TATIANA POLAKOWA Ekskluzywny macho
Stojący w progu mojego mieszkania Lalin uśmiechał się nieśmiało. Nieśmiałość pasowa...
12 downloads
13 Views
775KB Size
TATIANA POLAKOWA Ekskluzywny macho
Stojący w progu mojego mieszkania Lalin uśmiechał się nieśmiało. Nieśmiałość pasowała do niego tak, jak do mnie żywiołowa radość, którą właśnie próbowałam udawać. Popatrzyliśmy na siebie i roześmialiśmy się z naszych nieefektywnych wysiłków i w końcu zaczęliśmy przypominać normalnych ludzi. - Cześć - powiedział Lalin, przekroczył próg i złożył na moim czole braterski pocałunek. W zamian ujęłam go za uszy i pocałowałam w usta. - O mój ty Boże - prychnął, ale wyglądał na zadowolonego. - Wchodź zaproponowałam łaskawie. Lalin wszedł do środka, rozglądając się z obawą, jakby spodziewał się jakiegoś podstępu. Chyba czuł się niezręcznie. Właściwie nie miał po co do mnie przychodzić, chyba nie wymyślił żadnego rozsądnego pretekstu i teraz wił się jak piskorz. Może przyszedł, żeby sprawdzić krążące o mnie plotki - jeśli wierzyć plotkom, piję wiadrami, przestałam być podobna do ludzi i właśnie dlatego nie wychodzę z domu. Utkwiłam pełen wyrzutu wzrok w plecach Lalina. No dobrze, głupcy plotą trzy po trzy z głupoty, ale przecież Oleg jest mądry, chyba nie uwierzył w te bzdury? Właściwie powinnam dać mu nauczkę - na przykład urządzić pijacką burdę. O, a może by tak zaraz, teraz? Tymczasem Lalin poszedł do kuchni, usiadł w moim ulu-btonyrn fotelu i zapytał: - No i jak tam w Grecji? Wszystko na swoim miejscu? - Jak to w Grecji. - Znalazłaś narzeczonego? Pewnie nie możesz się opę-dzić od facetów. - Skąd ta myśl? - Sposępniałam, wstrząśnięta jego przenikliwością. - Strasznie się rozwinęłaś. - W jakim sensie? - spytałam, wietrząc podstęp. - W sensie - rozkwitłaś. Słuchaj zdaje się, wspominałaś kiedyś, że jesteś gotowa zakochać się w biednym, niemło-dym mężczyźnie? - Mówisz o sobie? Ale ty nie jesteś biedny. Zakochać się nadal jestem gotowa, ale nie liczę na wzajemność. Po co właściwie przyszedłeś? Jeśli po to, żeby mnie ratować... Lalin machnął ręką. - Widzę przecież, że nie ma takiej potrzeby. Poza tym nie nadaję się na ratownika. A tak w ogóle twoje słowa mnie ranią - to już nie mogę przyjść tak po prostu, przez wzgląd na starą przyjaźń? - Możesz. Ale wiem, że jesteś człowiekiem bardzo za-jętym i jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, jak latasz „po kominach". - Dla ciebie zawsze gotów jestem zrobić wyjątek. - Oleg uśmiechnął się i wziął
mnie za rękę. Jego spojrzenie zmieniło się, teraz patrzył na mnie z zainteresowaniem i jakby czułością. - Co słychać? - zapytał cicho. - W porządku - odparłam szczerze, uwolniłam rękę i usiadłam w fotelu naprzeciwko. - Co planujesz robić? Wzruszyłam ramionami - sama jeszcze nie wiedziałam. - Dziadek nie chciał cię przyjąć z powrotem? - Nie. - Pokręciłam głową. - Dziwne. - Co w tym dziwnego? Zmęczyliśmy się sobą, musimy trochę odpocząć. - Czyli co, mogłabyś wrócić? - Do jego drużyny? - zdumiałam się. - Dziwne, że o to pytasz. - Potrząsnęłam z uśmiechem głową. - To mogłabyś czy nie? - drążył Lalin. - Nie. Pokiwał głową, podrapał się w brew, jakby się nad czymś zastanawiał. - Zabrzmiało to bardzo kategorycznie - zauważył z lekkim smutkiem. - Dziwi cię to? - Raczej niepokoi. To pewnie kwestia przyzwyczajenia, ale nie mogę sobie wyobrazić ciebie zajętej czymkolwiek innym. Byłaś jego zaufanym człowiekiem. Oczywiście, nie zawsze jest to... no, przyjemne - z trudem znalazł odpowiednie słowo - ale przyznasz, że miało to swoje dobre strony. Dziadek to Dziadek i ty w tym mieście również coś znaczyłaś. - A teraz nie znaczę nic i wcale mnie to nie martwi. - Poważnie? - Lalin popatrzył na mnie z nadzieją, jak dziecko w oczekiwaniu na prezent. - Poważnie - odparłam, choć przed chwilą chciałam go posłać do diabła. - Ja byłam jego zaufaną osobą, a ty szefem jego ochrony. Teraz ty pracujesz w innej firmie, zarabiasz duże pieniądze i jesteś zadowolony. Może nie? - Jestem. - Lalin się uśmiechnął. - Ale ja nie mówię o pracy. - Westchnął. - Akurat praca martwi mnie najmniej. Jestem pewien, że znajdziesz sobie coś, czym będziesz mogła się zająć, w ostateczności wrócisz do wydziału zabójstw. Pensja jest ci obojętna, więc nie będziesz pracowała dla forsy, tylko dla idei. Chodzi o co innego. Ja byłem tylko szefem ochrony, a ty... ty to zupełnie inna sprawa. Dziadek... - Zastępował mi ojca - podpowiedziałam - potem został moim kochankiem, a następnie politykiem. Pomagałam mu w miarę sił i możliwości, wprawdzie polityka obchodziła mnie średnio, ale on był dla mnie bliskim człowiekiem... Ale potem Dziadek przegiął pałę i odeszłam. A gdy odeszłam, poczułam tak ogromną ulgę, że zrozumiałam: należało to zrobić dawno temu. I na tym, mam nadzieję, skończymy. Lalin pochylił się i poklepał mnie dłonią po kolanie.
- Przepraszam - powiedział zakłopotany. Zakłopotanie pasowało do niego tak samo jak nieśmiałość. - Widocznie się starzeję. Jakoś tak zrobiło mi się go żal. - Kogo? - Dziadka. - Mnie też go szkoda. - Skinęłam głową. - Ale gdybym pozwoliła, żeby wszystko zostało tak, jak było... Widzisz, samej siebie jest mi jeszcze bardziej szkoda. - Przepraszam - szepnął znowu Lalin. Pomyślałam, że chyba jednak ludzie się z wiekiem zmieniają. Usłyszeć od Lalina dwa razy z rzędu słowo „przepraszam" to nie na moje nerwy. W głowie pojawiają się głupie myśli, na przykład żeby przypaść do jego piersi i poskarżyć się, nieważne na co, najważniejsze, żeby pogładził po głowie i powiedział coś krzepiącego, żebyśmy potem mogli razem popłakać i razem witać świt... Lalin się starzeje, a ja głupieję - pomyślałam i mrugnęłam do niego wesoło. Oleg zaśmiał się i oznajmił: - Tak właściwie przyszedłem do ciebie w konkretnej sprawie. - Tak? - Tak. Mój szef ma przyjaciela, który nazywa się Piotr Wikientjewicza Safronow. Słyszałaś o nim? - To ten, co ma kombinat mleczny na Powarskiej? - Tak, oraz bazę mleczno-serową, czy jak to się tam na-zywa, Chodzi o to, te to bardzo nerwowy facet. Wszędzie widzi wrogów. - Ma ochronę? - Ma, ale jej nie potrzebuje- Nie ma wrogów, którzy życzyliby mu śmierci. Interesy idą dobrze, ale nikomu to nie przeszkadza. Krótko mówiąc, nerwowy facet z bujną wyobraźnią - nic więcej. Ale szefa zdążył już zamęczyć i ten oczywiście zwrócił się z tym do mnie. - I co zrobiłeś? - Zainteresowałem się, jak to wygląda. - Czyli dowiedziałeś się o tym Safronowie absolutnie wszystkiego. - Można to i tak nazwać - przyznał Lalin. - I mogę oświadczyć z całą odpowiedzialnością - facet bredzi. - No to dlaczego zaczął się nagle denerwować? - spytałam złośliwie, chociaż wierzyłam Lalinowi. - Jeśli on mówi, że facet nie ma się czego bać, to tak jest. Oleg skrzywił się delikatnie. - Dwa miesiące temu napadnięto na ich ekspedytora. Może słyszałaś? Czekali na chłopaka pod jego domem, strzelili z bliska bez uprzedzenia, nawet nie zdążył nic zrozumieć. Napastnicy zabrali pieniądze i zniknęli. - Chłopak żyje?
- Żyje, wyraźnie w czepku urodzony. Wkrótce wypuszczą go ze szpitala. - No to może Safronow nie na darmo się niepokoi? Lalin znów się skrzywił. -Już dawno ktoś powinien był urządzić jakiś napad! W ich firmie chyba nie słyszeli o elementarnej ostrożności... Ekspedytor wraca do domu o drugiej w nocy sam i ma przy sobie kupę forsy, po czym zostawia samochód na parkingu i idzie z tą forsą do domu. A potem się dziwią, że ląduje w szpitalu! Ktoś się dowiedział o tych zwyczajach i na efekty nie trzeba długo czekać. Nie zdziwiłbym się, gdyby zadziałał ktoś ze swoich - na pewno wiedzieli o dużej sumie pieniędzy i o tym, kiedy wraca do domu. Tak czy inaczej, nie miało to nic wspólnego z bezpieczeństwem samego Safronowa. - Załóżmy. I co dalej? - spytałam, nie bardzo rozumiejąc, do czego on zmierza. - Trzeba go odciągnąć od głupich myśli Skoro chce mieć poważną ochronę, to ją dostanie. - No... - Wzruszyłam ramionami. - Pstro - przedrzeźnił mnie Lalin. - Chodzi o to, żebyś ty z nim popracowała. Skrzywiłam się na wieść o takim szczęściu. - Zwariowałeś? Jaki ze mnie ochroniarz? - Przecież ci mówię, że ochroniarz tu niepotrzebny, facet ma halucynacje na tle nerwowym. Nie chodzi o ochroniarza, lecz o nazwisko, a twoje na pewno mu się spodoba. Jesteś osobą znaną i cieszysz się szacunkiem. Cieszysz się - powtórzył z naciskiem Lalin, widząc, jak się krzywię. - Będzie wniebowzięty, sama zobaczysz. Trochę z nim połazisz tu i tam, zarobisz sobie, a przede wszystkim wyświadczysz mi nieocenioną przysługę. - Wiesz co? Ja myślę - oznajmiłam, świdrując go wzrokiem - że sam to wszystko wymyśliłeś. Doszedłeś do wniosku, że siedzę tu bez zajęcia i zaczynam świrować. Jeszcze chwila i mi odbije albo naprawdę zacznę pić. Wielkie dzięki za troskę. - Jak się nie zgodzisz, będę musiał wysłać moich chłopaków. A oni mają rodziny, nie mogą całymi dniami siedzieć w pracy. A mnie i ludzi brakuje, i urlopu, a roboty mam po uszy. No mówię ci, ten typ nie jest nikomu potrzebny, a ty nie masz nic do roboty, przed chwilą sama to powiedziałaś. Nic wiem, skąd myśl, że jestem taki szlachetny i martwię się o to, jak spędzasz czas. Tak naprawdę jestem egoistą i mam nadzieję załatwić swoją sprawę cudzym kosztem, powołując się na naszą przyjaźń. - Idź do licha. - Zastanów się nad moją propozycją i odpowiedz mi „tak" - powiedział Lalin, po czym wstał i poszedł do drzwi. Powędrowałam za nim. - Może byśmy się kiedyś razem napili? - zaproponował na pożegnanie. - Koniecznie. - Skinęłam głową. Lalin rozłożył ręce, a ja przypadłam do jego piersi. - Nie przejmuj się tak tym rozstaniem, ukochana - powiedział żartobliwie. - Moje serce nie wytrzyma długiej rozłąki - odparłam w tym samym duchu i na tym się rozstaliśmy.
Lalin wyszedł, a ja wróciłam do kuchni napić się herbaty. Rozmowa z Lalinem zastanowiła mnie, nawet zaniepokoiła. Oczywiście, nie perspektywa zostania ochroniarzem jakiegoś tam typa, lecz wzmianka o Dziadku. Przez cały ten czas myślałam tylko o tym, jak ja sobie bez niego poradzę - Lalin ma rację, bardzo dużo nas łączyło i łączy - a teraz po raz pierwszy zastanowiłam się, jak mu się tam beze mnie żyje. Jak on się czuje? Pewnie źle. A głupie plotki o mnie nie poprawiają mu humoru. Najprościej byłoby wybrać numer i powiedzieć: „Cześć, co słychać? U mnie wszystko w porządku", ale tego właśnie nie powinnam robić. Dobrze znam Dziadka i potrafię sobie wyobrazić, czym się to wszystko skończy. Nie, nie po to od niego odchodziłam, żeby kilka miesięcy później lecieć z powrotem. Zaczęłam krążyć po mieszkaniu, zapominając o herbacie. Mieszkanie (prezent od Dziadka) mam duże, trzypoziomowe, można się w nim zgubić albo zacząć dzwonić do samej siebie. Gdy odeszłam z jego drużyny, trzaskając drzwiami, nie miałam żadnego pomysłu na dalsze życie. Pomyślałam nawet, że prognozy nieżyczliwych zaczną się spełniać i wkrótce będę pić do lustra. Już sama perspektywa pomogła mi definitywnie skończyć z piciem. Zresztą nigdy dużo nie piłam, zawsze mnie dziwiło, skąd biorą się te plotki. Tak czy inaczej, gdy już zostałam wolnym strzelcem, zaczęłam się zastanawiać, czym się zajmę. Zastanawiałam się tak przez trzy dni, a w końcu okazało się, że jestem urodzonym leniem - mam ochotę nie robić zupełnie nic. Ponieważ telewizji nie oglądam, a książek nie czytam z zasady, spędzałam czas na długich spacerach z jamnikiem Saszką, co bardzo go cieszyło. Potem zapragnęłam obejrzeć świat i zaczęłam podróżować, oddając Saszkę pod opiekę Ritki - mojej przyjaciółki i zarazem asystentki Dziadka, który z kolei jest w naszym mieście udzielnym władcą. Co prawda szanowano i popierano go nie tylko w mieście i okręgu, ale podobno nawet w stolicy. Plotki plotkami, ale jedno jest pewne: tutaj był panem i władcą, który jeszcze przez rok czy dwa może się nie martwić o utratę potęgi. A potem... potem wszystko zależy od układu kart, czy raczej głosów wyborców, nie wywołując wilka z lasu. Szczerze życzyłam Dziadkowi, żeby w kolejnych wyborach pokonał wszystkich wrogów i panował do końca swoich dni - jakoś nie potrafiłam go sobie wyobrazić w roli czcigodnego emeryta. Do stolicy nie pojedzie, przekonany, że lepiej być generałem w guberni niż majorem w stolicy, a żeby pozostać tutaj i nic nie robić, duma mu nie pozwoli. Niech więc nami rządzi na zdrowie, nie jest gorszy od innych, a może nawet lepszy. No więc dzięki Dziadkowi nie cierpiałam na brak pieniędzy, dlatego mogłam nie tylko próżnować, ale również podróżować, o nic się nie martwiąc. Jednak wkrótce zaczęło mnie ciągnąć do domu, głównie z powodu Saszki. W dniu, w którym wróciłam z wojaży, zjawiła się u mnie Ritka i od progu oznajmiła: - Zupełnie ludzie wstydu nie mają.
- Mówisz o ludziach w ogóle czy konkretnie o mnie? - spytałam czujnie. - O tych palantach, którzy plotą, że oddajesz się nałogowi. - Może nie kłamią? - zapytałam złośliwie. - Aha! Kobiety z taką cerą nie wychodzą z ciągu! Może i ja gdzieś pojadę, a nuż wypięknieję? - I tak nieźle wyglądasz - pocieszyłam ją. - Nieźle! - Ritka się skrzywiła. - Chcę wyglądać tak jak ty: weszła, spojrzała i pokonała. - To mi bardziej pasuje do Meduzy Gorgony - odparłam. Zaraz potem szczęśliwie oderwałyśmy się od mojego wyglądu i opowiedziałam jej o swoich podróżach. Zgodnie z niepisaną umową nie rozmawiałyśmy o Dziadku. Ritka bardzo przeżywała nasze rozstanie i chyba po cichu uważała, że to ja jestem winna. Nie pytała, co planuję robić, ale wyszła zadowolona, pewnie dlatego, że teraz mogła dać oszczercom godny odpór. Ucieszyłam się w jej imieniu, w swoim zresztą też - faktycznie ładnie wyglądałam, do tego stopnia, że mężczyźni oglądali się za mną na ulicy, co przez ostatnie dwa lata raczej się nie zdarzało. Wychodziło na to, że naprawdę zyskałam na wyglądzie, co żadnej kobiecie nie jest obojętne. Poza tym czułam teraz wewnętrzny spokój, po raz pierwszy od dawna - jednym słowem, praca u Dziadka ile na mnie wpływała i teraz, gdy ją rzuciłam, otwierało się przede mną długie, szczęśliwe życie. Znieruchomiałam przed lustrem, mrugnęłam do swojego odbicia i nawet wymruczałam: „Ślicznotka", po czym kontynuowałam przechadzkę po mieszkaniu. Saszka, który leżał na fotelu w salonie (w odróżnieniu ode mnie uwielbiał oglądać telewizję), zaczął się wiercić, podniósł się, a nawet szczeknął nieśmiało. - Myślę - wyjaśniłam. Pies się uspokoił. No cóż, nawet jeśli w moim wewnętrznym świecie zapanowała absolutna harmonia, to nie ma co się w nieskoń-czoność byczyć. Dobrze byłoby czymś się zająć... Z tego punktu widzenia propozycja Lalina... Spróbowałam wyobrazić sobie siebie w roli ochroniarza. Wychodziło mi coś podejrzanie przypominającego kiepski serial, skrzywiłam się i postanowiłam wyrzucić z głowy niedawną rozmowę, co mi się szczęśliwie udało. Poszłam na długi spacer z Saszką, do domu wróciliśmy o pierwszej w nocy. Wymęczony pies z trudem wdrapał się na łóżko i zasnął jak zabity. Poszłam za jego przykładem. Spaliśmy do dziewiątej rano - nie miałam żadnych planów i mogłam się spokojnie wylegiwać. O wpół do dziesiątej poszłam do kuchni, żeby coś zjeść, a o dziesiątej zadzwonił telefon. Odebrałam bez przekonania i usłyszałam uprzejmy męski głos: - Przepraszam, czy nie dzwonię zbyt wcześnie? - Nie, w porządku - odparłam. - Tylko nie jestem pewna, czy chodzi panu właśnie o mnie. - Głos był kompletnie nieznajomy, a nie miałam zamiaru nawiązywać żadnych znajomości.
- Nie sądzę, żebym się mylił - odparł mężczyzna. W jego głosie zadźwięczała pewna filuterność, co spodobało mi się jeszcze mniej. - Czy rozmawiam z Olgą Siergiejewną Ria-zancewą? - Załóżmy. A z kim ja rozmawiam? - Dostałem pani numer telefonu od Olega Borysowicza Lalina - oznajmił mężczyzna, a ja ścierpłam, już wiedząc, co zaraz usłyszę. - Nazywam się Piotr Wikientjewicz Safro-now. Jestem pewien, że pani o mnie słyszała. - Tak, Lalin był u mnie wczoraj - odparłam zgodnie z prawdą. - I złożył pani propozycję? - Owszem, choć zupełnie nie tę, na którą czekam długie lata. Safronow roześmiał się, dając do zrozumienia, że docenił dowcip. - I co? - spytał po chwili ciszy. - No cóż, ten pomysł wydaje mi się absurdalny - powiedziałam szczerze. Moja odpowiedź wyraźnie mu się nie spodobała. - Dlaczego? - spytał urażony. - Jakoś nie widzę siebie w roli ochroniarza. Bardziej pasowałby panu jakiś mięśniak z agencji ochrony, oni mają doświadczenie w takich sprawach. - Oleg Borysowicz opowiedział pani o moich problemach? - W ogólnych zarysach - odparłam. Jeśli wierzyć Lalino-wi, żadnych problemów nie było, ale nie chciałam robić człowiekowi przykrości. - Mięśniak mi nie pomoże - rzekł z westchnieniem Safronow. - To raczej zadanie dla człowieka, który umie myśleć, dla profesjonalisty... Zdaje się, że to mnie uważał za profesjonalistkę. Wszystko pięknie, ale pochlebstwo nie zrobiło na mnie wrażenia. W ogóle niewiele rzeczy robi na mnie wrażenie. - Jeśli chodzi panu o napad na pańskiego ekspedytora, to milicja na pewno robi wszystko, co się da. Proszę mi wierzyć, nikt nie poradzi sobie z tym lepiej od nich. - Gdyby chodziło tylko o ten napad... Olgo Siergiejewna, a może spotkalibyśmy się, że tak powiem, w jakimś neutralnym miejscu? - Dobrze - zgodziłam się niespodziewanie. Pięć minut później już tego żałowałam. Chciałam zadzwonić do Safronowa i odwołać spotkanie, ale w końcu tego nie zrobiłam. No dobra, co mi szkodzi pójść i posłuchać, przecież i tak mam mnóstwo czasu. Umówiliśmy się o 18.20 w kawiarni „Biały Żagiel", dwie ulice od mojego domu. Wzięłam ze sobą Saszkę - pies się przeleci, a Safrottow zrozumie, że jestem absolutnie nieodpowiednią kandydatką. Spóźniona dziesięć minut weszłam do kawiarni w swojej najlepszej szmaragdowej garsonce, na dziesięciocentymetro-wych szpilkach i z psem pod pachą. Siedzący przy stolikach goście kawiarni (około dziesięciu) zgodnie odwrócili głowy. Uśmiechnęłam się szeroko. Nie miałam pojęcia, jak wygląda Safronow, i już zaczęłam wątpić, czy w ogóle przyszedł, gdy zza najbliższego stołu wstał grubas w wieku około trzydziestu pięciu lat i podbiegł do mnie z
zachwytem na twarzy i głośnym okrzykiem radości. Nie było wątpliwości - to właśnie jest Piotr Wikientje-wicz. Wyciągnął do mnie rękę, ja podałam mu swoją; zawahał się, a potem ucałował moją dłoń. Saszka szczeknął cicho - był dobrze wychowanym psem i nie awanturował się w miejscach publicznych, jednak nie mógł nie zareagować na obcego w tak bliskiej odległości. - Jaki śliczny piesek - rozczulił się Piotr Wikientjewicz. - Jak się nazywa? - Saszka. - Saszka? Zabawne imię dla psa. Zignorowałam tę uwagę. Podeszliśmy do stołu i usiedliśmy, Saszkę usadziłam na sąsiednim krześle. Pies uspokoił się i zaczął się rozglądać zaciekawiony. - Jako dziecko też miałem psa - oznajmił Piotr Wikientjewicz. - Spaniela rosyjskiego. A teraz przy tych wszystkich interesach nawet dla psa nie miałbym czasu. Z żoną się rozwiodłem... Biedny pies siedziałby sam w pustym mieszkaniu. Co pani zamawia? - zreflektował się. - Dziękuję, jestem na diecie. - Dlaczego? Tak pięknie pani wygląda! Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się. Te wszystkie plotki... - Umilkł zakłopotany, a ja udałam, że nie usłyszałam ostatniego zdania. - Chciał mi pan opowiedzieć o swoich problemach - przypomniałam. - Oczywiście. - Odchrząknął i zaczął opowiadać. Słuchałam uważnie, jednocześnie myśląc o tym, że Lalin ma rację. Facet nie potrzebuje ochroniarza, lecz psychoterapeuty - mania prześladowcza jak złoto. Ktoś go śledzi, dwa razy widział żółtego mercedesa, kilka razy ktoś zadzwonił i powiedział, że to pomyłka, ktoś zadzwonił do drzwi, kiedyś jakiś cień zamajaczył w sypialni - a przecież mieszka na czwartym piętrze. Gdyby poszedł z tymi opowieściami na milicję, najprawdopodobniej by go wyśmiali - i mieliby rację. Niemal każdego dnia mają nowe morderstwo, a tu gość, któremu się „wydawało" i „przesłyszało". - I żadnych gróźb, żadnych anonimów? - spytałam, ponieważ głupio mi było tak od razu wyjść. - Nie, ale czuję... - Może za bardzo przeżywa pan napad na waszego ekspedytora? W takim razie dobrze byłoby zwrócić się do lekarza. - Wszyscy jakby się zmówili - odparł z urazą. - Rozmawiają ze mną jak z wariatem albo tchórzem, który omal nie narobił w spodnie ze strachu. Rozumiem, że moja opowieść nie zrobiła na pani wrażenia, ale czuję... czuję... Czy pani mi wierzy? - spytał nagle. - Wierzę. - Westchnęłam. Cholera, kto wie, może faktycznie? - Ale tak czy inaczej, nie jestem człowiekiem, którego pan potrzebuje. Potrzebuje pan ochroniarza, a ja nigdy... - Nieraz wykonywała pani szczególne zadania, ma pani doświadczenie, jest
pani człowiekiem zdecydowanym, a co najważniejsze - jest pani kobietą! Wytrzeszczyłam oczy, a on czym prędzej wyjaśnił: - Pani pojawienie się nie wyda się nikomu podejrzane, powiemy, że jest pani moim rzecznikiem prasowym. - A co, potrzebuje pan rzecznika? - Właśnie wprowadzamy na rynek nowy produkt, agencja reklamowa przygotowuje dla nas szeroko zakrojoną kampanię, jednym słowem, wszystko będzie wyglądać bardzo naturalnie. -Załóżmy. Ale ja nadal nie rozumiem, czego pan ode mnie chce. - Żeby pani była obok mnie. Rozejrzała się. Obiektywnie oceniła sytuację i powiedziała: czy wpędzam się w paranoję, czy faktycznie grozi mi niebezpieczeństwo. - A jeśli powiem, że to paranoja? - Przysięgam, że pani podziękuję i w końcu zacznę spać spokojnie. Chyba mówił szczerze. - Wiem, że pieniądze nie są dla pani najważniejsze - dodał szybko - ale jestem gotów zapłacić każdą sumę... - Z pieniędzy zrezygnowałby tylko głupiec - zauważyłam filozoficznie - ale na razie za wcześnie o nich mówić. No więc, jeśli dobrze pana zrozumiałam, chce pan, żebym, stojąc przez cały czas u pana boku, oceniła sytuację i wygłosiła swoją opinię - czy istnieje jakieś realne zagrożenie. Tak? - Dokładnie tak. - Dobrze. - Skinęłam głową, odchylając się na oparcie krzesła. Byłam gotowa zrobić to dla starego Lalina... - Zupełnie bezpłatnie - to już powiedziałam na głos. - A potem... potem zobaczymy. - Wspaniale! - ucieszył się Safronow. Następnego dnia już byłam „na stanowisku". Przez pierwsze trzy dni było tak spokojnie, że aż powiało nudą. Większość czasu spędzaliśmy w biurze, na obiad wychodziliśmy do sąsiedniej kawiarni, potem spotkania w interesach, a na koniec odprowadzałam Safronowa do domu. W ciągu tych trzech dni nie zdołałam dostrzec niczego podejrzanego, chociaż starannie się przyglądałam, a nawet „wwąchiwałam". Żadnych dziwnych telefonów, żadnych podejrzanych osobników w polu widzenia, żadnego wrażenia groźby wiszącej w powietrzu. Cisza, spokój. Lalin miał rację... No cóż, Lalin zawsze ma rację. Safronow od czasu do czasu rzucał mi przepraszające spojrzenia, a ja uśmiechałam się optymistycznie. Właśnie ten jego przepraszający wzrok nie pozwalał mi posłać go do diabła. Postanowiłam dać mu jeszcze tydzień. W piątek wieczorem Safronow odchrząknął niezdecydowanie i oznajmił, że w czasie weekendu ma zamiar urządzić na swoim jachcie niewielkie przyjęcie. Słysząc słowo „jacht", z trudem ukryłam zdumienie - Safronow nie wyglądał
na miłośnika podobnych rozrywek. Cóż, moja intuicja po raz kolejny mnie zawiodła. Mój chlebodawca znów odchrząknął i mówił dalej: - Kupiłem jacht w zeszłym roku, niemal za darmo. Przyjaciel chciał się go pozbyć, a we mnie odezwała się romantyka, morskie wyprawy i tak dalej... - Daleko stąd do morza - zauważyłam. - No właśnie. Szczerze mówiąc, ten jacht to tylko problem. Niby mały, ale musi mieć jakiś garaż, trzeba go odmalować i tak dalej. A ja nawet nie umiem nim sterować. Jednym słowem, zrobiłem głupstwo. W ubiegłym roku, latem, płynąłem rzeką do Rybackiego, a w tym roku nawet i to nie. I dlatego właśnie pomyślałem... - No cóż, to dobry pomysł. - Naprawdę? - ucieszył się niespodziewanie, a ja uznałam, że ten Safronow to jednak ciekawy człowiek. - Chcę zaprosić przyjaciół i panią oczywiście. Chyba mi pani nie odmówi? - Nie odmówię, skoro dla pana pracuję. - Uważa pani, że wymyśliłem sobie te wszystkie strachy? - zapytał, odwracając wzrok. - Na razie nic nie uważam, w ciągu trzech dni trudno zorientować się, jak się sprawy mają. Jeśli pan pozwoli, porozmawiamy o tym za tydzień. - Doskonale. - Piotr Wikientjewicz się uśmiechnął. Następnego ranka pojechałam na przystań. Koło dziesiątej zwolniłam taksówkę i zaczęłam się rozglądać. Przystań wyglądała na pustą. Na wszelki wypadek zerknęłam na zegarek - ale nie, nie spóźniłam się, choć poważnie się tego obawiałam - w ostatniej chwili zdecydowałam się podrzucić komuś Saszkę. Początkowo chciałam go wziąć ze sobą, ale w porę zmieniłam zdanie: nie wiadomo, jak pies będzie się czuł na jachcie, a nie mogłabym patrzeć, jak cierpi. Jak zawsze w takich sytuacjach, uratowała mnie Ritka. Oczywiście zainteresowała się, jak spędzam weekend, a gdy usłyszała, że znalazłam pracę, bardzo się ucieszyła, czym wzruszyła mnie do łez. Z tej radości Saszka został wygłaskany i przyjęty niemalże z wdzięcznością. Doszłam do końca przystani, ale nie znalazłam nic, co przypominałoby jacht, więc pomyślałam, że Safronow rozmyślił się i odwołał imprezę, nie informując mnie o tym. Już wyjęłam komórkę, gdy z tyłu usłyszałam jego głos. - Olgo Siergiejewna... Odwróciłam się i zobaczyłam, jak biegnie w moją stronę - zasapany, czerwony, w jasnych spodniach i wypuszczonej na wierzch kolorowej koszuli. Przypominał wielki bochen chleba. - Czekamy na panią przed szlabanem - powiedział z przepraszającym uśmiechem. - Myślałem, że przyjedzie pani samochodem... - Nie wiedziałam, że tu jest parking, dlatego przyjechałam taksówką.
Uścisnął mi dłoń i uśmiechnął się. - Chodźmy, wszyscy już są, tu jest niewielka restauracja, bardzo sympatyczna. Jacht podstawią za kilka minut, właśnie dzwoniłem. Restauracja faktycznie wyglądała wyjątkowo ładnie. Na werandzie stały doniczki z kwiatami i prawdziwa palma. Na stołach kraciaste serwety, na podłodze dywan, na całej ścianie mozaikowe panneau: wąż ze skrzydłami albo wychudzony smok. Raczej to ostatnie, napis na fasadzie głosił - „Smok rzeczny". Przy dużym stole siedziało już całe towarzystwo. Gdy podeszliśmy, wszyscy się odwrócili i uśmiechnęli, a Piotr Wikientjewicz oznajmił: - Poznajcie się, proszę, to jest pani Olga Siergiejewna Riazancewa. Kobiety popatrzyły na mnie z czujną ciekawością, a mężczyźni z zainteresowaniem - nic dziwnego, byłam dość popularna we własnym mieście. Gdy pracowałam u Dziadka, moje nazwisko często pojawiało się w miejscowych gazetach, a gubernialne wydania kilka razy umieściły gniewne artykuły z moim zdjęciem. Niespecjalnie mnie to cieszyło, ale czy ktoś pytał mnie o zdanie? Rozciągnęłam usta w uśmiechu, a Piotr Wikientjewicz, z niejasnych przyczyn nieco zdenerwowany, kontynuował prezentację: - Anna Nikołajewna Gorina. - Wskazał brunetkę o wyglądzie femme fatale. Zapewne była wysoka (gdy siedziała, trudno było to stwierdzić na pewno), miała duży, wyraźnie silikonowy biust, ogień w oczach i pulchne wargi, również silikonowe. Skinęła z wyższością głową, zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i nachmurzyła się. Ucieszyłam się - skoro jej się nie podobam, to znaczy, że nieźle wyglądam. - A to Wieroczka, Wiera Iljiniczna. Piotr Wikientjewicz przeszedł do blondynki z dużymi ustami, która pomachała mi ręką. - Jesteśmy starymi przyjaciółmi - wyjaśnił. - To Giennadij Jakowlewicz Łapszyn, na pewno pani o nim słyszała, i jego żona, Waleria Nikołajewna. To Artur Bory-sowicz Rajzman, a to Paweł Siergiejewicz Nikiforów. Proszę, teraz możemy się napić kawy. Safronow przywołał kelnera i gdy już mnie usadził, sam z wyraźną ulgą opadł na krzesło. Z przyjemnością piłam kawę, dyskretnie (mam nadzieję) obserwując zebranych. Nie wyglądało na to, że zebrali się tu starzy przyjaciele - mężczyźni zerkali na damy ze zbyt dużym zainteresowaniem, a damy był za bardzo spięte - plecy wyprostowane, uśmiechy przyklejone, a wzrok jadowity. Anna Gorina, fatalna piękność, mnie nie interesowała, jeśli o nią chodzi, wszystko było mniej więcej jasne. Zapewne szuka bogatego męża, najwyraźniej obstawiła Rajzmana - usiadła obok niego, odsłoniła ramię, kolano przesuwa w jego stronę, kilka razy dotknęła już jego nogi. Chwyty dość toporne, ale skuteczne. Za to spodobała mi się Wieroczka (chyba faktycznie dawna przyjaciółka Safronowa) - uśmiechnięta i jakaś taka obojętna. Mogła mieć romans z
Nikiforowem, ale chyba zbliżający się ku końcowi. Patrzyła na niego po przyjacielsku, a w głębi oczu kryła się kpina. Gdy ukochany nie budzi już zachwytu i dumy, to pewny znak, że związek wygasa. Ze szczególną uwagą przyjrzałam się Nikiforowowi. Przedsiębiorca, jeśli wierzyć plotkom - milioner, ale te plotki budziły wątpliwości. Z tego, co pamiętałam, zajmował się wszystkim po trochu: miał stacje benzynowe i sieć sklepów „Łasuch". Krążyły plotki o jakichś grzechach młodości i związkach ze światem przestępczym. Podobno to za ich pieniądze się rozwinął i nawet teraz pracuje ramię w ramię z mafią, piorąc ich forsę. Ale to były tylko niepotwierdzone plotki i bardzo możliwe, że rozpowszechniane przez wrogów (a wrogów Nikiforow miał niemało). Tak czy inaczej, Paweł Siergiejewicz wyglądał bardzo porządnie, nawet inteligentnie: blondyn, sympatyczna twarz, męski podbródek... Można by go było nazwać przystojnym, gdyby nie wczesna łysina, którą usiłował zamaskować. Od czasu do czasu sięgał ręką do czaszki, żeby sprawdzić, jak leżą włosy najwyraźniej była to jego bolączka. Rajzman przeciwnie, był tak owłosiony, że przypominał ubraną małpę. Koszula z krótkimi rękawami odsłaniała pokryte gęstymi włosami ręce - silne i muskularne. Szeroka pierś budziła grzeszne myśli - w tym sensie, te po takim mężczyźnie kobieta spodziewa się czegoś szczególnego. Ale dłonie miał wypielęgnowane, zbyt blade jak na lato, ze sta-rannym manicurem, co zbijało z pantałyku. Samo nazwisko wydało mi się niejasno znajome, ale mimo wysiłków nie zdołałam sobie nic przypomnieć. Łapszyna można było opisać dwoma słowami: „interesujący człowiek". Czterdzieści lat, wysoki, sportowy typ, małomówny i grzeczny. Czuło się w nim pewność siebie i dumę, przechodzącą w lekką pogardę dla tych, którzy nie mają jego zalet. Na żonę, siedzącą obok, spoglądał pobłażliwie, ze starannie ukrywaną drwiną, choć według mnie ona na to nie zasługiwała. To była piękna, inteligentna kobieta, wyczuwająca i świetnie rozumiejąca spojrzenia męża. Chyba go kochała, czuła smutek, ale najwyraźniej duma nie pozwalała jej przyznać, że uczucia męża zmieniły się w gorszą stronę. Zresztą na pozór wszystko wyglądało bardzo przyzwoicie. Giennadij Jakowlewicz uważnie słuchał żony, wszystkim jego działaniom towarzyszyło „kochanie"...Jak-by przepraszał, jakby czuł się winny i próbował tę winę jakoś zatrzeć, a jednocześnie patrzył drwiąco, jakby za coś się mścił i sam się tego wstydził. Interesujące towarzystwo. Czterech mężczyzn i cztery kobiety, włączając mnie. W pewnej chwili zorientowałam się, że przyglądam się ludziom nie tak po prostu, lecz zastanawiając się: kto z nich mógł mieć do Safronowa jakieś pretensje, kto mógł go nie lubić? Niepokój nowego pracodawcy jednak znalazł oddźwięk w mojej duszy... Uśmiechnęłam się w myślach i pokręciłam głową. Rozmowa się nie kleiła, wszyscy zerkali na mnie. Może ich krępowałam jako
nowy człowiek w towarzystwie, a może chodziło o moją reputację? Chcąc rozładować atmosferę, Rajzman zaczął opowiadać dowcipy; robił to po mistrzowsku, wszyscy się śmiali, a ja najgłośniej, co wzbudziło jego sympatię - wdzięczny słuchacz to balsam na duszę mówcy. Teraz już nie patrzył na mnie czujnie, raczej z zainteresowaniem, coraz bardziej pochłonięty oglądaniem moich uroków. Anna Gorina zauważyła to, zacisnęła wargi i teraz rzucała mi otwarcie wrogie spojrzenia, co z kolei powodowało niepokój Wieroczki. Doszłam do wniosku, że są przyjaciółkami albo koleżankami. Safronow głównie milczał, krzątając się i częstując gości. Jego spojrzenie co chwila zwracało się ku przystani, czekaliśmy już pół godziny, a jacht ciągle się nie pojawiał. W końcu nie wytrzymał i zadzwonił, wysłuchał kogoś i z zadowoleniem skinął głową. - Zaraz będą. I rzeczywiście, kilka minut później zobaczyliśmy jacht, który z dużą prędkością podchodził do przystani. Safronow przywołał kelnera, żeby uregulować rachunek, pozostali zaczęli wstawać od stołu. Rajzman znalazł się obok mnie. - Pozwoli pani, że wezmę torbę - zaproponował z uśmiechem. Pozwoliłam. Safronow właśnie podskoczył z tym samym zamiarem, ale zobaczył, że się spóźnił, i stropił się. Nie spodobało mi się to. Cholera, może niepotrzebnie przyjęłam tę pracę? Nie potrzebuję bliskiego przyjaciela, poza tym Safronow nie pasował mi do tej roli. Wprawdzie nie bardzo wiedziałam, kto by pasował, ale Rajzman był w każdym razie bliżej. - Niewiele ma pani rzeczy - skomentował, biorąc moją torbę. - Podróżuję bez bagażu. - Wyszczerzyłam się. - To niepodobne do pięknej kobiety - zauważył z uśmiechem. - Ja w ogóle jestem taka... niepodobna. Anna popatrzyła na mnie z wściekłością. Chyba miała konkretne plany względem Rajzmana i uznała mnie za rywalkę, jej rzeczy niósł Safronow. Anna demonstracyjnie wzięła go pod rękę, co nie mogło mu się spodobać dźwiganie dwóch potężnych toreb jest raczej trudne, gdy na prawym ramieniu wisi dama. Ale radził sobie śpiewająco, nawet z uśmiechem, i tylko gdy napotkał mój wzrok, skrzywił się męczeńsko. Gdy weszliśmy na przystań, jacht już przycumowano i przerzucono trap. Stało przy nim dwóch opalonych na brąz facetów - mniej więcej dwudziestopięcioletnich - w szortach i kolorowych chustkach na głowic. Mogli śmiało walczyć o tytuł macho sezonu. Na damy spoglądali obojętnie i te odpowiadały im tym samym, traktując ich jak służbę. Na mnie obaj macho popatrzyli nieco dłużej, widocznie rozpoznali. Oto cena popularności - pomyślałam ze smutkiem.
Gdy już wszyscy zebrali się na jachcie, Safronow oznajmił: - Proponuję, żeby najpierw wejść do kajut, rozgościć się i spotkać na pokładzie za dwadzieścia minut. Wszyscy ochoczo na to przystali. Jeden macho kręcił się przy trapie, drugi zaprowadził nas do kajut. Ja i Rajzman szliśmy na końcu, dlatego mnie dostała się kajuta najbliżej wyjścia na pokład. Gospodarz zajął kabinę obok mojej, Rajzman naprzeciwko, dalej Gorina, potem Łapszynowie, Wiera naprzeciwko, Nikiforów poszedł do następnej. Naliczyłam osiem kajut, więc jedna została wolna, chociaż nie, mogli ją zajmować obaj macho. Popatrzyłam, kto zajął jaką kajutę (rolę ochroniarza potraktowałam chyba znacznie poważniej, niż mi się początkowo wydawało), zamknęłam swoje drzwi i rozejrzałam się. Właściwie nie było tu nic ciekawego: maleńka kabinka, szerokości kwadratowego okna z niebieską roletą, z prawej strony „koja" - półka do spania rodem z wagonu sypialnego, nad nią jeszcze jedna, teraz podniesiona. Z lewej strony rozkładany stoliczek z wazonikiem i samotną różą, dalej szafka z pościelą, potem coś, co wyglądało na szafę, ale okazało się toaletą, oraz zasłonka, przemieniająca maleńką przestrzeń w kabinkę prysznicową. Na wszelki wypadek sprawdziłam: gorąca woda jest, ręcznik, żel pod prysznic też, wszystko w porządku. Nad oknem widniał klimatyzator, chyba nawet włączony. Ucieszyłam się, dzień zapowiadał się upalny i w tej budce można by się ugotować, żadne okno by nie pomogło. Wrzuciłam torbę do szafy i położyłam się na półce, rozmyślając nad ludzką fantazją. Przecież zamiast ośmiu ciasnych klitek, w których niewygodnie jest posiedzieć nawet jednej osobie, a co dopiero dwóm, można było zrobić cztery sympatyczne pokoje. No cóż, może poprzedni właściciel miał masę przyjaciół i nieco mniej forsy? Na oceaniczną piękność nie starczyło, no to powstał taki potworek ze wszystkimi wygodami. W tym momencie za ścianą ktoś odkręcił wodę - aż podskoczyłam. Słyszalność była zabójcza, ale może to i dobrze, skoro mam ochraniać Piotra Wikientjcwicza - na pewno usłyszę, gdy ktoś zacznie go dusić. A w ogóle nie muszę przecież tkwić w kajucie, zwłaszcza jak jest taka pogoda, na pokładzie jest znacznie przyjemniej. Myśl była przednia, wstałam, otworzyłam drzwi i w tej samej chwili sąsiednia kajuta również stanęła otworem i uśmiechnięty Piotr Wikientjewicz zapytał: - Rozgościła się pani? - Tak. - To może obejrzymy mesę? - Z przyjemnością - odparłam, choć miałam inne plany. Mesa cieszyła oko stołem na środku, pluszowymi kanapami, czerwonymi zasłonami i telewizorem na podstawce. Nic więcej nie dałoby się tu już wcisnąć. Dziesięć osób zmieściłoby się swobodnie, ale szesnaście (a jeśli wszystkie kajuty były podobne do mojej, to tyle właśnie było miejsc leżących) czułoby się tu jak sardynki w puszce.
- Bardzo ładnie - powiedziałam, widząc, że gospodarz czeka na jakąś reakcję. Znów się uśmiechnął, najwyraźniej zadowolony. Z ciekawości otworzyłam drzwi naprzeciwko i odkryłam maleńką kuchnię, w której właśnie jakaś gruba kobieta, na oko pod pięćdziesiątkę, coś przygotowywała. - Dzień dobry. - Uśmiechnęła się serdecznie i chyba szczerze, chociaż ja w takich warunkach pewnie klęłabym jak szewc. - Obiad będzie gotowy za godzinę - poinformowała Safronowa, który zajrzał za mną. - Bardzo się cieszę, Tamaro Iwanowna. - Kiwnął głową i wycofaliśmy się z kuchni. - To przyjaciółka mojej mamy - wyjaśnił. - Razem pracowały w przedszkolu. Tamara Iwanowna była kucharką, a mama jest pielęgniarką, do tej pory się przyjaźnią. Jak potrzebuję kucharza, Tamara Iwanowna nigdy nie odmawia, choć od dwóch lat jest na rencie. Cudowna kobieta, a jaki robi barszcz... - Westchnął z rozmarzeniem. - Ciasno tu trochę. - Skinęłam w stronę kuchni. - Właściwie wszystko przygotowała w domu, a tutaj tylko... Nie dokończył, do mesy weszła Wiera, za nią Nikiforów. Paweł Siergiejewicz przebrał się w szorty, Wiera włożyła kostium kąpielowy. Na biodrach zawiązała jadowicie zielone pareo, w którym było jej niespodziewanie do twarzy. - Pani się nie przebrała? - zwróciła się do mnie. - To nic, że ja tak po prostu? Wie pani, jestem źle wychowana... - Ja również - pocieszyłam ją. - Tak? Chwała Bogu, w takim razie dajmy spokój temu całemu sztywniactwu. Może mi pani mówić po prostu Wiera, a ja będę się do pani zwracać Ola. Nie znoszę imion odojcowskich, ciągle je zapominam. Potem Pietieczka musi długo przepraszać gości, wie pani, on ma czasem takich poważnych gości, a ja psuję całe wrażenie, ale on to jakoś znosi, choć już dawno powinien mnie pogonić. Prawda, Pietieczka? - Nie pleć głupstw. - Machnął ręką. - Pietieczka jest dobry. - A ja? - zainteresował się Paweł Siergiejewicz, chyba tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. - A ty jesteś zły i straszny szary wilk. Roześmiała się i pocałowała go w policzek, z taką obojętnością, jakby całowała pieska. - Mnie też proszę mówić po prostu Paweł - powiedział Nikiforów i mrugnął. Wyszliśmy na pokład, gdzie już stali Łapszynowie i Rajzman. - A gdzie Anna? - spytała Wiera, zwracając się do Artura Borysowicza. - Nie wiem - odparł zdumiony. - Myślałam, że będzie pan pilnował mojej przyjaciółki... - rzuciła kokieteryjnie Wiera. Artur Borysowicz wzruszył ramionami.
- Mogę po nią pójść. Nie musiał, Anna zjawiła się na pokładzie chwilę później. Pewnie słyszała całą rozmowę, bo niezadowolona powiedziała: - Przestań mnie swatać. - Coś ty. - Wiera machnęła ręką. - Przestań - powtórzyła Anna złowieszczym szeptem. Wiera roześmiała się i odwróciła do niej plecami. W tym momencie jacht odbił od brzegu. - Pietieczka, a podniosą żagiel? - dopytywała się Wiera. - Szczerze mówiąc, nie wiem, to zależy od wiatru. Ale jeśli będziesz chciała, to podniesiemy, chociaż na minutę. - O, jak ja cię lubię! Wchodząc w rolę śledczego, zastanawiałam się: czy ona denerwuje się z nieznanego mi powodu, czy zawsze się tak zachowuje? Sądząc z reakcji Pietieczki, raczej to drugie. Rajzman oparł się o poręcz, patrząc, jak jacht odbija od brzegu. Podeszła do niego Anna. - Mogę prosić o papierosa? - rzuciła, Rajzman szybko wyjął paczkę, pstryknął zapalniczką. - Mamy jakiś plan? - spytała, podnosząc głos. - Czy po prostu będziemy płynąć tą puszką tam i z powrotem? Safronow obraził się za „puszkę", ale usiłował to ukryć. - Moja propozycja jest następująca - powiedział i nawet zaklaskał w dłonie, chcąc zwrócić uwagę słuchaczy. - Dotrzemy do Marinej Guby, wykąpiemy się, poopalamy, a wieczorem popłyniemy w stronę Butino, do rana powinniśmy już tam być. Zrobimy przerwę, popływamy, a potem podejdziemy do Kowalewa i dalej do miasta. No, jak? Wszyscy skinęli głowami, pomysł był naprawdę dobry. Rzeka robiła pętlę, więc zatoczymy koło i podejdziemy do miasta od drugiej strony. Żadnej straty czasu, a okolica piękna. Marina Guba to oddalona czterdzieści kilometrów od miasta wysepka ze wspaniałymi piaszczystymi plażami. Kiedy byłam mała, w niedziele kursował tam tramwaj rzeczny; potem tramwaj z niejasnych powodów zlikwidowano, a Marina Guba przestała być miejscem pielgrzymek miłośników kąpieli, nie tylko słonecznych. Mogli się tam dostać jedynie posiadacze łódek, głównie mieszkańcy ulicy biegnącej wzdłuż rzeki, która nazywała się, nomen omen, Łódkowa. Do dziś w każdym domu jest łódź. Od czasu do czasu ulicę zalewa powódź, dziesięć lat temu chciano ją w ogóle zlikwidować, przesiedlając mieszkańców, jednak ci ostatni wcale się do tego nie palili. Od dawien dawna wszyscy zajmowali się kłusownictwem i mieszkania w nowym budownictwie nie były dla nich szczytem marzeń. Ponieważ wszyscy mieszkali tu od powodzi do powodzi, domy wyglądały, jakby przeszły dwie wojny, nikomu nie przychodziło do głowy, żeby je odnawiać, wszystkie były czarne. Teraz właśnie przesuwały się powoli po lewej stronie; tonąc w bzach i akacjach, nie sprawiały wrażenia biednych,
miały w sobie coś malowniczego. Jednym słowem, Marina Guba była teraz miejscem rzadko odwiedzanym, najwyżej rozbijali tam obóz kajakarze. Ja sama ostatnio byłam na wyspie dziesięć lat temu i teraz szczerze mnie to interesowało. - Na Marinej Gubie omal nie utonąłem - odezwał się Łapszyn. On również wolał, żeby się do niego zwracać bez imienia odojcowskiego, „po prostu Giena". - Miałem wtedy siedem lat... Łapszyn opowiedział o tym zajmującym wydarzeniu i wtedy okazało się, że niemal wszyscy mieli z tą wyspą jakieś wspomnienia, jedynie Anna uśmiechała się wzgardliwie, zerkając spod okularów na Rajzmana. Widać nie miała biedna co wspominać. Wkrótce potem podano obiad. Przy stole kontynuowano wspominki, co sprzyjało rozluźnieniu atmosfery, . a ponieważ do obiadu podano wino, wszyscy przeszli na „ty". Jedna Gorina nadal była spięta i rzucała mi wrogie spojrzenia. Najwyraźniej pomieszałam jej szyki; Rajzman traktował mnie z uwagą i wcale tego nie ukrywał. Niespecjalnie mnie to cieszyło, ale nie protestowałam, głównie ze złośliwości. Gdy wszyscy wstali od stołu, przed nami zamajaczyła wyspa i przenieśliśmy się na pokład. Stara przystań nie wyglądała na zaniedbaną, widocznie ktoś o nią się troszczył, zgniłe deski zastępując nowymi. Przybijaliśmy dość długo, albo macho nie mieli wprawy, albo przystań wydawała im się niezbyt pewna. Gdy zeszliśmy na brzeg, słońce paliło już na całego. Tuż obok przystani rosły wierzby, ale od razu spostrzegliśmy wydeptaną ścieżkę, która po pięciu minutach doprowadziła nas do plaży. Tu zarośla również wywalczywszy sobie przestrzeń, jednak plaża nadal były piękna - szeroki pas czystego piasku. Poczuliśmy się jak Robinsonowie. - Ale tu pięknie - rzekł z westchnieniem Pietieczka: nie mogłam się z nim nie zgodzić. Wypoczynek zaplanowano z rozmachem - zjawili się obaj macho, ustawili wielki parasol z gatunku tych używanych w kawiarniach ulicznych, leżaki, stół z torbą-lodówką, pojawiło się piwo i przekąski. Usiadłam pod parasolem; dżinsy zdjęłam już na jachcie, zostałam w koszuli. - Nie będziesz się opalać? - spytał Rajzman. - Raczej nie, wolę podrzemać w cieniu. Ale wykąpię się na pewno. - Wspaniała opalenizna. Gdzieś wyjeżdżałaś? - Byłam w Grecji. - Ech, od dawna się tam wybieram. - I co stoi na przeszkodzie? - spytałam, żeby podtrzymać rozmowę. - Praca. - Wzruszył ramionami. - A co robisz, jeśli to nie tajemnica? - Jaka tam tajemnica... Jestem lekarzem, mam prywatną klinikę na ulicy Pugaczowa. Może słyszałaś, „Eskulap".
- Oczywiście. - Skinęłam głową. - I jak idzie? Kwitnąco? - Nie narzekam. - Ma talent - oznajmiła Wiera, siadając obok mnie. - Damy dosłownie mdleją. - Damy? - nie zrozumiałam. - Oczywiście. Artur jest ginekologiem. - Ach tak... - Skinęłam głową. - No właśnie. - Artur się zaśmiał. - Jakbyś miała jakieś problemy, to serdecznie zapraszam, chociaż z całego serca życzę zdrowia. - Chodźmy się kąpać - zaproponowała Wiera. Wszyscy wstali. Zmrużyłam leniwie oczy, nie miałam ochoty się ruszać. - Trochę później - powiedziałam, z trudem tłumiąc ziewanie. Całe towarzystwo poszło do rzeki, a ja leżałam, słuchając, jak się chlapią i krzyczą jak dzieci. Słyszałam głos Safironowa. - Znaczy się, żyje - wymruczałam do siebie. Pierwszy wrócił Rajzman; usiadł na piasku obok mnie i powiedział: - Super, żałuj, że nie poszłaś. - Jeszcze zdążę. Włożył na głowę panamę Wiery i zapytał: - Czyli teraz pracujesz u Piotra? Ciekawe. - W jakim sensie? - W tym sensie, że to nic twój format. Podobno u Kon-dratiewa byłaś kimś w rodzaju szarej eminencji. To nieprawda? - Oczywiście, że nie. Dziadek... Kondratiew nie należy do ludzi, którzy znieśliby obecność potencjalnego rywala. On dąży do władzy absolutnej. - To dlatego odeszłaś? Rozmowa zaczęła mnie denerwować i zastanawiałam się właśnie, co by tu odpowiedzieć, żeby Rajzman stracił ochotę na zadawanie głupich pytań, gdy usłyszałam nad sobą: - Zwolnili ją. Głos należał do Gorinej, stała obok nas, wycierając się ręcznikiem; najwyraźniej przegapiłam szczęśliwą chwilę jej przybycia. - Zgadza się. - Skinęłam głową, nie chcąc się spierać. Ale kobiecie fatalnej to nie wystarczyło: - Pani Riazancewa jest alkoholiczką, właśnie z tego powodu straciła ciepłą posadkę. Rajzman stropił się, nie wiedząc, jak zareagować. - Nadal pani pije czy może teraz próbuje się leczyć? - zapytała złośliwie Anna. Najwyraźniej coś do mnie miała, tylko co? - Piję - wyznałam ze skruchą. - Ale nie dlatego zostałam zwolniona. Jestem dość porywcza i awanturnicza, po pijanemu mogę dać w zęby - uprzedziłam z niewinnym uśmiechem. - Na przykład teraz, niby przy obiedzie nie wypiłam dużo, a nie uwierzy pani, jaką mam ochotę urządzić awanturę.
Gorina zdetonowała się nieco. Nie wiedziała, czy mówię poważnie, czy żartuję, ale wolała nie ryzykować, rzuciła ręcznik i wróciła do towarzystwa. - Nie przejmuj się nią - powiedział zakłopotany Rajzman. - To idiotka, która uważa się za gwiazdę. Chciała tu wszystkich zaćmić i nagle zjawiasz się ty. Bolesny cios. - Doceniam twoje pragnienie ukojenia mojej rozpaczy. - Mówię poważnie. Jesteś bardzo ładna, czuje się w tobie charakter, masz styl i jesteś niezależna. Takie kobiety zawsze robią wrażenie, chociaż niektórzy faceci się ich boją. A ta kretynka jest na wskroś fałszywa. Nie sposób wytrzymać z nią dłużej niż miesiąc. - Próbowałeś? - Na szczęście nie. - Ale dobrze ją znasz? - Wiera wszędzie ją ze sobą ciągnie. Zupełnie nie rozumiem dlaczego, jakoś nie zauważyłem między nimi szczególnej przyjaźni. Zresztą Wiera jest trochę szalona, trudno zrozumieć jej logikę, w każdym razie mnie. - Wiera miała romans z Safronowem? - Nie, to znaczy nie sądzę; a jeśli już, to dawno temu. Przyjaźnią się od dzieciństwa, jej mąż bardzo pomógł Piotrowi w swoim czasie. Potem zginął w wypadku i Piotr uważa za swój obowiązek... Są do siebie przywiązani. - To się czuje. Piotra znasz od dawna? - Ze dwa lata. Moja była żona przyjaźniła się z jego byłą żoną. Poznały nas; polubiłem Piotra, on mnie chyba też. I tak jakoś wyszło, że z żonami żeśmy aę rozstali, a kontakt utrzymujemy. Widujemy się niezbyt często, ale jednak. To dobry człowiek. - Ja też tak myślę - powiedziałam, widząc, że Artur jest ciekaw mojej opinii. - Teraz przechodzi ciężki okres - mówił dalej Rajzman. - Cieszę się, że będziesz obok niego. - Nie rozumiem... - Ma obsesję, że go zabiją. I nagle zjawiasz się ty... - Zatrudniłam się w jego firmie... - Daj spokój, wszystko mi opowiedział. - To po jaką cholerę mnie wypytujesz? - Po prostu chciałem jakoś zagaić. - No to zagaiłeś, i co? - Nic. Według mnie to brednie... chociaż może nie do końca. Jego żona to straszna cholera, groziła nawet, że go zabije. Jej obecny facet to dość nieprzyjemny gość, a teraz jeszcze ten napad... Jednym słowem, Piętka trochę sfiksował. - A czemu jego była żona jest tak wojowniczo nastawio-na? Ma jakieś powody? - Nie sądzę. Piętka zostawił jej mieszkanie, samochód... Wszystkim swoim byłym zostawia mieszkanie i samochód
- dżentelmen. Dlatego sam od czasu do czasu ląduje w dwu pokojowej norze w chruszczowce, którą dostał po babci, jego eks znalazła szczęście i odeszła, ale z powodu wrednego charakteru nie mogła nie urządzić skandalu. No i powiedziała z rozpędu. - Poczekaj. Mówisz, że jej facet to nieprzyjemny typ. A może to on zorganizował napad? - Nie sądzę, chociaż należy do brygady Setnika. Słyszałaś o takim? - Nie za dużo wiesz? Artur roześmiał się. - Każdy facet ma żonę, siostrę albo przyjaciółkę i więk-szość lubi sobie pogadać. - Jasne. - Westchnęłam, zastanawiając się, jak potrakto-wać tę rozmowę, jednocześnie rozzłościłam się na Lalina. Mówiąc, że Piotr ma manię prześladowczą, nawet nie wspomniał o przyjacielu byłej żony. Czyżby nie wiedział? Nie sądzę, Lalin zawsze wie wszystko. Pewnie uznał, że to bez znaczenia. Nie udało nam się kontynuować rozmowy, towarzy-stwo wróciło na brzeg. Kobieta fatalna, omijając mnie wzrokiem, usiadła w fotelu między Wierą i Nikiforowem. Przez jakiś czas wszyscy z ożywieniem rozmawiali, a po-tem umilkli i zaczęli drzemać. Safronow leżał w szezlongu trzy metry ode mnie, gdy zaczął pochrapywać, stwierdziłam, że czas się wykąpać. Wstałam, zdjęłam koszulę i usły-szałam: - O żeż ty... - Artur obserwował mnie spod zsuniętej na oczy panamy. - Robi wrażenie? - Uśmiechnęłam się kpiąco, mając na myśli swoją grecką opaleniznę. - Niewłaściwe słowo - odparł, wstając szybko. Poszliśmy do rzeki. Woda była ciepła i nie przyniosła większej ulgi, dwa razy zanurkowałam, potem położyłam się na plecach z zamkniętymi oczami i pomyślałam, że jestem absolutnie szczęśliwa. W każdym razie przez dziesięć minut byłam na pewno. Artur chlapał się obok, potem ucichł, również położył się na plecach. - Olu... - powiedział. Milczałam, a on mówił dalej z lekką kpiną: - A gdybym tak do ciebie uderzył? - Spróbuj. - W sensie spróbuj, a popamiętasz? - W sensie - spróbuj, a zobaczymy. - Aha. Czyli mam szansę? - Czyli. Ale pamiętasz, co powiedziała piękna Anna? Jej słowa cię nie niepokoją? - Bzdura. Alkoholiczki tak nie wyglądają. Jestem lekarzem, mnie nie oszukasz. - No to śmiało. - Teraz, zaraz? - Oczywiście.
