istrację.
A w innym miejscu tegoż dokumentu zawarte jest stwierdzenie, że udało się „przełamać dotychczasowy mit o niezastąpieniu ru tyniarzy i fachowców”. Rzeczywistość była jednak inna, bardziej złożona i niełatwa. Awansowanie zasłużonych w swej pracy robotników na stano wiska wymagające wyższych, fachowych kwalifikacji dawało tylko
połowiczne rezultaty. W tych ostatnich miesiącach 1949 roku pre zydent miasta miał już bardzo mały wpływ na sprawy personal ne swego resortu, choć musiał w całej rozciągłości i z całą oso bistą odpowiedzialnością kierować i decydować nadal o sprawach dużych i małych, tyle że współpracował z nowymi pracownikami, 0 mniejszym stopniu doświadczenia i kwalifikacji. Nie podzielałem zdania o nieprzydatności lub co więcej o szko dliwości działania ludzi starszych, których głównym obciążeniem było to, że już przed 1939 rokiem, a więc dziesięć lat temu, byli również aktywni. Przecież to samo dotyczyło i mnie samego, li czącego 29 lat w 1939 roku i czynnie działającego zawodowo od 1934 roku do wybuchu wojny w Zarządzie Miasta Poznania. Pa triotycznie nastawione średnie i starsze pokolenie swą pracą i entu zjazmem przyczyniło się w znacznej mierze do tego, że w 1949 roku Szczecin był tym, czym chcieliśmy go widzieć. Cytowałem już wiele zasłużonych dla Szczecina nazwisk; jest to zaledwie mały fragment długiej, złotej listy. Niektórzy z tych niezwykle za służonych ludzi musieli jednak właśnie w końcu 1949 rozstać się z pracą w szczecińskim Zarządzie Miejskim; pozostając nadal w Szczecinie, pracując na innych odcinkach przetrwali oni trudny okres, wykazując się znów znakomitymi osiągnięciami. Trzeba również stwierdzić, że wielu z awansowanych w tym czasie pracowników wniosło do naszej pracy dużo świeżych myśli 1 szybko się dostosowało do szczecińskiego tempa. Bowiem urzędo we utyskiwanie, że „przerost biurokracji przez dotychczasowe cztery lata działania w Szczecinie spowodował nieodwracalne szko dy”, było wręcz nieprawdą. Właśnie tutaj biurokracja nie mogła decydować o zwolnieniu tempa i zmniejszeniu efektywności pra cy» gdyż w Szczecinie nie było po prostu okazji do zwolnienia wciąż wzrastającego tempa działania. Jeden dzień różnił się od drugiego — jak tu uprawiać i pielęgnować biurokrację, jeśli w prze ciągu dwudziestu czterech godzin trzeba dać nowe mieszkania stu nowo przybyłym z Westfalii rodzinom albo w ciągu godziny zdecy dować, jak i gdzie najlepiej wykorzystać tysiąc przysłanych do Szczecina junaków? Nie można było mówić o przeroście biurokra cji, gdy należało w ciągu dwóch tygodni opracować projekty ro bocze wielkiej inwestycji, które w innych okolicach kraju wyma gały wielomiesięcznej pracy, w czasie której istotnie rozplenia
jący się już gąszcz przepisów mógł skutecznie zahamować inicja tywę twórczą i przedłużać procedurę planistyczną i realizacyjną. Tylko nieznajomość specyfiki naszej pracy pozwalała wielu zawodowym działaczom przenosić na nasz teren wyniki ocen do konywanych generalnie, i to nie zawsze obiektywnie. W miarę swych możliwości sprzeciwiałem się dyskwalifikacji fachowców, bo lansowanie hasła „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie inżyniera”, wymyślone przez cwaniaków i nieuków, było szkodli we i niebezpieczne w skutkach. Nie zmieniłem też formułki swego urzędowego podpisu prezydenta miasta, gdy wytykano mi, że pod pisuję się jako „inżynier” — choć tylu wartościowych towarzyszy tytułu takiego nie ma, więc po co im w ten sposób wypominać braki w ich wykształceniu. Z drugiej strony trzeba było uznać potrzebę odnowy i odmło dzenia kadr, i dlatego w wielu przypadkach zgadzałem się na pro ponowane kandydatury. Wychodziłem jednak z założenia, że no wego pracownika można wykształcić tylko wówczas, gdy znajdzie on ze swym zwierzchnikiem wspólny język. Ale zdarzało się, że po upływie kilku miesięcy roztrzęsiony kandydat na wyższe sta nowisko sam prosił o przesunięcie go na inne miejsce, bardziej od powiadające jego istotnym kwalifikacjom. Niektórzy natomiast potrafili wprowadzić ład i porządek tam, gdzie to było najtrudniej: młody Szymczak okazał się doskonałym naczelnikiem Wydziału Finansowego; Łobodziński potrafił ukrócić swawolę i zwalczyć nad użycia w miejskich warsztatach samochodowych, pani Ochman przywróciła zaufanie do Wydziału Opieki Społecznej. Były przegięcia i w jedną, i w drugą stronę — jak to zwykle bywa w okresach wielkich przemian. Przegięciem było urządzanie masówek i zebrań pracowniczych na pół godziny przed zakończe niem urzędowania i zamykanie na dodatek drzwi wejściowych do gmachu. Stefan Ciołkowski, pierwszy sekretarz Komitetu Miejskie go PZPR, narobił kiedyś wielkiego szumu, gdy stwierdził, w jaki sposób supergorliwcy uzyskują komplety frekwencji na wiecach; był on zdecydowanym zwolennikiem nowego kursu, ale zbyt zżył się ze Szczecinem i jego sprawami, aby nie uznać, że nie tędy droga. Przegięciem w drugą stronę było utrudnianie pracy nowym ludziom, którzy zostali do niej często bez żadnych starań ze swej strony delegowani.
Ta zmiana kadr jeszcze nie przybrała wówczas zbyt ryzykow nych wymiarów, nastąpiło to dopiero w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych wraz z nasileniem różnego rodzaju nacisków; nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że powoli wchodzimy w nowy okres. W roku 1949 nie zdążono jeszcze popełnić w Szczecinie zbyt wielu błędów, a wypaczenia istniały i przedtem, choć przybie rały one inne, mniej drastyczne formy. Nie można bowiem naszych najnowszych dziejów zdecydowanie dzielić na okresy błędów i na okresy bezbłędnych działań, na czarne i na białe epizody historii. Każdy okres miał swe źródło w okresie poprzednim, tak jak to zawsze bywa we wszelkich procesach dziejo wych, które niewątpliwie stanowią continuum rozwoju historycz nego. To zjawisko można odnieść także do dziejów Polski Ludo wej. Społeczność szczecińska, która się już wytworzyła po czterech latach integracji, dążyła do konsolidacji, do spokoju i do zwiększe nia więzi z innymi częściami kraju. Dlatego też hasła przemian politycznych nie spotykały się wówczas w Szczecinie z krytyką, gdyż cała uwaga społeczna nadal była skierowana na zaspokojenie potrzeb nowo zagospodarowanych ziem. W naszym ówczesnym mniemaniu najważniejszym wciąż pro blemem było wzmożenie tempa i stopnia naszego zagospodarowania, gdyż to było najlepszą repliką na wzmagające się rewizjonistyczne zakusy Niemiec zachodnich. Byliśmy w Szczecinie szczególnie uczu leni na rozwój wydarzeń w Niemczech, o których prasa miejsco wa szczegółowo informowała. Raziły nas również jeszcze gdzie niegdzie spotykane w mieście resztki niemczyzny; w dniu 6 kwie tnia 1949 notuję: „Z Saperskim uzgadniam akcję usuwania wi docznych resztek niemczyzny — jest tego jeszcze kilkanaście drob nych napisów”. Choć istotnie było to niewiele, to jednak raziły one w najbardziej niespodziewanych miejscach, a jako sprawy rze komo błahe były tym trudniejsze do usunięcia. Mniej błahe były problemy kwaterunkowe tych nielicznych już Niemców, którzy nadal jeszcze byli zatrudnieni przez niektóre ekspozytury handlo we i przeładunkowe w porcie. Instytucje te, podległe służbowo swym półwojskowym centralom położonym w radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec, przyzwyczajone do stałego zatrudnienia Niemców, z trudem pojmowały, że pracując w polskim Szczecinie powinny zatrudniać miejscowych polskich pracowników, a nie ko
rzystać z pracowników niemieckich, tak jak to logicznie czynią ich berlińskie centrale. Nadal jeszcze dwa baseny szczecińskiego portu służyły przeładunkom radzieckich władz okupacyjnych w Niemczech, stąd też wynikała obecność w mieście różnych zaj mujących się tym agencji morskich. Cały problem nie wykraczał poza liczbę ośmiuset niemieckich pracowników z rodzinami, co w sumie — według danych z dnia 1 lutego 1949 roku — stanowiło 3042 osób narodowości niemieckiej (na ogólną liczbę 177 884 za rejestrowanych w tym dniu mieszkańców miasta). Ludność niemiecka skupiona była wówczas nadal w kilkunastu odnowionych domach mieszkalnych przy ulicy Wawrzyniaka, u styku śródmieścia z dzielnicą Pogodno. Czynna była szkoła pod stawowa z niemieckim językiem wykładowym, przedszkole, ko ściół protestancki oraz klub. Ludność ta nie sprawiała nam więk szych trudności; jej liczba zresztą systematycznie malała, na sku tek migracji do sąsiedniej prowincji meklemburskiej i do Berlina. Prawdziwe kłopoty miały jednak nasze władze z Niemcami eskor tującymi barki przychodzące z Niemiec lub z tymi osobnikami, któ rzy barki te usiłowali wykorzystać jako środki do przerzutu ludzi czy przemytu towarów. Odczuwało się wyraźnie, że jest to zorga nizowana akcja, uprawiana przez buńczucznych i pewnych siebie osobników. Wzmocnienie naszego kontrdziałania było rzeczą nie zbędną — nie zajmowałem się tym problemem, ale z różnych wia domości nabrałem przeświadczenia, że kanały te zostały już zam knięte. Kanały te prowadziły do wielu gmachów w mieście, w tym również do jednego, w którym miał swą siedzibę konsulat fran cuski. Nasze gospodarzenie się w Szczecinie nie było na rękę wielu mieszkającym na zachód od Łaby; nasilenie plotek i radiowych wieści wzmagało się wyraźnie wraz z utrwaleniem się naszego stanu posiadania. Trudno było jasno zrozumieć dziejową wagę obecności Polski u ujścia Odry, jeśli się nie miało możności spojrzeć na te sprawy z większej odległości — miałem ku temu dobrą okazję właśnie w drugiej połowie 1949 roku, gdy na szczecińskie problemy spoj rzałem raz jeszcze z perspektywy Europy zachodniej.
42. Szczecin widziany ze Szwajcarii Od kilku lat Szczecin był stale reprezentowany w Międzynaro dowym Związku Miast, którego sekretariat znajdował się w Bru kseli. Z tego powodu co roku brałem udział w posiedzeniach Biura Wykonawczego tego związku i w okresowych konferencjach mię dzynarodowych, poświęconych problemom gospodarki komunalnej. Zaczęło się to jeszcze w 1946 roku, gdy w Hastings, brytyjskiej miejscowości wypoczynkowej nad kanałem La Manche, po raz pierwszy po wojnie pokazywaliśmy osiągnięcia polskiej urbanisty ki, w tym również Szczecina. W 1947 roku odbudowę miast pol skich referowaliśmy w Paryżu i w Brukseli. W 1949 roku Między narodowy Kongres Miast miał się odbyć w Genewie. Została na niego wyznaczona trzyosobowa delegacja polska: prezydent War szawy Tołwiński, ówczesny prezydent Łodzi Minor i ja, jako pre zydent Szczecina. Jako urbanista miałem przygotować referat o wpływie komunikacji miejskiej na strukturę przestrzenną miast. Tołwiński natomiast przygotowywał wystąpienie, mające zilustro wać obecną wewnętrzną organizację samorządu w Polsce. Umówi liśmy się, że w przeddzień wyjazdu do Genewy spotkamy się wszy scy trzej w Warszawie, aby skonfrontować nasze referaty pisane po francusku i nieco pogwarzyć o celu i programie podróży. W dniu 5 września 1949 roku od samego rana panował u nas nie samowity rwetes; do Szczecina zjechał pewien generał, zaintereso wany sprawami kwaterunku wojskowego, który stwierdziwszy, że „coś tu nie gra”, od razu uderzył w największy wojenny dzwon. A więc jedna skarga do wojewody Włodzimierza Migonia, następcy Borkowicza; druga do Jerzego Prymy, pierwszego sekretarza Ko mitetu Wojewódzkiego PZPR. Były to zażalenia na nieudolnego burmistrza miasta, który nie przygotował na czas kwater, wobec czego nie nadaje się na to stanowisko i powinien być w krótkim trybie „zdjęty”. Póki burza trwała, rozmawiałem rzeczowo z woj skowym kwatermistrzem: były zaniedbania organizacyjne ze stro
ny władz wojskowych, które na czas nie zgłosiły zapotrzebowań na kilkanaście mieszkań, były również zaniedbania ze strony na szego wydziału kwaterunkowego, który — chomikując mieszkania „na wszelki wypadek” — nie przydzielał ich na czas wojsku. W parę godzin ujawniono ukryte mieszkania oraz znaleziono kre dyty na ich remont. Sięgnąłem po wojewódzkie rezerwy mieszka niowe, uzyskując bez trudu kilkanaście dalszych rezerwowych mieszkań od Leona Szechtera, przewodniczącego Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego. Po południu tegoż dnia kwa termistrz wojskowy wszedł w posiadanie pierwszej puli mieszkań dla przybywających do Szczecina rodzin oficerskich. Była to typo wa, jedna z wielu spraw interwencyjnych, tyle że musiałem sam działać za mego zastępcę odpowiedzialnego za kwaterunek, bo sprawa była niezwykła. Tymczasem generał dowiedział się, że następnego dnia mnie nie będzie w Szczecinie, bo mam jechać aż do Genewy: najpierw osłupiał, a potem oświadczył, że burmistrz nigdzie nie wyjedzie, bo on się już o to postara. Spokojnie wysłuchałem jego tyrady; nie było już w Szczecinie wojewody Borkowicza, więc sam musiałem kontynuować jego tradycje. Wyjaśniłem generałowi, co to znaczy urząd prezydenta miasta Szczecina; gdy on jednak nadal tytułował mnie „burmistrzem”, ja replikowałem mu, tytułując go pułkowni kiem, prezentując jednocześnie gotowe do odbioru przydziały mie szkaniowe. W godzinę po wyjściu gościa z mego gabinetu odebrałem tele fon od bardzo wysoko postawionej w mieście osoby: wyjazd dele gacji polskiej do Genewy został odwołany, wobec czego mój wy jazd stał się również bezprzedmiotowy. Spokojnie przyjąłem tę informację do wiadomości, po czym połączyłem się z Tołwińskim w Warszawie i oznajmiłem mu, że nie jadę na Kongres Miast, wyjaśniając dlaczego. Usłyszałem na drugim końcu przewodu pe łen zdumienia głos mego rozmówcy, który nic z tego nie rozumiał, bo przecież delegacja nasza ma jechać do Genewy. Zmęczony tym wszystkim wróciłem do domu, już nic nie pa kując i przesypiając cały wieczór kamiennym snem. Obudził mnie w nocy telefon od wojewody Migonia, który prosił mnie, bym go zaraz odwiedził w jego mieszkaniu, mimo bardzo już późnej pory. Okazało się, że przed chwilą telefonował do Szczecina osobiście
prezydent Bolesław Bierut. Co powiedział i komu, tego się wówczas nie dowiedziałem — dość, że wojewoda oznajmił mi, że to wszyst ko było oczywistym nieporozumieniem i że mam nazajutrz rano być w Warszawie w Komitecie Centralnym PZPR wraz z dwoma pozostałymi członkami delegacji polskiej jadącymi wraz ze mną do Genewy. Wczesnym rankiem 6 września lecę więc samolotem do Warsza wy, z ironicznym humorem komentując sobie przebieg wczoraj szych wydarzeń. W Komitecie Centralnym PZPR przyjął całą naszą trójkę Ostap Dłuski, kierownik Wydziału Zagranicznego, który w rzeczowy jak zwykle sposób omówił z nami taktykę działania delegacji w Genewie, ani słowem nie wspominając o wczorajszym incydencie. Tekst mego referatu na temat urbanistyczny zaakcep towany został bez zmian, natomiast drugi referat wymagał jeszcze znaczniejszych korekt, co spowodowało, że wyjazd nasz musieliśmy odroczyć o jeden dzień. Nocowaliśmy z Minorem w mieszkaniu Tołwińskiego. Zapisuję: Bieg w ydarzeń i w ra że ń zbyt mocny, naw et n a m oje m ocne nerw y i p rzy zw yczajenia. R ano m im o to w staję raczej odświeżony. We tró jk ę siadam y do p rzerobien ia re fe ra tu i po ośm iu godzinach bardzo w ytężonej p racy je st gotow y, już po fra n cu sk u .
Tego wieczoru, 7 września, wyjechaliśmy wagonem sypialnym przez Wrocław do Pragi, gdzie nazajutrz rano powitał nas na pe ronie ambasador Leonard Borkowicz, wraz z gospodarzem miasta Pragi, primatorem Vackiem. Osobliwe losy sprawiły, że ja, który tyle razy z Borkowiczem witałem na dworcu różnych dygnitarzy, zostałem tym razem powitany na peronie właśnie przez niego. Znajduję czas, aby mu opowiedzieć moje przedwczorajsze przy gody — wieści te wprowadzają go w lekką zadumę. Rezydencja ambasadora w Pradze jest zawsze otwarta dla ludzi ze Szczecina, toteż spotykam tam Jerzego Andrzejewskiego, który właśnie wra ca do Szczecina ze swej literackiej wędrówki po Europie. Naszą podróż kontynuujemy pociągiem i nazajutrz rano przy jeżdżamy do Monachium. Zauważam na granicy niemieckiej, że Amerykanie w żółtych hełmach nie rewidują już sami pociągu, przypatrując się z dala, jak to czynią umundurowani Niemcy. Krótki kilkugodzinny postój w Monachium, gdzie powitał nas na
dworcu konsul polski Krzekowski z żoną. Swe monachijskie wra żenia zapisuję w dniu 9 września 1949 roku, a więc w dwa dni po oficjalnym utworzeniu Republiki Federalnej Niemiec: W błyskaw icznym tem p ie objazd ce n tru m m iasta. Choć odbudow a jego je st ju ż dość daleko p osunięta, to je d n ak m a ona w ygląd chaotyczny. R uch duży n a ulicach, sklepy już pełne tow arów , ale tw arz e ta k ie sam e, ja k te, k tó re dręczyły m nie sw ym w yglądem w la ta c h o k u p acji w Poznaniu. Nie w idzę p opraw y, w idzę konieczność dalszej uporczyw ej w alki, już p o k o jo w ej, w k tó rej now e m etody pracy, zm ieniające k sz tałt i u stró j życia m uszą zwyciężyć.
Taka nagła i ostra konfrontacja szczecińskiej rzeczywistości z nie mniej rzeczywistą atmosferą tworzącej się Republiki Federal nej Niemiec dała mocny impuls do dalszego działania. W pociągu jadąc dalej w kierunku Szwajcarii zapisuję: Ja zd a przez B aw arię w e m gle, o k ry w ającej rów nież i pola dachauskie. T u dopiero w idzę, że dopiero p ełn a rea liza cja naszych obecnych planów stanow ić będzie isto tn ą klęskę daw nych Niemiec. P rzy b y w am y po słońce do piero nad Jezio rem B odeńskim , ogrom nym w sw ym spokoju i ciszy. T ak ja k b y to b ył Z alew Szczeciński, rów nież olbrzym i i czysty, ty le że tu są góry, u nas do w zgórz w yspy W olin ograniczone. W L in d au dw ie godziny postoju na w yspie. P re ten sjo n aln y i m ik ro sk o p ijn y p o rt W irtem bergii n a m orzu szw ajcarskim . O kupacja fra n cu sk a je st tu p rzy n ajm n iej n a zew nątrz b ard ziej w idoczna i odczuw alna aniżeli am ery k ań sk a obecność w B aw arii. W idać napis n a w ejściu do p ark u : „Ogród zarezerw ow any w yłącznie dla fran cu sk ich dzieci”.
Kilka dni dzielących nas jeszcze od daty otwarcia Kongresu spędzamy w Bernie, przyjmowani bardzo gościnnie przez naszego posła w Szwajcarii, poetę Juliana Przybosia. Nasuwa mi się przy pomnienie sprzed dwóch lat, gdy mnie i Borkowicza przyjmował w Paryżu inny pisarz, wówczas ambasador, Jerzy Putrament. Dobra była wówczas owa metoda obsadzania placówek zagra nicznych ludźmi o wysokiej kulturze osobistej. Niezapomniane były nasze samochodowe wycieczki do jeziora Czterech Kantonów, do przełęczy Gothardzkiej, do tych małych, zagospodarowanych miast, gdzie doskonale stosuje się zasadę, że zabytek architektury nie musi być brudny i obdrapany, ale może być czysty i zadbany. Ostry kontrast między naszymi trudnymi zagadnieniami i tym zastygłym w swym spokoju krajem był uderzający. Piękno gór, ich cisza nie była jeszcze w tym czasie zakłócona nadmierną inwazją turystów.
Notuję: C hw ile te są zbyt krótkie, aby były p raw dziw e i ab y w yszły poza ram y snu, k tó ry n iejednokrotnie p rzeradza się w zm ory ciężkie. A ta k choć ta p igu łka czystego pięk n a za codzienną szarość.
Jeszcze jedna pigułka piękna zażyta została nad Jeziorem Ge newskim w Lozannie i Montreux, jeszcze rzut oka na pomnik Ignacego Paderewskiego w Mórg es i przyjazd do kosmopolitycznej Genewy, gdzie są neony i oświetlone fontanny, przebrzmiała architektura pałaców hotelowych, dyskretna zamożność, szukanie nowych celów dla starego miasta. Nazajutrz, 12 września nastąpiło oficjalne otwarcie Międzynaro dowego Kongresu Miast w wielkiej sali kongresowej „Kantonu i Państwa Genewy”. Referat podstawowy, bardzo kontrowersyjny, wygłosił Howard Roberts, ten sam, który w 1947 roku był u nas w Szczecinie w czasie wizyty urbanistów brytyjskich w Polsce. Postawił on tezę, że wyników planowania urbanistycznego nie da się zrealizować, gdyż życie zawsze przejdzie nad nim do porządku dziennego. Zabierając głos w dyskusji, skrytykowałem takie sta nowisko stwierdzając, że jeśli Wielka Brytania już zawczasu przy znaje się do porażki i nie widzi możliwości opanowania naporu mo toryzacji przez zastosowanie wielkich realizacji urbanistycznych — to jest jej wyspiarska sprawa, ale zarówno w Polsce, jak i w wie lu innych krajach Europy panują inne poglądy, poparte powo jenną praktyką. Ekspansja motoryzacji dopiero się zaczęła i jeszcze jest czas ku temu, aby zawczasu śmiało postulować i realizować wielkie rozwiązania komunikacyjne w miastach, w skali dostoso wanej nie tylko do potrzeb motoryzacji, ale do istotnych potrzeb człowieka. Wskazałem przy tym na naszą szczecińską Arterię Nadodrzańską, wyprzedzającą nasze współczesne, jakże jeszcze skrom ne potrzeby ruchu. Nie tylko ja postawiłem wyraźnie znaczenie planowania miast, zwłaszcza w obecnym, przełomowym okresie, i niemożność dalsze go tolerowania i pobłażania ich żywiołowej często wręcz speku lacyjnej ekspansji. W dalszym ciągu dyskusji poparł mnie podesta prezydent Mediolanu, przewodniczący Rady Miejskiej New Delhi w Indiach, mer miasta Marsylii i kilku innych mówców. W wy niku tej dyskusji zostały zmienione i odpowiednio przeredagowane wnioski referatu głównego.
Stanisław Tołwiński jako prezydent Warszawy oraz wytrawny działacz spółdzielczości mieszkaniowej zabierał wielokrotnie głos następnego dnia. Obyty z atmosferą międzynarodowych spotkań, świetny gawędziarz, płynnie mówiący po francusku, człowiek o wielkiej kulturze osobistej, doskonale reprezentował stolicę Pol ski. Jego umiar i rozsądek mogłem dobrze ocenić, gdy w czasie spa cerów nad Lemanem toczyliśmy rozmowy poświęcone obecnej sy tuacji w kraju oraz skutkom niektórych decyzji i postanowień. Zawsze pogodny i optymistycznie nastawiony, Tołwiński w tych rozmowach dawał jednak wyraz swej trosce, proponując różne nowe formy struktury organizacyjnej samorządu: wiele rzeczy, o któ rych jeszcze nie wiedziałem, usłyszałem właśnie od niego wśród czarownej zieleni genewskiego parku Des Eaux Vives. Kongres — tym razem pod przewodnictwem Holendra, pana Ouda z Rotterdamu — zamienił się w arenę politycznych rozgry wek. Głównym punktem porządku dziennego ostatniego dnia obrad były sprawy statutowe, pod przykrywką których mówiło się wy łącznie o przyjęciu miast niemieckich do Międzynarodowego Związ ku Miast. W czasie obrad notuję: J e s t głów nym p u n k te m sp raw a N iem iec i p rzy ję cia ich do Z w iązku. W y stęp u jem y ostro i zdecydow anie przeciw p rzyjęciu w yznaw ców H eussa, niezw ykle bliskich ideologicznie w yznaw com H essa i H itlera. P rzem aw iam coś z k ilk a razy, przyp om inając M onachium z 1938 ro ku , w ypow iedzi B ria n da w 1939 roku, głosow anie przez H eussa za H itlerem w 1933 roku. Mówię, że jeszcze należy odczekać, że jeszcze n ie m a żadnej g w aran c ji zm iany n astro jó w i poglądów w N iem czech Z achodnich i że w iele jeszcze la t m inie — chyba jedno pokolenie — zanim to może nastąpić.
Kraje demokracji ludowej były reprezentowane tylko przez Pol skę i Czechosłowację — nie mieliśmy więc zbytniego liczbowego poparcia poza częścią delegacji francuskiej i włoskiej. W wyniku głosowania wniosek o przyjęcie miast Niemiec Zachodnich do Związku przeszedł 23 głosami ,,za” przy 15 głosach „przeciw”. Notuję: Je ste m ja k m ysz spocony po ty m w szystkim , ty m b ard ziej że przew od niczący H olender p a n Oud z R o tterd am u je st w y raźn ie stronniczo n a s ta w iony i prow adzi o b rady po d y k tato rsk u . W idać, że tam , w zniszczonym przez N iem ców R otterdam ie, ju ż m yślow o zupełnie się odbudow ali. Oprócz tego b ył jeszcze szereg in cydentów kom icznej i d ram aty czn ej n atu ry , co pow oduje, że w ychodzę ja k odurzony z zebrania.
Całe obradujące towarzystwo udało się na wycieczkę do pół nocnej części romańskiej Szwajcarii, gdzie w rejonie Neuchâtel zwiedzaliśmy fabryki zegarków, po czym nastąpiło oficjalne przy jęcie w Palais du Payron w samym Neuchâtel, gdzie w czasie wy kwintnego przyjęcia rozwiązały się języki. Proszono mnie, abym w imieniu legendarnej tu Europy Wschodniej wygłosił toast — uczyniłem to w improwizowany, ale bezpośredni sposób. Pozwala mi to później w kuluarowych rozmowach na przeprowadzenie różnych konfrontacji. Okazało się, że wielu delegatów było tego samego co my zdania w kwestii niemieckiej — tyle, że ogólne dy rektywy obecnie obowiązujące w niektórych częściach globu nie pozwoliły im na bardziej przezorne postępowanie w tej materii. Kończył się już krótki szwajcarski epizod, który pozwolił mi raz jeszcze spojrzeć na nasze szczecińskie problemy z dalszej i — co najważniejsze — z innej perspektywy. Wzrosło jeszcze bardziej przeświadczenie, że to, co czynimy u nas w domu, jest trwałe i skuteczne, że nasze codzienne wysiłki nad zagospodarowaniem się nad Odrą nabierają w europejskiej skali istotnie politycznego zna czenia, stanowiąc dla Polski jej podstawowe osiągnięcia powojen nej doby. Końcowym akcentem tych stwierdzeń i rozważań był brutalny kontakt z rzeczywistością. Wracałem do kraju przez Bawarię w dniu 21 września 1949 roku, a więc w dwanaście dni po moim pierw szym z nią kontakcie. Wówczas wyczuwało się jeszcze, że jest tu resztka amerykańskiej okupacji — teraz jedynie Francuzi nadal kontrolują w Lindau paszporty, ale przy wyjeździe z Bawarii nie ma już amerykańskich żandarmów, tylko same mundury nowej niemieckiej republiki. We wszystkich mijanych pociągiem miastach powiewają na wietrze chorągwie powstałego niedawno państwa zachodnioniemieckiego, nazwanego Republiką Federalną Niemiec. Niemieccy celnicy pokazują nam z dumą wprowadzone od kilku dni do obiegu własne, niemieckie pieniądze. Kupuję miejscową monachijską prasę i czytamy w niej pierwsze oficjalne oświadcze nie Adenauera, że nie uznaje on naszej granicy nad Odrą i Nysą. Zapisuję w pociągu tego dnia: T ak w ięc po niem al pięciu la tac h pracy w Szczecinie stajem y znów przed niem ieckim problem em . Może to stw ierdzenie jed y n ie zachęcić do jeszcze
silniejszej pracy i w ysiłku. N iezw ykłej p ik a n te rii n a b ie ra fak t, że czytam to ośw iadczenie o naszych granicach w łaśnie n a niem ieckim gruncie.
W przejeździe przez Pragę mam znów okazję do krótkiego wytchnienia przed ponownym wejściem w normalny wir swych obowiązków. Tołwiński i Minor jadą wprost do Warszawy, ja zaś zamieszkuję w rezydencji Borkowicza, czekając na jego powrót do Pragi ze Szczecina, gdzie towarzyszył on wizytującemu Polskę czechosłowackiemu ministrowi techniki. Tymczasem żegnam się z Pragą, którą, o dziwo, zobaczyłem dopiero osiemnaście lat póź niej, z miastem, którego czar jest wielki; w mglisty, słoneczny poranek rzeka cudownie spaja się tu w jedną kompozycję z dy skretną starą architekturą. Wraca 23 września ze Szczecina Borkowicz i przywozi mi naj nowsze wieści z mego miasta. Ja zaś ze swej strony opowiadam mu o sprawach szwajcarskich, a zwłaszcza o bezpośrednich w ra żeniach z terenu nowo kreowanego państwa niemieckiego. I on jest tego samego zdania; jedyną naszą skuteczną repliką może być przyspieszenie procesu zagospodarowania i społecznej integracji nadodrzańskich ziem. Ani wiece, ani wypowiedzi wiele tu nie zdzia łają; trzeba odczekać, aż zrodzone w Szczecinie pokolenie zacznie w tymże Szczecinie samodzielnie, już po swojemu pracować. Li czymy lata: potrzeba na to około ćwierć wieku, i tyle też potrzeba nam lat pokoju. A skoro ten okres przetrwamy, to muszą zmienić się nastroje w Europie i wtedy, dopiero w odległych latach sie demdziesiątych, następne pokolenie polskie będzie mogło w pełni korzystać ze skutków naszej obecnej trudnej działalności. A tym czasem niech nadal spokojnie płyną wody Wełtawy i Odry. Granicę przekraczam nocą, w bezpośrednim pociągu Praga— —Szczecin. Minie pięć lat zanim ponownie wyjadę za granicę, tym razem do odległych Chin i Korei. Pięć niełatwych lat.
43. Utrwalanie dorobku Ostatni kwartał 1949 roku nie zapisał mi się w pamięci niczym nadzwyczajnym, choć obawiałem się, że mogą zajść rozliczne kom plikacje. Po powrocie z zagranicy wpadłem jak zwykle od razu, bez okresu przejściowego, w wir codziennych spraw. Po trzech dniach takiej wzmożonej harówki zapisuję: W staję niew yspany z ro zb itą głową, choć spałem długo. Czuję, że bardzo ciężkie m am przed sobą problem y do rozw iązania i obaw iam się ich ja k nigdy dotąd. Liczę jednak, że są przejściow e kłopoty, bo energii m am w so bie dużo — specjalnie po przem ów ieniu A d enauera.
Zapis ten jest bardzo charakterystyczny i oddaje nie tylko mój osobisty punkt widzenia. Wielu szczecinian bowiem tak właśnie zareagowało na tę wrogą nam enuncjację. Szkoda, że wówczas za równo socjologia, jak i psychologia nie były zbyt popularne w na szych górnych sferach, gdyż można by było przy rozsądnym wy korzystaniu ich wskazań uniknąć wielu gaf i pomyłek, wynikłych z nieznajomości społecznych reakcji na zewnętrzne bodźce. Nasza bowiem oficjalna reakcja na te przejawy wrogiej nam zachodnioniemieckiej polityki była wciąż jeszcze bardzo szablonowa i przeja wiała się w ten sam sposób zarówno w Szczecinie, jak i w Rze szowie czy Łodzi. A przecież nie same oficjalne wypowiedzi i zbie ranie podpisów, ale wczucie się w nastroje społeczne, dobra znajo mość nasilenia patriotycznego nastroju, jaki oddolnie, bez okólni ków i zaleceń wytworzył się i w szczecińskich fabrykach, i na szczecińskiej wsi — mogłyby przynieść o wiele trwalsze rezultaty. Tymczasem jednak obserwowało się coś wręcz przeciwnego, ja kieś próby źle pojętej, wręcz opacznej integracji z resztą kraju, polegającej na tym, że nie podkreślano już osiągnięć Polski nad Odrą, ale zaczęto traktować te bynajmniej jeszcze nie w pełni zagospodarowane tereny analogicznie do innych regionów kraju, które nie były bezpośrednim celem wrogich ataków z zewnątrz.
Nadmiar doktryny oraz dążność do jej wcielenia w życia stano wiły jedną z cech ówczesnego odgórnego działania, co nie poma gało oddolnej tendencji do wzmożenia wysiłków właśnie „na prze kór Adenauerowi”. Jednak wewnętrzne przeświadczenie o trw a łości naszego stanu posiadania i o istotnie politycznym znaczeniu każdego codziennego wysiłku było już na szczęście mocno zakorze nione wśród najszerzej pojętej szczecińskiej klasy robotniczej, choć ludzie, na ogół uważając to za rzecz naturalną i wręcz osobistą, przeważnie nie lubili ani o tym zbyt wiele mówić, ani tym bar dziej tym się szczycić. Nowym akcentem naszych stosunków z Niemcami była stopnio wo wzrastająca świadomość, że Szczecin bezpośrednio sąsiaduje z tą częścią Niemiec, która w inny, pozytywny sposób reaguje na prze sunięcie się Polski na zachód. Choć granica pomiędzy Polską a ów czesną radziecką strefą okupacyjną Niemiec przebiegała tuż za obszarem miasta, to jednak wciąż za mało u nas wiedziano o tym, co się za tą granicą dzieje. W ciągu 1945 roku granica ta, którą wówczas dopiero w terenie wytyczano, nie stanowiła jeszcze prze szkody nie do pokonania, gdyż była otwarta dla opuszczających nasze tereny Niemców, a jej przekraczanie również dla polskich mieszkańców Szczecina nie wymagało zbyt skomplikowanej proce dury. Stan ten nie mógł jednak trwać długo, a granica państwa, zwłaszcza w tych czasach, nie mogła być łatwo przepuszczalnym sitem. Obsadzenie jej przez Wojska Ochrony Pogranicza było rze czą niezbędną, gdyż tędy prowadziły dotąd jeszcze nie kontrolo wane kanały w oba kierunki. W latach 1946—1947 tędy właśnie odbywał się przerzut ludności żydowskiej, która celowo chyba skupiała się wówczas w pogranicznym Szczecinie, aby łatwiej móc emigrować do Izraela. Dalsze usztywnienie linii granicznej było wynikiem wprowadzenia w życie w 1949 roku ustawy o pasie nad granicznym, datującej się jeszcze z okresu przedwojennego. Szcze cin ze swoim portem ciążył w sposób zrozumiały do wnętrza kraju i grawitował bardziej do Czechosłowacji lub do Skandynawii ani żeli do okupowanych Niemiec. Wspomniana już infiltracja niepo żądanych elementów, odbywająca się również przy użyciu odrzań skiej żeglugi śródlądowej, przyczyniła się do jeszcze bardziej szczelnego zamknięcia granicy lądowej właśnie w rejonie Szcze
cina. Nic też dziwnego, że mało orientowali się mieszkańcy miasta w tym co się dzieje za pobliską linią graniczną. Rzeczywistość jednak nie była na szczęście tak szablonowo pro sta, lecz bardziej złożona. Społeczeństwo niemieckie, nawykłe do posłuchu władzy, nie odczuwając na wschód od Łaby zaleceń lub nakazów prowadzenia antypolskiej kampanii — powoli zaczęło dostosowywać się do wskazań swej nowej władzy, własnej i okupa cyjnej, uważając stan obecny za początek powstawania nowych Niemiec. Nie było jeszcze zbyt wiele zewnętrznych przeja wów tak radykalnych zmian w poglądach, ale też nie było już we wschodnich Niemczech wyraźnych przejawów antypolskiej działalności. Społeczeństwo szczecińskie nadal jednak dość nieufnie odnosiło się do możliwości zmian w niemieckiej psychice — ale gdy nad Renem powstało nowe niemieckie państwo, obejmujące swym za kresem dotychczasową Trizonię (to znaczy trzy strefy okupacyjne: angielską, amerykańską i francuską) i wyraźnie nakierowane prze ciw Polsce — przypomniano sobie, że nasi bezpośredni niemieccy sąsiedzi za miedzą głoszą przynajmniej oficjalnie zupełnie inne zasady. Gdy więc w dniu 2 października 1949 roku odbył się w Szcze cinie wielki wiec publiczny poświęcony zagadnieniu niemieckiemu, to nie zdziwiono się już zbytnio, gdy na wiec ten po raz pierwszy w historii powojennego Szczecina przybyła oficjalna delegacja nie miecka ze wschodniej strefy okupacyjnej. Wiec ten uzyskał odpo wiednią rangę formalną, gdyż przybył nań minister spraw zagra nicznych Skrzeszewski, który wygłosił programową mowę. Za bierali głos również i Niemcy. Zapisuję: D elegacja niem iecka ze w schodniej strefy zarzeka się, że O dra i N ysa stanow ią już sta łą i ostateczną granicę, że Szczecin je st polski.
Przyznam się, że sam nie bardzo wierzyłem wówczas w szcze rość tych wypowiedzi, słyszanych po raz pierwszy w tak oficjalny, a jednocześnie w tak bezpośredni sposób. Ale wzmagające się kon takty z miastami sąsiadującej z nami prowincji meklemburskiej pozwalały stwierdzić, że coś istotnie powoli zmienia się na lepsze. Toteż gdy w dniu 10 października 1949 roku rząd radziecki prze kształcił swe organa okupacyjne w Niemczech w organa kontrolne,
wyrażając jednocześnie zgodę na powstanie Niemieckiej Republiki Demokratycznej — byliśmy już w Szczecinie na tę wiadomość przygotowani. Potwierdziło się to w dwa dni później, gdy premier nowej Republiki, Otto Grotewohl, stwierdził: D la nas g ran ica nad O drą i Nysą je st g ranicą pokoju, k tó ra um ożliw ia p rzy jazn e stosunki w zajem ne z narodem polskim .
Te pozytywne fakty należało zapisać na naszą korzyść, choć wiele jeszcze czasu minęło, zanim Szczecin i jego mieszkańcy oswo ili się z tym, że po drugiej stronie polsko-niemieckiej granicy nie ma już starych, grożących wciąż niebezpieczeństwem Niemiec, któ re przesunęły się dalej na zachód, za Łabę. Odczuwaliśmy, że tuż obok nas ma miejsce wielkie wydarzenie: został przypieczętowa ny podział Niemiec, który odsunął na zawsze dotychczasową grozę niepewności. Te zasadnicze problemy, mimo wielkiej ich wagi oraz ich bliskości były jedynie pośrednio w Szczecinie odczuwane. Nie ustawał napór migracji ludnościowej na miasto: w dniu 1 paździer nika 1949 roku liczyło ono już 193 tysiące mieszkańców stałych, a dalsze 7 tysięcy napłynęło do Szczecina w ciągu ostatnich trzech miesięcy tego roku. W tymże kwartale zostały zakończone w mieście niektóre etapy prac inwestycyjnych, a więc przebicie Arterii Nadodrzańskiej do Stoczni, budowa hotelu miejskiego „Gryf”, mosty na Pomorzanach. Zapiski moje z tego okresu są wypełnione danymi o zakończeniu wielu prac lub o stanie ich zaawansowania. W dniu 10 października stwierdziłem doskonałe postępy prac przy budowie nowego wia duktu nad torami kolejowymi w osi ulicy Gdańskiej; pracami kie rował inżynier Stanisław Piórecki, mój kolega ze studiów na Poli technice Lwowskiej. W dwa tygodnie później, 23 października został oddany do użytku wielki portowy dworzec rozrządowy, bu dowany z ogromnym wysiłkiem i wielkim nakładem środków na torfiastym i bagnistym terenie wysp Międzyodrza. Dopiero wyko nanie tej podstawowej inwestycji pozwoliło na pełne wykorzysta nie oddanych 28 maja do użytku nowych nabrzeży poszerzonego portu przeładunków masowych, tak zwanego basenu Kaszubskie go. Kolejno oddawano do użytku coraz to nowe odbudowane mosty. Dwa wielkie odrzańskie mosty na autostradzie uruchomione zo
stały 27 sierpnia; zwodzony most kolejowy na szlaku do Kostrzy na w rejonie Podjuch został poddany ostatecznej próbie podnosze nia 23 października; most w ulicy Krasińskiego, otwarty 25 sierp nia, pozwolił na bezpośrednie połączenie peryferyjnej dzielnicy Warszów z miastem. Trwały prace nad drugim, północnym odcinkiem Arterii Nadodrzańskiej w pobliżu stoczni; daleko były już zaawansowane prace nad budową nowych tras tramwaju szybkiego w ulicach Łasztowni i Gdańskiej oraz wzdłuż nadodrzańskiej osi. I jeszcze jedna miła uroczystość: w dniu 25 października w obec ności ministra żeglugi Adama Rapackiego wypłynął ze Szczecina w swój pierwszy rejs pierwszy zbudowany w Szczecinie statek morski m/s „Sołdek”. Obok tych już istotnych osiągnięć rozpoczęliśmy projektowanie dalszych usprawnień technicznych, między innymi przebudowę placu i dojazdów do Dworca Głównego, który został oddany do użytku już w 1843 roku, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie znajduje się obecnie. W ciągu stulecia kilka razy przebudowywano budynki dworcowe, a krótko przed wojną perony stacyjne. Gdy po 1945 roku zmienił się podstawowy kierunek ruchu, z Berlina na Poznań, trzeba było dokonać odpowiedniej adaptacji węzła ko lejowego, z jednoczesną odbudową mostów kolejowych położonych w centrum miasta. Ta adaptacja węzła do nowych potrzeb została ukończona w 1949 roku, między innymi przez budowę nowej dwu stronnej łącznicy kolejowej w Ustowie. Natomiast brakło nam wówczas sił i środków do odbudowy mostów śródmiejskich, na skutek czego dworzec, ongiś przelotowy, wciąż jeszcze musiał dzia łać jako ciasny dworzec czołowy. Należało szybko i radykalnie zmodernizować drogowe dojazdy do dworca wobec dokończenia centralnej części przytykającej od północy do dworca Arterii Nad odrzańskiej. Wraz z architektem Stanisławem Kirkinem zabraliśmy się do sporządzenia odpowiednich projektów roboczych przekształcenia placu przeddworcowego. W wyniku tych prac powstał wówczas projekt zrealizowany nieco później, przeznaczający nie używany dotąd dolny bulwar na trasę przelotową łączącą się z Arterią Nadodrzańską, wykorzystując górny poziom placu wyłącznie jako do jazd do dworca. Projekt ten był dobrze pomyślany, o czym świad
czy fakt, że właśnie to rozwiązanie służy nadal miastu po upływie ponad dwudziestu pięciu lat. Nie wszystkie jednak ówczesne pomysły doczekały się urzeczy wistnienia. Dotyczy to na przykład projektowanego Parku Żegla rza w Golęcinie nad Odrą albo głównej plaży miejskiej nad Jezio rem Dąbskim przy kanale Mieleńskim, gdzie zamierzaliśmy utwo rzyć istotnie nowoczesne kąpielisko miejskie. Gruntownie porząd kowane i poszerzone kąpielisko nad Jeziorem Głębokim już wów czas bowiem okazywało się stanowczo za małe w upalne dni letnie. Skuteczne wyniki przyniosła improwizowana w ciągu 1949 roku akcja „R”, na którą przeznaczone były szczodre kredyty. Chodziło tu o doraźny remont dachów, klatek schodowych, wyposażenia sta rych domów w potrzebne instalacje sanitarne, a w niektórych przy padkach również o kapitalną odbudowę całkowicie zniszczonych domów. Kryptonim „R” oznaczał mieszkania „robotnicze” — nie był to jednak odpowiedni symbol, gdyż dotyczył on wszystkich budynków mieszkalnych miasta. Właśnie w Szczecinie bowiem konsekwentnie dążyliśmy do zlikwidowania dawnego podziału miasta na dzielnice uprzywilejowane i na dzielnice ongiś robotni cze, bardzo zaniedbane. I tak powoli kończył się jeszcze jeden szczeciński rok, mniej błyskotliwy, bardziej unormowany, ale i trudniejszy zarazem. Obok pełnienia mych normalnych funkcji coraz to więcej czasu spędza łem w czerwonym budynku przy alei Piastów 50, gdzie na trze cim piętrze mieściła się Katedra Planowania Miasta, której by łem kierownikiem i gdzie wykładałem urbanistykę dla studentów Wydziału Architektury Szkoły Inżynierskiej. Było to również miej sce, gdzie mogłem schronić się od naporu spraw miejskich i gdzie występując w innym charakterze mogłem pełnić swój właściwy zawód. Od jesieni 1947 roku, a więc od powstania w Szczecinie Szkoły Inżynierskiej prowadziłem jako zastępca profesora Katedrę Planowania Miast najpierw na Wydziale Budownictwa tej uczelni, a od początku 1949 roku na nowo otwartym niezależnym Wydziale Architektury. Szkoła Inżynierska była wówczas prekursorem przyszłej Poli techniki Szczecińskiej utworzonej dopiero w 1955 roku. Nauka od bywała się w trybie przyspieszonym i trwała trzy lata, po których absolwenci zdawali egzamin dyplomowy, dający im tytuł „in-
żyniera zawodowego”, popularnie zwanego „inżynierem drugiego stopnia”. Drugiego — jako że inżynierem pierwszego stopnia był wówczas absolwent pełnej Politechniki, na co jeszcze wtedy Szcze cin się zdobyć nie mógł. Zaraz po wojnie bowiem nie było w kra ju wystarczającej liczby odpowiednio przygotowanych naukowo pracowników dydaktycznych, którzy mieliby kwalifikacje odpo wiadające wymogom stawianym profesorom czy docentom. Ja sam dopiero wtedy przystąpiłem do opracowywania swej pracy doktor skiej o urbanistyce miast portowych, którą rozpocząwszy w 1949 roku pod kierunkiem profesora Tadeusza Tołwińskiego ukończyłem z pomyślnym wynikiem po trzech latach, aby w 1954 roku uzys kać tytuł naukowy profesora nadzwyczajnego. Dyrektorem, a następnie rektorem pierwszej szczecińskiej wyż szej uczelni technicznej został inżynier Ryszard Bagiński, specja lista z zakresu budownictwa wodnego. Szkoła Inżynierska podzie lona była na wydziały: Architektury, Budownictwa Lądowego i Wodnego, Chemiczny, Elektryczny i Mechaniczny. Przed wojną, w okresie niemieckiej okupacji, nie było w Szczecinie ani jednej wyższej uczelni, natomiast przy alei Piastów istniał kompleks gma chów zajętych przez techniczne szkoły zawodowe. Jeszcze w 1945 roku budynki te zostały zabezpieczone przez miejski Wydział Oświaty; dokonał tego inżynier Briks, który przez dwa lata prowa dził w nich średnie nauczanie techniczne. Gdy w połowie 1947 ro ku zbliżał się termin uruchomienia Szkoły Inżynierii, właśnie te dwa gmachy upatrzyłem na siedzibę nowej uczelni. W jednym z nich, w budynku z czerwonej cegły ulokował się rektorat i Wy dział Chemii; w drugim, wyłożonym białymi kafelkami, umieściły się wydziały Elektryczny i Mechaniczny. Był jeszcze obok przy alei Piastów trzeci gmach, większy, ale nie wykończony przez Niemców, w którym zamierzali oni umieścić urząd finansowy; gmach ten został objęty przez Szczecińską Szkołę Morską, która go wykończyła z kredytów Ministerstwa Żeglugi. W budynku tym królował już wówczas legendarny kapitan żeglugi wielkiej Kon stanty Maciejewicz, który do końca swych dni przez ćwierć wieku mieszkał przy budynku Szkoły Morskiej, nawet wówczas, gdy gmach ten objął Wydział Mechaniczny późniejszej Politechniki. Wydziały Architektury i Inżynierii Lądowej i Wodnej ulokowa ły się w 1948 roku w biurowcu przy alei Piastów 50, położonym
naprzeciwko. Gmach ten miał bardzo złą renomę w Szczecinie wśród Polaków w okresie wojennym, mieścił się tu bowiem hitle rowski urząd zatrudnienia, decydujący o życiu i śmierci przymu sowo wywiezionych na teren Rzeszy Polaków. W suterenach tego budynku znajdowały się miejsca przesłuchań, jako że tu również znajdowała się lokalna ekspozytura Gestapo. Gmach ten użytko wany w okresie pierwszych kilku lat powojennych przez różne instytucje, został później odremontowany przez Szczecińską Dy rekcję Odbudowy dla potrzeb uczelnianych. Wydział Architektu ry mieścił się na trzecim piętrze — mój ówczesny gabinet, z okna mi wychodzącymi na dziedziniec jest tym samym pokojem, w któ rym w dwadzieścia siedem lat później piszę te słowa. Dwa razy w tygodniu, przeważnie wczesnym rankiem spędza łem kilka godzin na uczelni, odwiedzając ją również po południu dla odbycia dodatkowych korekt i konsultacji; wykładałem po nadto zasady urbanistyki na Wydziale Inżynierii, gdzie prowa dziłem także bardzo mnie interesujący przedmiot pod nazwą este tyka robót inżynierskich. Często prowadziliśmy naszych słucha czy na praktyczne zajęcia w miasto: cały bowiem Szczecin w la tach 1948—1949 był ogromnym warsztatem, gdzie albo się coś już działo, albo gdzie w sposób naoczny można było na miejscu pokazać, co i jak należy jeszcze zrobić. Grono nauczające Wydziału Architektury składało się wówczas z nielicznej jeszcze kadry miejscowej: architekci Jerzy Piątkiewicz i Franciszek Kocimski; urbaniści Hieronim Brodniewicz, Adolf Ci borowski i Piotr Zaremba. Raz na dwa tygodnie, na okres kilku dni sale naszego wydziału zaludniały się, gdyż przyjeżdżali wówczas w sukurs koledzy profesorowie z innych ośrodków kraju: Jerzy Hryniewiecki, Józef Tłoczek, Jerzy Sadłowski, Zdzisław Majewski, Marek Leykam. Wówczas i ja starałem się oderwać od swej pre zydentury, aby móc spędzić możliwie wiele czasu wspólnie, prze prowadzając zbiorowe korekty, wykłady i ćwiczenia. Bardzo po lubiłem swój zawód profesorski, traktując wykład jako żywy kon takt z audytorium, pozwalający na lepsze zapoznanie się z proble matyką nie tylko słuchaczom, ale i samemu wykładającemu. Na wydziale panowała miła, koleżeńska i przyjacielska atmo sfera, tym bardziej że słuchacze również stanowili bardzo dobrze współdziałające grono. Te pierwsze powojenne audytoria groma
dziły zarówno młodzież, jak i ludzi już starszych, którzy nie mogli przecież studiować w czasie wojny. Pierwsze roczniki Architektu ry lat 1948—1950 świetnie się później zapisały w historii miasta; większość absolwentów pozostała na stałe w Szczecinie i bez ich czynnego udziału w ogóle nie byłoby możliwe myśleć o wzmożo nym tempie już nie odbudowy, ale późniejszej rozbudowy. W tych łatach kształtowała się postawa wielu znanych czołowych archi tektów szczecińskich, jak Bronisława Sekuli, Wacława Furmańczyka, Henryka Okroją, Romualda Tarabickiego, Witolda Jarzynki, Henryka Nardego, Stanisława Latoura, Renaty Fyda-Karwowskiej, Władysława Michałowskiego i wielu, bardzo wielu innych. Byli oni i są symbolem jedności lat dawnych z późniejszą współczesnością. Ja również wzrastałem wraz z nimi, tyle że mając za sobą wcze śniejszy start życiowy, rozwijałem się innym trybem. Ale zarówno dla nich, jak i dla mnie dobrą i twardą szkołą życia był Szczecin. Pierwsze dyplomy, wydane w jesieni 1949 roku na trzech szcze cińskich wyższych uczelniach: Akademii Handlowej, Szkole In żynierskiej i Akademii Medycznej przyczyniły się do wzrostu ran gi miasta, zwiększając jednocześnie przeświadczenie, że sam rozwój ekonomiczny i techniczny to jeszcze nie wszystko, i że jeszcze większe znaczenie mają niewymierne wartości kulturalne, które aby się mogły należycie rozwinąć, wymagają więcej czasu i szcze gólnego klimatu. Wiadomo było, że Szczecin nie znalazł się nie stety w tak korzystnej sytuacji jak Wrocław, Toruń, a nawet Gdańsk, które to miasta szybciej i w bardziej widoczny sposób sta ły się wybitnymi ośrodkami kultury i nauki polskiej. Różne zło żyły się na to przyczyny: Wrocław, mający już przed wojną wyż szą uczelnię techniczną oraz uniwersytet, mógł ściągnąć do sie bie profesorów uczelni lwowskich, którzy woleli oprzeć się o ośro dek naukowy mający już znane, dawne tradycje. Nic to, że po zostały z tego ośrodka tylko ruiny; kontynuacja jest zawsze ła twiejsza aniżeli budowanie od podstaw nie tylko miasta, ale i jego tradycji. Gdy w maju 1945 roku przybyła do Szczecina ekipa Uniwer sytetu Poznańskiego, aby „zabezpieczyć mienie Uniwersytetu w Szczecinie” oraz aby uruchomić na jego bazie filię Uniwersyte tu w Poznaniu „jako zalążek Uniwersytetu Szczecińskiego” — to wówczas, gdy nas było w Szczecinie nie więcej aniżeli cztery ty
siące mieszkańców — nie wyprowadzałem tej ekipy z błędu, cie sząc się, że od razu z marszu, za jednym zamachem możemy doro bić się nie tylko portowego, ale i uniwersyteckiego miasta. Ekspan sja naukowa bowiem zawsze winna wyprzedzać ekspansję tech niczną i gospodarczą. Niestety, już po dwóch dniach przyszli do mnie wysłannicy poznańskiego rektora, nieomal z wyrzutem, bar dzo zawiedzeni, że przecież w Szczecinie nie było w ogóle uni wersytetu. Na moje zapytanie, skąd o tym wiedzą, otrzymałem szczerą odpowiedź, że ze znalezionej niemieckiej książki telefo nicznej, w której nie było wzmianki o Uniwersytecie. Okazuje się więc, że gdyby w tej książce telefonicznej stanowiącej nasze źró dło naukowej informacji znalazły się wiadomości, że był w Szcze cinie uniwersytet lub co najmniej ekspozytura uniwersytetu w Greifswaldzie — to wówczas, rzecz jasna, objęliby oni jego cał kowicie wypalone ruiny, gdyż wtedy byłoby co „zabezpieczyć” i odtworzyć. Niespodziana nasza ewakuacja ze Szczecina w poło wie maja 1945 roku nie pozwoliła nam skorzystać z nadarzającej się okazji i przetrzymać w Szczecinie owej delegacji Uniwersytetu Poznańskiego, aby z jej pomocą przygotować bazę materialną pod. szczecińską filię tej uczelni, wyprzedzając w ten sposób o ponad dwadzieścia lat przyszłe wydarzenia. Druga podobna okazja wymknęła się Szczecinowi, gdy nowy uniwersytet pomorski powstał w Toruniu, mieście, które jak naj bardziej godne było, aby stać się ośrodkiem akademick;m, ale którego polityczne znaczenie nie było w tych czasach tak wy mowne jak znaczenie Szczecina. A przecież Toruń również musiał z niczego zaczynać swą uniwersytecką karierę — i on nie miał własnej kadry naukowej, ale był wówczas miastem bardziej atrak cyjnym, a dla niektórych osób bardziej „pewnym” i bezpiecznym aniżeli odległy Szczecin... Wszystko to sprawiało, że naukowy start Szczecina rozpoczął się o wiele później niż w innych, bardziej ustabilizowanych mia stach kraju. Zależało nam jednak na tym, aby opóźnienie to nad gonić, choć było to trudnym, jeśli nie wręcz niemożliwym zada niem bez pomocy z zewnątrz. Jedynie szczecińska Akademia Me dyczna stała się dzięki skutecznemu działaniu ministra zdrowia na tyle atrakcyjną, że potrafiła przyciągnąć do Szczecina wybitnych naukowców; pozostałe dwie uczelnie: Akademia Handlowa, a zwła
szcza Szkoła Inżynierska nie były w tak korzystnej sytuacji w pierwszych latach swego istnienia. Mimo to jednak już pod koniec 1949 roku Szczecin mógł się wykazać „akademicką” rangą, z której był po młodzieńczemu dumny. Ale nie chodziło tu jedynie o usatysfakcjonowanie gospo darzy i mieszkańców miasta — uczelnie szczecińskie przyczyniały się do integracji politycznej i do utrwalenia naszego stanu posiada nia w tej samej mierze co wielkie osiągnięcia gospodarcze i tech niczne. A więc kończył się ostatni rok lat czterdziestych. Jeszcze parę wyjazdów do stolicy, jeszcze parę przyjemnych chwil i już koń czył się ten 1949 rok. Udało się jeszcze 18 grudnia dokonać otwar cia nowej radiostacji na Wzgórzach Warszowskich, przez co znacz nie poprawił się odbiór audycji w całym województwie. Udało się zakończyć w terminie połączenie północnych linii tramwajo wych z miastem. Daleko posunięta była już wówczas przebudowa górnej części Muzeum Morskiego na salę widowiskową dla Teatru Współczesnego. Rozpoczęto już układanie torów linii tramwajo wej na Arterii Nadodrzańskiej od Wałów Chrobrego do Dworca Głównego; gdzież były te czasy, gdy kwestionowano potrzebę budo wy arterii, która w półtora roku później stanowiła już nieodłączną część miasta. Na wyspie Łasztowni powstały również wielkie zmia ny w wyniku intensywnie prowadzonych prac rozbiórkowych, ale już przy użyciu odpowiedniego mechanicznego sprzętu. W Dąbiu udało się uratować od dalszego zniszczenia całe bloki mieszkalne w okolicy ulicy Goleniowskiej, dzięki energicznie prowadzonej akcji remontowej i zabezpieczającej. Postanawiamy w następnym roku dla potrzeb odbudowującej się stoczni rozpocząć odbudowę kolonii mieszkalnej w Drzetowie i górnym Żelechowie i zabezpie czyć jeszcze nie wykorzystane zasoby mieszkaniowe w Policach dla przyszłych potrzeb papierni w Skolwinie. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że rok następny będzie chyba już ostatnim, w któ rym napięty program mieszkaniowy będzie mógł być pokryty jeszcze przez odbudowę domów zniszczonych w czasie wojny i okre sie powojennym. Trzeba było już teraz myśleć o programie nowe go budownictwa mieszkaniowego, na razie jeszcze realizowanego ze starych cegieł, uzyskiwanych z rozbiórek — co jednak wyma gało ukrócenia działalności różnych państwowych, spółdzielczych
i półprywatnych przedsiębiorstw, wywożących wagonami cegły rozbiórkowe ze Szczecina, płacąc miastu po kilka złotych od sztuki. Trzeba było jednocześnie wyznaczyć miejsca, gdzie jeszcze w opar ciu o stary układ uliczny powstawać mają nowe domy mieszkalne. Kategorycznie sprzeciwiałem się ich budowie wzdłuż głównych arterii śródmieścia; przecież będą to budynki o charakterze przej ściowym, niezbyt jeszcze dalekie od prymitywu, które mogłyby uniemożliwić w dalszej przyszłości wprowadzenie istotnie nowej architektury na przykład w śródmiejskiej części alei Wojska Pol skiego lub wokół placu Żołnierza. Można było natomiast użyć tra dycyjnego typu niewysokiego budownictwa ceglanego na przykład w okolicy placu Lotników o regularnym, geometrycznym kształcie, wypełniając tym samym luki powstałe w czasie wojny. Tezy te zostały zaakceptowane zarówno przez dotychczasową Szczecińską Dyrekcję Odbudowy, jak i przez nowo powstały na jej miejsce Szczeciński Oddział Zakładu Osiedli Robotniczych — nowej instytucji centralnej o dużych ambicjach i zamierzeniach. Nasz naczelny architekt Adolf Ciborowski przeszedł do centrali tego zakładu, aby swych sił próbować w szerszej krajowej skali. Nie mogłem jego życzeniu się sprzeciwiać; nie można było czynić człowiekowi wstrętów jedynie dlatego, że doskonale w Szczecinie wystartował. Ostatni dzień roku spędzam na intensywnej pieszej włóczędze po arkońskich lasach i zagajnikach. Długo stoję nad jeziorem; jest cicho, woda nie zamarznięta, spokojna.