- Wiesz co, okazuje się, że w wodzie jakoś tak niezręcznie podrywać kobietę. - To poczekaj, aż wyjdziemy na brzeg. Artur zaśmiał się i na razie dał mi spokój. Nie wiem, ile czasu spędziłam w tym błogostanie; w końcu zaczęli nas wołać z brzegu i wróciliśmy. Napiliśmy się piwa, potem zaczęliśmy grać w siatkówkę, a potem towarzystwo jakoś się tak rozproszyło. Ja i Artur postanowiliśmy się przejść i zaprosiliśmy Pietieczkę - po rozmowie z Rajzmanem zaczęłam jeszcze poważniej traktować swoją ochroniarską misję. Spacerowaliśmy gęsiego piaszczystą ścieżką, minęliśmy zarośla i wyszliśmy na polanę z miejscem na ognisko. Wdrapaliśmy się na wzgórze, porośnięte krzakami dzikiej róży, i w dole ujrzeliśmy jakieś obozowisko. Było tu kilkanaście osób, dzieci się kąpały, nieopodal kołysały się trzy motorówki. - Piękny stąd widok. - Artur westchnął. - Szkoda, że nie wzięliśmy kamery - rzekł Piotr. Zaczęliśmy schodzić na dół, ale obozowisko ominęliśmy, nie chcieliśmy przeszkadzać. Tu również była wspaniała plaża. Obeszliśmy wyspę dookoła i wróciliśmy do naszego „obozu". Była tu tylko Waleria Łapszyna, siedziała pod parasolem i przeglądała czasopismo. - Gdzie są wszyscy? - zawołał do niej Piotr. - Giena poszedł na jacht po krem, obawiam się, że za bardzo się spiekłam; a gdzie się podziała reszta, nie mam pojęcia. Chcecie herbaty? Jest w termosie, gorąca, z poziomkami. - Wolę zimne piwo - rzekł Artur. - A niesłusznie. Nic tak nie gasi pragnienia jak gorąca herbata. Postanowiłam to sprawdzić, ja i Lera wypiłyśmy po filiżance herbaty. - Coś Giena długo nie wraca. Zdążę się tu zwęglić - zauważyła Lera. Odruchowo zarejestrowałam, że faktycznie przyniesienie kremu zajęło mu sporo czasu. - Rozprostuję nogi - oznajmiła Lera jakieś dwadzieścia minut później i niespodziewanie zwróciła się do mnie: - Przyłączysz się? Wstałam i poszłyśmy. Byłam pewna, że pójdziemy w stronę przystani, ale ona wybrała inną trasę. W ostatniej chwili dołączył do nas Piotr. - Chyba się wykąpię - powiedział, gdy znaleźliśmy się na sąsiedniej plaży. Ja również weszłam do wody, ale Lera usiadła w cieniu. W pewnej chwili, gdy odwróciłam się do brzegu, spostrzegłam, że jej nie ma. A dziesięć minut później, gdy wyszłam na brzeg, okazało się, że jednak na nas czeka. Odniosłam wrażenie, że czuła się nieswojo. Piotr chlapał się w płytkiej wodzie jak mały chłopiec, a ja usiadłam obok Lery. - Poczekamy na Piotra czy idziemy? - spytałam. - Poczekamy. - No to ja na chwilę skoczę... - Nim zdążyłam dokończyć, Lera wzięła mnie za rękę.
- Tam są ludzie, zajęci... Ja też chciałam „skoczyć" i omal wszystkiego nie zepsułam. - Ach tak... - Wzruszyłam ramionami. - W takim razie wytrzymam. Gdy Piotr się wreszcie napływał, wróciliśmy brzegiem do naszego obozowiska. Z przeciwnej strony nadszedł Łapszyn. - Ciebie to tylko po śmierć posłać - zauważyła Lera. - Na przystani chłopcy łowią ryby, przypłynęli łódką z Czerkasowa. No i nie wytrzymałem... - powiedział przepraszająco, podając jej krem. - Trzymałeś go na słońcu? To teraz możesz go spokojnie wyrzucić. - No przepraszam... Daj spokój... - Odkaszlnął. Pomyślałam, że Lera chyba za bardzo denerwuje się tą tubką kremu. Wtedy z zarośli wynurzyła się nasza „femme fatale", przeciągnęła się, demonstrując swoje uroki, i zerknęła drwiąco na Lerę; Łapszyn zaczerwienił się. Pomyślałam, że to interesujące. Wszyscy zajęli swoje szezlongi; dwadzieścia minut później zjawiła się Wiera z miną najedzonej kotki. - Wszyscy w komplecie! - Roześmiała się, machając nam ręką. - Może zagramy w siatkówkę? - zaproponował Artur. - Ja pasuję. Wolę mniej ruchliwe rozrywki. - A gdzie Paweł? - spytał ją Piotr. - Poszedł trochę się zdrzemnąć na jachcie. Niedługo wróci. Rzeczywiście, kilkanaście minut później Nikiforów do nas dołączył. Nie wyglądał na zaspanego. Przez kilka godzin wszyscy trzymali się razem, ale nie działo się nic godnego uwagi. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, postanowiliśmy się zbierać. Na jachcie już na nas czekano. Tamara Iwanowna wypoczywała na pokładzie, obaj macho siedzieli obok i rżnęli w karty. - To co, odpływamy? - zapytał nas Piotr. - Tak... - odpowiedzieliśmy chórem. - Kolacja gotowa - oznajmiła Tamara Iwanowna, wstając. - Podam za dziesięć minut. - To może za pół godziny, zdążymy się doprowadzić do porządku zaproponowała Wiera. Wszyscy się z nią zgodzili i poszliśmy do kajut Woda płynęła z prysznica cienką strużką, pewnie wszyscy myli się jednocześnie. Zaklęłam, owinęłam się ręcznikiem. Jacht się zakołysał, a ja, zostawiając mokre ślady, podeszłam do koi i wyjrzałam przez okno - zdążyliśmy odpłynąć na sporą odległość. Do kolacji nakryto na pokładzie, co powitano z aplau-zem po zachodzie słońca zrobiło się tu przyjemnie chłodno, nikt nie miał ochoty siedzieć w
mesie. Lera, otulona chustą, wzdrygała się z zimna. - Chyba ta długo siedziałam na słońcu - wyjaśniła. - No przecież ci mówiłem, żebyś uważała. W ogóle nie powinnaś się opalać powiedział Lapszyn. - W ogóle nic nie powinnam - odcięła się Lera, ale nie czuło się między nimi napięcia, jeśli coś było, to wystar-czyło im kilka minut sam na sam, żeby całą sprawę zała-twić. Kolacja przeciągnęła się. Zapalono latarnie, jeden macho robił za kelnera, Tamara Iwanowna przyłączyła się do nas, potem poszła. W końcu naczynia sprzątnięto, a stół wyniesiono. Na skrzyni, pełniącej funkcję barku, stały różne butelki, każdy nalewał sobie, co chciał. Towarzystwo rozbiło się na grupki, ja siedziałam z Piotrem i Rajzma-nem, Wiera z Lerą, Łapszyn i Nikiforów zabawiali Annę. Gorina wypiła za dużo, ze dwa razy chciała zrobić strip-tiz ale nie spotkała się z zainteresowaniem mężczyzn; Łapszyn przeniósł się do żony, Paweł do Wieroczki. Anna poczuła się opuszczona i zaczęła czepiać się mnie. Na dyskusję i pijaną kobietą szkoda czasu, na urządzanie awantury szkoda nerwów, dlatego gdy po raz kolejny poszłam po martini, lekko zahaczyłam ją łokciem. Gorina siedząca w szezlongu na chwilę ucichła, a gdy znów się odezwała, była bardziej oględna. Co prawda raz złośliwie wysyczała. - I tak się te mną ożeni, słyszysz?! Ty... - Cieszę się w twoim imieniu. Skinęłam głową. - Nie waż się mówić do mnie na „ty"! - krzyknęła. - Uspokój się - mitygowała ją niezadowolona Wiera. - Jak się upiłaś, to zachowuj się przyzwoicie. Nie zwracaj na nią uwagi - zwróciła się do mnie. - Chyba pójdę spać. - Skinęłam głową, nie chcąc psuć ludziom wieczoru. Skoro działam na Goriną jak płachta na byka... - Jeśli ktoś miałby pójść spać, to na pewno nie ty - wtrącił się Rajzman, choć nie potrzebowałam jego pomocy. - Dziewczynki, dziewczynki, uspokójmy się - nawoływał Nikiforów, podając nam po kieliszku. - A wiesz co? Zaproszę cię na ślub - oznajmiła Anna i zachichotała. Jej zachowanie i słowa zaintrygowały mnie, ale nie chciałam teraz wypytywać, o co chodzi, postanowiłam zostawić to na później. - Chyba faktycznie najwyższa pora się rozejść - zarządziła Lera, wstając. Podniosłam się również, za mną wstali Rajzman i Piotr. - Idźcie. - Anna machnęła ręką. - Idźcie, liżcie buty tej ścierce, ale mnie darujcie. - Zachowujesz się jak idiotka! - nie wytrzymała Wiera. - A ty w ogóle się zamknij. Znam cię jak zły szeląg, po co udajesz? - Dość. Zamknij się albo wyleję na ciebie wiadro wody, żebyś wytrzeźwiała. - Chodźmy - powiedział Rajzman. - Co, wszyscy sobie idą? - zawołała Anna. - Zostawicie kobietę samą, żeby tu umarła z nudów?
Podeszliśmy do trapu, Łapszyn zawahał się. - Idziesz? - spytała Lera męża i on niechętnie poszedł za nią; z Anną zostali Wiera i Nikiforów. - Nalej mi jeszcze! - usłyszałam głos Anny, gdy już schodziłam na dół do kajut. - O, niedoczekanie, żebym cię jeszcze kiedyś ze sobą wzięła - ciosała jej kołki na głowie Wiera. - Głupota, już niedługo wszyscy będą skakać przede mną na tylnych łapkach, a ta ścierka... Reszty nie usłyszałam, zeszliśmy na dół. - Dobranoc - powiedziałam i otworzyłam drzwi swojej kajuty. Poszłam pod prysznic, słysząc, jak za cienką ścianą krząta się Piotr. Coś mu upadło, zaklął. Tym razem natrysk działał jak należy, przebrałam się w piżamę i poszłam spać. Nim zdążyłam zamknąć oczy, obok skrzypnęły drzwi i ktoś do mnie zastukał. Byłam pewna, że to Rajzman, i nie miałam zamiaru otwierać. - Olgo - zawołał zza drzwi Piotr - Olgo Siergiejewna! Wstałam i otworzyłam. Safronow wszedł, głupio mu było siąść na moim łóżku, więc stał. - Chciałbym panią przeprosić - powiedział i odkaszlnął. - Drobiazg. - Anna... ona... naprawdę jest w porządku, nic wiem, co ją napadło. - Tak czy inaczej nie musi pan za nią przepraszać. Przyjmijmy, że o wszystkim zapomniałam. - Dziękuję. To znaczy, chciałem powiedzieć... Wie pani, jakoś tak się dziwnie czuję. Jakby miało się coś stać. Coś złego. Westchnęłam w myślach. Facet ma nocne lęki, pewnie zostanie mu to na długo. Ale ponieważ byłam tu właśnie po to, żeby go od nich uwolnić, zaproponowałam: - Niech pan usiądzie i o tym opowie. - Nie, nie, dziękuję. Tak właściwie to nie ma o czym mówić, to tylko przeczucie. Nie miewa pani przeczuć? - Miewam, oczywiście. Niech mi pan powie, Piotrze Wi-kientjewiczu dopiero teraz spostrzegłam, że znów przeszliśmy na „pan", on chyba też nie zwrócił na to uwagi. - Czy to dotyczy kogoś z pańskich przyjaciół? - W jakim sensie? - przestraszył się. - W tym, że podejrzewa pan kogoś o złe zamiary? - Ja? Co też pani... To bardzo porządni ludzie, znam ich od dawna, a poza tym... Co oni mają do rzeczy, niechże pani da spokój... - A jednak ma pan złe przeczucia - przypomniałam. Rozejrzał się stropiony. - Pewnie sam siebie straszę. Chyba pójdę spać. Jeszcze raz przepraszam. - Wie pan co, Piotrze Wikientjewiczu? Tu są cienkie ścianki, więc gdyby nagle
coś wydało się panu dziwne albo podejrzane, to niech pan zastuka w ścianę bez skrępowania. Dobrze? - Słowo daję, aż mi się wstyd zrobiło... To jakoś tak nie po męsku... - Niech pan to oleje i pamięta, że jestem tu w pracy. - Czyli co, pani też zauważyła? - przeszedł na szept, zerkając nerwowo na drzwi. - Co zauważyłam? - sposępniałam. - Coś podejrzanego. W powietrzu wisi jakieś napięcie. - Napięcie rzeczywiście jest - przyznałam, żeby go nie rozczarowywać. - Jeśli pan chce, może pan nocować u mnie. - Dziękuję, - Zakłopotał się. - I tak nadużywam pani dobroci. Wycofał się i wyszedł z kajuty. Wstałam, zamknęłam za nim drzwi, położyłam się i spróbowałam zasnąć. Klimatyzator szumiał, okno było zamknięte, ale do kajuty i tak dobiegały głosy z pokładu. Jeszcze się nie rozeszli. Za ścianką kręcił się Piotr, czyli jeszcze nie spał. Uczciwie próbowałam zasnąć, aż w końcu godzinę później zrozumiałam, że nie zasnę na pewno. Wstałam. Chciałam zapalić, ale nie w kajucie, więc wyszłam, narzucając na ramiona szlafrok. Z rufy dobiegały pijane głosy. Przeszłam się trochę i w nadziei, że mnie nie widzą, ostrożnie wyjrzałam. W świetle lampionu zobaczyłam Annę, która wydała mi się prawie trzeźwa, Wierę z kieliszkiem w ręku, a obok Łapszyna i Nikiforowa. Czyli Łap-szyn zostawił żonę i wrócił kontynuować zabawę. Anna coś powiedziała i cała czwórka wybuchła śmiechem. - Ciszej, przeszkadzamy ludziom spać - mitygowała ich Wiera. - W taką noc grzech spać - zaprotestował Nikiforów, zniżając głos. Zaczęli szeptać, a ja poszłam na dziób jachtu. Przez szybę zobaczyłam jednego z macho, pełniącego wachtę. Zapaliłam papierosa i od razu tego pożałowałam. - Papieros wypalony na noc to prosta droga do wczesnego starzenia się powiedziałam na głos, wyrzuciłam papierosa za burtę i chwilę postałam, patrząc na gwiazdy. Niedawne słowa Anny nie dawały mi spokoju. Ciekawe, co miała na myśli? Zdaje się, że chciała wyjść za mąż. Za kogo? Za jednego z obecnych? W takim razie jej groźby nie miały sensu. A może chodziło o kogoś innego? Ale wtedy niezrozumiałe stają się awanse czynione Rajzmanowi. Bredzenie w malignie - stwierdziłam w końcu i wróciłam do kajuty. Nadal nie mogłam zasnąć, podłożyłam ręce pod głowę i oddałam się rozmyślaniom. O trzeciej w nocy żadne myśli człowieka nie cieszą. Zła na siebie, że zgodziłam się na tę wycieczkę, pomyślałam, że dobrze byłoby wypić coś mocniejszego - może wtedy uda mi się zasnąć? Tylko skąd wziąć alkohol? Nie chciałam wychodzić na pokład, po co psuć ludziom wieczór...
Głosy ucichły, ale towarzystwo raczej nie rozeszło się do kajut, słyszałabym. Wtedy skrzypnęły drzwi, ktoś bardzo szybko przeszedł korytarzem i znów zapanowała cisza. Piotr zachrapał głośno (chwała Bogu, że chociaż on śpi), więc na pokład wyszedł Rajzman albo Lera. Może Lera też nie może spać? Pewnie nie podoba jej się zachowanie męża, choć tak właściwie nic złego nie robił. No dobrze, ale to ja tak myślę, a co myśli ona, nie wiadomo. Zdecydowanie wstałam, do-szłam do wniosku, że alkohol powinien być w mesie, i tam właśnie się udałam. Drzwi były otwarte, weszłam, zapaliłam światło i ze zdumieniem zobaczyłam Tamarę Iwanowną, śpiącą na kanapie. Byłam pewna, że zajęła wolną kajutę! Chociaż przy jej gabarytach w mesie jest pewnie wygodniej. Szybko zgasiłam światło i wyszłam. O alkoholu trzeba będzie zapomnieć... Dotarłam do kajuty Łapszynów, ta naprzeciwko nich była wolna i sama nie wiedząc, po co to robię, nacisnęłam klamkę. Drzwi otworzyły się, kajuta była pusta. Dziwne, nagle również zaczęłam mieć przeczucia... Dlatego zamiast wyjść, zapaliłam światło i rozejrzałam się. Kajuta była dokładną kopią mojej... Coś wzbudziło moją czujność... Zapach! Pachniało mocnym męskim potem. No nie, nie dajmy się zwariować, po prostu jest duszno, powie-trze zatęchło, bo klimatyzacja jest wyłączona. Poza tym mo-gli tu odpoczywać macho. Może klimatyzator się zepsuł? Klimatyzator działał, włączyłam go szybko i wyszłam z kajuty. W tym momencie jacht przekrzywił się na prawo, nie utrzymałam drzwi i te zamknęły się ze strasznym hukiem. - Cholera - mruknęłam zirytowana. - Giena? - zawołał zza drzwi senny głos. - To ty? - Nie, to ja, przepraszam, drzwi niechcący trzasnęły. Dobrej nocy! - Dobranoc - odparła Lera. Zirytowana poszłam korytarzem. Przy kajucie Piotra zaczęłam nasłuchiwać. Safronow coś mamrotał przez sen, miałam tylko nadzieję, że go nie wystraszyłam. Znów chciałam wyjść na pokład i omal nie wpadłam na Łapszyna, który niepewnym krokiem szedł do trapu. - Ból głowy mam jutro zapewniony - poskarżył się, pośliznął na stopniach i omal nie upadł. - O, do licha! - Ostrożnie - usłyszałam głos Lery, obejrzałam się i zobaczyłam, że stoi w drzwiach swojej kajuty. - Pomogę ci. - Uspokoicie się w końcu czy nie? - odezwał się Rajz-man. - Już, już jestem cicho - wymruczał Łapszyn. Czyli co, Rajzman nie wychodził z kajuty, a ja coś poplątałam? - pomyślałam zdumiona. Teraz już na pokładzie nie paliły się lampiony, za to na wschodzie zaczęło szarzeć. - Idziesz czy nie? - spytała Wiera Annę, trzymając Niki-forowa za rękę.
- Posiedzę jeszcze kilka minut. - Jak chcesz. Poszli do trapu, Nikiforów spojrzał na mnie, ale nie wiem, czy mnie zobaczył, a ja powlokłam się na dziób jachtu, nic chcąc spotykać się z Anną, która siedziała w szez-longu z kieliszkiem w ręku. Nagle ogarnął mnie błogi spokój... Oparłam się o poręcz, patrzyłam na ciemną wodę i myślałam, że życie jest piękne. Rzadko nachodzą mnie takie myśli, dlatego, zadowolona, nie miałam zamiaru się stąd ruszać. Dziesięć minut później usłyszałam plusk, jakby coś ciężkiego spadło za burtę. Może Anna wpadła? - zaniepokoiłam się. - Przecież mogło się tak zdarzyć, mogła patrzeć na rzekę, tak jak ja, i... nie, to bzdura! Próbowałam oderwać się od tej myśli, ale nie udało mi się, postałam jeszcze chwilę i w końcu poszłam na rufę. W świetle przedświtu postać na szezlongu była świetnie widoczna. No proszę - pomyślałam z urazą - wcale nie wpadła, tylko zwyczajnie zasnęła! Podchodząc do trapu, jeszcze raz spojrzałam na Annę i nagle zastygłam. Nie spodobało mi się to, jak ona siedzi. Odchylona ręka była zbyt nieruchoma nawet jak na rękę śpiącego człowieka. Podeszłam bliżej i serce mi załomotało - oto i przeczucie... Anna półleżała na szezlongu, oczy miała otwarte, włosy zwichrzone, a od ucha do ucha biegła straszna rana - poderżnięto jej gardło. - Twoja mać - wymruczałam, patrząc na zalaną krwią pierś dziewczyny. Czerwona plama rozszerzała się w oczach, krew jeszcze płynęła, czyli zamordowano ją kilka minut temu. Usłyszałam kroki za plecami, odwróciłam się gwałtownie, przekonana, że ujrzę mordercę. Tuż koło mnie stał Nikiforów i uśmiechał się, chciał chyba coś powiedzieć, ale widząc moją minę, znieruchomiał. - O co chodzi? - zapytał przestraszony, potem zrobił dwa kroki do przodu i zobaczył to, co widziałam ja. - Boże święty... - wyjęczał. - Co pani zrobiła? - Zwariował pan? - zdumiałam się, choć właściwie powinnam się wystraszyć wszystko przemawiało przeciwko mnie. - To nie pani? A kto? - A skąd mam wiedzieć? Podeszłam tu kilka sekund przed panem. - Tak? Czyli morderca... A skąd pani się tu wzięła? - A pan? - Ja? Ja poszedłem spać, a potem chciałem zapalić i zobaczyłem panią... - Ja również chciałam zapalić. - Widziałem, jak się pani przedtem kryła - oznajmił nagle. - Nie kryłam się, tylko stałam w cieniu, nie chciałam przeszkadzać. - To wszystko jest bardzo podejrzane - wymruczał. - Właśnie. I swoimi
podejrzeniami, Pawle, podzieli się pan z milicją... Niech się pan nie rusza! - wrzasnęłam, widząc, że sięga po kieliszek. - Niech pan tu nic nie rusza aż do czasu przybycia milicji - Ale... jaka milicja... jak my... - Proszę obudzić Piotra, niech on tu przyjdzie i weźmie ze sobą komórkę. - Dobrze. - Skinął głową i poleciał do trapu. Wrócił pięć minut później, chyba niełatwo było obudzić Piotra. Safronow szedł za nim ubrany w pasiastą piżamę. Na jego twarzy malowało się powątpiewanie, pewnie myślał, że robimy mu głupi kawał. A potem padło nieunikniona „O Boże!" oraz „ I co my teraz zrobimy?". - Po pierwsze, zadzwonimy na milicja a po drugie, zawrócimy do miasta. Niech pan powie swoim chłopakom, żeby zawrócili i szli z maksymalna prędkością. - Dobrze - powiedział Piotr stropiony. - Pojdę... a może... może na milicję to już pani sama?... Wzięłam telefon i zadzwoniłam na milicje pod czujnym spojrzeniem Nikiforówa. Pora była późna, dyżurny słabo kojarzył, a może to ja nie kojarzyłam, w każdym razie rozmawialiśmy długo i mętnie, nim w końcu zrozumiał, o co chodzi. Jacht już zdążył zawrócić, podszedł do mnie Piotr. - Gdzie mniej więcej jesteśmy? - zwróciłam się do niego. - Pojęcia nie mam - zdenerwował się. - Zaraz zapytam... - Poszedł na mostek, wrócił szybko i mogłam kontynuować rozmowę z dyżurnym. - Za dwie godziny będziemy w okolicy Czerkasowa, wracamy do miasta, ale im prędzej wasi ludzie tu będą, tym lepiej. Dyżurny przyznał mi rację i rozłączyliśmy się. — I co teraz? - spytał Nikiforow. - Nie, będziemy czekać na milicję. - Myślę, że powinniśmy poinformować resztę. Nie uważa pani? - Uważam, że mogą sobie spokojnie pospać do czasu przybycia milicji. - Jestem innego zdania, w końcu... - Niech pan robi, co pan chce. - Nie miałam ochoty wdawac się w polemikę. Nikiforów wzruszył ramionami i popatrzył na Piotra, ten przepraszająco zauważył: - Myślę, że Ola wie lepiej, ma doświadczenie... - Co masz na myśli? - zdenerwował się Nikiforow. - Pracowała w milicji jako śledczy, prawda, Olgo Siergie-jewna? - Zaledwie rok i dość dawno temu. I absolutnie nie pretenduję do roli śledczego, zwłaszcza że za kilka godzin będzie tu milicja. Nikiforów popatrzył na nas, odkaszlnął i powiedział: - Mimo wszystko powiadomię resztę. Dwadzieścia minut później już wszyscy stali, gapili się na ciało Anny i rozkładali ręce. Oczywiście zerkali na mnie, Nikiforów na pewno
już im powiedział, że zastał mnie obok zabitej. - Nic nie rozumiem - rozpłakała się Wiera. Nic dziwnego - pomyślałam. Wiera ledwo trzymała się na nogach, z myśleniem pewnie było nie lepiej. - Kto miałby powód, żeby ją zabić? Dlaczego? I w ogóle, gdzie on się podział? - wyjąkała w końcu. - Kto, kochanie? - spytał z kolei Nikiforow, świdrując mnie wzrokiem. Morderca! Zapanowało ciężkie milczenie. - Myślę... - Piotr odchrząknął. - Wychodzi na to, że... Bardzo przykro, ale... - Ale mordercą jest chyba ktoś i nas - dokończył Nikiforow, gniewnie błyskając oczami. - Co pani na to? - Nie byłabym taka pewna. - Wzruszyłam ramionami. - Prócz nas na pokładzie są jeszcze trzy osoby - przypomniał Rajzman. - Do przybycia milicji mamy jeszcze trochę czasu - oae-zwała się niespodziewanie Łapszyna. - Moglibyśmy wszystko omówić. - Co - wszystko? - nie wytrzymał Nikiforow. - Sytuację. Ustalić, co kto robił w chwili popełnienia morderstwa. Może ktoś słyszał albo widział coś podejrzanego? - Nie podoba mi się ta zabawa w śledczych. - Jej mąż się skrzywił. - Przyjedzie milicja... - A ja uważam, że Lera ma rację - oznajmił Rajzman, zerkając na mnie. Przynajmniej będziemy mogli się zorientować, co nas czeka. Bierzcie pod uwagę, że dla milicji wszyscy jesteśmy podejrzani w tym samym stopniu. - Mój Boże, jak to się mogło stać... - Piotr westchnął, prawie płacząc. - Nawet by mi do głowy nie przyszło, że zabiją ją... - A o kim pan myślał? - zareagował czujny Nikiforów. - Ja... ja... bałem się o swoje życie. - Słuchajcie, na jej miejscu powinienem być ja - wymruczał Łapszyn. Przepraszam... - dodał stropiony. - Nie wierzę, że zabójca jest wśród nas. Za tych dwóch chłopaków ręczyć nie mogę, ale co się tyczy pozostałych... Kto miałby powód, żeby ją zabić, no kto? Olga Siergiejewna? Bzdura... Nie zabija się za to, co naplotła pijana baba! - Nie byłbym taki pewny. To znaczy, mam na myśli, że słowa słowom nierówne... Ja osobiście nie zrozumiałem, co Anna miała na myśli. - Nikiforow wzruszył ramionami. - Jakiś ślub, tak? - Spojrzał na mnie, jakby oczekując wyjaśnień. - Też bym chciała wiedzieć - oznajmiłam. Teraz wszyscy popatrzyli na Wierę. - Ja nic nie wiem - zdenerwowała się Wiera. - I nie patrzcie tak na mnie! Według mnie to po prostu pijackie brednie. - A może kogoś szantażowała? - podsunęła Łapszyna, najwyraźniej miłośniczka kryminałów. - I teraz ten człowiek skorzystał z sytuacji... - I co to niby za człowiek? - spytał złośliwie Rajzman.
Z pewnym zdumieniem zrozumiałam, że jest przestraszony, a w każdym razie zdenerwowany. - Prosiłabym, żeby państwo zachowali spokój - odezwa-łam się. Morderstwem zajmie się milicja. - Ja osobiście nie muszę bać się milicji - oznajmił Łap-szyn. - Zamordowaną widziałem dzisiaj po raz pierwszy, moja żona również. Mam rację, kochanie? - Masz. - Gdy schodziłem z pokładu, Anna była żywa. Za dużo wypiłem, żona pomogła mi dotrzeć do łóżka... Ani ona, ani ja nie mieliśmy możliwości zamordowania jej. - Lero, gdy rozmawiałyśmy, wtedy, gdy wzięła mnie pani za swojego męża... - zwróciłam się Łapszynej. - Tak, tak?... - Nie pamięta pani, która mogła być wtedy godzina? - Za kwadrans trzecia. Obudziłam się, słysząc kroki, i spojrzałam na zegarek. Gieny w kajucie nie było i po-myślałam, że to on wraca, tylko nie może znaleźć drzwi, i dlatego zawołałam. - A czego pani szukała przy cudzych drzwiach? - zainteresował się Nikiforów. - Szukałam alkoholu i miałam nadzieję, że znajdę go w mesie, ale tam spała Tamara Iwanowna... - O mój Boże, nie obudziłem jej... - przypomniał sobie Piotr. - Tamara Iwanowna nie ma z tym nic wspólnego - uciął Nikiforów, który wczuł się w rolę śledczego. - Chciałbym wysłuchać Olgi Siergiejewny. A więc znalazła pani w mesie Tamarę Iwanowną i... - Poszłam do siebie. Jachtem zakołysało, drzwi ósmej kajuty trzasnęły, Waleria się obudziła, porozmawiałyśmy chwilę i poszłam na pokład. Właśnie wtedy zaczęliście się żegnać. Mam pytanie: czy ktoś słyszał skrzypnięcie drzwi i kroki mniej więcej o drugiej trzydzieści pięć? Wszyscy się zastanowili, pierwszy odezwał się Nikiforów: - Nasza czwórka była na pokładzie, po prostu nie mogliśmy nic słyszeć. - Mnie obudził hałas - powiedziała Lera. - I pani... - Tak, pamiętam. - Nic nie słyszałem. - Rajzman westchnął z żalem. -Ja też nie - denerwował się Piotr, który nie mógł nic słyszeć, skoro mocno spał, a nawet chrapał. Wtedy wszyscy zaczęli jednocześnie mówić, co widzieli lub słyszeli. Korzystając z zamieszania, podszedł do mnie Piotr i wziął mnie na bok. Całe zebranie odbywało się na dziobie, jak najdalej od ciała, którego sąsiedztwo wszystkich przerażało. - Olgo Siergiejewna - zaczął Safronow, rozglądając się nerwowo. Powiedziała pani, że drzwi ósmej kajuty były otwarte... - Tak. - To niemożliwe - wyszeptał.
- Co - niemożliwe? - Drzwi były zamknięte na klucz, rozumie pani? A klucz zginął. Teraz ja spojrzałam na niego ze zdumieniem. - Niech pan dokładnie opowie, jak to było. - Gdy wchodziliśmy na jacht, wszystkie klucze były w zamkach, pamięta pani? -Jeśli chodzi o moje drzwi - na pewno. - Wszystkie osiem kluczy było w zamkach, widziałem je na własne oczy. Przecież nie wiedziałem, kto zajmie jaką kajutę, i w ogóle... Łapszynowie mogli poprosić o oddzielne kajuty, one są bardzo ciasne i spanie na górnej półce nie jest wygodne. Ale zajęli jedną i ostatnia kajuta została wolna. - A klucz? - Klucz został w drzwiach, w każdym razie ja go nie brałem. - W nocy żadnego klucza nie było. - Oczywiście, bo zginął wcześniej. - Co to znaczy - zginął? - Po kolacji wszedłem na mostek. Anatolij stał przy sterze, a Iwan spał obok. Zaproponowałem mu, żeby poszedł do wolnej kajuty, po co ma się męczyć, skoro jest miejsce. - I wtedy okazało się, że klucza nie ma? - Właśnie. - Szukał go pan? - Szczerze mówiąc, nie. - A Iwan nie próbował otworzyć drzwi? -Wyłamując zamek? Powiedział, żebym się nie martwił, że klucz się znajdzie, bo przecież musi być gdzieś na jachcie. No to dałem spokój i poszedłem, nie wypada zostawiać gości samych... A teraz pani mówi, że drzwi były otwarte. ze mną pokłócić. To, że leciutko zahaczyłam ją łokciem, dostrzegli również. Była jeszcze jedna osoba, która miała motyw (zazdrość), ale Łapszyna nie mogła jej zabić, widziałam przecież, jak czekała na męża, a wtedy Anna jeszcze żyła. Wprawdzie mogła zaraz po położeniu męża wyjść na pokład, zarżnąć Annę i zejść na dół, ale wtedy ktoś musiałby słyszeć jej kroki, a wszyscy twierdzą, że w korytarzu panowała cisza. Tylko Rajzman zarejestrował, że Nikiforow wrócił na pokład przy zachowaniu maksimum ostrożności, ale wtedy na szezlongu siedział już trup. Oczywiście nikt mnie nie oskarżył i zostałam razem ze wszystkimi wypuszczona do domu, ale to mnie nie uspokoiło.
W domu byłam koło południa. Zagłębiona w niewesołe rozmyślania krążyłam po swoim wielkim mieszkaniu. Zerknęłam na zegarek, właściwie powinnam pojechać do Ritki po Saszkę. Skrzywiłam się na samą myśl o rozmowie z nią i doszłam do wniosku, że jednak zaczekam. Skoro zapowie-
działam, że wrócę późno wieczorem... Usiadłam na kanapie, potarłam twarz rękami, i wtedy zadzwonił telefon. Byłam pewna, że to Lalin, ale okazało się, że Dziadek. W jego głosie dało się słyszeć zakłopotanie. - Co się stało? - zapytał. Już mu donieśli - pomyślałam niezadowolona. - Zamordowano dziewczynę na jachcie mojego przyjaciela. - Ja... - Dziękuję ci za troskę, ale pragnę przypomnieć, że ciebie to nie dotyczy. - Wszystko mnie dotyczy! - krzyknął. - Idź do diabła - poradziłam mu z niesmakiem i odłożyłam słuchawkę. Od razu poczułam wyrzuty sumienia. Niepotrzebnie się tak zachowuję... Pewnie się o mnie martwi, w końcu nie jesteśmy obcymi ludźmi. Ale nie miałam ochoty do niego dzwonić, siedziałam, wpatrzona tępo w telefon, czekając, aż Dziadek sam zadzwoni. Zadzwonił. - Uważasz, że jestem winien? - zapytał niezdecydowany. - Nie pleć głupstw. - Skrzywiłam się. - Co ty masz z tym wspólnego? Mam kłopoty, ale poradzę sobie, możesz być pewien. - Gdybyś potrzebowała pomocy... - Nie będę potrzebowała - odparłam, może zbyt szybko. - Przepraszam dodałam ze skruchą - ale przecież umówiliśmy się, że każde z nas ma swoje życie, prawda? - Nic podobnego. Nagadałaś mi nieprzyjemnych rzeczy i odeszłaś, ale to wcale nie przeszkadza mi kochać cię i troszczyć się o ciebie. - Zapragnęłam posłać go do diabła, ale powstrzymałam się. - Chcesz, to do ciebie przyjadę? zaproponował niespodziewanie. - Albo ty przyjedź. Aż mnie ciarki przeszły. Daj temu staremu wężowi palec, a stracisz całą rękę. Dziś ja do niego pojadę, jutro witamy świt w swoich objęciach, a za dwa dni znów będę w jego załodze, będę wykonywać poufne zadania i obrywać po karku, przy okazji słuchając, co powinnam, a czego w żadnym razie mi nie wolno. Wielkie dzięki! - Nigdzie nie pojadę - oświadczyłam, gdy już zebrałam siły. a w myślach powtarzałam: nie pozwól, żeby robił ci wodę i mózgu, nie pozwól... - I niczego nie potrzebuję. Tym razem to on rzucił słuchawką, co mnie absolutnie urządzało. Odetchnęłam z ulgą i spróbowałam popatrzeć na życie optymistycznie. Wkrótce potem ktoś zadzwonił do drzwi, poszłam otworzyć, zastanawiając się po drodze, kogo tam diabli niosą. Przez głowę przemknęła myśl - Dziadek przyjechał! Ale szybko pomyślałam, że przecież ma klucze, więc by sobie otworzył. Wyjrzałam przez wizjer, żeby w razie czego się ukryć, i zobaczyłam, że na progu stoi Lalin i szarpie swoje rude wąsy, co jest u niego oznaką zdenerwowania. Trzeba było otworzyć... Wtedy okazało się, że Lalin nie jest sam - obok niego stał ze smętną miną Artiom Wieszniakow, gliniarz i
zarazem mój kumpel, a może nawet przyjaciel. Nim opuściłam firmę Dziadka, ja i Wieszniakow prowadziliśmy śledztwo w sprawie zabójstw w domu towarowym, odkryliśmy pewne rzeczy, próbowaliśmy przywrócić sprawiedliwość i dostaliśmy po głowie. Od tamtej pory rzadko się widywaliśmy - nieprzyjemnie tak patrzeć na siebie i wspominać, jacy byliśmy głupi. Wieszniakow i Lalin poznali się przy okazji tej sprawy, ale nie wiem, czy od tamtej pory widzieli się choćby raz. Jeśli teraz stoją ramię w ramię, może to oznaczać tylko jedno; jestem po uszy w gównie, a cudze gówno czasem ludzi jednoczy. - Miło was widzieć - powiedziałam, uśmiechając się od ucha do ucha. - Czego zęby szczerzysz? - spytał Lalin, który wszedł pierwszy. - Właśnie - burknął Artiom. - Na razie jeszcze nie wsadzili mnie do więzienia, wiec bez przesadnego tragizmu. Zamknęłam drzwi i pomyślałam - właściwie powinnam się cieszyć, mam dwóch wiernych przyjaciół, a nie każdy może się czymś takim pochwalić. - Chodźcie do kuchni, naleję wam koniaku. Weszli i usiedli przy stole; postawiłam koniak, talerzyk z cytryną pokrojoną w plasterki i kawior, który znalazłam w lodówce. Lalin spojrzał na butelkę, powąchał i powiedział: - Niezły koniak. - Jednak nie rwał się do picia. Artiom nawet nie wąchał, a ja po koniaku mam zgagę. - Opowiadaj - zażądał Lalin. - A co tu opowiadać. - Wzruszyłam ramionami. - Pewnie i tak wszystko wiesz? - Skinęłam głową w stronę Artioma. - Wiem, nie wiem... Interesują mnie szczegóły. - A, skoro tak, to już mówię - odparłam i wszystko dokładnie opowiedziałam. - Masz jakieś pomysły? - spytał Oleg po wysłuchaniu mojej przydługiej opowieści, zwracając się głównie do Artioma. - Teoretycznie mógł ją zabić każdy, z wyjątkiem może kucharki - gabaryty nie te, nie prześliznęłaby się niezauważona korytarzem. A tak... Łapszynowie niby mają alibi, ale skoro są małżeństwem, to ich zeznaniom nie można wierzyć. Zazdrosna Łapszyna położyła męża spać, a sama wyśliznęła się na pokład i przejechała denatkę nożem po gardle. Mąż też mógł to zrobić alkohol z niego wywietrzał, złapał za nóż i... Ten twój Piotr i Rajzman - kto ich tam wie, czy oni naprawdę spali? Upewnili się, że wszyscy rozeszli się do kajut, i polecieli na górę - ty wpatrywałaś się w rzekę, a jeden z nich ją ciachnął. Wiera też mogła mieć coś do przyjaciółki, a Nikiforów to już w ogóle... Przecież on zachowywał się najbardziej podejrzanie. Po co wyszedł na pokład? - Żeby pooddychać świeżym powietrzem. - Aha, powietrzem. Zabił dziewczynę, zaczął schodzić, usłyszał twoje kroki i uświadomił sobie, że zaraz znajdziesz ciało, podniesiesz krzyk i wtedy
zastaną go przy trapie, więc skręcił znowu na pokład i wyskoczył na ciebie z pretensjami. Mogło tak być? - Mnie teraz najbardziej interesuje, co miała do mnie za-mordowana. - Dowiemy się - Lalin skinął głową. Ja również skinęłam, bo ani przez chwilę nie wątpiłam w jego umiejętności. Jak się okazało, już zdążył się co nieco dowiedzieć. - Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że całe towarzystwo nie jest ze sobą powiązane żadnymi interesami - zaczął. - A jeśli to szantaż? - zasugerował Artiom. - Dziewczyna mogłaby to zrobić? - Mogłaby - przyznał Lalin, choć nie znosił, gdy mu przerywano. - Nie wykluczam również jakichś historii mi-łosnych, choć na razie nic takiego nie widać. - Wyciągnął z kieszeni dżinsów pomięte kartki z jakimiś hieroglifami, zrozumiałymi tylko dla niego. - A więc tak. Piotr Safronow. Człowiek, który bardzo niepokoi się o swoje życie, być może nie bez podstaw w świetle ostatnich wydarzeń. - Poczekaj. - Artiom sposępniał. - Czegoś tu nie rozu-miem. - Bardzo możliwe, że ktoś faktycznie życzy mu śmierci, a dziewczyna przypadkiem się o tym dowiedziała, i w efekcie mamy terupa. Trzeba jeszcze raz zagłębić się w jego sprawy. Milicja tym się pewnie nie zajmie, musimy my; mnie jest najłatwiej, więc ja to zrobię. - A może się zgrywał i wszystko wymyślił, mam na myśli całe to zagrożenie, tylko po to, żeby zabić dziewczynę. Co? - To również weźmiemy pod uwagę. - Cierpliwość Lali-na budziła szacunek, innym razem Artiom pewnie już by oberwał za swoją nadgorliwość. - Dalej mamy małżeństwo Łapszynow. On jest prezesem banku handlowego; człowiek bogaty, bardzo pozytywne opinie. Żona pracuje w szkole muzycznej, uczy solfeżu. Pojęcia nie mam, co to takiego, ale płacą marnie, czyli pracuje dla idei. Chociaż możliwy jest również inny wariant - nie dogaduje się z mężem i w ten sposób demonstruje niezależność. - Zerknęłam z zaciekawieniem na Lalina, muszę przyznać, że mnie by to do głowy nie przyszło. Zabawny facet, we wszystkim dopatruje się albo wyrachowania, albo podłości. - Według ogólnej opinii zgodne małżeństwo, dzieci nie mają, chociaż są małżeństwem od dziesięciu lat. - A dlaczego? - spytałam złośliwie, starając się, żeby zabrzmiało to neutralnie. - Wybacz, ale nie miałem czasu się dowiedzieć - odparł Lalin jakby nigdy nic. - Następna, Wiera Nieżdanowa. Interesująca osóbka. Mąż zginął kilka lat temu, wszystkie jego pieniądze przeszły na syna z pierwszego małżeństwa, ona dostaje coś w rodzaju renty. Żyje z gestem, niczego sobie nie odmawiając; renty by jej na takie życie nie starczyło, panuje opinia, że utrzymują ją kochankowie. Ale Nikiforow, który jest jednym z nich, nie może się pochwalić sukcesami w interesach; po tragicznej śmierci wspólnika interesy idą jak po
grudzie. - A co się stało wspólnikowi? - Spalił się w łaźni. Podobno za dużo wypił, a pił sam, działo się to na działce, gdzie również był sam. To on ciągnął interesy, Nikiforow był tylko chłopcem na posyłki, dlatego teraz mu ciężko. Do bankructwa daleko, ale utrzymanie takiej kochanki jak Nieżdanowa to nie na jego kieszeń. Żony nie ma, dzieci też. Z zamordowaną się spotykał, i może coś między nimi było, ale na razie nie ma pewności. Dalej... Rajzman, lekarz, ma własną klinikę, bardzo bogaty człowiek, jego ojciec, Borys Natanowicz Krakowski, to poważny handlarz antykami. Sklep na Strzeleckiej. - Aaa... - powiedzieliśmy chórem. - Właśnie, aa... Ojciec zmarł rok temu, Artur był jedynym spadkobiercą. Klinika również przynosi spory dochód. Co do kliniki słowa nie powiem, ale antyki to ciekawa sprawa... Zwykle tacy ludzie dość swobodnie interpretują prawo. Warto by się tym zainteresować, może Rajzman ma coś na sumieniu. Następni kandydaci, Iwan Nikołajewicz Ławrow i Anatolij Sidorienko, są ze sobą spokrewnieni, jeden jest dla drugiego wujkiem, ale są w jednym wieku. Oczywiście przyjaźnią się od dzieciństwa, nie przyłapano ich na niczym nagannym, żadnych konfliktów z prawem. Obaj ukończyli instytut pedagogiczny, wychowanie fizyczne, oczywiście, pracują jako trenerzy w szkole sportowej, zimą chałturzą jako striptizerzy w masówce, latem jako ratownicy, drugi rok najmują się na jachty. Mają swoją łódkę, wspólną, ale pływają rzadko. Żyją skromnie, jednak warto zainteresować się ich bliższym otoczeniem, a mówiąc po prostu, przyjrzeć ich babom. Bab mają pełno i nic dziwnego, przystojniaki, ale może te namiętności nie są do końca bezinteresowne, chociaż to tylko moje spekulacje. No i ostatnia, Tamara Iwanowna Latina. Ją sprawdzimy jedynie dla zasady. Pozostaje główna bohaterka tragedii, Anna Nikołajewna Gorina. Miała dwadzieścia pięć lat, trzy lata temu została usunięta z instytutu pedagogicznego za brak wyników. Od tamtej pory nie pracowała nigdzie, mieszkała sama na ulicy Stalewarów, dom numer osiem, rodzice żyją w Briańsku. - No cóż, jest nad czym popracować - powiedział optymistycznie Artiom i uśmiechnął się do mnie. - Trzeba jak najszybciej znaleźć tych chłopców z Czerka-sowa, którzy wczoraj łowili ryby na Marinej Gubie. - Skinęłam głową. - Oraz tych, którzy rozbili obóz, i zadać im pytanie: czy ktoś nie widział jakiegoś nieznajomego mężczyzny. - Jakiego mężczyzny? - nie zrozumiał Artiom. - Niestety, nie mam pojęcia, jak wyglądał, ale przypuszczam, że był to mężczyzna, który starał się nie zwracać na siebie uwagi, i możliwe, że na wyspę dostał się wpław. Do brzegu niedaleko, dla dobrego pływaka to pryszcz. Mógł też przyjechać z którymś z obozowiczów, ale wtedy musiałby
mieć pretekst, żeby oddalić się na dłuższy czas. - Masz jakąś wersję? - ucieszył się Artiom, a Lalin świdrował mnie spojrzeniem. - W ósmej kajucie, tej wolnej, najwyraźniej ktoś był. Przede wszystkim na krótko przed morderstwem słyszałam, jak skrzypnęły drzwi i ktoś szedł korytarzem. A cała czwórka, która była wówczas w kajutach, twierdzi, że nie wychodzili - no, chyba że kłamią. Gdy zajrzałam do kajuty, była pusta, ale pachniało potem, i nic dziwnego, facet musiał tam siedzieć kilka godzin, w ciągu dnia klitka się nagrzała, zrobiło się gorąco jak w piecu, a przecież nie mógł włączyć klimatyzatora, ścianki są cienkie, jeszcze by ktoś usłyszał i zainteresował się. Safronow twierdzi, że kajuta była zamknięta na klucz, a klucz zginął, ale moim zdaniem ktoś się tym kluczem zaopiekował. Gdy przed przybyciem milicji podeszliśmy do kajuty, okazało się, że drzwi znów są zamknięte, a klucza nie ma. Na kilka minut przed stwierdzeniem, że Gorina nie żyje, usłyszałam plusk. Bardzo możliwe, że ktoś zeskoczył z jachtu i popłynął do brzegu. Gdybym wtedy wpadła na to, żeby porządnie przyjrzeć się rzece... Na pewno na jachcie jest reflektor albo coś w tym rodzaju. - Chcesz powiedzieć, że ktoś schował się w ósmej kajucie, poczekał, aż Anna zostanie sama, poderżnął jej gardło i uciekł wpław? - Mniej więcej. - Czyli wyruszył razem z wami i cały dzień przesiedział w kajucie z cienkimi ściankami? Skąd mógł wiedzieć, że właśnie ta kajuta zostanie wolna? - Nie, wszedł na jacht dopiero na wyspie. Dlatego chcę przepytać wszystkich, którzy wczoraj tam wypoczywali - może coś zauważyli? - Opowiedziałaś gliniarzom o swojej wersji? - zainteresował się Lalin. - Tak, ale nie sądzę, żeby się nią przejęli. Otwarte drzwi ósmej kajuty widziałam tylko ja, plusk słyszałam tylko ja - pewnie doszli do wniosku, że zmyślam, żeby zwalić winę na nieznanego faceta. Ponieważ jednak nie zmyślam, musimy wziąć pod uwagę możliwość istnienia pana Iks. - Poczekaj. - Lalin plasnął dłonią w stół. - Jeszcze raz. Według ciebie ktoś przedostaje się na jacht w celu zamordowania Gorinej, tak? Czyli musiał wiedzieć, że jacht popłynie na Mariną Gubę i że spędzicie tam cały dzień. Załóżmy, że wolną kajutę znalazł sam, choć było to dość niebezpieczne. Poza tym musiałby wiedzieć, że Gorina zostanie na pokładzie sama. To wszystko jest dość... wątpliwe. - Owszem - nie spierałam się. - Wyglądałoby na to, że Iks jest ryzykantem. Oczywiście mógł zabić Goriną w jej kajucie, ale po pierwsze, musiałby się tam jakoś dostać, a po drugie, działać bardzo cicho, skoro przegródki są tak cienkie. Pokład był znacznie lepszy. Przekonany, że połowa ludzi śpi, Iks opuszcza kajutę i idzie na pokład. Sidorienko zauważył mężczyznę właśnie wtedy, gdy ja patrzyłam na rzekę. Jestem pewna, że to był Iks.
- A skąd wiedział, że Gorina zostanie sama? - A czemu właściwie Gorina została sama? - zapytałam. - Żeby pooddychać świeżym powietrzem? A może miała się z kimś spotkać? - Otóż to! - ucieszył się Artiom. - No oczywiście! To właśnie on wyznaczył jej spotkanie. - Chwileczkę. - Lalin się skrzywił. - Chcecie powiedzieć, że Gorina wiedziała, że ten człowiek jest pokładzie? Przecież to bzdura! Mogła przybyć na jacht razem z Iksem oficjalnie i wtedy on nie musiałby się ukrywać. - A może mieli jakiś plan? I Gorina była jego wspólniczką? - nie poddawał się Artiom. - A potem facet postanowił się jej pozbyć? - Dobra wersja do powieści kryminalnej. - Skinęłam głową. - Załóżmy, że chcieli zamordować kogoś innego, ale zamiast tego ów killer, zmuszony przez Goriną szantażem, poderżnął gardło jej i zmył się. - Nie plećcie głupot - rozzłościł się Lalin - Co jest dobre na serial, to nie wypali w życiu. - Iks musiał mieć pomocnika - nie ustępowałam. - Drzwi do ósmej kajuty były otwarte, a potem znów zostały zamknięte. Skoro Iks zaraz po morderstwie wyskoczył za burtę, to nie mógł ich zamknąć. Zresztą już samo schodzenie na dół, żeby zamknąć drzwi, byłoby zbyt ryzykowne. Dlatego ktoś je zamknął już po jego zniknięciu. - To dlaczego Iks nie zamknął ich od razu? - prychnął Lalin. - No zastanów się. Facet skrada się korytarzem, gdzie w każdej chwili może się ktoś zjawić... - No tak, majstrowanie kluczami byłoby ryzykowne... A gdy jesteś w kajucie, możesz zamknąć drzwi od środka, zostawiając klucz pomocnikowi. - Jakiemu pomocnikowi, skoro ją zarżnął? - Artiom się stropił. - Tego właśnie musimy się dowiedzieć. - Lalin się uśmiechnął. - Wersja robocza: któryś z wycieczkowiczów chce się pozbyć Gorinej i pomaga mu w tym Iks. Spotykają się na wyspie, ktoś przekazuje Iksowi klucz od ósmej kajuty i mówi, gdzie się ona znajduje. Iks zakrada się na pokład i spokojnie siedzi tam do zmroku. W środku nocy, gdy połowa gości już śpi, a druga połowa jest na rauszu, Iks wychodzi na pokład. Ktoś go uprzedza, że obaj sportowcy są na mostku, kucharka w mesie, a Gorina na pokładzie. Iks liczy, że zastanie ją samą, i dlatego ktoś wyznacza jej spotkanie. No i jak? - Genialne. - Skinęłam głową. - Mnie też się podoba - przyznał Artiom. - To świetnie, a teraz już tylko drobiazg: znaleźć tego ktosia oraz Iksa. - Lalin uniósł kieliszek i wygłosił toast: - Za powodzenie. Wypiliśmy, ponieważ grzechem byłoby nie wypić za powodzenie, posiedzieliśmy jeszcze dwadzieścia minut i chłopaki wyszli. Szczerze mówiąc, poczułam się znacznie lepiej, jakbym wymacała nareszcie grunt pod nogami. Nie ma takich tajemnic, których przy pewnym uporze nie dałoby się wykryć. A uporu nigdy mi nie brakowało.
Lalin ma rację - jeśli Iks miał wspólnika, to musieli spotkać się na wyspie. Każdy z uczestników wycieczki choć raz odłączał się od reszty. Najwięcej możliwości mieli Łapszy-nowie, Nikiforów i Wiera. Ja obserwowałam tylko Piotra, Rajzman usiłował nie spuszczać z oczu mnie. Kucharka i macho, jeśli wierzyć ich wersji, w ogóle nie schodzili z jachtu, co prawda macho twierdzą, że dwa razy się kąpali. Czyli Łapszynowie, Wiera i Nikiforow. I od nich właśnie zaczniemy. Ale do śledztwa przystąpiłam dopiero następnego dnia, a tego wieczoru pojechałam do Ritki. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że Saszka do tej pory jest „u ludzi". Gdy tylko Ritka otworzyła mi drzwi, zrozumiałam od razu: już wszystko wie, mimo że dziś jest niedziela, czyli teoretycznie ma wolne. No cóż, w naszym mieście wiadomości rozchodziły się z prędkością kosmiczną. Ritka skrzywiła się i powiedziała: - Wejdź. Saszka wyskoczył z pokoju, entuzjastycznie merdając ogonem. - Cześć, psie - powiedziałam, przykucając, żeby go pogłaskać. - Napijesz się herbaty? - spytała Ritka. - Dziękuję, raczej już pójdziemy. - Opowiedz, co się stało. - No przecież wiesz - prychnęłam. - Nic nie wiem. Dzwoniła przyjaciółka, która ma męża glinę, i powiedziała, że ty... że przy tobie zamordowano człowieka. To prawda? - Tak. Więcej nawet: gliny podejrzewają, że to ja go zabiłam. - Co oni, zwariowali? - Nie wygląda na to. - Dziadek wie? - Już dzwonił. - Mam nadzieję, że wystarczyło ci rozumu, żeby się nie wygłupiać, tylko pogadać z nim jak człowiek i wszystko wyjaśnić? - Mniej więcej. - Co to znaczy? - zdenerwowała się. - Wiesz co, my jednak pójdziemy. Dzięki za opiekę... - A kogo zabili? - zapytała, łapiąc mnie za rękę. - Kobietę. Młodą. Podobno ładną. - To dlaczego ci kretyni doszli do wniosku, że ty jakoś... - Trochę żeśmy się pokłóciły - wyznałam. - Ty się z nią kłóciłaś? - nie uwierzyła Ritka. - Niby z jakiej racji? Tylko mi nie mów, że za dużo wypiłaś! Innym wciskaj taki kit, ale nie mnie. Nigdy za dużo nie pijesz, a poza tym w tym stanie - pstryknęła w grdykę - myślisz lepiej niż większość na trzeźwo. Co się stało? - Nie wiem. Z nieznanego mi powodu bardzo się tej dziewczynie nie
spodobałam, co było dość dziwne, zważywszy na to, że widziałyśmy się pierwszy raz w życiu. Zachowywała się okropnie, a ja tego nie lubię. W efekcie lekko zahaczyłam ją łokciem. Naprawdę lekko - powiedziałam z naciskiem. - Od tego się nie umiera, ale gliny doszły do wniosku, że skoro zahaczyłam łokciem, to pewnie też poderżnęłam jej gardło. - Poderżnięto jej gardło? - spytała ponuro Ritka. - Tak. Powiem ci szczerze, że to mało przyjemny widok. - A czy ta dziewczyna ma jakieś nazwisko? - A jakże. Anna Nikołajewna Gorina. Ritka nagle zakrztusiła się i wytrzeszczyła oczy, potem zaczęła się nerwowo rozglądać, a jej ręce tarmosiły pasek szlaf-roka. Wyprostowałam się i z westchnieniem zauważyłam: - Widzę, że znasz to nazwisko. Powiesz mi skąd? - O mój ty Boże - wymamrotała z udręką. - Więc mówisz, że poderżnęli jej gardło? - Od ucha do ucha. - Czasem rozmowa ze mną to czysta przyjemność. - Chodźmy do kuchni - zaproponowała Ritka. Poszłam za nią, a Saszka poczłapał za nami, zerkając na mnie ze zdumieniem. Usiadłam przy stole, spoglądając na przyjaciółkę. Ritka włączyła czajnik i zaczęła krążyć po kuchni, unikając mojego wzroku. Chwilę siedziałam w milczeniu, a potem, czekając na jej rewelacje, zaczęłam sobie nucić pod nosem. - Przestań - psyknęła na mnie Ritka, gdy moje nucenie stało się głośniejsze. - Słucham cię bardzo uważnie. - Skinęłam głową. Usiadła na krześle, podparła ręką policzek. Na jej twarzy malowało się cierpienie. - Ta Gorina... Zdaje się, że Dziadek ją zna. W każdym razie niejaka Anna Nikołajewna Gorina dzwoniła do niego kilka razy. Myślisz, że to ta sama? - Sądzę, że tak. - Wzruszyłam ramionami, zauważywszy jednocześnie, jaki ten świat jest mały. - Powiedz coś jeszcze... Po co dzwoniła? - Po prostu dzwoniła. - W sprawach prywatnych czy państwowych? - Wykrzywiłam się. Ritka spojrzała na mnie tak, że powinnam zapaść się pod ziemię. - Skąd ja mam wiedzieć? - A co, ani razu nie podsłuchiwałaś, o czym rozmawiają? - zapytałam niewinnie. Chyba chciała się rozzłościć, ale tylko machnęła ręką. - Posłał ją do licha. - Brutalnie i dosadnie? - Nie może dosadnie, gdy odstawia na bok ukochaną. Bardzo uprzejmie ją posłał, ale dość konkretnie. - A ona?
- Płakała. Wtedy Dziadek powiedział: „Aniu, nie jesteś dzieckiem i powinnaś była wiedzieć, że nasze rozstanie to tylko kwestia czasu i właśnie teraz ten czas nadszedł". Stary cap! - warknęła ze złością Ritka. - Kiedy on się wreszcie uspokoi? Gdy był z tą swoją idiotką, to przynajmniej zachowywał pozory, a teraz co miesiąc nowa baba. I do tego to zabójstwo. Przecież to skandal, czy on tego nie rozumie? - Dziewczyna dzwoniła do pracy na stacjonarny, a nie na komórkę? - Może z rozpaczy. Jak dzwonisz do niego na komórkę, to nie odbiera, jeśli numer jest nieznajomy, albo przeciwnie, zbyt znajomy. No to zaczęła dzwonić do pracy. Krótko mówiąc, on z nią porozmawiał, ona popłakała, potem jeszcze kilka razy dzwoniła, ale już nie chciał z nią gadać. Wtedy przyszła i czekała przed wejściem. Wowka mi opowiadał (Wowka to kierowca Dziadka). Dziadek wsadził ją do samochodu i tym razem porozmawiał z nią bardzo surowo. Ona nazwała go bydlakiem, a on kazał zatrzymać samochód i wysadził ją. - Miała charakter - zauważyłam. Nie jest łatwo nazwać Dziadka w oczy bydlakiem, sama próbowałam kilka razy, ale nigdy mi się nie udało. - A potem już nie dzwoniła i więcej się nie zjawiła, w każdym razie nie w biurze. - Cudnie - skomentowałam. Teraz przynajmniej zrozumiałam, skąd brała się niechęć nieboszczki do mnie. Od wielu lat krążą niebezpodstawne plotki, że jestem kochanką Dziadka, na pewno Anna je słyszała. Choć właściwie nie wiadomo, czemu akurat ja stałam się obiektem jej nienawiści, skoro rywalek jest cała masa. Ritka ma rację, Dziadek co miesiąc ma nową namiętność, na stare lata zaczął się rozmieniać na drobne. W końcu mógł sobie na to pozwolić, przecież od lat jest wdowcem. Rzecz jasna, moralność wybrańca narodu mogłaby stać na wyższym poziomie, ale myślę, że elektorat jakoś to przeżyje. - Ktoś go wrabia - odezwała się Ritka po kilku minutach wpatrywania się w ścianę. Mimo zdrowej krytyki (weźmy na przykład to określenie „stary cap", pod którym się z przyjemnością podpisuję) Ritka była absolutnie oddana Dziadkowi i teraz chyba zupełnie zapomniała, że to ja mam kłopoty, i martwiła się wyłącznie o swojego drogiego chlebodawcę. Ja też się martwiłam, ale z innego powodu. - Nie wygłupiaj się. - Machnęłam ręką. - Kto miałby go wrabiać? - Ktokolwiek! Mało ma wrogów? Gdybym tylko wiedziała, co to za bydlę... A jak ty się w to wszystko wpakowałaś? - przypomniała sobie o mnie. - Przypadkiem. Zaproszono mnie na wycieczkę jachtem... Zresztą, wiesz przecież. - Nie wierzę w takie przypadki - zauważyła, gryząc wargi. - Ciekawe... A co konkretnie masz na myśli? - To jasne, że ktoś pod nim kopie, i to z dwóch stron: jedną kochankę zabijają, a drugą chcą wrobić w morderstwo. Otoczyli go jak niedźwiedzia, sukinsyny.