rok p rze m ia n
44. Szczecin w obliczu przemian Wchodzimy w sam środek XX wieku, w rok 1950. Za nami zostały już owe burzliwe lata czterdzieste, których pierwsza część niosła ze sobą grozę i zniszczenie, zaś druga połowa stała się sym bolem odrodzenia narodu. Trudno było się otrząsnąć od takich górnolotnych uogólnień, gdy zegar wybił północ, prószył śnieg, a za oknami widać było wielobarwne rakiety, które oznajmiały przejście w drugą połowę wieku. Nazajutrz nie miałem zbyt wiele czasu na dalsze wspomnienia, poświęciwszy pierwszy dzień Nowego Roku na długi, wyczerpu jący spacer po mieście. Bardzo na czasie było zdać sobie sprawę, jak wyglądał wówczas Szczecin, aby móc zamknąć jeden okres i rozpocząć drugi; warto było też stan obecny porównać z tym, co było kilka lat temu. Szczecin u początku 1950 roku był już wszędzie po trochu za ludniony. W każdej z licznych dzielnic rozrzuconego miasta było już sporo mieszkańców, choć miasto jako całość było wciąż jeszcze niedoludnione. Było nas tu w dniu 1 stycznia, według statystyki prowadzonej na bieżąco przez kierownika Miejskiego Oddziału Statystycznego magistra Józefowicza, dokładnie 200 217 stałych mieszkańców; liczba ta stopniowo, ale regularnie wzrastała. Zacho wały się jedynie dane zmian ludnościowych za miesiąc marzec 1950 roku. W tym miesiącu:
zm arło w yjechało z m iasta na stałe urodziło się przybyło do m iasta na stałe
— 86 osób — 2147 „ — 548 „ — 3939 „
Wynika z tego, że przyrost naturalny wyniósł 462 osoby, saldo migracji wewnętrznej wyniosło 1792 osoby; razem w ciągu tego miesiąca liczba mieszkańców miasta wzrosła o dalsze 2254 osoby, a więc mniej więcej tyle, ile wynosił dotąd obserwowany średni przyrost ludności. Wśród nowo przybyłych do miasta było 860 pracowników fizycznych, 330 pracowników umysłowych oraz 17 rolników. W tymże miesiącu marcu 1950 roku miejski Wydział Kwaterunkowy wydał przydziały na 513 nowych mieszkań oraz 103 pokoje sublokatorskie. Wyrywkowe te dane, obrazujące jeden miesiąc 1950 roku, nie są porównywalne: potwierdzają one jednak stały napór przyby wających do miasta osadników nawet w tak trudnym zimowym okresie. Już sama liczba przydzielonych mieszkań jest charakte rystyczna i obrazuje wielkość zadań stojących przed tak wówczas niepopularnym, ale bardzo potrzebnym Wydziałem Kwaterunko wym. Musiał on co miesiąc dostarczyć nowo przybywającym około 500 nowych mieszkań; mieszkań uprzednio wyremontowanych lub takich, których remontu mogli podjąć się sami użytkownicy. Przy dział miesięcznej porcji potrzebnych mieszkań musiał następować regularnie bez udziału nowego budownictwa, które jeszcze wów czas w Szczecinie właściwie nie wystartowało. Dopiero rozpoczyna ła swą działalność pierwsza Szczecińska Spółdzielnia Mieszkaniowa, która uzyskawszy nieco środków, objęła i na razie wstępnie za bezpieczyła kilkanaście zniszczonych budynków mieszkalnych w zachodniej części Pogodna, nie przystępując jeszcze do budowy nowych domów. Jak się odbywało wynajdywanie mieszkań przez nowo przyby wających w tym czasie do Szczecina? Z początkiem 1950 roku bra kło już wolnych mieszkań stojących do dyspozycji w śródmieściu, na Pogodnie i w innych bardziej eksponowanych dzielnicach. Na tomiast stały jeszcze szeregi budynków mieszkalnych z okresu mię dzywojennego o wypalonych stropach, zerwanych dachach, ale względnie mocnych murach. Takie właśnie obiekty stanowiły obecnie przedmiot specjalnych poszukiwań Szczecińskiej Dyrekcji
Odbudowy albo Zakładu Osiedli Robotniczych, które to instytucje najpierw zabezpieczały je przed dalszą dewastacją wykańczając dachy i chroniąc mury nośne, a później przystępowały do stopnio wego odtwarzania i przebudowy ich wnętrz, kolejno oddając miesz kania do użytku. Przydziałem mieszkań zajmował się Wydział Kwaterunkowy, gromadzący podania; niezależnie od tego istniały rozliczne listy specjalnych zapotrzebowań dla czołowych zakła dów pracy (na przykład dla pracowników stoczni, portu, wyższych uczelni itp.), oraz inne zestawienia zapotrzebowań doraźnych, bę dące przeważnie w gestii Urzędu Wojewódzkiego. Cała ta proce dura bynajmniej nie ułatwiała życia ani też nie przyczyniała się do bardziej sprawiedliwego rozdziału mieszkań, które były tym bardziej pożądane przez wszystkich, że ich przydział był bezpłatny i nie pociągał za sobą wówczas oficjalnych konieczności wpłaca nia kaucji, a opłacane czynsze były wciąż jeszcze bardzo niskie. Łatwiej jeszcze można było znaleźć puste mieszkania w bardziej odległych peryferiach, zwłaszcza w nadodrzańskim paśmie w stro nę Skolwina i Polic, oraz w prawobrzeżnej, niedawno dopiero przy łączonej części miasta. Znajdowały się tam częściowo rozbite po ciskami artyleryjskimi domki, ukryte w dolinach u zbocza wzgórz pokrytych puszczą Bukową oraz w całkiem jeszcze znośnym sta nie technicznym piętrowe budynki na skraju Żydowiec czy Klucza. Zwłaszcza w odległym Klęskowie lub Zdunowie, u samej granicy miasta były spore jeszcze możliwości znalezienia nie tylko domku, ale i niewielkiej parceli z ogródkiem. Jeśli przyszły użytkownik dawał gwarancję, że domkiem tym istotnie się zaopiekuje i wy remontuje go dla użytku swej rodziny — to wówczas dostawał on przydział kwaterunkowy na ten obiekt. Dużą inicjatywę pod tym względem przejawiały niektóre komisariaty dzielnicowe, które wprost dopraszały się o potencjalnych użytkowników. W większości wypadków obie strony były z takiego załatwienia sprawy zado wolone, choć zdarzało się, niekiedy, że nieuczciwy kandydat szybko gdzieś znikał, zabierając ze sobą wydobyte ukradkiem resztki oca lałej armatury budowlanej. Tak więc w miarę zmniejszania się zapasu mieszkań nadają cych się do odbudowy w centralnych połaciach miasta, powoli za ludniały się jego dzielnice peryferyjne, w których ułatwienia w zdobyciu mieszkania trzeba było opłacić zwiększonymi trudno-
ściarni dojazdu i brakiem na miejscu usług komunalnych. Jedno cześnie stopniowo obserwowało się postępujące zagęszczenie miesz kań w śródmieściu — z początku w wyniku dobrowolnego podziału wielkich mieszkań pomiędzy dwie lub więcej rodzin lub przez przyjmowanie sublokatorów, a później w wyniku specjalnie zorga nizowanych poszukiwań mieszkań rzekomo lub istotnie niedokwaterowanych. Akcja ta, prowadzona z dużym szumem i nakładem środków w początku 1950 roku, dała jednak mizerne rezultaty. W sprawozdaniu Zarządu Miejskiego noszącym datę 30 marca 1950, czytamy: R eferat K ontroli i E gzekucji W ydziału K w aterunkow ego przeprow adził w m a rc u 279 k o n tro li m ieszkań w yk ry w ając 5 m ieszkań pustych i 15 pokoi su b lo k atorskich w olnych. Społeczne ak c je kontroli m ieszkań d ają nikłe w y niki, w y kry w ając p rzew ażnie tylko w olne pom ieszczenia sublokatorskie.
Konkretne efekty takiej kontroli były o wiele mniejsze niż nie zadowolenie społeczne wywołane tymi nie zawsze umiejętnie i tak townie przeprowadzanymi lustracjami. Coraz to bardziej wyraźnie dojrzewała po upływie pierwszych pięciu lat naszej gospodarki w Szczecinie potrzeba rozwinięcia masowego programu nowego budownictwa mieszkalnego, które — choć wciąż jeszcze w starej ceglanej formie — zaczęło się już rozwijać w innych miastach kraju. Szczecin zniszczony był w około 40%, jednak na skutek te renowo rozrzuconej zabudowy jedno- i dwurodzinnej nie sprawiał na zewnątrz wrażenia tak zniszczonego miasta, jak na przykład Wrocław lub tak skupionego i przegęszczonego jak Poznań. Stąd też poszła po kraju fama, że zasoby mieszkaniowe Szczecina są jeszcze wciąż nie wyczerpane i że klucze od wolnych mieszkań leżą tu na ulicy. Przeświadczenie to wielce nam utrudniało uzyska nie środków na nowe budownictwo mieszkalne. Już wtedy bowiem zaczęły się wytwarzać mity budżetowe nie do przekroczenia: odbu dowę nawet najbardziej zniszczonego budynku zaliczano do kapi talnych remontów, podczas gdy budowę domu na nowych funda mentach nazwano nową inwestycją. Ponieważ pierwszy typ kredy tów było łatwiej z niejasnych przyczyn uzyskać aniżeli drugi — stąd częstokroć, zamiast budować od podstaw nowy budynek miesz kalny, żmudnie wyszukiwano jeszcze sterczące ruiny do odbudo wy, nie bacząc na ich opłakany stan techniczny. Właśnie taka błęd na, narzucona polityka finansowania budownictwa przyczyniała się
do nadmiernej gorliwości w odbudowie oficyn, starych ruder i róż nego rodzaju zawalidróg, z czym usiłowaliśmy walczyć, nie zawsze zresztą skutecznie. Mimo to jednak jeszcze w pierwszej połowie 1950 roku można było w Szczecinie otrzymać mieszkanie, chociaż już nie tak atra kcyjne jak te, które obejmowali w posiadanie pierwsi osadnicy w latach 1945—1947. Ale sam fakt posiadania pustego mieszkania nie stanowił jeszcze o wszystkim — pozostawał bowiem do rozwią zania problem jego umeblowania. Porzucone w kwietniu 1945 przez Niemców miasto dawało w pierwszym okresie swego powojennego zagospodarowywania możliwości przejęcia mebli, których władze niemieckie, dokonujące brutalnie przymusowej ewakuacji miesz kańców (aż do stanu owych 6 tysięcy osób, którym udało się ukryć w ruinach i piwnicach) — nie zdążyły w planowanym drugim eta pie ewakuacji wywieźć lub zniszczyć w porzuconych i opuszczo nych mieszkaniach. W drugiej połowie 1945 roku zaczęła swą dzia łalność szczecińska ekspozytura Głównego Urzędu Likwidacyjnego, która w ciągu następnych pięciu lat całkiem operatywnie i sku tecznie regulowała procedurę przydziału mebli napływającym do miasta osadnikom. Instytucji tej udało się zabezpieczyć i zewiden cjonować jeszcze istniejące zasoby meblowe, tak że nawet w 1950 roku nowo przybywający mogli liczyć na odpłatne uzyskanie przy najmniej niektórych podstawowych elementów wyposażenia swego mieszkania. Ale i te zasoby były już na wyczerpaniu, co skłoniło odpowiednie władze do sprawdzania, gdzie znajdują się meble zgromadzone w nadmiarze. Taka akcja kontroli społecznej była istotnie potrzebna, gdyż pozwalała ona na odnalezienie mienia, na gromadzonego u niektórych bez zgłaszania go Urzędowi Likwida cyjnemu w celu zalegalizowania swego stanu posiadania. Dotąd jeszcze obowiązywał ściśle przestrzegany zakaz wywozu ze Szcze cina i z obszaru województwa szczecińskiego mebli do innych miast i województw w kraju bez zgody „UL-u” czyli Urzędu Likwida cyjnego. Zakazu tego szczególnie przestrzegała kolej, nie przyj mując takich ładunków do przewozu, natomiast trudniej było go wyegzekwować od transportu samochodowego, a zwłaszcza od róż nych instytucji, chcących wciąż jeszcze korzystać z różnego rodza ju mienia ze Szczecina. Kksploatacja Szczecina jako wielkiego zagłębia ceglanego trw a
ła nadal. Miasto potrafiło zorganizować specjalny Oddział Odgru zowania, prowadzony od 16 lutego przez Huberta Szperkowskiego; oddział ten systematycznie przeprowadzał tak zwany „odzysk cegieł”, sprzedawanych do innych miejscowości kraju na cele bu dowlane. Zapotrzebowanie lokalne na materiał budowlany uzyska ny podczas odgruzowania stanowiło jedynie około jednej trzeciej tej swoistej produkcji. Oczyszczanie miasta z zalegającego gruzu było wciąż wzmagającą się koniecznością, przy czym jako produkt wtórny tego działania pozostawała cegła rozbiórkowa, materiał wprawdzie nie najlepszy, ale bardzo wówczas w całym kraju po żądany i tani. W miesiącu marcu 1950 roku wydobyto z gruzów w Szczecinie ponad 4 miliony sztuk cegieł, z czego załadowano do wagonów na wywóz 3 miliony sztuk, uzyskując za to od dwóch i pół do trzech złotych ówczesnych za sztukę loco wagon. Kwoty uzyskane z odzysku cegieł i żelaza budowlanego przeznaczał miej ski Inspektor Inwestycyjny na finansowanie dalszych prac po rządkowych, na zakładanie zieleńców i miejsc do zabaw w miej scu dawnych ruin oraz na drobne remonty ulic w rejonach odgru zowywanych. Głównym i wypróbowanym odbiorcą szczecińskiej cegły rozbiór kowej była kolej, a właściwie Spółdzielnia Kolejarzy, której re prezentant pan Pyzik przez kilka lat z rzędu toczył boje z naszym inżynierem Wejerem o warunki dostawy, o jej cenę oraz o jej ter minowość; miasto bowiem słusznie dążyło do uzyskania z tej „pro dukcji ubocznej” trwałych finansowych korzyści. Ze szczecińskich dostaw korzystała również znaczna liczba drobnych odbiorców, zwłaszcza w województwach kieleckim, krakowskim i poznańskim, podczas gdy pan Pyzik zasilał przeważnie kolejowe budownictwo w obrębie działania dyrekcji warszawskiej i łódzkiej. W ten spo sób Szczecin, sam oczyszczając się powoli z ruin przyczyniał się również bezpośrednio do odbudowy dalszych połaci kraju. Z początkiem 1950 roku dokonując wstępnej analizy potrzeb miasta oraz oceny perspektyw rozwinięcia w najbliższym czasie nowego budownictwa mieszkaniowego, zdecydowaliśmy się roz począć gromadzenie rezerwy budowlanej dla własnych potrzeb ograniczając tym samym sprzedaż cegły uzyskanej z rozbiórek. Można to było jednak czynić w dość ograniczonym zakresie, gdyż cegła ta ulegała szybko wietrzeniu i nie nadawała się do dłuższe-
go magazynowania. Podobnie zdecydowaliśmy się gromadzić dla własnych budowli i dla potrzeb miejskiego przedsiębiorstwa re montowego wydobywaną z ruin armaturę budowlaną, rury i dźwi gary. Brak tych elementów na rynku był wręcz katastrofalny; kra jowa produkcja, dopiero startująca, nie była w stanie pokryć ani drobnej części wzmagającego się zapotrzebowania. Działając tak, miasto naruszało monopolistyczne prerogatywy, jakie sobie na tere nach ziem odzyskanych potrafiła zabezpieczyć w tym zakresie osławiona spółka „Remo”. Od dwóch lat toczyliśmy spór z tą centralną instytucją. Powstała ona, w nie znanych mi okolicznościach, jako typowy produkt okresu przejściowego; różne chodziły gadki o jej działalności, aż sprawa doczekała się dochodzeń. Firma ta w zamian za ekskluzywne pra wo wydobywania z miejskich ruin arm atur budowlanych i części żelaznych zobowiązała się wpłacać do kas samorządowych około czwartej części uzyskanego z tego tytułu dochodu. Wpłaty te jed nak dokonywane były bardzo opieszale, a po pewnym czasie w ogóle zanikły; zresztą nigdy nie można było stwierdzić, ile wynosiły istotne dochody mające stanowić podstawę do rozliczeń. Wydoby wanie armatury i części żelaznych odbywało się w sposób wręcz rabunkowy, pozostawały po nim nie uporządkowane ruiny. Miejskie organa kontroli ustawicznie deptały tej instytucji po piętach, ale mimo to nie udawało się nam tej plagi opanować. Cała ta sprawa stanowiła jeden z ciemniejszych epizodów tego okresu; z początkiem 1950 roku miejski Inspektor Inwestycyjny doprowadził, mimo pro testów i wielu mocnych interwencji, do ostatecznego zerwania umo wy z firmą „Remo”. Zewnętrznym przejawem tych różnorodnych poczynań było wi doczne już stopniowe zmniejszanie się zasięgu obszarów zrujno wanych w mieście. W śródmieściu były nadal dwa wielkie kom pleksy ruin. Jednym z nich było wciąż jeszcze Stare Miasto, któ rego odbudowa się jeszcze nie rozpoczęła. Ale i tu Arteria Nadodrzańska cofnęła zgliszcza, odsuwając je od rzeki; uporządkowa no już wstępnie okolice Zamku. Wiele trzeba było wysiłków, aby oczyszczając ze zgliszczy skarpy Wzgórza Zamkowego nie dopuścić do zasypania gruzem zarysów dawnej fosy zamkowej. Był taki moment w 1949 roku, gdy musiałem energicznie interweniować, gdy różne przedsiębiorstwa budowlane w mieście nie chcąc wy
wozić ziemi i resztek budowlanych za miasto, po prostu wrzucały je do ledwo co odtworzonej fosy zamkowej. Sam zamek stał jeszcze w ruinie; prowizorycznie zabezpieczone było jedynie jego północne skrzydło wraz z kryptą z grobowcami ostatnich książąt pomorskich z XVI i XVII wieku. Pomorze Zachod nie bowiem utraciło swą niepodległość po śmierci Bogusława XIV, w 1637 roku, i przeszło pod osiemdziesięcioletnią okupację szwedzką trwającą aż do roku 1720, kiedy to król pruski odkupił Szczecin za dwa miliony talarów. Fakty te przypominał Zamek, potężna budowla, ongiś siedziba dawnej słowiańskiej dynastii pomorskiej. Często o tym przypominałem, gdyż większość nowych miesz kańców Szczecina uważała, że miasto to mieli Niemcy w swym władaniu od stuleci — a tymczasem okupacja pruska w Szcze cinie trwała 225 lat (nie licząc siedmiu lat okupacji francuskiej), a więc krócej niż obecność Anglików w Indiach. Zależało nam więc tym bardziej na odbudowie Zamku jako symbolu rodzimych tra dycji, do czego starannie przygotowywali się nasi konserwatorzy zabytków, wspomagani przez studentów Wydziału Architektury. Odkryto przygniecioną przez otaczające ją mury kamienic czyn szowych starą wieżę Panieńską z XIII wieku; odnowiono całko wicie kościół gotycki Świętego Jana i najstarszą budowlę Szcze cina, kościółek Świętych Piotra i Pawła za murami, otoczony dziś regularnym zarysem asfaltowych jezdni. Ze względów bezpie czeństwa trzeba było usunąć chyboczące się na wietrze fasady bu dynków przy starym gotyckim ratuszu, gdzie działalność konser watorska ograniczyła się do nakrycia go tymczasowym płaskim drewnianych dachem i do zamurowania otworów okiennych. Z oka zji tych prac odsłonięto piękną późnogotycką fasadę dawnej ka mienicy Loitzów, kupieckiej zniemczonej rodziny Łoziców. Budy nek ten, wciskający się w sam środek staromiejskich ruin, miał stać się siedzibą Liceum Sztuk Plastycznych. Nad ruinami Starego Miasta górowała bryła wielkiego kościoła Świętego Jakuba z XIII i XIV wieku. Ograniczono się do zabezpie czenia jego wielkiej, graniastej wieży, w której od południowej strony widniała niepokojąca wyrwa, spowodowana artyleryjskimi pociskami. Późniejszy zarys szerokiej ulicy Wielkiej jeszcze wów czas nie istniał; do podnóża kościoła prowadziła jedynie wąska
ulica, ostro skręcająca przed Odrą, dzieląc się następnie na dwa jeszcze ciaśniejsze przejścia. Ale już wówczas na naszych dokład nych planach urbanistycznych przyszła ulica Wielka była już wy trasowana, toteż właśnie w 1950 roku rozpoczęliśmy skomasowane prace rozbiórkowe na trasie jej projektowanego przebiegu skiero wanego w oś przyszłego mostu Długiego. Ruch do Łasztowni i do portu oraz dalej ulicą Gdańską do wnętrza kraju odbywał się wokół, z ominięciem wciąż zagruzowanego Starego Miasta, scho dząc w dół do Odry ulicą Dworcową i przekraczając rzekę prowi zorycznym, podwójnym mostem żelaznym w osi tej ulicy. Na Starym Mieście życie skupiało się jedynie w jego skrajnie zachodniej części, wokół placu Orła Białego, którego trójkątny kształt był uwieńczony fontanną, stanowiącą przed stu laty za kończenie wodociągu, dostarczającego ówczesnemu miastu ścieśnio nemu wciąż jeszcze w obrębie średniowiecznych murów, wody do picia. Fontannę tę zwieńczał orzeł wykuty w jasnym kamieniu — zarówno on, jak i fontanna ocalały i wraz z dwoma płaczącymi wierzbami nadawały osobliwego piękna tej zburzonej dzielnicy. Przy placu ocalała jeszcze para budynków z XVIII wieku; w jed nym z nich mieściła się siedziba Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Stamtąd też wyszła ofensywa pod postacią skumulowanej akcji czynów społecznych, mających na celu stopniowe oczyszczanie Sta rego Miasta począwszy od placu Orła Białego i przerwanie tym samym jego dotychczasowej izolacji. Prace te, rozpoczęte w lu tym 1950 roku kontynuowano w oparciu o nowy projekt rozpla nowania placu i jego otoczenia — w ten sposób osaczane zewsząd ruiny Starego Miasta powoli zaczęły tracić swój ponury, przygnę biający charakter. Był w ich obrębie jeszcze jeden ocalały z pożogi obiekt, zwień czony dymiącym kominem (wówczas jeszcze w mieście zbyt mało było kominów dymiących, aby wzbudzały one niechęć jako źródło zanieczyszczenia powietrza). Ten komin należał do jednej z najstarszych w Europie, dotąd czynnej krytej pływalni, zbudo wanej w 1869 roku. Czcigodny ten obiekt, mieszczący w sobie po nadto rozliczne sauny, tureckie łaźnie i zwykłe wanny znany był dobrze od 1945 roku szczecinianom, którzy remontując swe miesz kania przychodzili tu do łaźni. Czynna do późnego wieczoru, ścią gała ona rzesze klientów, nie wahających się dla tego celu wkro
czyć w niebezpieczny rewir, jakim było Stare Miasto, zwłaszcza z nastaniem ciemności. Na samym pograniczu Starego Miasta i ruchliwego już wówczas centrum Szczecina, zwanego placem Bramy Portowej, wznosiły się stare, ale wciąż jeszcze czynne budynki Straży Pożarnej, tak jak ongiś wciśnięte w ciasną, ocalałą starą zabudowę. Szczecińska Straż Pożarna dobrze kontynuowała swe dawne tradycje. Właśnie w tym miejscu urządziliśmy w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku pierwszą strażnicę, z której wyruszały skromne plutony na zwal czanie ogniowej dywersji w pobliskim rejonie alei Trzeciego Maja, alei Wojska Polskiego oraz dzielnic nad Odrą. W 1950 roku było to już jednak przedmiotem opowieści wygłaszanych z okazji spotkań koleżeńskich lub uroczystych obchodów. Drugim rejonem Szczecina, jeszcze wówczas nie odgruzowanym, wrzynającym się od północy głęboko w śródmieście — był teren rozciągający się wzdłuż ulicy Roosevelta i późniejszej alei Wyzwo lenia, sięgający dalej aż do Niebuszewa. Ten całkowicie niezaludniony obszar, długości około półtora kilometra, rozpościerał się na miejscu dużej dzielnicy mieszkalnej wzniesionej w końcu XIX i na początku XX wieku. Z pogromu będącego wynikiem kilku na lotów alianckich w latach 1943 i 1944 pozostał tylko jeden jedyny dom przy ulicy Malczewskiego, ten właśnie, w którym ulokowało się Biuro Odbudowy Portów. Rejon ten stanowił podstawowe za głębie ceglane Szczecina; tu w prowizorycznych pomieszczeniach, wykorzystując partery zrujnowanych kamienic, mieścił się sztab Oddziału Odgruzowania Miasta. Pięć lat już wystarczyło, aby w ceglano-kamienistej glebie rozpleniła się bujna roślinność, a zwłasz cza akacje, tworzące tu istne niskie zagajniki. Jedynie ulica Wy zwolenia oraz ulica Malczewskiego były już wolne od gruzu; wzdłuż ich oczyszczonych chodników ciągnęły się ułożone na sucho murki ceglane, przytrzymujące hałdy gruzu. Były w mieście poza śródmieściem jeszcze trzy inne rejony, które po totalnym zniszczeniu nie mogły być całkowicie doprowa dzone do porządku. Należały do nich Pomorzany, dzielnica jeszcze przed wojną zaniedbana, w której zabudowa starego typu przepla tała się z podmiejską zabudową zagrodową. Luźno położone, zruj nowane domy obrosły dziką zielenią, wśród której zaczęły pow stawać pojedyncze działki ogrodnicze. A była to dzielnica o dosko
nałym położeniu, na wysokim tarasie, z widokiem na szeroką do linę odrzańską i na jej przeciwległy brzeg zamknięty falistą linią zalesionych wzgórz. Nie będąc w stanie od razu zabezpieczyć roz woju tej dzielnicy, szczególnie starannie dbaliśmy o jej należyte zaplanowanie w przyszłości, między innymi poprzez przedłużenie linii tramwajowej z ulicy Chmielewskiego na przełaj przez ogródki działkowe do końcowej pętli, która miałaby powstać u styku z uli cą Budziszyńską. Inwestycja ta stała się początkiem trudnego roz woju tej wciąż jeszcze zaniedbanej dzielnicy. Po przeciwległej północnej stronie śródmieścia, wzdłuż Odry poniżej stoczni, dzielnice Drzetowo i Golęcin, zbombardowane sie dem lat temu, stanowiły jeszcze w 1950 roku wyraźną lukę w roz woju miasta. Tam właśnie znajdowała się owa opisana już „dolina śmierci”, tam też wciąż jeszcze widoczna była osobliwa mieszanina resztek architektury przemysłowej z drugiej połowy XIX wieku z budownictwem obronnym Trzeciej Rzeszy. Wśród chaszczy i rozwalisk sterczały tam bowiem dwie olbrzymie, nietknięte szare bryły o sześciopiętrowej wysokości; na ich gładkich betonowych ścianach namalowane były czarną farbą maskujące prostokąty nie istniejących okien. Były to naziemne schrony przeciwlotnicze, wciś nięte ongiś między budynki mieszkalne, które się rozsypały od na lotów, odsłaniając nietknięte twierdze. Spełniły one dobrze swą rolę ocaliwszy życie schronionym w nich ludziom. Obiekty te o różnej wysokości widoczne były w kilku miejscach miasta i por tu; ich bryły były tak potężne, a ściany i stropy tak mocne, że ani przez myśl nam nie przeszło, żeby je zburzyć — najwyżej można by je w przyszłości przeznaczyć na magazyny lub naturalne chłod nie dla przechowania produktów żywnościowych. Bardziej prak tyczni proponowali hodować w nich pieczarki, co byłoby dość nieoczekiwanym przeznaczeniem tej hitlerowskiej architektury. Na razie Miejski Wydział Techniczny dokonał wraz z władzami woj skowymi lustracji i pomiarów tych obiektów, po czym zamknął do nich wejścia; przedtem bowiem, w łatach 1946 i 1947, miały w nich swe meliny różne gangi i bandy, których wówczas niestety nie brakło. Ostatnim skupieniem ruin i zgliszczy była środkowa część dziel nicy Dąbie, stanowiącej od 1948 roku skrajnie wschodnią część Szczecina. W marcu 1945 roku Dąbie było przyczółkiem mostowym
hitlerowskiego systemu obrony przeprawy przez Odrę, toteż tu właśnie skoncentrowały się działania wojenne. Podobnie jak i w innych miastach Pomorza Zachodniego najbardziej ucierpiało tu śródmieście, które zostało całkowicie zburzone. W ciągu 1949 roku oczyszczono z gruzów przejazd w poprzek Dąbia na trasie Szczecin—Goleniów; ale samo Dąbie stanowiło luźno zamieszkałą obwódkę wokół wymarłego centrum. I tu jednak prawem kon trastu ocalał zabytkowy kościół i przyległe do niego zabytkowe budynki, z których jeden miał stanowić resztki starego pałacyku letniego Książąt Pomorskich. Oprócz tych kilku wyraźnych skupisk ruin i zgliszczy wiele jeszcze było w Szczecinie z początkiem 1950 roku śladów wojen nych zniszczeń. Niektóre z nich powstały już po naszym wejściu do miasta, gdyż w ciągu pierwszej połowy maja 1945 roku na skutek podpaleń dokonywanych przez niemieckie grupy dywer syjne spłonęło na naszych oczach co najmniej trzysta budynków, nie licząc wielkiego gmachu tak zwanego Czerwonego Ratusza przy placu Tobruckim, który spalił się w połowie czerwca 1945 roku. Mało kto jednak pamiętał w pięć lat później, gdy wszystkie znisz czenia miasta poszły na rachunek zniszczeń wojennych, że wroga działalność trwała jeszcze i po zakończeniu wojny i że Szczecin wciąż jeszcze był terenem frontowym aż do ostatecznego okre ślenia jego losu w wyniku konferencji poczdamskiej w sierpniu 1945 roku. Znaczny odsetek budynków mieszkalnych niszczał w ciągu lat 1945—1948 po prostu dlatego, że brakło nie tylko środków, ale przede wszystkim siły roboczej do ich naprawy. Za mało było jeszcze wówczas ludności w mieście i dopiero w miarę jej wzro stu, a tym samym i wzrostu zapotrzebowania na mieszkania, zwięk szyło się, od 1948 roku począwszy, tempo odbudowy. Dlatego też trzeba stwierdzić, że postępującą dekapitalizację niszczejących do mów należy zaliczyć do bezpośrednich i niestety w naszych ów czesnych warunkach nieuniknionych skutków wojny, wciąż jeszcze w mieście widocznych. Niemniej jednak właśnie w 1950 roku przy szedł już czas na decyzję, które z jeszcze nie odbudowanych, a zruj nowanych gmachów można będzie odbudować, a które należy wy burzyć, aby zrobić miejsce na nowe inwestycje. Zajął się tym Miej ski Wydział Techniczny, który w maju 1950 roku przedstawił kon
kretny plan odbudowy. Nie było dla nikogo niespodzianką stwier dzenie, że nasz zapas obiektów jeszcze nadających się do rozsądnej odbudowy szybko się kurczy i że z końcem bieżącego roku ulegnie wyczerpaniu. Dlatego też opierając się na już opracowanych pla nach urbanistycznych rozwoju miasta czas był przystąpić do reali zacji nowego budownictwa. W okresie przejściowym, niezbędnym do organizacji startu nowych robót, trzeba było niestety zgodzić się również i na odbudowę bardziej zniszczonych obiektów, mimo że ekonomicznie nie było to już opłacalne. O sprawach tych mó wiliśmy w Warszawie w centrali Zakładu Osiedli Robotniczych, gdzie tymi problemami zajmował się Adolf Ciborowski, do nie dawna jeszcze nasz architekt miejski. Z początkiem 1950 roku uruchomione zostały duże kredyty na remonty i odbudowę w Szczecinie, ale wciąż jeszcze cała organi zacja pracy projektowej i wykonawczej nie była u nas nastawiona na nowe budownictwo. Ponadto stworzenie wielu organów i insty tucji pośrednich oraz wprowadzenie skomplikowanych przepisów dotyczących trybu sporządzania tak zwanej dokumentacji technicz nej zaczęło w wyraźny sposób hamować operatywność naszego działania. Usiłowała temu przeciwdziałać nowo utworzona lokalna ekspozytura Zakładu Osiedli Robotniczych, działająca pod kierun kiem dyrektora Rotsteina, ale jej bezpośrednia zależność od sto łecznej centrali, a nie od władz miejskich, przyczyniała się do wy dłużenia i tak już zawiłej drogi urzędowej. Tymi zagadnieniami martwiłem się zarówno ja, jak i mnie po dobni w Szczecinie; ale inny był stosunek do tych spraw zwykłego mieszkańca miasta, który od 1948 roku obserwując postęp prac inwestycyjnych różnego rodzaju, słusznie domagał się rozpoczęcia nowego budownictwa mieszkalnego. Mnożyły się na ten temat głosy w prasie zajmującej się sprawami mieszkaniowymi i trosz czącej się o lepszy poziom handlu i rzemiosła. Dla handlu zaczy nało już brakować sklepów; utworzona w 1949 dyrekcja Miejskie go Handlu Detalicznego rozpoczęła wprawdzie remont jeszcze nie wykorzystanych pomieszczeń parterowych, ale nie zawsze znajdo wały się one właśnie tam, gdzie były najbardziej potrzebne. Centrum handlowe Szczecina w pierwszej połowie 1950 roku wciąż jeszcze mieściło się w śródmiejskiej części alei Wojska Pol
skiego i w ulicy Jagiellońskiej. Trzeba było adaptować na lokale handlowe mieszkania parterowe, sutereny i tak zwane wysokie partery. W rezultacie powstał całkiem nie wielkomiejski kompleks sklepów, sklepików, barów, warsztatów, który mógł spełniać swe funkcje rok lub dwa, ale który wymagał pilnie modernizacji i roz szerzenia. W południe każdego dnia przewalały się wąskimi chodni kami ulicy Jagiellońskiej tłumy kupujących, tłocząc się w cias nych pomieszczeniach sklepowych. Towaru było już więcej; nie mieliśmy wówczas nadmiernych trudności w zaopatrzeniu, ale han del wciąż jeszcze odbywał się w prymitywnych warunkach, które już w 1950 roku stały się dokuczliwe. Jeszcze gorzej sprawy te przedstawiały się w dzielnicach peryferyjnych, gdzie nadal prowi zoryczne baraki z trudem spełniały swą usługową rolę. Komunikacja miejska jako tako zaspokajała potrzeby 200 tysięcy mieszkańców, gdyż stary, ustawicznie remontowany tabor tram wajowy obliczony na większą liczbę mieszkańców miasta, jeszcze na razie wystarczał. Rano, gdy wypełnione, ale nie przepełnione jak w innych miastach tramwaje przywoziły do centrum miasta pracowników, gdy ulicami szły dzieci do szkół, a dorośli do pracy, gdy zaczęły się pokazywać w większej ilości nawet auta osobowe, i to nie tylko pod postacią muzealnych okazów, mogłem zapisać, że miasto nasze żyje swym własnym, regularnym życiem. Były już czynne przyjemne małe kawiarnie i „słodkie dziurki” produkujące różne doskonałości; młode i stare pokolenia chodziły już od pięciu lat do piwniczki zwanej „Morsem” przy alei Piastów, gdzie pan Leonard Maciejewski przyrządzał słynne na całe Pomorze Zachod nie lody. Polepszające się oświetlenie uliczne pozwalało na rozwój życia towarzyskiego również i wieczorami; przejawy bandytyzmu miały miejsce istotnie wyjątkowo, a chuligańskie wybryki nie przy brały jeszcze większych rozmiarów. Mimo wszystko jednak życie szybko wieczorem zamierało; powrót o jedenastej z teatru odby wał się wśród opustoszałych ulic. Sklepy chowały w nocy swe wystawy okienne za grubymi żelaznymi okiennicami — już sam wygląd zewnętrzny ulic nie sprzyjał nocnej reklamie. Nasz Szczecin wyszedł już z okresu dziecięcego, ale jeszcze nie umiał cieszyć się w pełni ze swej młodości. Trudna to bowiem była młodość. A bliski już był szybko nadchodzący wiek dojrzały. Kończył się bowiem pierwszy okres rozwoju odrodzonego miasta,
które w ciągu pięciu lat dojrzało do pełni nowego życia. Rok 1950 był początkiem innego okresu, w którym pierwsze lata naszej dzia łalności zaczęły stopniowo przechodzić do historii.