- Nie gorączkuj się tak - poradziłam. - Jeśli nawet Dziadek jest niedźwiedziem, to chytrym jak lis. - Tylko mi nie mów, że on jest w to jakoś zamieszany... Z jakiej racji? No zastanów się, po co mu to? - A może ta dziewczyna przypadkiem się o czymś dowiedziała? - Świetnie wiesz, że nie dopuszcza dziewczyn do swoich spraw na odległość strzału z armaty. - Starzeje się, może przestał być ostrożny, albo przeciwnie, zbezczelniał, co bardziej do niego pasuje. - Specjalnie mnie drażnisz - obraziła się Ritka. - Zgadza się. Ciężko mi na duszy, to gadam złośliwości. No dobra, my już pójdziemy. - Znajdź zabójcę - poprosiła Ritka, odprowadzając mnie do drzwi. - Od tego są gliny. - Co tam gliny. Glinom nie wierzę, a tobie tak. -Wielkie dzięki. - Skłoniłam się, wychodząc razem z Saszką na klatkę schodową. - Mówię poważnie. - Ja też. Przy okazji, znalezienie mordercy leży w moim interesie. Obawiam się, że mnie wsadzą. - Akurat im Dziadek pozwoli. Odszukaj tego drania, żeby dostał nauczkę. - Postaram się - obiecałam, pomachałam jej ręką i razem z Saszką poszłam do samochodu. Saszka siedział cicho i zerkał na mnie ze smutkiem. Trzasnęłam drzwiami, włączyłam silnik i zastanowiłam się. Otwierające się przede mną perspektywy zupełnie mi się nie spodobały - bo wiedziałam, że nie spodobają się też Lalinowi. Tyle razy zarzekał się, że nie będzie wchodził władzy w drogę, a tu proszę, znów się wpakował. Myślałam o Lalinie cały wieczór, rano też, gdy stałam pod prysznicem i próbowałam wypracować sobie optymistyczne podejście do świata. Świat miał to w nosie i dlatego wcale się nie zdziwiłam, gdy koło jedenastej zadzwonił telefon. - Cześć, Mała - powitał mnie raźno Lalin. - Napijemy się kawy? - Przyjedź. - Lepiej na neutralnym gruncie. I weź ze sobą gliniarza. Zadzwoniłam do Wieszniakowa i wyznaczyłam spotkanie 0 11.30 w barze klubu nocnego „Piramida". Gdy przyjechałam, Lalin już siedział w głębi sali. Pomachał mi ręką i nawet wstał, co u niego było szczytem galanterii. Zdaje się, że nic dobrego mnie nie czekało. - Pięknie wyglądasz - oświadczył. - Ty też. - Ja jestem już niemłodym człowiekiem - zaczął swoją starą śpiewkę, ale
wtedy zjawił się Artiom i Lalin umilkł. - Co tam u was? - spytał Wieszniakow. Usiadł, ale kawy nie chciał. - Tylko krótko, mam kupę roboty. Cholera, normalni ludzie mają urlop, a ja każdego lata nie wiem w co ręce włożyć. - Zerknął na mnie i dodał: - Będę prowadził tę sprawę - i to jest ta dobra wiadomość. - Dobra wiadomość mnie nie zdziwiła - skoro już zdążyliśmy pogadać z Dziadkiem... - A teraz dawaj swoją złą. Spojrzałam na Lalina, Artiom również. Oleg stęknął, poszarpał swoje wąsy, spojrzał mi w oczy i wreszcie powiedział: - Zamordowana dziewczyna była kochanką Dziadka. W każdym razie przez jakiś czas. - O cholera. - Artiom się skrzywił. - Tylko tego nam brakowało! - W jego głosie brzmiała niemal rozpacz, pewnie sobie przypomniał, jak oberwaliśmy poprzednim razem. Obaj spojrzeli na mnie. - Wiedziałaś o tym? - spytał Lalin. - Tak, od wczoraj - mruknęłam i opowiedziałam o rozmowie z Ritką. - I znów polityka, niech ją szlag... Coś wymyślili, a dziewczyna nie pasowała do tej koncepcji. - Artiom westchnął. - Właśnie, ta twoja Ritka może mieć rację, może naprawdę będą kopać pod Dziadkiem, a jak już zaczną, to żadne trupy ich nie powstrzymają. -Jeśli Dziadek jest w to jakimś cudem... Tylko głośno myślę... - Lalin, którego długie lata w wywiadzie nauczyły ostrożności, sposępniał. - To ciebie nie ruszą. Przede wszystkim on na to nie pozwoli, a i mądre głowy dojdą do wniosku, że wplątywanie „naszej dziewczyny" nie ma sensu. - Chciałam powiedzieć, że Lalin ma o mnie zbyt wysokie mniemanie, ale dałam spokój. - I mogę się założyć o własną zabezpieczoną starość zabójstwo przejdzie do kategorii niewyjaśnionych. Nikt nie pozwoli glinom kopać zbyt głęboko, a bez tego nic nie zrobią. „Ojcowie w pagonach" szybko zrozumieją, czym to może grozić, i śledztwo zacznie iść jak krew z nosa, a za dwa miesiące wszyscy postarają się zapomnieć o tej sprawie. - Uważasz, że jeśli się teraz wychylimy, to tylko pogorszymy sprawę? - spytał z nadzieją Artiom. Lalin nie odpowiedział, przyglądał mi się bez słowa. Świetnie ich rozumiałam. Jeden to gliniarz z dwójką dzieci, o których musi myśleć, a drugi odszedł ze stanowiska szefa ochrony Dziadka (gwiżdżąc na pieniądze i sporą władzę) po to, żeby sobie spokojnie żyć i nie myśleć o całym tym gównie, które zawsze towarzyszy pieniądzom i władzy. I teraz ja proponuję im, żeby znów położyli na szali własny spokój, a bardzo możliwe, że coś jeszcze. Obaj są porządnymi ludźmi i jeśli teraz powiem, że nie ustąpię, to oczywiście mi pomogą. Patrzyłam to na jednego, to na drugiego. Właściwie mogę postawić pytanie inaczej: czy ja sama jeszcze raz chcę wejść w to gówno? Przecież tak się zarzekałam... Lalin ma rację. Dziadek nie pozwoli gliniarzom mnie wrobić,
najwyżej podręczą mnie ze dwa tygodnie, potem wszystko się rozejdzie po kościach. Trzeba po prostu wytrzymać. - Tak właściwie to wszystko mi jedno, kto ją zabił - odparłam. - Chodzi mi tylko o to, żeby nie oskarżyli mnie. Wariant, w którym cała ta sprawa pozostanie niewyjaśniona, całkowicie mnie urządza. - Aha - przytaknął bez przekonania Artiom. Lalin w ogóle mi nie uwierzył, ściągnął brwi, świdrując mnie wzrokiem, a ja patrzyłam na nich z głupawym uśmiechem - możecie mnie przewiercić wzrokiem na wylot, a i tak nic innego nie usłyszycie. Lalin wsunął do ust wykałaczkę, pogryzł ją chwilę, w końcu powiedział: - Musimy być bardzo ostrożni. Nie robić żadnych zbędnych ruchów, nie wysuwać nosa, a wiadomości zbierać powoli, nie wzbudzając niczyjej czujności. Nie powinniśmy się spotykać, chyba że w razie konieczności. Dzwonić tylko na komórkę. - A co ja ma teraz robić? - zdenerwował się Wiesznia-kow. - To samo co wczoraj, tylko bardzo ostrożnie. - Aha. Dobra. - I umawiamy się... - Lalin westchnął. - Jeśli cała ta sprawa rzeczywiście... to od razu się wycofujemy. Nie jestem tchórzem - zastrzegł się nie wiadomo po co, bo i tak nikomu by to przez myśl nie przeszło - po prostu mdli mnie od trupów. Znów popatrzyli na mnie, a ja skinęłam głową. - Zakarbowałam sobie. Pięć minut później rozjechaliśmy się. Wróciłam do domu, ale pobyłam tam niedługo - postanowiłam zajrzeć do Dziadka. Wprawdzie było to wbrew zasadom, które sama ustanowiłam, ale po to są zasady, żeby je łamać. Nie byłam pewna, co nam wyjdzie z tej serdecznej rozmowy, ale zawsze warto spróbować. - Siedź w domu - zapowiedziałam Saszce, idąc do drzwi. Spojrzałam w lustro i wyhamowałam. Miałam na sobie dżinsy, a Dziadek nie znosił kobiet w dżinsach. Zastanowiłam się, czy warto się przebierać, i poczłapałam do garderoby (w swoim ogromnym mieszkaniu mam nawet garderobę). Wyjęłam kostium, pokręciłam się tak i siak, i w końcu włożyłam krótką spódnicę i białą bluzkę. Skromnie i ze smakiem.
Na parkingu niełatwo było znaleźć miejsce, w końcu jednak zaparkowałam, weszłam do budynku z kolumnami i nagle poczułam, że serce mi mocniej bije. Załomotało tak, że od razu przypomniałam sobie, że mam serce, które nieustannie pracuje w mojej młodej piersi. Dyżurujący przy wejściu milicjant uśmiechnął się stropiony, a ja szybkim krokiem poszłam do windy - nie czekając, aż ochłonie i poprosi o przepustkę. I tak pewnie nie przyszłoby mu to do głowy, za dobrze mnie tu znają.
Szłam korytarzem, od czasu do czasu kłaniając się napotkanym ludziom z beztroskim uśmiechem na ustach, usiłując nie myśleć o czekającym mnie spotkaniu z Dziadkiem. Nawet nie wiadomo, czy w ogóle zechce mnie przyjąć. Bitka na mój widok zamarła, jakby zobaczyła zjawę. Ładny początek... - Cześć - rzuciła, zerkając na mężczyznę, który nudził się w poczekalni. - Cześć - odparłam z uśmiechem, udając, że moje zjawienie się tutaj jest rzeczą najzwyklejszą na świecie. Wskazałam głową drzwi do sanktuarium, a Ritka szybko powiedziała: - Ma naradę. Powinna się skończyć za jakieś dwadzieścia minut. - W takim nude zaczekam w barze - oświadczyłam, nadal rozsyłając uśmiechy. - Zadzwoń, jeśli zechce mnie przyjąć. Poszłam do baru, wprawiając w osłupienie wszystkich, których spotkałam na korytarzu. Na ich twarzach malowało się zdumienie przemieszane te smutkiem. W barze siedziało pięciu mężczyzn - pili kawę, pewnie też na coś czekali. Wszyscy zgodnie spojrzeli w moją stronę, i potem równie zgodnie odwrócili wzrok. Ja również zamówiłam kawę i siedziałam nad nią pół godziny, nim zadzwoniła Ritka. Dziadek gapił się w okno, ręce trzymał w kieszeniach spodni - zwykle tak właśnie przygotowywał się do nieprzyjemnej rozmowy. Gdy zamknęłam drzwi, nie odwrócił się, więc bez słowa przysiadłam na brzeżku fotela- Przez kilka minut bawiliśmy się w „milczka" - skoro Dziadek ma na to czas, to ja tym bardziej. Widząc, że nigdzie się nie spieszę, odwrócił się i zmierzył mnie niezadowolonym spojrzeniem. Skromnie spuściłam oczy. - Z czym przychodzisz? - zapytał niezbyt uprzejmie. Z pokojem, ojcze, z pokojem - odparłam drwiąco w myślach, a na głos powiedziałam: - Z prośbą o wyjaśnienia. Wczoraj, gdy tak nagle zadzwoniłeś, pomyślałam, że się o mnie troszczysz, a teraz tak sobie myślę, że może troszczyłeś się o siebie. - Co masz na myśli? - Ściągnął brwi. - Mam na myśli to, że dobrze znałeś zamordowaną. Czekałam, aż swoim zwyczajem zacznie kręcić i ściemniać, ale tu mnie zaskoczył. - Znałem - odparł po prostu. - Aha. - Skinęłam głową, ponieważ byłam nieprzygotowana do takiej odpowiedzi. - A czy ona przypadkiem nie zginęła z tego właśnie powodu? palnęłam. Skoro już tak sobie szczerze gadamy... Popatrzył na mnie tak, że zapragnęłam wejść pod stół, ale przezwyciężyłam to pragnienie i tylko z głupią miną gapiłam się na swojego starego przyjaciela. Byłam pewna, że wyrzuci mnie z gabinetu, ale ten stary wąż znów pokrzyżował mi szyki. Usiadł w fotelu naprzeciwko, wziął mnie za rękę i zapytał: - Powiedz, dlaczego tak bardzo chcesz mi skoczyć do gardła?
Nie wiedzieć czemu poczułam się jak zdrajca, a w każdym razie jak winowajca. Bez sensu... - Tak naprawdę to wcale nie - zaczęłam ostrożnie. - Po prostu chciałam żyć spokojnie, do niczego się nie mieszając. A teraz chcę się dowiedzieć, czy mam szukać zabójcy. - A co, gliniarze już się do niczego nie nadają? - Jak tylko wypłynie twoje nazwisko, od razu oślepną i ogłuchną. Na razie mają jednego podejrzanego - mnie - i możliwe, że innego nie będą mieli. Pewien mądry człowiek zaproponował mi, żebym siedziała cicho, i zapewniał, że sprawa pozostanie niewyjaśniona. - Ten mądry człowiek to Lalin? - spytał Dziadek. - Owszem - nie protestowałam. - Ja też uważam, że nie powinnaś wtrącać się do tego śledztwa, niech sobie gliniarze sami działają. Ale znając twój charakter... już jesteś gotowa wieszać na mnie psy, dlatego powiem: znajdź zabójcę, Mała. Wydam dyspozycje, żeby udzielono ci pomocy, choć pewnie jej nie potrzebujesz. No i co, znowu w bój? - W jego głosie słychać było drwinę, co z wiadomych powodów mi się nie spodobało. - Naprawdę tego chcesz? - nie uwierzyłam. - Zabawne, że o to pytasz. - Dziadek się uśmiechnął. - Przecież ci to wisi. Nie? - Nie - zaczęłam się złościć. - Nie wisi. Bardzo bym nie chciała po raz kolejny okazać się pionkiem w cudzej grze. Dziadek skrzywił się, a potem wygłosił z godnością: - Nie mam absolutnie nic wspólnego z tym zabójstwem. Absolutnie. Więcej, nie życzę sobie zawracania tym głowy, i bez tego mam mnóstwo pracy. Nawet jeśli jesteś jedynym podejrzanym, to i tak nie będziesz miała nieprzyjemności, tu Lalin ma rację. Kocham cię i nie omieszkam użyć swojego stanowiska, bez względu na to, co kto o tym myśli. - Brzmi przekonująco. - Westchnęłam. - Brzmi? - Dziadek ściągnął brwi. - Znajdź zabójcę, Mała - powiedział takim tonem, jakby dawał mi carskie futro. Właściwie powinnam wstać, dać sobie z tym wszystkim - przede wszystkim z Dziadkiem - spokój, wyjść stamtąd i żyć długo i szczęśliwie, ale wkurzył mnie jego ton, dlatego siedziałam jak przyklejona. - Dobrze - uśmiechnęłam się - ale w takim razie musisz mi odpowiedzieć na kilka pytań. - Proszę bardzo - rzekł, mimo że nie lubił pytań. - Jak długo trwał wasz romans? - Trzy miesiące, może trzy i pół. - Jak ona przyjęła swoją degradację? - A jak kobiety to przyjmują? Doszła do wniosku, że jestem łajdakiem. Pewnie tak właśnie jest. - Coś bardzo jesteś dziś krytyczny - zauważyłam czujnie. - Widzieliśmy się najwyżej sześć razy. Poznaliśmy się na bankiecie, ktoś mi ją
przedstawił, nawet nie pamiętam już kto. Dziewczyna okazała się bardzo przedsiębiorcza, inicjatywa wychodziła od niej. - Myślę, że świetnie znała twoje słabości. - Możliwe. - Dziadek nie spierał się, co wzbudziło moją czujność, ta uległość zupełnie do niego nie pasowała. - Z mojego punktu widzenia kontynuowanie znajomości nie miało sensu, ałe ona tego chciała, a mnie jakoś tak niezręcznie było odstawić ją od razu. Dwa razy zaprosiłem ją na działkę, ze dwa razy zjedliśmy razem kolację. Liczyłem, że to się jakoś samo skończy, ale ona znów przejawiła upór. - Nie spodobało ci się to? - Oczywiście, że nie. Bardzo wyraźnie dałem jej do zrozumienia, że nie widzę możliwości kontynuowania tej historii. - A ona widziała? - Pewnie tak. - Dziadek wzruszył ramionami. -Jak? Jak ona to widziała? - wyjaśniłam, widząc, że Dziadek ma taką minę, jakby nie rozumiał. - Nie interesowały mnie jej fantazje - odparł w końcu. - Ale dzieliła się nimi? - nie poddawałam się. - Co masz na myśli? - Nie mówiła na przykład, że chce się za ciebie wydać? - Przecież to śmieszne - parsknął Dziadek. - Człowiek w moim wieku nie będzie się żenił z dwudziestokilkuletnią kobietą. - Rzeczywiście, po co? Masz tych lasek na pęczki, a żona to jednak ograniczenie. - Zachowaj swoje uwagi dla siebie - nie wytrzymał i czym prędzej przeprosiłam. - To twój punkt widzenia - mówiłam dalej - ale ona na pewno miała swój. Więc jak, wspominała, że chce połączyć z tobą swój los, czy nie? Dziadek popatrzył na mnie badawczo, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. - Tak - powiedział w końcu. - Żeby coś takiego proponować, trzeba mieć asa w rękawie. Miała? - Chcesz zapytać, czy mnie szantażowała? - zafrasował się. - Szantażowała cię? - spytałam szybko. - Oczywiście, że nie. Przecież mówię, widzieliśmy się pięć czy sześć razy. Czym mogła mnie szantażować? Opowieściami, jak ją zerżnąłem w pakamerze na przyjęciu? I co, liczyła, że ożenię się z nią ze strachu? Jeśli tak, to po prostu była głupia. Pomyślałam nagle, że Dziadek to jeszcze ho-ho! Nie każdy w jego wieku odważyłby się na coś takiego, zapału by nie starczyło, a tu - proszę bardzo. On jest młody duszą, za co kochają go stronnicy i szanują wrogowie. Jeśli Anna faktycznie chciała go tym szantażować, to rzeczywiście była głupia. No tak, ale jest jeszcze coś...
- A może była w ciąży? - Nie - odparł Dziadek z kamienną twarzą. - To znaczy, nie rozmawiała z tobą o tym? - \Słuchaj, mam sześćdziesiąt lat i od dawna nie jestem głupim młokosem. I jeśli mówię, że nie, to znaczy nie. Już nie wątpiłam, że Anna wysunęła ten argument. Była pewna, że uda jej się przekonać tym Dziadka do ślubu, w każdym razie tak sobie wmawiała, dlatego na jachcie z takim uporem powtarzała: „On się ze mną ożeni". Głupia, głupia jak but, tu Dziadek miał absolutną rację. Dziadek świdrował mnie wzrokiem z niezadowoloną miną, a w mojej torbie zadzwoniła komórka. Cholera, zapomniałam wyłączyć, chociaż wiedziałam, że on nie znosi, gdy ktoś przerywa nam rozmowę. Usiłowałam zignorować telefon, ale Dziadek skrzywił się i burknął: - Odbierz, Dzwonił Wieszniakow. - Przepraszam cię, ale jestem zajęta - powiedziałam szybko. - Mam wieści - oznajmił. - Nie interesują cię wyniki sekcji? - Tylko błagam, krótko - poprosiłam, dyskretnie zerkając na Dziadka. - Dziewczyna była w ciąży - zaczęłam wpatrywać się w podłogę, unikając wzroku Dziadka, na pewno słyszał Wieszniakowa, przecież siedział bardzo blisko. - Dwudziesty tydzień... No i jak ci się to podoba? - Pogadamy później. - Wyłączyłam się szybko. Twarz Dziadka spurpurowiała, zęby zacisnął tak, jakby chciał je skruszyć. Rozumiałam go - nie jest miło być przy-łapanym na kłamstwie. - Specjalnie to urządziłaś? - spytał groźnie, - Przeceniasz mnie - powiedziałam stropiona. - Czyli co, mówiła ci, że jest w ciąży? - Mówiła - przyznał. - Widocznie uznała mnie za starego idiotę. Który miesiąc? - Dwudziesty tydzień. - Wzruszyłam ramionami. - Mniej więcej piąty miesiąc... Wstał i gwałtownie wyszedł z gabinetu. Nie wyglądało to dobrze, ale nie byłam zaskoczona. Rzecz jasna, nie my-ślałam, żeby Dziadek czy ktoś z jego otoczenia zdecydował się usunąć dziewczynę z powodu jej stanu. W końcu Dziadek był wdowcem i mógł sobie pozwolić na pewne radości. I korzystał z tego, niespecjalnie się afiszując, ale też nieszczególnie kryjąc, aż w końcu tę jego słabość zaczęto uważać za zaletę. Poza tym Dziadek jest w pewnym sensie porządnym człowiekiem i chociaż o zamążpójściu nie było mowy, to na pewno dziewczyna mogła liczyć na sporą pomoc materialną. A może potem wzruszony Dziadek, który nie miał przecież własnych dzieci, nawet by się z nią ożenił albo zaadoptował dziecko? Motyw morderstwa jest inny i nieprędko go znajdziemy, i wcale nie wiadomo, czy poszukiwania zakończą
się sukcesem. Czasem człowiek dociera do takich rzeczy, że ma ochotę natrzaskać sobie po gębie. Skrzywiłam się, jakbym już natknęła się na coś nieprzyjemnego, i pomyślałam, że może Lalin ma rację, może powinnam dać sobie z tym spokój? Niech sobie gliniarze w cudzych brudach grzebią, a potem kombinują, co z tym robić, nie z brudami, tylko z tym, co wygrzebią. Powrót Dziadka przerwał moje rozmyślania. - Proszę. - Podał mi kartonik, który okazał się zaproszeniem. - Właśnie tam się poznaliśmy. Spojrzałam na datę. Prawie cztery miesiące temu, a dokładnie trzy miesiące i dwadzieścia dni. Podrapałam się po nosie, starając się patrzeć gdziekolwiek, byle nie na Dziadka. A ten wisiał nade mną, co mnie strasznie drażniło. Patrzył nie tyle gniewnie, co jeszcze bym zniosła, ile z niezadowoleniem, zapewne wywołanym moją nieufnością. - To po pierwsze - oświadczył surowo Dziadek, który umiał liczyć lepiej ode mnie. - A teraz po drugie. Nie mogę mieć dzieci. Ze zrozumiałych przyczyn nie rozgłaszałem tego faktu, ale tobie mówię, żeby uwolnić cię od myśli na ten temat - Jego głos stał się jeszcze bardziej surowy, a ja westchnęłam żałośnie, gotowa spalić się ze wstydu za swoje bluźniercze myśli. - Jak chcesz, to porozmawiaj z moim lekarzem - powiedział, ale od razu machnął ręką. Nie sposób cię przekonać, gdy ty... Krótko mówiąc, słowa Anny o ciąży nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, ale nie kłóciłem się, po prostu je zignorowałam. - A ona próbowała przekonać cię, że to twoje dziecko? - Nie dałem jej takiej możliwości. Prosiłem, żeby więcej nie dzwoniła. - I nie dzwoniła? - Nie wiem, może dzwoniła. O to należałoby zapytać Ritę, zresztą na pewno już ją pytałaś. Nie lubię się powtarzać, Mała, ale to taki wypadek, że... Znajdź zabójcę. Potrafisz zrobić to nie gorzej od glin, a nawet lepiej. - Jeśli nikt nie będzie hamował śledztwa, sami sobie śpiewająco poradzą. - Sama powiedziałaś, że może ich wystraszyć moje nazwisko. Ciebie nie wystraszy. Ja nie proponuję, ja proszę - dokończył. W tym miejscu powinnam się rozpłakać. Tak boleśnie zranił go mój brak zaufania, teraz więc chciał, żebym przekonała się osobiście, że jest niewinny, a gdy już się przekonam, zawstydziła się i poczuła jak zdrajczyni i łajdaczka. - Dobrze - odparłam, nie chcąc ugrzęznąć w skomplikowanych splotach słów i naszych stosunków. - Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas. - Proszę - odrzekł, ledwie hamując gniew. Już doszłam do drzwi, gdy zawołał: - Mała! - i zupełnie innym tonem: - Tęsknię za tobą. - Ja też tęsknię powiedziałam prawdę, skoro i tak ta prawda od dawna nic ma znaczenia, i czym prędzej wyniosłam się, zanim zaczęliśmy sobie płakać na ramieniu. - No i co? - szepnęła Ritka, gdy przechodziłam obok niej.
Pełne zrozumienie pocieszyłam ją, nie wdając się w szczegóły - w sekretariacie siedzieli inni petenci. Gdy znalazłam się w długim korytarzu z nieśmiertelnym czerwonym dywanem, odetchnęłam z ulgą. Mimo wszystko to spotkanie sporo mnie kosztowało. Był czas, gdy kochałam tego sukinsyna, a teraz pozostał żal i wrażenie, że wodzi się mnie za nos - Dziadek jest w tym mistrzem. To, że powiedział: „znajdź", i brzmiało to tak szczerze, zupełnie nic nie znaczy. Nie raz i nie dwa wykorzystywano mnie z równie szczerą miną, dlatego od dawna nie wierzę ani we łzy dziecka, ani w szlachetną siwiznę, ani w słowo dżentelmena. Osobną kwestią jest to, w co właściwie wierzę... Poszłam do wyjścia, po drodze skręcając do toalety. Ledwie zamknęłam się w kabince, a już miałam okazję przekonać się, jak jestem popularna w pewnych kręgach. Do toalety weszły - sądząc z głosów - dwie damy i jedna z nich powiedziała: - Spotkałam dziś na korytarzu Małą, wyobrażasz sobie? „Mała" mówią na mnie wszyscy znajomi i nieznajomi, przyzwyczaiłam się i od dawna nie reaguję. - Naprawdę? Czyżby pozwolił jej wrócić? Przecież leczyła się z alkoholizmu. - Nie wiem, z czego się leczyła, ale wyglądała pięknie. I była w niej taka pewność, wiesz... - Zawsze była bezczelną suką i daleko by zaszła, gdyby się tak nie stoczyła. - Ja osobiście nigdy nie widziałam jej pijanej i nie słyszałam, żeby się z czegoś leczyła, a u nas takich rzeczy nie da się ukryć. - Nie ma dymu bez ognia... Wtedy zdecydowałam, że najwyższa pora pojawić się na scenie. Wyszłam z kabinki i zobaczyłam dwie damy w średnim wieku, palące pod tabliczką: „Palenie w toalecie surowo wzbronione". Jedną z kobiet nieźle znałam, była deputowaną i członkiem licznych komisji, druga była w załodze Dziadka asystentem jakiegoś zastępcy, pewnie nawet sama do końca nie wiedziała, kim jest. Na mój widok obie się zakrztusiły. - Dzień dobry. - Uśmiechnęłam się szeroko, idąc do umywalki. - Olga Siergiejewna! - wydusiły damy niezgodnym chórkiem. - Widzę, że u pani wszystko w porządku - zwróciłam się do tej, która nazwała mnie „bezczelną suką" - zawsze staram się działać adekwatnie do tego, co sądzą o mnie ludzie. - Sporo pani przytyła. Dobre stanowisko, dobry dom, czegóż więcej potrzebuje kobieta u progu starości? powiedziałam i wyszłam z łazienki. - A to dziwka! - warknęła deputowana, gdy już wyszłam. Od razu otworzyłam drzwi i spytałam wesoło: - Przepraszam, mówiła pani coś, bo nie dosłyszałam? Dama ciskała z oczu błyskawice, ale nie odpowiedziała, człowiek z wiekiem mądrzeje. Chwilę później zrobiło mi się wstyd. Gadają sobie ludzie, to niech sobie gadają, po co się do nich upodabniać? Powinnam
być ponad to i w ogóle... Uśmiechnęłam się i pokręciłam głową. I po co obraziłam kobietę? No głupia baba i co z tego? Deputowany ma prawo być takim samym kretynem jak wyborcy, którzy na niego zagłosowali... Pięć minut później zapomniałam o incydencie w toalecie. Myślami wróciłam do Dziadka i jego przedwcześnie zmarłej przyjaciółki. Gdy wsiadłam do samochodu, zadzwoniłam do Wieszniakowa - opowiedział mi szczegółowo o wynikach sekcji, ale nie usłyszałam właściwie nic nowego. Jednocześnie przypomniałam sobie zainteresowanie Anny Rajzmanem. Początkowo myślałam, że namierzyła go jako potencjalnego kochanka, a teraz pojawiają się inne możliwości. Anna była w ciąży, a Rajzman miał klinikę ginekologiczną. Może nie ma to żadnego znaczenia, a może wręcz przeciwnie... Dlatego też pojechałam do Rajzmana, nie uprzedzając go telefonicznie. Liczyłam, że zastanę go w klinice. Jak będzie chciał, to znajdzie piętnaście minut, żeby porozmawiać, a jak nie będzie chciał, to żadne telefony nie pomogą. Klinika robiła niesamowite wrażenie, szczególnie spodobały mi się kwiatuszki, puszczone górą parawanu, ustawionego na korytarzu. Jak wyglądały gabinety, można się było domyślić. Siedząca za szerokim kontuarem dziewczyna w białym czepku powitała mnie bardzo uprzejmie. Gdy wyraziłam życzenie spotkania się z Rajzmanem, usłyszałam: - Artur Borysowicz jest teraz zajęty. - Ale podniosła słuchawkę i zaczęła z kimś rozmawiać, nie przysłuchiwałam się. - Przepraszam, jak godność? zwróciła się do mnie. Powiedziałam, jak się nazywam, a kobieta znów się uśmiechnęła i zapewniła: - Artur Borysowicz przyjmie panią za piętnaście minut. Zaproponowała kawę, odmówiłam i usiadłam na skórzanej kanapie pod oknem. Nim zdążyłam w myślach poskarżyć się na los, Rajzman zjawił się na korytarzu, sterylnie śnieżnobiały. Nie wyglądał teraz na faceta z forsą, jak na jachcie, lecz na lekarza, nie, raczej na uzdrowiciela, przed którym człowiek pragnie otworzyć duszę i poczuć ulgę. - Cześć. - Uśmiechnął się szeroko. - Chodźmy do mnie, tam jest wygodniej. Gabinet wbrew moim oczekiwaniom wyglądał skromnie. Nie było tu nic zbędnego ani nic takiego, co mówiłoby coś o samym gospodarzu. Na ścianie kilka dyplomów w ramkach, na stole równy stosik dokumentów. Zdjęć i miłych sercu drobiazgów brak. Ściany i meble utrzymane w bieli i czyste jak łza. - Siadaj. - Rajzman podsunął mi fotel, a sam usiadł na kanapie, ignorując swoje miejsce przy biurku. - Co słychać? Napijesz się czegoś? - Nie, dzięki. - No i jak tam twoje sprawy? Co w milicji?
- Zdaje się, że jestem jedynym podejrzanym. - I oczywiście postanowiłaś znaleźć zabójcę? - Co w tym oczywistego? - obraziłam się. Artur roześmiał się. - Miałem na myśli, że wiesz, jak się to robi. - Dobrze, nieważne. Tak naprawdę dręczy mnie ciekawość. - I pomyślałaś, że ja zdołam ją zaspokoić? - Jeśli zechcesz, oczywiście. - Jeśli zechcę... - przedrzeźnił mnie. - Mówiłem ci, że mi się podobasz? - Może i mówiłeś, nie pamiętam. Znów się roześmiał. - To też mi się podoba. Przecież ty naprawdę nie pamiętasz! I ponieważ mi się podobasz, nie chcę, żebyś miała kłopoty. - I dlatego nie odpowiesz na moje pytania? - Westchnęłam. - Podobasz mi się coraz bardziej! - W takim razie dawaj herbaty. Nie chcesz nic mówić, to chociaż się wody napiję, żeby nie wyszło, że się tu na darmo ciągnęłam. Zadzwonił i wkrótce do gabinetu weszła dziewczyna, oczywiście w śnieżnobiałym fartuchu i z tacą w ręku. Rajz-man podziękował, dziewczyna zniknęła, a ja spytałam: - Co, nie odpowiesz nawet na jedno pytanie? Czyli domyślasz się, kto ją zabił? - Nie domyślam. Gdybym zaczął się domyślać, musiałbym jako uczciwy człowiek pójść na milicję, dlatego nawet nie chcę się domyślać. - Ach tak - zmartwiłam się. - Gorina zwracała się do ciebie w sprawie swojej ciąży? - Ty... aa, sekcja... więc gliny już ci powiedziały? -jest tam pewien chłopak, który nie zostawia przyjaciół w biedzie. - Uważasz, że oni naprawdę mogą dojść do wniosku, że ty, jakimś cudem... Bzdura! Dobrze, dawaj te swoje pytania. Odpowiem na te, na które mogę. - Od dawna znasz Annę? - zaczęłam od najprostszego. - Dokładnie nie pamiętam, ale ponad rok. - Kto was poznał? - Chyba Wiera. Wiecznie ją ze sobą ciągnęła. - A z Wierą oczywiście poznał cię Piotr? - Nie, znałem ją wcześniej. Mój ojciec miał jakieś interesy z jej nieżyjącym mężem i oni często bywali u nas w domu. Ojciec lubił jej męża, ale nie znosił Wiery, zresztą ojciec w ogóle był uprzedzony do kobiet. - A co możesz powiedzieć o Łapszynach? - spytałam. - Nic - Artur wzruszył ramionami. - Moim zdaniem to zwykłe małżeństwo. - Nie odniosłeś wrażenia, że Łapszyn interesował się Anną? - Na wzmiankę o Annie Rajzman skrzywił się, musiał mieć chyba ważny powód do takiej antypatii. - Ona wiecznie usiłowała kogoś sobą zainteresować. Miała obsesję na punkcie małżeństwa, sama słyszałaś, i chyba było jej wszystko jedno, za kogo wyjdzie. - Ciebie też podrywała? - Uśmiechnęłam się.
- Nie najlepsze słowo. To bez sensu, żeby taka kobieta jak ona marnowała na mnie czas. Głupia, pazerna, zła... mógłbym wymieniać do wieczora. Czym miałaby mnie oczarować? - Urodą - nie ustępowałam. - Uroda rzecz względna... Owszem, nogi miała do samej ziemi, a ty jesteś średniego wzrostu i nogi masz proporcjonalne, ale przy tobie Anna wyglądała jak pigmej, choć nie sięgałaś jej nawet do ucha. - Co to miało być, komplement? - Oczywiście. Ja uważam, że jesteś piękna, choć zachowujesz się tak, jakbyś się tego wstydziła. A ona... Nieważne, o zmarłych mówi się dobrze albo wcale. - Nie podobał ci się jej charakter czy było coś jeszcze? - spytałam, czekając w napięciu, czy odpowie. - Było. - A mogę spytać, co? - Już spytałaś. Kilka dni temu zjawiła się u mnie i chciała, żebym ją osobiście zbadał. Była w ciąży, o czym ją poinformowałem, i sądziłem, że będzie się chciała jak najszybciej pozbyć dziecka. - Ale ona nie chciała? - Nie. Strasznie się ucieszyła - zaskakujące jak na kobietę pozbawioną wszelkich uczuć poza egoizmem. Pogratulowałem jej, a potem sobie poszła. Następnego dnia zadzwoniła i poprosiła, żeby wypisać jej zaświadczenie, że jest w ciąży. Wypisałem, podając, który to tydzień, i zostawiłem w recepcji, żeby się z nią niepotrzebnie nie spotykać, ale ona wkrótce zjawiła się w moim gabinecie i zażyczyła sobie, żeby, jak się wyraziła, poprawić to zaświadczenie. Chciała, żebym zaniżył wiek ciąży do trzech miesięcy. Poradziłem jej, żeby zwróciła się z tym do innego lekarza. - Interesujące. - No właśnie. - A więc ją wyrzuciłeś, podejrzewając, że zaplanowała jakąś aferę? - A co ty byś pomyślała? Nie chciałem w tym uczestniczyć, zwłaszcza że domyślałem się, komu chciała robić wodę z mózgu. - Masz na myśli Dziadka, to znaczy, chciałam powiedzieć, pana Kondratiewa? Zapadła cisza, Artur potrzebował chwili, żeby sformułować pytanie. - Rozumiem, że już o tym wiesz? - Wiem, że jakiś czas temu Anna przyszła do niego i oświadczyła, że jest z nim w ciąży, w co on nie uwierzył i jak się okazało, słusznie uczynił. Terminy się nie zgadzają, poznali się nieco później. Teraz rozumiem, że próbowała obejść tę niezgodność. - Jeśli obeszła, to bez mojej pomocy. - Rozumiem, że poczułeś się obrażony, gdy chciała cię wciągnąć w ten podstęp, ale coś w twojej opowieści sprawia, że myślę, iż już wcześniej niespecjalnie ją lubiłeś.
- Dokładnie. To i tak łagodnie powiedziane... Nie cierpiałem jej. - A możesz o tym opowiedzieć czy tu już wchodzę w strefę zakazaną? - Dobrze, opowiem ci. - Artur się zaśmiał. - Bo jeszcze dojdziesz do wniosku, że miałem powód, żeby ją zabić. Dowiedziałem się, że będąc studentką, zaszła w ciążę z żonatym mężczyzną, a potem urodziła dziecko w innym mieście i tam je zostawiła. Ten mężczyzna był już w dość podeszłym wieku, poza tym był przyzwoitym człowiekiem, w każdym razie dość przyzwoitym poprawił się Artur, widząc mój uśmieszek - żeby przeraził go fakt, iż jego syn jest w jakimś domu dziecka. Poza tym nie miał dzieci, miał za to żonę inwalidkę, której nie mógł zostawić. Anna bezwstydnie go szantażowała, żądając pieniędzy w zamian za wiadomości o dziecku. Twierdziła, że chłopiec został adoptowany i że bez niej nigdy nie dowie się niczego o synu. Myślę, że to właśnie było powodem jego przedwczesnej śmierci, serce nie wytrzymało. - Taak, nieprzyjemna historia - przyznałam. - Dowiedziałeś się o niej przed poznaniem Gorinej? - Sama mi o tym opowiedziała - odparł. Ramiona miał opuszczone i w ogóle nagle wydał mi się bardzo zmęczonym człowiekiem. - Żartujesz? - nie uwierzyłam. - Nie. Szczera prawda. Oczarowały mnie jej długie nogi i kiedyś tak jakoś... miłe spędziliśmy czas. Chyba za dużo wypiliśmy i ona ostatecznie zgłupiała, w każdym razie ta historia wydała jej się bardzo zabawna. Płakała ze śmiechu, opowiadając mi o tym, a szczególnie podobał jej się moment, gdy po jej informacjach wezwano pogotowie, a on „tak pociesznie łapał się za serce". - Szkoda, że facet umarł. - Westchnęłam. - Byłby dobry motyw. Ach, przecież i tak go nie znasz. A może znasz? - Nie podała nazwiska, ale skoro faktycznie umarł, to po co miałaby kłamać? No i potrzebowała pieniędzy, przecież nie było już kogo doić. - Szkoda - powtórzyłam. - Czyli poznaliście się, ona opowiedziała ci tę historię i ty ją odstawiłeś. - Zrobiło mi się niedobrze. Odesłałem ją taksówką i przestałem o niej myśleć. - A ona o tobie nie zapomniała? - Oczywiście, że nie, przecież jestem świetną partią. Pewnie słyszałaś, że zostałem bogatym spadkobiercą? - Obiło mi się o uszy. - Ona takie rzeczy wyczuwała błyskawicznie. Miała na to węch absolutny - A mówią, że pieniądze nie śmierdzą. - Pokiwałam głową. - I jak się od niej odczepiłeś? - Znalazła sobie nową ofiarę, bardzo dla niej odpowiednią. - Artur się uśmiechnął i od razu pożałował, nie uśmieszku, tylko tego, że się przypadkiem wygadał. - A kogo, jeśli to nie tajemnica? - Tajemnica. - No wiesz, tak sobie sympatycznie gadamy, takie zrozumienie i w ogóle, a tu
nagle jakieś tajemnice. - Nie chcę mieć kłopotów - pokręcił głową Rajzman - a kłopoty pojawią się na pewno, jeśli podam jego nazwisko. Przecież nie odczepisz się, gdy zaspokoję twoją ciekawość, a jemu pewnie nie spodoba się to, że jest zamieszany w zabójstwo. - Zaintrygowałeś mnie. - Zaśmiałam się. - A może się jednak dogadamy? - Nie. - No to chociaż powiedz, gdzie go szukać. Słowo daję, nikt się nie dowie... - Napijesz się jeszcze herbaty czy cię odprowadzić? - zapytał uprzejmie Rajzman. - No co za licho... Dobra, to nie podawaj nazwiska... Ale możesz chyba powiedzieć, skąd się dowiedziałeś, że znalazła gościa? Szepnął ci ktoś czy ich przypadkiem spotkałeś? - Wyszło jeszcze zabawniej. Zadzwonił do mnie pewien znajomy i powiedział, że jego przyjaciel ma problem z dziewczyną; prosił o pomoc. Oczywiście zgodziłem się, właśnie po to istniejemy, żeby rozwiązywać problemy. W wyznaczonym terminie zjawia się ten typ, a z nim, nie uwierzysz, piękna Anna. - Dlaczego, chętnie wierzę. Świat jest mały. - Właśnie. Anna udała, że mnie nie zna, co ucieszyło mnie z całej duszy. - Była w ciąży? - Tak. Dość wczesnej, jednym słowem, przeciętna operacja. - Nazwiska znajomego również nie podasz? - Oczywiście, że nie. - I co to za tajemniczy kochanek?... Myślisz, że mógł ją zabić? - Bez komentarza, - Rajzman uśmiechnął się bardzo promiennie. - Nie chcę być nieuprzejma, ale ukrywasz przed śledztwem ważne informacje. - Jakim śledztwem? A jak przyślesz do mnie gliniarzy, to w ogóle nic nie powiem i już. Daj temu spokój - powiedział zupełnie innym tonem. - Na jachcie go nie było, a przecież Annę zabił ktoś, kto tam był. - Zdaje się, że nikt nie miał powodu, żeby ją zabić. - Kto wie? A na przykład zazdrość? Klasyczny wariant. Mogła ją zabić Wiera albo Łapszyna - Anna rozpaczliwie flirtowała z mężem jednej i kochankiem drugiej. - Poza tym mogłam ją zabić ja - przypomniałam. - Naturalnie. Albo mogła kogoś szantażować, na przykład mnie. Tylko że przez cały czas nie opuszcza mnie wrażenie... niedorzeczności - z trudem znalazł odpowiednie słowo. - Komu mogło zależeć na tym, żeby zabić tę gnidę? Przecież szkoda brudzić sobie ręce... - Widać zabójca myślał inaczej. - Westchnęłam. - Problem polega na tym, że realną możliwość miałam tylko ja. W każdym razie wszystko na to wskazuje, a jednak ja jej nie zabiłam.
- Ale przecież to absurd. - Nie, pod warunkiem że na jachcie był jeszcze jeden człowiek. - Najemnik? - spytał szybko Artur i odwrócił wzrok. - Niekoniecznie. Człowiek, który za wszelką cenę chciał się pozbyć Anny. To, że tajemniczego kochanka Anny nie było na pokładzie, jeszcze o niczym nie świadczy, bo to wcale nie musi być prawda. Mniej więcej o to zapyta cię śledczy. - Ale ja... - To bardzo poważna sprawa, Arturze. - Straciłam ochotę na żarty i on to zrozumiał. - Przyszła tu z nim ponad rok temu. Pewnie zaraz potem ją rzucił. Jestem pewien, że tak właśnie było. - To z kim mogła teraz znowu zajść w ciążę? - Z każdym, przecież to dziwka. Potem nawinął się Kon-dratiew i postanowiła wykorzystać swoją ciążę. Tamten człowiek nie miał z tym nic wspólnego, i tak nigdy nie pozwoliłby się szantażować i ona nie była aż tak głupia, żeby tego nie rozumieć. - Podaj mi jego nazwisko - poprosiłam. - Wiesz co? - zaproponował Rajzman. - Zadzwonię do niego jeszcze dzisiaj. Wyjaśnię mu sytuację, powiem, że milicja pyta, w jakich okolicznościach poznałem Annę, i ja nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, nie wymieniając jego nazwiska. - Myślisz, że da swoje zezwolenie? - Jeśli oczywiście nie ma się czego bać. - A jeśli ma? - Wtedy podam glinom jego nazwisko. - To podaj mi je od razu, przecież podasz je tak czy inaczej, więc po co zwlekać? - Nie chcę niepotrzebnych problemów - odparł takim tonem, że stało się jasne - nie ma sensu nalegać. Rozległo się pukanie do drzwi, zajrzała pielęgniarka i powiedziała: - Arturze Borysowiczu, przyszła Nelly Siergiejewna, czeka na korytarzu. - Przepraszam. - Rajzman odetchnął z wyraźną ulgą. - Zadzwonię do ciebie. -A jeśli jej kochanek jest zamieszany w to zabójstwo? Mam nadzieję, że rozumiesz, co ryzykujesz? - Jeśli sądzisz, że mnie sprzątną jak niewygodnego świadka w kryminale... Czy nie wydaje ci się, że w takiej sytuacji już jestem trupem? - Rajzman się zaśmiał. - Kiepski dowcip - oceniłam, choć czasem sama żartuję na trzy z plusem. Pożegnaliśmy się. Wyszłam z kliniki zdenerwowana i niezadowolona z siebie. Żeby nie wyciągnąć z człowieka nazwiska?! Tracę umiejętności... Ze smutkiem pomyślałam o najbliższej mi osobie, o Saszce, i pojechałam do
domu, licząc, że Rajzman wkrótce zadzwoni i poda mi nazwisko. Saszka siedział w przedpokoju i z udręką patrzył na drzwi. - Biedny mój piesku - powiedziałam ze łzami w oczach. Saszka odwrócił się i ze spuszczoną głową podreptał do kuchni, nawet lekko kołysał się z oburzenia. Poszłam za nim, zagadując, ponieważ czułam się winna. - No nie gniewaj się, musiałam załatwić ważne sprawy... Nie mogę cię wszędzie brać ze sobą, w końcu ja też mam jakieś życie osobiste... No dlaczego nic nie zjadłeś? Co się wygłupiasz? Jedz i pójdziemy na spacer. Na dwie godziny, chcesz? Pies westchnął, zerknął na mnie i zaczął niechętnie jeść, ale wkrótce zajadał z apetytem. Ja również coś przekąsiłam, a potem poszliśmy na spacer. Jak chodzę, to lepiej mi się myśli, a miałam nad czym pomyśleć. Pojawienie się nieznanego kochanka Anny dodało mi skrzydeł. Przede wszystkim rysowała się możliwość, że Dziadek nie ma z tym morderstwem nic wspólnego. Przyznaję, że mi ulżyło, i to nie tylko dlatego, że teraz naprawdę miałam szansę znaleźć zabójcę. Po prostu nie chciałam, żeby okazało się, że Dziadek ostatecznie sfiksował i w wieku sześćdziesięciu lat został krwawym zbirem, dla którego własny stołek jest tysiąc razy ważniejszy od ludzkiego życia, Jak wynika z reakcji Rajzmana, pojęcie najemnego zabójcy było dla nieznanego kochanka Anny chlebem powszednim. Uparta niechęć do podania nazwiska plus ta okoliczność wyraźnie wskazywały na to, że to człowiek potężny i raczej obojętny wobec prawa. Jeśli Rajzman boi się go bardziej niż Dziadka, to naprawdę nie wiem, kto to może być. Pewnie jakiś mafioso. W porównaniu z Dziadkiem wszyscy nasi politycy to zwykłe kundle i nikt się ich nie boi, no chyba że ktoś jest od dziecka strachiiwy albo ma mocno rozwinięty szacunek dla rang, ale Rajzman mi na takiego nie wyglądał. Czyli mafia. Od tej strony życie naszego miasta znałam słabo - a właściwie wcale. Jak wszyscy obywatele słyszałam przezwiska i nazwiska, i na tym kończyła się moja wiedza. W pracy nigdy się z nimi, chwalić Boga, nie stykałam, a w życiu osobistym takich pragnień nie miałam. Jeśli ten typ pojawiał się gdzieś z Anną, to ktoś musiał ich razem widzieć... Czyli powinnam poznać nazwisko, jeśli nawet Artur będzie uparcie milczał. Wyjęłam z kieszeni komórkę, wybrałam numer Wiesznia-kowa i podzieliłam się przemyśleniami. - Dzięki ci, Boże! - zawołał radośnie. - Zgadzam się na dowolnego mafiosa, byle tylko nie byli to nasi politycy. Mafioso! Nie ma sprawy! Znajdziemy go i może nawet wsadzimy. - Jakoś dziwnie reagujesz - zdenerwowałam się. - Jeśli wierzyć opinii publicznej, od mafii lepiej trzymać się z daleka. - Jaką my tu mamy mafię? Zwykli bandyci! Jedni mają więcej szczęścia, a inni drżą o własną skórę. Ci mądrzejsi założyli własne biznesy albo zostali deputowanymi i bardzo
nie lubią, jak im się wypomina ich burzliwą młodość. Naj-bardziej popularna opinia o sobie: „jesteśmy praworządnymi obywatelami!", jeden doprowadził mnie do łez rozczulę-nia - w wiadomościach pouczył ludzi i żalił się na korupcję w organach! A w czasach jego młodości ja osobiście dwa razy go aresztowałem i raz nawet udało mi się go wsadzić! - Cieszę się twoim szczęściem - prychnęłam, domyśla-jąc się, że Artiom ma w zanadrzu niejedną taką opowieść i może tak mówić jeszcze długo. - Jeszcze nie jestem szczęśliwy, ale zasiałaś w mojej duszy nadzieję. Nasi mafioso uwielbiają kasyno, no bo gdzie się biedni mają podziać, przecież nie pójdą do teatru? I właśnie tam należałoby popytać. - Zrobisz to? - To już lepiej ty. Kasyno to dla ciebie jak drugi dom, ja tam wpadam w depresję, a szeregowi w ogóle zaczynają mieć kompleksy. - Poważna sprawa. - A pewnie. Myślisz, że dziewczyna zaszła z nim w ciążę i on ją zabił? - Dosyć to głupie, nie uważasz? - Różne mogą być okoliczności. Pożegnaliśmy się i zadzwoniłam do Lalina, żeby go ucieszyć, ale nie odebrał, pewnie był mocno zajęty. Saszka potruchtał na plac zabaw, znalazł tam przyjaciółkę (rosyjski kundelek) i zupełnie o mnie zapomniał. A ja usiadłam na huśtawce i zaczęłam się zastanawiać nad sen-sem życia. Sens to majaczył w oddali, to znikał i właściwie nie było z niego żadnego pożytku, więc wkurzona chciałam zepsuć Saszce humor i zabrać go do domu, gdy mnie ktoś zawołał: - Olu! Olgo Siergiejewna! Ponieważ większość ludzi z mojego poprzedniego życia zwracała się do mnie „Mała", „Ola" była nie tylko balsamem na moją duszę, ale również świadczyła o tym, że woła ktoś z niedawnych znajomych, a tych nie mam zbyt wielu. Rozejrzałam się i zobaczyłam Walerię Łapszynę. No proszę, o wilku mowa... - Dzień dobry! - powiedziała. Dziwne, na jachcie przeszliśmy na „ty" i czuliśmy się z tym zupełnie dobrze, a po morderstwie wszyscy wrócili do punktu wyjścia, czyli z uporem zwracali się do siebie per „pan", „pani" (przy okazji, tu Rajzman był wyjątkiem). Ciekawe, czyżby to niechęć do spoufalania się z potencjalnym mordercą? Nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, szybko się przywitałam, a Waleria zagaiła: - Cieszę się, że panią widzę, bałam się, że pani... że panią... udało się? - Na razie jestem na wolności - zażartowałam niewesoło. - Ale w każdej chwili mogę się znaleźć za kratkami, dlatego też usiłuję nacieszyć się świeżym powietrzem. - Żartuje pani? - Prawie. A może zechciałaby pani ze mną porozmawiać? - O morderstwie? - Lera się zmartwiła.
- Tak. Teraz nie potrafię rozmawiać o niczym innym. - Rozumiem. - Skinęła poważnie głową. - Opowiedziałam o wszystkim na milicji. Nie ma pani pojęcia, ile pytań mi zadawali, i to zupełnie bezsensownych! - Pozwoli pani, że ja również zadam kilka bezsensownych pytań? - Dobrze - zgodziła się z miną skazańca i nawet westchnęła żałośnie, jak Saszka, gdy zostawiam go samego. O wilku mowa - Saszka właśnie wyskoczył zza domku, energicznie merdając ogonem. - O, to pani piesek? - Lera uśmiechnęła się. - Tak. Nazywa się Saszka. Wyjątkowo wredny typ. - Dlaczego Saszka? - Podarowała mi go moja wielka miłość. Miłość minęła, a Saszka został, jestem zadowolona z zamiany. Niespiesznie poszłyśmy aleją w stronę przystanku autobusowego. - Często tu pani spaceruje? - zapytała Lera. - Czasami. To dość daleko od mojego domu, ale teraz mam sporo czasu. A pani mieszka w okolicy? - Pracuję. Szkoła muzyczna numer dwa, za rogiem. - W szkole muzycznej nie ma wakacji? - Są. - Uśmiechnęła się. - Przyszłam w pewnej sprawie i zobaczyłam panią, pomyślałam, że może pani na mnie czeka. - Nie wiedziałam, że pani tu pracuje. To może napiłybyśmy się kawy? - Wolałabym się przejść, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Mąż w pracy i urlop spędzam z książką na balkonie. - Czemu nigdzie pani nie wyjedzie? - Mąż obiecał wykroić ze dwa tygodnie, ale na razie nic z tego nie wychodzi. Niech pani zadaje pytania, słucham. - Proszę mi po prostu opowiedzieć o Annie, o jej życiu i w ogóle... Zatrzymałam się, żeby Saszka mógł się z nami zrównać. - Nie ma o czym opowiadać. Poznałam ją w dniu zabójstwa. Wierę oczywiście znałam wcześniej, ale wystarczyło jej rozsądku, żeby Anny do nas nie przyprowadzać. Owszm, o zmarłych mówi się dobrze albo wcale, ale... - Przy mnie może pani mówić - zapewniłam ją. - Nie jestem aż taką tradycjonalistką. - Trudno zrozumieć, kiedy pani żartuje - powiedziała Lera, patrząc na mnie z powagą. - Ja sama nie zawsze wiem, ale nie mówimy o mnie. - No więc, uważam, że Anna była wulgarna i zachowywała się jak nimfomanka, gotowa uwiesić się na pierwszym lepszym mężczyźnie. - Ma pani na myśli swojego męża? - zapytałam. Intere- sowała mnie jej reakcja, ale Waleria wytrzymała tę próbę, nie odwróciła wzroku i odpowiedziała spokojnie, z ledwie widocznym wahaniem: - Męża również. Jesteśmy razem od dawna, dobrze go znam i nie
przypuszczam, żeby interesowały go takie kobiety. Ale patrzenie na coś takiego nie jest przyjemne. - Szczerze mówiąc, byt moment, gdy pomyślałam, że jej się udało prowokowałam ją dalej. - Gdy długo nie wracał z jachtu, a Anna gdzieś się zawieruszyła? - Właśnie. - Może pani zauważyła, że nie tylko oni byli nieobecni. - Zauważyłam. - Nie wytrzymałam i spytałam o to męża. Szczerze mówiąc, urządziłam mu scenę. To zupełnie do mnie niepodobne, ale u kobieta tak mnie zdenerwowała... Giena najpierw zaprzeczał, plótł o wędkowaniu, a potem przyznał się, jak było naprawdę. - I jak było? - Nikiforów chciał się zaszyć razem z Anną w kabinie i poprosił mojego męża o pomoc, bał się, że w samym środku ich rendez-vous zjawi się Wiera zupełnie zresztą niepotrzebnie. No i mój mąż usiadł z chłopcami na brzegu i pilnował, żeby nikt nie zakłócił spokoju tej parki. - Gdyby zjawiła się Wiera, miał ich ostrzec? - Uważa pani, że sobie to wszystko wymyślił? - Między jej brwiami pojawiła się lekka zmarszczka, w oczach rozbłysł niepokój. - Kocha pani swojego męża? - zapytałam. - Bardzo. - Przestraszona skinęła głową. - Dlaczego więc wątpi pani w jego słowa? - Łatwo pani mówić. - Zaczerpnęła powietrza. - Kocham mojego męża, a on mnie i przez długi czas nam to wystarczało. - A czego brakuje teraz? - Dzieci. Jestem bezpłodna. Objechaliśmy pół Europy i wszystko na nic. Oczywiście on mnie pociesza, ale ciągle się boję, że nagle zjawi się jakaś mąciwoda, urodzi mu dziecko... Zdaje się, że oskarżam sama siebie - przecież to byłby świetny powód popełnienia morderstwa. - Owszem, niezły - przyznałam. - Zwłaszcza gdyby Anna była w ciąży. - Jakoś tak dziwnie pani powiedziała... - Lera się wzdrygnęła. - Czyżby ona naprawdę była w ciąży? - Tak. - Ale przecież nie dlatego ją zamordowano? Boże, aż mi się zimno zrobiło. Lera się zjeżyła. - Pani mąż również zobaczył ją tego dnia po raz pierwszy w życiu? Lera popatrzyła na mnie i odezwała się, starannie dobierając słowa: - Rozumiem, że jest pani podejrzana o morderstwo i chce pani znaleźć mordercę czy raczej ewentualny motyw... Mój mąż poznał Annę tego samego dnia co ja. Chociaż, szczerze mówiąc, wydawało mi się... wydawało mi się, że się zdziwił, widząc ją, jakby już gdzieś się spotkali. No wie pani, tak się dzieje, gdy próbuje się sobie przypomnieć jakiegoś człowieka... Jestem z panią
absolutnie szczera. Możliwe, że szkodzę sama sobie, ale chcę, żeby pani zrozumiała: nie mamy z tym zabójstwem nic wspólnego. Przecież sama pani widziała, że kiedy to się stało, my... - Na jachcie był jeszcze jeden człowiek. Teraz na jej twarzy odmalowało się niedowierzanie. - Tak? No cóż, to możliwe... Nikt z nas nie mógłby popełnić tego zabójstwa z przyczyn czysto technicznych. Pani jej nie zamordowała, więc nasuwa się wniosek, że na pokładzie był ktoś jeszcze. - Skąd pewność, że ja jej nie zabiłam? - Nie wygląda pani na mordercę, poza tym po co miałaby pani to robić? Chwileczkę, powiedziała pani, że Anna była w ciąży? Ach, i jeszcze coś krzyczała o małżeństwie... Wie pani, kim jest ojciec dziecka? - Zdaje się, że niełatwo będzie to ustalić Ale ona usiłowała przekonać wszystkich o tym, że ojcem jej dziecka jest pewien nasz wspólny znajomy, w nadziei, że tamten się z nią ożeni. Jak dla mnie, to może się żenić nawet jutro, ale formalnie mógłby to być motyw. Motyw zabójstwa, mam na myśli. - Taak, zaplątana historia. Mam nadzieję, że jednak znajdą zabójcę i będę mogła spać spokojnie... Przepraszam, mąż miał na mnie czekać na placu, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, pójdę już. - Jeszcze jedno pytanie - powiedziałam szybko. - Pamięta pani, że radziła mi pani, żebym nie wchodziła w krzaki, mówiła pani, że już są zajęte. Kogo bym zobaczyła, gdybym nie posłuchała pani rady? Zamyśliła się. - To pewnie żadna tajemnica, ale nie chciałam... Nawet na milicji o tym nie wspomniałam. Zobaczyłaby pani Wierę. - Ale nie samą? - Oczywiście, że nie. Z mężczyzną. - Chwała Bogu, że nie z kobietą. Co to był za mężczyzna? Pani mąż stał na czatach, Nikiforow był zajęty gdzie indziej, więc kto, Rajzman? - Nie. Jeden z tych chłopców, którzy sterowali jachtem. Twarzy nie widziałam, ale sylwetka... bardzo charakterystyczna. Wiera... ona... no, jakby to powiedzieć... ma specyficzne poglądy na stosunki damsko-męskie. - Czyli nie można jej nazwać purytanką? O Nikiforowie i Annie też pani nie powiedziała na milicji? - Nie, bo dowiedziałam się o tym dopiero w domu, już po rozmowie z milicją, a mąż nic nie powiedział, bo nie chciał wrabiać Nikiforowa. Pożegnała się szybko i poszła w stronę placu, a ja i Saszka wróciliśmy do domu. Tworzyła się zabawna sytuacja. Na jachcie zbiera się sympatyczne towarzystwo, z pozoru całkiem zwyczajni ludzie, niepowiązani ze sobą żadnymi podejrzanymi sprawami. A potem okazuje się, że Nikiforow kocha się z Anną, a Wiera nie traci czasu i zaszywa się z którymś macho (całkiem dobry wybór, Anatolij czy Iwan byli lepsi niż nudny Nikiforow), Łapszyn
pilnuje szczęśliwych kochanków, a wszyscy zgodnie milczą o tym na milicji, żeby nie psuć sobie reputacji. Ciekawe, co jeszcze ukrywają? A jeśli Łapszyn widział Annę nie po raz pierwszy? Dziewczyna cieszyła się z kolejnych ciąż, ponieważ, jeśli wierzyć Rajzmanowi, nieźle na tym zarabiała. Łapszyn nie ma dzieci, mógłby chcieć się ożenić, ale wtedy nawinął się Dziadek, partia ze wszech miar atrakcyjna, i dziewczyna postanowiła rozegrać to inaczej. Łapszyn na boku, a Dziadkowi bajeczkę o ojcostwie. I wtedy nagle się spotykają... No i co? Dlaczego Łapszyn miałby ją zabić? Z zazdrości? Nie wygląda na Otella... Chociaż, licho wie. Ale tak czy inaczej, sam nie mógłby jej zabić i najął zabójcę. Nie, to byłoby nierozsądne. Wiedząc, że Łapszyn jest bankierem, najemnik doiłby go przez resztę życia. Wysoka cena za zemstę na dziwce. Co prawda o gustach się nie dyskutuje... Możliwe, że Lera widziała Annę po raz pierwszy w życiu, ale wiedziała o jej istnieniu i umiejętnie wykorzystała sytuację, to znaczy wynajęła zabójcę, żeby uwolnić się od rywalki, a jej dzisiejsza szczerość to tylko sprytny chwyt... Hmm, kobiecie nie byłoby łatwo znaleźć najemnego zabójcę, przecież nie da ogłoszenia do gazety... Poza tym ten krok prowadzi w prostej linii do tego, że zabójca będzie z niej żyły wypruwał przez resztę życia. Nie mówiąc już o tym, że Lera mi się podobała i nie chciałam myśleć o niej jak o mordercy. Zadzwoniła komórka i usłyszałam głos Lalina: - Szukałaś mnie? - Tak, ale nie mogłam cię złapać. - Nie uwierzysz, ale czasem pracuję. - Niektórzy to mają szczęście, a ja zupełnie nie mam się czym zająć. - Obejrzałem tu różne papierki, porozmawiałem z ludźmi... - mówił dalej Lalin. - Nie wygląda to dobrze. Dziewczyna prowadziła wesołe życie, ma całe tłumy znajomych i żaden z nich nie był na jachcie. - Jestem prawie pewna, że Łapszyn i Anna znali się wcześniej. - I skąd ta pewność? - Intuicja. - Westchnęłam. - Dobra, jeśli choć raz się gdzieś pokazali... - Może są mądrzejsi, niż nam się wydaje? - Akurat. Żeby podejmować specjalne środki ostrożności, musieliby mieć ważny powód... - Pewnie że mieli, Łapszyn jest żonaty. - To jeszcze nie powód, żeby odmawiać sobie przyjemności. Damę należało oczarować, pójść z nią na kolację... Taki człowiek jak Łapszyn nie zaprowadzi kobiety do taniej spelunki, nie z powodu rozrzutności, tylko dlatego, że nie zna spelunek. Jeszcze dziś poślę chłopaków z ich zdjęcia-mi do wszystkich drogich knajp. No chyba że planował ją sprzątnąć od pierwszego dnia znajomości i nigdzie się z nią nie pokazywał... W tym wypadku jest po prostu psychopatą, przecież niemożliwe, że tak od razu zalazła mu za skórę! A jeśli
gdzieś się pokazał, znajdziemy człowieka, który widział ich razem. - Nie tracę nadziei, że jednak nie jest psychopatą. Masz jego zdjęcie? - Obrażasz mnie - burknął Lalin i wyłączył się, a szkoda, bo chętnie porozmawiałabym jeszcze chwilę z sympatycznym człowiekiem. Zmęczony Saszka potruchtał do domu, zlitowałam się i wzięłam go na ręce. W domu położyliśmy się spać, ja na kanapie, on na fotelu, Saszka dlatego, że był zmęczony, a ja z braku lepszego zajęcia. Gdy mam wybór, czy pooglądać telewizję, czy się zdrzemnąć, zawsze wybieram to drugie.
Obudził mnie telefon. Otworzyłam oczy i stwierdziłam, że zrobiło się ciemno. Saszka szczeknął głośno, żebym odebrała, zrobiłam to z pewną niechęcią. Dzwonił Wieszniakow. Jego głos brzmiał tak, jakby Ar-tiom był już jedną nogą w grobie. - Mamy kłopoty - oznajmił lakonicznie. - Wsadzą mnie jeszcze dziś? - Na szczęście nie, ale mam parszywe wiadomości. - Nie drażnij się - poprosiłam, z trudem tłumiąc ziewanie. - Rajzman nie żyje - zaskoczył mnie Wieszniakow. - Zastrzelono go godzinę temu na schodkach jego sklepu. - Cholera! - zaklęłam. - O cholera jasna... Idiotka! - Ty? - A kto? Mogłam się domyślić... - Ja też pewnie jestem idiotą - zmartwił się Wieszniakow - bo nic nie rozumiem. - Co tu jest do rozumienia - zirytowałam się. - Rajzman nie chciał mi podać nazwiska kochanka Gorinej. Obawiał się, że kochankowi się to nie spodoba. - I kochankowi nie spodobało się to do tego stopnia, że się zabezpieczył. Teraz Rajzman już w ogóle nikomu nic nie powie - stwierdził milicjant. Faktycznie, wyszliśmy na kretynów. No żeby tak się wygłupić... Dobra, doić tego samobiczowania. Przyjedź, dobrze? Znasz adres? Zerwałam się z kanapy, włożyłam dżinsy. Saszka obserwował mnie chwilę i szybko wskoczył do torby, spoglądając stamtąd żałośnie. Musiałam go wziąć ze sobą. - Będziesz czekał w samochodzie - uprzedziłam, włączając silnik.
Antykwariat znajdował się tuż obok placu Soborowego i chociaż to praktycznie centrum miasta, nie jest to zbyt ożywiony punkt. Sobór stoi z boku, w cieniu ogromnego parku, a sklep w zaułku Mitrofanowym. Tam to już w ogóle panuje cisza i spokój - trzy domy po prawej, cztery po lewej, zajęte przez duże firmy, dalej parów i strumyk o szumnej nazwie Czerwona Rzeczka. W firmach było już po godzinach pracy i w świetle latarni ciemniały zakratowane okna. Zostawiłam samochód na placu, ale Saszkę musiałam
jednak wziąć ze sobą - gdy tylko otworzyłam drzwi, zaczął żałośnie skomleć. Obok zakrętu i w samym zaułku stał sznur samochodów. Po prawej stronie tłoczyło się ze trzydzieści osób z rodzaju tych, które lubią się tłoczyć bez powodu, po lewej stronie pod sklepem stała znacznie mniejsza grupa ludzi, którzy przybyli tu służbowo. - Cześć, Mała. - Usłyszałam i z ciemności wychynął Walera, stary znajomy i nieuleczalny optymista. - Cześć - odparłam. - Mówią, że znów jesteś na koniu? - Kłamią. - Naprawdę? A już się ucieszyłem. Jesteś tu służbowo czy z ciekawości? - Nie mam żadnych służbowych spraw - ucięłam. Zjawił się Wieszniakow, zły, ale skupiony i poważny. - Cześć - powiedział i odruchowo podał mi rękę, uścisnęłam ją, a on prychnął i machnął ręką. - Ciało już zabrali. Strzelano w pierś i w głowę, wygląda na robotę zawodowca. Co powiesz? - Odwrócił się do Walery. - Wygląda. - Skinął z uśmiechem głową. - Powiedz mi, do licha - rozzłościł się nagle Wieszniakow - czemu przez cały czas się szczerzysz? Czy trupy to taki przyjemny widok? - Cieszę się - odparł poważnie Walera. - Z czego? - nie zrozumiał Artiom. - Z tego, że jeszcze tu jestem. - Wieszniakow tylko westchnął, a Walera mówił dalej: - Według mnie, wyglądało to tak: facet wyszedł, stanął twarzą do drzwi, możliwe, że zamykał albo coś sprawdzał. Zabójca podszedł bardzo blisko i strzelił w ostatniej chwili, gdy Rajzman się odwrócił... - Jacyś świadkowie? - Jedna babina, handlująca na ulicy pestkami. Mówi, że widziała faceta ubranego na czarno. Wyszedł z zaułka i przebiegł cały plac w stronę banku. Pewnie czekał tam na niego samochód. Tu są wszędzie biura, teraz zamknięte, bo późno, a żadnych dozorców nie ma, same alarmy. - Rajzman zawsze zamykał tak późno? - spytałam. - Zwykle o siódmej, ale dzisiaj coś mu przywieźli, szafę albo bufet, rzeźbionego potwora wielkości mojej kuchni, stoi na zapleczu. Rajzman czekał na restauratora, żeby mu pokazać to cudo, restaurator przyjechał spóźniony, a potem jeszcze długo rozmawiali. - Gadaliście z restauratorem? - Tylko przez telefon. Wezwaliśmy tu pracowników i oni opowiedzieli o tym spotkaniu. Restaurator wyjechał o wpół do dziesiątej, a Rajzman z niewiadomego powodu jeszcze został, on tu przyjeżdża tylko wieczorami. Do ochrony dzwonił o 22.55, wkrótce potem go zamordowano. Jutro sprawdzimy wszystkie telefony stąd i z kliniki. - Do interesującego nas człowieka pewnie dzwonił z komorki.
- Komórkę też sprawdzimy. Myślę, że wszystko jest mniej więcej jasne. Oba zabójstwa są ze sobą powiązane. Rajzman zadzwonił, zabójca się zdenerwował i w efekcie mamy jesz-cze jednego trupa. Teraz już tego sukinsyna znajdziemy! - podsumował optymistycznie Wieszniakow. Zawołano go i Artiom poszedł do kolegów, Walera też zniknął, a ja usiadłam na ławce obok krzaków dzikiej róży. Saszka chciał wyjść z torby, psyknęłam na niego i uspokoił się. Tłum gapiów zaczął się powoli rozchodzić, a milicjanci rozjeżdżać. Postanowiłam zaczekać na Wieszniakowa - a nuż dowiedział się czegoś interesującego? Jednak Artiom nie miał żadnych rewelacji, klapnął obok mnie, zapalił i powiedział filozoficznie: - Ech, życie. Był człowiek i nie ma człowieka. Właściwie już dawno powinienem pizywyknąć, a jednak za każdym razem aż mnie ciarki przechodzą. - Ciarki to jeszcze nic - pocieszyłam go. - O, Walerka na przykład zęby szczerzy. - Tak, to jest symptom. Zawieziesz mnie do domu? Przyjechałem służbowym. Poszliśmy do mojego samochodu i wpadliśmy na Lalina, który zaparkował tuż obok mnie. Właśnie wyszedł z samochodu i powiedział drwiąco: - No i co, Pinkertonowie, znowu trup? Wstydząc się i odwracając wzrok, o powiedziałam mu o tym, o czym powinnam mu była opowiedzieć znacznie wcześniej, zamiast zajmować się kandydatura Łapszynów na rolę potencjalnych zabójców, Oleg popatrzył na mnie tak, że zrobiło mi się nieprzyjemnie. - Działacze! - rzucił pogardliwie. - Tak trudno było dodać dwa do dwóch? - A co twoim zdaniem mieliśmy zrobić? - wyrwał się Wieszniakow, No już lepiej by milczał, naprawdę... - Należało dać Rajzmanowi ludzi do pilnowania, jak tylko ten mafioso wypłynął! - Dlaczego zaraz mafioso? Skąd w ogóle pomysł... - Dobra, teraz już nie ma co - Lalin machnął ręką. - Jemu to życia nie wróci. - A może Rajzmana zamordowano z powodu jego antykwarycznych interesów? = podsunęłam. No cóż, pomarzyć dobra rzecz... - Mogło się tak zdarzyć. - Posmutniały Artiom skinął głową. - Sprawdzimy wszystkie jego kontakty. Ale to jasne jak słońce, że zastrzelili go, bo znał mordercę Gorinej. Trzeba się dowiedzieć, kto był jej kochankiem, i wtedy zabójcę będziemy mieli w garści. - Dla was, gliniarzy, wszystko zawsze jest bardzo proste i dlatego macie taką marną wykrywalność - rzucał złośliwie Lalin. - Idź w cholerę. Oleg - nie wytrzymał Wieszniakow. - To-bie to dobrze, stoisz sobie z boku i krytykujesz. - Dajcie spokój wtrąciłam się. - Jasna sprawa, że wygłupiłam się koncertowo.
Niewybaczalne skretynienie. Jeśli zabójstwa są ze sobą powiązane, wniosek nasówa się sam-\ Rajzman znał zabójcę. Zadzwonił do niego, ten doszedł do wniosku, że Artur może być niebezpieczny, i... - Przy okazji, znaleźliśmy chłopców z Czerkasowa - wtrącił Artiom. Rzeczywiście łowili ryby z nabrzeża. Mówią, że jakiś facio siedział z nimi pół godziny, sądząc z opisu, to Łapszyn. A jeszcze widzieli, jak jakiś gość z babką weszli na jacht, ona była bardzo podobna do Gorinej, a on do Nikiforowa, chociaż na przesłuchaniu on się o tym nawet nie zająknął. - A czy ci chłopcy nie zauważyli, że z jachtu schodzi któryś z chłopaków z obsługi? - Schodził, Sidorienko. Skoczył z pokładu, żeby popływać, ale czy długo był w wodzie, czy nie, na to już nie zwrócili uwagi. On sam mówi, że nie było go pół godziny, popływał, a potem odpoczywał na brzegu. Chłopcy nie pamiętają, kiedy wrócił. Czemu tak cię to interesuje? Przecież Goriną zamordowano na jachcie, nie na brzegu. - Artiom popatrzył na mnie z taką miną, jakby spodziewał się, że już za chwilę wyjawię mu jakieś straszne tajemnice. - Jeśli się nie mylę i Goriną zabił najemnik, to musiał mieć pomocnika wśród gości albo załogi. Gdzieś musieli się spotkać, prawda? I najprawdopodobniej spotkali się na brzegu. Dlatego dobrze byłoby dowiedzieć się, kto gdzie był i co robił. Artiom spojrzał na zegarek i westchnął. - Cholera, zapomniałem zadzwonić do żony. Znowu dostanę ochrzan. Zostawi mnie, słowo daję, zostawi. - Póki nie rzuciła cię żona, rzuć swoją robotę - rzekł Lalin. -Jasne! I dokąd pójdę? - Choćby do mnie. Płaca bez porównania wyższa, a kło-potów mniej. - Zastanowię się. - Artiom z powagą skinął głową, ale Lalin machnął ręką garbatego tylko mogiła naprawi. Pożegnaliśmy się, Lalin pojechał do siebie, a ja zawio-złam Artioma do domu. Całą drogę milczał ponuro, pewnie szykował się do awantury, jaką mu żona urządzi. Wysadziłam go pod klatką, wyjechałam na aleje, ale na światłach skręciłam - pomyślałam, że warto by, mimo późnej pory, odwiedzić Wierę. Jej adres znałam, ale numeru telefonu nie, dlatego pojechałam na chybił trafił w nadziei, że zastanę ją w domu. Poza tym nie wiedziałam przecież, czy zechce się ze mną spotkać, dlatego wolałam działać z zaskoczenia. Wiera mieszkała w dużym bloku przy bazarku. Znalezienie właściwej klatki nie było łatwe, dom na dwie nierówne części dzieliła brama. Upewniłam się, że interesującej mnie klatki nie ma od strony ulicy, skręciłam na podwórko, postanawiając złamać przepisy. Ze względu na późną porę ruch był niewielki i stróżów porządku nigdzie nie było wi-dać, skręciłam w bramę i omal nie
zostałam za to ukarana - prawie zderzyłam się z bmw. Zahamowałam przestraszona, bmw też, okno się otworzyło i ktoś machnął ręką, puszcza-jąc mnie do przodu. Wiera mieszkała w trzeciej klatce, po lewej stronie od bramy. Bmw z tyłu chyba chciało stanąć za mną, ale kierowca rozmydlił się i pojechał dalej. Obserwowałam go: dojechał do końca placu zabaw i zniknął mi z oczu - droga robiła tu łagodny łuk, budynek miał kształt podkowy. Wysiadając z samochodu, jeszcze raz spojrzałam w tamtą stronę, bmw nie było widać, ale to jeszcze nic nie znaczyło na podwórku paliła się jedna latarnia i światło tam nie dochodziło. Co mnie obchodzi ten wóz, pomyślałam ze złością, ale irracjonalne uczucie niepokoju pozostało, chociaż właściwie... mało to w mieście samochodów? Podeszłam do drzwi klatki schodowej, wystukałam na domofonie numer mieszkania i zaczęłam czekać. Powtórzyłam tę operację jeszcze dwa razy, nim wreszcie usłyszałam głos Wiery. - Kto tam? - Olga Riazancewa. Chciałabym z panią porozmawiać. - O tej porze? - Przepraszam, ale mam złe nowiny, - Co się stało? Dobrze, niech pani wejdzie - burknęła, dochodząc widocznie do wniosku, że głupio tak trzymać mnie pod drzwiami. - Szóste piętro. Wychodząc z windy, ujrzałam Wierę: ubrana w szlafrok stała obok otwartych drzwi do mieszkania z gniewną miną i kieliszkiem koniaku w ręku, najwyraźniej na lekkim rauszu. - Jest pani sama? - zapytała, patrząc na mnie podejrzliwie. - Przecież pani widzi. - Wzruszyłam ramionami. - Myślałam, że może Pietieczka... Proszę... Mieszkanie było nieduże, ale urządzone tak elegancko. że z powodzeniem mogłoby zagościć na łamach jakiegoś kolorowego pisma. - Ma pani dobry gust - nie wytrzymałam. - Też tak sądzę. Ale chyba nie przyszła tu pani po to, żeby mi to powiedzieć? Napije się pani czegoś? - Poproszę. Poszłyśmy do kuchni. Białe ściany, szary kamień i ciemny parkiet sprawiły, że poczułam się jak nad Morzem Śródziemnym. Wiera nalała mi koniaku i przesunęła kieliszek w moją stronę po szklanym blacie stołu. Nie lubię koniaku, ale mimo wszystko upiłam łyk. Grałam na czas, zastanawiając się, jak poprowadzić tę rozmowę. - Co to za złe wiadomości? Oskarżają mnie o zabójstwo? - zapytała Wiera z uśmieszkiem. - Dwie godziny temu zastrzelono Rajzmana. Zastygła z uniesionym kieliszkiem. - Zastrzelono? O mój Boże! Kto, za co?
- Śledztwo w toku. - Wzruszyłam ramionami. - A co pani ma z tym wspólnego? Albo ja? - Dobrze go pani znała? - Znałam... Ale o jego sprawach nie miałam pojęcia. Antykwaryczne interesy nie są tak bezpieczne, jak mogłoby się wydawać niewtajemniczonemu człowiekowi. - A pani jest wtajemniczona? - Przepraszam, ale po co właściwie pani tu przyjechała? Już powiedziałam nic nie wiem o jego sprawach. Na pewno czeka mnie jeszcze nieprzyjemna rozmowa na milicji, więc spotkanie z panią to już jawna przesada. Czemu uczepiła się pani tych zabójstw? Nie ma pani nic innego do roboty? - Spotkałam się dziś z Rajzmanem - powiedziałam, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Artur wiedział coś o zabójstwie pani przyjaciółki. Nie chciał mi powiedzieć nic konkretnego, a teraz nie żyje. - I sądzi pani... No dobrze, załóżmy, ale co ja mam z tym wspólnego? - Przecież była pani najbliższą przyjaciółką Anny. Kto miałby wiedzieć coś o jej życiu, jeśli nic pani? - A więc o to chodzi... Już mówiłam to na milicji i teraz powtórzę: pojęcia nie mam, kto i za co mógł ją zabić. Co najwyżej z zazdrości... Ale teraz to w ogóle nic nie rozumiem. Pani jest podejrzaną numer jeden, tak? Chęć zrzucenia winy na kogoś innego mnie nie dziwi, ale... - A propos zazdrości - przerwałam jej z uśmieszkiem, rozsiadając się wygodniej w fotelu - pani również miała powód, żeby pozbyć się rywalki. - Rywalki? - oburzyła się Wiera. - Czy pani oszalała? Anna była moją przyjaciółką i jeśli koniecznie chce pani wiedzieć, to nigdy ze sobą nie rywalizowałyśmy. Pomagałam jej, przechodziła trudny okres... - I dlatego postanowiła jakoś ubarwić swoje życie? - Co pani ma na myśli? - Jej zainteresowanie pani przyjacielem. - Paradne. - Wiera usiadła naprzeciwko mnie, nerwowo poprawiając szlafrok. - Ma pani bujną wyobraźnię. - Być może. - Westchnęłam. - Ale to, że Nikiforow na pewien czas oddalił się do swojej kajuty wraz z pani przyjaciółką, to już fakt. - A to suka! - rzuciła ze złością Wiera. Nie od razu zrozumiałam, kogo ma na myśli, ale już ciągnęła dalej: - Prawdę ludzie mówią, strzeż mnie Boże od przyjaciół... Czy coś w tym rodzaju, nie mam głowy do przysłów. Czyli zaciągnęła go do łóżka? No cóż, brawo, brawo. A on opowiedział o tym na milicji? Nie było sensu kłamać, skoro miała telefon pod ręką. - Nie, ukrył ten godny pożałowania fakt. - W takim razie skąd pani o nim wie? - Nikiforow zaniepokoił się, że może go pani zastać na tym zajęciu, i poprosił pewną osobę, żeby stała na czatach.
- I ta osoba to Rajzman, którego teraz za to zabiłam? - Wiera się zaśmiała. - To jakieś bzdury. - Z nabrzeża dzieci łowiły ryby i widziały, jak pani przy-jaciel i pani przyjaciółka weszli na jacht. Teraz już Nikiforów nie zdoła ukryć tego faktu, zapewne jutro zadadzą mu konkretne pytania. - No cóż. - Wiera wzruszyła ramionami, dopiła koniak i odstawiła szklankę. Więc niech na nie odpowie. - Wówczas milicja będzie miała jeszcze jednego podejrzanego. Nikiforów pomagał pani materialnie i pewnie nie chciała go pani stracić. A tu przyjaciółka, młoda, ładna, no i dał się złapać... - Musi mi pani mówić takie rzeczy? - rozzłościła się Wiera. - Załóżmy, że Paweł się z nią przespał - bardzo możliwe, skoro ona ze skóry wyłaziła, żeby któremuś z nich wpakować się do łóżka. No i co z tego? Myśli pani, że on mnie zostawi? Nie przypuszczam. Łączy nas coś więcej... - Mogę się dowiedzieć co? - Nie liczyłam zbytnio, że odpowie, ale w nerwach ludzie mówią różne rzeczy, a nuż będę miała szczęście? - Nie. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Ale gdybym chciała narobić mu koło pióra, to miałby poważne kłopoty w interesach. Chyba jednak muszę to wyjaśnić, bo jeszcze sobie pani pomyśli Bóg wie co... Jego interesy nie idą zbyt dobrze i potrzebował kredytu, otrzymał go dzięki moim kontaktom i dostał najlepsze warunki z możliwych. Nie chcę, żeby pani źle o mnie pomyślała. Pomagam mu dlatego, że mi się podoba i dobrze wiem, że on mnie również mnie lubi. Nie powiem „kocha" nie znoszę tego słowa, ale jesteśmy sobie bliscy i troszczymy się o siebie. Jak każdy mężczyzna Paweł czasem robi głupstwa i ja przyjmuję to ze spokojem. W końcu nie jest moim mężem, a nawet gdyby był... - To znaczy, że zdrada nie zrobiła na pani wrażenia? - To zawsze robi wrażenie i zawsze nieprzyjemne. Problem w tym, jak się człowiek do tego odnosi - jedni ze zrozumieniem, inni łapią za nóż. Mnie nie przyszłoby do głowy łapać za nóż. - Pani zdradza go z równą łatwością? Wiera patrzyła na mnie dłuższą chwilę, jakby usiłowała zrozumieć sens pytania, a potem zaśmiała się ze złością. - Więc jednak ta kura nas podejrzała i nagadała - zasy-czała zjadliwie. - O kim pani mówi? - Uniosłam brwi. - Niech pani nie udaje, to Lerka pani o tym powiedziała. Widziała, jak Tolik poszedł za mną, i musiała wsunąć swój długi nos gdzie nie trzeba. Mam nadzieję, że jej się podobało. Zimna flądra... Glinom też powiedziała? - Nie. Przynajmniej na razie. - Cóż, teraz już pani wie. Gdy Paweł zabawiał się z moją przyjaciółką, mnie dopieszczał ten prostaczek. Jak pani widzi, nasza moralność pozostawia wiele do życzenia, ale na to już nic nie poradzimy. Jesteśmy siebie warci i dlatego
powód do zazdrości odpada. - Co innego zdradzać, a co innego być zdradzanym. - Jestem pewna, że pani przyjaciele w milicji pomyślą to samo. No cóż, w takim razie zostanę podejrzaną. - Tak naprawdę nie sądzę, że to zabójstwo popełniono z zazdrości, mojej czy pani - powiedziałam, gdy już się uspokoiła. - Nie interesuje mnie, co pani myśli, niech pani idzie do diabła! W ogóle nie powinnam wpuszczać pani za próg. A ta kura... Nie cierpię jej. Udaje niedotykalską, a tak naprawdę to zwykła oziębłość płciowa. Pewnie dlatego nie ma dzieci. Właśnie, swoim mężusiem tak się zachwyca, rozpowiada na prawo i lewo, jaką są idealną parą, a tymczasem on ma kochankę. Szkoda, że go Anka nie zaliczyła! Proponowałam jej, pieniądze ogromne, a żona głupia, żyłaby sobie jak u Pana Boga za piecem. Cholera, niech mnie pani nie słucha. Podniosła się, nalała sobie koniaku i wypiła jednym haustem. - Co tam z Rajzmanem? Ach tak, zastrzelili go. Istny dom wariatów. - Wie pani, że Anna zwracała się do niego po pomoc? - Oczywiście. Wymyśliła, że ożeni się z Kondratiewem, ni mniej, ni więcej. Już za samą głupotę należałoby ją udusić. Dobrze pani wie, co z niego za człowiek, on by się po prostu roześmiał. Najwyżej zaproponowałby jej pieniądze, pomógł w wychowaniu dziecka, ale w sumie po co jej dziecko? To tylko ciężar i ona dobrze o tym wiedziała. Próbowałam ją odciągnąć od tego głupiego pomysłu, ale zdecydowała, że obejdzie się bez moich rad. I oto efekty. - Uważa pani, że zamordowano ją z tego powodu? - zainteresowałam się. - Mogła ją pani zabić z zazdrości. Przestraszyła się pani, że on naprawdę się z nią ożeni... A co! - Zaśmiała się i machnęła ręką. - Wiem, że to bzdura. O to mogła pani być spokojna, w końcu zna go pani od lat, a ja tylko sześć miesięcy. Czemu pani tak patrzy? Byłam jego kochanką, dawno temu. Mój Boże, ale jestem stara... - Znów się napiła i odetchnęła głęboko. Szantażowanie go nie miałoby sensu. On jest ponad to. Widzi pani, ja go kochałam. Gdyby gwizdnął, pobiegłabym na koniec świata, ale jemu to do głowy nie przyszło. Po prostu zniknął z mojego życia, wyśliznął się. Nawet nie zrozumiałam, jak się to stało - był i nie ma! I nic nie można poradzić... Uśmiechy, miłe słówka w czasie przypadkowego spotkania, nic więcej. Nic. Zresztą. po co ja to pani opowiadam, przecież panią też rzucił. Ja pocieszam się tym, że utrzymałam się najdłużej. A czym pociesza się pani? - Wsadzam nos w nie swoje sprawy. - Pomaga? - Zależy kiedy. Roześmiała się, spoglądając na mnie. - Interesująca z pani osoba... Naprawdę, coś w pani jest... Przecież niełatwo było to przeżyć, mam na myśli porzucenie?
- Przygotowywałam się do tego stopniowo, jeśli pani chce, szczegółowo opiszę swoje przeżycia wewnętrzne, tylko nieco później. - Dlaczego nie chce pani o nim mówić? Nadal boli? - Jeszcze jak. Moje serce krwawi do tej pory - oznajmiłam z poważną miną. Wiera przyglądała mi się podejrzliwie, ale nie zaczęła mnie posądzać o kpiny - pewnie dlatego, że poważnie przekroczyła dzienną normę alkoholu. -Pewnie tak właśnie jest - powiedziała filozoficznie. - Gdy ona go poznała, mam na myśli Annę, przybiegła do mnie i wszystko mi opowiedziała, zawsze mi wszystko opowiadała, albo prawie wszystko. Pewnie zwariowałabym z zazdrości, gdybym nie wiedziała, co ją czeka. Ale ja wiedziałam, słuchałam jej i myślałam: ciesz się, póki czas, bo za miesiąc, najwyżej za pół roku wyrzuci cię ze swojego życia, nawet nie zrozumiesz kiedy. Te wszystkie jej żałosne poczynania tylko mnie śmieszyły. Głupia, nie zrozumiała, z kim ma do czynienia. Do tej pory zadawała się z różnymi łachudrami, a on... Wie pani, co sobie wtedy pomyślałam? - Nie, ale chciałabym wiedzieć. Pomyślałam sobie, że mogłabym ją zabić. Poważnie! Gdyby jej się udało, gdyby on nagle się zakochał... Przecież nawet takim jak on się to zdarza... W każdym razie tak mówią... - Chyba czekała na odpowiedź, więc wzruszyłam ramionami. - Nie należy wszystkiemu wierzyć. - Właśnie. - Wiera znów zachichotała, przyglądając mi się z ciekawością. Gdyby nagle... Mogłabym ją zabić. A pani? - Obawiam się, że to szybko weszłoby w nawyk. Roześmiała się, nieco teatralnie odchylając głowę i opierając się rękami o stół. - Tak, przy jego możliwościach zapewne wkrótce stałoby się to nawykiem. Skinęła głową i przestała się śmiać. - Miał tyle bab, że nie sposób ich zliczyć. - W rzeczywistości wcale nie tak dużo. W ciągu ostatnich trzech lat zaledwie czternaście dusz. Mam listę, jeśli to panią ciekawi, mogę podarować na pamiątkę. - Mówi pani poważnie? - zapytała po chwili ciszy. - Chodzi pani o listę? - Ktoś nas... ktoś je liczy? - W sumie niewiele osób to interesuje, ale są pewne zasady - na przykład ochrona, oni muszą wiedzieć, żeby uniknąć niespodzianek. A teraz, gdy już wymieniłyśmy się doświadczeniami, chciałabym panią o coś zapytać... Z kim Anna była w ciąży? - Co? - Wiera się zdumiała, chyba szczerze. - To chyba proste pytanie. - Teraz z kolei zdumiałam się ja. - Ale przepraszam, no jak to... Mówiła, że to Kondratiew był ojcem dziecka. - To po co jej Rajzman? - No jak to, przecież to proste! Rajzman był ginekologiem! - W mieście jest wielu ginekologów. Dlaczego właśnie on? - No... nie wiem. Naprawdę była w ciąży?
- Nie uwierzyła jej wtedy pani? - Szczerze mówiąc, nie. Wszystko, co mówiła, budziło moją nieufność. Idiotka o bujnej wyobraźni. Przepraszam, że tak mówię, w końcu to moja przyjaciółka, ale tak właśnie było! Kompletny brak poczucia rzeczywistości... Sądziła, że jest niewiarygodnie piękna, i to zupełnie wystarczy, żeby się wspaniale urządzić. Prosta droga do tego, by w wieku czterdziestu lat być bez mężczyzny i grosza przy duszy. Było mi jej żal... Wszystkie jej związki kończyły się krachem, w końcu zaczęła się panicznie bać pecha, starości, Bóg wie czego jeszcze. A tu nie chodziło o pecha, tylko o brak mózgu. Próbowałam jej delikatnie wyjaśniać, jakoś nią pokierować... Chciałam jej pomóc, wydawała mi się głupiutką dziewczynką, myślałam, że może przy mnie... A tu masz, przespała się z Nikiforowem! - podsumowała Wiera i znowu zachichotała. - Dobre uczynki są karalne. - Nie mogę się nie zgodzić. - Skinęłam głową, niechętnie patrząc, jak znów nalewa sobie koniaku do kieliszka. Jeszcze się zwali pod stół, zanim powie coś konkretnego... - Pani też nalać? - zapytała, wskazując kieliszek. - Nie, dziękuję. - Nie lubi pani koniaku? A ja lubię. Lubię koniak, pieniądze i mężczyzn. I oni mnie lubią. Tylko jeden mnie rzucił, za to jak... Myśli pani, że to nie on był ojcem dziecka? - Twierdzi, że nie. Podobno poznali się cztery miesiące temu. - Tak właśnie było - wtrąciła Wiera. - A to był piąty miesiąc ciąży. Mówiła pani, że Anna się pani zwierzała. - Prawie ze wszystkiego. Ale o tym, kto tak naprawdę jest ojcem dziecka, nie powiedziała. Pewnie bała się wyjawić tajemnicę. - Miała przedtem romanse? - Mnóstwo. - Może pani podać jakieś nazwiska? - Jeden studencik, chyba malarz. Zenia, nazwiska nie pamiętam, wiem, że ma kawiarnię na Nikitskiej, kiedyś tam byliśmy. Nie, nawet szkoda wymieniać, to przecież sama drobnica, nie warto było tracić na nich czasu... - Wie pani, że jakiś czas temu Anna usunęła ciążę? - zapytałam, obserwując, jak zmienia się wyraz twarzy Wiery. - Nie... To pewna wiadomość? - Rajzman tak mówił. - Chwileczkę, ale... Przecież to niemożliwe! - Do Rajzmana przywiózł ją kochanek. Nie wie pani, kto to mógł być? - A co powiedział Rajzman? - Nic. Byłoby dobrze, gdyby pani zdołała sobie przypomnieć. To było mniej więcej rok temu... - Jak mogę sobie przypomnieć, skoro nie wiedziałam nawet, że usunęła ciążę?
- Ale może pamięta pani jej opowieści o ukochanych? Wiera zdenerwowała się nagle. - Co tu mają do rzeczy jakieś opowieści? Myśli pani, że z tego powodu ją zamordowano? Że rok temu usunęła! ciążę? Nie sądzi pani, że to głupie? - To zależy. - Wzruszyłam ramionami. - Załóżmy, że miała ukochanego i rzuciła go po usunięciu ciąży, dla kobiety to trauma i zwykle wini za to mężczyznę. Nadal się spotykali i wtedy zjawił się Dziadek. Anna postanowiła wykorzystać kolejną ciążę, żeby na niego wpłynąć, jej przyjaciel dowiaduje się o jej planach, wybucha w nim zazdrość i w efekcie mamy trupa. - Zaraz umrę ze śmiechu. On ją wystawił za drzwi i natychmiast o niej zapomniał. - Kto? - spytałam przymilnie. - Co? - Mówi pani o człowieku, który przywiózł Annę do Rajzmana? - Wszyscy faceci pokazywali jej drzwi, nie potrafiła nikogo dłużej utrzymać, bo była strasznie głupia. Student wytrzymał najdłużej, a i to pewnie tylko dlatego, że rzadko się widywali. Niech pani zapyta jego. Gliny pewnie mają jej notes, tam powinien być jego telefon. A w ogóle niech mi pani da spokój! Zerknęła na zegarek. - Odnoszę wrażenie, że się pani zasiedziała. Miał do mnie zajrzeć stary przyjaciel... - Wstała gwałtownie, mogłam tylko zrobić to samo. - Wiero - powiedziałam już przy drzwiach - Rajzman nie podał mi nazwiska tamtego człowieka, ponieważ najpierw chciał z nim porozmawiać. Kilka godzin później został zastrzelony. Pani również nie chce podać jego nazwiska. Jeśli nie chce pani powiedzieć mnie, proszę powiedzieć milicji - dla własnego bezpieczeństwa! - Kompletnie pani odbiło! - zawołała i otworzyła przede mną drzwi. - Niech pani przynajmniej będzie ostrożna - poprosiłam, choć wiedziałam, że ma w nosie moje rady. Niezadowolona poszłam do samochodu. Oczywiście nie wierzyłam., że ktoś zabił Annę z powodu ciąży, chociaż?.,. Nie, już prędzej chodziło o to, co ona zobaczyła lub usłyszała, będąc u boku zagadkowego kochanka, którego nazwiska nikt mi nie chce podać. Pozostaje mieć nadzieję, że Wieszniakow zdoła się dowiedzieć, pod jaki numer dzwonił Rajzman przed śmiercią. Zerknęłam na okna, zastanawiając się, które należą do Wiery, Nie chciałam zostawiać jej samej. Pomyślałam nawet, że może warto byłoby zadzwonić do Wieszniakowa. Pewnie powiedziałby, że niszczę mu życie, i miałby rację. Włączyłam silnik, nie było jak zawrócić, więc pojecha-łam prosto, w nadziei że z tej strony też jest wyjazd z podwórka. Bmw stało przy placu zabaw, człowiek zostawił samochód na podwórku i poszedł spać; obok stało jeszcze kilka innych samochodów. Ale się uczepiłam tego bmw... Przyhamowałam, wyjeżdżając z podwórka, i wtedy tamten zapalił światła, powoli ruszył z miejsca, pojechał w przeciwną stronę i zniknął mi z oczu. Szybko objechałam
blok, ulica była pusta, ani jednego samochodu. Gdyby bmw wyjechało przez bramę, zobaczyłabym... Chociaż nie., jest wyjazd z podwórka do zaułka... Naprawdę wariujesz - zdenerwowałam się na siebie, ale od bmw nadal nie mogłam się odczepić. Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha. Zaczęłam więc dmuchać - wybrałam numer Pio-tra i zerwałam go z łóżka. - Olga Siergiejewna? - Safronow chyba nie miał pretensji, że go obudziłam. Słyszała pani, że Rajzmana zabili? - Słyszałam - mruknęłam. - Dlatego pani dzwoni? - Nie. Szczerze mówiąc, myślałam, że ta wiadomość może poczekać do jutra... Teraz bardzo potrzebuję numeru domowego Wiery. - O tej porze? Przepraszam, wsadzam nos w nie swoje sprawy... - Westchnął i podyktował mi numer. Pożegnaliśmy się, a ja od razu zadzwoniłam do Wiery. - Słucham - odezwała się Wiera. Sądząc z jej głosu, butelka koniaku była na wykończeniu. - To znowu ja, Olga - zgłosiłam się nieśmiało. - Chciałam się tylko upewnić, że u pani wszystko w porządku. - A idź ty... to nie do ciebie. - Zachichotała, zwracając się do kogoś. - Pani przyjaciel już przyszedł? - pytałam dalej, chociaż wiedziałam, że w każdej chwili może mnie obrzucić stekiem wyzwisk. - Tak jest. Niech się pani czymś zajmie, moja droga - poradziła mi Wiera i odłożyła słuchawkę. - No dobra, przynajmniej nie jest sama - powiedziałam do Saszki, który spokojnie spał w swojej torbie. Nazajutrz pies obudził mnie skoro świt, pewnie w ramach zemsty za wczorajsze trzymanie w samochodzie, dostał ochrzan, ale osiągnął to, co chciał - poszliśmy do parku naprzeciwko mojego domu. Saszka truchtał z przodu, co jakiś czas oglądając się, jakby sprawdzał, czy idę za nim. Myślę, że mój pies uważał mnie za istotę bezsensowną i chaotyczną. On sam jest raczej poważny i powściągliwy, aż C2asem mam wyrzuty sumienia - pupilek zasługiwał na lepszą panią. Co prawda, nie wiadomo, kto tu kogo uważał za pupilka... Wróciłam do domu i próbowałam znaleźć sobie jakieś zajęcie. Przeszłam się po mieszkaniu i zrozumiałam, że nie mogę tkwić w czterech ścianach, a na zewnątrz nie mam nic do roboty, najwyżej mogę jeszcze raz przejść się z Saszką. Pewnie właśnie dlatego postanowiłam odwiedzić obu macha. Najpierw próbowałam umówić się z Nikiforowem i Łapszynem, ale obaj potraktowali mnie odmownie. Łap-szyn uprzejmie wykręcił się brakiem czasu, Nikiforów był bardziej szczery: - Proszę posłuchać, już mnie gliny zadręczyły pytania-mi, a teraz pani... Nie mam najmniejszej ochoty rozmawiać o tym zabójstwie! Proszę mi dać spokój.
- Odłożył słuchawkę. Chcąc nie chcąc, musiałam spełnić jego życzenie. Ponieważ z nimi nie mogłam porozmawiać, a Piotr powiedział mi już wszystko, co wiedział, więc z interesujących osób zostali mi tylko macho, i właśnie do nich pojechałam. Żeby poznać adres, musiałam zadzwonić do Wieszniakowa. Mój pomysł wcale go nie ucieszył. - I po co ci ten typ? Tylko tracisz czas. Potrzebujemy kochanka! - No dobrze, ale skoro go jeszcze nie znaleźliśmy, dlaczego nie miałabym pogadać sobie z chłopakiem? - odparłam dyplomatycznie. Macho mieszkali w piętrowym domu na peryferiach miasta. Obok park, duży staw, okolica sprzyjała rozmyślaniom o pięknie przyrody, ale ja mogłam myśleć tylko zabójstwie i żadne stawy nie mogły mi pomóc. Na dzwonek do drzwi nikt nie reagował, postałam chwilę i poszłam obdzwaniać sąsiadów. Już w pierwszym mieszkaniu miałam szczęście - otworzyła mi młoda osóbka z niebieskimi włosami i na moje pytanie, czy nie wie, gdzie są chłopaki, odpowiedziała podejrzliwym pytaniem: - A po co to pani? - Jestem z milicji - oznajmiłam radośnie i pokazałam legitymację, która została mi z poprzedniego życia. Byłam członkiem kolegium redakcyjnego gazety, którą wydawały nasze organy, i z pozoru moja legitymacja niczym nie różniła się od milicyjnej, co oczywiście często wykorzystywałam. Gdy opuszczałam biuro Dziadka, nikomu nie przyszło do głowy, żeby mi ją odebrać, i teraz bardzo się przydała. Dziewczyna wsadziła nos w legitymację, zmarszczyła brwi i zaczęła czytać, zabawnie poruszając wargami. Chyba sylabizowała, bo trwało to dość długo. Westchnęła i popatrzyła na Saszkę. Jej zainteresowanie było zrozumiałe, nie co dzień widzi się przedstawiciela porządku z jamnikiem pod pachą. - A co się stało? - zapytała. - A kim pani dla nich jest? - nie pozostałam jej dłużna i nasze negocjacje ugrzęzły w ślepej uliczce - dziewczyna nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Poruszyła wargami i znów zapytała: - Przychodzi pani w sprawie zabójstwa, tak? No to przecież już ich przesłuchiwali na milicji. - To gdzie teraz są? - ponagliłam ją. - Nad rzeką - odpowiedziała niechętnie. - Mogę pokazać. Skinęłam głową, ona krzyknęła w głąb mieszkania, że wychodzi, i udałyśmy się na dwór. Mój samochód zrobił na niej wrażenie, dziewczyna patrzyła to na wózek, to na Saszkę i na wszelki wypadek spytała: - Na pewno jest pani z milicji? - No przecież widziała pani legitymację. Trzeba wierzyć ludziom. Jak się pani nazywa? - zapytałam, siadając za kierownicą.
- Olga - Ja też jestem Olga. Niech pani mówi, dokąd jechać. Obu macho zobaczyłam już z daleka, gdy zjechałyśmy pod most, ku rzece. Stali obok garażu na łódki, zajęci jakąś rzeczą, która przy bliższych oględzinach okazała się silnikiem. Dziewczyna powiedziała nagle: - Niech mnie pani tutaj wysadzi, dalej nie pojadę. - A jak wrócisz do domu? - Poczekam na panią przy moście. Wysadziłam ją obok niegdysiejszej kawiarni „Wierzba", obecnie zamkniętej po pożarze. Gdy podjechałam bliżej, obaj macho porzucili swoje zajęcie i zamarli wyczekująco, zerkając w moją stronę. Może liczyli na bogatą klientkę? Gdy wysiadłam z samochodu, wyciągnęły im się twarze, Iwan zaczął wycierać ręce szmatą, a Anatolij oglądał silnik, jakby się zastanawiał, skąd on się tu wziął. - Cześć - powiedziałam, a Saszka szczeknął. - Dzień dobry - odparli. - Musimy porozmawiać. - Uśmiechnęłam się, ale nie doczekałam się uśmiechów na ich twarzach. - Już pogadaliśmy - burknął Iwan. - To zależy - nie ustępowałam, nadal się uśmiechając. - Jedni mówili, a inni nabrali wody w usta. Anatolij zakasłał, a Iwan spojrzał na niego podejrzliwie. - Chodźmy się przejść - zaproponował Anatolij ku zaskoczeniu kuzyna, który nadal odruchowo wycierał ręce, patrząc, jak Anatolij odchodzi ze mną na bok. Gdy odeszliśmy kilkanaście metrów, Anatolij znowu zakasłał i popatrzył na mnie błagalnie. - Rozumie pan, po co przyjechałam? - No... - mruknął niepewnie. - Na milicji powiedział pan, że opuszczał pan pokład tylko po to, żeby się wykąpać, a tak naprawdę miał pan na brzegu umówione spotkanie. - Nie było żadnego spotkania. - Skrzywił się. - To znaczy było, ale nie umówione. To ona mnie podkablowała, tak? Czy może ta, która nas przyłapała? - Najpierw jedna, potem druga. - Skinęłam głową. -Jasne. A gliny to wiedzą? Cholera, wychodzi na to, że skłamałem... Od początku chciałem powiedzieć prawdę, wszystko tak, jak było, to przecież morderstwo, poważna sprawa. Ale ona... A po co mówić o naszych osobistych stosunkach, przecież nie mają nic wspólnego z morderstwem... Stosunki... - prychnął. - Jeśli można, to poproszę ze szczegółami - powiedziałam. - Właściwie nie ma co opowiadać. Od początku się na nas gapiła, to na mnie, to na Wańkę, przecież jej tam było wszystko jedno, który z nas... - Ma pan na myśli Wierę? - sprecyzowałam na wszelki
wypadek. - Wierę, Wierę - prychnął. - Dawała do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko temu, żeby... A ja... ja i Wańka umówiliśmy się już dawno: w pracy żadnych bab, żeby nie było potem problemów i kłopotów z klientami, a ta Wiera to przecież chodzące kłopoty. A tu jej facet i Safronow, z którym też ją chyba coś łączy, a my mamy z nim umowę do października, sama pani rozumie, nie chcemy tracić forsy. No to udawałem, że jestem zupełnie tępy i nie rozumiem aluzji. A na jachcie, gdy ten jej facet zaczął się kleić do dziewczyny, no, do tej, którą zamordowali, to już w ogóle wścieklizny dostała. Podeszła do mnie i mówi otwarcie, o co chodzi. A ja znowu udaję, że nie rozumiem, uśmiecham się... - Skąd pan wiedział, że Nikiforów klei się do Anny? - spytałam czujnie, usiłując sobie przypomnieć tamten dzień. Wieczorem na pewno się kleił, ale rano... - No, na rufie z nią stał, a rękę trzymał na jej tyłku. Ja to nazywam, że się kleił, a pani? - Ja też - odparłam, kryjąc uśmiech. No i jak byliście na wyspie, to my skończyliśmy swoje sprawy i chciałem się wykąpać. Na nabrzeżu dzieciaki łowiły ryby, to popłynąłem dalej, żeby im ryb nie płoszyć, i wtedy ta Wiera na brzeg wyszła i do mnie. Poleżymy sobie, mówi, na piasku. Chciałem wrócić na jacht, naprawdę chciałem, ale... No jakoś tak wyszło! Tam jest ścieżka, zarośla wikliny, no i tam poszliśmy. W pewnej chwili podnoszę głowę, a tu ścieżką idzie babka. Poczułem się tak, jakby mnie kto oblał zimną wodą, ale Wierka na to, że to głupstwo. No to jak tak, to dobrze, co mi tam... Ale jakoś mi się tak zrobiło nieprzyjemnie. I Wańce nic nie mówiłem, przecież mieliśmy umowę. A potem to już w ogóle... I dlatego na milicji nie powiedziałem ani słowa. Było mi wstyd, no i nie chciałem jej wydać. Jasna sprawa, dlaczego tak chciała zaciągnąć mnie w krzaki - jej facet w tym czasie zabawiał się z tą przyjaciółką, a Łapszyn ich pilnował. Dom wariatów! I to niby porządni ludzie, bankier, biznesmen... A baby jak kotki. - O tym, kto się z kim zabawia, dowiedziałeś się od Iwana? - Babcia, powiedziała, Tamara Iwanowna znaczy, kucharka. Ściany cienkie, a ona w mesie. Wańka nic nie słyszał, spał. - Jak myślisz, czy ktoś mógłby wejść niezauważony na jacht i potem odpłynąć razem z nami? Popatrzył na mnie z powątpiewaniem, zamyślił się. - Dlaczego nie? - powiedział w końcu. - Wejść na pokład to bułka z masłem. Wańka spał, ja byłem z tą... Tamara Iwanowna zajęta w kuchni... Jak wróciłem, to dzieciaki już się z ryb wyniosły, każdy mógł wejść i nikt by nic nie zauważył. Tylko nie miałby się gdzie schować... No, chyba że w tej kajucie. Ale chwila, przecież klucz zginął! Właśnie dlatego położyłem się na mostku, bo nie mogliśmy otworzyć kajuty... Ale rano klucz się znalazł, wisiał na gwoździu w mesie. Bardzo możliwe, że ktoś faktycznie... - Ale ty nic nie zauważyłeś?
- Tylko faceta, który stał koło mostka. Ale nie przyjrza-łem mu się, bo i po co? Że facet, to na pewno, i mniej więcej w tym samym czasie co pani. I to pewnie on zabił, więcej nie było komu... - Urwał i spojrzał na mnie. - I co teraz? Mam iść do glin? Wychodzi, że kłamałem, no i w ogóle... - Na razie nie widzę sensu. Tu Wiera ma rację, wasze... zajęcia nie mają nic wspólnego z zabójstwem. Wzruszył ramionami i popatrzył gdzieś w dal. - A jak tam pani sprawy? - spytał niespodziewanie. - W porządku. - Machnęłam ręką. - I co, sama pani próbuje?... - Na miarę sił - Nie wdawałam się w szczegóły, a on się nie dopytywał, pokiwał głową i pożegnaliśmy się; Anatolij wrócił do silnika, ja do samochodu. Zamyślona, omal nie zapomniałam o dziewczynie, po jawiła się nagle z lewej strony, wymachując rękami. Olga wsiadła do samochodu i popatrzyła na mnie wyczekująco. - No co? - spytała cicho. - Z czym? - zdumiałam się. - No, pogadaliście? - Tak. Tylko niech pani nie pyta o czym. Nie lubię odpowiadać na pytania... Pytać też nie lubię, ale czasem trzeba. - Ale przecież oni nie są niczemu winni - szepnęła. - A o którego z nich się pani właściwie martwi? Pytanie okazało się zbyt skomplikowane, w każdym razie dziewczyna nie odpowiedziała. Odwróciła się do okna, a gdy wyjechałyśmy na ulicę, poprosiła: - Niech się pani zatrzyma, sama dojdę. Zatrzymałam się, dziewczyna wysiadła szybko, zapominając się pożegnać. Właśnie miałam przekręcić do Wieszniakowa, żeby zapytać o nowiny, niezbyt zresztą licząc, że się jakieś pojawiły, gdy zadzwonił Piotr. - Olgo Siergiejewna... - mówił takim głosem, jakby był mi winien dużą sumę pieniędzy, a nie miał z czego oddać. - Dzwonili do mnie Łapszyn i Nikiforów, mówili, że chciała się pani z nimi widzieć. - Ja chciałam, a oni nie, musiałam to jakoś przeżyć. - Obawiam się, czy moi przyjaciele nie pomyśleli, że jakimś cudem... Krótko mówiąc, opowiedziałem im o naszej umowie... Wtedy przypomniałam sobie naszą umowę i poczułam się niezręcznie, facet niepokoi się o swoje życie, ja miałam mu pomóc i kompletnie o tym zapomniałam. - Przepraszam, że tak wyszło - mówił szybko dalej, gdy właśnie chciałam zacząć przepraszać. - Bardzo chciałbym pani pomóc. Mówiła pani, że na jachcie może był ktoś obcy... Ja też tak myślę, przecież to nie mógł być nikt z moich przyjaciół... to absurd! Kto i po co miałby zabić Annę? To jasne, że ani
pani, ani ja, ani w ogóle nikt... Cały czas myślę, że ktoś chciał zabić mnie, a Anna przypadkiem widziała zabójcę. Przecież wszyscy już zeszli z pokładu, ona została i zabójca mógł na nią wpaść przypadkiem i dlatego zginęła... Westchnęłam w duchu - a ten znów swoje... Facet najwyraźniej ma obsesję. Chociaż ten pomysł nie wydawał mi się wcale taki głupi. - Rozmawiałem dzisiaj ze śledczym - mówił dalej Piotr - ale on nie potraktował moich słów poważnie. Może pani posłucha? - Wie pan co - zaproponowałam - zaraz pogadam ze swoim znajomym, on przyśle panu ochronę. Z jego chłopakami będzie pan bezpieczny. Ze śledczym też porozmawiam. - To byłoby wspaniale. A z Łapszynem może się pani spotkać dziś po południu, odpowiada pani? Tak się z nim wstępnie umówiłem. On się zgodził, a Nikiforów nie, nie wiem, czemu jest tak nastawiony przeciwko pani. Ustalę z Łapszynem konkretną godzinę i oddzwonię do pani. Pożegnaliśmy się i pojechałam do Lalina. Gdy tylko wspomniałam o ochronie dla Safronowa, La-lin pokrył się plamami. - Tak, nie mam co robić, tylko ochraniać schizofrenika! - Może nie jest schizofrenikiem, może ma przeczucie? Żebyśmy potem sobie w brodę nie pluli. - Aha, z Rajzmanem daliśmy plamę, a teraz... - Teraz przejawiamy uzasadniony niepokój - mówiłam dalej. - W końcu to przyjaciel waszego biura, twój szef na pewno nie odmówi. - Szef mnie właśnie prosił, żebym znalazł kogokolwiek, byle tylko Safronow przestał mu się naprzykrzać. - Jak widać, nie darmo mu się naprzykrzał. Wprawdzie to nie jego zabili, ale zawsze... - Dobra - zgodził się niechętnie Lalin. - Co, celujesz na oślep? - spytał, patrząc na mnie. - A co mam robić? - Rozłożyłam ręce. - Moi chłopcy przeczesali wszystkie knajpy. - Westchnął. - I żeby chociaż jakiś punkt zaczepienia... Nic. Wiesznia-kow też nic nie ma? - Gdyby miał, już by się pochwalił. Poczułam ulgę. Skoro Lalin obiecał dać Piotrowi ochronę, to na pewno to zrobi... Ale humor niespecjalnie mi się poprawił, Oleg ma rację, macam na oślep. Siedziałam w samochodzie i drapiąc Saszkę za uchem, próbowałam jeszcze raz rozłożyć wszystkie elementy układanki. Wychodziło na to, że albo zabił ktoś, kto wszedł na pokład na wyspie, albo ja. Żeby chociaż z Rajzmanem się wyjaśniło: czy miał wrogów, którzy pragnęli jego śmierci, czy to wszystko zapętla się na tajemniczym kochanku? Zerknęłam na zegarek - nie było sensu jechać do domu, Piotr mógł zadzwonił w każdej chwili. Odchyliłam siedzenie, zamknęłam oczy i próbowałam się
zdrzemnąć, ale nie mi z tego nie wyszło. Moje myśli kążyły i wirowały wokół punktu wyjścia. W końcu się wkurzyłam. Niech sobie gli-niarze sami łamią głowę, mnie mojej szkoda. Właśnie zaczęłam się złościć i już miałam jechać do domu, gdy w końcu zadzwonił Piotr - umówił nas we „Flamingu". Pojechałam, w głębi duszy wątpiąc, żeby coś to dało. Łapszyn w garniturze, śnieżnobiałej koszuli i pod krawatem wyglądał bardzo oficjalnie i tak też się zachowywał. Piotr z całych sił usiłował nadać naszej rozmowie serdeczny charakter, ale były to daremne próby. Łapszyn skinął mi głową na powitanie, zamówił obiad, jadł i odpowiadał monosylabami, głównie kiwając albo kręcąc głową. Rozmowa z nim była samą przyjemnością. - Widziała się pani z moją żoną? - zapytał. - Widziałam. - Nie rozumiem, po co pani miesza się do tego śledztwa? Niech zajmują się tym profesjonaliści... - Mnie widocznie uważał za dyletantkę. - Niech - zgodziłam się. - Ale oni mają dużo zabójstw, a mnie bardzo zależy na rozwiązaniu tego. - Przecież ci mówiłem - wtrącił nieśmiało Piotr. - Ola jest z wykształcenia prawnikiem i nawet pracowała w wydziale zabójstw. Skrzywiłam się odruchowo, nie lubię opowiadać o swoim życiu. Łapszynowi przyniesiono kawę, było jasne, że za kilka minut pożegna się i wyjdzie. Nie miałam nic do stracenia, więc zapytałam: ~ Nie wie pan przypadkiem, dlaczego Anna została na pokładzie? Może czekała, aż wszyscy rozejdą się do kajut, żeby się z kimś spotkać? I nie chciała, żeby się o tym dowiedziano? - Cholera - zaklął niespodziewanie Łapszyn. - Chce pani, żebym donosił na przyjaciela? - Co pan ma na myśli? - zdumiałam się. - Cholera - powtórzył i spojrzał na mnie tak, jakbym zaproponowała mu zdradę ojczyzny za śmiesznie niską cenę. - Giena, to nie czas... - odezwał się cichutko Piotr i Łapszyn popatrzył na niego tak samo, a ja się wkurzyłam. - Kilka osób widziało, jak Nikiforów i Anna weszli na pokład jachtu, a także słyszeli charakterystyczne dźwięki, dobiegające z jego kajuty, co pozwala wyciągnąć wniosek... domyśla się pan, jaki. Myślę, że dlatego Nikiforów nie chce ze mną rozmawiać i ukrył fakt randki przed milicją. Skoro już pan siedział na brzegu, to pewnie pan o tym wiedział. - Żona pani powiedziała? - Ściągnął brwi. - O czym? - O tym, że siedziałem na brzegu? - No przecież nie siedział pan tam sam, tylko z chłopcami, i właśnie oni opowiedzieli śledczemu o cioci i wujku. Nikiforów uparcie wszystkiemu
zaprzecza, stawiając się w idiotycznej sytuacji. Łapszyn zastanowił się i skinął głową, a potem jakby się do mnie przekonał. - Wszystko to wygląda... nieładnie - powiedział. - Anna i Paweł mieli randkę. I na pokładzie ona została po to, żeby... tu ma pani rację, czekała na Nikiforowa. W kajutach wszystko słychać, dlatego... - Zaczerwienił się nagle, istny bojownik o czystość moralną. - Paweł planował odprowadzić Wierę, a po jakimś czasie wrócić, rozumie pani, żeby zachować pozory. Wszyscy trochę wypiliśmy, Wiera również, więc. To co, miałem o tym opowiadać milicji? Doskonale rozumiałem Pawła, denerwował się, że dojdzie to do Wiery... Teraz też się denerwuje. - Od dawna się przyjaźnicie? - zapytałam. - Z Pawłem? - Łapszyn znów zerknął na Piotra. - Niedawno, rok, może dłużej. Wieroczka jest częstym gościem Piotra, a Paweł... Proszę posłuchać - nachylił się do mnie - zapewniam panią, że Paweł nie ma z tym nic wspólnego. No przecież to nie on ją zabił! Poszedł z nami i po prostu nie miał możliwości! To prawda, że zachował się nieładnie, przespał się z Anną, dał się ponieść chuci. A teraz się martwi z powodu Wiery. Z Wierą łączy go coś poważnego, myśleli nawet o ślubie, a teraz to wszystko... Jeśli wypłyną pewne niesympatyczne fakty... - Ma pan rację. - Skinęłam głową. - Milicja faktycznie nie musi o niczym wiedzieć. Mam jeszcze jedno pytanie. Nikiforów potrzebował pieniędzy i Wiera pomogła mu je zdobyć... - To jeszcze jeden powód, żeby trzymać swoje grzeszki w tajemnicy - wyjaśnił Łapszyn. - Teraz jest zupełnie nieswój. - To nie wasz bank dał mu pieniądze? - spytałam wprost, skoro już był taki dobry. - Nasz również. Wiera i Piotr poprosili, a ja nie odmówiłem. W końcu po to są przyjaciele... - Ale był jeszcze ktoś... - Oczywiście. - Piotr odchrząknął, ciesząc się, że udała nam się pełna zaufania rozmowa. - Jak będzie trzeba, skontaktuję panią z tymi ludźmi. Wszystko było zgodne z prawem. - Nie wątpię - zapewniłam z poważną miną. - Gienna-diju Jakowlewiczu zwróciłam się do Łapszyna - od dawna zna pan Annę? Zawahał się z odpowiedzią, spojrzał na Piotra i powiedział: - Tamtego dnia zobaczyłem ją po raz pierwszy i ostatni. - I nigdy wcześniej jej pan nie spotkał? Nawet przypadkiem? Chyba zwietrzył podstęp, pewnie myślał, że mam jakiegoś asa w rękawie, bo rozłożył ręce i powiedział: - No, chyba że przypadkiem. Ale nie pamiętam takiego spotkania. Widzi pani, nie mam dobrej pamięci wzrokowej. Nie, jestem pewien, że widziałem ją po raz pierwszy. Tak, na pewno.