45. Zmiana szczecińskiej sztafety W pierwszych miesiącach 1950 roku kontynuowane były prace zapoczątkowane w poprzednich latach. Powoli zwiększała się rola portu w życiu miasta, właśnie dzięki podstawowym inwestycjom rozpoczętym w roku 1948. Oczyszczony został szlak wodny ze Szczecina do Świnoujścia, co umożliwiło żeglugę nocną. Rozpo częte przed dwoma laty prace nad budową nabrzeży do przeła dunku drobnicy przy elewatorze zbożowym przyniosły już wyraźne rezultaty; na nabrzeżu „Ewa”, gdzie w czasie wizyty czechosło wackiego ministra spraw zagranicznych Clementisa w 1948 roku mogliśmy gościowi pokazać jedynie trzciny i krzewy — z po czątkiem obecnego roku widoczna już była linia umocnionych na brzeży i magazyny portowe w stadium montażu. Zakończono budo wę wiaduktu w ulicy Gdańskiej nad pękiem nowych torów kole jowych wiodących do rejonu przeładunku węgla i rudy w porcie przeładunków masowych. Z budową tego wiaduktu było wiele trudności na przełomie lat 1949 i 1950. W tym miejscu warstwa grząskiego torfu wynosiła ponad 15 metrów; trzeba było wbijać do tej głębokości pale nośne i dopiero na nich wznosić przyczółki. Żelbetowy most o sztywnej, ramowej konstrukcji został już wzniesiony, kiedy zauważono, iż jego przyczółki zaczynają się przechylać, niebezpiecznie zbliżając się do siebie. Nie były to jeszcze skutki uchwytne gołym okiem — ale proces skrętu pali już się zaczął, co przy nieustannym ruchu po ciągów pod wiaduktem mogło grozić poważnymi konsekwencjami. Trzeba było niezwłocznie zwołać konsylium fachowców z udzia łem profesora Wenczesława Poniża z Politechniki Warszawskiej, który od trzech lat był naszym doradcą tam, gdzie realizowano
trudne obiekty inżynierskie i mocno zżył się ze Szczecinem i jego techniczną uczelnią, na której wykładał. W wyniku tej narady postanowiono dodatkowo wykonać spec jalną podziemną konstrukcję rozporową, która istotnie zabezpie czyła nie oddany jeszcze do użytku obiekt i pozwoliła w niedłu gim czasie na jego bezpieczne uruchomienie. Odwiedzając często tę eksponowaną budowę, miałem czas roz glądnąć się po jej okolicy. Szukałem bowiem najlepszego technicz nego rozwiązania, które by pozwoliło na przerzut miejskiej komu nikacji szynowej na wschodnią, prawobrzeżną część miasta. Nie myślałem wówczas o normalnym tramwaju; miałem na myśli prze dłużenie na wschód przyszłej miejskiej kolei szybkiej w formie metra, choć oficjalnie ten pomysł, aby nie budzić licha, nazwałem „przerzutem linii tramwajowych na prawy brzeg rzeki z wyko rzystaniem nieczynnej linii kolejowej”. W dniu 30 marca w swych pieszych rekonesansowych wędrów kach dotarłem do przyczółków zwalonego mostu kolejowego na Regalicy, czyli Odry Wschodniej. Realizacja nowego portowego dworca rozrządowego uczyniła zbędną odbudowę tej linii i jej mo stów dla celów kolejowych; natomiast zarówno stare nasypy, jak i przyczółki doskonale nadawałyby się na poprowadzenie właśnie tędy nowej trasy przyszłego metra, a w okresie przejściowym tak zwanego „premetra”, czyli tramwaju szybkiego, tymczasowo uży wającego torów kolei szybkiej. Pozostał mi z tego rekonesansu zapis w dzienniku i w pamięci; skorzystałem z niego, gdy w 1972 roku, sporządzając z docentem Bronisławem Sekułą (moim studentem z 1948 roku!) projekt wstęp ny metra w Szczecinie szukałem ponownie najlepszego przekro czenia Odry. W 1950 roku czynne już były wielkie zakłady przemysłowe Szczecina. Działały już Stocznia Szczecińska, Huta, Fabryka Pa pieru w Skolwinie, Fabryka Sztucznego Jedwabiu w Żydowcach i wiele innych średnich i mniejszych przedsiębiorstw. Ich pracowni cy, zwłaszcza ci, którzy zaczynali swą pracę od oczyszczania i od gruzowywania terenu fabryk, którzy z uporem i zacięciem przy gotowywali ich rozruch — tworzyli obecnie podstawową kadrę ro botniczą i inżynierską, nadającą nowy ton nie tylko swym zakła dom, ale i całemu miastu. Szczecin z początkiem 1950 roku stał
się już przemysłowym miastem portowym, o stale zwiększającej się dynamice wzrostu. Kilka ostatnich lat wystarczyło, aby utrwaliła się nie tylko międzynarodowa pozycja miasta, ale zwiększyła się jego ranga w krajowej opinii publicznej. Nie spotykałem się już z ironicznymi komentarzami na temat naszej pracy w Szczecinie, jakie jeszcze często słyszałem trzy lata temu, w czasie rozmów z zasiedziałymi mieszkańcami centralnych województw. Szczecin stał się już nie tylko we własnym mniemaniu, ale i w opinii publicznej całego kraju jego nieodłączną częścią. Zacie rały się demograficzne różnice pomiędzy Szczecinem a Poznaniem czy Bydgoszczą: i tu, i tam byli zarówno stali mieszkańcy miasta, już w nim „od lat” zasiedziali, jak i niedawno przybyli; i tu, i tam przejawiał się patriotyzm regionalny, tyle że był on w Szczecinie bardziej wyraźny i żarliwy, niż w innych miastach. Charaktery styczne było ustosunkowanie się organów centralnych do proble matyki szczecińskiej: nie było już mowy jedynie o doraźnych interwencjach od jednego wielkiego wydarzenia do drugiego; nad szedł już czas planowego, spokojnego działania, obliczonego na wiele lat naprzód. Struktura narodowego Planu Sześcioletniego obejmowała Szczecin, podobnie jak i kilkanaście innych miast wo jewódzkich. Integracja już się dokonała.
W pierwszej połowie 1950 roku częściej aniżeli w latach ubieg łych nawiedzałem co miesiąc stolicę. Mam przed sobą swe szcze gółowe, wręcz pedantyczne notatki ze wszystkich rozmów, prze prowadzonych w Warszawie w dniu 8 lutego 1950. Dzień jak co dzień; na pozór nic nadzwyczajnego, tyle że wraz z architektem Stanisławem Kirkinem zjechałem do Warszawy salonką dyrekto ra Okręgu Kolei Państwowych — chodziło bowiem o decyzję w sprawie przebudowy Dworca Głównego w Szczecinie i stąd ten zaszczyt. Pozostawiwszy swego towarzysza w Ministerstwie Komu nikacji, udałem się do naszego „nowego” Ministerstwa Admini stracji Publicznej, do którego kompetencji należał Szczecin po do konanej już kasacji Ministerstwa Ziem Odzyskanych. I ten nad rzędny resort też przeżyłem, gdyż w dniu 4 maja 1950 roku, jeszcze jako prezydent miasta byłem obecny przy likwidacji Ministerstwa Administracji Publicznej i przy narodzinach Ministerstwa Go
spodarki Komunalnej. Te kolejne zmiany resortowe nie wyszły na szym miastom na dobre; działając pod kierunkiem Włodzimierza Mijała to trzecie z kolei ministerstwo, mające zgodnie z nazwą zajmować się gospodarką komunalną, nie miało już należytego autorytetu i stanowczości w działaniu. Ale o tym wszystkim w lutym 1950 jeszcze nie wiedziałem, trak tując nowe dla nas Ministerstwo Administracji Publicznej jako resort mający się trwale opiekować szczecińskimi sprawami. Od wiedziłem więc kolejno wiele osób, a opis tej wędrówki może po służyć jako przykład typowego dnia roboczego prezydenta miasta w delegacji służbowej. Wędrówkę zaczynam od Biura Inwestycyj nego Ministerstwa Administracji Publicznej, gdzie dyrektor Gierakowski i naczelnik Wydziału Inwestycji Popławski informują mnie, że pokrycie na tak zwane własne środki samorządu na in westycje jest już zapewnione i że należy rozpoczynać inwestycje nie zwlekając i nie oglądając się na finanse. Dowiaduję się też, że mój memoriał w sprawie konieczności posiadania przez Szczecin własnej pracowni urbanistycznej został przesłany do Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, gdzie zapoznał się z nim mi nister Stefan Jędrychowski, który nie tylko zaakceptował jego treść, ale polecił zawarte w nim propozycje uznać za obowiązujące wszystkie większe miasta kraju. Wiadomość ta bardzo mnie ucieszyła. Jako urbanista i jako pre zydent miasta zdawałem sobie sprawę, że posiadanie przez miasto własnego Biura Studiów i Pracowni Urbanistycznej jest obsolutnie niezbędnym warunkiem prawidłowego kierowania rozwojem mia sta i jego regionu. Postanowiłem więc spotkać się z ministrem Jędrychowskim, a tymczasem kontynuowałem swe wizyty. W tym że ministerstwie u naczelnika Strzemżalskiego w Departamencie Przedsiębiorstw stwierdziłem, że opracowany przez nich statut Na czelnej Dyrekcji Przedsiębiorstw Miejskich jest oparty na starej i wypróbowanej szczecińskiej koncepcji Wydziału Przedsiębiorstw Miejskich. Jeszcze dalszy powód do satysfakcji z wyników naszego działania. Dyrektor Departamentu Samorządowego Ministerstwa, Paulisz, proponuje mi, abym po reorganizacji struktury samorządów, co ma nastąpić w połowie roku, pozostał nadal na dotychczasowym sta nowisku, tyle że przy zmienionym tytule, prawdopodobnie już nie
jako prezydent miasta, ale jako przewodniczący Rady Miejskiej. Spokojnie wykładam mu swej obiekcje: pięć lat pracy na tym stanowisku to jest dużo, a w tych czasach nawet wyjątkowo dużo. Chciałbym już wrócić do swego zawodu urbanisty i móc nareszcie naukowo pracować na wyższej uczelni. Co innego okres wielkiego napięcia i wielkich potrzeb, gdy w 1945 roku zaczynałem swą dzia łalność prezydencką wprost po utrapieniach czasu wojny — a co innego czasy obecne, coraz to bardziej uporządkowane, ale i coraz to bardziej zrutynizowane. Chciałbym odejść od ustawicznego na pięcia, tym bardziej że podświadomie odczuwałem już brzemię czasów nadchodzących. Na prośbę Paulisza odroczyłem wówczas swą ostateczną odpowiedź na tę propozycję. Nikt zresztą nie mógł mnie w lutym 1950 roku poinformować, na czym ma polegać przy gotowywana reforma administracji, jak również o tym, co było radykalnie złe w dotychczasowym stanie rzeczy. Po pobycie w Ministerstwie Administracji Publicznej prowa dziłem kolejne rozmowy w Państwowej Komisji Planowania Go spodarczego, gdzie Bolesław Malisz został wicedyrektorem Departa mentu Lokalizacji. Gotowy był już wówczas gmach Komisji przy placu Trzech Krzyży, szczelnie wypełniony planistycznymi orga nami przejawiającymi wzmożone tendencje centralistyczne. Jak trudno było ustrzec się przesady i zachować zdrowy umiar w rzą dzeniu i ingerowaniu, widać było wyraźnie w tym przełomowym okresie, kiedy to stopniowo narastała dążność do odgórnego dyry gowania. Z Maliszem omówiłem różne zagadnienia planu urbani stycznego Szczecina; Komisja Planowania zamierzała go przed stawić z wnioskiem pozytywnym do akceptacji najwyższych władz państwowych. Nazajutrz te same i inne sprawy omawiałem z ministrem Ste fanem Jędrychowskim, którego aktywność jeszcze jako ministra żeglugi wiele Szczecinowi pomogła, począwszy od jesieni 1945 roku. Obecnie jako przewodniczący Państwowej Komisji Planowania in teresuje się on szczególnie organizacją planowania urbanistycznego. Wskazuję na potrzebę szybkiego uregulowania tej sprawy, są bo wiem wątpliwości, czy dotychczasowy Departament Planowania Miast pozostanie w Ministerstwie Budownictwa, czy też przejdzie do nowego Ministerstwa Gospodarki Komunalnej. W czasie rozmo wy wyraziłem pogląd, że Ministerstwo Budownictwa, mające wy
konywać tylko część programu zainwestowania miast, nie może pla nować całości rozwoju urbanizacji w kraju. Jest to zadanie o wie le szersze i skomplikowane, przekraczające zakres działania re sortu gospodarki komunalnej, a tym bardziej budownictwa, które jeśli miałoby parać się urbanistyką w skali krajowej, musiałoby tym samym kontrolować siebie samego jako wykonawcę. Jeszcze jeden problem należało omówić na tak wysokim szczeblu, a mianowicie sprawę szczecińskich przepraw mostowych, i to za równo tych, które należało w sposób definitywny i nowoczesny odbudować, jak również i tych, które miały dopiero powstać jako całkiem nowe założenia planistyczne. Chodziło tu o zatwierdzoną już koncepcję mostowego lub tunelowego połączenia obu brzegów ujścia Odry pomiędzy Goleniowem i Policami. Minister Jędrychowski w dniu 9 kwietnia 1950 roku z projektem tym się zapoznał i zaakceptował go jako wytyczną do późniejszej realizacji. Poinfor mowałem go o już ustalonej lokalizacji tego wielkiego obiektu i jego dojazdów. Decyzję tę zaczęto wcielać w życie po upływie ćwierć wieku. W wyniku ogólnej reorganizacji sprawy samorządu znalazły się w gestii Rady Państwa, posiadającej wówczas bardzo silnie rozbu dowaną strukturę organizacyjną. Już przy wyjeździe delegacji polskiej w zeszłym roku na Kongres Międzynarodowego Związku Miast zaszła potrzeba teoretycznego ustalenia, jak w obecnym ukła dzie politycznym przedstawia się stosunek miast polskich do tego najwyższego organu krajowej hierarchii. Wówczas to ustalono na użytek zewnętrzny formę prawną, że w Polsce, wobec braku Związ ku Miast, jednoczącego w sobie jako członków poszczególne mia sta (przedwojenny Związek Miast Polskich nie został reaktywo wany), rolę tę przejmuje niejako z urzędu Rada Państwa. W oparciu o tę wykładnię Polska stała się członkiem Między narodowej Federacji Miast; moja delegacja służbowa do Genewy w 1949 roku była podpisana przez Bolesława Bieruta jako prze wodniczącego Rady Państwa, wówczas noszącego jeszcze tytuł pre zydenta Rzeczypospolitej. Zależność ta powodowała potrzebę ciągłego kontaktu Szczecina z licznymi departamentami Rady Państwa, zajmującymi cały wiel ki gmach przy Alejach Ujazdowskich, naprzeciwko wejścia do parku Łazienkowskiego. Tym razem wędrówka moja ograniczyła
się tylko do trzech dyrektorów departamentu: dyrektor Sobótka zaakceptował nasz plan na 1950 rok, który zostaje tym samym ujęty planem państwowym; dyrektor Zandfos zakomunikował, że Rada Państwa przyznała Szczecinowi z puli centralnej Funduszu Gospodarki Mieszkaniowej kwotę 150 milionów złotych oraz że nasz memoriał o konieczności rewizji kwot przeznaczonych przez Ener getykę na oświetlenie miasta został przez Radę Państwa uznany ze słuszny i przekazany do realizacji odpowiedniemu ministerstwu. Może wskutek tego będzie u nas jaśniej tej jesieni. Trzecim roz mówcą w Radzie Państwa tego dnia był dyrektor Departamentu Kontroli, inżynier Zamościk. Poinformował on mnie dość szczegó łowo, w granicach swoich wiadomości i możliwości, o zakresie nad chodzących zmian w strukturze administracyjnej miast polskich. Razem z nim (dobrze znającym Szczecin z okresu swej pracy na stanowisku kierownika oddziału Najwyższej Izby Kontroli) usta lamy zasady tegorocznej akcji „R” — to znaczy program wzmo żonej naprawy i modernizacji wnętrz starych mieszkalnych bu dynków czynszowych. Wychodzę na Aleje Ujazdowskie — zima w pełni, wśród bieli nie sprzątanego śniegu czarne koleiny jezdni. Jeszcze jedna krótka wizyta w Ministerstwie Zdrowia, gdzie uzyskuję zapowiedź uru chomienia prewentorium dla dzieci gruźlicznych w Klęskowie, w skrajnie wschodnim przedmieściu Szczecina, bezpośrednio przy pięknym kompleksie lasów bukowych. I tak się kończy, przykła dowo tu opisany, dwudniowy pobyt w stolicy, zawsze potrzebny i przynoszący korzyść, i zawsze bardzo wyczerpujący. Przegląda jąc swe zapiski widzę, jak szybko zwiększa się częstotliwość ta kich wyjazdów, co wyraźnie świadczy o zmianie systemu zarzą dzania w kierunku centralistycznego kierowania. Albowiem już w następnym miesiącu powtarzam w Warszawie znów tę samą wędrówkę: w dniu 17 marca znów w Radzie Pań stwa u tych samych osób i jeszcze u dyrektora Mizery w Minister stwie Budownictwa, w Departamencie Gospodarki Mieszkaniowej Ministerstwa Administracji Publicznej u dyrektora Zakrzewskiego. U ministra Zygfryda Szneka w Radzie Państwa poruszony znowu temat najbardziej wszystkich obchodzący: jaki będzie przebieg przygotowywanej reorganizacji ustroju kraju. Jest to wciąż jeszcze wielka niewiadoma. Ponownie spotykam się z sugestią, abym na
dal spełniał swe funkcje urzędowe również i po zmianie wewnętrz nego systemu — to samo sugeruje mi dyrektor Paulisz w Mini sterstwie Administracji Publicznej. Na razie, nie czekając na żadne zmiany, ciągnę swą funkcję dalej. Marek Sandel, nasz nowy naczelnik Wydziału Przedsiębiorstw Miejskich, okazał się wcale dobrym nabytkiem: energiczny, bar dzo ruchliwy, błyskotliwy, zastępuje mnie skutecznie w wyjazdach interwencyjnych, dzięki czemu mogę znów poświęcić więcej uwa gi sprawom miejscowym. Zdzisław Saphier-Saperski objął w dniu 1 kwietnia funkcję dyrektora Miejskiego Zarządu Nieruchomości, co przyczyniło się już wkrótce do poprawy sytuacji. W dniu 11 kwietnia bowiem notuję: S ap ersk i zdaje mi spraw ę ze swego tygodniow ego d y re k to rstw a w Z a rządzie N ieruchom ości. Z dążył się on ju ż zorientow ać i jego zdanie je st b a r dziej optym istyczne, niżby się mogło w ydaw ać. Dziesięć p ersonalnych p rze sunięć m oże spraw ę załatw ić. G ru n t, że w ziął on k ró tk ą rę k ą cały te n ro z gardiasz. S andel re fe ru je przebieg o statn iej odpraw y p rzed sięb io rstw — dobry w ynik. W ejer m elduje o przebiegu inw estycji. P u szy ły one ju ż z m a r tw ego p u n k tu , różne b ra k i uzupełnia się dość dobrze. H o tel „G ry f” po p rz e budow ie otw ieram y za k ilk a dni. K ończą się o statn ie p race n ad p rzek ształ ceniem dojazdu i budow y w ysep k i dla p rzy sta n k u tram w ajo w eg o w alei W ojska Polskiego. L u stru ję p rac e przy budow ie pom nika, po su w ają się one n aprzód dość intensyw nie.
Następny zapis nazajutrz, 12 kwietnia 1950: Szczypta zachęty: popychanie p rzy budow ie pom n ik a z o kazji p ią tej rocznicy w yzw olenia m iasta. Z ap ad a śm iała decyzja p rzekształcenia placu Ż ołnierza jeszcze przed p ią tą naszą rocznicą w d niu 28 k w ietn ia, p rze p ro w adzając na w p ro st now y odcinek jezdni oraz u su w ając szereg słupów i la ta rn i. P ra c a przy odgruzow aniu otoczenia idzie pełnym biegiem p rzy pom o cy spychaczy. Je ste m u w ojew ody M igonia ze sp raw am i b u dow lanym i i u rb an isty cz nymi. P rzyszła w iadom ość z W arszaw y, że zostały zaakceptow ane głów ne założenia p lan u urbanistycznego Szczecina z bliższym i w ytycznym i. S pe cjalnie ciekaw ym je st to, że nadeszła zgoda n a m oją bardzo śm iałą koncep cję wysokiego m ostu koło Polic przez O drę, zgoda isto tn ie n a bardzo w y sokim poziomie.
Przyspieszam tempo naszych prac inwestycyjnych. Zapisuję w dniu 14 kwietnia: N a placu Ż ołnierza podczas budow y nowej jezdni dokonano odkrycia: dziesięć m in niem ieckich znajdow ało się płytko pod sam ą pow ierzchnią
ziem i oraz k ilkad ziesiąt pocisków przeciw pancernych, k tó re rozm inow uje ekip a sap erska. Pięć la t leżało to d rań stw o w n ajb ard zie j ruch liw y m p u n k cie m ia sta i dopiero p rzy p ad ek je odkrył. A le je st przez to zw łoka w pracy. Z azn ajam iam się na m iejscu z szybkim tem pem p rac tram w ajo w y ch przy D w orcu G łów nym oraz z pracam i p rzy rem oncie nabrzeży odrzańskich.
Rozpoczęto kompleksowe prace porządkowe śródmiejskiej części alei Wojska Polskiego. Na początku maja przygotowuje się odda nie do użytku linii tramwajowej wzdłuż Arterii Nadodrzańskiej, od Walów Chrobrego do Dworca Głównego. Notuję 24 kwietnia: T rzeb a będzie w ielkiego w ysiłku, aby lin ię tę ukończyć w term in ie. Ale efek t ju ż je st znaczny i rząd słupów trak c y jn y ch zarysow uje się w yraźnie. P rzy g ląd am się pracom przygotow aw czym do dalszego k o n ty n u o w an ia A rte rii N adodrzańskiej koło K ap itan a tu P ortu. Robię w ypad n a te re n stocz ni dla zorien tow an ia się w postępie p rac p rzy oczyszczaniu teren ó w p or tow ych. N a ra d a w sp raw ie p rzejęcia przez m iejsk i Z akład Oczyszczania M iasta oczyszczania teren ó w portow ych, w yw óz śm ieci z p o rtu b ark a m i do sp ecjaln y ch w ysepek.
Linia tramwajowa przez Arterię Nadodrzańską została urucho miona w dniu 8 maja 1950 roku, co było istotnym ukoronowaniem dwuletniej walki o jej realizację. Napisałem: „Obecnie jest już dla moich następców wytyczona tym samym droga dalszego rozwoju miasta, z której już nie można zawrócić”. Miałem chwilę osobli wej satysfakcji, gdy pierwszym udekorowanym tramwajem do stojnie przejechali się również ci, którzy najbardziej gorliwie kwe stionowali potrzebę tej inwestycji i nieomalże nie przyczynili się czynnie do jej storpedowania w 1948 roku. Jeszcze jedno usta lenie: w kwietniu uzgodniono definitywnie ze Stocznią Szczeciń ską przebieg północnej części Arterii Nadodrzańskiej, omijającej od zachodu dużym lukiem te tereny, które miały być w przyszłości przejęte przez rozbudowującą się stocznię. Wraz z Komisją Planowania Gospodarczego ustalamy zasady dalszych działań inwestycyjnych miasta na najbliższy rok 1951. Oto one: 1. p rzebudow a p lacu p rzed D w orcem G łów nym z jednoczesnym w yko n aniem dw orca autobusow ego przy placu T obruckim ; 2. um ieszczenie w plan ie n a rok n astępn y budow y d ru g iej jezdni na śródm iejskim odcinku A rte rii N adodrzańskiej oraz budow y nowego odcin k a tej tra sy obok Stoczni Szczecińskiej;
3. p rze rz u t lin ii tram w ajo w y ch n a praw obrzeżn ą część m iasta do D ąbia, Z drojów i Żydow iec; 4. rozpoczęcie studiów nad budow ą szybkiego tra m w a ju w e w łasnym to row isku do Polic.
Propozycje te uznałem wówczas za zupełnie realne i znając na sze dotychczasowe tempo i styl realizacji widziałem możliwość ich zapoczątkowania w roku następnym. Niestety nie wziąłem pod uwagę wielu, wówczas nie znanych nam czynników i okoliczności — i teraz, pisząc te słowa stwierdzam, że niektóre z tych propo zycji czekają wciąż jeszcze na swe urzeczywistnienie. Najgorzej jest bowiem dopuścić do zahamowania raz nabranego tempa, gdy nie doceniając pozytywnych efektów inwestycji wyprzedzających i aktywizujących, będzie się wyszukiwać wszelkie możliwe argu menty na „nie”. Niemniej jednak plan ten był zarówno trafny, jak i realny; ostatnie dwie pozycje stanowią po 25 latach uznany fra gment trasy szczecińskiego metra, które weszło już w etap wstęp nych projektów realizacyjnych. Jest to jeszcze jeden dowód na tezę, że wiele podstawowych założeń rozwoju regionu ujścia Odry zostało sformułowanych właśnie w tym znamiennym pięcioleciu 1945—1950. Dla zorientowania się, jak te i podobne sprawy rozwiązywane są w innych miastach naszego wybrzeża, dokonałem krótkiego wypadu do Gdańska, Gdyni oraz do Elbląga, gdzie rozmawiałem długo z prezydentem miasta Ignatowiczem. Będąc tu po raz pierw szy, miałem okazję do zapoznania się z bardzo trudną problema tyką tego niby niewielkiego, bo tylko 50 tysięcy mieszkańców li czącego, miasta o bardzo dużym potencjale gospodarczym. W towarzystwie prezydenta Gdańska Stolarka oglądam szcze gółowo miejscowe osiągnięcia. Zapisałem: J e s t tu pełna odbudow a, ale jeszcze nie m ogę uchw ycić w ielkiej m yśli przew odniej w zględnie ogólnej koncepcji. S tary G dańsk n iew ątp liw ie się odbudow uje w dobrze pojętym stylu. A le nie zm ienia to fak tu , że now y G dańsk się jeszcze nie skrystalizow ał. Czegoś tu b ra k , ale czego, tego jesz cze nie m ogę uchwycić.