- A teraz mam pytanie, które może pana zdziwić... - zaczęłam. Zrozumiałam, że wszelkie próby wydobycia z niego prawdy niczego nie dadzą. Teraz miałam już prawie pewność, że jego żona nie myliła się i on widział się z Anną już wcześniej. Załóżmy, że to właśnie on jest tajemniczym kochankiem... Nie, wówczas raczej nie zgodziłby się na prośbę Nikiforowa i nie siedziałby na brzegu, podczas gdy oni oddawali się uciechom. Ale był przecież jeszcze człowiek, który skontaktował ich z Rajzmanem, ten przyjaciel... Dlatego patrząc, z jakim skupieniem Giennadij Jakowlewicz wpatruje się we mnie, zapytałam: - Czy nie zdarzyło się panu zwracać do Rajzmana jako lekarza? - Mnie? - Wytrzeszczył oczy. - Niechże się pani zlituje... Aa... Myśli pani o Lerze? Nie, nigdy się do niego nie zwracała. Lera jest bardzo wstydliwa, a Artur to mężczyzna i przyjaciel rodziny, to dość krępujące. - Różnie to bywa. - Westchnęłam. - Czyli nie zwracał się pan? Może polecał go pan jakiemuś znajomemu? - Niee... Co tu ma do rzeczy Rajzman? Nie myśli pani chyba, że zastrzelono go, bo... Przecież to absurd! Jakim cudem te dwa zabójstwa miałyby się ze sobą wiązać? - Gdybym wiedziała, poszłabym na spacer z psem, zamiast gnębić pana pytaniami. - Artur został zamordowany z powodu interesów antykwarycznych - włączył się Piotr. - Odziedziczył po ojcu wspaniały biznes. Jego ojciec był człowiekiem... jakby to powiedzieć... człowiekiem o żelaznej woli i... No, nie cofał się przed niczym, jeśli jakiś przedmiot mu się spodobał. Nie chcę przez to powiedzieć, że robił coś niezgodnego z prawem. - Daj spokój - przerwał niespodziewanie Giennadij Ja-kowlewicz i machnął ręką. - Przecież całe miasto wiedziało, że gwizdał na prawo. Inteligentny, wręcz genialny, z łatwością wykorzystywał luki w prawie. Wobec konkurencji był bezlitosny i konkurenci go nie znosili, ale nikt nie odważył się z nim zadzierać. Dopiero pod koniec życia zaczęli go powoli podgryzać, bo to już i siły nie te, no i zdrowie... A gdy umarł, konkurencja odżyła. - Tak. - Piotr pokiwał głową. - Giena ma absolutną rację. Ja i Artur nieraz o tym rozmawialiśmy i na milicji o wszystkim opowiedziałem, to znaczy o naszej rozmowie, ale Artur nie miał zamiaru z nikim walczyć - dokładnie tak się wyraził. Kochał sklep ojca i piękne rzeczy, wśród których wyrósł, ale medycyna interesowała go znacznie bardziej, no i nic mógł poświęcać antykwariatowi zbyt wiele czasu, a ojciec żył tylko tym. - Innymi słowy, nie miałby nic przeciwko temu, żeby rozstać się z tym sklepem, gdyby ktoś zaproponował mu przyzwoite pieniądze? podsumowałam. - Takie odniosłem wrażenie - przyznał Piotr. - No to dlaczego mieliby go zabić? - Rozłożyłam ręce. - Nie znamy wszystkich okoliczności - wtrącił Łapszyn - ale jedno jest pewne:
głupotą byłoby łączenie jego śmierci z morderstwem Anny. - Widzi pan - zaczęłam, sama do końca nie wiedząc, czy przyznać mu rację, czy zaprzeczyć - byłam wczoraj u Artura i naturalnie omawialiśmy to zabójstwo. Opowiedział mi pewną interesującą rzecz. Mniej więcej rok temu jakiś znajomy poprosił go o przysługę i przywiózł do kliniki Annę, w ciąży. Towarzyszył jej mężczyzna... Łapszyn i Piotr gapili się na mnie z wytrzeszczonymi oczami, ale milczeli, w końcu jednak Łapszyn nie wytrzymał: - I co? - Rajzman nie chciał podać mi nazwiska tego człowieka. - I pani doszła do wniosku... To absurd! - Łapszyn machnął ręką. - Za coś takiego się ludzi nie zabija. Piotr skinął głową. - Nie wiem, za co zamordowano Annę, ale morderców Rajzmana należy szukać wśród antykwarycznych konkurentów. Ojciec miał do czynienia z różnymi złodziejaszkami, a tacy ludzie mogą być niebezpieczni. Mogli się o coś pokłócić, mogły być jakieś stare długi... Łapszyn tak się wciągnął we własne przemówienie, że zapomniał o upływie czasu. Mówił dość długo, a gdy w końcu spojrzał na zegarek, wstał od stołu i pożegnał się, jednak odchodził z wyraźną niechęcią. Taak, ludzie to zagadkowe istoty. Ja i Piotr również poszliśmy do wyjścia. - Teraz mi pani wierzy? - spytał Safronow ze smutkiem. - Nikt nie miał powodu, żeby zamordować Annę; Rajzman w ogóle nie ma z tym nic wspólnego. Anna była przypadkową ofiarą. - Przy okazji, rozmawiałam ze swoim przyjacielem - już dziś będzie pan miał pewną ochronę. - Dzwonili do mnie. - Skinął głową i dodał z uśmiechem: - Dziękuję pani. Odprowadził mnie do samochodu, w którym siedział Saszka i szczekał. Ja zjadłam coś we „Flamingu**, ale pies był głodny, więc czym prędzej pojechałam do domu. Otwierając drzwi, usłyszałam dzwonek telefonu, wbiegłam do holu, złapałam słuchawkę i usłyszałam kobiecy głos. Lera. - Olgo Siergiejewna... - mówiła zdenerwowana. - Dostałam pani telefon od Piotra. Wiem, że dzwoniła pani dziś do mojego męża i on nie chciał się z panią spotkać. Dlatego pomyślałam, czemu nie miałaby pani nas odwiedzić? Zaskoczona wystękałam coś niezrozumiałego, a Lera rozwijała swoją myśl: Po prostu niech pani przyjdzie do mnie na herbatę. Zapraszam panią dziś wieczorem, powiedzmy o ósmej. Mąż będzie w domu. To dobry człowiek i na pewno z panią porozmawia. - Dziękuję - wykrztusiłam w końcu - ale już porozmawialiśmy i rozstaliśmy się pół godziny temu. Piotr zorganizował nam spotkanie. - Ach tak... No cóż, w takim razie przepraszam. - Dziękuję, że chciała mi pani pomóc - wygłosiłam dyżurne zdanie. - Po prostu wolałabym, żeby się to wszystko jak najszybciej skończyło -
przyznała. - I nie chcę, żeby pani albo ktoś inny pomyślał, że ja albo mój mąż... Rozumie pani? Z mojej strony to czysty egoizm i nie ma za co dziękować. - W takim razie nie będę - powiedziałam. Już miałam się pożegnać, ale Waleria spytała: - Słyszała pani o Rajzmanie? To straszne, prawda? Tak go lubiłam... Giena bardzo to przeżywa, ja też... Wszystkie te zabójstwa... Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Czuję jakiś niepokój, jakby przeczucie. Rozmowa była chaotyczna i kompletnie bezproduktywna, ale słuchałam uprzejmie, skoro już miałam być wdzięczna za pomoc, którą Lera sama określiła jako czysty egoizm. W końcu pożegnałyśmy się i mogłam wreszcie nakarmić Saszkę. A potem zwaliłam się na kanapę, czekając na rozwój wydarzeń, czyli wiadomości od Wieszniakowa. Może mu się poszczęści i dowie się, do kogo dzwonił Rajzman? Ponieważ Wieszniakow uparcie milczał, zasnęłam, a gdy znów otworzyłam oczy, była siódma. No cóż, najwyższa pora pogodzić się z tym, że ten dzień nie przyniesie mi nic ciekawego... Z braku innego zajęcia sama zadzwoniłam do Artioma. Niespodziewanie ucieszył się, choć, jak sam mówił, gdy słyszy mój głos, zaczynają go boleć zęby. - O wilku mowa - oznajmił radośnie. - A co, znalazłeś coś? - nie uwierzyłam. - Pewien numer. Po pierwsze, niemal od razu po spotkaniu z tobą pod ten numer dzwonił Rajzman, jeśli wierzyć wykazowi rozmów, a ja mu wierzę... - A po drugie? - ponagliłam. - Po drugie, zajrzałem do kontaktów w komórce Anny i znalazłem ten sam numer. - I kto to jest? - W kontaktach widnieje jako T. Zabawne, prawda? - Ściśle tajne łamane przez poufne. Chociaż może po prostu nie chciało jej się wystukiwać kolejnych liter i ograniczyła się do „T", świetnie wiedząc, kto to jest. - Nie przypuszczam. Ja zawsze piszę pełne nazwiska, żeby sobie potem nie łamać głowy, co to za Kola czy Wowa. Przyjedź do mnie. - Muszę? - Musisz. Obiecali, że w ciągu godziny poznam nazwisko właściciela telefonu. - To komórka? - Oczywiście. - No to przecież mogę do ciebie zadzwonić za godzinę, po co mam jechać? - I tak pewnie kiśniesz z nudów na kanapie... Przyjedź. - Lepiej powiedz, że sam kiśniesz z nudów, bo nie możesz się doczekać, aż poznasz nazwisko. - Zgadłaś. To co, przyjedziesz?
- Przyjadę, co mam zrobić. - To do zobaczenia - powiedział. Już miałam się wyłączyć, gdy Artiom zawołał: - Zaczekaj! Wiesz co, może byśmy zajrzeli do mieszkania Gorinej? - A co, nie przeprowadzono tam rewizji? - zdumiałam się. - Oczywiście, że przeprowadzono, ale może czegoś nie zauważyli? - A ty zauważysz? - Mamy czas, czemu by nie pojechać? - rzekł urażony Wieszniakow. Słysząc to, Saszka szybko podbiegł do drzwi, musiałam go zabrać. Blok, w którym jeszcze niedawno mieszkała Anna, wyglądał smętnie i niełatwo było go znaleźć - ulica wiła się tak, że blok numer pięćdziesiąt pięć stał przed blokiem numer dwadzieścia siedem. Byłam pewna, że się spóźniłam i Artiom będzie miał pretensje, ale jego samochodu jeszcze nie było. Zjawił się siedem minut później, skinął mi głową i zaparkował z boku. - Rany, jak mi się podoba twój samochód... - powiedział, wychodząc ze swojej łady szóstki. - A ja? - Co - ty? - Ja ci się podobam? - Jestem żonaty! Nie wstyd ci dowalać się z takimi pytaniami? - Mogę się dowalać bez pytań. - Uważaj, bo się doigrasz. - I co wtedy zrobisz? - Olgo - pogroził mi palcem - nie prowokuj. - Dobra, wiem przecież, że jesteś porządnym ojcem rodziny. - Słuchaj, a ty masz kogoś? - spytał Artiom, wpuszczając mnie do klatki. Zastanowiłam się, co będzie prostsze - posłać go do diabła czy palnąć jakąś głupotę, i powiedziałam: - Tak. - Gliniarz? - spytał od razu. - Z jakiej racji? - obraziłam się. - Trzecie piętro - podpowiedział Artiom i wcisnęłam odpowiedni przycisk windy. - No... - Zamyślił się. - Wspólne zainteresowania, jest o czym rozmawiać... - Z gliną?*-zapytałam zjadliwie. - Nie mam z wami wspólnych zainteresowań. No bo o czym ja i ty rozmawiamy? - O zabójstwie- - Wzruszył ramionami. - Właśnie. Więc rozumiesz. - Ale ja z żoną nie rozmawiam o zabójstwach. - A o czym? - O dzieciach, o życiu, w ogóle o wszystkim. Do licha z tobą! - Machnął ręką, gdy zobaczył, że już nie staram się skryć uśmiechu. - Tylko byś zęby suszyła. A ja do ciebie po przyjacielsku, a nie z pustej ciekawości. Winda stanęła, Artiom wyszedł pierwszy. Drzwi od mieszkania Anny,
metalowe, obite dermą, były zapieczętowane. Odruchowo podrapałam Saszkę za uchem, czekając, aż Artiom wyjmie klucz, ale Wieszniakow nagle znieruchomiał, a potem zawołał: - Popatrz! - Wskazał papier na drzwiach: zerwany, a potem starannie podklejony od spodu taśmą. - A ty nie chciałaś jechać - wyszeptał. - Nadal nie chcę - odparłam również szeptem. - Skoro ktoś zdążył tu być przed nami, to teraz już nic nie znajdziemy. Artiom nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły. - Nawet nie zamknęli - skomentował i wszedł do mieszkania. Wiedziałam, że teraz to tylko strata czasu, ale nie chciałam zostawać sama na klatce schodowej i też weszłam. Wieszniakow minął hol i aż gwizdnął, szybko podążyłam za nim. Dwupokojowet mieszkanie zostało przebudowane i teraz była to duża przestrzeń z barem oddzielającym kuch-nię od salono-sypialni. Stąd cały apartament był widoczny jak na dłoni. Wieszniakow gwizdnął nie bez powodu - ci, którzy byli tu przed nami, nieźle się napracowali. Na podłodze leżało mnóstwo rozrzuconych zdjęć, z szafy powywa-lano różne rzeczy, powysuwano szuflady. - To wasi się tak postarali? - zapytałam na wszelki wypadek. Artiom odpowiedział mi surowym spojrzeniem, wzruszyłam ramionami. - Czegoś szukali - wymruczał. - Złota, brylantów? - podsunęłam. - Przestań - poprosił Wieszniakow. - W takim razie zdjęć, notesów i pamiętnika, jeśli był. Ale dzisiejsze panienki nie prowadzą pamiętników, więc prędzej zdjęć czy numerów telefonów. - Myślisz, że to ten tajemniczy kochanek? - Nic taki znów tajemniczy, skoro jesteś pewien, że za godzinę poznasz jego nazwisko. Artiom przewrócił oczami, jakby sam nie wierzył w swoją obietnicę. - No to co robimy? - spytał ze smutkiem. - Zaczekamy - odparłam. Nie musieliśmy długo czekać. Dziesięć minut później zadzwonił jego telefon. Mój towarzysz powiedział: „Tak!", potem wymamrotał: „nareszcie", a później twarz mu się wydłużyła. Nic innego, tylko znowu jakiś polityk się pojawił pomyślałam, ale okazało się, że nie mam racji. Wieszniakow rozłączył się, spojrzał na mnie ze smutkiem w oczach i na początek zapytał: - Wiesz, czyj to numer? - Dowiem się, jak mi powiesz. - TT - oznajmił z taką miną, jakby sądził, że spadnie na niego sufit. Tego wieczoru kiepsko kojarzyłam i zrobiłam smętną minę, jakbym chciała powiedzieć: „Że też musicie, wujaszku, znęcać się nad sierotą", ale Wieszniakow nie miał zamiaru się znęcać i widząc moją tępotę, wyjaśnił szybko:
- Timur Tagajew, bardziej znany w naszym mieście jako TT. Oto i nasz mafioso - powiedział z ciężkim westchnieniem. - No już nie mógł to być ktoś inny? Co za pech! Rozumiałam go. Timur Tagajew, czyli po prostu TT, w charakterze potencjalnego przeciwnika był nie lepszy od dowolnego polityka, a nawet znacznie gorszy. Próbowałam odnaleźć w pamięci jakieś wiadomości... Powszechną sławę przyniósł mu hummer, pierwszy i na razie jedyny w naszym mieście. Tagajew zaczął nim jeździć pięć lat temu. Miejscowa władza oraz liczni wrogowie Tagajewa zaczęli zgrzytać zębami - hummer był nowiutki i wart kupę forsy. W ten sposób TT zademonstrował swoje bogactwo, rok później zaś zapłacił wszystkie podatki - dodajmy, że po raz pierwszy. Przedtem był rzekomo zatrudniony jako ekspedytor w jednej z firm i oficjalnie zarabiał trzysta rubli, co nawet dla policji skarbowej było drwiną w żywe oczy. Podatek, który Tagajew raczył zapłacić, wprowadził naszą administrację w stan szoku, choć tak właściwie urzędnicy powinni się byli cieszyć - porównując tę sumę z miejskim budżetem, przeciętny człowiek dostawał tiku nerwowego. Dziadek nazywał Tagajewa nie inaczej jak „ten sprytny bandyta" i ignorował go z zasady, jakby TT w ogóle nie istniał, a mimo to za jego rządów na Tagajewa dwukrotnie urządziły polowanie rozmaite służby i dwukrotnie Tagajew wyszedł z tego zwycięsko. Wszystko szło mu jak po maśle. Gliny przestały się nim interesować już wcześniej, to znaczy zarzuciły pomysł wsadzenia go za kratki jako absolutnie nierealny. Z kolei TT jako człowiek rozsądny specjalnie się władzom nie naprzykrzał; do polityki się nie pchał, jeździł sobie swoim humme-rem, wywołując lekką zawiść współobywateli. Z tą częścią życia miasta, w której panował TT, nigdy wcześniej się nie stykałam, Tagajewem się nie interesowałam, ale hummera widziałam. Jasne jak słońce, że rywalizowanie z nim pod względem siły byłoby głupotą - i ta właśnie myśl malowała się teraz na czole Artioma. - Opowiedz mi o tym typie - poprosiłam. Artiom skrzywił się. - Tak jakbyś sama nie wiedziała... - Skąd miałabym wiedzieć? Mam znajomych bandytów, ale głównie wśród polityków. Wieszniakow westchnął, popatrzył na mnie, jakby chciał się przekonać, czy mówię poważnie, i znowu westchnął. - Normalny facet - oznajmił w końcu. Zaskoczona uniosłam brwi, demonstrując zdumienie, przechodzące w lęk o zdrowy rozsądek rozmówcy. Artiom uparcie mówił dalej: - No był bandytą... to znaczy... no, sama rozumiesz. Szybko się wybił, a jak już urósł w siłę, to przede wszystkim zaprowadził porządek wśród swoich. W sąsiednim okręgu mafia urządzała istne rzezie, a u nas wszystko podzielili po cichutku. Czasem pojawił się za miastem jakiś trup, a potem znowu cisza. A teraz w ogóle wszystko rozwiązują pokojowo, nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz strzelali. Tak właściwie to należą mu się podziękowania.
- Ciekawe rzeczy mówicie, Artiomie Siergiejewiczu. - Pokręciłam z wyrzutem głową. - Dobra, dobra, myślisz, że twoi słudzy narodu są lepsi? - Pewnie, że nie - nie spierałam się. Obejrzałam mieszkanie i zawyrokowałam: - Nic tu nie znajdziemy. Pewnie ten twój TT przeszukał tu każdy kąt. - Sądzisz, że dziewczyna to jego robota? - A co ty myślisz? - No powiedz, z jakiej racji miałby ją zabić? - Artio, skrzywił się. - Zapytaj go. - Aha, już pędzę. - No to się dowiedz. - Jakoś nie chce mi się wierzyć... To mi do niego nie pa-suje. Żadna dziewczyna przy zdrowych zmysłach by go nie szantażowała, przecież powinna rozumieć, że straci głowę. - Toteż właśnie straciła. A o zdrowych zmystach - jeśli o nią chodzi - nie było mowy, - No może postraszyliby ją czy coś, ale żeby zabijać? - Widocznie widziała coś takiego, że musieli ją zabić, I w ogóle, dziwny masz stosunek do człowieka, który jest twoim potencjalnym przeciwnikiem. No bo przecież jest? - Być może. - Artiom się skrzywił. - No nie. - Rozłożyłam ręce. - Co on takiego zrobił, że tak ci przypadł do serca? - No mówię ci, że to normalny facet. - I co, na hummera zarobił ciężką pracą własnych rąk? Milionów się tak nie zarabia. - A twój Dziadek dorobił się wszystkiego ciężką pracą? Nie mogłam nie przyznać mu racji. - Mimo twojego ogromnego przywiązania do tego typa... - Przestań. - Artiom się obraził. - Po prostu wypowie-działem swoją opinię. Chyba człowiek ma prawo się wypo-wiedzieć? - Ma. Jak dla mnie to on może być nawet chodzącym ideałem, ale fakty mówią same za siebie. Rajzman do niego dzwonił i tego samego dnia zginął, Anna go znała... Jego... ee... działalność sugeruje istnienie tajemnic, które powinny pozostać tajemnicami, i to idealnie wpisuje się w schemat. - Co to za schemat... - mruknął Artiom. - Mamy obowiązek wszystko sprawdzić. - A czy ja odmawiam? Wyślę mu wezwanie na przesłuchanie. Do kogo dzwonisz? - Zjeżył się, widząc, że wyjmuję komórkę. - Do Lalina. Trzeba go uszczęśliwić - wyjaśniłam i poszłam do wyjścia. - Czekaj, dokąd idziesz? - Do domu. Mówię ci, że nie mamy tu nic do roboty. Jesteś swoim
samochodem, więc dasz sobie radę.
Dowiedziawszy się, kim jest ewentualny kochanek Anny, Lalin jęknął. - Nie miała baba kłopotu... - warknął ze złością. Pomil-czał chwilę, a potem zaczął swoją ulubioną śpiewkę. - Wiesz co, Mała? Olej tę sprawę. Niech sobie Wieszniakow sitem wodę nosi, a tobie to po co? Jeśli Tagajew ma coś wspólnego z tym zabójstwem, to sprawa jest kompletnie beznadziejna. Nawet nie wiem, kto gorszy: Dziadek czy TT. Słyszysz mnie? - A jakże. - I co powiesz? - Nici - Pewnie, po co pocieszać staruszka... Posłuchałam go jeszcze chwilę, ale nadal nie pocieszałam. Zjawienie się na horyzoncie mafioso, nawet z tak głośnym nazwiskiem, jakoś niespecjalnie mnie wystraszyło. Uważałam, że przestępcy powinni siedzieć w więzieniu. a morderstwo to ciężkie przestępstwo, dlaczego więc Tagajew nie miałby trafić za kratki? Nawet wierzyłam, że da się to zrealizować. Nie mówię, że będzie łatwo, ale da się zrobić. Najważniejsze, że sprawa ruszyła z martwego punktu, W każdym śledztwie najważniejszą rzeczą jest znalezienie nitki, której można się chwycić, i tego wieczoru wydawało mi się, że ją mam. Dlatego wracałam do siebie w całkiem niezłym humorze. Podjeżdżając do swojego domu, zobaczyłam mężczyznę stojącego pod drzwiami. Ze to Dziadek, uzmysłowiłam sobie po dłuższej chwili - dawno nie widziałam, żeby spacerował po ulicy jak zwykły śmiertelnik. Poza tym miał na sobie demokratyczne dżinsy i pulower, co mnie zszokowało. Nie zauważyłam samochodu ani ochrony, co już w ogóle było do niczego niepodobne. Zatrąbiłam - odwrócił się i pomachał mi ręką. Otworzyłam garaż, wjechałam. Dziadek nadal dreptał na ulicy, wyszłam więc do niego. - Co ty tu robisz? - zapytałam, próbując znaleźć właściwą intonację, ale nie udało mi się. - Czekam na ciebie - odpowiedział łagodnie, nawet jakby nieśmiało. - Nie o tym mówię, pytam, dlaczego nie wszedłeś do domu? Zgubiłeś klucze? - Nigdy niczego nie gubię. - No właśnie. - Nie odważyłem się - oznajmił, odwracając wzrok. - Poza tym, warto czasem pooddychać świeżym powietrzem. - Dlaczego nie zadzwoniłeś? - Dzwoniłem na komórkę, ale było zajęte. Dlatego czekam. - Przejdziemy się? - zaproponowałam, wskazując głową park. - Saszka chce sobie pobiegać. Dziadek zgodził się ochoczo i poszliśmy do parku. Saszka zerkał na niego podejrzliwie, przyznaję, że ja też.
- Odesłałeś kierowcę? - zapytałam, żeby przerwać milczenie. - Przyjechałem taksówką. - Żartujesz? - zapytałam i od razu pożałowałam, bo zabrzmiało to szyderczo. - Nie - odpowiedział po prostu. - Wcześniej dziś skończyłem, pojechałem do domu i okazało się, że ściany mnie dławią. Znasz to uczucie? - Nie, odkąd mam Saszkę. - Taak. - Westchnął. - Bliska istota obok... - A przecież u ciebie mieszkała... jak jej tam... Masza? - zapytałam, a Dziadek spojrzał na mnie z wyrzutem. Szybko odwróciłam wzrok, jednak Dziadek rozwinął temat. - Masza, Dasza... Stary, a głupi. - Masz jakieś kłopoty? - zapytałam, odczekując chwilę. - Co? - jakby nie dosłyszał. - Nie, wszystko w porządku. Dziękuję. - Dziękuję? - Że pytasz... - Słuchaj, po co przyjechałeś? - Nie wiem. Szedł alejką, patrzył w ziemię i milczał. A potem wziął mnie za rękę. Ja też milczałam. Pomyślałam, że czas jakby się cofnął. Oto idziemy ręka w rękę i nie musimy nic mówić, bo i tak wszystko jasne. Dwadzieścia minut później Dziadek przemówił: - Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że spytam, co u ciebie słychać? - Tak w ogóle czy chodzi ci o śledztwo? - Jedno i drugie. - Wzruszył ramionami. - Tak w ogóle w porządku, a w śledztwie pojawił się ruch. Zdaje się, że jest w to zamieszany Tagajew, Timur Tagajew - powiedziałam. Dziadek gwizdnął zdumiony. - A on tu z jakiej racji? Wyjaśniłam. Dziadek zamyślił się, zwolnił krok, ale nadal nie wypuszczał mojej ręki, a ja szłam obok, zerkając na niego wyczekująco. - Nie pchaj się do tej sprawy - polecił w końcu z niezadowoleniem. - Oho, ładne rzeczy - zawołałam. - A czy to nie ty mówiłeś ostatnio: znajdź łajdaka? - Wtedy nie było w tej sprawie żadnego Tagajewa, a teraz jest, i nie rozumiem, po co ci... - Zmówiliście się? - A co, nie tylko ja tak myślę? Czasem warto posłuchać cudzych rad. - Miejsce bandyty jest w więzieniu! Czy wiernie oddaję twoje stanowisko, czy coś się zmieniło? Skrzywił się. - Wiernie. Tylko nie rozumiem, czemu ty masz się tym zajmować? - Żeby mnie ściany nie dławiły - ucięłam. Nie wiedział, co na to odpowiedzieć, i też zamilkł. Saszce znudził się spacer i
nie zwracając na nas uwagi, podreptał w stronę domu. Poszliśmy za nim. - Wejdziesz? - spytałam, wyjmując klucze z torby. - Nie jestem pewien, czy naprawdę tego chcesz. - Jak sobie życzysz. Wzruszyłam ramionami. - No cóz, w takim razie pójdę. - Do widzenia - rzuciłam, żeby wreszcie ruszył się i miejsca. - Do widzenia Doszedł do rogu domu, a ja ciągle stałam przed drzwiami. W końcu otworzyłam i zdecydowanie weszłam. Saszka pognał do kuchni, ja trzasnęłam drzwiami, a potem zaklęłam i wybiegłam na ulicę. Dziadek zdążył skręcić za róg; rzuciłam się za nim biegiem i zawołałam: - Igor! Odwrócił sio, poszedł w moją stronę. - Naprawdę wszystko w porządku? - zapytałam. - Jak zwykle. - Podszedł do mnie, podniósł ręce i poprawił mi włosy. Chciałbym cię prosić... zadzwoń do mnie czasami. - Przestań, niech cię szlag. Zaraz się rozpłaczę, rzucę ci na szyję i w ogóle narobię głupstw. - A potem będziesz żałować? - Będę - powiedziałam surowo. Objął mnie gwałtownie i przytulił. - Jak mi bez ciebie okropnie... - Mnie też - odparłam szczerze, choć nierozsądnie. - Wiesz co, chodź na herbatę. Stoimy na środku ulicy jak dwoje idiotów. - Nie. Wiem, że teraz przemawia przez ciebie żałość, a to zły doradca. - Nie wyglądasz żałośnie - uspokoiłam go, biorąc pod rękę. - Nie umiesz. Ale nieźle mnie wystraszyłeś. Może jednak wyjaśnisz mi, co się stało? - Absolutnie nic. Starzeje się, zaczynam bać samotności... Tęsknię za tobą. - Jaka tam samotność, masz bab na pęczki. - Właśnie - prychnął. - A ty masz kogoś? Wybacz, że pytam. - Spytałeś i już. - To masz czy nie? - Nie. - Dlaczego? Jesteś taka piękna... Nie uwierzysz, ale gdybyś się naprawdę zakochała, byłbym szczęśliwy. - Doprowadzisz mnie do obłędu. - Mówię poważnie. Przynajmniej wiedziałbym, że jesteś szczęśliwa. A tak to ciągle to samo: pies, samotność i głupie zabójstwa. - Smętny obrazek - przytaknęłam. - No i patrz, odprowadziłem cię. Znowu staliśmy pod moimi drzwiami. Dziadek ucałował mnie po ojcowsku i rzekł: - Pamiętaj, że cię kocham. Bardzo. - Wiem.
- To świetnie. - Znowu mnie pocałował, pomachał ręką i poszedł, tym razem w stronę parku. Patrząc na niego, siłą powstrzymałam się, żeby znów za nim nie pobiec, ale tym razem zdrowy rozsądek zwyciężył. Rzadko mi się to zdarza, ale czasem się zdarza. Było mi ciężko na duszy, krążyłam po mieszkaniu, walcząc z pragnieniem zadzwonienia do niego. Coś się z nim dzieje... Może naprawdę się starzeje? Boi się samotności... No tak, przecież nie ma nikogo... Chociaż całkiem możliwe, że to tylko dobrze rozegrany spektakl. Już wolę tak myśleć, przynajmniej nie czuję: się winna. Zrozumiałam, że takie myśli zaprowadzą mnie zbyt daleko, i zabroniłam sobie o tym myśleć. Już lepiej łamać sobie głowę nad zabójstwami... Usiadłam w fotelu, włączyłam telewizor Saszce i patrząc na ekran, próbowałam uporządkować wszystkie posiadane informacje. Podobno Nikiforów miał kontakty ze światem kryminalnym. Jeśli killer miał na jachcie pomocnika, to kandydatura Nikiforowa sama się nasuwa. Facet zaczyna romansować z Anną, umawia się z nią na pokładzie i dzięki temu killer dopada ją, gdy jest sama. Ciekawe, czy Nikiforów zna Tagajewa... Jeśli zna, to należałoby przycisnąć Nikiforowa, żeby odpowiedział na pewne pytania. Wyda killera, a wtedy będziemy mieli tego TT na wyciągnięcie ręki... No dobrze, wiem, że moja pewność siebie graniczy z bezczelnością, ale czy nie można sobie czasem pomarzyć? Wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl; spotkać się z Tagajewem i pogadać, nieoficjalnie, w nieformalnej sytuacji. Artiom powinien być zadowolony, tak przezywał, że trzeba będzie wzywać Tagajewa na milicję, a tu wszystko odbędzie się cicho, spokojnie, po przyjacielsku... Może facet naprawdę nie ma z tym nic wspólnego i zechce nam pomóc z dobrej woli? No tak, łatwo wymyślić, trudniej zrealizować... Chociaż? Zastanowiłam się i sięgnęłam do telefon. Pewien mój znajomy, Aleksiej, miał kontakty z półświatkiem: swego czasu należał do jakiegoś "ugrupo-wania", potem był kierowcą pewnego biznesmena, a gdy biznesmena zamordowano, został wolnym strzelcem i ot-worzył własny autoserwis - w razie konieczności to właśnie jemu powierzałam swój samochód. Swego czasu wyciągnęłam Aleksieja z więzienia, gdy wsadzili go na podstawie fałszywych zarzutów, i on uważał, że jest mi coś winien. Wprawdzie ja tak nie sądziłam, ale teraz pomyślałam, że mogę go poprosić o pomoc, choć byłam pewna, że to go nie ucieszy. Słuchawkę podniosła żona Aleksieja, musiałam przepraszać i wyjaśniać, kim jestem. Znałyśmy się zaocznie i podejrzewam, że wcale nie cieszyło jej moje pojawienie się w ich życiu; pewnie była zazdrosna. Mimo to zawsze rozmawiała ze mną serdecznie, teraz też: - Olga Siergiejewna? Chwileczkę, już proszę Aleksieja.
- Dzień dobry. - Usłyszałam jego głos. - Cześć. - Westchnęłam. Skrzypnęły drzwi, pojawiły się jeszcze jakieś dźwięki i Aleksiej odezwał się zupełnie innym tonem. - Lepiej dzwoń na komórkę. - Czemu mam się kryć? Nie jestem twoją kochanką. - A szkoda - powiedział absolutnie poważnie. - Masz kłopoty? - Już wiesz? - Słyszałem kątem ucha. W moim warsztacie różni ludzie bywają, dziś był u mnie jeden typ z milicji i powiedział... Chcesz, żebym przyjechał? - Chcę, żebyś zrobił jeden dobry uczynek. Muszę się spotkać z Tagajewem. Tylko mi nie mów, że nie wiesz, kto to jest. - Spotkać? - zdumiał się. - Po co? - Żeby zadać mu kilka pytań. - Ale zasunęłaś... I myślisz, że ci odpowie? - Dlaczego nie? Zresztą i tak mu je zadadzą na milicji. Tam pewnie nie będzie szczerze zeznawał, skoro mają na siebie alergię, a mnie bardzo zależy, żeby dotrzeć do prawdy. Jeśli Tagajew nie ma z tym zabójstwem nic wspólnego, to odkrycie prawdy powinno leżeć w jego interesie, a jeśli ma... Cóż, wtedy po prostu zmarnuję trochę czasu. Aleksiej zastanowił się. - Spróbuję - powiedział oględnie. - Ale nie gwarantuję, że się uda. Sama rozumiesz... Rozumiałam. Gdy skończyliśmy rozmowę, pomyślałam nawet, że robię z siebie kretynkę i że nie powinnam obiecywać sobie zbyt wiele po tym spotkaniu.
Ranek był słoneczny, co nastroiło mnie optymistycznie. O dziesiątej spotkałam się z Wieszniakowem i do południa bez większego sensu lataliśmy po mieście. Zmęczony Sasz-ka zasnął w samochodzie, a my wyskoczyliśmy do knajpki, żeby coś zjeść, - Wezwałeś Tagajewa na przesłuchanie? - zapytałam. - Zaprosiłem - odparł Artiom. - Ale teraz nie ma go w mieście. - Dziwne. - Pokręciłam głową, a Artiom zrobił kwaśną minę, dając do zrozumienia, że dalsza rozmowa na ten temat jest mu nieprzyjemna. Opowiedzieliśmy sobie o swoich domysłach, wystawiając na próbę własną cierpliwość. Artiom miał mniej domysłów niż ja. Łańcuszek Tagajew-AnnaNikiforow-Rajzman wydał mu się całkiem logiczny. Anna była kochanką Tagajewa i gdy miała problem, Nikiforów skontaktował się z Rajzma-nem. Nie wiadomo było jeszcze, czy Nikiforów faktycznie zna Tagajewa, ale czemu by nie przyjąć tego w charakterze roboczej hipotezy? - Wszystko super, oprócz jednej rzeczy. - Artiom pokręcił głową. - Jeśli do
Rajzmana Annę wysłał Nikiforów, to wiedział o jej kontaktach z TT, a skoro wiedział, to spanie z nią było głupotą. Co on, samobójca? - Nie wiem, może i tak, a może potencjalne zagrożenie tylko go podniecało? Poza tym do tego czasu Tagajew i Anna już się pewnie rozstali, przecież wybierała się za Dziadka za mąż. - No to po co miałby ją zabijać? - Artiom się skrzywił. - Szantażowała go. - No dobra, załóżmy. Ale na miejscu Nikiforowa bym się do niej nie zbliżał. A dlaczego myślisz, że do Rajzmana zaprowadził ją Nikiforów, a nie na przykład Łapszyn? - Nikiforów ma grzechy młodości, a o kryminalnych znajomościach Łapszyna nic mi nie wiadomo. - Tu to na dwoje babka wróżyła. Wiesz, jak to bywa? Grzebiesz w różnych sprawach, nie ma żadnych punktów stycznych i nagle okazuje się, że chociaż nie mają wspólnych interesów, to na polowania jeżdżą razem albo mieszkają obok siebie. - No to sprawdź, czy ten twój TT nie ma domu obok domu Łapszyna. Spostrzegłam, że kiepski humor Artioma osiągnął punkt krytyczny, i pozwoliłam mu odpocząć ode mnie i zarazem sobie od niego. Obskoczyłam jeszcze kilka miejsc, zadając niekończące się pytania, a potem pojechałam do salonu kosmetycznego, żeby zrobić się na bóstwo. Leżałam na leżance i prawie drzemałam, zapominając nie tylko o zabójstwach, ale w ogóle o całym świecie, gdy niespodziewanie zadzwonił Wieszniakow, wyrywając mnie ze stanu błogości - Jak tam humor? - spytał złośliwie. Poznałam po jego głosie, że ma nowiny, i to niechybnie parszywe. - Tak sobie - odparłam, nastawiając się na najgorsze. - Za chwilę jeszcze ci się pogorszy. Przyjedź. - Dokąd? Artiom podał adres Wiery. - A co tam? - spytałam zaniepokojona, chociaż właściwie mogłam nie pytać. - A jak sądzisz? - wyzłośliwiał się dalej Artiom. - Cholera - mruknęłam. Wjechałam na podwórko bloku-podkowy i ujrzałam samochody zaparkowane pod klatką Wiery. Wieszniakow stał na chodniku i palił, na mój widok pomachał ręką. Zaparkowałam i podeszłam do niego. - Nie wygonią mnie stąd? - zapytałam na wszelki wypadek. - Tutaj są sami swoi, a jak przyjedzie ktoś obcy, to prostu udawaj, że powinnaś tu być. Ludzie pomyślą, że znów jesteś na służbie, a i tak nie odważą się pytać. Na klatce schodowej młody mężczyzna rozmawiał z parą w średnim wieku, chyba sąsiadami; drzwi do mieszkania Wiery były otwarte na oścież. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to czarna walizka stojąca między salonem a kuchnią. Walizka był otwarta i wypchana różnymi szmatami.
- Gdzie? - zapytałam Artioma. - Tutaj. - Usłyszałam znajomy głos i już po chwili ujrzałam Walerkę z uśmiechem od ucha do ucha. Wyjrzał z sypialni i oznajmił: - Cieszę się, że cię widzę. - A ja nie bardzo - odparowałam. - Jakoś tak zawsze spotykamy się nad trupami. - Trup jest, jak najbardziej.. - Pokiwał radośnie głową. - Jak tu bez trupa? Popatrz sobie. Zrobiłam krok, szykując się do nieprzyjemnego widoku, i w pierwszej chwili nawet się stropiłam, Wiera spoczywała na łóżku przykryta kołdrą, włosy rozsypane na poduszcei twarz ledwie widoczna, kobieta leżała na boku. Można by pomyśleć, że po prostu śpi. W pokoju działał klimatyzator i dlatego w pierwszej chwili nic nie poczułam, lecz gdy podeszłam bliżej, zrozumiałam, że Wiera leży tak od dawna, dobę, może dłużej. Gdyby nie klimatyzacja... - Włączona na maksa. - Walera skinął głową. - Czujesz, jak zimno? Wzdrygnęłam się, może od widoku ciała, a może rzeczy* wiście z zimna. - Zamordowana? - zapytałam. - Tak. Dwa strzały z bliskiej odległości, z pistoletu i tłu mikiem, sąsiedzi nic nie słyszeli - oznajmił Walera. - Jak zawsze - dodał Artiom. - Zastrzelił ją w przedpokoju, a potem przeniósł tutaj, w przedpokoju jest krew, tu w dwóch miejscach też. Włą-czył klimatyzację i zasłonił swoje dzieło kołdrą. - Czegoś szukali? - spytałam. - Raczej nie. Wszystko jest na swoim miejscu, karty kre-dytowe i pieniądze leżą w szkatułce. Gospodyni najwyraź-niej gdzieś się wybierała, widziałaś walizkę? Skinęłam głową. Do sypialni zajrzał młody chłopak i powiedział: - Artiomie Siergiejewiczu, w kuchni są dwa kieliszki i butelka, a na butelce paluszki... - Dobrze. - Artiom skinął głową. Nie doczekawszy się żywiołowej radości szefa, młodzieniec zniknął. - Jak myślisz, kiedy to się stało? - spytałam Walerę. Wzruszył ramionami, podał przybliżony czas i od razu się zastrzegł: - Dokładny czas poznamy dopiero po sekcji, ale biorąc pod uwagę klimatyzację... Zastanowiłam się i doszłam do wniosku, że Wiera mogła zostać zamordowana tej nocy, gdy złożyłam jej wizytę. Wa-lerka powiedział, że może stało się to bliżej rana, ale uwzględniając działanie klimatyzacji, morderca mógł ją zabić wcześniej, na przykład zaraz po moim wyjściu. Wiera
czekała na gościa i chciała się mnie pozbyć. Gdy potem zadzwoniłam, ktoś u niej był, ale tego człowieka się nie bała i chyba właśnie z nim piła w kuchni. No chyba że ze mną... - Te paluszki na kieliszku mogą być moje - uszczęśliwiłam Wieszniakowa. - Im dalej, tym gorzej - prychnął Artiom, patrząc na mnie wrogo. Wzruszyłam ramionami - co ja ci poradzę? I wtedy przypomniałam sobie o Lalinie i zrobiło mi się niedobrze. Na pewno usłyszę od niego wiele ciepłych słów... Najpierw Rajz-man, teraz Wiera... Kolejny trup, a wszystko przez moją głupotę. Lalin objawił się dość szybko i powiedział wszystko, co o tym myśli. Ponieważ jednak byłam przygotowana na naganę, nie przejęłam się nią zbytnio. - Nie zauważyłaś za sobą ogona? - zapytał, gdy już napił się koniaku i odrobinę poprawił mu się humor. Zastanowiłam się. - Uważasz, że zabójca jeździ za mną i usuwa świadków, próbując jednocześnie mnie w to wrobić? - A co ty uważasz? - spytał zjadliwie Lalin. Wtedy przypomniałam sobie o bmw; słysząc moją opowieść, Oleg zgrzytnął zębami. - I widząc tę brykę, spokojnie pojechałaś do domu? - nie uwierzył. - Dzwoniłam do niej! Miała gościa, słyszałam, jak do kogoś mówiła i nie wyglądało na to, że się czegoś boi. - Ale walizkę spakowała. - Jeśli nawet zastrzelił ją ten gość, to nie od razu. A Wa-lerka twierdzi, że zamordowano ją w przedpokoju. - To znaczy, że facet już miał wyjść i nagle zdecydował, że zostawianie gospodyni przy życiu nie jest dobrym pomysłem. - A kiedy zaczęła się pakować? Przed jego przyjściem czy później? Wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl i natychmiast zadzwoniłam do Wieszniakowa. Mimo późnej godziny był jeszcze w pracy. - Co tam, doznałaś olśnienia? - zapytał mało uprzejmie. - Być może - odparłam ugodowo. Skoro już wyszło na to, że przynoszę moim przyjaciołom same problemy... - Interesuje mnie walizka, a raczej jej zawartość. Artiom zastanowił się. - W walizce były ciuchy, zwykłe babskie fatałaszki. - Muszę jeszcze raz zajrzeć do mieszkania - powiedziałam twardo. Nie spodobało mu się to. - Możesz wyjaśnić, o co chodzi? - spytał burkliwie. - Najpierw chcę popatrzeć, może moje domysły nie są warte złamanego grosza. Lalin słuchał naszej rozmowy, ale o nic nie pytał. Pojechał ze mną, Artiom czekał na nas pod blokiem Wiery i wyglądał tak, jakby spędził trzy godziny u
dentysty. - Ciężko jest mieć z nią do czynienia - odezwał się Lalin, ale Artiom tylko machnął ręką i zaprowadził nas do mieszkania. Walizka nadal leżała między kuchnią a salonem, przykucnęłam obok niej, obejrzałam zawartość, a potem podeszłam do szafy. Ubrania wisiały na wieszakach równymi rzędami. Wiera była bardzo staranna i wyraźnie dbała o swoje rzeczy. Pierwsze wisiały suknie letnie i wieczorowe, dalej garsonki, po przeciwnej stronie dwa futra w celofanie. Przy drzwiach wisiały puste wieszaki. Lalin, który zawsze szybko myślał, uśmiechnął się pod nosem. - Co wam tak wesoło? - zaciekawił się Artiom. - Gdzie jej torebka? - odpowiedziałam pytaniem. - Walizka ci nie wystarczy? spytał zjadliwie Wieszniakow. - Torebek ma z dziesięć, możesz sobie obejrzeć. Torebek było nawet więcej, stały na półce w szafie, a na dole - pudełka z butami. Najprawdopodobniej dobierała torebki do butów, była przecież kobietą elegancką, a co najważniejsze - niebiedną. Wyszłam do przedpokoju, koło wieszaka stały buty, obok torebka. - Tam są różne rzeczy - burknął Artiom. - Portmonetka, kosmetyczka... - Ile jest w portmonetce? - Półtora tysiąca. Powiedz w końcu, o co ci chodzi? - Wiera nigdzie się nie wybierała - orzekłam. Artiom spojrzał na Lalina, jakby szukał wsparcia, ale Oleg tylko pokiwał głową. - Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem. Żeby zroz-mieć... - No to widocznie ja jestem idiotą - zezłościł się Wiesz-niakow. - Nie, po prostu jesteś mężczyzną - oznajmiłam, - A Oleg to co, panna na wydaniu? Lalin demonstracyjnie odwrócił się, nie chcąc brać udziału w tej dyskusji. - Nie złość się i posłuchaj - poprosiłam, rozumiejąc, jak bardzo działam mu na nerwy. - Przyjeżdżam do Wiery póź-nym wieczorem, zadaję jej różne pytania, Wierę ogarnia strach - co prawda nie wyglądała na wystraszoną, ale załóżmy, że ogarnia ją strach i postanawia wyjechać a miasta. Wyjmuje walizkę, zwróć uwagę, że są dwie, czarna i beżowa, ale ona bierze czarną, chociaż jest lato i powinna wziąć beżową. - A może nie miała głowy do koloru walizek? - Takie kobiety jak Wiera robią pewne rzeczy odruchowo. Idźmy dalej. Załóżmy, że chcesz się jak najszybciej zmyć. Co bierzesz przede wszystkim? - Pieniądze i dokumenty. - Artiom wzruszył ramio-nami. - Właśnie. A pieniądze, karty kredytowe i dokumenty leżą na półce w salonie. W walizce w ogóle nie ma bielizny, za to jest sterta sukienek, głównie wyjściowych. Szyfonowych i jedwabnych. Dlaczego? - Dlatego, że wisiały na wieszakach przy drzwiach odkrył wreszcie Artiom i dodał: - Zabójca chciał, byśmy myśleli, że ona się dokądś wybierała.
- Czasem warto posłuchać kobiet - zdecydowanie przytaknął Lalin. - Oczywiście, mnie by to do głowy nie przyszło. A jeśli tak się spieszyła, że brała, co jej wpadło w ręce? - Artiom postanowił się nie poddawać. - Była tak przestraszona... - Ale nie po spotkaniu ze mną - zaprotestowałam. - Gdyby była tak przestraszona, że nie wpadłaby na to, by spakować pieniądze i paszport, to nie traciłaby czasu na gościa. - Mogła się przestraszyć po spotkaniu z nim. Porozmawiała z tobą, nie poczuła się zagrożona, ale gość jej wyjaśnił, że nie należy tu zostawać, i zaczęła wrzucać rzeczy do walizki. - Jemu się to nie spodobało i ją zastrzelił - dokończył złośliwie Lalin. Moje natchnienie minęło bez śladu. - Zastrzelił ją w przedpokoju - kontynuował Oleg - co pasowałoby do schematu, przecież właśnie tam się miotała, pakując walizkę. Ale nie to jest najciekawsze - dodał. - Najciekawsze jest to, że jej przyjaciel miał pistolet z tłumikiem. Interesująca rzecz. Albo facet jest z bronią za pan brat, albo wie, gdzie ją można dostać. Ja na przykład wiem. A ty? - zwrócił się do mnie. - Skąd? - obraziłam się. - No właśnie, skąd praworządny obywatel, jakimi są wedle opinii ogółu jej przyjaciele, ma wiedzieć, gdzie można nabyć taką zabawkę? - Nie widzę w tym niczego skomplikowanego - teraz ja zaczęłam być złośliwa. - Nikiforow ma mętną przeszłość, a Łapszyn jest prezesem banku, ma własną służbę bezpieczeństwa, złożoną wyłącznie z byłych specnazowców. - Nie. - Artiom pokręcił głową. - Pożyczanie broni od swoich to niebezpieczna sprawa. Jak tylko dowiedzą się o zabójstwie... I w ogóle, skąd tu Łapszyn? spytał podejrzliwie. - Jak tylko tak, dla przykładu - uspokoiłam go szybko. - Dobra, jeszcze razu. Według ciebie, Wiera na kogoś czeka... - Uważasz, że sobie to wymyśliłam? - Nie. Paluszkami już się zajęli, odcisków jest dużo, normalnie jak na dworcu, a sprzątaczka przychodzi w piątki, więc nikt nie sprzątał. Najciekawsze były kieliszki, odciski bardzo wyraźne, jedne należą do denatki, inne do nieznanej osoby. Twoich nie ma. - To znaczy, że po moim wyjściu umyła kieliszek. - To znaczy również, że na twoje szczęście po twoim wyj-ściu faktycznie ktoś ją odwiedził. Wypili, a potem... - A potem on ją zabił z nieznanego powodu. Cholera, no dlaczego nie zwróciłam uwagi na numery bmw, które stało na podwórku? - Właśnie. Co prawda nie mamy żadnej pewności, że in-teresujący nas gość przybył właśnie tym bmw.
- Porównałeś może odciski z kieliszka z odciskami Taga-jewa? Uśmiechnęłam się skromnie. - Z braku materiału porównawczego - nie - odpowiedział z kolei Artiom. Nigdy od niego nie braliśmy. Dobrze, jeśli nie chcecie tu nic więcej oglądać, to się wynieśmy; jeszcze mi tylko nagany od zwierzchnictwa brakuje. Wyszliśmy, ale nie rozjeżdżaliśmy się. - Dopóki nie ma wyników sekcji, nie wiemy nawet, kiedy popełniono to zabójstwo. - Za to z całą pewnością możemy stwierdzić, że zabójca był kimś, kogo Wiera dobrze znała. Może to był gość, na którego czekała, a może ktoś inny, jedno jest pewne: w środku nocy kobieta nie otworzy drzwi obcemu facetowi. Rozmawialiście z Nikiforowem? - A jakże. Mówi, że nie widział się z nią od niedzieli. Był bardzo zajęty i na noc morderstwa ma alibi. Nocował u Safronowa. - Z jakiej racji? - spytałam podejrzliwie. - Mówi, że się zasiedzieli, Safronow zaproponował, żeby u niego przenocował, i zgodził się. A co, myślisz, że denatka czekała na Nikiforowa? Zastanowiłam się. - Nie wiem, ale raczej nie. Prawie na pewno nie. Bardzo nie chciała, żebyśmy się spotkali, a dlaczego miałaby kryć Nikiforowa? Najwyżej powiedziałby mi kilka ciepłych słów... - Mogło mu się nie spodobać, że Wiera z tobą rozmawia, i dlatego się ciebie pozbyła... - Nikiforow nie ma przypadkiem bmw? - spytałam. - Ma toyotę land cruiser, dość starą, jeździ nią siedem lat - oznajmił Lalin. Albo się do niej przyzwyczaił, albo nie ma pieniędzy na nowy wóz. Jego interesy idą tak sobie. - Wiera pomogła mu dostać kredyt i dała mi do zrozu-mienia, że Nikiforów jej nie zostawi, bo będzie się miał z pyszna. Powiedziała też, że do głowy by jej nie przyszło, aby być o niego zazdrosna, sama nie była mu wierna. Ale kto wie, mogła się wkurzyć, że tak się świetnie bawił z Anna... - I co, zaczęła mu grozić, a on ją za to zabił? - szydził Amora. - Annę zabił dlatego, bo się bał, że wygada przyjaciółce? A Rajzmana stuknął przy okazji. A jeśli ten nieznany kochanek to właśnie Nikiforów? - Rajzman dzwonił do niego przed śmiercią? - Nie. Ale może spotkali się przypadkiem, bez dzwonienia? Może przyjechał do niego do domu albo do pracy? - A przyjeżdżał do niego do domu albo do pracy? - Mówi, że nie, ale przecież nie sprawdzaliśmy... - Czyli co, Nikiforow? - Westchnęłam. - Powiedzcie, Ar-tiomie Siergiejewiczu, bardzo nie chcecie, żeby w tę sprawę był zamieszany Tagajew? - A ty bardzo chcesz? - Ja chcę znaleźć zabójcę. - To siedź w domu i w nic się nie pakuj, bo przez ciebie to tylko same trupy -
palnął Wieszniakow, po czym lekko się stropił i odkaszlnął. - Nie wyglądało na to, żeby Nikiforów bał się gniewu kochanki przypomniałam, postanawiając nie reagować na słowa Artioma. - Niby zachowywał pozory, prosił Łapszy-na, żeby ten stał na czatach... Ale gdyby naprawdę się bał, nie zachowywałby się tak głupio, mam na myśli Annę. Lalin spojrzał na zegarek i powiedział: - To mi przypomina wróżenie z fusów od kawy. Proponuję skończyć na dziś. Pożegnaliśmy się z Artiomem i Oleg odprowadził mnie do samochodu. - Zdaje się, że działam chłopakowi na nerwy - oznajmiłam ze smutkiem, patrząc, jak Artiom odjeżdża starym żiguli. - Nie dziwię się, mnie też działasz na nerwy - zauważył Lalin. - Przecież chcę pomóc - oburzyłam się. - Wiem, ale wychodzi na to, że jeszcze bardziej wszystko komplikujesz. Gdzie ty, tam kolejny trup... - Idź do diabła - powiedziałam ze złością, a Lalin zemścił się, całując mnie. Odsunęłam się i z niezadowoleniem zauważyłam: - Co za śmiałość... - Zawsze mi się podobałaś. Starzeję się, zaczynają mnie pociągać młódki. - Aha. Tylko pamiętaj, że przynoszę same kłopoty. - Pamiętam, ale nic nie poradzę, serce nie sługa. Miałam podły humor. Rzeczywiście, po cholerę się pcham i wszystko ludziom psuję? Lalin ma rację, gliny mnie nie ruszą, Dziadek im nie pozwoli, a kto w naszym mieście odważyłby się stanąć mu na drodze? Powinnam to wszystko olać i wyjechać nad morze. Może w tym czasie znajdą mordercę albo zamkną całą sprawę? Na samą myśl o tym wszystko się we mnie zagotowało, ale chodziło mi nie tyle o poczucie sprawiedliwości, ile ewentualny brak zajęcia. Chociaż nie, naprawdę chciałam dotrzeć do prawdy... Trzy trupy, a my ciągle nic nie wiemy. Pojechałam do domu, zła na siebie, Wieszniakowa i cały świat, ale nie zdążyłam wejść do mieszkania, gdy zadzwonił telefon. Niezadowolony Saszka, który właśnie szykował się do spaceru, demonstracyjnie wyszedł na balkon. - Zmówiliście się czy co? - krzyknęłam za nim, ale pies nawet uchem nie poruszył. - Na pewno się zmówili - burknęłam i podniosłam słuchawkę. Dzwonił Safronow, wstrząśnięty wiadomością o śmieci Wiery. Przez pół godziny go pocieszałam, a potem zapytałam, czemu w noc zabójstwa Nikiforów u niego nocował. Okazało się, że działo się to nie po raz pierwszy. Lubili grać w karty, zbierali się w cztery osoby i Nikiforow na prawach kawalera czasem nocował, gdy zasiedział się dłużej niż zwykle. Czyli Nikiforow ma alibi, oprócz Piotra dwie osoby mogą potwierdzić, że spędził z nimi wieczór i część nocy, a potem pojechał prosto do biura. Od Wieszniakowa dowiedziałam się, że to właśnie on wszczął alarm. Kilka razy dzwonił do Wiery, ona nie odbierała, wydało mu się to podejrzane, pojechał
do niej, stał pod jej drzwiami i dzwonił to na domowy, to na komórkę i słuchał, jak telefony brzęczą w mieszkaniu. Wystraszył się i wezwał milicję. Artiom mówi, że facet strasznie się zdenerwował i nic dziwnego - znalezienie ciała ogólnie jest bardzo nieprzyjemne, a już znalezienie ciała ukochanej... Artiom wolałby widzieć w roli zabójcy Nikiforowa niż Tagajewa, ale alibi to alibi. Piotr dał mi do zrozumienia, że Nikiforow o wszystkie nieszczęścia obwinia mnie. Ciekawe, co on przez to rozumie? Myśli, że to ja zamordowałam całą trójkę? Proszę bardzo, jego prawo. W końcu ja też się nie krępuję i wyobrażam go sobie w roli zabójcy. Rozmowa z Safronowem nie uspokoiła mnie i znów pomyślałam, że może powinnam posłuchać mądrych rad i siedzieć w domu. Nie zdążyłam dojść do drzwi wyjściowych, żeby wyprowadzić Saszkę na spacer choć na pół godziny, gdy telefon zadzwonił znowu. Klnąc w żywy kamień, podniosłam słuchawkę, nie spodziewając się niczego dobrego. - Olga Siergiejewna? - Głos Waleni poznałam od razu, chociaż mówiła bardzo cicho. - Dowiedziałam się o Wie-roczce... - Czemu pani szepcze, nie może pani rozmawiać? - Nie byłam w nastroju do uprzejmości. - Ja... Mojemu mężowi by się to pewnie nie spodobało... on uważa... dzisiaj był u niego Nikiforów. Giena mówi, że Paweł jest nieswój, i nic dziwnego. Uważa, że na milicji potraktowali go skandalicznie, że go podejrzewają i myśli, że to wszystko przez panią. - Że ja zamordowałam? - Co też pani... On uważa, że to pani nastawiła przeciwko niemu milicję. - Niech sobie uważa, co chce - zdenerwowałam się. - A ja pytałam męża, czy znał Annę już przedtem, i on bardzo się na mnie rozzłościł... Wie pani co? Mam złe przeczucia. Jakoś tak dziwnie się czuję. Wszyscy jakby na coś czekali... Na jachcie było nas ośmioro, a teraz troje już nie żyje. Tego mi tylko brakowało - pomyślałam z męką, patrząc na ścianę. - Najpierw Piotr, teraz Waleria... Dlaczego nie podzieli się swoimi lękami z bliskim człowiekiem, na przykład z mężem? Chyba straciłam wątek, bo bardzo się zdziwiłam, gdy Waleria oznajmiła: - On się pani boi. - Kto? - spytałam zaskoczona. - Zabójca - odparła Waleria. - Bardzo ciekawe - zauważyłam, z trudem pokonując pragnienie posłania jej do diabła. - Tak, tak! Tak właśnie jest! Dużo o tym myślałam. Niech pani patrzy, co się dzieje. Zamordowano Annę, pani chce porozmawiać o tym zabójstwie i jedzie do Rajzmana. Milicja już go przesłuchiwała, podobnie jak nas wszystkich. Ale dopiero gdy pani z nim porozmawiała, Rajzmana zastrzelono. Potem rozmawiała pani z Wierą i tej samej nocy zamordowano ją.
- Skąd pani wie, że z nią rozmawiałam? - spytałam czujnie. - Nikiforów powiedział mojemu mężowi, a on mnie. - Zabawne, a skąd wie o tym Nikiforów? - No przecież ona do niego dzwoniła, to znaczy Wie-roczka. Paweł był u Piotra, gdy Wiera do niego zadzwoniła i skarżyła się na panią. Chciał do niej pojechać, ale powiedziała, że to bez sensu, bo pani już pojechała. - Chwileczkę, więc dzwoniła po moim wyjściu? - Tak mówi Nikiforow. Ale nie dosłuchała mnie pani do końca. Niech pani spojrzy, co się dzieje. Po rozmowie z milicją zabójca nikogo nie ruszał, dopiero gdy pani... Rozumie pani? On się pani boi. Ma pani jakieś informacje, które w połączeniu z informacjami innych ludzi stanowią dla niego zagrożenie. - Jestem pełna podziwu dla pani umiejętności dedukcyjnych - skrzywiłam się ale ciężko mi w to uwierzyć. Co takiego mogę ja, czego nie może milicja? - I mimo to jestem pewna, że właśnie o to chodzi. W efekcie zabójstwa wymierzone są w panią. - No to dlaczego zabójca nie trzaśnie mnie, po co się tak męczyć? Przy okazji, z pani mężem również rozmawiałam o Annie, a jednak on nadal żyje. - Niech pani tak nie żartuje - obraziła się Lera i szybko pożegnała. Poczułam wyrzuty sumienia - no i po co przestraszyłam biedną kobietę? - Do diabła z tym wszystkim - powiedziałam głośno, usiłując zagłuszyć wyrzuty sumienia. - Niech idą na milicję ze swoimi domysłami, a nie dzwonią do mnie. I sama zadzwoniłam do Piotra. - Nikiforow faktycznie rozmawiał z Wierą? Dlaczego mi pan nie powiedział? - Przecież ja... Nie pytała pani. Szczerze mówiąc, jakoś tak wyleciało mi z głowy. Albo z nimi zwariuję, albo trafię do więzienia - pomyślałam. W końcu wyszłam z Saszką na spacer, ale wieczór jeszcze się nie skończył, dla odmiany ożyła komórka. Pomyślałam, że nie warto sobie psuć spaceru i odbierać, jednak na wszelki wypadek sprawdziłam, kto dzwoni. Na ekranie wyświetlał się numer Aleksieja i czym prędzej odebrałam. - Zgadza się z tobą spotkać - oznajmił od razu Aleksiej. Przyznaję, że to mnie zaskoczyło. - Moja prośba nie wywołała komplikacji? - zapytałam. - Wszystko poszło aż nazbyt prosto i wcale mi się to nie podoba skomentował. - A może w ten sposób okazał szacunek wobec naszej władzy w mojej osobie? - spróbowałam go pocieszyć. - Akurat. On i naszą, i waszą władzę tak szanuje... Mała, tfu, przepraszam... Krótko mówiąc, mam do ciebie ogromną prośbę. Zachowuj się spokojnie... to znaczy przy nim. Bez tych swoich żartów, no i w ogóle. On ma specyficzny
stosunek do bab. Pięć lat temu chciał się żenić, a ukochana zrobiła mu jakąś uwagę, że powiedział coś nie tak czy spojrzał nie tak... Działo się to w restauracji. On zapłacił i wyszedł bez słowa. Do ślubu nie doszło, bo nie chciał się z nią więcej wiedzieć. - Może to ona nie chciała? - Ona chciała, ale on jej bardzo uprzejmie wyjaśnił, że gdyby jej nie kochał, to wyrzuciłby ją przez okno, a że ją kochał, to po prostu wyszedł. Ale nerwy nie są ze stali... - Ciekawe rzeczy opowiadasz. - A ty słuchaj i zapamiętuj. TT uważa, że kura to nie ptak, a baba nie człowiek. - Jasne. - No właśnie. Tak w ogóle to bałem się zagadać o twoim życzeniu, oczywiście nie z nim, tylko z jego przyjacielem. Byłem pewien, że w najlepszym razie każe mi się walić, a tu... Myślę, że to z ciekawości, krążą o tobie legendy, pewnie chciał cię zobaczyć na własne oczy. - Powaga? A opowiesz mi jakąś legendę? - Jedną znasz: o tym, jak mnie wyciągnęłaś z mamra, chociaż nasza władza była temu kategorycznie przeciwna. Ale ty olałaś ich życzenia i zrobiłaś po swojemu. - Ta legenda mi się nie podoba, tak naprawdę porządnie wtedy oberwałam. - Za to mnie pasuje. Obiecaj, że będziesz się zachowywać przyzwoicie. Pewnie, że jesteś dużo lepsza od niejednego faceta, ale on w to za nic nie uwierzy. - Wielkie dzięki - prychnęłam - teraz to już sama nie wiem, czy warto spotykać się z tym typem. - Warto. To mądry facet. Jak mu się spodobasz, to może podrzuci ci jakąś cenną myśl. Będzie w restauracji „Szanghaj". Zapytasz kogokolwiek przy wejściu, to cię zaprowadzą. Jedź od razu i nie zapomnij potem do mnie zadzwonić, żebym mógł spać spokojnie. Tylko na komórkę, dobra? Jeszcze raz podziękowałam mu za troskę i pospieszyłam do domu. Muszę przyznać, że Aleksiej mnie zaskoczył. Czyli co, miałabym udowadniać, że mam mózg, albo uda-wać idiotkę, żeby dobry wujcio podzielił się ze mną mądrą radą? - Jak idiotka, to idiotka - usiłowałam się z tym pogodzić. Bardzo nie lubię udowadniać, że umiem myśleć, Wróciłam do domu i przede wszystkim zajęłam się makijażem, nadając sobie wygląd kobiety fatalnej. Bardzo krótka spódniczka, obcisła marynarka, obejdziemy się bez stanika, niech cycki wyłażą na wierzch, facet od razu skapuje, czemu Dziadek utrzymywał mnie tak długo. Dziewczyna w lustrze nie podobała mi się, ale dla gościa, z którym miałam się spotkać, powinna być w sam raz. Wzięłam Saszkę i wsadziłam go do torby - dla pełni obrazu. „Szanghaj" to bardzo droga restauracja (dlatego ludzie nie walili tu tabunami), należąca do tegoż Tagajewa. Parking przed restauracją sprawiał smętne
wrażenie, najwyżej pięć samochodów. Słynnego hummera nie było, za to przed drzwiami stało czarne bmw. - Ciekawe... - mruknęłam i na wszelki wypadek zapamiętałam numer. Zaparkowałam i rozpaczliwie kręcąc biodrami (w ramach udawania idiotki), poszłam do wejścia. W holu dyżurował Chińczyk, ubrany po europejsku. Skłonił się, a jego płaska twarz pozostała absolutnie obojętna. To już nie mógł uśmiechnąć się do sympatycznej dziewczyny? Może tak jak właściciel uważał, że skoro baby nie mają mózgu, to nie ma co marnować na nie uśmiechów. - Życzy pani sobie zjeść kolację? - zapytał grzecznie. - Mam umówione spotkanie z Timurem Wiaczesławowi-czem. W ostatniej chwili przypomniałam sobie imię odoj-cowskie Tagajewa. - Pani nazwisko? - spytał obojętnie Chińczyk. - Olga Siergiejewna Riazancewa. - Rozkwitłam w swoim najładniejszym uśmiechu. Proszę za mną. Poszedł przodem i poprowadził mnie bocznym korytarzem. Zapukał w masywne drzwi i od razu otworzył je przede mną. Weszłam. Przy okrągłym stole, nad którym wisiała lampa z czerwonym abażurem, siedziało czterech mężczyzn i rżnęło w karty. Na mój widok trzech podniosło głowy i popatrzyło na mnie z kretyńskim wyrazem twarzy. Jeden uznał, że to za mało, i przeciągle gwizdnął. - Dobry wieczór - powiedziałam i rozciągnęłam wargi w uśmiechu. Chyba było mi widać zęby trzonowe. Wtedy czwarty, który siedział do mnie tyłem, raczył się obejrzeć. Zmierzył mnie wzrokiem, pogardliwie uniósł górną wargę i powiedział: - Aa, to ty. - To ja - nie spierałam się, zapominając, że mam grać idiotkę. Faceci przy stole popatrzyli na siebie, ale żaden nie odważył się odezwać, a Tagajew wstał i rzekł: - No to chodźmy. - Pchnął drzwi i wszedł pierwszy. Pomachałam chłopakom ręką i poszłam za nim. Nie szliśmy długo, Tagajew otworzył kolejne drzwi, wszedł i zapalił światło; niewielki pokój okazał się gabinetem. TT usiadł przy stole pokrytym zielonym suknem i złączył ręce. Obejrzałam się, zastanawiając, na czym by tu usiąść, w końcu wybrałam fotel pod ścianą. - No to mów - zaproponował leniwie Tagajew - czego ode mnie chcesz. - Porozmawiać. - Wzruszyłam ramionami. - No to dawaj. Łatwo powiedzieć. Jak tu rozmawiać z takim typem? Założyłam nogę na nogę i postawiłam torbę z Saszką na sąsiednim fotelu. Grałam na czas, ale Tagajew mnie nie poganiał. Nie wiem, co takiego widział w nim Wieszniakow, jak dla mnie był to typowy mafioso, jeden z tych, co to myślą,
że są pępkiem świata. Kołnierz jasnej koszuli rozpięty, rękawy podwinięte; nieodłączny pierścień z brylantem, zresztą tu wykazał się oryginalnością - na małym palcu widniał wielki szmaragd. Na szyi oczywiście „kajdan" grubości łańcucha dla psa, na ręku złota bransoleta i rolex, ale tu też musiał się wyróżnić - zegarek nosił na prawej ręce, a może jest leworęczny i tak mu wygodniej. Sprawiał wrażenie, jakby specjalnie się tak wystroił, żeby ludzie od razu wiedzieli, z kim mają do czynienia. Może tak właśnie było, może to coś w rodzaju mojego makijażu? Przeniosłam spojrzenie na jego twarz. Zwykła bandycka morda, tak bezczelna, że aż się prosi o cegłę - chciałoby się człowieka oprzytomnieć, żeby nie tracił kontaktu z rzeczywistością. Szerokie kości policzkowe, wysokie czoło, włosy dość długie, zaczesane do tyłu. Raczej rudawy blondyn niż szatyn. Ja w ogóle nie przepadam za takimi typami, a ten wyglądał, jakby zszedł z planu krajowego filmu sensacyjnego i nie zdążył zdjąć kostiumu. Mafioso gubernialnego rozmachu. Jeśli on jest mądry, to kto w takim razie jest głupi? Nie, Wieszniakow albo zwariował, albo ze mnie kpił. Westchnęłam. Jego cierpliwość była godna pozazdroszczenia, ale pewnie miała jakieś granice. - Obejrzałaś sobie? - zapytał, odchylając się na oparcie fotela. - Pan również nie tracił czasu - odparłam złośliwie, bo mnie wkurzył. - Co tak pana zaintrygowało w rejonie mojej miednicy? Mięsnie jego twarzy poruszyły się, jednak od razu zacisnął zęby i po chwili milczenia powiedział: - Uważaj! Albo mów, w czym rzecz, albo spadaj. - Nie ma pan nic przeciwko temu, że zacznę od pytania? Dlaczego zgodził się pan ze mną spotkać? - Dziewczyna w ferrari, w garsonce za pół tysiąca dolców, z którą śpią nasze szychy... - Pańska znajomość damskich szmatek jest godna podziwu - powiedziałam i pomyślałam, że mnie wyrzuci, ale on pokrzyżował mi szyki. - Nie podobam ci się? - spytał. - Oczywiście, że nie. A co miałoby mi się podobać? - Cierpliwość. - A, to faktycznie - przyznałam. - Mówią, że jesteś inteligentna. W życiu bym nie pomyślał. - Mówią, że pan również. A teraz, gdy już wymieniliśmy się komplementami, chciałabym wyłożyć cel mojej wizyty. - Ach tak. Brzmi intrygująco. Dawaj. - No cóż, nie podobamy się sobie i nic na to nie poradzimy - oznajmiłam z uśmiechem, wstałam i wzięłam torbę. Doszłam do drzwi, zła na siebie, że tak ryzykuję - byłoby przykro, gdyby okazało się, że mimo wszystko przekombinowałam... - Ej! - zawołał. - Zapomniałem, jak się nazywasz...
- To nieistotne. „Ej" i co dalej? - Usiądź. - Wskazał fotel pańskim gestem, ale postanowi-łam się tym nie przejmować, podeszłam i usiadłam. - Zgodził się pan ze mną spotkać - zaczęłam - i pańska cierpliwość zaprawdę jest bezgraniczna. Skoro do tej pory jeszcze mnie pan nie wyrzucił, to wnioskuję, że zależy panu na tej rozmowie. - A pewnie. Nie domyślasz się, czemu? - Może mi pan podpowie? - Może. Podoba mi się twój kostium. I chciałbym zobaczyć, jak wyglądasz bez niego. - Innymi słowy, jest pan przekonany, że jeśli przez jakiś czas będziemy sobie działać na nerwy, to nie wytrzymam i w końcu się rozbiorę? Podrapał się w ucho i uśmiechnął, prawie po ludzku. - To, co o tobie mówili, to szczera prawda. Masz okropny charakter i bardzo długi język. Dziwne, że jeszcze nikt go nie skrócił. - Byłam temu przeciwna. - Nie wątpię. A ja mógłbym znaleźć dla niego inne zastosowanie, i to zaraz. - Nie jestem mocna w tego typu ćwiczeniach. Annie Go-rinej dobrze to wychodziło? Nie spodziewał się po mnie takiej bezczelności i dlatego zawahał się, wprawdzie na chwilę, ale to wystarczyło - zrozumiałam, że znał Annę. Tego akurat byłam pewna, skoro miała jego numer w komórce... - To ta, którą zamordowano? - spytał spokojnie. Przysunął sobie długopis i zaczął go turlać po stole. - Tak. Przecież byliście dobrymi znajomymi? - Ja i ta Anna? Nie przypominam sobie. - Ach tak. Ale o tym, że ją zamordowano... - Interesuję się tym, co dzieje się w mieście. Wiem, że zarżnęli dziewczynę na jachcie Safronowa i że tam byłaś, i dlatego pchasz nos w nie swoje sprawy. Chociaż jest jeszcze inny wariant. To zabójstwo w jakiś sposób interesuje ojców miasta i puścili cię tropem. Tak czy inaczej, szukasz w niewłaściwym miejscu. Nie znałem tej dziewczyny. - Mam co do tego spore wątpliwości. - To sobie miej, kto ci broni? - Odrzucił długopis pstryknięciem i popatrzył na mnie. - Bab tu zawsze pełno, możliwe, że kiedyś razem piliśmy, ale nie przypominam sobie. - Możliwe też, że kiedyś do pana dzwoniła? - Czemu nie? Przecież mówię, że pełno tu bab. Gdybym chciał każdą pamiętać, to by mi szarych komórek nie starczyło. Zwłaszcza że nie masz ich zbyt wiele - pomyślałam złośliwie i spytałam: - Czy Wiera Nieżdanowa również należała do tych, które się tu kręcą? - A to co za jedna? - Przyjaciółka Anny.
- Skoro przyjaciółka, to może się i kręci. - Ona również nie żyje. - Tak? - Znał pan Rajzmana? - Znałem. I zachodzę w głowę, komu ten facet mógł przeszkadzać. - Tego, kto was poznał, też pan nie pamięta? - A jakie to ma znaczenie? - Po prostu pytam. - Ostatnio miałem nadwyżkę pieniędzy, a Rajzman prowadził antykwariat. Kupowałem u niego pewne rzeczy... - Tuż przed jego śmiercią również chciał pan coś kupić? - Nie. Proponował mi obraz jakiegoś znanego malarza, chciał trzydzieści tysięcy. - Był pan u niego, żeby obejrzeć obraz? - Wprawdzie mam luźne pieniądze, ale nie jestem taki głupi, że za jakiś bohomaz dawać taką kasę. Po cholerę mi obraz? - Co wobec tego pan u niego kupował? - A takie tam... przede wszystkim złoto. Ten pierścień na przykład dziewiętnasty wiek, zapomniałem, kto go wykonał. - Znał pan Nikiforowa? - A imię? - Paweł Siergiejcwicz. - Słyszałem. Jego też zabili? Uśmiechnęłam się i pokręciłam głową. - Przecież powiedział pan, że interesuje się tym, co dzieje się w naszym mieście? - Wstałam, podeszłam do stołu i położyłam na nim twoją wizytówkę. - Jeśli będzie pan w innym humorze i zechce ze mną porozmawiać... - O czym, Mała? - prychnął i przesunął wizytówkę w moją stronę, nie pstryknięciem, lecz dotykając ją od razu trzema pakami. - Jak będę się chciał spotkać, to znajdę cię bez wizytówki - No cóż... Nie mogę powiedzieć, że milo mi było pana posłać, jednak dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. - Proszę. - Uśmiechnął się. Poszłam do drzwi, a on rzucił za mną: - Kłamali, jednak jesteś głupia. - Ludzie zwykle przesadzają, ja też jestem o panu tego samego zdania. - Nie czekając, aż rzuci we mnie czymś ciężkim wyszłam z gabinetu. Chińczyk w holu pospiesznie otworzył przede mną drzwi. - Mój urok na niego nie działa - poskarżyłam się Saszce, siadając za kierownicą. Czułam, że nic z tej rozmowy nie wyjdzie, i tak właśnie było. Niewykluczone, że Tagajew mówił prawdę, taki typ jak on pewnie faktycznie nie pamięta imion wszystkich swoich kobiet Dziadek na przykład wiecznie je zapomina i żeby się nie mylić, do wszystkich mówi „Mała". Tagajew ma więcej czasu,
więc pewnie i więcej dziewczyn. I zapomina nie tylko ich imiona, ale również twarze. Rajzman faktycznie mógł do niego dzwonić w sprawie obrazu, a Nikiforowi i Wiery spokojnie mógł nie znać. A jednak coś mi mówiło: Tagajew kłamie, a skoro kłamie, to musi mieć jakiś powód. Już sam fakt, że zgodził się ze mną spotkać, o czymś świadczył. Wyjaśnienie, że zrobił to z ciekawości, wydało mi się nieprzekonujące. Westchnęłam; wieczór był zmarnowany, zresztą nie pierwszy i nie ostatni. Wyjechałam z parkingu i postanowiłam przejechać się trochę po mieście. Lubię swoje miasto, szczególnie w letnie noce. Latarnie, światła reklam, stadka młodzieży przed kawiarniami... - A to co takiego? - zdziwiłam się na głos, a Saszka uniósł uszy. - Bmw... No, no, popatrzmy na numerek... Tak jest! Słyszysz, psie? Pan Tagajew posłał nam eskortę. Co on taki łaskawy? - Bmw trzymało się w pewnej odległości, ale nie kryło za bardzo. - Taak... - powiedziałam przeciągle i zaczęłam kluczyć po zaułkach. Samochód jakby zniknął, ale gdy stanęłam na światłach, znów go zobaczyłam. Miałam wielką ochotę zadzwonić do Wieszniakowa albo Lalina, ale zrezygnowałam z tego pomysłu. Nie należy nadużywać ludzkiej dobroci. Nie sądzę, żeby ci tutaj planowali jakieś działania wojenne. Ale w takim razie o co chodzi, Tagajew chce mi po prostu grać na nerwach? No to proszę bardzo. Skręciłam do domu, bmw niespiesznie pojechało dalej. Wjechałam do garażu, słysząc, jak w kuchni piszczy telefon. Włączyła się sekretarka, szybko złapałam słuchawkę. Dzwonił Aleksiej. - Wróciłaś? Trzeci raz dzwonie. Nie chciałem na komórkę, jeszcze bym przeszkodził. - Naprawdę bałeś się, że mogę nie wrócić? - Olga, wiele ci zawdzięczam, a raczej życie ci zawdzięczam, ale czasem mam ochotę skręcić ci kark. - O mój ty Boże, ilu chętnych na jedną biedną dziewczynę... - Jak poszło? - Nie spodobaliśmy się sobie. - No przecież cię prosiłem! - Robiłam, co mogłam. Tagajew uważa mnie za idiotkę, tak właśnie powiedział: w ogóle nie masz rozumu, czyli moje starania nie poszły na marne. Słuchaj, mam do ciebie ogromną prośbę: nie mógłbyś się po cichu dowiedzieć, czy Tagajew ma jakieś interesy z Nikiforowem? - Spróbuję. Ale co do Nikiforowa jedno wiem na pew-no: jeśli nawet zajmował się jakimiś ciemnymi sprawkami, to dawno i nieprawda. Teraz stroni od mafii i dlatego chłopaki go nie lubią, zwłaszcza ci, z którymi przedtem się przyjaźnił. Szkoda, skoro nie możesz zrozumieć, że Tagajew to zupełnie inny człowiek niż ci, z którymi zwykle miałaś do czynienia. Bardzo nie chciałbym myśleć, te go jakoś wkurzyłaś. Pożegnałam się z Aleksiejem, wróciłam do holu i spraw-dziłam zamek w
drzwiach. Nie pamiętam, kiedy ostatnio to robiłam... Muszę przyznać, że słowa Aleksieja zrobiły na mnie wrażenie. - Marny jakiś ten zamek - zauważyłam i postanowiłam pójść spać, co też uczyniłam dosłownie pół godziny później. Sny, które śniły mi się tej nocy, były wyjątkowo idiotyczne i koszmarne, nic dziwnego, że rankiem powitałam świat z ciężkim jękiem. Wczorajsze strachy wydały mi się teraz głupie, a nawet obrazilwe. Wypiłam dwie filiżanki kawy, doszłam do siebie i zadzwoniłam do Artioma. Był już na posterunku, ale mój telefon wcale go nie ucieszył, szczególnie gdy opowiedziałam o swoim wczorajszym spotkaniu. - Wyobrażam sobie, co mu nagadałaś. Czy ty masz rozum? - On powiedział, że nie. - Dobrze powiedział. - Ale za to mam odciski jego palców. Powinny być całkiem niezłe. No, powiedz, czy nie jestem mądra? Poza tym, skoro Tagajew jest już w mieście, to chyba możesz z nim porozmawiać?
Artiom faktycznie porozmawiał z Tagajewem; nie wzywał go jednak na przesłuchanie, lecz sam pofatygował się do „Szanghaju". Z niezrozumiałych względów Wieszniakow przypadł mu do gustu znacznie bardziej niż ja, TT poczęstował go kawą, podobno nawet proponował koniak, był rozmowny i otwarty niczym kandydat na deputowanego przed wyborami, ale w efekcie nic ciekawego nie powiedział - nie znam, nie widziałem, nie mam pojęcia. Artiom był zadowolony, ale nie trwało to długo, zaledwie do chwili, gdy na jego biurku spoczęły wyniki ekspertyzy. Po pierwsze, Wierę zastrzelono z tego samego pistoletu co Rajzmana, po drugie, palce na kieliszku i wizytówce należały do tej samej osoby. Mój kumpel jęknął ciężko i zwołał naradę wojenną, to znaczy mnie i Lalina. - Czyli nie pomyliłam się i bmw pod domem Wiery to było to samo pochwaliłam się. Wiadomo, jak to jest: jak się człowiek sam nie pochwali, to nikt inny się nie domyśli. - Bmw jest zarejestrowane na niejawną spółkę akcyjną "Start", czyli należy do Tagajewa - mruknął Artiom. - To znaczy, że Tagajew był u Wiery tamtej nocy? - Załóżmy. Ale jeśli wierzyć wynikom sekcji, a kto by im nie wierzył, zamordowano ją koło czwartej rano. Mógł zjawić się jeszcze jeden gość, który zajrzał później. - Gdyby to Tagajew ją zamordował, na pewno umyłby po sobie kieliszek powiedział Lalin, szarpiąc wąsa. - Wasz Tagajew nie musiał jej sam zabijać, pogadał z nią, doszedł do wniosku,
że jest niebezpieczna, może uspokoił, żeby się nie denerwowała i nie robiła gwałtownych ruchów, a potem wysłał do niej killera. - Któremu ona ufnie otworzyła drzwi - dokończył zgryźliwie Artiom. - Mógł do niej zadzwonić i uprzedzić, że przyjdzie jego człowiek. - Nie było żadnych telefonów, sprawdzałem. Kiedy od niej wyszłaś, zadzwoniła do Nikiforowa, potem zadzwoniłaś do niej ty i na tym koniec. Co prawda wieczorem był telefon z restauracji "Szanghaj", koło jedenastej, jeszcze przed twoim przyjściem. - I po czymś takim chcesz mi powiedzieć, że twój Taga-iew nie ma z tym nic wspólnego?! - Zastanów się, co mówisz - obraził się Wieszniakow. - To, że on u niej był. to fakt. - Zamilkł i po chwili dodał: - Ale to jeszcze nie znaczy, że ma coś wspólnego z zabójstwem. - To po co kłamie, że jej nie znał? - No... nie ma nawyku szczerej rozmowy z milicją... - Za to pewnie ma powód, żeby ukrywać swoje znajomości. - Dobrze, załóżmy. Co proponujesz? - Poważnie zająć się Tagajewem. Przecież gdzieś kiedyś się z tą Wierą spotykał, ktoś na pewno ich widział! Popatrzyliśmy jednocześnie na Lalina, który wzniósł oczy ku niebu. - Może powinienem otworzyć biuro śledcze? I tak na własną robotę nie mam już czasu. - Ja cię o pomoc nie prosiłam - oznajmiłam. - Sam się zgłosiłeś. - Pamiętam. Pragnę jednak zwrócić twoją uwagę na pewien niuans: gdy się zgłaszałem, byłaś podejrzaną, w każdym razie nie było innych kandydatów. A teraz mamy tu mafiosa, a o tobie gliny zapomniały. Po co się tak szarpać? - Dopóki nie znaleziono mordercy Anny, nadal jestem podejrzana. - W milicji pracują zawodowcy, niech oni działają. - Ile masz w tej chwili spraw? - zwróciłam się do Ar-tioma. - Cztery zabójstwa, nie licząc tych trzech. - No właśnie. - Skinęłam głową. - A jak myślisz, ile z nich rozwiążesz? - Nie syp mi soli na rany - burknął Artiom. - Weź ją do pracy - zaproponował mu Oleg - podniesie wam wykrywalność. - Ciśnienie mi podniesie, a nie wykrywalność. Drugi miesiąc nie piję, a ciśnienie skacze. - Będziecie się dalej wygłupiać czy... - Czy... - Lalin skinął głową. - Od złego licha obronisz się modlitwą, a od ciebie niczym. Tagajewa biorę na siebie. Zadowolona? - Ślicznie dziękuję. - Będziesz moją dłużniczką - prychnął Oleg, ale wyraźnie złagodniał. - A, byłbym zapomniał. - Wieszniakow przyłożył rękę do piersi, jakby
sprawdzał, czy serce nadal mu bije, westchnął i oznajmił: - Znaleźliśmy tych turystów, którzy w sobotę obozowali na wyspie. Jeden chłopak widział jakiegoś faceta. - Jakiego? - Nie wiem, posterunkowy z nim rozmawiał. Turyści byli z Kostrowa, to wieś w dole rzeki. - Wiem. -To świetnie. Przeleć się, pogadaj z chłopakiem, jutro zadzwonię do posterunkowego, przynajmniej będzie z ciebie jakiś pożytek. Może chłopak ma przywidzenia, a może faktycznie kogoś widział. - Przepytałeś mieszkańców bloku, w którym mieszkała Wiera? Może nie tylko ja widziałam to bmw? - Już ty mnie nie ucz, ja cię bardzo proszę. To, że Taga-jew był u Nieżdanowej, jeszcze niczego nie dowodzi. Do domu wróciłam późno, chciałam jak najszybciej położyć się spać, ignorując znaczące spojrzenie Saszki, ale sumienie mnie ruszyło i zawołałam: - Dobra, psie, chodź na spacer. Otworzyłam drzwi wejściowe i od razu się cofnęłam - za krzakami naprzeciwko ktoś się chował. Zamknęłam drzwi i sprawdziłam zamki. - Jesteśmy oblężeni - oznajmiłam psu. - Będziesz musiał się obejść bez spaceru. Chyba nie chcesz, żeby twoja pani dostała cegłą w głowę? Poszłam do kuchni, zastanawiając się, czy rzeczywiście za krzakami ktoś się chował, czy tylko mi się zdawało. - Cholera! - zaklęłam. Perspektywa tkwienia w domu wcale mi się nie uśmiechała, lubię wieczorne spacery nie mniej niż Saszka, poza tym nie jest miło się bać. Nie należało jednak kusić losu. Weszłam na pierwsze piętro i nie zapalając światła, wyjrzałam przez okno. Od krzaków oderwała się męska sylwetka i od razu skryła w cieniu. Minutę później znów go zauważyłam - mężczyzna doszedł do końca skwerku i zawrócił. Czyli jednak nie mam omamów... Zaklęłam znowu. Diabli mnie zanieśli do tego Tagajewa! Sensu za grosz, za to zyskałam wroga. Sterczenie w oknie i gapienie się w ciemność to idiotyczne zajęcie, ale stałam jak wmurowana. Zaczęłam szukać samochodu, nie zauważyłam, czyli ten typ nie był wcale głupi. Spać mi się nie chciało, nie było sensu kłaść się do łóżka podobnie jak stać w oknie. - Pójdę pooglądać telewizję - powiedziałam na głos, ale nie ruszyłam się z miejsca. Nagle tajemniczy mężczyzna pojawił się na ścieżce prowadzącej w głąb parku, podszedł do latarni, jeszcze chwila i... Zaklęłam szpetnie. Tego kroku nie da się pomylić z żadnym innym. Siwa grzywa... Dziadek! No jasne, że to on. Łazi pod moimi oknami... Zwariował czy co? Musiał zwariować, no bo co
innego? - Dom wariatów - mruknęłam. - Niepotrzebnie pozbawiłam Saszkę spaceru... Tak mnie nastraszyć! Teraz nic już nie stało na przeszkodzie, żeby wyjść na spacer - w mroku czaił się Dziadek, a nie wrogowie. Ciekawe, czy gdybym wyszła, uciekłby, czy raczej wymyślił jakieś idiotyczne usprawiedliwienie? Nie, nie mam ochoty się z nim spotykać i już. I w ogóle idę spać. Poszłam do kuchni, napiłam się ciepłego mleka, podobno pomaga zasnąć... Mnie nie pomogło. Wyjrzałam zza zasłonki, chyba poszedł... I słusznie, po co ma tu łazić? Minutę później znów go zobaczyłam - stał oparty o drzewo i gapił się w moje okna, trzymając się w cieniu. Przejechał samochód i światło reflektorów wyrwało z ciemności znajomą postać. - To gorzej niż dom wariatów - powiedziałam do Saszki. Pies zrozumiał, że nie pójdziemy na spacer, potruchtał do salonu oglądać telewizję. Pół godziny później Dziadek nadal stał w cieniu, a ja w oknie. Może powinnam wyjść na balkon i zadeklamować niczym Julia: „Ktoś ty jest, co się nocą osłaniając, podchodzisz moją samotność?". Gdy sześćdziesięcioletni facet zachowuje się jak nastolatek, to człowiek czuje się zbity z pantałyku. W dodatku działa mi na nerwy! Nie wytrzymałam i zadzwoniłam do niego na komórkę. - Cześć - powitałam go słodko. - Nie śpisz? - odparł. - Jak widzisz, to znaczy słyszysz. - Cieszę się, że dzwonisz. Co słychać? # * William Szekspir, Romeo i Julia, tłum. Józef Paszkowski.
- W porządku. Gdzie jesteś? - W domu. - Tak? Wydawało mi się, że słyszę przejeżdżający samochód. - Stoję na balkonie. - Z komórką w ręku? - Jestem pod twoim domem - przyznał niechętnie. - Czemu po prostu nie wejdziesz? - Nie byłem pewien, czy cię ucieszysz. - Przecież mówiłam, że się nie ucieszę, ale twój dyżur pod moim oknem to zwykła głupota. Serce rozrywa mi się na kawałki. Idź do domu i połóż się spać. - Wybacz - powiedział z nieukrywaną skruchą, - Masz rację i w ogóle... Wyłączył się, a ja podeszłam do drzwi wejściowych i otworzyłam je, opierając się o futrynę i składając ręce na piersi. W świetle padającym z holu
na pewno byłam świetnie widoczna. Dziadek szybko przeszedł przez ulicę, oddzielającą skwer od mojego domu. - Mogę wejść? - spytał. - A jak myślisz, po co otworzyłam drzwi? Wszedł, zamknął drzwi i znalazłam się w jego objęciach. Nie powiem, żeby mnie to zdziwiło - przecież w jakimi celu otworzyłam te drzwi. - Moja dziewczynko... - wyszeptał, a jego głos hipnotyzował jak zwykle. No proszę, już mnie całuje! Cały problem w tym jego cholernym głosie zamykam oczy i wszystho jest jak dawniej: on kocha mnie, ja kocham jego, a przed nami bezkres na wspaniała przyszłość... Wziął mnie na ręce i zaniósł do salonu. Powinnam po-wiedzieć: "Igor, bój się Boga, jesteś starszym człowiekiem, pomyśl o zdrowiu, jeszcze sobie nie daj Boże co naderwiesz!" i zepsuć całą tę romantyczną scenę. Poczulibyśmy się niezręcznie, napilibyśmy herbaty i spokojnie pogadali, Ale zamiast tego wtuliłam nos w jego pierś - jak w dzieciństwie, gdy zasypiałam przed telewizorem, a on zanosił mnie do łóżka. Czasem specjalnie długo siedziałam przed telewizorem, właśnie dla tej chwili, żeby podszedł i wziął mnie na ręce, żebym mogła wtulić twarz w jego pierś. Pewnie dlatego teraz nie lubię oglądać telewizji, nie ma mnie kto nosić na rękach... - Jak ja cię kocham - powiedział. Gdzieś w moim wnętrzu głos szeptał: „Naprawdę cię kocha, jest mu źle, bardzo źle, może nawet gorzej niż tobie!", a drugi głos ryknął: „Nie pozwól, żeby ci mydlił oczy!" trzeci, piskliwy i nieprzyjemny, skrzeczał zaś: „Co ci zależy, uciesz staruszka, przecież ci się nie wymydli...". Wszystkie trzy głosy mi strasznie obrzydły i rozpłakałam się ze złości, że nie mogę się ich pozbyć, a Dziadek gładził mnie po głowie i szeptał niczym hipnotyzer: - Zapomnij o wszystkim... Jestśmy tylko ty i ja...
Rano zerwałam się bardzo wcześnie i po cichu wyszłam z sypialni; Dziadek jeszcze spał. Moje myśli rozbiegły sil niczym karaluchy i nie było wśród nich ani jednej warto ściowej. Dobra, pomyślmy rozsądnie - przywołałam się do porządku. Uważam go za sukinsyna, przez niego zginął człowiek, za którego chciałam wyjść za mąż, jest politykiem do szpiku kości i gwiżdże na rzeczy, które są dla mnie ważne. Ale mnie kocha! Tak naprawdę tylko on mnie kochał. I ja kocham jego, co zrobić, wprawdzie nie tak jak kiedyś, ale kocham, złoszczę się, nienawidzę, czasem nim pogardzam, ale nie potrafię wykreślić go z życia. I on wcale nie jest gorszy od innych polityków, a pod wieloma względami nawet lepszy. Są powody, żeby go szanować. A to, że kiedyś... minęło wiele lat, a Bóg kazał wybaczać... Poranny autotrening podziałał i gdy Dziadek zjawił się w kuchni, uśmiechałam się już na całego. On też się uśmiechnął. Miał na sobie szlafrok,
zostawiony przez jakiegoś przelotnego kochanka wiele lat temu, szlafrok był za ciasny, ale Dziadek i tak wyglądał świetnie, zwłaszcza teraz, rozsiewając uśmiechy. Przestań się na niego wściekać - powiedziałam do siebie ze złością mogłaś nie iść z nim do łóżka, sama chciałaś i teraz nie ma co go obwiniać. - Dzień dobry - powitałam go, mając szczerą nadzieję, że taki właśnie będzie ten dzień. - Jakaś ty piękna - powiedział, wyciągając do mnie rękę. - Naprawdę? - Oczywiście. Wczoraj myślałem, że życie się skończyło - wyszeptał - a dzisiaj wydaje mi się, że dopiero się zaczyna. - O której musisz być w biurze? - zapytałam rozsądnie. - Zdążę wypić kawę. - Kawa gotowa, zrobiłam kanapki. Usiedliśmy przy stole naprzeciwko siebie. - Jak twoje sprawy? Pomyślałam, że to dyżurne pytanie, że odpowiem „w porządku" i odczepi się, ale nic z tego. Dziadek z metodycznym uporem zadawał mi pytania dopóty, dopóki nie uzyskał szczegółowego obrazu sytuacji. - Jeśli podoba ci się sam proces, zacznij pracować w milicji. Nie będziesz miała żadnych problemów, szepnę słówko, a nawet bez mojego wstawiennictwa przyjmą cię z otwartymi ramionami. Oczywiście, jeśli wrócisz do swojej poprzedniej pracy, to znaczy do mnie... Ale nie nalegam, nawet nie mam prawa cię prosić... Jestem jednak przekonany: teraz zajmujesz się głupotami, w dodatku niebezpiecznymi. Po cholerę ci ten Tagajew? To bandyta. Sama rozumiesz, że taka kobieta jak ty... Nawet śmiesznie byłoby myśleć! Kategorycznie ci zabraniam. Jeszcze dzisiaj zadzwonię, niech rzucą wszystkie siły na rozwikłanie tych zabójstw, co się tam tak grzebią... Jak nakładą po karku twojemu Wieszniakowowi, to przestanie się kryć za twoimi plecami. - Igor... - To wszystko. Mieszkasz sama, nawet z twojego psa nie ma żadnego pożytku, żebyś chociaż miała owczarka... A teraz ci bandyci. Czy ty masz pojęcie? Nie masz! Bo nigdy wcześniej nie miałaś do czynienia z tymi śmieciami. Jeśli nie chcesz doprowadzić mnie do zawału, znajdź sobie inne zajęcie... Widziałem w łazience maszynkę do golenia, pójdę doprowadzić się do porządku, a ty wezwij, proszę, mój samochód. Wezwałam, a potem pomachałam Dziadkowi ręką na pożegnanie. Do moich rozterek dołączył smutek. Stary wąż znów mnie przechytrzył. Szczypta romantyzmu i oto znowu z nim śpię i muszę liczyć się z jego zdaniem. Wieszniakow obrywa po karku, a ja zamieniam się w posłuszną żonę. I nawet nie mogę mieć pretensji, przecież chodzi mu tylko o moje bezpieczeństwo! A może o swoje? Kryłam urazę pod złością, choć tak właściwie dawno powinnam się przyzwyczaić - dziadek nigdy nie robił nic ot tak sobie, zawsze ma jakiś powód, czasem nawet dwa albo trzy. - Jeszcze zobaczymy. - Mrugnęłam do Saszki.
Przestałam wreszcie przeżywać i skierowałam się do wsi Kostrowo, skąd turyści przyjechali na wyspę. Do wsi nie było prostej drogi, musiałam pchać przez sąsiednie miasteczko, co zajęło mi sporo czasu. Wieś wyglądała dość smętnie. Kiedyś była tu fabryka, mury stoją do tej pory, ale z całej reszty nic nie zostało. Wieś wyrosła przy fabryce, a ponieważ fabrykę zamknęli, pracy nie było żadnej, wszyscy żyli z tego, co dawała rzeka, głównie kłusowali, ale przecież musieli coś jeść. Dziadek niejednokrotnie zaczynał walkę z kłusownikami, zwykle na wiosnę, konfiskowano sieci, zasądzano kary, grożono konfiskata łodzi, ale do tego ostatniego nigdy nie dochodziło. Kilka razy byłam w tej wsi jeszcze za czasów pracy u Dziadka i gabinet posterunkowego znalazłam bez trudu, mieścił się w budynku rady gromadzkiej. Posterunkowy, pięćdziesięcioletni mężczyzna, czytał gazetę, siedząc pod brudnym oknem. Usłyszał, jak skrzypnęły drzwi, odwrócił się i zdjął okulary. Oczywiście mnie poznał; zauważyłam, że mieszkańcy małych wiosek mają świetną pamięć do twarzy, może dlatego, że ludzi jest t u niewielu i każdy nowy człowiek od razu zwraca na siebie uwagę. Posterunkowy trochę się zdziwil na mój widok, pewnie spodziewał się przyjazdu kogoś z milicji. Ponieważ jednak był człowiekiem ze starej gwardii, święcie wierzył, że zwierzchnictwo wie, co robi, i dlatego nie zgłaszał żadnych wątpliwości. - Dzień dobry, Fiodorze Iwanowiczu... - przywitałam się. Wstał, podałam mu rękę, a on uścisnął ją niezręcznie. - Olga Siergiejewna Riazancewa. Poznaliśmy się w zeszłym roku, pamięta pan? - A jakże, pamiętam, Niech pani siada. - Uprzedzono pana o moim przyjeździe? - Tak, czekam już od rana. I matce chłopca zapowiedzi-łem, żeby nigdzie... Czekają. - To może od razu pójdziemy? - Oczywiście. - Szybko podszedł do drzwi, chciał wyjść pierwszy, ale przypomniał sobie o dobrych manierach, puścił mnie przodem, i w końcu udało nam się opuścić pokój. Nie szliśmy długo, przed typowym, piętrowym blokiem na ławce siedziała mniej więcej trzydziestoletnia kobieta i przebierała szczaw. - Poznajcie się - zagaił Fiodor Iwanowicz. - To Maria Potapowa, mama Antona, a to pani... z centrum - powiedział niepewnie, wskazując mnie głową. - Olga Siergiejewna. Kobieta przesunęła się, robiąc mi miejsce na ławce, i dźwięcznie krzyknęła; - Anton! Musiała wołać jeszcze trzy razy, nim wreszcie zobaczy-liśmy siedmio, może ośmioletniego chłopca na rowerze. Rower był dla niego za duży, ale chłopak kierował nim po mistrzowsku. Zręcznie wyhamował i powiedział z dumnym
uśmiechem: - Dzień dobry. - Cześć. - Uśmiechnęłam się. Piegowaty, rudy chłopak od razu mi się upodobał. Posterunkowy powtórzył ceremonię powitania, chłopiec zrobił śmieszną minę, okazując powagę i uwagę, ale i roweru nie zszedł, jakimś cudem udawało mu się utrzymać równowagę nie dotykając nogami asfaltu. - Opowiadaj. - Skinęłam głową. - O kim? O tym facecie? No przecież już o nim opowiedziałem. - Opowiedz jeszcze raz. - Dobrze - wzruszył ramionami. - Facet nie przypłynął łódką, tylko sam z siebie. Łódki nigdzie nie było, ja tam wszystkit krzaki obszedłem, łódkę na pewno bym zauważył. Żadnej łódki nie było, czyli musiał przypłynąć sam. Z rzeki wyszedł w masce, ale bez płetw. I jeszcze miał wo-rek, taki jakby plecak, nieprzemakalny i nałożony tyłem na przód. - Duży? - Nie, mały, o, taki- - Rozsunął ręce i pokazał mniej więcej dziecięcy plecak. _ I co ten facet? - Nic. Wyszedł z wody i poszedł ścieżką w zarośla. Potem go już nie widziałem. - Potrafiłbyś go opisać? Jak on wyglądał? - Bardzo zwyczajnie. Miał pomarańczową maskę i rurkę w paski. - Wysoki czy niski? - Zwyczajny, jak tatko. - Jego tata ma metr osiemdziesiąt - wyjaśnił posterunkowy, który nie mógł się pochwalić takim wzrostem. - A może zapamiętałeś coś jeszcze? Może miał bliznę albo tatuaż? - Nie, nie widziałem. Nie przyglądałem mu się. Ja i Wadik bawiliśmy sie w Indian, ja się schowałem, a on mnie szukał, a przedtem ja go szukałem. Cały brzeg tam złaziłem i dlatego mówię, że łódki nie było na pewno. Facet przypłynął o własnych siłach. - Może łódka była po drugiej stronie, a tutaj przypłynął się wykąpać? - Tam nikt nie pływa, dno jest grząskie i zarośnięte, a zej-ście kiepskie, trochę dalej jest plaża - wyjaśnił rzeczowo chłopaka nadal balansując na rowerze. - A nie zauważyli państwo innych wypoczywających na wyspie? - zwróciłam się do kobiety. - Do nabrzeża podpłynął jacht, mąż widział, było na nim z dziesięć osób. A poza tym to już nikogo więcej. Teraz ludzie nie pływają na wyspę, swoja rzeka pod bokiem, po co benzynę tracić? Do nas brat męża przyjechał i rodziną z Niżnego, dlatego się wybraliśmy, dzieci się pobawią a i sami byliśmy ciekawi. Wołodia, brat* był pierwszy raz na Gubie, no to obiegł całą wyspę, nikogo nie było, jeszcze się cieszył, że jesteśmy jak na bezludnej wyspie. Potem przypły-nął jacht, ale nie przeszkadzaliśmy sobie. A wie pani, że ja go widziałam? - powiedziała nagle kobieta.
- Kogo? - nie zrozumiałam. - No, tego mężczyznę, o którym mówi Antoszka. Do-kładnie tak, pomarańczowa maska wisiała mu na szyi, jak Anton powiedział, dopiero to sobie uświadomiłam, przedtem myślałam, że to ktoś z jachtu, oni chodzili po wyspie. - Chwileczkę, widziała pani tego człowieka już po przy-płynięciu jachtu? - Tak. Poszłam do toalety, no, w krzaki, tam jest ścieżka, patrzę, a tu mężczyzna idzie, no to się ukryłam. A on zszedł do brzegu, gdzie są zarośla, po prawej stronie jest przystań, a na dole plaża. Nikogo tam nie było, może szedł. Żeby sobie popływać? Myślałam, że to ktoś z jachtu - powtórzyła - ale na pewno miał pomarańczową maskę. - A ty widziałeś tego pana, zanim przypłynął jacht? - spytałam Antona. - Tak. Na jacht też chodziliśmy popatrzeć, ale później. A tam jeszcze chłopaki z Czerkasowa ryby łowili na przystani. - A potem już tego pana nie widziałeś? - Nie. Pewnie odpłynął. Co by miał tam sam robić? I pewnie zachciało mu się jeść, a plecak miał mały, dużo jedzenia by się nie zmieściło. - Przyglądała się pani temu mężczyźnie? - spytałam na wszelki wypadek Potapową. - Gdzie ja tam miałam głowę, żeby się przyglądać... Zauważyłam tylko, że włosy miał ładne, do ramion i kręcone, takie wijące się. - Ciemne czy jasne? - Jasne. Teraz już nie miałam wątpliwości: żaden z mężczyzn, którzy byli na jachcie, nie miał jasnych włosów do ramion. Macho mieli bujne czupryny, ale obaj byli brunetami, pozostali mieli krótkie włosy. Czyli na wyspie był jeszcze jeden mężczyzna, który potem najprawdopodobniej zakradł się na jacht Wprawdzie równie dobrze mógł być turystą, który spędzał na wyspie wolny dzień, ale coś mi mówiło: jesteś na dobrej drodze. Co prawda zdarzało się już, że mój szósty zmysł sobie ze mnie żartował... Zadałam Potapowej jeszcze kilka pytań, na przykład czy rozpoznałaby tego mężczyznę, na co ona odparła po zastanowieniu: „Co najwyżej po włosach, jak go od tyłu zobaczę". Potem się pożegnałam i w towarzystwie Fiodora Iwanowicza poszłam do samochodu. Zajęło mi to wszystko dużo czasu, ale uważałam, że było warto. Do miasta wróciłam po południu, jeszcze w samocho-dzie odebrałam telefon Wieszniakowa. - Szefowi nakładli po karku, a szef z kolej obtańcował mnie. Jeszcze mi powiedział, że zachowuję się karygodnie że dopuszczam postronnych ludzi... Słyszysz? Postronni lu-dzie to niby ty. Tak się wściekł, już myślałem, że mnie od sprawy odsuną, to by było szczęście dopiero... - Ale nie udało się? - A czy mi się kiedyś coś udało? - Rozmawiałeś z Tagajewem o jego wizycie w mieszkaniu Wiery?
- Nie. I nie mam zamiaru, dopóki do czegoś się nie do-kopię. A jak tam chłopak? - Zdaje się, że na wyspie był facet, który przypłynął tam wpław. Matka chłopca też go widziała, żadnych znaków szczególnych oprócz jednego: długie jasne, kręcone włosy do ramion. Ogólnie należy szukać blondyna o pięknych włosach, wzrost mniej więcej metr osiemdziesiąt. - Tylko tyle? Znajdziemy w try miga, Rozumiałam doskonale nastrój Wieszniakowa, więc tylko jęknęłam. - Na razie się u mnie nie zjawiaj - ostrzegł Artiom. - I w ogóle musimy być ostrożniejsi, jeśli Tagajew... Jesteś kobietą i aż boję się pomyśleć... - Kura nie ptak, a kobieta nie człowiek - wygłosiłam. - Głupia jesteś, Olga powiedział ze złością Wieszniakow. Po powrocie do miasta zaczęłam krążyć po różnych „ja-skiniach rozpusty" ze zdjęciami Anny i Wiery. Byłam pew-na, że chłopaki Lalina robią to lepiej ode mnie, ale przecież musiałam się czymś zająć. Chodziłam od knajpy do knajpy, ale pożytku nie było z tego żadnego. Rozmawiano ze mną chętnie (w wielu knajpach dobrze mnie znali) i Wierę kojarzono, ale na pytanie: „z kim była" wzruszano ramionami. No, z różnymi mężczyznami, ale z kim konkretnie, nikt nie umiał powiedzieć, wszyscy cierpieli na nagły zanik pamięci. Saszka ze zdumieniem zerkał na mnie z torby, nawet się zaniepokoił, pewnie myślał, że wróciłam do dawnych rozrywek. W pewnym momencie faktycznie pomyślałam, że może warto by się nie tyle napić, ile upić, skoro wszystko się tak parszywie układa - Dziadek i jeszcze te zabójstwa... I wtedy Dziadek znienacka objawił się telefonicznie koło trzeciej. - Nie mogę dziś przyjechać - oznajmił krótko. - Przez dwa dni będę w Moskwie. - Aha - burknęłam. - Co „aha"? - Aha, w sensie szczęśliwej podróży. - Dobrze... Zaraz przyjadę. - Przecież wiesz, że najbardziej na świecie nie lubię ofiar - ani swoich, ani cudzych. Jakoś wytrzymam bez ciebie te parę dni. - Kocham cię - powiedział zupełnie innym tonem. Zapewne w tym miejscu powinnam się rozpłakać i poczuć szczęśliwa, ale, o dziwo, szczęścia nie było, a płakać zupełnie mi się nie chciało. - Ja ciebie też - odparłam dziarsko. Chciałam potem zamówić martini, ale nasza rozmowa odebrała mi ochotę na alkohol. Razem z Saszką kontynuowałam swoją wędrówkę od jednej knajpy do drugiej, aż w końcu znaleźliśmy się w zakładzie mojego przyjaciela Wołodii, słynnego z oszałamiającego męskiego striptizu. Był czas, gdy spędzałam tu każdy wieczór, głównie dlatego, że Wołodia karmił mnie za darmo - może z
dobroci serca, a może z jakiegoś innego powodu. Może widział we mnie władzę albo człowieka, który tej władzy służył? Szczerze mówiąc, same występy też mi się podobały, zwłaszcza jeden ze striptizerów o pseudonimie Spartakus, który już tu niestety nie pracował, pół roku temu zmienił zawód. Zajrzałam tu, jak to się mówi, po drodze, nie spodziewając się żadnych rewelacji. Nawet jeśli Wiera się zjawiała w lokalu, to Tagajew na pewno nie, nasz TT nie wyglądał na człowieka, któremu imponowałby męski striptiz. Widząc, dokąd idziemy, Saszka szczeknął radośnie. Łubu no go tutaj i uważano za mądrego psa, co było szczerą prawdą. Chłopak pełniący dyżur przed drzwiami przywitał mnie wesoło. Gdy szłam do toalety, żeby nadać sobie kokieteryjny wygląd, w holu pojawił się Wołodia, rozłożył ręce i zawołał: - Kogo ja widzę! Ale wyładniałaś... Co za piękność! Istna Wenus! - Objęliśmy się i ucałowaliśmy. - Cieszę się, że o mnie nie zapomniałaś. Zjesz coś? - Z przyjemnością. - W sali ogólnej czy w gabinecie? - Lepiej u ciebie. - Odkąd odszedł od nas Spartakus, rzeczywiście nie ma kogo oglądać. Chociaż dwóch chłopaków nieźle się zapowiada. Nie chcesz popatrzeć? - Innym razem. - Aha. - Wołodia skinął głową i trochę spochmurniał. Poszliśmy do jego gabinetu, pod oknem stał stolik, który szybko nakryto. Gdy kelner wyszedł, napiliśmy się po kieliszku i Wołodia powiedział: - Skoro nie interesuje cię striptiz, to znaczy, że przyszłaś tu w jakiejś sprawie. - Daj spokój, jakie ja mogę mieć teraz sprawy? Tak tylko... zwykła ciekawość. - Słyszałem, że zamordowano dziewczynę i jesteś w to jakoś zamieszana... - Tak właśnie się sprawy mają. - Nie owijając w bawełnę, położyłam na stole zdjęcie Anny. Chwilę później miałam okazję przekonać się, jak splątane są nitki naszych losów, czy co tam się plącze w niebie. Jednym słowem, niespodziewanie trafiłam na złotą żyłę. - Znam ją. - Wołodia skinął głową, biorąc zdjęcie do ręki. - Przychodziła razem ze swoją przyjaciółką, Wierką... Cholera, nie pamiętam nazwiska, jej mąż był wielką szychą, tylko nie żyje od dawna. - Nieżdanowa - podpowiedziałam. - Dokładnie. - Bywała tu? -Jeszcze się pytasz... Co wieczór! No, może trochę przesadzam, ale w każdym razie często. Dziwne by było, żebym jej nie pamiętał, wpada w oko. Swędziało ją w pewnym miejscu i dlatego czepiała się moich chłopaków. Wiesz, że ja na to patrzę przez palce, jeśli nie tutaj, to proszę bardzo, mnie to nie obchodzi. Potem Wierka nagle przestała do nas przychodzić, słyszałem, że zaczęła bywać w „Amazonce", tam mają show lesbijek. Ogólnie miała hopla na tym punkcie. Jakoś tak z miesiąc temu zjawiła się znowu i zadurzyła
w jednym gościu, Ediku, to taki wysoki blondyn, włosy splecione w warkocz... - Pamiętam. - No właśnie. Słyszałem, że ją też?... - Tak. Najpierw Annę, potem ją. - Obie były nieźle stuknięte. No i znajomości miały takie... - Opowiedz o znajomościach. Wołodia skrzywił się, odchrząknął, zerknął na drzwi, a potem nachylił się do mnie. - Mała, rozumiesz przecież... - Rozumiem. - Ja jestem cichym człowiekiem, po co mi problemy... Masz kłopoty? - Nawijaj. - Spoważniałam. - No więc tak... Ta Anka, gdy Wierka przyprowadziła ją tu z rok temu, zaczęła romansować z jednym naszym chłopakiem, Cyganem, czarnym takim. Chłopak widzi, że forsa niby jest... Krótko mówiąc, coś się tam między nimi zaczęło. I nagle Anka przepadła, a ten chodzi ponury jak gradowa chmura. Miałem ochotę go ochrzanić, po fonie tak płaczesz, pytam, czy po babie, a on mi na to: nie po forsie i nie po babie, tylko, mówi, spietrałem się, bo się okazało, że ona kręci z TT. Słyszałaś o takim? - Miałam to szczęście. - No właśnie. Cygan się oczywiście przestraszył, no bo po co się tak wystawiać? - Skąd wiedział o Tagajewie? - Widział ich, jak wsiadali do jego hummera. Poradziłem mu, żeby sobie gdzieś wypoczął i on pojechał na Cypr, a jak wrócił, to Anka przestała się tu pojawiać. - A może mu się przywidziało ze strachu? - Nie sądzę. Wierka dobrze zna Tagajewa, powinna znać, skoro jej mąż i Tagajew zarabiali swoje miliony ramię w ramię. - A co, jej nieboszczyk mąż miał jakieś powiązania ze światem przestępczym? - Wtedy wszyscy, którzy robili pieniądze, mieli jakiś związek ze światem przestępczym. Myślę, że to Wierka poznała go z Anką. - I co? - I nic. U Tagajewa baby się za długo nie trzymają, jeszcze ta Anka była głupia jak but, nie umiała siedzieć cicho, a on nie lubi charakternych. Jakoś tak pół roku temu znowu się tu zjawiła z jakimś gościem: morda degenerata i od razu widać, że kryminalista. Nawalił się jak stodoła i zaczął tu striptiz pokazywać, musiałem go za drzwi wystawić. Więcej tu z nim nie przychodziła, zapadła na jednego z naszych, na Walerkę, żyła z nim trzy miesiące, oficjalnie, mieszkała u niego w domu. Czyli wychodziłoby na to, że z Tagajewem się skończyło. Ale takie jak ona lubią przygody, mogła podłapać jeszcze kogoś innego. - Z tym Walerką można pogadać?
- Nie ma go w mieście od miesiąca, na lato wyjeżdża na południe, tyra w nocnym klubie. U nas latem jest martwy sezon, a na południu - sama rozumiesz. - Informacja, że tak powiem... Myślisz, że Tagajew faktycznie znał Wierę? - Jeśli nie kłamała... Nieraz chwaliła się po pijaku chłopakom, że w mieście ma wszystkich w garści, o mężu opowiadała i o jego interesach z Tagajewem. Ona chłopakom, a chłopaki mnie, jak kupiłem, tak sprzedaję. Oczywiście gliniarze już u nas byli, interesowali się dziewczynami i jedni goście tu przychodzili, też ze zdjęciami. Jednego znam, pracuje w firmie ochroniarskiej. Machnęłam ręką, pewnie chłopaki Lalina, łazimy po własnych śladach. - Pytali, no i co? - No i nic. Ja tu gadatliwych nie trzymam, z tej strony drzwi otwierają się bez problemu. No i co, pomogłem ci jakoś? - Tak, dziękuję. - Nie ma za co. Nie mówiliśmy więcej o moich sprawach, pogadaliśmy chwilę o różnych rzeczach, na kilka minut zajrzałam do sali, żeby popatrzeć na striptizerów, i tam dopadł mnie telefon Lery. - Olgo, przepraszam, że znów zawracam pani głowę. Chciałam tylko zapytać, czy dzwonił do pani mój mąż? - Nie, a co się stało? - Dziwne... Wydawało mi się, że chciał z panią porozmawiać. Prosił o pani telefon, specjalnie dzwonił w tej sprawie z pracy. - A gdzie on teraz jest? - Pojechał na działkę. - To może jeszcze zadzwoni. - Martwię się. Chciałabym wiedzieć... Nie powiedział mi, o co chodzi, ale ostatnio chyba się denerwuje, coś go niepokoi. Może przynajmniej pani powie? Przepraszam... Pożegnała się pospiesznie, a ja straciłam zainteresowanie dla striptizu. Mieszkanie powitało mnie ciemnymi oknami i głuchą ciszą. Wieczorny spacer nie przyniósł spodziewanego spokoju, chociaż usiłowałam wprowadzić się w nastrój liryczny. Telefon milczał jak zaklęty, za to niespodziewanie zjawili się goście: Ritka z mężem, który jak zwykle był już wstawiony. Przejeżdżali i postanowili mnie uszczęśliwić, więc szczerze starałam się na wyglądać na uszczęśliwioną. Ritka, wstrząśnięta pustką w mojej lodówce, w której stała jedynie psia karma, wysłała męża do sklepu mimo moich protestów. Te jej próby ułożenia mi życia drażniły mnie jak cholera, ale nic nie mówiłam, rozumiejąc, że robi to z czystej sympatii. Wkrótce okazało się, że oprócz troski o mnie Ritka miała jeszcze jeden powód, żeby pozbyć się męża - chciała pogadać ze mną sam na sam. Gdy za jej mężem zamknęły się drzwi, zapytała: - Pogodziliście się?
- Z kim? - spytałam, odwracając się plecami. - No co się wygłupiasz? - Na pewne pytania niełatwo jest odpowiedzieć. W zasadzie się nie kłóciliśmy, po prostu na niektóre sprawy mieliśmy inne poglądy. - A teraz macie te same? - Daj mi spokój, co? - No przecież wiesz, że cię lubię, a Dziadek... Przestańcie wreszcie grać sobie na nerwach. Nie moglibyście żyć tak, jak żyją normalni ludzie? - Nie mogłabyś się zamknąć? - zaproponowałam ze swej strony. - Czyli nic nie wyszło. A taką miałam nadzieję, że skoro już nocował u ciebie... Aż gwizdnęłam. - Co, on ci o tym powiedział? - Nie rozśmieszaj mnie. A niby dokąd wysłali po niego samochód? - Ano tak. Powiedz mi, moja droga, czy to możliwe, że zdarzyłoby się coś, co w naszym kłębowisku żmij nie zostałoby zauważone? - A ty mi powiedz, dlaczego nie miałabyś wrócić do naszego kłębowiska żmij? - Już miałam ochotę powiedzieć jej coś brzydkiego, gdy Ritka pocałowała mnie i dodała: - Bez ciebie jest tam bardzo smutno.
- Nie jest tak źle - tłumaczyłam Saszce, kładąc się spać. - Widzisz, Ritka się o mnie martwi, barszcz ugotowała... Hej, śpisz? Pogadaj ze mną. Mówię o Ritce. Ona mnie lubi, a Dziadek mnie kocha. Pewnie, że od takiej miłości czasem człowiek ma ochotę się powiesić, ale mimo wszystko... Mam przyjaciół i w ogóle na świecie jest mnóstwo dobrych ludzi. Jak myślisz? Saszka nic nie myślał - spał.
Przedpołudnie następnego dnia spędziłam na bezsensownej bieganinie po mieście. Zadawałam niekończące się pytania, od różnych zeznań, głównie nieistotnych, puchła mi głowa, a ciągle nic nie chciało się ułożyć. Koło południa Lalin ucieszył mnie wiadomością, że jego chłopcy jednak stanęli na wysokości zadania i dokopali się do cudzych tajemnic: Tagajew miał interesy z Nieżdanowem, nieżyjącym mężem Wiery, i oczywiście znał Wierę, natomiast nadal nie widać żadnych śladów jego znajomości z Nikiforowem. Podziękowałam staremu przyjacielowi i nie chcąc go rozczarowywać, nie wspomniałam, że to dla mnie żadna nowina. Do Wieszniakowa nie dzwoniłam. O tym, że Tagajew ma z tą całą sprawą dużo wspólnego, wiemy od dawna, jednak to wciąż za mało, żeby Artiom wziął się do niego poważnie. Już miałam wrócić do domu jak niepyszna, gdy zadzwoniła Lera. Jak zawsze zaczęła od przeprosin; głos jej drżał, zaczęłam słuchać uważniej. - Nie mogę się dodzwonić do męża - powiedziała. - Próbuję od dwóch godzin
i ciągle nic. I do pracy jeszcze nie przyjechał... - A co, planował przenocować na działce? - Tak. Rano miał przyjść cieśla, mąż chciał z nim porozmawiać. - A w pracy nie wiedzą, gdzie się mógł podziać? Może musiał gdzieś pilnie pojechać w interesach? - Nic nie wiedzą i też są zaniepokojeni. Dzwonili do niego, ale nie odbiera. Nawet gdyby gdzieś jechał, zadzwoniłby do mnie... Zawsze, jak gdzieś jedzie, mówi mi o tym. - Nie wiem, co pani poradzić... Proszę spróbować zadzwonić jeszcze raz. - Chcę pojechać na daczę - powiedziała i dodała żałośnie: - Nie pojechałaby pani ze mną? Chciałam prosić Piotra, ale on jest bardzo zajęty, a nikogo więcej nie mam, to znaczy nie mam się do kogo zwrócić. No i co ja miałam zrobić? Facet nie nocował w domu, nie odpowiada na telefony, a ja mam z tego powodu lecieć gdzieś na złamanie karku... Ale ja też zaczęłam mieć przeczucia. Z tego, co mówiła Lera, wynikało, że Łapszyn chciał ze mną o czymś pogadać, dlatego wziął od niej mój numer telefonu, a dziś nie przyszedł do pracy. Psiakrew - zaklęłam w myślach. - Dobrze - zdecydowałam. - Podjadę po panią. Proszę powiedzieć, dokąd. Łapszynowie mieszkali w apartamentowcu nieopodal rzeki, miejsce malownicze i bez wątpienia drogie. Lera stała przed klatką, nerwowo skubiąc torebkę, na widok mojego samochodu zrobiła krok do przodu, uśmiechając się z wysiłkiem. - Bardzo pani dziękuję - wykrztusiła, siadając obok mnie. - Ja nie umiem prowadzić... Wprawdzie Giena podarował mi samochód jeszcze dwa lata temu, ale do tej pory nie udało mi się zrobić prawa jazdy... Jestem strasznym tchórzem - dodała. - Pani od dawna prowadzi? - Od osiemnastego roku życia. - Pewne jestem okropnie staromodna. - Westchnęła i zamilkła. Chyba nie miała ochoty rozmawiać, była spięta czy wręcz wystraszona. Wtedy pomyślałam, że może niepotrzebnie się gorączkujemy, facet po prostu się zabawił, wpadniemy tam, a on w objęciach jakiejś babki... Na telefony nie odpowiada, bo po pijanemu zapomniał o komórce albo zwyczajnie ją wyłączył. A może Lera właśnie tego się boi? - Dzwoniła pani na komórkę? - zapytałam. - Na komórkę też. Na działce jest telefon. To niedaleko, o, niech pani tu skręci. Wyjechałyśmy z miasta, minęłyśmy posterunek drogówki i wkrótce ujrzałyśmy tablicę „Malinino". - To tutaj... Kilka minut później zobaczyłam wieś, niedużą, najwyżej trzydzieści domów. Po lewej stronie mały zagajnik brzozowy, po prawej Jezioro Górne. Kiedy byłam mała, Dziadek często mnie tu przywoził w niedzielę. Dalej była cerkiew i cmentarz, od cerkwi zaczynały się bogatsze domy, bardziej przypominające miejskie wille. Piąta willa z kolei, piętrowa, otoczona była
murem. Pod dachem antena satelitarna, żaluzje w oknach opuszczone. Zatrzymałam się przed furtką. Lera spojrzała na mnie stropiona i poprosiła: - Niech pani zatrąbi dobrze? Może usłyszy. Czyli miałam rację, boi się, że zastanie męża z kochanką. Zatrąbiłam, ale nikt nie zareagował. Z pewną niechęcią wy-siadłyśmy z samochodu. - Ma pani klucze? - spytałam. - Oczywiście. Wyjęła klucze z torebki i podeszła do furtki. - Walerio Nikołajewnal Usłyszałyśmy z tyłu męski głos. Odwróciłyśmy się i zobaczyłyśmy, że od strony cerkwi idzie do nas mężczyzna mniej więcej sześćdziesięcioletni, wyglądający na miejscowego: ubranie robocze, stara tura-zerka... Za nim biegł mały piesek, rudy, z białym plamkami obok uszu. - Przyjechała pani? - Uśmiechnął się serdecznie. - A ja byłem tu rano... Zrozumiałam, że to właśnie ten cieśla, o którym wspomniała Lera. - Jakowie Iwanowiczu, widział się pan z Gieną? - zapytała Lera, wyraźnie zdenerwowana. - Nie, dzwoniłem z pięć razy, ale nikt nie otworzył. Pewnie wyjechał już wczoraj, tytko czemu nie zaszedł do mnie wieczorem? - Widział go pan wczoraj? - wtrąciłam się. - Nie. Praskowia widziała, jak wjeżdżał do garażu. Dlate-go się zdziwiłem, że nie otwiera drzwi, widocznie wczoraj wyjechał - powtórzył. Lera zbladła nagle, szybko otworzyła furtkę. Weszliśmy na ganek, cieśla stanął na ścieżce po lewej stronie garażu. Na ganek Lera już wbiegła, szybko zadzwoniła do drzwi. Słyszałam, jak w środku brzęczy dzwonek, ale żaden inny dźwięk nie zakłócał ciszy w domu. Lera włożyła klucz do zamka, przekręciła i pchnęła drzwi, ale coś je blokowało i uchyliły się jedynie na kilka centymetrów, coś przeszkadzało. Kobieta zebrała siły i pchnęła jeszcze raz, drzwi otworzyły się jeszcze odrobinę. - Co się dzieje? - wyszeptała. Zaczęła drżeć, jej twarz była teraz nie tyle blada, ile ziemista. - Jest tu jakieś inne wejście? - spytałam szybko. - Tak, z tamtej strony można wejść przez werandę. Niech pani weźmie klucze! - krzyknęła, gdy już skręcałam za róg. Wróciłam, Walerii tak drżały ręce, że upuściła klucze, złapałam je i machnęłam ręką cieśli, żeby szedł za mną. Poszedł, mamrocząc: - Walerio Nikołajewna, niechże pani usiądzie, no co też pani... Drzwi na werandę były otwarte na oścież, trzy schodki prowadziły do niewielkiej fontanny w otoczeniu klombów, ale teraz nie miałam głowy do widoków. Drzwi prowadzące z werandy do domu również stały otworem, wyjęłam chusteczkę do nosa i ostrożnie pociągnęłam je, łapiąc za krawędź
skrzydła. Ujrzałam duży pokój, pewnie stołowy, minęłam go i znalazłam się w holu. Przez duże okno wpadało światło i od razu zobaczyłam półleżącego mężczyznę, opartego o drzwi wejściowe, z głową zwieszoną na bok. Łapszyn... Dwa strzały, w pierś i głowę, z bliskiej odległości. - Co tam? - krzyknęła Lera. - Olgo Siergiejewna, co tam? - Niech pan ją stąd zabierze - powiedziałam do cieśli. - Wezwę milicję. Jakow Iwanowicz wyszedł, stropiony, mówiąc coś. Nie wiedziałam, co się tam stało za drzwiami, ale najwyraźniej Łapszyna wyrwała się cieśli i wpadła do domu od strony werandy. Minutę później zobaczyłam ją w holu - zastygła, ptrząc na męża rozszerzonymi strachem oczami, a potem upadła na podłogę. Zaklęłam i podbiegłam do niej. Unios-łam jej głowę, Lera otworzyła oczy i powiedziała, patrząc w przestrzeń. - Nie chce żyć. Nie mam po co żyć. Wyprowadziłam ja na powietrze, posadziłam na ławce obok fontanny. Waleria nie płakała, siedziała bezwolna i obojętna. Wazwałam pogotowie, jej stan mi się nie podobał, jesz-cze mi tu, nie daj Boże, zejdzie, a potem zadzwoniłam do Artiom. - Wiem wszystko, co chciałbyś mi powiedzieć - powie-działam te skruchą. Łapszyn nie żyje, zastrzelono go w jego podmiejskiej posiadłości. Przyjedź. - Od rana mam problemy z żołądkiem - odparł Wiesz-niakow. - Zgaga mnie męczy, wziąłem lekarstwa i w ogóle... Niektórzy ludzie wyjeżdżają latem na urlop, a ja... Czekaj tam, przyjadę jak najszybciej. Zanim przyjechał Artiom i jego koledzy, Lerę zabrało pogotowie. Nie musiałam się już o nią martwić i poczułam się nieco pewniej. Łapszyn najprawdopodobniej zginął od razu, gdy tylko wszedł do domu. Wszedł, zamknął drzwi i wtedy morderca strzelił - użył pistoletu z tłumikiem, w przeciwnym razie ktoś słyszałby strzały - potem zbrodniarz spokojnie wyszedł przez werandę. Nie włamywał się - albo miał klucze, albo użył wytrycha. Pod domem już zebrał się spory tłum gapiów, pewnie mieszkańcy wsi w komplecie, ludzie obstąpili cieślę, który uparcie milczał. W końcu podszedł do mnie Wiesz-niakow. - Wygląda na robotę zawodowca - stwierdził z wes-tchnieniem. - Dwa strzały, tłumik... Widocznie komuś przeszkadzał. - Jego żona twierdzi, że chciał ze mną porozmawiać. - Uważasz, że chciał ci powiedzieć coś, co było jakoś związane z tamtymi zabójstwami? - A co ty myślisz? - Przypomniał sobie coś takiego, co początkowo nie wydało mu się ważne? - Może z kimś pogadał i coś mu się nie spodobało. - Nawymyślać to my sobie możemy, co chcemy. - Do Nieldanowej i Rajzmana strzelali z jednego pistoletu. Jeśli tu też...