Z dziwnie mieszanymi uczuciami wracam do Szczecina. Prze jeżdżam przez Pomorze Zachodnie, już zagospodarowane, już ży jące własnym życiem. Ale swoim życiem żyje zarówno Szczecin
jak i Gdańsk, dwie wielkie metropolie morskie Polski, położone u ujścia dwóch wielkich rzek. Rzeki te stanowią osie rozwoju kra ju — określają one przebieg wielkich pęków komunikacyjnych, które w tych dwóch wielkich kompleksach portowych osiągają brzeg morza. Sytuacja ta powoduje, że ważniejszą jest integracja Szczecina ze swym gospodarczym zapleczem, niż z Gdańskiem, który jest również ściślej złączony ze swym gospodarczym obsza rem ciążenia. Obok wspólnego rozwiązywania podstawowych pro blemów morskich istnieje dla każdego z zespołów portowo-miejskich konieczność silniejszego powiązania z całością przestrzennego i gospodarczego układu kraju. I na tym właśnie polega ich pełna integracja połączona z koniecznością nauczenia się efektywnego rozwiązywania problemów morskich. Musi chyba wykształcić się nowe pokolenie nad morzem wyrosłe, zanim to w pełni nastąpi. Przecież i w Szczecinie wciąż jeszcze naciskają nas sprawy do kuczliwe, typowo śródlądowe kłótnie i spory kompetencyjne, a brak jest zrozumienia dla morskiej roli miasta. Nowa reorganizacja nie od razu przyczyni się do nadania wielkim sprawom morza należnej im rangi. Tu musi zadziałać czynnik czasu, aby do decydującego głosu doszło tu wychowane pokolenie. A młode pokolenie już zaczęło swe oddziaływanie — jedno cześnie zaś ma miejsce jakieś dziwne, niezrozumiałe działanie. 20 kwietnia 1950 roku Wydział Architektury Szkoły Inżynierskiej wydał pierwsze trzynaście dyplomów inżynierom architektom, wy kształconym w Szczecinie. Na młodych absolwentów czekały już od dawna posady; zapotrzebowanie na architektów było tu ogrom ne, przekraczające znacznie możliwości miejscowego wydziału, któ ry zaczął poważnie liczyć się z potrzebą szybkiej rozbudowy. Szcze ciński Wydział Architektury, istniejący dopiero od trzech lat, zdo był sobie już ogromną renomę w społeczeństwie; potrzeby Pomorza Zachodniego w zakresie kadr architektonicznych były nieomalże takie same jak miasta Szczecina, toteż popularność wydziału była znaczna. W kilka tygodni później jednak notuję, że istnieje zorganizowa na akcja mająca na celu likwidację Wydziału Architektury w Szczecinie jako nie uzasadnionego potrzebami kadrowymi. W dniu 14 maja interweniuję w Dziale Nauki Komitetu Woje
wódzkiego PZPR — dziwią się tam tak jak i ja, nie wiedząc, skąd wywodzi się ta likwidująca tendencja. Przecież Politechnika Gdań ska jest zaledwie w stanie zaspokoić zapotrzebowanie na archi tektów w samym własnym województwie; czyż zawsze lokalne partykularyzmy, nadmierne apetyty i miejscowe nie zaspokojone ambicje mają decydować o losie każdego udanego przedsięwzięcia? Mimo braku czasu wyjeżdżam tegoż wieczora do Warszawy i usi łuję przeciwdziałać zamierzonej likwidacji. I tu stwierdzam rzecz osobliwą: nikt niczego nie wie, wszyscy są „za”, wszyscy popierają i nikt nie może powiedzieć, o co w ogóle chodzi. Minister budo wnictwa Roman Piotrowski przyrzekł ostro zaprotestować i spra wę wyjaśnić. Państwowa Komisja Planowania stwierdza, że taka decyzja resortu oświaty jest sprzeczna z rozeznaniem potrzeb ka drowych dokonanym przez Komisję i że w tej sprawie będzie protestował osobiście minister Stefan Jędrychowski. A w resorcie zajmującym się szkolnictwem wyższym dowiaduję się, że to właśnie Państwowa Komisja Planowania nadesłała dane, stwierdzające nad miar architektów w Polsce... Koło się zamknęło. Protesty pomogły — na razie resort oświaty cofnął swą decyzję i dopuścił do dalszej rekrutacji na Architekturę we wrześniu 1950 roku. Ale tendencje te odżyły później, w wyniku czego w 1953 roku doskonale rozwijający się Wydział Architektury w Szczecinie uległ likwidacji, mimo wielu głosów rozsądku i przestrogi. Ostatnie dyplomy wydaliśmy w 1954 roku i trzeba było czekać równe dwa dzieścia lat na wydanie następnych. Stało się to z ogromną szkodą dla regionu i dla całości gospodarki narodowej. Cała ta sprawa z likwidacją ledwo co powołanego do życia kierunku nauczania była przykrym, symptomatycznym zgrzytem. A jednak Szczecin i jego sprawy nie mogły ucierpieć od spora dycznych na szczęście przejawów małostkowości — rozwijał się on nadal stale i trwale, bowiem u ujścia Odry nie było, nie ma i nie będzie miejsca na małe rozwiązania.
Dochodziłem już do końca swej szczecińskiej prezydentury. W dniu 21 marca 1950 roku został ogłoszony dekret o zmianie ustro ju administracyjnego kraju i od tej chwili oficjalnie urząd prezy
denta miasta uległ kasacji *. Ale aż do czasu powołania nowych organów władzy terenowej zarówno wojewoda szczeciński, jak i prezydent miasta mieli nadal pełnić swe funkcje urzędowe. Wiele bowiem czasu zawsze upływa od ogłoszenia dekretu do wydania zarządzeń wykonawczych i dlatego ówczesny wojewoda szcze ciński Włodzimierz Migoń pełnił swój urząd aż do dnia 25 maja 1950 roku, kiedy to na posiedzeniu Wojewódzkiej Rady Na rodowej oficjalnie zakończył swój żywot Szczeciński Urząd Woje wódzki, a na jego miejsce powstało Prezydium Wojewódzkiej Ra dy Narodowej. Przewodniczącym Prezydium został były wicewo jewoda warszawski Żabiński, zaś dotychczasowy wicewojewoda szczeciński Studnicki został jego zastąpcą. Były prezes Szczeciń skiej Wojewódzkiej Rady Narodowej, Pietrusiński, został sekreta rzem nowego Prezydium. Skomplikowany ten zabieg tytułowy można odczytać w ten sposób, że wprawdzie zachowana została ciągłość władzy, jednak jej szef przyszedł spoza województwa. Analogiczne zmiany w mieście Szczecinie nastąpić miały w dniu 7 czerwca; do tego czasu, przez dwanaście dni, istnieć jeszcze miał na szczeblu miejskim dotychczasowy Zarząd Miejski. Zasadniczą nowością wprowadzonego w 1950 roku ustroju admi nistracyjnego było zarzucenie dotychczasowego podziału władzy terenowej na władzę ustawodawczą i kontrolującą Radę Narodową z prezesem na czele oraz na władzę wykonawczą, zwaną w mia stach Zarządem Miejskim, z prezydentem na czele. Intencje tych zmian były wyraźne: zlikwidować pozorną dwutorowość władzy i decyzji, poddać wszystkie organa władzy wykonawczej większe mu nadzorowi ze strony Rady, rozszerzyć zakres kompetencji Rady Miejskiej powierzając jej nie tylko nadzór nad organami komu nalnymi, ale nad wszystkimi instytucjami cywilnymi działającymi na terenie miasta, przy jednoczesnym spełnianiu funkcji wyko nawczych. Były to niewątpliwie intencje szczere — jednak o tym, jak się życie dalej potoczy, wówczas nie wiedziałem, najwyżej trafnie przewidując konsekwencje tak radykalnej zmiany. Ostatecznie od mówiłem i nie zgodziłem się pozostać dalej w administracji miej * N ie zdaw ałem sobie w ów czas sp raw y z tego, że trz e b a nam będzie cze kać dw adzieścia trzy la ta do chwili, kiedy znów n a ty ch sam ych drzw iach zaw iśnie tabliczka z napisem „P rezy d en t m ia sta Szczecina”.
skiej; chciałem wrócić na stałe do swego zawodu i rozpocząć istotną pracę dydaktyczną i naukową na wyższej uczelni technicznej. Zde cydowałem się jednak Szczecina nie porzucać, tu zostać i tu pra cować. Społeczeństwo przyjęło te zmiany z mieszanymi uczuciami, mało kto rozumiał, o co tu chodzi, stwierdzając po prostu, że niektóre tradycyjne tytuły ulegają kasacji, jak na przykład historyczny tytuł wojewody czy prezydenta miasta. Życie pokazało, że wątpli wości ówczesne były uzasadnione; przywrócenie po wielu latach tych zewnętrznych i innych, bardziej zasadniczych form zarządza nia stało się tego dowodem. O tym, jak stopniowo narastała we mnie chęć odejścia od naporu dotychczasowych obowiązków świadczyć mogą niektóre zapisy w moim dzienniku kolejnych wydarzeń. W dniu 10 stycznia 1950 zapisałem: Całe popołudnie i przez całą noc trzynastogodzinne zebranie p arty jn e spraw ozdaw czo-w yborcze. Gdy w siln ą zaw ieję śnieżną w racałem po czw ar tej rano piechotą, obaw iałem się, że fizycznie i psychicznie już nie w y trzy m am obciążenia ostatnich dni.
Nazajutrz zapisuję: Mimo to, po dw óch godzinach snu jestem p rzed ósm ą rano n a W ydziale A rc h itek tu ry , gdzie egzam inuję i m am swe dw ie godziny w ykładu, po czym w trza sk ający m ró z w racam do biura.
Tegoż dnia po pracy: W racam do dom u w prost do łóżka, śpię gorączkow ym snem , zryw am się, piszę te słow a i znów ta k w kółko.
A na drugi dzień, 12 stycznia: Rano w ykład, ry su ję n a tablicy piękne w ęzły uliczne i tylko p atrzę na studentów , czy w gorączce nie w y pisu ję jak ich ś bzdur. Z araz potem w M iej skich Z akład ach K o m unikacyjnych: aw a n tu ra a ra b sk a , trzasn ęły tra n s fo r m atory i p rostow n iki i m iasto zostało bez tram w ajó w .
Rzadko zapisywałem tak szczerze swe własne uczucia jak to uczyniłem 2 lutego: Po p ołudniu w dom u usiłu ję zapisać swe m yśli o te o rii u rb an isty k i osie dli nadm orskich. Idzie to ja k po grudzie — m yśl pędzi szybciej niż słow a, które zawodzą: ale i m yśl też zbacza na inne tem aty . Ta p rezy d en tu ra,
konieczność pracy efektyw nej i n atychm iastow ej, ciąży n a tej drugiej poło w ie mego um ysłu, w yryw ającego się do in n ej p racy i innych pomysłów. I w tym tk w i ów konflikt, który ta k silnie, choć podśw iadom ie odczuwam .
Jeszcze raz wracam do tego samego tematu 12 marca: Je st niedziela, m arcow a, w ietrzn a i różnorodna. Dużo m yślę o tym , co było przez te pięć la t, o tym że w łaściw ie zbyt długo jestem n a jednym m iejscu, o tym , że pow inienem bardziej zw rócić się do swego w łaściw ego zaw odu profeso ra u rb an isty k i. I jeszcze m yślę o innych spraw ach. Jak o objaw b u n tu in stalu ję u siebie w gabinecie stół rysunkow y.
W niedzielę zaś 26 marca: Włóczę się sam po A rkońskim Lesie, oglądając budzącą się w iosnę, wody i drzew a. A przez resztę dnia piszę rozdział dalszy o estetyce ro b ó t inży nierskich.
Cytując siebie samego lepiej mogę przedstawić, co czułem tej krytycznej wiosny 1950 roku i o czym wówczas myślałem. Gdy tak o tych sprawach rozmyślałem, była w pełni wiosna. Bujna, soczysta, szczecińska wiosna — przesiąkła wilgocią, którą przyniósł wiatr znad morza, pełna kwiecia i zapachów. Popołud niami często prowadziłem samochód za miasto: do Puszczy Buko wej otaczającej nasze prawobrzeżne dzielnice, do cichych jezior za nią położonych, do miejsc, skąd roztaczał się daleki widok na dolinę Odry. Albo też wędrowałem pieszo wzdłuż Arterii Nadodrzańskiej, stopniowo, lecz stale wrzynającej się we wzgórza ota czające tereny stoczni. Wynikiem tych inspekcji były ostatnie moje urzędowe pociągnięcia: powołanie nowego komisariatu dzielnico wego dla odległego Klęskowa i Zdunowa, gdzie najpóźniej zakieł kowało szczecińskie życie, oraz zatwierdzenie ostatnich projektów dalszych fragmentów nadodrzańskiej trasy. Zapisuję, że przeorana została tym samym pierwsza głęboka bruzda w planie Szczecina — i że przyzwyczajono się już do realizowania wielkich zamierzeń. Przeprowadzaliśmy ostatnie przed feriami egzaminy na Wy dziale Architektury, a świadomość, że tym razem mam mieć aż trzymiesięczne wakacje, nie chciała mi się pomieścić w głowie. Wieczorami pracowałem nad końcowym sprawozdaniem prezy denta miasta Szczecina za pięć lat rozwoju miasta. Nie chciałem, aby był to szablonowy zlepek informacji i haseł i dlatego pisa łem je sam, od serca, nie szczędząc przypomnienia faktów, których wagi już nikt nie odwróci.
Usiłowałem w nim dokonać próby periodyzacji tych brzemien nych w wydarzenia pięciu szczecińskich lat: 1945 1946 1947 1948 1949
— — — — —
ro k niepew ności, decyzji i im prow izacji ro k p rzełam an ia psychozy tym czasow ości pierw szy ro k inw estycji m iejskich pierw szy ro k m iasta portow ego w stęp do planow ej gospodarki
A w swych notatkach z 1951 roku znalazłem inną, bardziej może trafną próbę tej periodyzacji: 1945 1946 1947 1948 1949 1950
— — — — — —
ro k ro k ro k rok rok ro k
rozstrzygnięć zasiedlania akty w izacji sta rtu stab ilizacji p rzem ian
Był to istotnie rok przemian politycznych — niekiedy — ujem nych, ale i dodatnich, które utrwaliły międzynarodową sytuację Szczecina. W dniu 6 czerwca 1950 roku deklaracja podpisana przez Polskę i Niemiecką Republikę Demokratyczną uznała obecną granicę pol sko-niemiecką nad Nysą, Odrą i w rejonie Szczecina za ustaloną i istniejącą. Podpisany tego samego dnia układ wykonawczy w Zgo rzelcu usankcjonował w ostatecznej postaci jej terytorialny prze bieg. W tym dniu nie miałem już wątpliwości, że naszym sąsia dem jest to z dwóch państw niemieckich, które uznało obecne re alia. Realia te istniały już od dawna — położywszy w dniu 23 września 1945 roku swój podpis na pierwszym dokumencie pań stwowym określającym tę granicę — doczekałem się satysfakcji, że dokument ten stał się podstawą dalszych aktów międzynarodo wych zabezpieczających trwale nasz stan posiadania. Wprowa dzając trzykrotnie władzę polską do Szczecina w dniach 28 kwie tnia, 9 czerwca i 5 lipca 1945 roku, potwierdziliśmy z uporem i konsekwencją fakt naszego tu pobytu i pracy na długo przed po stanowieniami konferencji poczdamskiej, w znacznej mierze przy czyniając się do jej pomyślnych dla nas wyników. Można więc istotnie ten okres od 28 kwietnia 1945 do 6 czerwca 1950 roku nazwać pierwszym okresem historii polskiego Szcze cina — okresem od zbrojnego wyzwolenia miasta do zgorzeleckie
go układu. Tak się zdarzyło, że był to jednocześnie okres mego tu działania w roli prezydenta miasta. Dawało to ogromną, życio wą satysfakcję, której nie mogły zniweczyć żadne drobiazgi. Ostatniego dnia mego urzędowania, 6 czerwca 1950 roku, gdy byłem jak zwykle w swym służbowym gabinecie, o 8.00 rano odwie dził mnie prokurator, kontrolujący dyscyplinę pracy w Zarządzie Miejskim. Chciał się przekonać, czy prezydent miasta również pun ktualnie zaczyna swą pracę. Niezwłocznie po wyborze nowych władz miejskich, nowo wybrany członek Prezydium Miejskiej Ra dy Narodowej uważał za swój pierwszy obowiązek przekonać się, czy oddałem wszystkie stemple urzędowe, niczego nie ukrywając, ani też niczego ze sobą do domu nie zabierając... Były to jednak odosobnione działania ludzi tak właśnie rozumiejących swe ów czesne obowiązki. Tego ostatniego dnia w niczym nie zmieniłem codziennego trybu swej pracy. Dokonałem po raz ostatni jako prezydent miasta pie szej lustracji całej Arterii Nadodrzańskiej od Dworca Głównego do ulicy Dubois. Już zaczęto układać krawężniki przy dworcu morskim. Oglądam postęp innych robót w mieście, a po południu dokonuję normalnej lustracji odległej dzielnicy Klęskowo. Tego dnia wieczorem podpisuję zarządzenie powołujące dla tej dzielnicy Komisariat Dzielnicowy i mianuję jego kierownika. Siódmego czerwca 1950 roku przeczytałem w porannej gazecie komunikat o układzie zgorzeleckim, a później wziąłem udział w ostatnim posiedzeniu dotychczasowej Rady Miejskiej, na której ja jako prezydent miasta wraz z prezesem Rady Zdzisławem Mu szyńskim złożyliśmy swe sprawozdania. Moje sprawozdanie obej mowało pełny pięcioletni okres rozwoju miasta. Notuję w czasie przerwy w obradach: Dość tru d n o i osobliw ie je st u ją ć w form ie urzędow ego spraw ozdania przeżycia, n a k tó re czekały w ieki. D latego też, choć stylistycznie i fo rm a l nie spraw ozdanie je st może i dobre — to w sw ym sensie m usi być ono sk ró cone do niew ym iern ej syntezy tego okresu.
Parę szczerych wypowiedzi pozytywnych, parę ogólnych, parę bardzo wystylizowanych, z kartki odczytanych — i oto wszystko. Jeszcze zostało mi jednak parę godzin czasu na pracę, i jeszcze nam prawo działania. Godzę więc ze sobą skłócony Wydział Fi
nansowy i Zarząd Nieruchomości Miejskich, podpisując jednocze śnie decyzję o przydziale 39 milionów złotych na dalszą konser wację i remont budynków już zamieszkałych. W chwili olśnienia udaje mi się wydobyć tę brakującą wielką kwotę: miasto zostało zmuszone kilka dni temu oddać swą gazownię pod władanie Zjedno czenia Gazowniczego — niech wobec tego odpowiednia część sumy przeznaczonej w tym roku na pokrycie przez miasto deficytu ga zowni nie rozpłynie się, ale niech służy dobremu celowi. Decyzja moja, jako prezydenta miasta, jest prawomocna — zaoszczędziłem w ten sposób Zarządowi Nieruchomości żmudnego szukania środ ków na wciąż pilne i nigdy nie nasycone prace remontowe u no wych władz miejskich. W godzinach popołudniowych odbyło się drugie posiedzenie Miej skiej Rady Narodowej, na którym po wielu uroczystych wstę pach i deklaracjach powołane zostało Prezydium — czyli ciało rzą dzące, obejmujące zakresem swej kompetencji kontrolnej i inicju jącej nie tylko organa dotychczasowego Zarządu Miejskiego, ale wszystkie instytucje działające w mieście. Przewodniczącym Pre zydium, przejmującym tym samym funkcje od prezydenta miasta, został naczelnik wydziału Dyrekcji Poczt w Szczecinie Germałowicz; jego zastępcą został dotychczasowy mój najbliższy współpra cownik, wiceprezydent miasta, bardzo zdolny i rzutki administra tor Witold Spychalski; na sekretarza Prezydium został desygno wany dotychczasowy prezes Powiatowej Rady Narodowej w Biało gardzie, Finster, a jeden z dotychczasowych radnych, Nowak, zo stał wybrany na członka Prezydium. W czasie rozlicznych przemówień na sali notuję na żywo: A więc od 7 czerw ca 1950 roku, godzina 19.40 p rze stał istnieć u rząd p re zydenta m iasta Szczecina. P ełniłem go n iep rzerw an ie — ok reślając to ści śle — od 27 k w ietn ia 1945 roku, godzina 16.00, gdy p rzy ulicy K onopnic kiej 6 w Poznaniu zakom unikow ano mi, że m am objąć Szczecin. D łużej bym ju ż nie pociągnął. Z byt odsunąłem się od swego zaw odu, zbyt dużo przyciskało m nie sp raw adm inistracy jn y ch i finansow ych, b zdur ró ż nych, odciągając m nie od u rb an isty k i. A le te pięć la t to zaw sze bądź co bądź okres p ierw szej polskiej p rezy d en tu ry Szczecina, okres bo h aterski, w łaśnie dziś zakończony uznaniem naszej granicy przez N iem iecką R epubli k ę D em okratyczną. J e s t to ponadto okres w ielkiej p rak ty k i, nabranego do św iadczenia, olbrzym i k a p ita ł m oralny. I w reszcie je st to okres w ielkiego zadow olenia z w yników w łasnej pracy.
Na tym kończą się moje wspomnienia jako prezydenta miasta Szczecina. Przez dalsze 26 lat żyję i pracuję w tym mieście, rozszerzając swą działalność naukową, dydaktyczną i społeczną. Ale najbardziej sobie cenię te p i e r w s z e p i ę ć s z c z e c i ń s k i c h l a t , ten okres 1945—1950, i uważam go za najbardziej godny przypom nienia — czytelnikom dla informacji, a sobie na otuchę.
W ersję now ą tych w spom nień ukończyłem pisać w Szczecinie, w dniu 1 m arca 1976 roku.
I. II. III. IV. V. VI. VII.
Kolejne etapy obejmowania Pomorza Zachodniego przez władze polskie Śródmieście Szczecina w połowie 1945 r. Sytuacja Szczecina w 1945 r. Kolejne przenosiny siedziby Szczecińskiego Urzędu Wojewódzkiego Zasięg obejmowanych obszarów Plan śródmieścia Szczecina w 1949 r. Kolejne zmiany terytorialne Szczecina
1. Numer hitlerowskiego organu prasowego „Pommersche Zeitung” (wydawanego w Szczecinie) z dn. 2211 1945 r. 2. Fotokopia raportu wysłanego ze Szczecina w dn. 3 0 IV 1945 r. 3. Początek odręcznego raportu prezydenta miasta Szczecina z dn. 3 0 IV 1945 r. 4. Zniszczenia miasta sięgały 60% 5. W roku 1945 Szczecin leżał w gruzach. Jedna z ulic Starego Miasta 6. Śródmiejska część nabrzeża Odry w 1945 r. Po lewej stronie ruiny Starego Miasta, w głębi, po lewej Wały Chrobrego i wieże budynku Województwa 7,8. Straty w porcie i stoczni wynosiły nawet 80% 9. Pierwsze polskie obwieszczenie porządkowe w Szczecinie z dn. 11 V 1945 r. 10. 13 maja 1945 r. Wiec na pl. Wolności w Poznaniu — prezydent m. Szczecina zachęca do osiedlania się w Szczecinie 11. Protokół posiedzenia Zarządu Miejskiego w Szczecinie z dn. 14 V 1945 r., pisany odręcznie przez Irenę Waliszewską-Pogonowską 12. Odręczna notatka prezydenta miasta Szczecina z dn. 17 VI 1945 r., dotycząca drugiego wycofania się władz polskich ze Szczecina 13. Wejście do gmachu, w którym mieściła się siedziba prezydenta miasta Szczecina (czerwiec 1945 r.) 14. Wzór trójjęzycznego zaświadczenia, wydawanego od 19 VI do 4 VII 1945 r. przez Komitet Pomocy Polakom, dot. zajęcia miesz kania przez Polaków 15. Wzór zaświadczeń dla ludności niemieckiej wydawanych przez K o mitet Pomocy Polakom w Szczecinie w drugiej połowie czerw ca 1945 r. 16. „Rozkaz podróży” wystawiony przez wojewodę Leonarda Borkowicza prezydentowi miasta Szczecina udającemu się do Berlina dla przeprowadzenia rozmów z marsz. Żukowem w jego kwaterze głównej 17. Zaproszenie na akademię z okazji Dni Morza wysłane do radziec kich jednostek wojskowych 18. Początek sprawozdania niemieckiego zarządu miasta Szczecina za 2 i 3 VII 1945 r., stwierdzającego, że w mieście szerzą się pogłoski o przyznaniu Szczecina Polsce 19. Ruch uliczny w Szczecinie w lipcu 1945 r. 20. PI. Żołnierza w lipcu 1945 r.
21. Pismo z dn. 9 VII 1945 r. skierowane przez prezydenta Szczecina do gen. Tielegina, członka Rady Wojennej Dowództwa Radziec kich Wojsk Okupacyjnych w Niemczech 22. Pierwszy numer pierwszej polskiej gazety w Szczecinie 23. Most przy Zamku nie został odbudowany; w tym miejscu powstać ma najbardziej nowoczesna z przepraw mostowych Szczecina 24. Jeden z piętnastu zniszczonych szczecińskich mostów. Zdjęcie z 1945 r. 25. Od 6 do 12 VII 1945 r., po ostatecznym przejęciu Szczecina przez władze polskie, zarządzenia wewnętrzne tłumaczone były na język niemiecki 26. Gen. Mierzycan i prezydent miasta w drodze na uroczystości grun waldzkie (15 VII 1945) 27. Lipiec 1945 r. w Szczecinie. Uroczystość z okazji rocznicy bitwy pod Grunwaldem Siedzą od prawej: Edmund Czyż, I sekretarz KM PPR, Franciszek Jamroży — wice prezydent miasta, żona komendanta wojennego Szczecina, Barbara Zaremba, prezy dent miasta, mjr Gorczakow — komendant wojenny Szczecina
28. Strona tytułowa ,,Głosu Nadodrzańskiego” z dn. 15 VII 1945 r. 29. K arta żywnościowa Komitetu Pomocy Polakom w Szczecinie, uży wana jeszcze w lipcu 1945 r. 30. Obwieszczenie z dn. 14 VII 1945 r. — dotyczące dobrowolnego wy jazdu ludności niemieckiej 31. Zaświadczenie wydawane mieszkańcom Szczecina w lipcu 1945 r. 32. Obwieszczenie o przejęciu przez państwo poniemieckiego przedsię biorstwa w Szczecinie (lipiec 1945) 33. Obwieszczenie porządkowe z dn. 23 VII 1945 r. w sprawie spol szczenia napisów w mieście 34. Strona tytułowa pierwszego numeru tygodnika „Pionier Szczeciń ski” z dn. 5 IX 1945 r. 35. Strona tytułowa „Kuriera Szczecińskiego” z dn. 7-8 X 1945 r. 36. Stare Miasto. N a pierwszym planie trzon średniowiecznej baszty Panieńskiej. W głębi zrujnowany masyw Zamku Książąt Pomorskich, służącego do r. 1945 za gmach sądu (stan z r. 1946) 37. Śródmieście Szczecina w marcu 1946 r. 38. Afisz wydany z okazji pierwszej rocznicy walk o Szczecin 12-14 IV 1946 r. 39. Program pierwszych Igrzysk Sportowych w Szczecinie w dn. 12-14 1946 r. z okazji obchodów pod hasłem „Trzymamy straż nad Odrą” 40. Rok 1946. Statek „Posejdon” wyładowuje w Szczecinie repatriantów z Zachodu 41. Uroczystości z okazji pierwszej rocznicy wyzwolenia Szczecina. Prezydent Rzeczypospolitej Bolesław Bierut dekoruje Orderem Odrodzenia Polski.
Stoją od lewej: prezydent miasta Szczecina inż. Piotr Zaremba, starosta Szczecinka Górski, dyrektor Szczecińskie! Dyrekcji Odbudowy inż. Welczer, kpt. Jarosław Sobieszczański, płk. Stanisław Steczkowski
42. W roku 1946 tramwaje szczecińskie miały okna zasłonięte dyktą z małymi oszklonymi otworami 43. Narożnik ul. Jagiellońskiej i ul. Wojska Polskiego w r. 1946 44. Nabrzeże Vasco da Gama w Szczecinie przed rozpoczęciem budowy Arterii Nadodrzańskiej w r. 1947. Nie udzielono wówczas zezwo lenia na odbudowę budynków widocznych na pierwszym planie, aby umożliwić realizację wielkich zamierzeń urbanistycznych 45. Pierwsze holowniki portowe w Szczecinie na tle zrujnowanych kon strukcji mostowych (1947) 46. Wojewoda szczeciński pik Leonard Borkowicz w rozmowie z pre zydentem miasta. W głębi dyrektor Szczecińskiego Urzędu Mor skiego, Bonarski 47. Minister Eugeniusz Kwiatkowski, pełnomocnik Rządu do Spraw Wybrzeża, oraz wicepremier Władysław Gomułka, minister Ziem Odzyskanych (1947) 48. Obchody Święta Morza w Szczecinie — 28 VI 1947 r. Prezydent miasta wita prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bolesława Bieruta (w głębi po lewej uśmiechnięty wojewoda szczeciński, Leonard Borkowicz) 49. Święto Morza z 28 VI 1947 r. Przemówienie prezydenta Bolesława Bieruta. W głębi widoczny „D ar Pomorza” 50. W drodze na uroczystości Święta Morza. Idą od lewej: przewodniczący WRN dr Konrad Patek, minister komunikacji inż. Rabanowski, minister spraw zagranicznych Zygmunt Modzelewski, wojewoda szcze ciński płk Leonard Borkowicz oraz prezydent miasta Szczecina inż. Piotr Zaremba
51. Święto Morza w 1947 r. Szkoła Morska na defiladzie. W głębi gmach Urzędu Wojewódzkiego na Wałach Chrobrego 52-53. Karykatury, które ukazały się w „Kurierze Szczecińskim” w 1946 roku 54. Rok 1946. Ruiny podzamcza; w głębi teatr 55. Aż do r. 1948 na nabrzeżu Odry Zachodniej widniały zwały wago nów kolejowych, które uległy katastrofie 56. Widok na portową część Odry Zachodniej w r. 1948. Domy jeszcze nie odbudowane — a już działa żegluga odrzańska i odbywa się prowizoryczny przeładunek statków morskich 57. Gmach Zarządu Miejskiego od strony Jasnych Błoń. Zdjęcie z r. 1948, po odnowieniu budynku 58. Szczecin 1948. Ruiny Zamku Książąt Pomorskich 59. Rok 1948. Stare Miasto wciąż jeszcze było w zgliszczach. Na pierw szym planie nowa linia tramwajowa, zbudowana już na osi przyszłej Arterii Nadodrzańskiej 60. Pierwsza inwestycja komunikacyjna. Układanie torów tramwajo wych w kierunku do prowizorycznego mostu na Odrze Zachodniej w osi ul. Dworcowej (lato 1948)
61. Odgruzowanie miasta w czynie społecznym (maj 1948) 62. Junacy Organizacji „Służba Polsce” przy pracy 63-64. Budowa Arterii Nadodrzańskiej w r. 1948 przy udziale junaków Organizacji „Służba Polsce” 65. Kwiecień 1948 r. Zamek Książąt Pomorskich jeszcze jest w ruinie, podobnie jak Stare Miasto, a już widać pierwszy jacht oraz wstępne prace nad prowizorycznym zabezpieczeniem osuwających się na brzeży 66. Po kompletnym odgruzowaniu Starego Miasta jedynie nieliczne zachowane budynki zabytkowe widnieją na obszarze, który w r. 1949 przeznaczony został do zabudowy 67. Prezydenci miast czechosłowackich zwiedzają w r. 1948 port szcze ciński. Od lewej: prezydent miasta Ostrawy, prezydent miasta Brna i prezydent Szczecina 68. Minister spraw zagranicznych Czechosłowacji Clementis (z fajką) w czasie oficjalnej wizyty w Szczecinie w dn. 15 V 1948 r. Z lewej prezydent miasta 69. PI. Hołdu Pruskiego w r. 1949 70. R ok 1949. N a tle ruin Starego Miasta odbudowany już kościół Św. Jana z XIII w. 71. Kościół katedralny Św. Jakuba i ruiny ul. Wielkiej (stan z r. 1949) 72. Szczecin 1949. Stare Miasto, na pierwszym planie ruiny starego Ra tusza, na prawo fragment ruin Zamku 73. Rok 1950. Życie miasta toczyło się już normalnie. Odbudowane domy z różnych epok już nie wystarczały. Trzeba było myśleć o nowym budownictwie mieszkaniowym
A d enauer K on rad — k anclerz R e p u b lik i F ed era ln ej N iem iec 782— —784 A feltow icz — inż., naczelnik O ddzia łu P K P w Pile 38 A m on Ja n — inż., naczelnik W ydzia łu K om unikacji Szczecińskiego U rzędu W ojew ódzkiego 337, 584, 633 A m pus L idia — pionierka szczeciń ska 249 A nderson — prezy d en t S ztokholm u 451 A n d rejew — m in iste r jugosłow iański 546 A n d re je w — płk., zastępca naczeln i k a obw odu w ojennego w schod niej M eklem burgii 300 A nd rzejew ski Je rz y — p isarz 741, 777 A ntipienko — gen. le jte n a n t w G łów nej K w aterze R adzieckich W ojsk O kupacyjnych w N iem czech 228 A ntk ow iak E dm und — jeden z g ru py P olak ów obecnych w Szcze cinie w dn. 26 k w ietn ia 1945 r. 62 A pelbaum M ajer — a rty sta p lasty k 686
A rnold S tanisław — prof, dr, dyr. D ep a rtam e n tu Szkół W yższych M inisterstw a O św iaty 316 A skanas S tefan — dyr. D ep a rtam e n tu K o m unikacji w C en traln y m U rzędzie P lan o w an ia 506, 507, 515, 526, 528, 531—533, 577, 616, 639, 691 A snes A dam — dr, kier. re fe ra tu do sp raw porto w y ch Z arząd u M ia sta Szczecina 664
B abiński L eon — prof. A kadem ii H andlow ej w Szczecinie 454 B aburow W. M. — prof., naczelnik Głównego U rzędu P lan o w ania M iast p rzy Radzie M inistrów ZSRR 640, 641 B ackler — dr, lek arz dzielnicy n ie m ieckiej w Szczecinie 61, 127 Bagiński — inż., kier. polskiej m isji m orsk iej w H olandii 571, 572, 789 Bagiński R yszard — re k to r Wyższej Szkoły In ży n iersk iej w Szczeci nie 458, 538, 633 B ajuk o w — gen. le jte n a n t 507, 515, 534 B alicki -—- inż., w icem in ister k om u n ik acji 515, 516, 699 B ałakiew P aw eł — a rty sta p la sty k 686
B arch ard — ek sp ert do sp raw po l skich w F oreign Office w L on dynie 440, 441 B arciński F lo rian — prof. A kadem ii H andlow ej w Poznaniu 454 B ardoński S tanisław — urzęd nik 82 B artol — poseł polski w Belgii 570 B artosiński S tan isław — jed en z g r u py P o laków obecnych w Szcze cinie w d niu 26 k w ietn ia 1945 r. 62 B artoszyński K azim ierz — k p t. m a ry n a rk i w o jen n ej, kier. Szczeciń skiej E kspozytury D elegatury R ządu do S p raw W ybrzeża 344, 346, 485 B ekas Józef — delegat K om itetu W o jew ódzkiego P P R w Poznaniu 103 Belling F ran ciszek — d ru k arz 270
Benesz E dw ard — p rezyd ent R epu blik i Czechosłow ackiej 567, 715 B eren t R om an — w icestarosta pow ia tu w olińskiego w Św inoujściu 300 B ereżyński J a n — p ia n ista 317, 685 B erlik F lorian — ks., organizator d u szp asterstw a katolickiego w Szczecinie 105, 115 B erlington ■ — płk., dow ódca B ry ty j skiej M isji R epatriacyjnej w Szczecinie 349 B erm an Ja k u b — w icem inister przy P rezydium Rady M inistrów 276, 308, 336, 701, 702 B e rn a d o tte F olke — prezes Szw edz kiego Czerw onego K rzyża 452 B erty G erald L. — kpt., szef B ry ty j skiej M isji R epatriacyjnej w Szczecinie 313, 348 B estry Leon — organizator K lubu Sportow ego „O dra” 234 B evin E rn est — m in iste r sp raw za granicznych W ielkiej B ry tanii 239 B ibrow ski — płk., szef P olskiej M i sji W ojskow ej w B erlinie 313 Biedowicz B ronisław — w icem inister ośw iaty 15 B ielański R om an — jed en z grupy P olaków obecnych w Szczecinie w dniu 26 k w ietn ia 1945 r. 62 B ieru t Bolesław — przew odniczący K rajow ej R ady N arodow ej, p re zydent Rzeczypospolitej Polskiej 34, 140, 154, 180, 346, 362—364, 386, 506, 507, 542, 655, 708, 777, 816, ilustr. 41, 48, 59 B iliński — naczelny inżynier G azow ni Szczecińskiej 373 Billig W. — dziennikarz 369 B ism arck O tto Leopold von — k a n clerz Rzeszy N iem ieckiej 97, 211 Błachow ski S tefan — prof., rek to r U n iw ersytetu Poznańskiego 127, 432
B łahij K azim ierz — dziennikarz 143 Błaszczak — kier. O ddziału A dm ini stra c ji Z arząd u M iasta Szczeci na 108 Bobow ski J a n — inż., k iero w n ik W y działu Technicznego Z arządu M iasta Szczecina 584, 608 B obrow ski C zesław — prezes C en tralnego U rzędu P lan o w an ia 506, 507 Bochenek J a n — kier. W ydziału Technicznego Z arządu M iasta Szczecina 373 B ochenek-Iw ański — inż., sek re tarz A m basady Polskiej w Sztokhol m ie 451 Boelke H enryk — a rty sta d ram aty cz ny 686 Boelke H en ry k — a rty sta p lasty k 687 Bogatow ski — naczelnik W ydziału Ziem O dzyskanych w M in ister stw ie A dm in istracji Publicznej 254 Bognar — prezyd ent B udapesztu 719 Bogolubow A lek san d er — gen. le jte n an t, szef S ztabu II F ro n tu B iałoruskiego 130 B ogusław X IV — o statn i książę P o m orza Szczecińskiego, zm arł b e z potom nie w 1637 r. 320, 497, 552, 804 B ogusław ski M ichał — naczelnik W y działu F inansow ego Szczecińskie go U rzędu W ojewódzkiego 126 B ojan F ranciszek — dyr. W ydziału P rzedsiębiorstw M iejskich Z arzą du M iasta Szczecina 373 B onarek — dyr. D ep artam en tu F i nansow ego D eleg atu ry R ządu do S p raw W ybrzeża 385, 505 B onarski — dyr. Szczecińskiego U rzę du M orskiego 520, 582, 584, 659, ilu str. 46 B orejsza Je rz y — prezes Spółdzielni W ydaw niczej „C zytelnik” 307, 354, 655
B orkow iez L eo nard — pełnom ocnik R ządu przy Sztabie II F ro n tu Białoruskiego, pełnom ocnik R zą du n a O kręg P om orza Z achod niego, pierw szy w ojew oda szcze ciński, am basador P R L w P rad ze 27, 28, 31, 32—35, 37, 39—44, 47, 48, 69, 84, 88, 108, 124, 126, 130, 131, 134, 136, 137, 139—141, 144, 146, 149, 150, 153, 154, 158, 162, 167, 176, 180, 185, 187, 188, 193, 195, 199, 205, 207, 208, 221, 222, 230, 243, 247, 256, 267, 269, 273, 274, 276, 280—282, 308, 322, 334, 335, 343, 355, 364, 367, 381, 395, 400, 465, 467, 468, 496, 497, 512——515, 527, 540, 542, 558, 610, 614—616, 622, 625, 639, 642, 643, 650, 665, 666, 712, 724, 727, 742, 743, 775—778, 782, ilustr. 16, 46, 48, 50, 52 Borowicz — pierw szy organizator r y bołów stw a w Szczecinie 115 Borow ik Józef — dr, dyr. In sty tu tu B ałtyckiego w G d ań sk u 758 B o tu r K arol — k ier. O ddziału E w i dencji R uchu Ludności Z arządu M iasta Szczecina 412, 546 B ourdillon — k iero w n ik sekcji p o l skiej w F oreign Office w L ondy nie 441, 443, 444 Bożek F ranciszek — kier. grup y aprow izacji m ięsnej m ia sta Szcze cina 105, 121 B resiń sk i T adeusz — dyr. P ań stw o wego U rzędu R epatriacyjnego w Poznaniu 48 Briks Bolesław — inż. 456, 789 Brodniew icz H ieronim — arch itek t, kier. M iejskiej P racow n i U rb a nistycznej Z arząd u M iasta Szcze cina 122, 270, 425, 502, 608, 612, 625, 639, 723, 766, 790 B roniew ski W ładysław — p oeta 742 B ru n st G. R. — am ery k ań sk i dzien n ik arz z „News S ervice” 513
B rü h l F erd y n an d — gen. m jr, n ie m iecki ko m en d an t Szczecina 61 B ryliński — a rty sta d ram atyczny 688 B ryła S tefan — prof. P olitechniki L w ow skiej i W arszaw skiej 553, 609 Brzęczew ski — dyr. Spółki „P olska Żegluga n a O drze” 407 B rzóska Czesław — red a k to r, se k re ta rz Polskiego Z w iązku Zachodnego, członek N adzw yczajnego K o m itetu M igracyjnego w Poz n an iu 98—100, 157 B ublew ski W itold — d y rek to r Spół k i Żeglugi P rzybrzeżnej „G ry f” 394, 673, 674 B u jakó w — gen. le jte n a n t B ułganin N ikołaj — gen. arm ii, m a r szałek, członek P aństw ow ego K o m itetu O brony 140, 180 B uschm ann — o statn i naczelny r e d ak to r gazety „Pom m ersche Z ei tu n g ” 59 B usza T adeusz — płk. pożarnictw a 103, 107, 114 Buszm a E ugeniusz — inż., naczelnik w ydziału w M in isterstw ie K o m u n ik acji 624 B utkiew icz Józef — ław n ik Z arządu M iasta Szczecina 501, 740 B yrnes Ja m es F ran cis — se k re tarz S tan u USA 101, 442, 443
C arro l — płk., delegat b ry ty jsk i do sp raw re p a tria c ji Niem ców 349 C elian A ndrzej — kom isarz dzielni cy Golęcino w Szczecinie 646 C h ab aro w — gen. le jten an t, szef d e legacji radzieckiej do delim itacji przebiegu granicy lądow ej polsko-niem ieckiej 278, 280, 281 C hełkow ski Szczęsny — inż., o rg an i zato r Izby Rolniczej w Szczeci nie 103, 115
C hm ielew ski J a n — u rb an ista, prof. P o litechniki W arszaw skiej, dyr. G łównego U rzędu P lan o w an ia P rzestrzen n eg o 418, 419, 425, 432, 435, 580, 581, 609, 612, 616, 623, 636, 637 C hm ielew ski S tan isław — rad n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324 C hojecki H en ry k — k ier. g ru p y aprow izacyjnej n a okręg P om o rza Zachodniego 33 C horzew ski A dam — m jr dypl., ofi cer łącznikow y p rez y d en ta m. Szczecina 168 C h risto fo l — m e r M arsylii 561 C hrobrich — k o n su l g en eraln y ZSRR w G dańsku 467 C hudy T adeusz — prezes M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 198, 201, 324, 361, 497, 737 C hurchill W inston — p rem ier W iel kiej B ry ta n ii 17, 119, 206 C iborow ska U rszula — a rc h itek t-u rb a n ista 532, 581, 585, 590, 608, 611, 723 C iborow ski A dolf — a rc h ite k t-u rb a n ista, k iero w n ik M iejskiego U rzędu P lan o w an ia P rz estrz en n e go Z arząd u M iasta Szczecina 532, 581—583, 608, 615, 622, 623, 625, 639, 650, 700, 707, 723, 790, 794, 809 Cieślak — in te n d en t Z arząd u M iej skiego w Szczecinie 213 C ieślak — plutonow y M ilicji Spo łecznej K om itetu Pom ocy P o la kom w Szczecinie 210 Cieślewicz L u cjan — 11 k w ietn ia 1945 r. zgłosił się do p rac y n a Pom orzu Z achodnim w odpo w iedzi n a apel w p ra sie 25 C ieśliński — inż. Z arząd u M iasta P i ły 38 Ciołkow ski S tefan — I se k re ta rz K o m itetu M iejskiego P olskiej P a r
tii R obotniczej i Polskiej Z jed noczonej P a rtii Robotniczej w Szczecinie 501, 641, 725, 772 d e m e n tis V lado — m in iste r sp raw zagranicznych Czechosłowacji 665—667, 811, ilu str. 67 Cook A. D. — a tta c h é m orski a m b asad y S tan ó w Zjednoczonych w W arszaw ie 513 C orbusier Le — zob. Le C orbusier Coubel A lb ert — prezes R ady M iej skiej w Szczecinie 737 C órkow ski M arian — ra d n y M iej skiej R ady N arodow ej w Szcze cinie 324 C yrankiew icz Józef — prezes Rady M inistrów 541, 542 C zabanow ski — a rty sta dram atyczny 316, 687 Czajkow ski W ładysław — w icem in i ste r Ziem O dzyskanych 250, 251, 309, 311, 408, 428, 461, 467, 506, 517, 522, 524, 528, 530, 531, 577, 583, 691 Czapelski S tan isław — naczelnik W ydziału K u ltu ry i S ztuki Szcze cińskiego U rzędu W ojew ódzkie go 38, 126, 418, 685 C zarnecki W ładysław — u rb an ista, prof. P o litech n ik i P oznańskiej i W rocław skiej 533, 705 Czasz S tan isław — rad ca M ag istra tu m ia sta P o zn an ia 537, 705 C zerniew ski — chargé d ’affaires p ol ski w H adze 571 C zerny W ładysław — u rb an ista, w i ceprezydent G dańska, prof. P o litech n ik i G dańskiej i W rocław skiej 340, 432, 637 C zerw iński K azim ierz — b. nauczy ciel szkoły polskiej w Złotowie, naczelnik W ojew ódzkiego W y d ziału K u ltu ry w K oszalinie 316 Czosnow ska B ogusław a — a rty stk a te a tró w szczecińskich 688
Czosnow ska M ichna — a rty s tk a te a tró w szczecińskich 688 Czosnow ski S ylw ester — kier. Z espo łu E stradow ego Z w iązku P a trio tów Polskich w e Lw ow ie, dyr. te a tru w Szczecinie 687 C zuprykow ski — w ó jt gm iny K ołba skow o 298, 731 C zw ójdziński Bolesław — działacz społeczny, publicysta 354 Czyż E dm und — I se k re ta rz K om i te tu M iejskiego P P R w Szczeci nie 99, 123, 177, 192, 197, 198, 211, 244, 324, ilu str. 27
D arski S tan isław — rad c a M in ister stw a Żeglugi 461 D aszew ski S tan isław — k p t. pilot 168, 297 D ąbrow ski B olesław — kierow ca 237 D ąbrow ski K o nstanty — m inister sk a rb u 311, 485 D ąbrow ski S tefan — prof, re k to r U n iw ersy te tu P oznańskiego 31 D ikoj — płk, kom en d an t radzieckiej portow ej bazy przeładunkow ej w Szczecinie 283, 290, 322, 344 D łuski O stap — kier. W ydziału Z a granicznego K om itetu C e n tra l nego Polskiej Zjednoczonej P a r tii R obotniczej 777 D obieżyński S tanisław — por. po żarn ictw a 103 D obrzycki E dm und — sta ro sta kosza liński 40 D obrzyński — kpt. żeglugi w ielkiej, d y rek to r Spółki Ż eglugi P rz y brzeżnej „G ryf” 519 D om inik Tadeusz — dr, fitopatolog-leśnik, późniejszy prof. A kade m ii Rolniczej w Szczecinie 176, 231, 316, 358, 539 D orożyński — m jr W ojsk O chrony P ogranicza 517
D ow nar — kom isarz dzielnicy Golęcino w Szczecinie 597 D rabow icz — w iceprezydent m iasta P oznania 384 D ragin — m jr, dow ódca szczecińskiej jednostki K orpusu B ezpieczeń stw a W ew nętrznego 288 D rukarczyk M arian — przedstaw iciel Polonii b erlińskiej 225 D rw ęski Ja ro g n ie w — pierw szy pol ski p rezydent m iasta P oznania w 1919 r. 704 D ubiel Jó z ef — w icem inister Ziem O dzyskanych 588, 690 D uniłłow icz W itold — ppor., a d iu tan t p rez y d en ta Szczecina, a d iu tan t w ojew ody szczecińskiego 102, 103, 109, 113, 117, 119, 149, 150, 151, 205, 282 D unin-M ichałow ski — prof., naczel nik W ydziału K u ltu ry Z arządu M iasta P oznania 31 D ura Józef — m jr, kom en d an t M iej skiej S traży P ożarnej Szczecina 266 D urnasiow a H alin a — d y rek to rk a Szkoły M uzycznej im. Szym a now skiego w Szczecinie 685 D utkiew icz-N alew aj ko B a rb a ra — praco w ała w pierw szej stołówce w Szczecinie 85, 86 D ym ek W alenty — biskup poznański 105 Dziabas T eodor — inż., dyr. W odo ciągów i K analizacji m iasta Szczecina 373, 470, 550, 608, 721, 722 Dziedzic J a n — kolejarz ze stacji Szczecin-G um ieńce 266 D ziekoński W łodzim ierz — inż., w icedyr. szczecińskiej D yrekcji K o lei P aństw ow ych, w icedyr. Szcze cińskiej D yrekcji O dbudow y 43, 155, 337, 461, 485, 607 Dziew oński K azim ierz — a rc h ite k t-u rb a n ista , prof. 425, 432, 717
D zięcielew ski — kom isarz dzielnicy G łębokie w Szczecinie, a n a stę p nie dzielnicy Ł asztow nia 650
E den A nthony R o bert — m in ister sp raw zagranicznych W ielkiej B ry tan ii 119 E esterens v an — naczelny a rc h itek t A m sterdam u 573
F ab er — o sta tn i niem iecki n a d b u rm istrz Szczecina 61 F ab ierk iew icz Z bigniew — inż. Z je d noczenia Energetycznego w Szczecinie 683 F edas — zast. naczelnika W ydziału E w idencji R uchu L udności Z a rząd u M iasta Szczecina 412 F eigin — m jr, pracow n ik M in ister stw a Bezpieczeństw a 173 F eliński R om an — u rb an ista, p ie rw szy dyr. R egionalnej D yrekcji P lan o w an ia P rzestrzennego w e W rocław iu 21 F ied iu n iń skij Iw a n I. — gen. pułk., naczelny dow ódca radzieckich w ojsk okupacyjnych w M eklem bu rg ii 279, 280 F iedotow ■ — m jr, radziecki k o m en d an t w ojenn y dzielnicy W edding w B erlinie 209 F iedotow A leksander A. — płk., r a dziecki k o m en d an t w ojenny m. Szczecina 67, 76, 79, 91, 103, 136, 144, 152, 160, 165, 168—171, 181, 187, 192, 195, 205, 209, 210—212 F ierlin g er Z denek — w iceprem ier C zechosłow acji 715 F ilipkow ski S tan isław — u rb an ista, prof. P olitechniki W arszaw skiej 424, 425, 636, 637 F in ste r — od 7 czerw ca 1950 r. se k re ta rz P rezydium M iejskiej R a dy N arodow ej w Szczecinie 828
F iodorow A natolij — le jte n a n t; za w a rł pierw szy w pow ojennym Szczecinie zw iązek m ałżeński 124 F irlik T eofil — strażak , zginął w m a ju w 1945 r. w Szczecinie 129, 221
F la ta u K azim ierz — m gr chem ii, kier. szczecińskiej grup y U n iw er sy te tu P oznańskiego w m aju 1945 r. 105, 114, 123, 127, 460 F leszar M aria — dr, kier. B iu ra S praw K ongresow ych MZS 258, 311, 409 F ołtyn S tefan — naczelnik W ydziału Finansow ego Z arząd u M iasta Szczecina 500, 722 F o rtu ń sk i S tan isław — por. M ilicji O byw atelskiej 43 F ry d e ry k W ilhelm I — k ró l p ru sk i 320 F reid — płk. dow ódca garnizonu w ojsk radzieckich w Szczecinie 403 F u rm ańczyk W acław — a rc h itek t 791 F y d a-K arw o w sk a R en ata -— arc h i te k t 791
G ajdow ski Z y g m u n t — u rzęd n ik pocztowy 109 G ajew ski J a n — d ziennikarz 97 G ajkow icz J a n — inż., dyr. D e p a rta m e n tu D róg K ołow ych M inister stw a K o m u nik acji 607, 694 G ałczyński K o nstan ty Ildefons — p o eta 741, 742 G apiński — pierw szy w iceburm istrz Nowego W arpn a 298 G arre au R oger — am basador F ra n c ji w Polsce 379, 380, 426, 430, 431 G arre au R oger (jun.) — konsul f r a n cuski w Szczecinie 475 G aulle C harles de, — gen., p rezyd ent R ządu Tym czasowego F ra n c ji 380
G aw iela M aksym ilian — kierow ca U rzędu W ojewódzkiego w Szcze cinie 130, 150 Geiss H ans — la n d ra t po w iatu szcze cińsko-w iejskiego 265 G em bicki — dzien nikarz 368, 369 G endaszyk Józef — rad n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324, 361, 737 G endera A ntoni — p racow nik W y działu A prow izacji Z arząd u M ia sta Szczecina 161, 171 G erm ałow icz — przew odniczący P r e zydium M iejskiej R ady N arodo w ej w Szczecinie po 7 czerw ca 1950 r. 828 G ierakow ski — dyr. d ep a rtam e n tu w M inisterstw ie A dm in istracji P u blicznej 814 G in ter — w icep rezyd en t m iasta P o znania 384 G luck Leopold — naczelnik W ydzia łu A prow izacji m. Szczecina, w i cem inister Ziem O dzyskanych, w iceprezes N arodow ego B anku Polskiego 31, 104, 114, 408, 690 Głowacz S tefan ia — insp ek tor P a ń stw ow ego U rzędu R ep atria cy jn e go 102 G m itrow icz A ntoni — kp t. żeglugi w ielkiej, dow ódca s ta tk u „P osej don”, k tó ry m dokonyw ała się r e p a tria c ja Niem ców ze Szczecina 349 Goc — por., k o m en d an t pierw szej ekipy M ilicji O byw atelskiej w Szczecinie 72 G odecki J a n — kpt. żeglugi w ielkiej, d y rek to r Szczecińskiego U rzędu M orskiego 461, 470 G d a ń sk i H en ry k — w icem inister przem ysłu 381 G om ułka W ładysław — w iceprem ier, m in ister Ziem O dzyskanych 250, 304, 308, 309, 352, 408, 530, 531, 540, 690, 701, ilu str. 47
G orczakow A. — m jr, kom en dant w ojenny m ia sta Szczecina 218, ilu str. 27 G orochow — gen. le jte n a n t w G łów nej K w aterze Radzieckich W ojsk O kupacyjnych Niem iec w B erli nie 228 G oryński Ju liu sz — dr, dyr. d e p a r ta m en tu w M inisterstw ie O dbu dowy, prof. 410, 425, 428, 430, 432, 587, 616, 639, 643, 693, 696, 708 Gościcki — dr med. w P oznaniu 12 G órny Józef — kier. sam odzielnego r e fe ra tu portow ego Z arząd u M ia sta Szczecina 394, 406, 467, 659, 730 G órski — sta ro sta p ow iatu Szczeci nek 364, ilu str. 41 G órski Józef — prof., re k to r A k ad e m ii H andlow ej w Poznaniu 14, 15, 23, 358, 359, 399, 454, 455, 456 G rabow ski — dyr. D ep artam en tu P o litycznego M in isterstw a A dm ini stra c ji Publicznej 259, 409, 410 G rabski A ndrzej — in stru k to r K o m ite tu M iejskiego P olskiej P a r tii R obotniczej w Szczecinie 725 G rajzer — kierow ca 177 G ródecki K on stan ty — kier. R efe r a tu M uzealnego p rzy Szczeciń skim Urzędzie W ojew ódzkim 419 G rodzicki — w iceprzew odniczący Stołecznej R ady N arodow ej m ia sta W arszaw y 432, 436 G rodzicki M irosław — delegat P a ń stw ow ego U rzędu R ep atria cy jn e go 102 G rodziński — naczelnik W ydziału P rzedsiębio rstw M iejskich Z a rzą d u M iasta Szczecina 700, 721 G rotew ohl O tto — p rem ier NRD 786 G rudziński — m jr, oficer do zleceń specjalny ch p rzy prezydencie m iasta Szczecina 291, 294, 352
Grzeszczuk A lek sand er — ra d n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324 G rześkow iak Józef — głów ny k się gowy In sp ek to ra tu In w esty cy j nego Z arząd u M iasta Szczecina 588, 644, 721 G rześkow iak K azim ierz — 11 k w ie t nia 1945 r. zgłosił się do p racy n a P om orzu Z achodnim w odpo w iedzi n a apel w p ra sie 25 G urano w ski Jó zef — dr, naczelnik W ydziału In w esty cji M in ister stw a Ziem O dzyskanych 408, 587, 691 G ustow ski L eszek — k o n su l g en e ra ln y polski w A m sterd am ie 571, 573 G uziałek — p racow nik U rzędu P o m ia ró w m ia sta Szczecina 103 Gw iazdowicz M ichał — w ojew oda poznański 98
lla ls k i Józef — dziennikarz, red. „K u rie ra Szczecińskiego” 26 H arris M ontague — przew odniczący M iędzynarodow ego Z w iązku M iast 436 H eb ran g — m in ister jugosłow iański 546 H eliński Z bigniew — dyr. Szczeciń skiego O ddziału C entralnego Urzędu P lan o w an ia 454, 456 H elsztyński S tan isław — prof. U n i w ersy te tu W arszaw skiego, p ie rw szy k u ra to r Szczecińskiego O k rę gu Szkolnego 125, 460 H em pel — rad c a do sp raw policji zarządu niem ieckiej dzielnicy w Szczecinie 165, 178, 186 H ill R ussel — b erliń sk i ko resp o n dent „New Y ork H erald T rib u n e” 245, 246 H im m ler H ein rich 384 H itle r A dolf 52, 56, 77, 237, 780
H lond A u gu sty n — ks. k a rd y n a ł 272 H aly — d r, dyr. naczelny zakładów B a ty w Z linie (później G o ttw aldov) 716, H olliday — I se k re tarz A m basady B ry ty jsk iej w W arszaw ie 380 H oppe W iktor — zastępca naczeln i ka, później naczelnik W ydziału K w aterunkow ego Z arząd u M ia sta Szczecina 114, 213 H ru śk a E m an u el — prof., czeski p la n ista reg io n aln y 711 H ryniew iecki Je rz y — arc h itek t, prof. P o litech n ik i W arszaw skiej 790 H ückel S tan isław — prof. P o litech n ik i G dańskiej, k o n su ltan t B iu ra O dbudow y P o rtó w w Szczecinie 484, 662 H ü h n er W ern er — gen. m jr, niem iec k i k o m en d an t Szczecina 58
Ignatow icz — p rezy d en t m ia sta E l bląga 820 Ignatow icz A dam — kierow ca 72, 84, 89 In feld Leopold — fizyk, prof. U ni w e rsy te tu W arszaw skiego 692 Iw aszkiew icz Ja ro sła w — p isa rz 742 Izotow — gen. m jr, dow ódca szcze cińskiej p ortow ej bazy w ojennej 345, 404
Jab łk o w sk i Z yg m u n t — dziennikarz 240 Jab ło ń sk i H en ry k — prof, d r, p rz e w odniczący R ady P ań stw a PR L 8
Jacynicz K on stan ty — kom andor, naczelnik W ydziału M orskiego Szczecińskiego U rzędu W oje wódzkiego 247, 271, 272, 277 Ja h n k e Z dzisław — re k to r Wyższej Szkoły M uzycznej w P o znaniu
686
Ja k s Czesław — w icedyr. szczeciń skiej D yrekcji P lano w ania P rz e strzennego 25, 26, 417, 520 Jak u b o w ski W ładysław — 11 k w ie t nia 1945 r. zgłosił się do p racy n a Pom orzu Z achodnim w odpo w iedzi n a apel w p rasie 25 Jak u b o w sk i Z y gm un t — d r med., pierw szy naczelnik M iejskiego W ydziału Z drow ia w Szczecinie 105, 114, 126, 175, 198, 199, 213, 324 Jam roży F ran ciszek — inż., w icepre zydent m iasta Szczecina, głów ny in spekto r k o n tro li m iejskiej 41, 71—73, 79, 80, 82, 86, 90, 95, 98, 103, 107, 109, 114, 131, 135— — 137, 142, 145, 147, 149, 158, 160, 163, 176, 177, 189, 190, 192, 195, 198, 199, 202, 210—213, 231, 244, 313, ilu str. 27 Ja n iec Ire n a — zaw arła pierw szy w pow ojennym Szczecinie zw iązek m ałżeński 124 Jan iszew sk i — inż., dyr. szczecińskiej D yrekcji K olei P aństw ow ych 637, 668, 675 Jan k o w sk i H enry k — inż., kier. ek i py tram w ajo w ej w Szczecinie 128 Jan o w sk i M ieczysław — naczelnik W ydziału S am orządow ego Szcze cińskiego U rzędu W ojew ódzkie go 497 Jań czak A leksander — inż., dyr. Wo dociągów M iejskich w P oznaniu 133 Jaroszew icz P io tr — gen., w icem ini ste r obrony naro dow ej 583 Ja rz y n k a W itold — a rc h ite k t 791 Ja ssen — ppłk., zastępca radzieckie go k om en danta w ojennego m ia sta Szczecina 195 Jaśkiew icz W iktor — kp t., zastępca pełnom ocnika rzą d u p rzy do w ództw ie II F ro n tu B iałorusk ie