- Nie wybiegajmy przed orkiestrę - przerwał mi Wiesz-niakow, któremu ze zrozumiałych względów ta sprawa podobała się coraz mniej z każdą chwilą. Zawołano go, wszedł do domu, a ja pokręciłam się między ludźmi, którzy uparcie sterczeli przed domem. - Przyjechał o ósmej - powiedziała babcia w kolorowej sukience i białej chusteczce, ta Piaskowia, o której wspominał cieśla. - Widziałam, jak wjeżdżał samochodem do garażu, szłam akurat do studni. Jeszcze się przywitał i mi ręką pomachał. - Tak było - potwierdziła inna kobieta. - Widziałam samochód, jak przejeżdżał obok nas, podlewałam ogródek, a potem widziałam inny samochód, stał przed ich bramą. - Był jeszcze inny samochód? - Nastawiłam uszu. - Był. Często do nich goście przyjeżdżali. Czasem z pięć samochodów stało, garaż nieduży, to wszyscy stali przed bramą. - samochód pojawił się od razu po przyjeździe Łap-szyna? - Dwadzieścia minut później. Jak podjechał, to właśnie wracałam z ogródka, mąż włączył telewizor, zaczęły się wia-domości na drugim programie. On zawsze ogląda wiadomości i wrócił z ogrodu przede mną, ja jeszcze zostałam, zamykałam parnik. - Czy ten samochód widziała tu pani już wcześniej? - Może i widziałam, ja się na samochodach nie wyznaję, dla mnie samochód to samochód. Niby jak ten pani, tylko czerwony. Z pomocą przyszedł nam sąsiad. - To był zagraniczny wóz, zaraz spytam wnuka, jaki dokładnie, on będzie wiedział. Aloszka! - zawołał i obok nas pojawił się dziewięcioletni chłopak w krótkich spodenkach i czapce z daszkiem. - Co, dziadku? - Widziałeś samochód u sąsiadów? No, ten czerwony? - Volkswagen? Widziałem. - Na pewno volkswagen? zapytałam. - Pewnie, volkswagen passat, nowiutki, mógł mieć ze dwa lata, nie więcej. Dziadek chrząknął zadowolony, wyraźnie dumny z wnuka, a wnuk wypiął pierś. - Co ja, samochodów nie znam? - Widziałeś go tutaj już kiedyś? - Tego nie i tej pani też wcześniej nie widziałem. Przeważnie przyjeżdżał granatowym passatem wujek Sewa, w zeszłym roku mi wędkę podarował, sam nie łowi, a wędka leżała u wujka Gieny, to dał ją mnie. - Poczekaj, mówisz, że wczoraj tym volkswagenem przyjechała kobieta? - Tak. Zadzwoniła, postała chwilę przed furtką i odjechała. Krzyknęłem za nią, żeby zadzwoniła jeszcze raz, bo wujek Giena jest, ale ona nie słyszała i pojechała. Gdybym był rowerem, to bym dogonił - powiedział zarozumiale. - A tak to po co sobie nogi zdzierać?
- Jak ta ciocia wyglądała? - Zwyczajnie. Niestara. - Tak jak ja? Młodsza, starsza? - Twarzy nie widziałem. Włosy miała krótkie jak chłopak i ubrana była w dżinsy i żłótą bluzkę. Ale twarzy nie widziałem. Odesłałam chłopca do Wieszniakawa, pytając jeszcze, czy nie zapamiętał numerów volkswagena ale nie, nua rejestrację nie zwrócił uwagi. Kobieta pewnie nie miała nic wspólnego z morderstwem gdyby miała, nie stałaby przed furtka ale dobrze byłoby z nią pogadać. Zdaje się, że Łapszyn miał tu umówione spotkanie, do którego nie doszło, bo wtedy już pewnie nie żył. Milicja zainteresowała się czerwonym samochodem i przepytano wszystkich dokładnie. Okazało się, że wczoraj zauważyło go tu sporo osób, ale wcześniej nikt go nie widział. - Czerwonych volkswagenow jest w mieście do diabła i trochę - prychnął Artiom. - Chociaż zaraz, chwileczkę... jeśli babka przyjechała z miasta, to pewnie nie ominęła posterunku drogówki. Tak? - Tak - nie spierałam się, usiłując zrozumieć, co go tak cieszy. Osobiście nie liczyłabym, że milicja zapamiętała numer, 110 chyba że kobieta złamała przepisy. Artiom ma rację, czerwonych passatów jest do licha i ciut-ciut. - Dwa miesiące temu przed posterunkiem ustawili kamerę, ja tą drogą jeżdżę do teściowej na działkę, kiedyś przekroczyłem prędkość, pokazałem sierżantowi legitymację, a on mi szepnął, żebym tu za bardzo nie rozrabiał, właśnie z powodu kamery. - Artiom, jesteś genialny - powiedziałam szczerze. - Jedź do domu - zarządził, nie reagując na pochwały. - Posterunek nam nie ucieknie. Żeby tylko to draństwo nie było akurat zepsute... Jak tu skończę, to do ciebie zadzwonię. Zrozumiałam, że chce się mnie pozbyć, pożegnałam się i pojechałam w stronę miasta, ale na kilometr przed posterunkiem zatrzymałam się na poboczu. Postanowiłam się zdrzemnąć i nawet sama nie zauważyłam, kiedy zasnęłam, pewnie mnie słońce zmorzyło. Obudziło mnie trąbienie, Artiom machał mi ręką przez otwarte okno i pojechałam za nim. - Myślałby kto, że bez ciebie to już nie potrafię nic zrobić - powiedział zjadliwie. - Po prostu mi się podobasz... - Nie zalewaj. Żebyś mnie choć raz w gości zaprosiła, tak po przyjacielsku, a nie dopiero wtedy, gdy wokół są same trupy. - Jak już skończymy z tą sprawą, to cię zaproszę. Do restauracji. Chcesz? Razem z żoną i teściową. - Też mi radość. - Artiom się skrzywił. - W takim razie oddam Saszkę na przechowanie, a my urządzimy sobie libację w mojej kuchni, a potem orgię. - Na orgię za bardzo nie licz przez tą pracę mam zszar-gane nerwy i grzeszę głównie w myślach... - Kiedy dojechaliśmy do posterunku, Artiom przerwać
te wynurze-nia i okazać legitymację. Wyjaśnił krótko czego chcemy i spotkał się z pełnym zrozumieniem. Mimo pesymistycznych prognoz kamera działka bez zakłóceń. Określiliśmy interesujący nas przedział czasowy i już wkrótce mogliśmy oglądać czerwonego passata, który o 19:43 minął posterunek. Do miasta wracał o 20:47. - Stąd do wsi jest dwadzieścia minut szybkiej jazdy - wtrą-cił Wieszniakow, ale ja nie słuchałam, skupiona na ekranie. O 20:30 do miasta wracał słynny hummer. - TT. - Milicjant skinął z szacunkiem. Artiom zaś sposępniał. - Pokaż to jeszcze raz - poprosił. Na ekranu znów po-jawił się hummer. - Jest i Łapszyn - Wieszniakow pokazał. - Najpierw TT, dziesięć minut później Łapszyn, a potem ta babka. Dowiedźcie się, do kogo należy volkswagen zwró-cił się do kapitana. Kilkanaście minut później już wiedzieliśmy, semochód był zarejestrowany na Marinę Aleksendrownę Mitronową, zamieszkałą przy Małej Posadskiej, blok numer osiem mieszkania siedemnaście. - Jedziemy - ponagliłam Artioma. - Zwolnił służbowy samochód i przesiadł się do mojego. Blok numer osiem wygląda bardzo okazale, pewnie mieszkania nie należały do najtańszych. Przy drzwiach wejściowych był domofon, jednak nikt nie zechciał nam odpowiedzieć. - Jeśli tam też jest trup, to ja oszaleję - zażartował ponuro Artiom. - Weź w obroty Tagajewa - miauknęłam. - Nie musisz mnie uczyć! - Podniósł głos, chyba faktycznie miał zszargane nerwy. - Przepraszam - zreflektował się. - No cos się tak przyczepiła? - poskarżył się. - Musiałby być kompletnym idiotą, żeby jechać hummerem do człowieka, którego chce zamordować! Przecież ten samochód zna w mieście każdy kundel! - Może nie chciał go zabijać, tylko tak wyszło... - Jasne. A co mówiłaś dwie godziny temu? Że zabójca czekał na Łapszyna w domu? - No mówiłam - przyznałam niechętnie i odgryzłam się: - Takie zbiegi okoliczności po prostu się nie zdarzają. - No dobrze, więc to nie jest zbieg okoliczności, ale również nie to, co myślisz. - Posłuchaj - nie wytrzymałam. - Skarżyłeś się, że mało zarabiasz... Czy Tagajew ci czasem nie płaci? Artiom popatrzył na mnie tak, że zrozumiałam: tylko nasza przyjaźń sprawia, że nie dał mi w mordę, Wiesznia-kow w milczeniu odwrócił się i sobie poszedł, a ja postałam chwilę pod drzwiami, zadzwoniłam jeszcze raz, bez efektu, i wróciłam do samochodu. Poczułam wyrzuty sumienia. Sumienie czasem daje o sobie znać, choć ogólnie
ma ze mną ciężkie życie. Ech, niepotrzebnie obraziłam Artioma... Przecież to dobry chłopak i zupełnie sobie na to nie zasłużył. Było mi tak źle, że nie mogłam usiedzieć na miejscu i bez sensu krążyłam po mieście, aż w końcu zajrzałam do jakiejś knajpy na obrzeżach. Chciałam się napić, ale dość szybko mi się odechciało. Zamówiłam piwo i dzwoniłam do różnych ludzi, przeważnie bez większego efektu, dowiedziałam się tylko tyle, że Lera jest już w domu, czuje się nieźle i siedzi przy niej Piotr Wikientjewicz. Wtedy przypomniałam sobie niedawne słowa Lery: z ośmiu gości Safronowa czworo już nie żyje. Gospodarz myślał, że niedługo zginie, a tymczasem on jest, chwalić Boga, cały i zdrowy, za to goście mieli znacznie mniej szczęścia. - Pomyśl o tym - udzieliłam sobie cennej rady, ale nie chciało mi się myśleć. Szczerze mówiąc, nic mi się nie chciało. Gapiłam się w ścianę przed sobą, nie miałam siły, żeby wstać i wyjść, chociaż w siedzeniu tutaj również nie widziałam żadnego sensu. Nie dopiwszy piwa, pojechałam do domu, obiecując sobie, że natychmiast pójdę spać. Wyjeżdżając na ulicę No-wodziewiczą, przypomniałam sobie, że niedaleko mieszka Lalin, i nagle strasznie mnie do niego pociągnęło. Posiedzielibyśmy, porozmawiali, napili się, może wtedy życie zaczęłoby lepiej wyglądać?... Zerknęłam na telefon, zastanawiając się, czy mogę po raz kolejny nadużyć dobroci Olega, i wtedy zobaczyłam znajomego dżipa. Lalin mrugnął światłami i zatrzymał się, ja też stanęłam przy chodniku, wysiadłam z samochodu i przebiegłam przez ulicę, absolutnie pustą. Nawet w środku dnia nie ma tu dużo samochodów, a w nocy przejeżdżały dwa na godzinę. Lalin wyszedł mi na spotkanie, rozłożył ręce i wziął mnie w objęcia. Chciał, żeby wypadło żartobliwie, a wyszło na poważnie, jakby dwoje ukochanych witało się po długiej rozłące. Już nie chciałam spędzać z nim wieczoru, lepiej nie kusić losu. - No i co? - sapnął. Wypuścił mn0e z objęć i oparł się 0 samochód. - Trupów coraz więcej, a pomysłów mniej. - Jest jeden oznajmiłam dumnie. Lalin zerknął na mnie z wesołym uśmiechem, a ja czym prędzej powiedziałam. - Do Rajzmana Tagajewa i Annę przyprowadził jakiś znajomy. Myślałam, że to Nikiforow, on ma odpowiednią biografię, ale równie dobrze mógł to być Łapszyn. Jego żona wspominała, że zachowywał się tak, jakby na jachcie widział Annę nie po raz pierwszy. Bardzo możliwe, żę... - Zrozumiałem - warknął Lalin. - Tylko powiedz mi, na Boga, gdzie tu sens? Zabijają jedną kobietę, a potem jeszcze trzy osoby, które coś o niej wiedziały, tak? No to wyobraź sobie taką rzecz. Tagajew zjawia się na milicji i mówi; spałem z Anną Goriną, potem ona przerwała ciążę w klinice Rajzmana, do którego zaprowadził mnie Łapszyn. No i co? Gdzie tu przestępstwo? Po co siekać ludzi jak kapustę? Coś takiego miałoby sens tylko wtedy, gdybyśmy po uzyskaniu odpowiedzi na pytanie, kim jest tajemniczy kochanek Anny, mogli
od razu zobaczyć motyw zabójstwa. Nadążasz? - Pewnie musiałam mieć nadzwyczaj tępy wyraz twarzy, skoro Lalin zaczął wątpić. - Nadążam. - Westchnęłam. O tym samym myślałam, siedząc w knajpie, gdzie nawet piwo nie pomogło mi się rozeznać w tej diabelskiej sytuacji; właśnie diabelskiej, bo był w tym jakiś mistycyzm - mimo pozornej prostoty (wszystkie cztery zabójstwa są ze sobą powiązane) uparcie nie wyłaniał się żaden logiczny obraz. Nie pojawiał się i już! - Dowiedzieliśmy się, że kochankiem jest Tagajew - kopnęłam jakiś kamyczek - i nic nam to nie dało - nie ma motywu. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to szantaż, ale wtedy cała czwórka powinna wiedzieć, czym Anna go szantażowała, a to już jest zupełna bzdura. Załóżmy, że zwierzała, się Wierce, ale co tu robią Rajzman i Łapszyn? - Właśnie. - Lalin skinął głową. - Ta wersja odpada. A może zabójstwa nie są ze sobą w żaden sposób powiązane? - burknął niezadowolony. - Mimo tego, co zdążyliśmy odkryć i powymyślać. Nie są powiązane i cześć. Możliwe też, że na jachcie nie było żadnego killera, tylko Annę zabił któryś z gości Safronowa, a teraz z nerwów zabija ewentualnych świadków, czyli tych, którzy jego zdaniem mogli zacząć coś podejrzewać. - Ale Tagajew... - Wiem, Artiom do mnie dzwonił. Mała, mam przeczucie... Wierzysz w przeczucia? - W twoje tak. - No więc moje przeczucie mówi z całą mocą: Tagajew nie ma z tym nic wspólnego. - Zmówiliście się z Wieszniakowem czy jak? - prychnęłam. - No dobrze, dobrze - powiedziałam szybko. - Załóżmy. Z tych, którzy byli na jachcie, wyłączając kucharkę i obu ma-cho, zostało nas czworo: ja, Safronow, Nikiforów i Łapszyn. - W tej chwili nie wykluczałbym nikogo. Zacząłbym od początku. Co prawda jest jeszcze trzeci wariant - dodał Oleg. - Że ktoś nas wodzi za nos. - Rewelacja. W jakim sensie? - Dosłownym. Nie ma żadnego związku między tymi czterema zabójstwami, morderca zabijał tak po prostu, śmiejąc się z naszych prób odkrycia rzekomych tajemnic. - To psychopata? - spytałam podejrzliwie. - Nie wiem, na razie to tylko sugestie. Chciałbym wyrazić wszystko słowami zanucił Oleg - lecz brak mi słów, są tylko emocje, a to, jak wiemy, żaden dowód. - Załóżmy, że to psychopata. Wówczas należałoby założyć, że się nie uspokoi, dopóki nie zabije wszystkich, którzy byli na jachcie. - Otóż to. - Lalin się zaśmiał. - Wtedy to proste - ta osoba, która zostanie przy życiu, będzie zabójcą. - Bardzo śmieszne - rozzłościłam się.
- Dobra, nie złość się, zobaczymy, co znajdzie Wiesznia-kow. Gdzie teraz jedziesz, do domu? - Tak, chce mi się spać. - W takim razie dobranoc. - Lalin po ojcowsku ucałował mnie w czoło i poszłam do swojego samochodu. Jego przeczucie plus moje przeczucie... Może faktycznie coś w tym jest? Wodzą nas za nos, puszczają fałszywym tropem, a my z ogromnym wysiłkiem znajdujemy coraz to nowe poszlaki, tylko nie tam, gdzie trzeba, i przesłuchuje-my kolejne osoby, tylko nie te, co trzeba. Oleg ma rację, trzeba zacząć od początku, wyrzucając z głowy wszystko, czego zdołaliśmy się dowiedzieć... Ech, łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. I wtedy przypomniałam sobie dziewczy-nę, właścicielkę czerwonego votkswagena. Postanowiłam odwiedzić ją jeszcze raz. Włączyłam silnik, Lalin zatrąbił, ruszając, ja też zatrąbiłam i w pierwszej chwili nie zrozumiałam, co się stało: zza rogu wyskoczył samochód (na pewno terenowy, ale nie zdążyłam zauważyć jaki), dodał gazu i za-terkotała seria z karabinu maszynowego. Wcisnęłam głowę w kierownicę i dopiero wtedy zrozumiałam, że strzelano nie do mnie. Dżip pojechał dalej i zrobiło się tak cicho, jakbym została sama w całym świecie. Zawróciłam i w świetle reflektorów zobaczyłam samo-chód Lalina - zniosło go na chodnik, drzwi od strony kie-rowcy były otwarte. - O Boże... - wyszeptałam, zatrzymując samochód i roztrzęsiona szybko podbiegłam do Lalina. Nie chcę zobaczyć tego, co zaraz będę musiała zobaczyć, nie chcę, nie chcę... O Boże, nie chcę! Lalin poruszył się, a ja wrzasnęłam: - Oleg! - Wszystko w porządku - Lalin wykrztusił z trudem. - Jesteś ranny? - Drasnęło mnie. Wezwij pogotowie, a mnie nie ruszaj, coś z kręgosłupem... Wezwałam pogotowie, zadzwoniłam do Artioma i usiadłam na schodku u nóg Lalina. - Nic nie mów, dobrze? Ja będę mówić, tobie nie wolno... Wytrzymaj jeszcze chwilę, słyszysz? Słyszysz mnie? Proszę cię, wytrzymaj, nie umieraj! - Co ja, głupi jestem? - odpowiedział, a ja zapłakałam i zaśmiałam się niemal jednocześnie. - Jeszcze nie zrealizowałem swojego marzenia. - Jakiego? - zapytałam. Wiedziałam, że nie powinien mówić, ale gdy milczał, robiło się tak strasznie... - No przecież muszę się w końcu z tobą przespać. - Choćby jutro, tylko nie umieraj. - Obawiam się, że jutro się nie da. Trzymałam go za rękę, słuchając wycia syren na sąsiedniej ulicy, a gdy obok nas zatrzymały się samochody, chyba straciłam przytomność, bo nic nie pamiętam. Pierwsze wyraźne wspomnienie: Lalin leży na noszach, a Artiom, który wziął się nie wiadomo skąd, szepcze do mnie: „Wszystko będzie
dobrze, to mocny facet, zobaczysz...", ja patrzę na twarz Lalina - bladą, obcą twarz, tylko wąsy śmiesznie sterczą. Potem pogotowie odjechało. - Jak się czujesz? - spytał Artiom. - Nie wiem - odparłam, ze zdumieniem wpatrując się w swoje zawinięte do łokci rękawy. - Może pani odpowiedzieć na moje pytania? - spytał rzeczowo mężczyzna w marynarce i pod krawatem. Nigdy wcześniej go nie widziałam, ale i tak było jasne, skąd go przyniosło. - Spróbuję...
Przez większość nocy odpowiadałam na różne pytania: najpierw chłopakom w garniturach, potem Wieszniakowo-wi, potem chłopakom z agencji ochrony, w której pracował Lalin. Oni zjawili się niemal od razu, ale cierpliwie czekali na swoją kolej. - Odwiozę cię do domu - zaproponował Artiom, - Parszywie wyglądasz. Nawet się ucieszyłam, nie byłam pewna, czy zdołam dojechać do mieszkania o własnych siłach. Pojechaliśmy do mnie, po drodze Artiom skoczył do sklepu i kupił butelkę koniaku. - Operacja skończy się najwcześniej o szóstej - powiedział. - Lekarze nie mówią nic konkretnego. - Oni nigdy nic nie mówią. Oberwał w kręgosłup? - No mówię ci, że milczą jak partyzanci. Albo zaczynają trajkotać po swojemu i guzik zrozumiesz. Usiedliśmy na kanapie w salonie i napiliśmy się. Saszka, czując, że coś jest nie tak, siedział cicho, co jakiś czas rzucając mi niespokojne spojrzenia. - Artiom... - zaczęłam. - No? - A nic. - Jeśli mówisz o tamtym, to... już zaponmiałem. To prawda, że nie chcę ruszać Tagajewa i wcale tego nie ukrywam, ale nie z powodu własnego bezpieczeństwa, o tym akurat wcale nie myślałem, chociaż możesz mi nie wierzyć. - Wierzę. - Tagajew zmusił wszystkich do gry według własnych zasad. Powstała pewna równowaga, rozumiesz? - Ciężko mi się dzisiaj myśli. -Jeśli równowaga zostanie naruszona... Nasze miasto słynie z tego, że mafia niezbyt dokucza zwykłym obywatelom. Załatwiają swoje sprawy, dogadują się z władzą, władza dogaduje się z nimi. Niech i tak będzie, skoro inaczej nie można. A jeśli miejsce Tagajewa zajmie ktoś inny, to nie wiadomo, co się stanie. Gdyby zabijali tylko siebie, to niech tam, ale tutaj wiesz, jak jest, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Tak naprawdę wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane i może doprowadzić do poważnego nieszczęścia. Poza tym
nadal nie rozumiem, po co Tagajew miałby popełniać te cztery morderstwa... Chociaż po tej dzisiejszej strzelaninie to już nie jestem niczego pewien. Może La-lin jakoś przypadkiem nadepnął mu na odcisk? Przecież to właśnie on zajmował się kontaktami Tagajewa. - Oleg podsunął mi pewną interesującą myśl - Opowiedziałam o naszej rozmowie. Artiom tylko machnął ręką. - Jaki psychopata? W centrum miasta strzelali do samochodu z automatu. Typowe bandyckie zagranie! Rozmawiałem z chłopakami od Lalina. Są w szoku i mówią, że nie robią teraz nic takiego, za co ktoś mógłby się z Olegiem tak policzyć... Z tego wynika, że atak nie jest związany z jego pracą. Trzeba było przycisnąć Tagajewa. - Westchnął. - Może wtedy... Bo teraz się czuję, jak ech... - Machnął ręką.
O szóstej rano zadzwoniła żona Lalina, która została w szpitalu. Operacja przebiegła bez powikłań, ale lekarze nadal niczego nie obiecują. Artiom zdecydował, że nie ma sensu jechać do domu, pościeliłam mu w salonie, a sama poszłam do sypialni, ale i tak nie udało mi się zasnąć, nawet koniak nie pomógł. O dziewiątej znów zadzwonił telefon, zerwałam się, przewracając po drodze krzesło, serce waliło, ręce mi się spociły - myślałam, że to ze szpitala. Gdy okazało się, że dzwoni Dziadek, rozzłościłam się. - Co się tam u was dzieje? - ryknął. - U mnie nic - odparłam spokojnie. - Ja się jeszcze nie obudziłam. - Co z Lalinem? - spytał, już ciszej. - Na razie nie wiadomo. Ani kto strzelał, ani jak się to wszystko skończy. - Przecież cię prosiłem... Czy to tak trudno zrozumieć? Walka z bandytami to nie jest zajęcie dla ciebie! Wciągnęłaś w swoje sprawki Lalina i teraz on jest w szpitalu i jeszcze nie wiadomo, czy z tego wyjdzie. A wszystko przez to twoje pragnienie prowadzenia śledztwa na własną rękę! Ponuro milczałam, bo wiedziałam że ma rację. Gdy trochę ucichł, spytałam: - Wróciłeś już z Moskwy ? - Nie. Będę jutro. Chcę, żebyś przeniosła się do mnie przynajmniej na jakiś czas. Nie zareagowałam. Nie miałam ochoty rozpoczynać dyskusji na temat naszych stosunków, a w przeniesieniu się do jego mieszkania nie widziałam żadnego sensu. Dziadkowi wcale nie chodziło o bandytów, on po prosta usiłował wy-cisnąć z zaistniałej sytuacji maksimum korzyści. On prze-widział, ja nie uwierzyłam, kara nastąpiła, potem przytulił i uratował, a ja w porywie wdzięczności za ojcowską miłość zapominam o jego dawnych grzechach. Zresztą tetaz już nie
da się tej miłości nazwać ojcowską, kochaliśmy się przecież na maksa. - Czemu milczysz? - spytał. Teraz w jego głosie zabrzmiała czułość i autentyczna troska. - Porozmawiamy, jak wrócisz. - A swojemu Wieszniakowowi przekaż, że jak coś ci się stanie... Odeślę go na posterunkowego do Głuchej Dolnej. - A gdzie to jest? - spytał Artiom, gdy odłożyłam słuchawkę. Stał za mną i wszystko świetnie słyszał. Miał na sobie koszulkę i slipki, włosy potargane, pewnie też zerwał się z łóżka, kiedy usłyszał telefon, myśląc, że to ze szpitala, - Zrozumiałam, że bardzo daleko - mruknęłam. - To podpułkownika dają, to posterunkowym grożą... - Może dadzą podpułkownika. - Aha, od razu generała. A tak w sumie to Dziadek ma rację. Pb co się pchasz do tej sprawy? Tylko ludzi denerwujesz. Mówiłem ci przecież - daj sobie spokój. A teraz widzisz, zdenerwowałaś zwierzchnictwo. - Nie udawaj. Jakoś nie zauważyłam, żebyś bał się zwierzchnictwa. - Boję się - to mój obowiązek. Dobra, pójdę służyć narodowi i prezydentowi. Żeby chociaż pensje podnieśli, bo tak to żadnej motywacji człowiek nie ma... Poszedł do łazienki, a ja poleciałam do kuchni, żeby naszykować śniadanie ludziom pracy. Gdy Artiom siedział w łazience, zadzwoniła jego komórka, złapałam ją, chcąc odebrać, ale w porę zauważyłam, że wyświetla się domowy numer Wicszniakowa i pognałam do łazienki. - Cholera! - mruknął zirytowany Wieszniakow na mój widok; po wyjściu spod prysznica był w stroju Adama. - Trzeba ci zainstalować zamek w drzwiach. - Żona - powiedziałam, nie wiedzieć czemu, szeptem, wciskając mu komórkę do ręki. Telefon przestał dzwonić. Gdy Wieszniakow zjawił się w kuchni, śniadanie było gotowe - jak chcę, to potrafię... No czemu nikt mnie nie chce za żonę? - Prawdopodobnie już wkrótce zostanę wyrzucony z domu - oznajmił ponuro Artiom. - Obywatel Wieszniakow proszony jest z rzeczami do wyjścia... I dzień jakiś taki parszywy, pewnie będzie deszcz...
Deszcz rzeczywiście spadł, po południu, gdy byłam w szpitalu. Stan Lalina uznano za stabilny, ale oczywiście do sali mnie nie wpuszczono. Na korytarzu przed drzwiami stało dwóch chłopaków z jego biura. Chwilę z nimi porozmawiałam, obaj byli zdumieni i obaj mówili to samo: ani firma, ani sam Lalin żadnych problemów nie mieli. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że należy powiązać ten atak z czterema poprzednimi zabójstwami, ale nie zdążyłam się nad tym zastanowić, bo wydarzenia posypały się jak z rogu obfitości. Przede wszystkim zadzwonił Wieszniakow i podzielił się wynikami ekspertyzy. Łapszyna zastrzelono z tej samej broni co Wierę i Rajzmana. I jak tu po czymś takim nie łączyć ze sobą tych zabójstw? Wszystko jest ze sobą
powiązane, ta sama broń, ten sam strzelec. Ponadto znaleziono Mironową, która była na działce u Łapszyna - właśnie przebywa w podróży służbowej w Riazaniu. Po-twierdza, że była na działce, chciała omówić pewną sprawę na neutralnym gruncie, ale Łapszyna nie zastała, postała chwilę pod furtką i odjechała. Wiadomość o jego śmierci nią wstrząsnęła (według jej własnych słów), ale pojęcia nie ma, kto mógł go zabić, a o jego interesach nie umie nic powiedzieć. Ogólnie rozmowę z nią należało odłożyć do czasu, aż wróci z Riazania. Na pierwszy rzut oka bankier nikomu nie przeszkadzał, w pracy wiadomość o jego śmierci wszystkich zszokowała. A dalej zaczęło się dziać coś już zupełnie niewyobrażalnego. O 17.15 otrzymałam anonimowy telefon: „zabójca Wiery Nieżdanowej (cytuję) właśnie usiłuje opuścić miasto, jadąc bmw". Następnie rozmówca podyktował jakże znajomy numer. Wszystkie władze zostały ostrzeżone i już o osiemnastej bmw zatrzymano. Za kierownicą siedział właściciel samochodu, Timur Wiaczesławowicz Tagajew, w którego obecności przeprowadzono rewizję samochodu. Podczas rewizji w bagażniku w kole zapasowym znaleziono... No, co? Oczywiście narzędzie zbrodni, razem z tłumikiem. Tagajew najpierw wyraził zdumienie, później niezadowolenie, a potem odmówił odpowiedzi na jakiekolwiek pytania aż do chwili przybycia jego adwokata, który zjawił się niemal natychmiast. W czasie przesłuchania Tagajew kategorycznie zaprzeczył, jakoby miał coś wspólnego z tymi zabójstwami, twierdził, że pistolet widzi po raz pierwszy w życiu i nawet zarzucił milicjantom, że sami go podrzucili. - Może i sami - powiedział znajomy, z którym piłam kawę w bufecie. Tagajew nigdy nie nosi przy sobie broni, wszyscy o tym wiedzą. - Dość nieostrożnie, biorąc pod uwagę jego działalność... - No... - Kapitan wzruszył ramionami. - Tak naprawdę nic mu nie grozi, wszystkich tu mocno przycisnął. No i pewnie też się trochę popisuje: jestem w swoim mieście i nikogo się nie boję. Myślę, że wziął się z naszą władzą za bary i dlatego tak poszło... Tylko że my go ni cholery nie wsadzimy, sama zobaczysz. - Zaśmiał się niespodziewanie i dodał: - TT ma więcej szarych komórek niż niektórzy nasi szefowie, pieniędzy to już nawet nie mówię, a jego adwokat to podobno prawdziwy magik, z każdej sprawy wyciągnie klienta za uszy. Muszę przyznać, że to niesamowite, z jakim uporem kolejni milicjanci zachwycali się Tagajewem, uważając go za porządnego faceta. Ja też nie wierzyłam w to, że TT jeszcze dziś znajdzie się w więzieniu, jednak nazbierało się zbyt wiele drobiazgów, które teraz już nie wyglądały na drobiazgi. Dwie godziny później otrzymałam kolejną wiadomość: Tagajew uciekł niemal w środku przesłuchania. Poszedł do toalety i nagle rozpłynął się w powietrzu. Ciekawe, czy tej sztuczki również nauczył go adwokat?
Cały wieczór spędziłam z żoną i córką Lalina (w końcu udało mi się je namówić, żeby wyszły ze szpitala), ale głównie milczałyśmy i zerkałyśmy na telefon. O pierwszej w nocy zmusiłam kobietę, żeby wzięła proszek nasenny, i pojechałam do domu, zostawiając obie pod opieką chłopaka z firmy Lalina. Po drodze myślałam o tym, że w domu czeka mnie ochrzan od Saszki, biedny pies cały dzień siedział w domu sam. Weszłam do domu, zapaliłam światło, ale Saszka się nie pojawił. Obraza obrazą, ale to mnie już zaniepokoiło. Zajrzałam do kuchni, potem do salonu, spodziewając się najgorszego. Wszystkie rzeczy leżały na swoich miejscach, żadnych śladów włamania, ale Saszki nigdzie nie było... - Hej, psie! - zawołałam. - Dość tych dąsów, wyłaź. Cisza. Zaczęłam w napięciu nasłuchiwać, czując, jak po plecach spływa mi zimny pot. Cholera, przecież nawet nie mam gazu! Jak się urządza prywatne śledztwo, to należałoby jednak zaopatrzyć się w broń... Wybrałam na komórce 02 i weszłam po schodach na górę, gdy zza drzwi sypialni nieśmiało szczeknął Saszka. Odetchnęłam z ulgą, ale tylko na chwilę. Beze mnie pies nie wchodził na pierwsze piętro, to znaczy wejść wszedł, ale nie cierpiał schodzenia - jego ciało było nieprzystosowane do schodzenia po schodach z taką godnością, z jaką powinien to robić tak wybitny pies. Wkroczyłam do sypialni, zapaliłam światło i zobaczyłam, że na moim łóżku leży Tagajew, trzymając psa na rękach. Jamnik popatrzył na mnie ze smutkiem i westchnął. - Cześć - powiedziałam, siadając w fotelu; komórkę położyłam na sekretarzyku. - Nie jesteś zdziwiona - rzekł Tagajew, raczej konstatując fakt, niż pytając. - Szczerze mówiąc, nie za bardzo. Złaź z łóżka, tylko mnie wolno leżeć na nim w butach. Ale on nie ruszył się z miejsca, leżał i patrzył na mnie. Nie złapałam go za kołnierz i nie zrzucałam z pościeli, uznając to przedsięwzięcie za dość problematyczne. - Czemu zawdzięczam wizytę? - spytałam. - Nie mam się gdzie podziać. - Rozłożył ręce. Uwolniony Saszka nawet się nie poruszył, tylko ziewnął. - Muszę zainstalować alarm - uznałam. - To nie mieszkanie, tylko noclegownia. A z tobą później porozmawiam. - Skinęłam psu, który zawstydzony odwrócił się. - W ten sposób walczysz ze strachem? - prychnął Tagajew i wyjaśnił: - Dużo mówisz. - Czego mam się bać? Gdybyś chciał mnie zabić, zrobiłbyś to już w przedpokoju, na przykład rzucając nożem, w kuchni jest cały komplet. O co chodzi? Znów zaczął mi się przyglądać, nie spiesząc się z odpowiedzią, w końcu rzekł:
- Nie zabijałem ich. - Z tym to nie do mnie, tylko do prokuratora. - Skrzywiłam się. - Ty nawarzyłaś tego piwa. Nie rozumiesz, że mnie wra-biają? - Możliwe - nie spierałam się. - Pracujesz dla Dziadka? - zapytał. - Chcesz powiedzieć, że to on cię wrabia? - Początkowo myślałem, że to twoja robota. Ale pistolet... Ludzie, którzy się na tym znają, mówią, że nie jesteś do tego zdolna. - Wszystko zależy od okoliczności. Ale w tym wypadku masz rację. Nie mam z tym nic wspólnego i nie mam pojęcia, kto mógłby mieć. A teraz, gdy już to sobie wytłumaczyliśmy, chciałabym zostać sama ze swoim psem. - Chcę to wyjaśnić - rzekł. Rozmowa ze mną przychodziła mu z trudem, widocznie nie jest przyzwyczajony do wyrażania myśli słowami, poza tym pewnie drażnił go fakt, że jestem kobietą. Pomyśleć tylko, taki facet jak on i musi tłumaczyć coś jakiejś babie. - A wyjaśniaj sobie na zdrowie. - Wzruszyłam ramionami. Tagajew delikatnie przełożył Saszkę, wstał i zaczął prze-chadzać się po pokoju. - Lepiej siądź. Twoje latanie działa mi na nerwy. - Jeszcze zdążę - burkął. Zdążę posiedzieć. - No to kto cię wrabia? - spytałam obojętnie. - Ze swoimi wrogami sam sobie poradzę - pocieszył mnie, zerkając przez ramię. - Ale to wszystko jest jakoś powiązane z tymi zabójstwami. Chcę go znaleźć. - Kogo? - Mordercę... Albo morderców. A ty mi pomożesz. - O szczęście niepojęte... A z jakiej racji? - Wiem, jak radzić sobie ze swoimi, ale morderca pewnie nie należy do naszych i nie da się działać tak, jak przywykłem. A dla ciebie to normalna sprawa. - Tak w ogóle to jestem na zasłużonym odpoczynku. - Dziewczynę zamordowali przy tobie, ty szukałaś zabójcy. Więc jaki tu może być wypoczynek? Ja tylko proponuję ci, żebyśmy połączyli siły. - Ach tak. Czy dobrze cię zrozumiałam: uważasz, że ktoś popełnił te cztery morderstwa, a twoi wrogowie to wykorzystali? Zatrzymał się trzy kroki ode mnie i skinął głową. - Mogło być jeszcze inaczej. - Wzruszyłam ramionami. - Może ktoś zorganizował to wszystko specjalnie po to, żeby się ciebie pozbyć. - Przekombinowane. - Nie takie rzeczy zdarzało mi się oglądać. - Opowiesz przy okazji. - Pewien człowiek zauważył wczoraj, że być może te zabójstwa nie mają żadnego sensu.
- No i właśnie to wyjaśnisz - powiedział spokojnie Tagajew. - Załóżmy, że się zgadzam - oświadczyłam. Drażniło mnie jego krążenie po pokoju, ale postanowiłam nie zwracać na to uwagi. Nie wpłynęłoby to dobrze na naszą rodzącą się przyjaźń. - Załóżmy - powtórzyłam, a on nachmurzył się, najwyraźniej należał do ludzi, którzy rzadko słyszą słowo „nie". - Nakłada to na ciebie określone zobowiązania. To go zainteresowało. - Czego chcesz? - zapytał. - Szczerości - odparłam. - Jeśli zaczniesz ściemniać, nadal będę błądzić. - Nie ma problemu - oznajmił Tagajew. - Jesteś pewien? Czasem ciężko zdobyć się na szczerość. - Przecież powiedziałem, że nic ma problemu. Opowiem o wszystkim, co się tyczy tych zabójstw, ale do moich spraw nie musisz się wtrącać. - No proszę - ucieszyłam się. - Nasz alians rozpada się, nim zdążył powstać. - Dlaczego? - Jak twoim zdaniem mam znaleźć zabójcę? - Zabójstwa nie są powiązane z moimi interesami. Gliny przyczepiły się do mnie, a moim wrogom jest to na rękę. Pokręciłam głową, dając do zrozumienia, że jego argumenty nie zrobiły na mnie wrażenia. - Ktoś ostrzelał samochód Lalina - zauważyłam. - A... to ten facet z firmy ochroniarskiej? Uniosłam brwi, a on się zezłościł. - Jeśli okaże się, że atak na niego jest jakoś związany z tymi morderstwami, to moje spojrzenie na tę sprawę kompletnie się zmieni. Kto mógł dokonać takiego ataku? Zorganizowana przestępczość czy... - Czy wujaszkowie, którzy trzymają władzę w tym mieście? - spytał złośliwie, zupełnie zresztą niepotrzebnie, ponieważ to właśnie chciałam powiedzieć. - W takim razie sprawa zaczyna wyglądać inaczej: nie prywatne porachunki, lecz coś poważnego, na przykład duże pieniądze. I tutaj bez twoich interesów nijak się nie da. Czy wyrażam się jasno? - Dobrze. - Skinął głową po chwili zastanowienia. - Jeśli zobaczę, że to naprawdę konieczne... W końcu do twojego Lalina mogli strzelać z innego powodu. Oczywiście nie miałam ochoty „łączyć sił" z bandytą, ale bardzo chciałam rozwiązać sprawę tych zabójstw, a on miał pewne informacje. Doszłam do wniosku, że jesteśmy sobie potrzebni, i zadałam pierwsze pytanie. - Masz ochotę się napić? - Mówią, że jesteś alkoholiczką - oznajmił. No nie, czy przy zawieraniu dowolnej znajomości muszę słuchać tego pytania? - To nieprawda? - spytał, patrząc na mnie. - Myślę, że jednak jesteś idiotą - nie wytrzymałam. Wyglądał na zaskoczonego, pewnie od dawna nikt mu nic takiego nie mówił. - Tylko skończony idiota powierza swoje sprawy alkoholiczce.
- Tylko spytałem... - No więc określ się: albo jesteś idiotą i nie mam zamiaru tracić na ciebie czasu, albo jesteś inteligentnym facetem i nie zadajesz idiotycznych pytań. Więc co, napijesz się? - Mogę - zgodził się. Zostawiłam Saszkę w sypialni i poszłam do kuchni, Tagajew za mną. - Masz charakter - powiedział z uśmieszkiem, siadając przy stole. - Wiem. Paskudny. Już mi to mówiono, możesz sobie darować podobne spostrzeżenia. Zjesz coś? - Z przyjemnością. - Skinął głową. Wstawiłam kolację do mikrofalówki, nakryłam stół, nalałam sobie martini, a jemu koniaku. - Ostatnia dygresja liryczna i zaczynamy. Ja nie podobam się tobie, ty mnie, ale przez jakiś czas będziemy musieli znosić swoje towarzystwo. Nie mam najmniejszej ochoty demonstrować swojego charakteru, walczyć o swoje „ja" czy zajmować się innymi głupotami, które na jakiś czas lepiej sobie głęboko wsadzić. Twoje zdrowie. Napiliśmy się. Tagajew zagryzł koniak cytryną i powiedział: - Mieć z tobą do czynienia to sama przyjemność - Możesz się wyzłośliwiać do woli, wisi mi to. Podałam mu talerz i spokojnie zjedliśmy kolację, przyglądając się sobie. Potem zaparzyłam herbatę, usiadłam wygodnie w fotelu, podciągnęłam nogi i zaczęłam zadawać pytania. Tagajew palił, spoglądając w przestrzeń nad moim ramieniem, ale gdy na niego nie patrzyłam, jego spojrzenie błyskawicznie się przemieszczało. Nie wiem, co było we mnie takiego ciekawego, ale jeśli już coś było, to po co ukrywać zainteresowanie? Wszyscy faceci to przygłupy - podsumowałam i uspokoiłam się w tym względzie. - W jakich okolicznościach poznałeś Annę? - A jakie tu mogły być okoliczności? - Skrzywił się pogardliwie. - Spotkaliśmy się w jakiejś knajpie. Byłem już zdrowo wcięty, a tu zjawia się Wiera z jakąś dziewczyną. Wypiliśmy, potem pojechaliśmy do Wiery, a rano obudziłem się w jednym łóżku z Anną. - Znasz Wierę? - Od kilku lat. Dobrze znałem jej męża, więc ją oczywiście też. Po jego śmierci czasem się spotykaliśmy, głównie przypadkiem. Kilka razy dawałem jej pieniądze. - Dlaczego? - Dlatego, że prosiła! - Rozzłościł się, widać uważał, że dobre uczynki nie pasują do jego image. - Przyjaźniłem się z jej mężem - wyjaśnił. - Nie zostawił jej pieniędzy, wszystko przeszło na syna, a ona dostawała rentę. Wierka jest szalona, jej mąż miał rację, ona by wszystko przepuściła, a syn to łebski chłopak... Krótko mówiąc, lubiłem ją i dlatego pomagałem. - Byliście kochankami?
- Nie jest w moim guście. - Ale może kiedyś obudziłeś się w jej łóżku? - To takie ważne? - Jeszcze nie wiem. - Powiedzmy, że raz się to zdarzyło. - Raz? - Raz. - Przed śmiercią jej męża czy po? - Po pogrzebie. Była zupełnie wytrącona z równowagi, a ja zostałem na noc. I co stało się rano? - Rozstaliśmy się z ulgą. Nie jest w moim guście i ja jej nie pasowałem, chociaż Wiera być może miała inne zdanie... Krótko mówiąc, nie widzieliśmy się prawie rok, ale do niej dzwoniłem. - Nie spiesz się tak... Wiera liczyła na kontynuacji wa-szych stosunków? - Już wyjaśniłem: miała tylko rentę, a przywykła żyć w luksusie. Myślę, że szukała zastępstwa dla męża. Ja do tej roli nie pasowałem i powiedziałem o tym od razu, a ona potrzebowała czasu, żeby zrozumieć. - Zmartwiła się twoją odmową? - Rano rozstaliśmy się jak przyjaciele, nie rozmawialiśmy o tym. Wiera to rozsądna kobieta. - Rozmawialiście o jej mężu? - Oczywiście. - Mieliście wspólne interesy? - Mieliśmy. - Czy po jego śmierci straciłeś coś w interesach, czy może zyskałeś? Spojrzał mi prosto w oczy. - Ani jedno, ani drugie. Nic nic wygrałem na jego śmierci, jeśli o tym mówisz. To był zwykły wypadek. Pijany facet zostawił traktor na ulicy, a Nikołaj wracał z działki, jechał na krótkich światłach i zobaczył go zbyt późno. Przeprowadzono śledztwo, ale nikt nie miał żadnych wątpliwości, że to wypadek. Możesz mi wierzyć, ja też włożyłem sporo wysiłku w wyjaśnienie tej sprawy. - Czyli Wiera nie miała powodu myśleć, że miałeś coś wspólnego ze śmiercią jej męża, a ty nie miałeś powodu, by dawać jej pieniądze? Napięcie znikło z jego oczu, chyba w końcu zrozumiał, że zadaję te pytania nie dlatego, że lubię grzebać się w czyichś brudach. - Nie sądzę, żeby coś takiego przyszło jej do głowy. Powtarzam, nie było nic, co pozwoliłoby wątpia w nieszczęśli-wy wypadek. Traktowałem Wierę po przyjacielsku, ona ko-chała męża, on kochał ją. Dlatego czasem jej pomagałem. A to, że wtedy... to był zwykły przypadek i szybko o nim zapomnieliśmy. - Załóżmy. Wróćmy do Anny. A wiec obudziłeś się obok niej... To było w mieszkaniu Wiery? - Właśnie. Gdyby było gdziekolwiek indziej, nigdy więcej byśmy się nie spotkali. Ale Wiera od rana zaczęła mi wiercić dziurę w brzuchu: „Aneczka to
taka miła dziewczyna, taka wrażliwa" i tak dalej w tym duchu, No to dałem numer komórki wrażliwej Aneczce. Jakiś czas później zadzwoniła Wiera, mówiąc, ze Ania tak sie martwi, bo zniknąłem. Kilka razy się z nią spotkałem i za każdym razem nie mogłem się nadziwić, czemu Wiera tak lubi tę Ankę i troszczy się o nią jak o krewną. Biedna Ania z niejednego pieca chleb jadła, taka nie zginie, chyba ze ktoś jej kark skręci za głupotę. - Zamilkł i popatrzył na mnie, - Co było dalej? - zapytałam, - Doszedłem do wniosku, że nic ma sensu martwić Wie-ry, zwłaszcza... - Ze raz ją mimo woli obraziłeś... - No tak, w sumie tak właśnie było, Z Anką spotykałem się rzadko, wykręcałem się pracą i wreszcie udało mi się o niej zapomnieć. Aż tu nagle dzwoni Wiera i oznajmia, że Anka jest w ciąży - ze mną oczywiście, chociaż ja miałem co do tego poważne wątpliwości. - Dlaczego? - Dlatego, że zdążyłem dobrze poznać biedną Aneczkę - tania dziwka i straszna idiotka. W czasie spotkań z nią po dziesięciu minutach zaczynała mnie boleć głowa i dostawałem mdłości. Taka pójdzie do łóżka z każdym, bez większych nadziei, po prostu na wszelki wypadek: a nuż będzie miała szczęście i ktoś da pieniądze. Wiera też żyła na rachunek facetów, ale robiła to jakoś inaczej, było w niej to „coś" i na pewne rzeczy po prostu przymykałem oczy. Anka to zupełnie co innego, tania dziwka, na którą szkoda czasu i pieniędzy. Wybrała mnie na tatusia tylko dlatego, że spodziewała się znacznych profitów. Nic miałem nic przeciwko temu, żeby dać jej pieniądze, w końcu z nią spałem, poza tym nie jestem małostkowy. Na kilka tysięcy dolców mogła liczyć swobodnie, w końcu musiała przecież z czegoś żyć po usunięciu ciąży, gdy przez jakiś czas będzie niezdolna do pracy. Ale wtedy Wiera zaczęła ględzić, że Anka chce urodzić dziecko. Tu już się wkurzyłem, bo zapachniało mi to szantażem. Gdyby nie Wiera, szybko bym tę sukę nauczył rozumu, ale nie chciałem wyglądać w jej oczach na... Co cię tak cieszy? zdenerwował się. - Wydaje ci się. Tak naprawdę to miło mi, że nawiedzają cię takie myśli. - A czy to nie ty pół godziny temu proponowałaś... Krótko mówiąc, wsadź sobie gdzieś te uwagi. - Przepraszam - powiedziałam poważnie. - Po prostu z każdą chwilą bardziej mi się podobasz, co dobrze wróży naszej współpracy. Przyglądał mi się długo, zastanawiając się pewnie, jak zareagować na moje słowa, w końcu zdecydował się po prostu kontynuować opowieść. - Spotkałem się z Wierą i powiedziałem, że jestem gotów zapłacić - byłem pewien, że Ankę to urządzi. Jeśli się nie zgadza, to nie zobaczy ani kopiejki. Wiera dobrze mnie znała i poradziła Ance, żeby się zgodziła, co też zrobi-ła. Ponieważ chciałem mieć pewność, że nie przyjdzie jej do głowy drugi raz zarobić na tym samym, powiedziałem, że sam zawiozę ją do lekarza. Wiera
poleciła mi Rajzma-na, umówiła nas z nim i przywiozłem Ankę do niego. To wszystko. - Wiedziałeś, że Artur już ją znał? - Tak, opowiedział mi Anka udawała, że widzi go po raz pierwszy w życiu, i nic dziwnego; to, że z nim spała, nie pa-sowało do obrazu „biednej Aneczki". Później opowiedział mi, jak szantażowała swojego kochanka dzieckiem, wyciąga-jąc z niego pieniądze. Do tego czasu już o niej zapomni-łem, ale kiedy usłyszałem tę opowieść, pożałowałem, że nie skręciłem jej karku. - Z Rajzmancm na pewno poznała was Wiera? - Nie pojechała z nami, po prostu do niego zadzwoniła. Zamyśliłam się. A to dopiero! Czyli Wiera, a nie Nikiforow jak myślałam, i nie Lapszyn! - Widywałeś się potem z Rajzmanem? - Tak, lubiłem go. Sympatyczny facet, Z jego ojcem mia-łem kilka razy do czynienia, po jego śmierci Artur miał problemy, zadzwonił do mnie, a ja mu pomogłem. Cza-sem się spotykaliśmy, żeby się napić i pogadać o różnych sprawach. I właśnie kiedyś przy okazji opowiedział mi tę historię o Annie. - A gdy po zabójstwie Anny zjawiłam się u niego, za-dzwonił do ciebie? - Zadzwonił i powiedział, że interesowałaś się tą dziwką, a zwłaszcza tym, kto ją do niego przyprowadził. Oczywiście dodał, że gliny zadadzą te same pytania, - I co ty na to? - Nic. Czego miałem się bać? Że jakaś babka rok temu przerwała ciążę, w którą zaszła ze mną? - I pozwoliłeś mu, żeby opowiedział? - Przecież w sumie nie było o czym opowiadać. Odparłem, że skoro pytają, to niech powie, bo i tak się dowiedzą. - Ale Rajzman nie zdążył niczego opowiedzieć - wtrąciłam. - Właśnie, tylko że ja nie mam z tym nic wspólnego. - Dobra, idźmy dalej. - Gdy dowiedziałem się, że Rajzmana zamordowano, zadzwoniłem do Wiery. Późno, koło jedenastej. Chciałem zapytać, co się dzieje. Najpierw Ance poderżnęli gardło, potem zastrzelili Rajzmana... Może jakoś się to ze sobą łączy? - Co cię to obchodziło, przecież nie miałeś z tym nic wspólnego? - Lubiłem Artura i martwiłem się o Wierę. - Wyjaśnij - poprosiłam, bo nie wyglądał mi na dobrego samarytanina. - Pomyślałem, że może wdepnęła w jakieś gówno - przy-jaciółka-idiotka, za to z zadatkami na szantażystkę... Nie chciałem o tym rozmawiać przez telefon, powiedziałem, że przyjadę. Tego wieczoru miałem dużo spraw i nie mogłem się wyrwać, ale Wiera powiedziała, że będzie w domu, a wiem, że późno chodzi spać. Wjeżdżam na podwórko, a tu ty, omal mi błotnika nie pogięłaś. - A czemu przyjechałeś bmw, a nie hummerem?
- Bo za dużo pali - odparł zjadliwie. - To po co kupiłeś? Chciałeś utrzeć nosa naszym ojcom miasta? Tigajew złożył ręce na piersi, popatrzył na mnie z nieza-dowoleniem i zapytał: - No to jesteś alkoholiczką czy nie? Zaśmiałam się i potarłam nos, - Przyjmuję krytykę - odparłam wesoło. Rzeczywiście, swoim pytaniem o hummera wkroczyłam na zkazany teren, w końcu to jego sprawa, co i po co kupuje oraz czym jeździ. - I nie myśl, że skoro cię potrzebuję - dodał - to możesz się ze mnie natrząsać, a ja to będę spokojnie znosił. - Nawet mi to do głowy nie przyszło. No więc omal nie pogięłam ci błotnika... - Twoje ferrari to tak jak mój hummer, każdy je zna, dlatego cię puściłem, byłem ciekaw, czego tu szukasz. Zatrzymałaś się przed klatką Wiery, zrozumiałem więc... - I postanowiłeś chwilę zaczekać? - Oczywiście. - A czemu nie pojechałeś? - Byłem pewien, że Wiera szybko cię wyrzuci, nie lubiła, gdy ktoś pchał nos w nie swoje sprawy. Gdy się w końcu wyniosłaś, poszedłem do niej. - Nie pakowała przypadkiem walizki? - Oglądała pornosa, jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć. Pogadaliśmy trochę, napiliśmy się... Chciałem się dowiedzieć, czy nie ma jakichś problemów, ale zapewniła mnie, że nie. Wtedy spytałem o Ankę; Wiera była zdumiona, że ktoś ją zabił, mówiła, cytuję, że tylko wariat mógł to zrobić. Albo ty i powodu twojego Dziadka. Innych kandydatów nie widziała. A potem zaczęła się skarżyć na Nikiforowa. - Znałeś go? - Z jej opowieści. Kiedyś miał problemy finansowe i zwracała się z tym do mnie. - Pomogłeś? - Nie. Co innego pomagać jej, a co innego... - Może byłeś zazdrosny? To ma bezpośredni związek ze sprawą - dorzuciłam czym prędzej, widząc jego minę. Odetchnął głęboko, jak przed skokiem do wody, pewnie zbierał siły. - Powtarzam dla tępych: nie jest w moim guście. Była żoną mojego przyjaciela i nie musiałem z nią spać. Nie musiałem. - Ale spałeś i potem czułeś się winny. - Skoro tak to widzisz, to co ja na to poradzę? - Na co się skarżyła? - Jak zwykle. Wszyscy faceci to palanty i tak dalej. Nikiforów spał z Anką, to już nie miał z kim? I tak dalej w tym duchu. Była nieźle wstawiona i rozmowa
wyszła chaotyczna. Pożegnałem się i powiedziałem, żeby dzwoniła w razie jakichkolwiek komplikacji. - Nie odniosłeś wrażenia, że ona się czegoś boi? - Przyjechałem właśnie po to, żeby się tego dowiedzieć. Niczego się nie bała, nie wyglądała na przestraszoną. Gdyby było inaczej, zostawiłbym u niej któregoś z chłopaków. - Jej też pozwoliłeś opowiedzieć o swoim związku z Anną? - Zdziwiłem się, że robi z tego tajemnicę. Odpowiedziała: „nie chciałam cię w to wszystko wciągać". W zasadzie słusznie, po co mi gadanie na milicji? - Ale mnie skłamałeś. Dlaczego? - Działałaś mi na nerwy - uciął. - Rozmawiałeś z Wierą o Rajzmanie? - Oczywiście. Oboje byliśmy przekonani, że wstrzelono go z powodu jakichś ciemnych interesów; ojciec skupował kradzione rzeczy, może Artur też to robił, skąd mogę wiedzieć? Ja się do cudzych spraw nie mieszam. - O której od niej wyszedłeś? - W domu byłem o trzeciej, od Wiery do mojego domu samochodem jest dwadzieścia minut. - Zamordowano ją koło czwartej - zauważyłam. - Byłem wtedy z kobietą. Gliny, rzecz jasna, mają gdzieś takie alibi, skoro to była prostytutka z mojej knajpy. Tak tylko mówię, żebyś sobie czegoś nie myślała. - Pod tym względem jestem nie lepsza od glin - pocieszyłam go. Prychnął. Dziewczyna czekała na ciebie w domu? - Nie, zamówiłem przez telefon, zachciało mi się czułości. Chłopak z ochrony „Szanghaju" ją przywiózł, zresztą chłopak to też dla ciebie żaden świadek. - Można sprawdzić, czy dzwoniłeś do „Szanghaju". - Sprawdź, dzwoniłem i byłem z kobietą. Wyszła o ósmej rano. - Czemuś dziewczynę tak wcześnie wygonił? - A co, twój Dziadek trzyma cię do obiadu? - Do obiadu nie, musi być wcześnie w pracy. Powiedz mi, czy Wiera dawała komuś klucze od swojego mieszkania? - Nie sądzę. Jestem prawie pewien, że nie. Była skąpa i strasznie się trzęsła o swoje klamoty. - Nikiforow nie miał kluczy? - Nie mówiła mi o tym, ale nie sądzę, żeby zmieniała swoje zwyczaje. - Wierę zamordowano w przedpokoju. Tutaj są dwie możliwości: albo sama otworzyła komuś drzwi, albo usłyszata hałas, gdy morderca otwierał drzwi wytrychem. Ty na przykład z moimi drzwiami poradziłeś sobie śpiewająco. - Nie zwracałem uwagi na jej zamki, ale pewnie nie było tam nic szczególnego. Dla człowieka, który się na tym zna, to kwestia dwóch minut. - Właśnie tyle straciłeś na moje drzwi? - Mniej. Powinnaś zmienić zamek - nędza.