go 27, 47, 48, 51, 66, 68, 70, 71, 76, 92, 100, 108, 124, 156, 180 Jelonek — rad ca handlow y am b asa dy polskiej w H adze 571 Jeziersk i A ndrzej — inż. elek tryk, doradca Z arządu M iasta Szcze cina 683, 723 Jędry ch o w sk i S tefan — dr, m in ister żeglugi i h an d lu zagranicznego, przew odniczący P aństw ow ej K o m isji P lanow an ia G ospodarczego 257, 259, 307, 312, 322, 363, 368, 382, 396, 506, 507, 515, 814—816, 822 Ję d rz eje w sk i — dyr. D ep artam en tu Ekonom icznego M in isterstw a Ż e glugi i H an d lu Z agranicznego Jodk ow ski E ugeniusz — inż., naczel n ik W ydziału Technicznego Z a rząd u M iasta Szczecina 242 Joń czy k J a n — kolejarz ze stacji S zczecin-G um ieńce 266 Józefow icz — kier. M iejskiego U rzę du S tatystycznego w Szczecinie 307, 797
K aczm arek Ignacy — dyr. W ydzia łów T echnicznych i k iero w n ik M iejskiego U rzędu P o m iarów m iasta P oznania 26 K aczocha-Józefski A lek san d er — w i cem inister ad m in istra cji p ublicz nej 21, 22, 28—30, 34, 35, 37, 39 K aczorow ski M ichał — prof., kier. B iu ra O dbudow y p rzy U rzędzie R ady M inistrów , m in iste r odbu dow y 20, 21, 253, 290, 417, 418, 420, 432, 433, 581, 693 K am ień — sołtys w si P niew o 150, 163, 185 K am ińsk i M arian — cu k iern ik 241, 353, 389 K aniew ski J a n — w icew ojew oda szczeciński 136, 151, 154, 236, 306, 324, 334, 367, 619, 622, 751
K an iu k H en ry k -— rad n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 284, 324 K arczew ski — a rty s ta d ram atyczny 688
K arczm arek A lfons — prezes K om i te tu Pom ocy Polakom w Szcze cinie 189, 190, 211, 243 K arło w sk a — dr, p rzed staw icielka Izby Rolniczej 103 K arn y H en ry k — a rty sta p lasty k 686 K arw ow ski Zenon — inż., dyr. Szcze cińskiego Z jednoczenia E n erg e tycznego 584, 683 K aw ecki H en ry k — 11 k w ietn ia 1945 ro k u zgłosił się do p racy n a P o m orzu Z achodnim w odpow iedzi n a apel w p rasie 25 K aźm ierczak F elik s — zast. naczel n ik a W ydziału Sam orządow ego Szczecińskiego U rzędu W oje w ódzkiego 108, 497 K elles-K rau z — poseł polski w K o p enhadze 574 K enig — m a js te r w odociągow y z P o znania 125 K ęd zierska R ozalia — je d n a z g ru py P olaków obecnych w Szcze cinie 26 k w ietn ia 1945 r. 62 K ędzierski Je rz y — inż. arc h itek t, w icedyr. Szczecińskiej D yrekcji O dbudow y 418 K iełbasiew icz F ran ciszek — u rzę d n ik 82 K iern ik W ładysław — m in iste r ad m in istra c ji publicznej 250, 254, 311, 409, 577 K ijow ski Józef — k sięg arz 90, 113, 117, 200 K ilanow icz — kpt., k ier. W ojew ódz kiego U rzędu B ezpieczeństw a w Szczecinie 37, 83, 123, 293 K irk in S tan isław — a rc h ite k t 16, 26, 33, 44, 122, 477, 609, 646, 704, 707, 751, 787, 813
K iruczenko — p raco w n ik Z arząd u L asów m iasta Szczecina 358, 377 K isielew ski Józef — pisarz, a u to r książki Z ie m ia g ro m a d z i p ro c h y 16, 252, 321, 548 K labecki S tan isław — dyr. ad m in i strac y jn y T ra m w ajó w M iejskich w Szczecinie 128, 472 K liks M arian -— naczelnik W ydziału Finansow ego i Z arządu N ierucho m ości m. Szczecina 213, 378 K lim ek Józef — kier. O ddziału P o datkow ego Z arząd u M iasta Szczecina 500, 722 K łosiew icz W iktor — I se k re tarz K o m itetu W ojew ódzkiego P olskiej P a rtii R obotniczej i Polskiej Z jednoczonej P a rtii Robotniczej w Szczecinie 527, 724 K łossow ski — kom andor, a ttac h é m orski przy A m basadzie Polskiej w L ondynie 448, 449 K m iecik M ichał — działacz społecz ny Polonii b erliń sk iej i P olsk ie go Z w iązku Zachodniego 100, 115, 123 K och S tefan — sołtys w si M ierzyn pod Szczecinem 88 K ochański A polinary — naczelnik W ydziału M ieszkaniow ego Z a rząd u M iasta Szczecina 106, 113, 114 K ocim ski F ranciszek — arc h itek t, starszy w ykładow ca Wyższej Szkoły In ży nierskiej w Szczeci nie, dziekan W ydziału B udow nictw a 790 Koegel M ieczysław —• technik, p r a cow nik W ydziału P rzed sięb io rstw Z arząd u M iasta Szczecina 721 K okoszka E ugeniusz — u rzędnik pocztow y 109 K olarz Longin — m jr, szef U rzędu Bezpieczeństw a w Szczecinie 131
K ołodziejczyk — delegat U rzędu I n fo rm acji i P ro pagandy na m. Szczecin 72, 73 K o natkow ska G ertru d a — p ian istk a 346, 686 K ondracki A rkadiusz — a rty sta p la styk, re fe re n t sp raw estetyki m ia sta Szczecina 686 Konieczny S tefan — sie rż an t M ilicji O byw atelskiej 107 K onkolew ski Ignacy — jeden z g ru py P olaków obecnych w Szcze cinie 26 k w ietn ia 1945 r. 62 K ononowicz R om uald — a rty sta p la sty k 686 K ononow icz Zenon — a rty sta p lastyk 686
K opański — członek N adzw yczajne go K om isariatu M igracyjnego w P o znaniu 99 K o rian Józef — inż. b udow lany 718 K ornacki — inż., przew odniczący R a dy Nadzorczej Spółki „Polska Żegluga na O drze” 384 K orobniew icz W ładysław — rad n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324 K osarski M ieczysław — sołtys osie dla m iejskiego Osowo 125 K osiński — w icem in ister sk a rb u 699 K ostrzew ski Józef — prof. U n iw er sy te tu Poznańskiego 31, 46 K otański W acław — por. sam odziel nego p u łk u sam ochodow ego rz ą du 98 K otas J a n — p rim a to r (prezydent) m iasta O straw y 670, 709, 714, 715, ilu str. 68 K o tlarsk i — kier. oddziału ru chu s ta cji S targ ard Szczeciński 148 K otow ski W ładysław — II w icepre zydent m iasta Szczecina 114, 121, 244, 324, 501 K ozierow ski S tanisław — ks. k a n o nik, doc. U niw ersytetu P o zn ań skiego, a u to r A tla s u n a z w geo
g ra fic z n y c h S ło w ia ń s z c z y z n y Z a ch o d n ie j (1934, 1945) 246, 252, 270,
285 K ozłow ski Z bigniew —- dyr. Ogrodów M iejskich w Szczecinie 377, 405 K ożusznik — dr med., w icem inister zdrow ia 526, 568 K rasnodębski — inż. arc h itek t 38 K rasocki M ichał — kier. B iu ra Ziem Z achodnich U rzędu Rady M ini strów 19, 21 K rassow ska E ugenia — w icem inister O św iaty 458, 511 K ratochw il — naczelnik W ydziału P rzem ysłu m iasta Szczecina 213 K rause R ichard — Niem iec, uchodź ca ze S targ ard u 186 K reid E ugeniusz — naczelnik W y działu Sam orządow ego Szczeciń skiego U rzędu W ojewódzkiego 33, 37, 38, 136, 149, 252 K retk o w sk i — inż. elek try k 198 K roenke F lo rian — w icew ojew oda poznański do sp raw Ziem i L u buskiej z siedzibą w G orzowie 27, 30 K ró lak L eon — kier. Spółdzielni W y daw niczej „Polskie Pism o i K siążka” w Szczecinie 270, 354 K ryszak S tefan — inż., kierow nik O ddziału W odno-Ziem nego Z a rzą d u M iasta P oznania przed 1939 r. 558 K rzekow ski — ko nsul polski w M o nachium 778 K rzesiński W acław —• inspektor W y działu K on tro li Z arządu M iasta Szczecina 740 K rzysztoporski S tanisław — rad n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324 K rzyżankiew icz Ja n u sz — naczelnik W ydziału A prow izacji i H andlu Szczecińskiego U rzędu W oje w ódzkiego 121, 208, 243 K rzyżankiew icz M ieczysław — dele-
g at Izby F arm aceu ty czn ej, b. d y re k to r T argów Poznańskich 123 K ubacki — m istrz piekarniczy 241 K uczkow ski Ignacy — kom andor, n a czelnik W ydziału M orskiego Szczecińskiego U rzędu W oje w ódzkiego 168, 174, 185, 193, 673 K u k u ła M arcin — pracow nik W y działu Szkolnego Z arząd u M ia sta Szczecina 105 K upczyński B ron isław — p rez y d en t m ia sta W rocław ia 521, 701, 748, 749 K urcjusz H elena — arc h itek t, naczel ny a rc h ite k t m iasta Szczecina 246, 418 K uroczycki A leksander — inż. leśn ik 234, 358, 377, 405 K u ry łowicz B olesław — prof. A k ad e m ii H andlow ej w P oznaniu 454 K uryłow icz Z bigniew — w ykładow ca A kadem ii H andlow ej w Szczeci nie 454 K u telsk i E dw ard — m istrz rzeźnicki 62, 105 K w apich S tefan — sołtys osiedla m iejskiego Stołczyn 87 K w iatkow ski E dw ard — tech nik 41 K w iatkow ski Eugeniusz — delegat R ządu do S p raw W ybrzeża, b. w i cep rem ier przed r. 1939 322, 323, 338, 344, 360, 383—385, 394, 395, 404, 485, 505, 507, 523, 644, 655, 658, ilu str. 47 K w iatkow ski J a n — ra d n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324 K w iek M aciej — stu d e n t 105 K w iek M arek — dr, prof. U niw ersy te tu P oznańskiego 105, 127 K w intkiew icz M arian — d ru k a rz 270
L am bor Ju lia n — inż., dyr. Z arządu D róg W odnych w P oznan iu 468 L an dsb erg Józef — d r m edycyny 514
L ange O skar — prof., am basador polski w USA 312 L a to u r S tan isław — a rc h ite k t 791 L ebiediew W ik to r — am basador ZSRR w W arszaw ie 275, 276, 467 L ebiediew — płk., dow ódca garn izo n u w ojsk rad zieck ich w Szcze cinie 228 Lechow icz — dyr. D ep artam en tu O sad n ictw a M in isterstw a Ziem O dzyskanych 343, 408 L echow ski W ładysław — kier. K a n celarii Szczecińskiego U rzędu W ojew ódzkiego 125 L e C orbusier — fra n c u sk i a rc h ite k t-u rb a n ista 562 L eguèbe — k on su l F ra n c ji w Szcze cinie 475, 710 L e jte r — żołnierz W ojsk O chrony Po granicza, zam ordow any przez b an d ę p rzem y tn iczą 517 L em ańczyk J a n — prezes Z w iązku P olak ó w w B erlin ie 223, 224, 238, 274 L em antow icz — gen. dyw., dow ódca 12 dyw izji piechoty w Szczecinie 306, 364 L eszczycki S tan isław — prof. U n i w e rsy te tu W arszaw skiego, w ice m in iste r sp raw zagranicznych 276, 311, 465 L esikow ski J a n — in te n d e n t b u d y n k u Z arząd u M iejskiego w Szcze cinie 107 L ey k am M arek — arc h itek t, w y k ła d ający n a W yższej Szkole In ży n iersk iej w Szczecinie 790 L ie p ert — rad c a zarząd u niem ieckiej dzielnicy w Szczecinie 186 L ipicki — technik, p raco w n ik S ta ro stw a K ołobrzeskiego z siedzi b ą w K arlin ie 150 L ipow ski —- inż., w icedyr. techniczny Szczecińskiego U rzędu M orskie go 659
L isow ska — dr, in sp e k to r sz p italn i ctw a M in isterstw a Z drow ia 739 L ub aś Z bigniew — a rty sta d ra m a tyczny 316, 687 L uce D aniel de — b erliń sk i k o res p o n d en t „A ssociated P re ss od A m erica” 245 Ł aba S tan isław — in sp ek to r K o n tro li M iejskiej Z arząd u M iasta Szczecina 720 Ł abędziński — d r med., delegat na Szczecin Z w iązku P olaków w B erlinie 247 Ł abędź A n n a — au tochton k a, P o l k a ze Szczecina 76, 81 Ł abędź J a n — autochton, P olak ze Szczecina 76 Ł obodziński — kier. m iejskich w a r sztató w sam ochodow ych w Szczecinie 772 Łozica (Loitz) — b a n k ie r k sią żą t po m orskich w X V I w. 551, 804 Łuszczkiew icz S tan isław — k om an dor, dyr. Szczecińskiego U rzędu M orskiego 276, 283, 290, 300, 335, 344 L uźny Józef — k o le jarz ze stacji Szczecin-G um ieńce 266 Ł yczyw ek R om an — m g r adw okat, rad c a p raw n y Z arządu M iasta Szczecina 316, 354, 355 M aciejew icz K o n stan ty — k pt. że glugi w ielkiej, dyr. P aństw ow ej Szkoły M orskiej w Szczecinie 789 M aciejew ski F eliks — inż., prezyd en t m ia sta P oznania 23 M aciejew ski Józef — inż., I w ice p rezy d en t m iasta Szczecina 40, 43, 146, 155, 243, 244, 283, 284, 297, 309, 324, 501, 741 M aciejew ski L eonard — cuk iern ik 353, 810
M ack Jo h n D. — poseł do b ry ty jsk ie j Izby G m in 447, 448 M aczek S tan isław — gen. dyw izji, dow ódca polskiej dyw izji p a n cernej 349 M adejczyk Ja n — inż., dyr. D ep a r ta m e n tu T ra n sp o rtu Lotniczego M in isterstw a K o m u n ik acji 428 M adurow icz W ładysław — naczelnik W ydziału O gólnego Szczecińskie go U rzędu W ojew ódzkiego 30, 34, 37, 44, 45, 48, 69, 70, 140, 146, 187 M ajew ski — w ojew ódzki pełnom oc n ik do sp raw re p a tria c ji N iem ców 680 M ajew ski Z dzisław — arc h itek t, w y k ła d ają cy n a W yższej Szkole I n żynierskiej w Szczecinie 790 M ajętny J a n — autochton, p rac o w n ik T ram w ajó w M iejskich w Szczecinie 56, 81 M alessa S tan isław — dyr. R egional nej D yrekcji P lan o w an ia P rz e strzenn eg o w Szczecinie 338, 417, 424, 425, 614, 615, 636, 756 M alicka M aria — a rty stk a te atró w szczecińskich 688 M alinin M ichaił S. — g en .-lejten an t, szef sztab u I F ro n tu B iało ru sk ie go i radzieckich w ojsk o k u p acy j nych w Niemczech 42, 184 M alisz Bolesław — u rb an ista, prof. 425, 609, 612, 616, 623, 636, 717, 815 M allow L u d om ir — naczelnik W y działu Ogólnego Z arząd u M iasta Szczecina, pierw szy sta ro sta po w ia tu w eleckiego (szczecińskiego) 213, 234, 287, 289, 292, 294, 297 M ałcużyński K arol — dziennikarz i p u b licy sta 739 M aniew ski W iesław — inż. 41 M aran n e — m er m iasta Iv ry we F ra n c ji 436 M arcinkiew icz — dyr. O ddziału N a-
rodow ego B anku Polskiego w Szczecinie 498, 736 M arcinkow icz — inż., o rg an izator D y rek cji P rzem ysłu M iejskiego w Szczecinie 343 Marculc — porucznik, k om end an t pol skiej rejonow ej K om endy W oj skow ej Szczecin-Północ 293 M arczew ski K azim ierz — a rc h ite k t-u rb a n ista 432 M a rq u a rt — urzędniczka niem iecka w P ile 55 M aruszew ski — insp ektor nabrzeży p o rtu szczecińskiego 526 M asaryk — m inister spraw zag ra nicznych C zechosłow acji 666 M assey — w icekonsul W ielkiej B ry ta n ii w Szczecinie 710 M aślenkow — p łk 220 M atkow ski — dyr. D ep artam en tu Szkół A kadem ickich M in ister stw a O św iaty 15 M atula — p rim a to r (prezydent) m ia sta B rn a 670, 709, 715, ilustr. 68 M atuszew ski S tefan — m in iste r in form acji i propagand y 361, 367 M atysiak — o rganizator stołów ek w Szczecinie 115 M ax — prezy dent m ia sta B rukseli 569 M ayerbacher — k ier. niem ieckiej k a sy chorych w Szczecinie 53, 54, 55, 56 M azur — czeladnik piekarniczy 115, 125 M elcer-R utkow ska W anda — p isa r k a 175, 742 M esser E m an uel — a rty sta plastyk, prezes szczecińskiego O ddziału Z w iązku P lastyk ów 686 M ichalski — płk, polski ko m en d an t w o jen ny m ia sta Szczecina 297, 313 M ichałek — dr, działacz Polonii w Niem czech 224
M ichałow ski — dyr. G łównego U rzę du M orskiego w G dańsku 383 M ichałow ski W ładysław — arc h itek t-u rb a n ista 791 M ielczarek — por,, d ziennikarz 205 M ierzejew ski A leksander — kolejarz 82 M ierzycan J a n — gen. bryg., do w ódca jed n o stk i p ancernej W oj ska Polskiego 227, ilu str. 26 M ieszkow ski Z yg m u n t — księgarz, w spółzałożyciel Spółdzielni „P ol skie Pism o i K siążka” 354 M iętkiew icz Józef — p rezy d en t m ia sta B ytom ia 749 M igoń W łodzim ierz — w ojew oda szczeciński (po L eonardzie B orkowiczu) 751, 764, 775, 777, 818, 823 M ijał K azim ierz — p rezy d en t m iasta Łodzi, m in ister gospodarki kom u n alnej 253, 708, 747, 814 M ika F ranciszek — k ier. pierw sze go polskiego u rzęd u pocztowego w Szczecinie 105, 109, 126 M ikée M aksym ilian — ław n ik m ia sta Szczecina 501, 740 M ikołajczyk S tan isław — w icepre m ier, m in ister ro ln ictw a 258, 362—364, 510, 577 M ikołajski Ju liu sz — prof., zast. r e k to ra A kadem ii H andlow ej w w Szczecinie 454 M ilkę — naczelnik W ydziału O pieki Społecznej m iasta Szczecina 114 M inc H ilary — m in ister przem ysłu 381, 531, 702 M inor — p rezy d en t m iasta Łodzi 775, 777, 782 M ioduński — płk., dow ódca re p a trio w an ej przez Szczecin grupy dy w izji p an cern ej 349 M isiurew icz — inż., p raco w n ik B iura O dbudow y P o rtu w Szczecinie 526, 663
M łodziejow ska-Szczurkie wieżowa N una — a rty stk a dram aty czn a 687 M oczyński A lfons — pierw szy kier. K ancelarii Z arządu M iasta Szcze cina 81, 108 M odzelew ski Z ygm unt — w icem ini ster, później m inister sp raw za granicznych 256—258, 263—265, 276, 308, 311, 312, 380, 409, 541, 666, 667, ilu str. 50 M okrzyński Jerzy — a rc h ite k t 585, 636 M oraw ski — kier. W ydziału A dm ini stracyjno-Sam orządow ego K om i te tu C entralnego Polskiej Z je d noczonej P a rtii R obotniczej 747 M oris — p rim a to r (prezydent) m iasta Z lin (Gotwaldov) 716 M oroz P io tr — działacz S tronnictw a Ludow ego 284 M osiężny W acław — d ru k arz, dele g at K om itetu W ojewódzkiego (Okręgowego) P olskiej P a rtii R o botniczej na m iasto Szczecin 71— — 73, 87, 103, 112, 198, 213, 217 M oszyński Józef — kier. d eleg atu ry Spółdzielni W ydaw niczej „Czy te ln ik ” w Szczecinie 354 M rozow icki J a n — kpt. żeglugi w iel kiej 576 M rożek — płk., delegat M inisterstw a B ezpieczeństw a 338 M rzygłód W anda — jed n a z grupy P olaków obecnych w Szczecinie 26 k w ietnia 1945 r. 62 M uszyński Z dzisław — przew odniczą cy M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 700, 737, 827 M ydlarz — por. M ilicji O byw atelskiej 83
N alew ajko Ja n in a — kierow niczka pierw szej stołów ki w Szczecinie 86, 91
N ardy H en ry k — a rc h ite k t 791 N aryszkin (N arishkine) — m jr arm ii b ry ty jsk ie j 313 N asielski — dyr. P aństw ow ego U rzę du R ep atriacy jneg o w Szczecinie 268 N aum ienko T eodor — płk., szef W oj skowego In sty tu tu G eograficzne go 548, 556, 581 N ehrebecki J a n — kom andor, dyr. S półki Żeglugi P rzybrzeżnej „G ry f” 519 N ejedly Z denek — m in ister ośw iaty R epubliki Czechosłow ackiej 710 N ejedly Z den ka — dr, se k re ta rk a swego ojca, m in istra ośw iaty R e publiki Czechosłow ackiej 710 N eugebauer — d r m ed., delegat Z w iązku P olak ów w Szczecinie 247 N iem czyk M arian — zast. naczelnika W ydziału Ogólnego Z arządu M ia sta Szczecina 500 N iew iadom ski H ieronim — I se k re ta rz K o m itetu M iejskiego P ol skiej P a rtii R obotniczej w Szcze cinie 244, 324, 501 N iew iara Zenon — d ru k a rz 270 N iew isiew icz Ł ukasz — a rty sta p la styk 686 N oel-B aker — po d sek retarz stan u w b ry ty jsk im F oreign Office 348 N ow acki — prof., w ym ieniany w p u b lik acjach h itlerow skich z 1939 r. 449 N ow ak ■— członek P rezydium M iej skiej R ady N arodow ej w Szcze cinie po 7 czerw ca 1950 r. 828 N ow icki — prezy d en t m iasta G dań sk a 395 N ow icki E dm und — ks., bisk u p go rzow ski 272 N ow odw orski — w icedyr. D ep a rta m e n tu P o rtó w M in isterstw a Że glugi 673
O chab E dw ard — m in iste r ad m in i stra c ji publicznej 186 O chm an M aria — kier. K om isariatu D zielnicowego dzielnicy W arszów w Szczecinie, naczelnik W ydzia łu O pieki Społecznej Z arząd u M iasta Szczecina 646, 682, 772 Okołowicz A lfred — kier. U rzędu Ziem skiego na O kręg Pom orza Zachodniego 43, 125 O koniew ski Z bigniew — 11 k w ietnia 1945 r. zgłosił się do pracy na Pom orzu Z achodnim w odpow ie dzi na apel w prasie 25 O krój H en ry k — a rc h ite k t 791 O lechow ski W acław — ra d n y M iej skiej R ady N arodow ej w Szcze cinie 324 O lew iński — dyr. F unduszu K om u nalnego, dyr. D ep artam en tu S a m orządow ego M in isterstw a Ziem O dzyskanych 557, 691, 746 O lszew ski — am b asad o r P olsk i w P ra d ze 715 O łtarzew ski — inż., kier. w ojew ódz kiego p a rk u sam ochodow ego 39 O penkow ski — dr, działacz Polonii w N iem czech 224 O riechow W. M. — głów ny u rb a n ista C h arkow a 641 O sm ałow skij — głów ny u rb an ista M ińska 641 O sm ańczyk E dm und —• dziennikarz i p u b licy sta 223, 670, 742 O sóbka-M oraw ski E d w ard — prezes R ady M inistrów 30, 118, 260, 299 300, 362, 396, 506, 507, 541 O stachiew icz H en ry k — a rty sta p la sty k 316, 686 O strow ski — poseł polski w Szw ecji 558 O stro w sk i Józef — k ier. Sam odziel nego R e fe ra tu E w akuacyjnego p rzy Z arządzie M iasta Szczeci n a 251, 324, 371, 401
O strow ski W acław — prof. P o litech n ik i W arszaw skiej 432 O ud — u rb a n ista h o len d ersk i z R o t te rd a m u 780, 781
P achorski W ikto r — pierw szy in sp e k to r szkolny w Szczecinie 126 P aluchow ski T adeusz — rad n y M iej skiej R ady N arodow ej w Szcze cinie 324 P ałaszew ski M ichał — w icedyr. O k rę gu Poczt i T elegrafów w Szczeci nie 162 P ań sk i — k om and o r 382, 506 P ap u g a J a n — p isarz, la u re a t p ie rw szej nagrody literac k iej m iasta Szczecina 743 P a ru z a l B ohdan — dyr. d e p a rta m e n tu w M in isterstw ie P rzem ysłu 397 P asich N em ezjusz — inż., dyr. T ra m w ajó w M iejskich w Szczecinie 584 P asikow ski T adeusz — dzien nik arz 513 P a te k K onrad — dr, przew odniczący W ojew ódzkiej R ady N arodow ej w Szczecinie 497, 499, 537, ilustr. 50 P a tia A dam — inż. górnik, a u to r w spom nień G o rą c y r o k 601 P aulisz — dyr. D ep a rtam e n tu S am o rządow ego M in isterstw a A dm ini stra c ji Publicznej 814, 815, 818 P aw łow ski — se k re ta rz M iejskiej R a dy N arodow ej w Szczecinie, zgi n ą ł tragicznie w czasie odgruzo w y w an ia m ia sta 698 P aw łow ski Józef — kier. W ojew ódz kiego U rzędu In fo rm a cji i P ro p agandy w Szczecinie 26 Pągow ski S tan isław — ppłk. p o żar nictw a, in sp ek to r p ożarnictw a w ojew ództw a szczecińskiego 83, 84, 93, 107
P ełk a J a n — roln ik ze w si M ierzyn pod Szczecinem 229 P e rre t A ugust — a rc h ite k t fran cu sk i 559 P erzyński-P ieczeń Józef — kpt. U rzędu B ezpieczeństw a, naczel nik W ydziału K ontroli Z arząd u M iasta Szczecina 131, 724 P ete rs — płk., szef B ry ty jsk iej M isji R epatriacyjnej 313 P etrusew icz K azim ierz — dr, w ice m in iste r aprow izacji i handlu, w icem inister żeglugi i h an d lu za granicznego 232, 236, 254, 404, 462, 507, 515, 528, 534 P ęk alsk i Rom an — arc h itek t, kier. B iu ra P lanow ania Regionalnego w Poznaniu 21 P fe ffer — naczelnik W ydziału R ol nego Z arządu M iasta Szczecina 213 P iasn y — geodeta 81, 85 P iątkiew icz Je rz y — arc h itek t, st. w y kładow ca W ydziału A rc h ite k tu ry w Szczecinie 790 Piechocki J a n — d ru k a rz 270 P iechow iak A ugustyn — pierw szy dyr. O kręgu Poczt w Szczecinie 109, 122, 162 P ietkiew icz — dyr. D ep artam en tu O sadnictw a M inisterstw a Ziem O dzyskanych 691, 709 P ietru siń sk i — prezes W ojew ódzkiej R ady N arodow ej w Szczecinie 823 P ietrzykow ski S tan isław — naczelnik W ydziału K w aterunkow ego Z a rządu M iasta Szczecina 723 P ietra sze k Tom asz — inż., dyr. O k rę gu Polskich K olei P aństw ow ych w Szczecinie 38, 43, 155, 263— —265, 461, 505 P ietrusiew icz — inż., w icem inister budow nictw a 621, 623 P ilichow ski C zesław — dr, działacz Polskiego Z w iązku Zachodniego 26
P io tro w sk i T adeusz — ogrodnik 377 P io tro w sk i R om an — arch itek t, m i n ister bu dow nictw a 750, 822 P iotrow ski W acław — d y rek to r Szko ły M uzycznej im. C hopina w Szczecinie 685 P iórecki S tan isław — inż. dróg i m os tów 786 P isk o rsk i C zesław — d r, jed en z z a łożycieli Spółdzielni „Polskie P is mo i K siążka” w Szczecinie 270, 354, 355 Piszek — am b asad o r Czechosłowacji w W arszaw ie 715 P lew e — le jte n a n t, radziecki k om en d an t w o jen n y dzielnicy N iebuszewo w Szczecinie 110 P lin ius — dyr. to w arzy stw a żeglugo w ego „G d y n ia-A m erica L in es” 507, 672, 673. P lu ta — pierw szy b u rm istrz Nowego W arpn a 298 Płaczek — kom isarz dzielnicow y Szczecin-G um ieńce 357 P odaszew ski — o rg an ista 105 P odlaszew ski Ignacy — dziennikarz 98 Pogonow ski L eon — inż., dyr. te ch niczny T ram w ajó w M iejskich w Szczecinie 114, 128, 198, 213, 472 P ohorecki A dam — a rty sta plasty k , au to r obrazów o tem atyce szcze cińskiej 686 P o lak B en ed y k t O tton — b u rm istrz m iasta Połczyna 249 P onikow ski — prof. P o litechniki W arszaw skiej 456 Poniż W enczesław — prof. P o litech n ik i W arszaw skiej, doradca w sp raw ach m ostow ych Z arząd u M iasta Szczecina 338, 553, 609, 811 P opław ski — naczelnik W ydziału I n w estycji M in isterstw a A dm ini stra c ji P ublicznej 814
Pow ieki J a n — a rty sta p la sty k 686 P oźniak — w iceprezydent m ia sta W rocław ia 556 P ra w in — płk., szef P olskiej M isji W ojskow ej w B erlinie 352 P rey ssin g K aro l von —• ks., biskup b erlińsk i 177, 194, 272 P rozorow M ikołaj — in sp ek to r b u dow lany 618 P ru szak K azim ierz — działacz Polonii szczecińskiej w 1932 r. 77 P ry m a Je rz y — I se k re tarz K o m itetu W ojew ódzkiego Polskiej Z jed no czonej P a rtii R obotniczej w Szczecinie 775 P rzetacznik Eugeniusz — por. M ilicji O byw atelskiej 43 P rzyborow icz M aria — p rzeb yw ała od m a ja 1940 r. w Szczecinie 82 P rzyborow icz M arian — przebyw ał od m a ja 1940 r. w Szczecinie 82 Przyboś Ju lia n — poeta, poseł polski w S zw ajcarii 778 P ry sto r A lek san d er — p olity k sa n a cyjny 575 Pszczółkow ski — płk. w k w aterze gen. K aro la Św ierczew skiego-W altera 155, 157 P taszy ń sk i — polski kon su l g en e ral ny w M arsylii 562—564 Pudelew icz M ieczysław — w y k ła dow ca m a tem aty k i na A kadem ii H andlow ej i w W yższej Szkole In ży niersk iej w Szczecinie 454 P u stro w (!) — gen. polski, którego w y pow iedzi cytow ane były w p r a sie h itlero w sk iej w 1939 r. 449 P u t — dr, kier. O ddziału P raw nego w Szczecińskim U rzędzie W oje w ódzkim 151, 501 P u tra m e n t Je rz y — pisarz, am b a sa dor polski w P ary żu 558, 778 P yzik — p racow n ik D ziału Z akupów
i Z ao patrzenia M in isterstw a K o m u n ik acji 554, 802 Q uirini E dw ard — djrr. D ep a rtam e n tu A d m in istracji M in isterstw a Ziem O dzyskanych 408, 515, 516, 517, 691 ïtab an o w sk i J a n — inż., m in iste r k o m un ik acji 363, 666, ilu str. 50 R adkiew icz S tan isław — m in iste r bezpieczeństw a 218, 219 R ajew ski — inż. Szczecińskiego U rzędu M orskiego 633 R ajk o w sk a H elen a — a rty stk a d ra m atyczna 316, 687, 688. R ajkow ski — a rty s ta dram aty czn y 688
R apacki A dam — m in iste r żeglugi 527, 528, 534, 539, 656, 787 R atajczak — członek N adzw yczajne go K o m isariatu M igracyjnego w P oznaniu 99 R atajczak W ładysław — zastępca k iero w nik a M iejskiego U rzędu P racy w Szczecinie 121 R a tajsk i C yryl — p rezy d en t m iasta P ozn ania 1926—1934 oraz w pierw szych dniach w rześnia 1939 r. 13, 704, 705 R ausch — w iceb u rm istrz niem ieckiej dzielnicy w Szczecinie 142 R ąp T adeusz — inż., kier. M iejsk ie go U rzęd u P o m iaró w w Szczeci nie 354, 472 R eale — am b asad o r W łoch w W ar szaw ie 430, 432 Reck G uido — a rty sta plasty k , w spó łorg an izato r i dyr. P ań stw o w ej Szkoły P lasty czn ej w Szcze cinie 686 Reichów H ans — o statn i niem iecki naczelny a rc h ite k t Szczecina 53, 321, 629
R e in e r T adeu sz — I se k re ta rz K o m itetu W ojew ódzkiego P olskiej P a rtii R obotniczej w Szczecinie 43, 70, 121, 123 R esiński — a rty sta d ram atyczny te a tró w lw ow skich i szczecińskich 353, 683 Resz •— p orucznik 180 R oberts H ow ard — u rb a n ista b r y ty js k i 779 R o bineau — w icekonsul F ra n c ji w Szczecinie 710 R okossow ski K o n stan ty — m arszałek, dow ódca I I F ro n tu B iało ru sk ie go 118, 131, 139, 152, 154, 158, 170, 181, 187 R om an —• w icem inister h an d lu za granicznego 577 R om eyko M arian — płk dypl. pilo t 563 R osada M arian — por. po żarn ictw a 129 Rose W. J. — dyr. In sty tu tu S tudiów E uropy W schodniej i Z agadnień S łow iańskich, dorad ca F oreign Office w L ondynie 444, 445 R osenberg — m in iste r w rządzie III Rzeszy 223 R osner T adeusz — inż. chem ik, prof. W yższej Szkoły In ży n iersk iej w Szczecinie, dyr. F a b ry k i Sztucz nego Jed w a b iu w Szczecinie-Ż ydow cach 397, 398, 646, 652 R otstein A leksand er — dyr. szcze cińskiego oddziału Z ak ład u O sie dli Robotniczych 809 R óżański — w icem in ister p rzem ysłu 345, 374, 375, 404, 462, 506, 507, 517 R óżański S tan isław — u rb an ista, dyr. B iu ra P lan o w an ia P rz estrz en n e go w ojew ództw a gdańskiego, prof. P olitechn iki G dańskiej 325 Różew icki M ieczysław -—- sie rż an t M ilicji O byw atelskiej 81
R udnicki M ikołaj — prof. U n iw er sy tetu P oznańskiego 270 Rugę T adeusz — inż., p rezy d en t m ia sta P oznan ia przed w rześniem 1939 r. 704, 705 R um iancew — gen. le jte n a n t 515 R usinek M ichał —■p isarz 507 R uskich N ikołaj — g en .-lejten an t, członek R ady W ojennej II F ro n tu B iałoruskiego 161, 167, 170, 173, 175 R ybicki —• naczelnik W ydziału S a m orządow ego M in isterstw a Ziem O dzyskanych 408 R ychlicki F lo rian — arc h ite k t 25 R ydlew ski — żołnierz W ojsk O chro n y P ogranicza, zam ordow any przez ban d ę p rzem ytniczą 517 R ydloch Ł u cjan — in te n d e n t Z arzą du M iasta Szczecina 149 Rzędow ski — inż., w iceprezes S po łecznego P rzed sięb io rstw a B udo w lanego 572
Sachnow ski Z dzisław — dzien nik arz 367 Sadłow ski Je rz y — arc h itek t, w y k ła d ający n a W yższej Szkole Inży n iersk iej w Szczecinie 790 S an d el M arek — naczelnik W ydziału P rz ed sięb io rstw M iejskich Z a rzą d u M iasta Szczecina 818 S apała C zesław — m istrz rzeźnicki 241 S ap ersk i-S ap h ie r Zdzisław — naczel n ik W ydziału A d m in istracji O gólnej I In stan c ji Z arząd u M iasta Szczecina 344, 352, 470, 471, 544, 682, 723, 773, 818 S apieha — dyr. P aństw ow ego U rzę du R ep atriacy jn eg o w Łodzi 272, 273 S aw an Zbyszko — a rty sta te a tró w szczecińskich 688, 742
S charnkow sky — rad n y zarząd u n ie m ieckiej dzielnicy w Szczecinie 191, 201 S chm alfed — rad n y zarząd u niem iec k iej dzielnicy w Szczecinie 191 S chübel — kier. u rzędu pocztowego zorganizow anego przez zarząd niem ieckiej dzielnicy w Szcze cinie 220 Schw albe S tan isław — w icem arsza łek S ejm u 542 Schw ede-C oburg F ra n z — ostatn i g au leiter P om orza Zachodniego 58, 61, 106, 499 S ejn a — działacz Z w iązku W alki M łodych 123 S ek u ła B ronisław — a rc h ite k t u rb a n ista, st. a sy sten t W ydziału A r ch itek tu ry Szkoły In ży n iersk iej w Szczecinie 791, 812 S eretn y — w icedyr. D ep a rtam e n tu O sadnictw a M in isterstw a Ziem O dzyskanych 311, 343 S erw acki M arian — inż., dyr. Z ak ła du K analizacji M iasta P oznania w okresie przed w o jenn ym 12, 705 S erw ato w sk i W ładysław — ra d n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324 Sęk T adeusz — te ch n ik 11 S idorko S tefan — kierow ca, spędził w ojnę w Szczecinie w obozie k o n cen tracy jn y m 57, 62, 309 Sidorow — płk., naczelnik obw odu w ojennego w schodniej M eklem b u rg ii 295, 300 S ib ert S tan isław — je d en z grupy P olaków obecnych w Szczecinie 26 k w ietn ia 1945 r. 62 S iedlew ski Z dzisław — por., oficer do sp ecjaln ych poruczeń przy prezydencie m iasta Szczecina 145, 198, 352 S iereb rijsk ij — płk., delegat w o jen ny Z arządu R adzieckiej A dm ini stra c ji M eklem burgii 295
S ierow Iw an A. — gen. płk., zast. naczelnego dowódcy radzieckich w o jsk o kupacyjnych w N iem czech 184, 223, 225, 274—276, 314, 315 S ikorski H en ry k — dzien n ik arz 97, 123 S ilk in (lord) — m in iste r odbudow y W ielkiej B ry ta n ii 578, 579 Sim on — zastęp ca g au leitera Pom o rza Z achodniego 61 S itkow ski — kpt., k o m en d an t M ili cji O byw atelskiej n a m iasto Szczecin 263 S iw iak K lem ens — tech n ik , k iero w n ik O ddziału Drogowego Z arzą du M iasta Szczecina 618 S k arw eck i — ra d n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324 S kibicki S tan isław — naczelnik W y działu O gólnego Z arząd u M iasta Szczecina 370, 500, 720 S k ładkow ski-S ław oj F elicjan — gen. bryg., o sta tn i p rem ier rząd u sa n acyjnego 384 Skow ron — ra d n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324 S kow roński — p rzed staw iciel P o l skiego Czerw onego K rzyża 180 S krzeszew ski S tan isław — m in iste r ośw iaty, m in iste r sp raw za g ra nicznych 496, 785 S łom iński Z y g m u n t — p rezy d en t W arszaw y w okresie m iędzyw o jen n y m 418 S m irnow — gen. le jte n a n t, k o m en d an t radzieckiego se k to ra B e rli na 275 Sobiepan — a rc h ite k t, dyr. tech n icz ny Szczecińskiego U rzędu M or skiego 659 Sobieszczański Ja ro sła w — kpt., n a czelnik W ydziału Ogólnego Z a rzą d u M iasta Szczecina, w o je w ódzki pełnom ocnik akcji siew -
nej 104, 107, 109, 114, 130, 136, 144, 248, 364, ilu str. 41 Sobociński — inżynier 25 Sobótka — d y rek to r D ep artam en tu F in ansów K ancelarii R ady P a ń stw a 817 S ojka — d r med., szef szpitalnictw a m ia sta Szczecina 114 Sokorski W łodzim ierz — w icem in i s te r k u ltu ry i sztu k i 699 Sorenson — prezy d en t m ia sta K o pen h agi 575 Sosnow ski K irył — działacz społecz ny, p ublicysta 16, 252 Sośnicki — płk., delegat do sp raw re p a tria c ji N iem ców 273 Spiegel E rich — niem iecki la n d ra t p ow iatu szczecińskiego (pow. Randow ) 11, 122, 152, 169, 216, 228, 230, 265 S pychalski M arian — a rc h ite k t u r ban ista, m in iste r budow nictw a, gen. broni 21, 542, 751 Spychalski W itold — I w iceprezy d en t m ia sta Szczecina 741, 828 S roka S tan islaw — p rez y d en t m ia sta P oznania 251, 704 Srokow ski S tan isław — prof., geo graf, doradca M in isterstw a S p raw Z agranicznych, konsu l g e n era ln y polski w K rólew cu w latach 1921—1923 548 S talin Josip W issarionow icz — 17, 101, 131, 138, 158, 170, 181, 187, 206, 239, 715 S taniew icz — charge d 'affaires po l ski w P rad ze 567 S tańczak W itold — ks., zastępca dzie k a n a szczecińskiego 272 Staszic S tan isław 44 S taw ińsk i — p rez y d en t m ia sta Łodzi, m in iste r przem ysłu lekkiego 749 S teczkow ski S tan isław — płk., o rg a n izato r obchodów „T rzym am y straż nad O d rą ” w k w ietn iu 1946 r. 359, ilu str. 833
S tefan iak — inż. dyr. d ep a rtam e n tu w M in isterstw ie O dbudow y 618, 693 S tolarek — p rezy d en t m iasta G d ań sk a 820 Stom a W ładysław — a rty sta d ra m a tyczny 688 S treich M arian — ra d n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324 S tru g a ła — w łaściciel re sta u ra c ji w Szczecinie 365, 509 S trzem żalski — zast. naczelnika W y działu Sam orządow ego M in ister stw a Ziem O dzyskanych 408, 691, 746, 814 S tu d n ick i J a n — w icew ojew oda szczeciński 752, 823 S tu tz — m ayor (prezydent) m ia sta K ansas City (USA) 437 S ubotin N ikołaj E. — gen. płk., czło n ek R ady W ojennej II F ro n tu B iałoruskiego 137, 173, 175, 181 S u chanek A lek san d er — m jr, szef W ojew ódzkiej K om endy M ilicji O b y w atelsk iej w Szczecinie 43 S u laty ck i E d w ard — dzien n ik arz 98 S ycker — m jr, k o m en d an t dzielnicy C h a rlo tte n b u rg w b ry ty jsk im sek to rze B erlin a 240 S ykuła W ładysław — pierw szy k ie ro w n ik Szkoły P odstaw ow ej N r 1 w Szczecinie 269 S ypniew ski H en ry k — inż., k ie ro w n ik W ydziału P rzed sięb io rstw M iejskich m ia sta Szczecina 40, 45, 71—73, 78, 81, 86, 90, 94, 103, 107, 114, 124, 125, 135, 198, 468, 721 S y rk u s H elen a — arc h itek t, prof. P o litech n ik i W arszaw skiej 556, 559. S y rk u s Szym on — arc h itek t, prof. P o litech n ik i W arszaw skiej 580, 609 Sywochop M ieczysław — se k re tarz
prezydialny Z arząd u M iasta Szczecina 365, 500, 645, 728 S zafrań sk i E dm und — inż., 11 k w ie t n ia 1945 r. zgłosił się do pracy na Pom orzu Z achodnim w odpow ie dzi n a apel w prasie 25 S zalek W incenty — je d en z założy cieli Spółdzielni „Polskie Pism o i K siążka” w Szczecinie 354 Szczepaniak Alojzy — bosm an, o r g anizator m ilicji portow ej m ia sta Szczecina 116 Szczepański — inż., b u rm istrz m iasta D ąbie, ław nik m ia sta Szczecina 371, 501, 648, 740 S zczerska J a n in a — d y rek to rk a pierw szego gim nazjum i liceum w Szczecinie 242, 269, 344 S zechter L eon — przew odniczący W ojew ódzkiej K om isji P lan o w a nia G ospodarczego w Szczecinie 764, 776 Szedrow icz W ładysław — inż., pełno m ocnik do sp raw aktyw izacji Szczecina 336, 531, 577, 583, 641, 659, 668 Szenic S tan isław — dr, pełnom ocnik K om itetu Ekonom icznego R ady M inistrów na w ojew ództw o po znańskie 13, 25, 30, 31, 161 S zestakow — płk, w y słannik m a rsz ał k a Ż ukow a 177, 180 S zkw ariłow W. A. — zastępca p rze w odniczącego K om itetu do S praw A rc h ite k tu ry p rzy R adzie M ini stró w ZSRR 641 Szłapczyński J a n — naczelnik W y działu P rz ed sięb io rstw m iasta P oznania, dyr. G abinetu P re z e sa R ady M inistrów 161, 699 Szm ale — m jr, radziecki oficer łącz nikow y przy w ojew odzie szcze cińskim 236 Sznek Z ygfryd — dyr. D ep artam en tu Politycznego M in isterstw a A dm i
n istra c ji P ublicznej 269, 282, 410, 747, 817 S zperkow ski C yryl — in sp e k to r Spół k i Żeglugi P rzybrzeżnej „G ry f”, kier. D ziału Z aop atrzen ia Z arzą du M iejskiego w Szczecinie 519 S zperkow ski H u b e rt — kier. Z ak ła du O dgruzow ania M iasta 474, 802 Sztachelski Je rz y — m in iste r ap ro w izacji i h an d lu 226 Szulc K azim ierz — inż., k iero w n ik budow y odcinka A rterii N ad o d rzańskiej w Szczecinie 609, 618, 682, 721 Szym ański B ogdan — dyr. O k ręg u Poczt w P oznaniu 226, 105, 109 S zym ański S tan isław — m istrz rzeźnicki 24 Szym czak A dam — kier. O ddziału Budżetow ego, naczelnik W ydzia łu F inansow ego Z arządu M iasta Szczecina 588, 644, 721, 772 Św iatow y L eon — m istrz rzeźnicki 241 Ś w ierczew ski-W alter K aro l — gen. broni, dow ódca P oznańskiego O kręgu W ojskow ego 100, 154— —158 S w ietliński K azim ierz — ks., dziekan szczeciński, proboszcz p a ra fii w Szczecinie-D ąbiu 177, 178, 180, 194, 272 Św ięcicki H eliodor — prof., pierw szy re k to r U n iw ersy te tu P o zn ańsk ie go 13 T arabicki-C ereb ież R om uald — a r c h ite k t u rb a n ista 791 T arsk i — naczelnik W ydziału P la n o w an ia M in isterstw a Żeglugi 461, 522 T aydelt B runo — naczelnik W ydzia łu O św iaty Z arząd u M iasta
Szczecina 105, 106, 114, 172, 198, 213, 316, 399, 453, 685 T elega S tan isław — dr, je d en z za łożycieli Spółdzielni „Polskie Pism o i K siążka” w Szczecinie 354, 355 T ereb u cha E ufem iusz — dr, w y k ła dow ca A kadem ii H andlow ej w Szczecinie 454, 547 T erlecki — red a k to r, działacz P ol skiego Z w iązku Z achodniego 26 T hom as — w icew ojew oda szczeciń ski 364 Tielegin K o n sta n tin Fiodorow icz — gen. le jte n an t, członek R ady W o jen n ej II F ro n tu B iałoruskiego i D ow ództw a R adzieckich W ojsk O kupacyjnych w N iem czech 173, 176—178, 180—184, 187, 188, 192, 194, 206, 207, 209, 274, ilu str. 21 Tłoczek Ignacy — arc h ite k t, dziekan W ydziału A rc h ite k tu ry W yższej Szkoły In żynierskiej w Szczeci nie 790 Tołw iński S tan isław — prezydent m iasta W arszaw y 259, 260, 556, 558, 559, 567, 569, 695, 699, 775, 777, 780, 782 T ołw iński T adeusz — u rb an ista, prof. P o litech n ik i W arszaw skiej i K ra kow skiej 437, 591, 616, 660, 729, 776, 789 Tom asik — d y rek to r O kręgu Poczt w Bydgoszczy 27 T om aszew ski L eonard — dr, u rb a n i sta 325, 436, 686 Tom aszew ski M arian — a rty sta p la sty k 316 T om aw ski Ja n — pierw szy nauczy ciel, k tó ry zgłosił się pierw szy do pracy w szkolnictw ie w Szcze cinie 126 Tom czyk Bogdan — kolejarz, zabity przez bandę d y w ersy jn ą n a s ta cji Szczecin-G um ieńce 266
Topolski F ry d e ry k — g en eraln y d y re k to r przem ysłu w ęglow ego 525 T ren ero w sk i — działacz sportow y 234 T ru m an H a rry — p rezy d en t USA 158, 239, 240 Trzyciecki Z dzisław — pierw szy chłopiec urodzony w polskim Szczecinie 145, 168 T u rsk i S tan isław — prof., re k to r P o litec h n ik i G dańskiej 398 Tyczkow ski S ew eryn — rad n y M iej skiej R ady N arodow ej w Szcze cinie 324, 501 T yszka K o n stan ty — inż., dyr. D e p a rta m e n tu B udow nictw a w B iu rze P lan o w an ia i O dbudow y przy U rzędzie R ady M inistrów oraz w M in isterstw ie O dbudow y 21, 616, 693, 694
U rb an iak niczej U rb ań sk i rząd u
— delegat Izby R zem ieśl 115, 123 — w oźny prezy d ialn y Z a M iasta Szczecina 500, 645
Vacek — p rim a to r (prezydent) m iasta P ra g i 557, 567, 719, 777 V ainc — se k re ta rz g en eraln y M ię dzynarodow ego Z w iązku M iast 436 V asek — dr., p rim a to r (prezydent) m iasta B raty sław y 717 V erguelle — przew odniczący rad y m iejsk iej P ary ża 436
W achniew ski — p rezy d en t W rocła w ia (do 10 m arca 1947 r.) 521 W agner — inż. Szczecińskiego U rzędu M orskiego 633 W ajskol A dela — le k a rk a 314 W alas J a n — u rzęd n ik pocztow y 109 W alaszyk — geodeta 81, 85, 89 W aliszew ska-P ogonow ska Ire n a —
s e k re ta rk a p rezy dialna Z arządu M iasta Szczecina 25, 26, 44, 45, 112, 135, 705, ilu str. 11 W alkiew icz Ire n a — se k re ta rk a K o legium Z arząd u M iasta Szczeci n a 740 W an d rij Iw a n — przyw ódca bandy d yw ersy jn ej 343 W ańkow icz M elchior — p isarz 549 W ańkow icz — p ro k u ra to r w ojew ódz k i w Szczecinie 243 W arzecha — dyr. D ep a rtam e n tu M i n iste rstw a Ziem O dzyskanych 709 W asiutyński Z bigniew — prof. P o li te ch n ik i W arszaw skiej 338 W aśniew ski — inż. W ojewódzkiego W ydziału K om unikacji w Szcze cinie 633 W ejchert K azim ierz — u rb an ista, prof. P o litechn iki W arszaw skiej 639 W ejer R yszard — inż., k iero w nik In sp e k to ra tu Inw estycyjnego Z a rzą d u M iasta Szczecina 405, 468, 531, 554, 583, 607, 608, 618, 644, 721, 802, 818 W elczer B ronisław — inż., dyr. Szczecińskiej D yrekcji O dbudow y 253, 290, 364, 402, 485, ilu str. 41 W ęgierow ■ — konsul polski w O stra w ie 714 W ęgrzynow ski — dyr. O kręgow ego U rzędu L ikw idacyjnego w Szcze cinie 378 W ęsierski-M ęcina T adeusz — ks., em erytow any prof. U n iw ersytetu W rocław skiego 228 W icherkiew icz S tefan — naczelnik W ydziału Przem ysłow ego Z arzą du M iasta Szczecina 114, 129. W ichura-C zech Ju liu sz — k p t. kier. P u n k tu R ep atriacyjnego w Szcze cinie 232, 313, 379 W idaw ski Józef — se k re tarz K om i te tu M iejskiego Polskiej P a rtii
R obotniczej w Szczecinie 283, 324 W idy-W irski Józef — d r m ed., w o jew oda poznański 18, 98, 100, 133, 156 Wielgosz K azim ierz — urzęd nik pocz tow y 109 W ielosik T adeusz — inż., w icestaro sta p o w iatu w eleckiego (szcze cińskiego) 297 W ierzbicki — członek N adzw yczajne go K o m isa riatu M igracyjnego w P oznaniu 99 W ierzyński S tefan — rad n y M iejskiej R ady N arodow ej w Szczecinie 324 W iesner E rich — b u rm istrz niem iec kiej dzielnicy w Szczecinie 111, 122, 141, 186, 190, 191, 196, 203, 217 W ięckowski — w icedyr. D ep a rtam e n tu M orskiego M in isterstw a Że glugi 461 W ilak — księgarz poznański 96 W ilczyński Tom asz — działacz P olo nii szczecińskiej w 1933 r. 77 W ilder — rad c a am basady polskiej w L ondynie 440, 441, 448 W ilhelm II H ohenzollern 97 W iniew icz Józef —- chargé d’affaires polski w Londynie, w icem inister sp raw zagranicznych 311, 439, 445 W łodarczyk H en ry k — m istrz k r a w iecki 59, 62 W ojciechow ski Z ygm un t — prof. U n iw ersy tetu Poznańskiego, dyr. •— założyciel In sty tu tu Z achod niego w P oznaniu 16, 31, 96, 99, 252, 440 W ojdyłow icz — inżyn ier 45 W olski W ładysław — m in ister ad m in istra c ji publicznej 254 W ołowski Ja c e k — dzien nik arz 245, 307
W oodbury — delegat USA do M ię
dzynarodow ego Z w iązku M iast 436 W róbel M arian — por. M ilicji O by w atelskiej 43 W ujczak — naczelnik W ydziału A prow izacji Z arząd u M iasta Szczecina 213 W ydrow ski M arian — zastępca kier. O ddziału Drogowego Z arządu M iasta Szczecina 618, 721 W ysocki — dyr. Szczecińskiego U rzę du M orskiego 382, 533 W ysocki Tadeusz — inż., naczelnik W ydziału Portow ego Z arządu M iasta Szczecina 290, 406
Z ab asztański — płk., zastęp ca r a dzieckiego k o m en d an ta w ojenne go m iasta Szczecina 136 Zachw atow icz Ja n — prof. P o litech n ik i W arszaw skiej — g eneralny k o n se rw ato r zabytków 617, 620, 699 Z akrzew ski — dyr. D ep a rtam e n tu G ospodarki M ieszkaniow ej M ini ste rstw a A dm in istracji P u b licz nej 817 Z akrzew ski — p rez y d en t m ia sta G dyni 556, 559, 561 Z alew ski — charg e d ’affaires polski w K openhadze 574 Z am brow ski R om an — se k re ta rz K o m ite tu C entralnego P olskiej P a r tii R obotniczej 527 Zam ościk Józef — kier. S zczecińskie go O ddziału N ajw yższej Izby K ontroli, dyr. D ep a rtam e n tu K o ntroli Rady P a ń stw a 724, 725, 748, 817 Z andfos — inż., dyr. B iura P lan o w a nia przy R adzie M inistrów 751, 817 Z âpotockÿ A nton in — prezes R ady M inistrów Czechosłow acji 715 Z arań sk i J a n — d zien nikarz 367
Z arem ba — sta ro sta p o w iatu Wałcz 157 Z arem ba B a rb a ra — w spółorganiza to rk a technicznych g ru p o p era cyjnych dla Pom orza Z achodnie go, naczeln ik W ydziału Z ieleni i L asów Z arząd u M iasta Szczeci na 25, 33, 122, 234, 249, 316, 377, 707, ilu str. 27 Z arem ba Jo la n ta — pierw sza dziew czynka urodzona w polskim Szczecinie 145 Z arem ba Józef — ekonom ista w C en traln y m U rzędzie P lano w an ia 581 Z aw ieyski Je rz y — p isarz 742 Z debski Ju liu sz — inż. Szczecińskiej D yrek cji O dbudow y 485 Z ieliński S tefan — inż. a rc h ite k t 338 Ziem bicki — prezyd en t m iasta So potu 673 Z iętow ski A lfred — p u b licy sta 355 Z nam ierow ski — ko n su l polski w B raty sła w ie 718 Z nam ierow ski C zesław — prof. U ni w e rsy te tu Poznańskiego 31, 32 Zw eig A rnold — lite ra t 719 Z w ierzyński — dow ódca polskiej je d nostki w ojskow ej, k tó ra zdobyła dw orzec T ie rg a rte n w B erlinie 223 Z w oliński T adeusz — rad n y M iej skiej R ady N arodow ej w Szcze cinie 284, 324
Ż abiński — w icew ojew oda w arszaw ski, przew odniczący P rezydium W ojew ódzkiej R ady N arodow ej w Szczecinie od m a ja 1950 r. 823 Ż adkiew icz S tan isław — porucznik 113 Ż ak M ikołaj — ław n ik Z arząd u M ia sta Szczecina 740 Ż akow ski Ju liu sz — arc h itek t, w ice m in iste r odbudow y 507, 616, 639
Ż akow ski W acław — inż., p racow nik In sp e k to ra tu Inw estycyjnego Z a rzą d u m iasta Szczecina 198, 352, 405, 588, 644, 721 Ż arn o w iecki K azim ierz —- ksiądz 272 Ż erom ski S tefan 452 Żiżin — gen. lej te n a n t 345, 374 Ż ółkiew ski S tefan — prof. U n iw er sy te tu W arszaw skiego 742 Ż uków G eorgij K. — m arszałek Z w iązku R adzieckiego, dow ódca I F ro n tu B iałoruskiego, dow ód
ca rad zieck ich w ojsk o k u p acy j nych w N iem czech 170, 173, 174, 181, 195, 206, 212, 273, 274, 275, 278, 279, 341, ilu str. 16 Ż yburtow icz — inż., naczelnik W y d ziału M ostów M in isterstw a K o m u n ik a cji 323 Ż y m iersk i-R ola M ichał — m arszałek P olski 323, 362, 364, 508, 509 Żytkiew icz J a n — d r med., naczel nik W ydziału Z drow ia m iasta Szczecina 194, 686
P R Z E D M O W A ......................................................................................................7 1945 _
ROK ROZSTRZYGNIĘĆ
1. W ie lk a m i s j a .............................................................................................. 2. P rzyg o tow an ia d o s t a r t u ................................................................................ 23 3. T ru d n y p o c z ą t e k ............................................................................................... 35 4. O statni akt w o je n n e g o d r a m a t u .......................................................51 5. M ó j
p ie rw szy szczeciński d z i e ń ................................................................ 63
6. 7.
Pożary i z g lis z c z a ............................................................................................... 77 Poznańscy o s a d n i c y .............................................................................. 97
8.
Pierwszy
szczeciński
e p i z o d ...............................................................119
9. Pierwsze w yjśc ie z m ia s ta .............................................................................. 134 10. P rzyg o tow an ia d o p o w r o t u ........................................................................ 145 11.
D ru gi szczeciński e p iz o d i d ru g ie w y jśc ie z miasta .
12.
P rzyg o tow an ia d o
13. W ie lk a 14.
ponow nego
.
.
163
p o w r o t u .............................................. 185
d e c y z j a ............................................................................................. 204
Przyspieszone z a s ie d la n ie ............................................................................. 216
15. T rudne s ie rp n io w e d n i ................................................................................ 236 16. P rzyg o tow an ia d o lik w id a c ji p r o w i z o r i ó w .........................................236 17. O b ję c ie 18.
dalszych
U trw a lan ie 1946 —
stanu
t e r e n ó w ...............................................................273 p o s ia d a n ia ...............................................................301
ROK Z A S IE D LA N IA
19. Ciężka z i m a .............................................................................................
329
20.
Szczecińska
21.
Początek w ie lk ie j m ig r a c ji..............................................................................368
22.
W zm o żon e o s a d n ictw o ......................................................................................388
23.
P om ysły
24.
Szczecin w id z ia n y z W ie lk ie j B r y t a n ii......................................................... 426
25.
Dalszy siln y w z r o s t ............................................................................................. 452
i
r o c z n i c a ..................................................................................... 346
ko n ce p cje
u r b a n is ty c z n e ...................................................... 413
1947 —
ROK A K T Y W IZ A C JI
26.
T rudne
c o d z ie n n e ż y c i e ................................................................................481
27.
P o lityka i p o r t ..................................................................................................... 503
28. W ie lk a a ktyw iza cja m ia s ta ............................................................................. 515 29.
M ię d z y n a ro d o w e i p o rto w e p r o b le m y ......................................................536
30.
Szczecin w id z ia n y z za c h o d n ie j E u r o p y ..................................................556
31.
Rozw ój p o rto w e g o m ia s ta ..............................................................................577
1948 — ROK STARTU 32. 33. 34. 35. 36. 37. 38. 39.
Trudy wielkich in w e s ły c ji............................................................. 599 Realizacja urbanistycznych k o n c e p c ji.........................................624 Przejęcie dzielnic p ra w o b rz e ż n y c h .........................................647 Niełatwe morskie p r o b le m y ...................................................... 664 Szczecińska społeczność i jej m ia s to .........................................677 Odgórne i oddolne k o n ta k ty ...................................................... 689 Szczecin widziany z C zechosłow acji.........................................709 Ludzie i ich spraw y...........................................................................720 1949 —
40. 41. 42. 43.
ROK STABILIZACJI
Pierwsze przejawy sta b iliz a c ji...................................................... 735 Aby sprawy pilne nie przesłoniły spraw ważnych . . . . 746 Szczecin widziany ze S z w a jc a rii............................................... 775 Utrwalanie d o r o b k u .................................................................... 783 1950 —
ROK PRZEMIAN
44. Szczecin w obliczu p rz e m ia n ...................................................... 797 45. Zmiana szczecińskiej s z ta fe ty ...................................................... 811 SP IS
M A P E K I S Z K I C Ó W ......................................................................... 8 3 0
SPIS IL U S T R A C J I ....................................................................................... INDEKS
831 N A Z W IS K ........................................................................................ 835
R e d a k to r A L E K SA N D R A FEU ER R e d a k to r te c h n ic z n y M IRO SŁA W K O P IŃ S K I K o r e k to r z y JA N IN A DODA E L Ż B IE T A W O ŻN IA K
P r in te d in P o la n d W Y D A W N IC TW O P O Z N A Ń S K IE • PO ZN A Ń 1977 W y d an ie I. N a k ła d 2500+200 egz. A rk . w y d . 54,6; a r k . d ru k . 56,75. O d d a n o do s k ła d a n ia 23 V II 1976 r. P o d p isa n o do d r u k u 7 IV 1977. D ru k u k o ń czo n o w k w ie tn iu 1977 r . P a p ie r k l. 3, 70 g, 61X86 Z am . n r 2439/76. L-8/298 C e n a zł 150,— P O Z N A Ń S K IE Z A K ŁA D Y G R A FIC Z N E IM . M. K A S P R Z A K A