- Jeśli sama otworzyła drzwi, to musiał to być dobry znajomy. Nikiforów na przykład, ale on na tamtą noc ma alibi. Nie sądzę, że Safronow go krył, w końcu był do Wiery bardzo przywiązany. - Pietieczka? Opowiadała mi o nim. A w kwestii tego, czy mogła coś usłyszeć... Dużo wypiła i właściwie powinna twardo spać. Chociaż mogła się. wcale nie kłaść, ona jest z żelaza, potrafi przesiedzieć całą noc i wlać w siebie wiadro koniaku. -Jak u niej byłam, miała na sobie szlafrok, tobie też otworzyła w szlafroku? - Przy mnie chodziła nago; jeszcze się pytała, czy nie jestem zainteresowany jej urokiem. - Nie byłeś? - Powtarzam po raz kolejny: nie jest w moim typie. - Wiesz co, cierpliwy z ciebie facet... Nie mówię o sobie, chociaż tu też sięgasz wyżyn, chodzi mi o Wierę: babka łazi przed tobą nago, a ty spokojnie sobie z nią rozmawiasz. A mnie mówili, że za mniejsze rzeczy potrafisz wyrzucić kobietę przez okno. Kłamali? - Ciebie wyrzuciłbym z przyjemnością. Zrozum... Gdy zginął jej mąż, dostała kręćka. Niby się trzymała, ale tak naprawdę życie jej nie cieszyło. Za co miałbym ją wyrzucać przez okno? Można wytrzymać. - Wieszniakow ma rację. - Pokręciłam głową. - Kto to? - Gliniarz. Twierdzi, że w zasadzie jesteś w porządku. - Jestem mu głęboko wdzięczny. O niczym innym nie marzę, tylko o tym, żeby gliny dobrze o mnie mówiły. - Nie bądź taki złośliwy. Jedna sprawa pomagać jakiemuś bydlakowi, niechby nawet we własnym interesie, a co inne-go normalnemu facetowi. - Cieszę się, że widzisz we mnie człowiek. Ja jeszcze nic w tobie nie dojrzałem, ale będę się starał. - Lubię starających się, dawaj. A na razie wróćmy do Wie-ry. Oprócz Nikiforowa miała jeszcze innych mężczyzn? - Być może, skąd miałbym wiedzieć? Nawet tego nigdy na oczy nie widziałem. Jeśli sama otworzyła komuś drzwi, to teraz nie ma co zgadywać, kto to był. - Po mnie nikt do niej nie dzwonił. - A ty dzwoniłaś przy mnie. - Skinął głową. - Czyli albo wcześniej się umówili, albo... pistolet był z tłumikiem? - Tak. I do wszystkich strzelano z tej samej broni, która potem znaleziono w twoim samochodzie. - Ale gdyby to był ktoś z jej znajomych, to jak zdołaliby podrzucić mi pistolet? - O tym pogadamy za chwilę. Załóżmy, że Wiera po-łożyła się spać, ale mimo dużej ilości wypitego alkoholu usłyszała hałas, wyszła do przedpokoju i tam została zamordowana. Nie sądzę, żeby siedziała po ciemku, a widząc światło, zabójca nie odważyłby się użyt wytrycha. - Miała zamiar poleżeć w wannie - przypomniał sobie Tagajew. - Przynajmniej
tak mówiła, gdy odprowadzała mnie do drzwi. - No cóż, to by pasowało. Załóżmy, że światło paliło się tylko w łazience. Zabójca pomyślał, że w końcu położyła się spać, i wszedł, a wtedy Wiera wyszli z łazienki. Załóżmy, że to był najemnik, teraz i tak nie mamy żadnego podejrza-nego. Bardzo pasowałby Nikiforow, ale on ma alibi. Sam byłeś w mieszkaniu Anny czy kogoś wysłałeś? - zapytałam niewinnie. Tagajew ściągnął brwi, spojrzał na mnie ze zdumieniem. - Nigdy u niej nie byłem. - No dobrze, a dalej? - Co dalej? - Odpowiedziałeś tylko na pierwszą część pytania. - Po co miałbym kogoś do niej posyłać? - Na przykład po to, żeby sprawdzić, czy nie zatrzymała sobie jakiejś pamiątki po waszym związku. - Najwyżej zużytą prezerwatywę. Powiedz, o co ci chodzi. - Proszę bardzo. W mieszkaniu Anny już po rewizji gliniarzy ktoś był i porządnie tam wszystko przerył. - Mnie by coś takiego nie przyszło do głowy, zwłaszcza jeśli już tam byli gliniarze. Po co? - Właśnie, że jest po co. Załóżmy, że leży w mieszkaniu jakiś przedmiot, zupełnie niepozorny, i gliny nie zwracają na niego uwagi. Jednak gdyby nagle się nim zainteresowały, to mógłby naprowadzić na ślad jakiegoś człowieka... - Brzmi logicznie - przyznał Tagajew po chwili zastanowienia. - Nikogo do niej nie wysyłałem, bo niczego ssę nie bałem. Nie zabiłem jej. Ani jej, ani Wiery, ani Rajzmana, ani Łapszyna. Niczego jej nie dawałem, ale nawet jeśli sama coś sobie wzięła... - A gdyby to było coś ważnego dla ciebie? - Nie rozśmieszaj mnie. Nie mam w domu niczego, co chciałbym utrzymać w tajemnicy. Jeśli zapytasz, gdzie trzymam takie rzeczy, poślę cię do licha. Z Anką na pewno tam nie byłem, możesz mi wierzyć. - Czyli ktoś inny się postarał. A na działkę do Łapszyna po co jeździłeś? - Po cholerę miałbym do niego jechać, jeśli go nawet nie znałem? - Zarejestrowali twój samochód na posterunku drogówki. Po co jechałeś hummerem, a nie bmw? - Myślisz, że nie wiem, że gliny na tym posterunku ustawiły kamerę? Jeszcze tego samego dnia się dowiedziałem, sami gliniarze mi powiedzieli, w tajemnicy. Tę „tajemnicę" całe miasto zna od dawna. Według ciebie pojechałbym swoim wozem zabić człowieka? Przecież zapamiętaliby go nawet bez kamery. - To po co pojechałeś? - Jakiś palant zadzwonił do „Szanghaju" i pytał o mnie. Nie miałem najmniejszej ochoty rozmawiać z byle kim, ale on prosił, żeby przekazać, że chce mi powiedzieć coś o Wierze. No to wziąłem słuchawkę. - No i co?
- Chciał pieniędzy, skarżył się na biedę. Za tysiąc dolców obiecał opowiedzieć mi coś ciekawego. - I wyznaczył spotkanie za miastem? - Na dwudziestym kilometrze, tam jest drogowskaz. - I „kupiłeś" to? - Miałem zamiar nauczyć go rozumu. - No tak, żądanie pieniędzy od ciebie było z jego strony bardzo nierozsądne. - Właśnie. Powiedział, że będzie w czerwonej hondzie. - Ale nie przyjechał? - Oczywiście, że nie. Poczekaliśmy kwadrans i wróciliśmy do miasta. Miałem wielką ochotę przydusić tę gnidę. - Rozumiem, że w samochodzie nie byłeś sam? - Nie, ale to byli moi ludzie, więc dla glin to żadni świadkowie. - No cóż, chyba wszystko już sobie wyjaśniliśmy - podsumowałam. Nasza rozmowa nie przyniosła spodziewanych rozwiązań, wprawdzie pewne rzeczy stały się jasne, za to ogólnie wszystko się jeszcze bardziej zaplątało. - A pistolet? - Tagajew ściągnął brwi. - Pamiętam o tym. Łapszyna, którego nawet nie znasz, zamordowano koło ósmej wieczorem. I teraz poważnie się zastanów, w którym momencie mogli ci podrzucić pistolet. - Następnego dnia, koło siedemnastej, jak byłem u fryzjera. Zrozumiałam, że już się nad tą kwestią zastanawiał, ale postanowiłam się zabezpieczyć. - Na spotkanie jechałeś hummerem - gdzie w tym czasie było bmw? - Na parkingu pod „Szanghajem", dzisiaj też tam stało, do drugiej. O drugiej jeden z moich ludzi pojechał z nim do myjni, pistoletu w bagażniku nie było bagażnik odkurzali, wyjmowali koło zapasowe. - A może podłożyli w myjni? - Nie, chłopak nie odchodził od samochodu, pytałem. - Może skłamał? Może jednak odszedł na chwilę? - Nie skłamał. W takich sprawach się nie kłamie. Chłopak jest pewny. - A ton twój pewny chłopak nie mógł podrzucić pistoletu? - Znam go dziesięć lat. - I co z tego? - Wierzę mu. On by nie zdradził. - Każdy zdradzi, jeśli dostrzeże w tym swoją korzyść - powiedziałam i omal się nie zakrztusiłam - nieświadomie zacytowałam pewnego człowieka. Patrzyliśmy na świat z diametralnie różnych pozycji, a tu proszę... Tagajew spojrzał na mnie niezadowolony. - Taak - powiedział po chwili milczenia. - Ciężki przypadek. - Przepraszam, na pewno świetnie znasz swoich ludzi, ale różnie bywa. - Bywa. Chłopak nie odchodził od bmw i nie podrzucił pistoletu. Na parkingu przed „Szanghajem" samochód stoi tuż przed budką ochrony. Gdyby ktoś tam łaził, zauważyliby. - Ale...
- Dawaj dalej - rozkazał Tagajew i było jasne, że ledwie powstrzymuje gniew. - Dobrze. Chłopak wrócił bmw do „Szanghaju"... - Tak, a ja pojechałem tym bmw do fryzjera. U fryzjera byłem już ponad godzinę. Samochód stał na podwórku, okna fryzjera na podwórko nie wychodzą, z tamtej strony jest płot, obok parking, można swobodnie podejść nie zauważonym. - Co to za fryzjer? - „Żar-ptak" na Grochowej. Byłam u tego fryzjera nieraz. Tagajew ma rację; idealne miejsce, jeśli ktoś chciał podrzucić broń. Cicha uliczka, wokół domki z ogródkami oraz budowa, otoczona drewnianym płotem. - Czemu wjechałeś na podwórko? - Tam była wąska ulica i wielka kałuża, a samochód dopiero co wrócił z myjni. - Tak. - Skinęłam głową. - Morderca miał świetną okazję... Od której byłeś u tego fryzjera? - Umówiony byłem na wpół do piątej. - O siedemnastej piętnaście milicja otrzymała anonimowy telefon; facet się spieszył, pewnie się bał, że zajrzysz do bagażnika, wszystkiego nie sposób przewidzieć, mogło się na przykład okazać, że musisz zmienić koło. Dokąd pojechałeś po fryzjerze? - Do „Szanghaju" na kolację. O wpół do ósmej miałem umówione spotkanie i właśnie po drodze na to spotkanie zgarnęli mnie gliniarze. - A czemu uciekłeś? Opowiedziałbyś wszystko, jak było, a oni by się odczepili. Tagajew gwizdnął pogardliwie i przewrócił oczami, okazując swój stosunek do moich słów. - Zupełnie niepotrzebnie - pokręciłam głową - w milicji są całkiem porządni ludzie, a niektórzy nawet cię lubią. Podobno zaprowadziłeś porządek wśród swoich. - Podobno jesteś... - Alkoholiczką - wyrecytowaliśmy jednocześnie. - A może komuś nie podobał się ten porządek? I ten ktoś postanowił się ciebie pozbyć? - Z tym to już sobie sam poradzę. - Tagajew dotknął mnie palcem. - Twoje zadanie to znaleźć zabójcę. - Widzisz, przyjacielu - powiedziałam, zakładając nogę na nogę. - Jeśli to wszystko zostało zorganizowane, żeby się ciebie pozbyć, to morderca jest najemnikiem i z zamordo-wanymi nic go ok łączy. W tym wypadku lepiej zacząć od tego, komu jest to na rękę. Dużo masz wrogów? - Dziesiątki. - A kto faktycznie mógłby się porwać na coś takiego? Musiało go przypilć, a przede wszystkim musiał mieć określone możliwości. - Tagajew zamyślił się,
pocierał dłonią podbródek, nie zauważając tego. - No? - ponagliłam. Chyba z trudem przypomniał sobie o moim istnieniu, popatrzył na mnie stropiony i wygłosił: - Znajdź, zabójcę. - Cóż, w takim razie porozmawiajmy o morderstwie. Nadał nie widać motywu zamordowania Anny. Przed naszym spotkaniem myślałam, że ty masz motyw, dziewczyna coś widziała albo dyszała... Ale tak nie jest. Jednak mógł być iek, któremu zależało na jej śmierci, znajomych miała dużo i o którymś mogła wiedzieć coś, co było dla niego niebezpieczne. Związku między zabójstwami Rajzma-na, Wiery i Łapszyna w ogóle nie widać, Wiera jeszcze jak cię mogę, bądź co bądź - przyjaciółka, Anna mogła jej coś powiedzieć, ale reszta? A jednak całą trójkę zastrzelono z tej samej broni. - Wiem o tym. - Tagajew się zmartwił. - Nie rozumiem, do czego zmierzasz. - Albo te wszystkie zabójstwa są zaplanowaną akcją, wymierzoną przeciwko tobie, albo ktoś improwizuje - zobaczył, co się dzieje, i umiejętnie wykorzystał sytuację, wrabiając cię. W pierwszym wypadku mamy do czynienia z osobą dość potężną i wyjątkowo bezczelną, w drugim wszystko jest znacznie prostsze. Pierwszego wariantu nie chcesz omawiać, czyli za podstawę bierzemy drugi. Ktoś rozprawił się ze swoimi wrogami, wrabiając cię przy okazji.. - Spojrzałam na zegarek i wstałam. - Dobrze, pora spać. - Spać? - spytał zaskoczony Tagajew. - Spać. W nocy ludzie śpią, w każdym razie ja na pewno. Możesz się położyć w sypialni dla gości, naprzeciwko mojej, pościel jest w szafie... - TT zmarszczył brwi, odru-chowo spojrzał na telefon. - Nie wygłupiaj się pokręciłam głową - nie mam zamiaru oddawać cię w ręce glin, chyba że sam zechcesz. Wiele się po tobie nie spodziewam, skoro postanowiłeś milczeć o swoich sprawach. Ja i tak się do wszystkiego dokopię, tylko zajmie mi to dużo więcej czasu. Oczywiście moja sypialnia jest znacznie przytulniejsza niż areszt, decyzja należy do ciebie. Przeciągnęłam się i poszłam na górę, gdzie czekał na mnie Saszka. Udawał, że śpi, ale stuknęłam go w bok i za-syczałam: - I to ma być przyjaciel! Leży w moim łóżku z pierwszym lepszym! Wstydu nie masz za grosz! Saszka przykrył pysk łapą i zasapał oburzony.
Wstałam wcześnie, Saszka też się zerwał i plątał mi się pod nogami, merdając ogonem, ale udawałam, że tego nie widzę. Jednak miał taką nieszczęśliwą minę, że serce mi zmiękło i na znak pogodzenia poszłam z nim na spacer. Po powrocie zastałam Tagajewa w kuchni. Zdążył się już ogolić dyżurną maszynką, która od dawna leży w łazience, i właśnie robił jajecznicę. Pachniało kawą. Pomyślałam sobie nie w porę, jak to jednak przyjemnie wrócić do kuchni, gdzie czeka na ciebie kawa i śniadanie. Tagajew włączył ra-
dio, jego gust nieco mnie zdziwił. - Myślałam, że słuchasz rosyjskiego popu - powiedziałam zamiast „dzień dobry". - Powiedz mi - prychnął - po co ludzie ustalają reguły? - Żeby je łamać? - odparłam ochoczo. - Aha, czyli ja też mogę zadawać pytania niezwiązane ze sprawą? - Proszę, tylko ja nie mam zamiaru na nie odpowiadać. - Nie znoszę popu. - Już zrozumiałam. - Nalałam sobie kawy i usiadłam przy stole. - Zjesz? - Z chęcią. Znów mnie zaskoczył: nałożył jajecznicę na talerze i nawet położył na stole serwetki, które znalazł w mojej szafce. - Ciekawy z ciebie facet - nie wytrzymałam. - Bo umiem posługiwać się widelcem? - Nie tylko, w dodatku serwetką. Niespodziewanie uśmiechnął się i pokręcił głową. - Jakie mamy plany? - zapytał, gdy skończył śniadanie. - Na dzisiaj czy tak w ogóle? - Tak w ogóle. - Znaleźć zabójcę oczywiście. - A na dzisiaj? - Z przyjemnością znalazłabym go jeszcze dzisiaj, ale pewnie nie będziemy mieli tyle szczęścia. Będę się włóczyć po mieście i zadawać ludziom różne pytania. - Pojadę z tobą - oznajmił, co wcale mnie nie ucieszyło. - Przypominam, że szuka cię milicja jako podejrzanego o zabójstwa, to po pierwsze. Po drugie, śledztwo to sprawa kompletnie nieciekawa, powiedziałabym nawet, nudna. - W twoim samochodzie są przyciemniane szyby, a nie muszę z niego wychodzić. Mogłam powiedzieć, że jeśli ktoś zauważy go w moim samochodzie, to ja będę miała nieprzyjemności, ale pewnie mu to wisiało. Wpakował się do mojego domu, pije moją kawę i jeszcze dyktuje mi warunki. Najłatwiej byłoby posłać go do diabła, ale odmówiłam sobie tej przyjemności. Niech ze mną pojeździ, jak przesiedzi cały dzień w samochodzie, to jutro sam się zgłosi do oglądania telewizji. - Dobrze - odparłam dyplomatycznie. Pół godziny później wyjechaliśmy z garażu. Saszkę też wzięłam ze sobą, przy takim układzie zostawianie go w domu było niesprawiedliwe. Spojrzałam na zegarek i zadzwoniłam do Wieszniakowa. - Tagajew uciekł, a Nikiforow prosi o ochronę - lakonicznie zdał relację. - Po co mu ochrona? - Mówi, że zabójca to psychopata i chce wystrzelać wszystkich, którzy byli na
jachcie. - A co, znów kogoś zastrzelili? - Żeby ci pypeć wyskoczył na języku. - Wieszniakow obraził się i wyłączył. - Dokąd jedziesz? - spytał Tagajew. - Do szpitala. - Ten typ, do którego strzelali, to twój przyjaciel? - Przyjaciel. - Bliski? - Bliżej się nie da. - To znaczy, że z nim śpisz. - Powiedz mi, proszę, co cię to obchodzi? - lekk się zdumiałam. - Mocno oberwał? - Mam nadzieję, że z tego wyjdzie - powiedziałam i splunęłam przez lewe ramię, żeby nie zapeszyć. Lalin odzyskał przytomność, ale nie wpuszczali do niego nawet żony, siedziała na korytarzu. Znalazłam lekarza i używając swojej twarzy jako wizytówki, porozmawiałam z nim. Gdy wróciłam do samochodu, Tagajew zainteresował się: - I co, lepiej mu? - Skąd wiesz? - Twarz ci się zmieniła i skaczesz z radości. - Mam nadzieję, że twarz zmieniła mi się na lepsze? - Kokietujesz mnie? - Nie uwierzył. - Nie, to tylko idiotyczny nawyk mielenia ozorem. Nie zwracaj uwagi. Zadzwoniłam znowu i tym razem miałam szczęście: Marina Aleksandrowna Mironowa, ta, która była na działce u Łapszyna, wróciła już do domu. Bezczelnie oznajmiłam, że jestem z milicji i że musimy pilnie porozmawiać. Kobieta zgodziła się chętnie. Znałam jej adres, zostawiłam samochód na parkingu w głębi podwórka i poszłam do klatki. Marina czekała na mnie przy windzie. Podsunęłam jej moją legitymację pod nos, spojrzała na nią przelotnie, za to na mnie gapiła się jak sroka w gnat. - Olgo Siergiejewna... - zaczęła nieśmiało, wpuszczając mnie do mieszkania. Spotkałyśmy się na przyjęciu u gubernatora... - Możliwe. - Teraz pracuje pani w milicji? - Zdecydowano, że kobiety szybciej znajdą wspólny język. - Proszę, niech pani siadaj. W nocy wróciłam z podróży służbowej, jeszcze muszę po południu zajrzeć do pracy. Może kawy albo herbaty? - Dziękuję, proszę sobie nie robić kłopotu. Niech mi pani powie, kiedy widziała pani Łapszyna po raz ostatni? - Zaraz pani powiem dokładnie... Dwudziestego marca, na pewno. Przyjaciółka miała urodziny i poszliśmy do restauracji. Tam się spotkaliśmy. Był z żoną, więc prawie nie rozmawialiśmy, tylko się przywitaliśmy.
- To znaczy, że nie widzieliście się kilka miesięcy? Od dawna go pani zna? - Zeszłej zimy poznaliśmy się na tym właśnie balu guber-natorskim, na Boże Narodzenie. Wie pani, że zaproszono wtedy wielu przedsiębiorców, mnie również. Zaproszenie przysłała mi przyjaciółka, pracuje w administracji. Mam skromną firmę, pewnie pani o nas nie słyszała, chociaż może? „Umka" produkuje pierniki, torty i inne ciasta również, ale głównie pierniki. - Jestem na diecie. - Uśmiechnęłam się. - Tak, oczywiście... - wymamrotała, chyba bardzo się denerwowała. - Na tym balu właśnie się poznaliśmy. On był bez żony, a ja jestem niezamężna... - Poznaliście się i co dalej? - Naturalnie zostaliśmy kochankami. - Wzruszyła ramionami. No tak, faktycznie, co w tym nienaturalnego? Marina wyglądała na dwadzieścia pięć lat, choć pewnie i tak ma niewiele więcej i z tego, co widać, cały wolny czas poświęca na podtrzymywanie urody, której matka natura jej nie poskąpiła. Ładna figura, zadarty nosek, pewnie ma powodzenie u mężczyzn... Poza tyra sama się utrzymuje. Lera jest starsza i nie tak atrakcyjna, wprawdzie mnie bardziej się podoba ale ja nie jestem mężczyzną. - Jak długo trwał wasz związek? - Ponad pół roku. Latem chciałam z nim jechać do Hiszpanii, ale pojechał z żoną. - Żona panią znała? - Skąd! Giena dostałby zawału. Trząsł się nad nią jak nad jajkiem. Nie wiem, jakim cudem w ogóle odważył się na romans ze mną. Drżał jak zając, czasem to było aż śmieszne. Początkowo oczywiście miałam nadzieję, że ją zostawi, przecież nawet nie mieli dzieci. A ja urodziłabym mu syna, mam tylko trzydzieści lat... I byłam pewna, że mnie kocha! Ale potem... potem zrozumiałam, że on tej swojej Lerki nie zostawi. Zapalę papierosa, nie ma pani nic przeciwko temu? - Skąd, proszę palić. Zapaliła, patrząc gdzieś w kąt. Było jasne, że rana w jej duszy jeszcze się nie zabliźniła, Marina chciała się wygadać, mogłam się nie pchać z pytaniami. Pewnie po prostu nie miała komu o tym wszystkim opowiedzieć. - No niech mi pani powie, jak tak można? Kocha się kogoś, bo przecież on naprawdę mnie kochał! A jednocześnie nie chce się nic zmienić. Wystarczały mu przypadkowe spotkania, podczas których ciągle patrzył na zegarek. Wie pani, mam teraz romans i znów jest to samo. Pewnie po prostu nie umiem... Dla innych kobiet mężczyźni zostawiają żony, a dla mnie... - Które z was było inicjatorem rozstania? - Ja, chociaż wcale tego nie chciałam. Pragnęłam widywać go codziennie i każdego wieczoru kłaść się z nim do łóżka, chciałam, żebyśmy mieli dziecko... Ale jak na złość nie mogłam zajść w ciążę. Może wtedy... W końcu oświadczyłam: dłużej tak nie mogę; albo-albo. Powiedział, że się zastanowi, wyszedł i przez tydzień nie dzwonił. A gdy w końcu ja zadzwoniłam,
powiedział, że już wybrał. Żonę oczywiście. Na początku myślałam, że oszaleję, ale potem jakoś doszłam do siebie. Nie rozumiem, czemu się jej tak uczepił. To był dziwny związek... - Dlaczego? - spytałam czujnie. - Giena często opowiadał o swoim życiu, o żonie. Nie lubiłam tego, ale przecież człowiek musi sic czasem wygadać. Pobrali się wcześnie i myślę, że ona... pogardzała nim? A może on sam to wymyślił... Dopiero gdy zrobił karierę... Jednym słowem, był z siebie strasznie dumny, udowodnił własnej żonie, jaki jest zdolny. Ona jest nauczycielką w szkole muzycznej, nie wiem, gdzie tu powód do dumy. - Miał wcześniej jakiś romans? - Pięć lat temu z jakąś dziewczyną z banku, ale szybko z nią zerwał, bał się, że żona się dowie. - Czego się bał? Ona jest nauczycielką, a on bankierem, przecież nie wyrzuciłaby go z domu? - Nie wiem. Albo z natury jest chłopczykiem, który potrzebuje niańki i bez niej nie może zrobić kroku, albo faktycznie ją kochał. Pewnie kochał, skoro z nią został. - Czyli rozstaliście się i przez długi czas się nie widzieliście. To dlaczego pojechała pani do niego na dacze? - Wynikła taka sprawa... - Machnęła znużona ręką. - Kupiłam to mieszkanie, pożyczyłam pieniądze, obiecali, że zaczekają rok, a teraz... Nie mam skąd pożyczyć, a to duża suma, dziesięć tysięcy dolarów, no i chciałam pożyczyć od niego. Zadzwoniłam i powiedziałam, że mam ważną sprawę i chciałabym się spotkać. - Przez telefon nie wspomniała pani o pieniądzach? - Nie. Bałam się, że od razu odmówi, a tak... Dla niego taka suma to drobiazg, zwłaszcza że to pożyczka i wiedział, że ja bym oddała. Powiedział, że będzie na daczy, wyjaśnił, jak dojechać. Wie pani, tak sobie myślę, że on też chciał się ze mną zobaczyć, dlatego ta dacza, chociaż przedtem zawsze spotykaliśmy się u mnie. Bał się, że żona się dowie... Jeszcze miałam jej współczuć, że taka nieszczęśliwa, że dzieci nie mają! A ja niby co, szczęśliwa? Przyjechałam, postałam pod furtką, ale nie otworzył. Szczerze mówiąc, nawet się nie zdziwiłam, myślałam, że nawalił i zmył się do tej swojej Lerki. Nawet nie zadzwoniłam, doszłam do wniosku, że to bez sensu, No i teraz będę musiała brać pożyczkę w banku, straszny procent, ale co zrobić? Zastrzelili go? - spytała nagle. - Tak. - Kto, za co? - Trwa dochodzenie. - A może to jego żona? Przecież mogło tak być? - Oczywiście. Ale w chwili zabójstwa ona była w domu, z sąsiadką. Łapszyn sąsiadki nie lubił i spotykały się pod jego nieobecność. Poza tym mniej więcej o tej godzinie,
o której popełniono zabójstwo, ona do mnie dzwoniła - wyświetlił się jej domowy numer, a skoro była w domu, to nie mogła być na działce. - No tak. - Marina skinęła głową. - Mam nadzieję, że znajdziecie zabójcę. Pewnie myśli pani, siedzi sobie kobita i opowiada... Ale ja... W duszy pochowałam go już dawno. Zupełnie mnie nie zabolało, aż się zdziwiłam. Jakby wyjechał... Tak sobie tłumaczyłam, gdy wyłam w swoim mieszkaniu. Dlatego je właśnie sprzedałam, że nie mogłam tam być, przecież on tam przychodził... I tak musiałabym zmienić mieszkanie, dom był stary, no i dzielnica... Mieszkałam na ulicy Stalewarów. Zastrzygłam uszami i spytałam o dokładny adres. Nie-samowite, jak wszystko w tej historii było ze sobą splecione... - Anna Gorma była pani sąsiadką? - Znała ją pani? Praktycznie się nie kontaktowałyśmy, najwyżej mówiłyśmy sobie „dzień dobry", ale kiedyś przyszła do mnie po jakiś drobiazg, po sól czy coś takiego, a wtedy był u mnie Giena. Jeszcze się złościł, że ją wpuściłam do mieszkania. Miał szmergla na punkcie konspiracji, - Widzieli się? - On ją widział na pewno, a ona - nie wiem, pewnie tak, siedział w kuchni. No proszę, jeszcze jedna wersja: Łapszyn zobaczył na jachcie sąsiadkę swojej kochanki (dlatego żonie wydawało się, że się znali!) i ze strachu poderżnął jej gardło. A następnie z jakiegoś powodu zamordował Rajzmana i Wierę, a także zastrzelił się sam i podrzucił pistolet Tagajewowi. No dobrze, Annę jeszcze mógł zabić, ale cała reszta to bzdura! Chociaż sam niepokój, że żona dowie się o romansie, to jednak trochę za mało, żeby popełnić morderstwo. Za to sam fakt ich znajomości wiele wyjaśnia, na przykład jego zachowanie na jachcie. Startował do zamordowanej, bojąc się, że ona po pijaku wygada żonie. Nie był pewien, czy Anna go pamięta, a bał się zapytać. Aż mi mózg dymił z wysiłku, szkoda tylko, że na próżno... - Oj, niełatwa to robota wyciągać hipopotama z błota - wymruczałam, wsiadając do samochodu. - No i co? - spytał Tagjew ponuro, pewnie nie spodoba-ło mu się siedzenie w samochodzie. - Dochodzenie przypomina poszukiwanie złota - powie-działam. Przepłukujesz tony piasku, żeby znaleźć jakąś drobinkę. - Znalazłaś? - Może tak, a może nie, jeszcze nie wiem. Najważniejsze to zebrać jak najwięcej informacji, wtedy na pewno odkryjemy coś cennego. Tym się właśnie teraz zajmuję. - No, no... Ja też mam dla ciebie nowinę. Masz kogoś na ogonie. Odwróciłam się z pewnym niedowierzaniem, ale czym prędzej ruszyłam z miejsca. Jeśli mówi prawdę, nie powinnam tu długo sterczeć, to wzbudzi podejrzenia.
- Opel, ciemnoniebieski. Ustawił się za nami na ulicy, w każdym razie tam go zauważyłem. A teraz stoi pod słupem ogłoszeniowym. Gdy byłaś u tej kobiety, do twojego samochodu podszedł chłopak z tego opla, pies zaczął szczekać i zawrócił. - Zauważył cię? - Nie sądzę, schowałem się między siedzeniami. Spojrzałam w lusterko wsteczne, opla nie było widać. - Zapamiętałeś może numer? - Oczywiście. Podyktował, a ja pomyślałam, jak bardzo mi źle bez mojego przyjaciela Lalina, nie mam z kim podzielić się nowiną. - A może po prostu spodobał mu się mój wóz? - Wzruszyłam ramionami. - Aha. I dlatego jechał za nami przez całe miasto. -Ty też jechałeś za mną po naszym spotkaniu w „Szang-haju". - Nie sam, wysłałem chłopaka. - A po co? - A tak sobie. Pomyślałem, że może dowiem się czegoś interesującego. - I dowiedziałeś się? - A jakże. Plotki o tym, że Kondratiew cię odstawił, są poważnie przesadzone. W każdym razie chyba nie miałby nic przeciwko temu, żeby znów cię przyciągnąć. Gdyby było inaczej, nie łaziłby pod twoimi oknami jak nastolatek. - Może po prostu lubi tam spacerować. - Na pewno. Podobno łączy was stara miłość. - Mnie i Dziadka? - Tak go nazywasz? - Wszyscy w firmie tak na niego mówią. Opla nadal nic widziałam, ale to mnie nie uspokoiło. Westchnęłam, zadzwoniłam do Wieszniakowa i zaczęłam pokornie: - Byłam u Mariny Mironowej. - Olga... - Wyjęczał Artiom. - No co? Pogadałyśmy sobie po babsku. - W skrócie przekazałam mu naszą rozmowę. - Powinienem cię wsadzić na piętnaście dni. - Za co? - zdziwiłam się. - Za chuligańskie wybryki. Zbezczelniałaś na służbie u swojego Dziadka, ale skoro już od niego odeszłaś, to pora wyzbyć się złych nawyków. - Wiesz co, coraz bardziej przypominasz mi Lalina. Ciąg-le mnie wychowujesz i pouczasz. Są jakieś nowiny? - Rozmawiałem z Łapszyną i Nikiforowem. I nic, zero. Coraz bardziej mdli mnie od tej sprawy. Przy okazji, Taga-jew twierdził, że ten pistolet mu podrzucono. Tylko mi nie mów, że nie chcę go widzieć w charakterze podejrzanego, mnie już wszystko jedno, chcę się wreszcie uwolnić od tej sprawy. Aha, on, to znaczy Tagajew, był u fryzjera. Dziewczyny z salonu
potwierdziły, że to stały klient i dobrze go znają. Zostawił wóz na podwórku, tam obok jest budowa. - Sprawdź, czy któryś z robotników czegoś nie zauważył. - Sprawdzę - warknął Artiom. - Może byśmy pojechali na budowę? - odezwał się Tagajew, gdy pożegnałam się z Artiomem. - Wieszniakowa by to nie zdziwiło, on zna moją upierdli-wość, ale innym może się wydać podejrzane. Nie denerwuj się, Artiom zna swoją robotę, jak będzie coś do znalezienia, to znajdzie. - A oto i opel - zameldował Tagajew, - Gdzie? - Spojrzałam w lusterko. - Zaraz wyjedziemy na ulicę, to zobaczysz, tam będzie mu się trudniej ukryć. Gdyby nie Tagajew, pewnie nawet na ulicy nie zauważyłabym opla, śledzili mnie profesjonalnie, i to mnie zaniepokoiło. Łam sobie teraz człowieku głowę, kto na to wpadł? Ech, trzeba było powiedzieć o tym Artiomowi, chociaż tylko bym się nasłuchała pouczeń oraz próśb niemieszania się do tej sprawy. Zastanowiłam się, skręciłam na światłach i już wkrótce parkowałam przed ogromnym budynkiem z kolumnami. - Stęskniłaś się za ukochanym? - spytał złośliwie Tagajew. - Tęsknota mnie przyparła, pójdę ją utulić, a ty tu posiedź i zabawiaj psa. Dziadek wrócił rano z Moskwy, o czym poinformowała mnie Ritka, gdy na chwilę zajrzałam do sekretariatu, ale nie miałam zamiaru się z nim widzieć, poza tym, jak szepnęła Ritka, właśnie był zajęty. - Chciałam tylko na ciebie popatrzeć, upewnić się, że pięknie wyglądasz powiedziałam. - Nie zalewaj. Czego chcesz? - Żebyś poszła do ochrony i czule poprosiła, aby sprawdzili pewien numer. Powiedz, że jakiś świr na drodze ochlapał cię od stóp do głowy kałużą, a ty się strasznie wściekłaś. - Po co ci to? - Spróbuj zgadnąć. - Dobra, zaczekaj w barze. Ritka zjawiła się tam dwadzieścia minut później z miną rozszalałej furii, jakby naprawdę ktoś ją ochlapał. Miałam ochotę schować się za bar, ale pewnie i tak by mi to nie pomogło. - Co się wydurniasz! - zasyczała, łapiąc mnie za rękę. - To samochód Saszki Szczegłowa! Moja twarz rozpłynęła się w głupim uśmiechu. Saszka Szczegłow był chłopakiem z ochrony Dziadka, ale nie ze starej gwardii, wychowanej przez Lalina, nie, on przyszedł razem z nowym szefem ochrony, Łarionowem, z którym się nie lubiliśmy. Wieszniakow z ogromną przyjemnością wsadziłby go choćby dziś i miałby za co. Ach, gdyby to był któryś ze swojaków, to może dałoby się pogadać po przyjacielsku, ale z tym
kolesiem nie da rady... - Psiamać - zaklęłam. Ritka spojrzała na mniej najpierw czujnie, a potem z przestrachem. - Co się dzieje? - spytała. - Też bym chciała wiedzieć... - Westchnęłam. Stary wąż jak zawsze robi mi wodę z mózgu i na pewno ma w tym swój interes. A może dał mi ogon, bo się o mnie martwi? Pozostaje mieć nadzieję, że tak właśnie jest, ale jak lubi mówić pewien mój znajomy: „są również inne warianty". - Według mnie on zwariował - ogłosiłam tragicznym szeptem, bo Ritka wyraźnie czekała na wyjaśnienia. - Uważa, że nie jestem bezpieczna na ulicy. Na jej twarzy odmalowało się niedowierzanie. - Co ty znowu nawyprawiałaś? - No mówię ci, że zwariował. Zajmuję się tym zabójstwem i Dziadek doszedł do wniosku, że to niebezpieczne, chociaż sam mi kazał znaleźć mordercę. Wielkie dzięki - zakończyłam ni w pięć, ni w dziewięć i chciałam się zmyć, ale Ritka złapała mnie za rękę. - Nie pójdziesz do niego? - No przecież jest zajęty. I w ogóle byłoby super, gdybyś nie wspominała o mojej wizycie. - O samochodzie również? - Oczywiście. - Wyszczerzyłam się. Pociągnęłam swój rękaw; mogłam się już uwolnić, z czego nie omieszkałam skorzystać. Rzecz jasna, humor mi się nie poprawił. Miałam wielką ochotę zadać Tagajewowi kilka pytań, ale cos mi mówiło, że nie odpowie, więc po co po próżnicy mleć ozorem? Usiadłam za kierownicą, pogwizdując. - No t jak spotkanie? - Na poziomie. - Opowiedziałaś o mnie? - spytał po chwili, chyba nie był pewien, czy mu odpowiem, w każdym razie czy odpowiem szczerze. - Sądzisz, że to by go ucieszyło? - Uśmiechnęłam się, przygryzłam dolną wargę i mimo wszystko spytałam: - Powiedz mi, czy wy nie macie jakichś wspólnych spraw? Może przebiegł między wami czarny kot, może zakochaliście się w jednej dziewczynie albo zabrałeś mu pieniądze? - Tagajew prychnął i popatrzył w okno. - Dzięki za wyczerpującą odpowiedź. - Skinęłam głową i w końcu ruszyłam. Cierpliwość Tagajewa została wystawiona na próbę. Zajrzałam do banku Łapszyna, ale zostałam załatwiona odmownie, potem do biura Nikiforowa, gdzie spotkałam się z serdecznym przyjęciem, ponieważ jak się okazało, w ochronie pracował mój stary znajomy, skoczyłam do Wieszniakowa i zajrzałam jeszcze w kilka miejsc, zadając niekończące się pytania. W końcu doszłam do wniosku, że nawet mojemu obrotnemu językowi ciężko jest pracować na takich wysokich obrotach.
W tych miejscach, w których witali mnie serdecznie, poili kawą albo częstowali ciastem, Saszce kupiłam jedzenie w puszce, ale Tagajew pozbawiony był nawet tego, jednak z godnością znosił głód i inne niewygody. O ósmej pojechałam w stronę domu, przede wszystkim dlatego, że nie miałam już pomysłu na nowe pytania, poza tym poczułam wyrzuty sumienia. Wjechałam do garażu, zamknęłam bramę i wtedy Tagajew wysiadł wreszcie z samochodu, przeciągnął się, prostując zdrętwiałe członki, i zapytał: - Na dzisiaj koniec? - Koniec - burknęłam i weszłam do holu. Z niezadowoleniem spostrzegłam, że Saszka idzie obok Tagajewa, zerkając na niego ze współczuciem i żalem, jakby chciał powiedzieć: nie zwracaj na nią uwagi, ma okropny charakter. Mój pies cię lubi - nie wytrzymałam, czując coś podejrzanie przypominającego zazdrość. - Zdążyliśmy się zaprzyjaźnić - odparł poważnie Tagajew. - Ty byłaś zajęta różnymi sprawami, a my sobą. Pomyślałam, jak to dobrze, że Saszka nie umie mówić - dopiero by mu naopowiadał... Poszłam do kuchni i zajrzałam do lodówki. Gościnność nakazywała nakarmić człowieka, ale nie miałam ochoty gotować. - Co powiesz na kanapki z wątróbką dorsza? - spytałam z cichą nadzieją, że to jego ulubione danie. - Mogę zrobić kolację, a ty sobie odpocznij - zaproponował. - Podoba mi się ten pomysł - odparłam i poszłam do salonu. Saszka został w kuchni, ale kilka razy zaglądał, sprawdzając, co robię. - Po prostu brakuje mu męskiego towarzystwa - doszłam do wniosku. - Przyjmijmy, że ma dzisiaj męski dzień. Leżałam z rękami pod głową, próbując wyciągnąć ze zdobytych dziś informacji coś interesującego, ale opornie mi szło - zwłaszcza że nie wiedziałam, co mnie tak właściwie interesuje. Zmęczona przysnęłam, a gdy otworzyłam oczy, ujrzałam Tagajewa - siedział obok na fotelu z ręcznikiem w ręku. - Ej, obudź się, kolacja gotowa. Potarłam twarz rękami i poszłam za nim do kuchni. Saszka położył się u moich nóg, widocznie nasycił się już męskim towarzystwem. - Nie chcesz mi nic powiedzieć? - spytał Tagajew dziesięć minut później, gdy już zdążyłam się ucieszyć, że nie zadręcza mnie pytaniami. - Jak będę miała coś do opowiedzenia, na pewno się podzielę. - Jutro muszę się spotkać z pewnym człowiekiem. - To ma jakiś związek z morderstwami? - Nie, z moimi interesami. - No cóż, spotykaj się na zdrowie. - Tamte typy odprowadziły nas do samego domu. Przy okazji, nie wiesz, kto
to? - Jeszcze nie, ale pracuję nad tym. - Aha. Będziesz musiała jutro zawieźć mnie na to spotkanie. Jeśli dom jest obserwowany, zobaczą mnie. - Zawiozę. - Wzruszyłam ramionami. Wtedy trzasnęły drzwi wejściowe. - Cholera - warknęłam. Zerwałam się i z pośpiechu upuszczając widelec, wybiegłam do holu, gdzie ujrzałam Dziadka we własnej osobie, który bez pośpiechu chował klucze do kieszeni. - Cześć - wybąkałam. - Już wróciłeś? - Jak widzisz. - Przyciągnął mnie za ramiona i ucałował w czoło, ale uznał, że to za mało, a ja odsunęłam się szybko. Dziadek zmarszczył brwi, popatrzył na mnie podejrzliwie. - O co chodzi? - spytał gniewnie. - Co? A... wszystko w porządku. Po prostu... - Tak właśnie myślałem - żałujesz tego, co między nami zaszło. - Wcale nie. - Chyba zasługuję na to, żebyś była ze mną szczera. - Dobrze. Uważam, że trochę się zagalopowaliśmy. - Mogę wejść? - Lepki nie. - No cóż... - Odwrócił się do drzwi i otworzył je. Zebrałam się na odwagę i wypaliłam: - Bądź tak dobry, oddaj mi klucze... Popatrzył na mnie tak, że słowo daję, już wolałabym, żeby mi sufit spadł na głowę. - Widzisz... - wystękałam, a on podał mi klucze i odszedł na krok. - Igor... - Wszystko rozumiem. - Skinął głową. - Nie musisz się tłumaczyć. - A może ja chcę to wyjaśnić? Może zależy mi, żebyś wszystko właściwie zrozumiał? - Nie denerwuj się. Wszystko właściwie zrozumiałem. - Uśmiechnął się i objął mnie. - Jak będziesz chciała się ze mną zobaczyć, zadzwoń. Wyszedł i zamknął drzwi, a ja zaklęłam. Z kuchni wyłonił się Tagajew. - Wyszedł? - Nie odpowiedziałam, a on dodał: - Kto się lubi, ten się czubi. - Może byś się zamknął - poradziłam. - Kochasz go? - nie ustępował. Jego pytanie zdumiało mnie. Co go to obchodzi? - Coś się przyczepił? - prychnęłam. - Jeśli to dla ciebie taka strata, to leć za nim, a ja się cicho zmyję przez garaż. Albo zanocuję w samochodzie, już się do niego przyzwyczaiłem, jak pies do budy. - Obejdę się bez twoich mądrych rad. - A ja bez głupich ofiar - odparł tym samym tonem. - No leć, póki nie odjechał. - Nigdzie nie polecę i w ogóle nie chodzi o ciebie. Nie dręcz mnie, i bez ciebie mi ciężko. Złapałam Saszkę na ręce i pobiegłam do sypialni. Pół godziny później
Tagajew również udał się na górę, ostrożnie wszedł do pokoju naprzeciwko, zostawiając otwarte drzwi. - Ej! - zawołał - Jakie masz plany na jutro? - Zobaczę jutro - burknęłam.
Nazajutrz pogoda znów się zepsuła, niskie, ciężkie chmury, siąpiący deszcz, ciemno. Nawet w ładny dzień ciężko mi wstać, a już w taki jak ten w ogóle odechciewa mi się żyć. Skrzypnęły drzwi, dały się słyszeć ciche kroki - okazało się, że Saszki już obok mnie nie ma. - Tego już za wiele - zdenerwowałam się i zeszłam na dół. Pies uwalił się przed telewizorem. Telewizję mógł włączyć tylko Tagajew, Saszka jeszcze się tego nie nauczył. Pomyślałam, że to nie jest zwyczajny facet i bardzo możliwe, że zyskał w moim psie bratnią duszę. Nałożyłam płaszcz na piżamę i zawołałam wrednie - Idziemy na spacer. Saszka niechętnie zlazł z fotela. Spacer żadnemu z nas nie sprawił przyjemności, skróciliśmy go do minimum, ale i tak zdążyłam przemoknąć, co nie poprawiło mi humoru. Weszłam do holu, zrzuciłam płaszcz i poszłam do łazienki, żeby umyć Saszce łapy. Z kuchni wyłonił się Tagajew. - Chodźcie na śniadanie. Najwyraźniej odgrywał tu teraz rolę gosposi.. Bez pośpiechu wysuszyłam Saszkę suszarką, potem przebrałam się i zjawiłam w kuchni dwadzieścia minut później. Czekali na mnie. Tagajew siedział przy stole, pies też, na krześle; zabawnie to wyglądało, w końcu obaj mogli spokojnie zjeść beze mnie i pójść sobie. - Ciągle jeszcze przeżywasz czy to deszcz tak na ciebie działa? - spytał Tagajew. - Deszcz. - Skinęłam głową. - O której masz to spotkanie? - Wieczorem. - Nic musisz koniecznie jeździć ze mną po mieście. Glinom cię nie wydam nie widzę sensu, a jeśli jestem śledzona, to lepiej, żebyś został tutaj, fortuna kołem się toczy. - Nie sądzisz, że to może być niebezpieczne? - zapytał po zastanowieniu. - Jeśli zechcą się mnie pozbyć, to raczej mi nie pomożesz... Tagajew zaśmiał się nagle, odchylając się na krześle. - O co chodzi? - zirytowałam się. - Nic takiego. Dobrze, jedź, a my tu zostaniemy. Najpierw pojechałam do szpitala. Stan Lalina określono jako stabilny, ale znów mnie do niego nie wpuścili. Potem zajrzałam do Wieszniakowa, a w końcu łaziłam od domu do domu. Pewnie ludzi już mdliło
od moich pytań, mnie w każdym razie na pewno. O ósmej zadzwonił Tagajew. - Dasz radę podjechać za pół godziny? Dwadzieścia minut później wjeżdżałam do garażu. Gdy zamknęłam bramę, Tagajew wyszedł z holu. - Jedziemy czy chcesz najpierw zjeść kolację? Jego troska o mój żołądek była wzruszająca. - Jedźmy. Gdzie się umówiłeś? Siadł z tyłu i zaczął tłumaczyć. - Teraz pojedziemy do Parku Przyjaźni, tam skręcisz w zaułek, pokażę ci, zaułek jest mały, zatem ci w oplu, albo czym oni tam dzisiaj jeżdżą, nie odważą się wjechać. Pierwszy dom ma przechodnią bramę, więc mnie nie zobaczą. Objedziesz kwartał, pokręcisz się przez dwadzieścia minut i podjedziesz do Powarskiej numer trzy, będę na ciebie czekał na podwórku. Przy okazji, jak już się będziesz kręcić, to zajrzyj do supermarketu. Lodówka pusta, a ja lubię zjeść - Podał mi kartę kredytową. - Jesteś moim gościem - rzuciłam złośliwie, dziwiąc się sama sobie. - Pamiętam - odparł spokojnie i rzucił kartę na siedzenie obok mnie. Pół godziny później wjechałam w zaułek, wyhamowałam, zerkając w lusterko. Tagajew wysiadł i od razu skrył się w klatce, a ja skierowałam się do supermarketu, zastanawiając się, co powinnam zrobić z jego kartą kredytową. Najśmieszniejsze, że naprawdę mnie to zaciekawiło. Musiałam przyznać, że Tagajew działał mi na nerwy, głównie dlatego, że mimo klasycznego wyglądu nie przypominał „sprytnego bandyty" (określenie Dziadka), a ja już jestem w tym wieku, w którym niełatwo zmienia się poglądy. Denerwowało mnie to, świat wydawał się pozbawiony przyjemnej stabilności. Są jednak na tym świecie rzeczy, które nigdy się nie zmieniaj to, jak uporczywie jedni ludzie pragną pozbyć się innych - o czym wkrótce mogłam się przekonać. Właśnie wstawiłam do bagażnika torby z zakupami (ciągle zerkając na zegarek), gdy usłyszałam pierwszy strzał. Huk rozdarł senną ciszę miasta z niekończącym się deszczem i pustymi ulicami. A ja... spanikowałam, bo tylko tak można wyjaśnić moje późniejsze działania. Zamiast wsiąść do samochodu i pojechać na miejsce spotkania, rozsądnie zakładając, że strzelanina w mieście dotyczy nic mnie, lecz milicji, odczekać pewien czas i nikogo się nie doczekawszy, zainteresować tym, co zaszło, a w końcu pojechać do domu, niech się gliny martwią kolejnym zabójstwem... No więc zamiast zrobić to wszystko, porzuciłam samochód, poleciałam do parku, a wtedy juz pojedyncze strzały zastąpiła cała kanonada i zrozumiałam: tam teraz trwa cała batalia. Krzaki bzu zasłaniały mi pole walki, ale szybko zrozumiałam, że strzelają po prawej, napastników jest wielu i teraz okrążają teren z dwóch stron, bo właśnie strzelili z lewej. Przeszłam przez zupełnie pustą ulicę i pomyślałam, że dobrze by było, żeby zjawiła się tu milicja, wyjęłam komórkę i pobiegłam w krzaki, ponieważ strzelali tuż obok. Tagajew jest gdzieś tutaj, odcięli go od
zaułka, w którym mieliśmy się spotkać, a jeśli spróbuje zmyć się przez park, to go zastrzelą - od sąsiedniej ulicy dzieli go droga, którą teraz właśnie ostrzeliwują. - I gdzie ta milicja? - mruknęłam, walcząc z komórką, i wtedy tuż obok siebie usłyszałam: - Zwariowałaś? Zbiło mnie z nóg, okazało się, że to Tagajew, który leżał teraz obok teatralnego słupa ogłoszeń. Wykorzystywał słup jako kryjówkę i chyba też czekał na gliny albo na chwilę, gdy go otoczą i w końcu zastrzelą. - Dzwonię na milicję. Gdzie ich diabli noszą? - Co oni, zgłupieli, żeby się pod kule pchać? Zjawią się, jak wszystko ucichnie. A ty co tu robisz? Przecież powiedziałem, czekaj na podwórku. - Na kogo mam czekać, skoro ciebie zaraz zabiją? - Właśnie. Mogłaś zaczekać na to w samochodzie. Wtedy Tagajew wcisnął moją głowę w ziemię i zwalił się na mnie z góry. Właściwie powinnam mu za to podziękować, w przeciwnym razie na pewno bym ogłuchła, strzał huknął tuż obok. Strzelał bez wątpienia Tagajew, co zrobiło wrażenie i na mnie, i na atakujących - jedna sprawa zastrzelić bezbronnego, a zupełnie co innego ryzykować, że dostanie się kulkę we własny pusty łeb. - Mamy parę minut, zanim ochłoną - szepnął Tagajew. - Poczekaj tu, a ja spróbuję podjechać samochodem - zaproponowałam. - Nawet o tym nie myśl. Mają mało czasu, nie będą robić ceregieli. Czołgamy się, szybko, w stronę fontanny. Nie powiem, żebyśmy się czołgali - on na wpół zgięty, a ja na czworakach, bez żadnego pomysłu, co zrobimy dalej. Wtedy zawyły syreny, a ja przeżegnałam się w myślach, no, w końcu raczyli przyjechać! Chciałam się podzielić swoją radością z Tagajewem, ale w porę przypomniałam sobie, że jemu niezbyt zależy na spotkaniu z milicją. Gdy dotarliśmy do fontanny, zrozumiałam, czemu Tagajew tak się tu rwał obok była klapa od włazu do kanalizacji. TT zręcznie odsunął ją na bok. - Złaź - szepnął do mnie. - Tam są schodki. - Lepiej ty... - Nim dokończyłam, tuż obok huknął strzał, a przez ścianę deszczu ujrzałam zbliżające się do nas widmowe postacie. Napastnicy byli wyraźnie gotowi na wszystko, skoro nawet milicyjne syreny ich nie wystraszyły. Tagajew po prostu wziął mnie za ręce i wrzucił do studzienki, dobrze, że chociaż sam nie spadł mi na głowę, gdy skoczył za mną. Ja próbowałam ochłonąć, on zasunął klapę i znów wziął mnie za ręce. Studnia nie była głęboka, nie potłukłam się, za to teraz, gdy wnętrze kanału pogrążyło się w egipskich ciemnościach, byłam pewna, że skręcę sobie kark. Tagajew szedł pterwszy, nadal trzymając mnie za rękę. On chyba widział w ciemności jak kot, a ja dwa razy na niego wpadłam - nie
widziałam kompletnie nic. Nagle złapał mnie i przycisnął do siebie, zasłaniając dłonią usta. Zaczęłam nasłuchiwać. Najwyraźniej ktoś otworzył właz, potem rozległ się cichy szmer, kroki i znowu szmer. Dwóch albo trzech mężczyzn. Tagajew powoli usiadł, ciągnąc ronie za sobą, a potem szepnął, przyciskając usta do mojego ucha: - Nie ruszaj się. Skinęłam głową. Puścił mnie i bezszelestnie odwrócił się w stronę napastników. Stojąc za jego plecami, i tak nic bym nie zobaczyła, nawet gdyby nic panowały te przeklęte ciem-ności. Po cichutku stanęłam na czworakch, wyciągnęłam rękę i pomacałam ścianę. W pewnym miejscu ściana skręcała. Usiłując nie oddychać, delikatnie przesunęłam się o metr. Zgadza się, tunel się rozwidlał, pewnie są tutaj dwa kory-tarze. Coś z hukiem upadło, ktoś warknął: „k..." a potem rozległ się strzał. Szarpnęłam Tagajewa za rękę i już nie troszcząc się o ciszę, wbiegliśmy w boczny korytarz. Tunel robił jeszcze jeden zakręt, a potem się rozszerzał. Strzały umilkły, zastygliśmy, nasłuchując. Kapała woda, śmierdziało stęchlizną, dopiero teraz zauważyłam, jak ciężko się tu oddycha, spociłam się, w głowie mi się kręciło, może ze strachu, a może był tutaj jakiś tam tlenek węgla. Tagajew początkowo nasłuchiwał, stojąc obok mnie, a potem zdecydowanie ruszył do przodu. Ja nadal nic nie widziałam, ale liczyłam, że on widzi za nas oboje. Jeśli nawet ktoś nas gonił, to teraz pogoń została w tyle. Nasłuchiwałam w napięciu, ale nie słyszałam kroków, tylko dziwny szmer - może szum ulicy który strasznie działał mi na nerwy. Nic wiem, jak długo szliśmy w ciemnościach, ale w końcu dotarliśmy do ściany. - Ślepy korytarz - powiedział cicho Tagajew i zaczai powoli przesuwać się wzdłuż ściany. - Nie ma schodków, czyli nie ma wyjścia. - Gdybym wiedziała, że będziemy tu łazić, wzięłabym latarkę. - Mam zapalniczkę. - To czemu jej nie użyjesz? - Na długo jej nie wystarczy, dlatego trzymam na czarną godzinę. Poza tym mogą zobaczyć ogień. - Myślisz, że nas szukają? - Nie sądzę, ale lepiej trochę odczekać, niż wpaść na nich w ciemnościach. - Tu będziemy czekać? - Jesteś zmęczona? - Nie. Tylko nic nie widzę i to mnie drażni. Nie sądziłam, że tu są takie katakumby. - Jesteśmy pod starym miastem, kanalizacja też jest stara. - Mówili mi, że nie nosisz broni - nie wytrzymałam. - Czasy się zmieniają - odparł filozoficznie i przykucnął. Kucnęłam obok niego. W pobliżu ciągle coś szurało i chyba się ruszało. Wiadomo, że w ciemności wszystko wydaje się przerażające, a ja wsłuchiwałam się ze wzmożoną gorliwością.
- Możesz mi usiąść na ramionach - zaproponował nagle Tagajew. - Po co? - nie zrozumiałam. - No... tak tylko... Wtedy cos dotknęło mojej ręki, chciałam wrzasnąć i w tej samej chwili zrozumiałam, co to za ruch obok moich nóg. - Szczury - powiedziałam ze śmieszkiem. - O cholera, a ja się tak wystraszyłam. - Jesteś nietypową kobietą - zauważył. - Zwykle dziewczyny mdleją. - Jakoś nie mam ochoty. Obawiam się, że są tu ich setki... To dlatego nie użyłeś zapalniczki? - Właśnie. Nie chciałem cię przestraszyć. - Przypadkiem mieliśmy szczęście czy wiedziałeś o tym włazie? - Pamiętałem. To moja dzielnica, wyrosłem tu. Kiedyś w dzieciństwie zaplanowaliśmy wyprawę i weszliśmy do ta-kiej samej studzienki. - No i jak? - Szybko odpadliśmy Teraz już szczury łaziły koło nas zupełnie bezczelnie. - Może jednak pójdziemy? - Miałam ich trochę dosyć. - Dobrze - zgodził się i wstał. Droga powrotna wydała mi się dużo dłuższa. Tagajew mamrotał coś pod nosem, wsłuchałam się i zrozumiałam, że coś liczy, pewnie kroki. Zatrzymał się, obmacał ściane i skręciliśmy w prawo. - Nie ma czym oddychać - poskarżyłam się. - Wytrzymaj. - A co ja robię? Wkrótce okazało się, że zabłądziliśmy - znów znaleźliśmy się w ślepym korytarzu. Tagajew pstryknął zapalniczką, ja spojrzałam w górę, żeby nie widzieć, co dzieje się pod naszymi nogami. - Tutaj. - Skinął głową i pociągnął mnie za rękę. I wtedy huknął strzał. Pod niskim sklepieniem zabrzmiał jak wystrzał armatni, krzyknęłam zaskoczona, zatkałam uszy i poczułam, że nagle zabolała mnie ręka. Przytuliłam się do ściany, omal nie tracąc równowagi, a Tagajew już ciągnął mnie w bok. - Są tam! - krzyknął ktoś i rozległ się tupot nóg. Zaczęliśmy biec.Jeśli przed nami też jest ślepy korytarz, to już koniec - pomyślałam tępo. Pod nogami była teraz woda, ze ścian kapało. Tagajew zaklął i szepnął: - Pochyl się. Dalej szliśmy zgięci wpół. Zrobiło mi się niedobrze, miałam zawroty głowy. Jeśli za chwilę stąd nie wyjdziemy, to chyba zostanę tu na zawsze. Uderzyłam o coś ramieniem, jęknęłam i zrozumiałam, że ze ściany sterczy jakieś żelastwo. Klamra! Jedna, druga... - Chodź tutaj - zawołałam.
- Co? - Tagajew też namacał schodek. - Nad nami jest właz! Dawaj na górę zakomenderował i lekko mnie popchnął. Zaczęłam się wspinać, dziwiąc się, że lewa ręka mi drętwieje i nie chce słuchać. Tagajew objął mnie jedną ręką za ramiona, drugą zaczął macać nad moją głową, szukając włazu. Przesunęłam się, żeby było mu łatwiej, klapa otworzyła się ze zgrzytem i zobaczyłam światło. Szary półmrok nad naszymi głowami można było nazwać światłem jedynie przy dużej dozie dobrej woli, jednak po egipskich ciemnościach tunelu aż zmrużyłam oczy. Tagajew wypchnął mnie na górę i wyszedł sam. Trzy metry od nas stało osłupiałe towarzystwo nastolatków. - Siemacie - palnęłam, rozglądając się. Byliśmy na placu Soborowym, zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym zostawiłam samochód, a wydawało mi się, że przeszliśmy podziemnym labiryntem co najmniej dziesięć kilometrów. Może tak właśnie było... Tagajew za-mknął klapę i pociągnął mnie w stronę parku. Słusznie plac Soborowy to centrum miasta, zwykłe stoi tu samo-chód milicji, nasze niespodziewane pojawienie się mogło zwrócić uwagę. Poza tym wróg nie śpi. Skręciliśmy w najbliższe podwórko, Tagajew odwrócił się do mnie i nagle zapytał: - Co z twoją ręką? Popatrzyłam na swoją lewą rękę, która niepokoiła mnie od dłuższej chwili rękaw przemiękł, ale nie od wody, na-siąknął krwią. - Cholera wie, gdzieś zahaczyłam. Obejrzał podwórko z placem zabaw pośrodku i rzekł: - Idź do domku i daj mi klucze, pójdę po samo-chód. - Pójdziemy razem. - Nie. Mogli go znaleźć. - Jak się domyślili, że łażę z tobą po kanalizacji? - Czasem nieźle kombinują. Zaczekaj tutaj, jak wszystko będzie dobrze, wrócę za pięć minut. Gdyby ktoś sie tu zja-wił, dzwoń po gliny. Jeszcze raz zerknął na moją reke i wybiegł z podwórka, a ja poszłam do domku na placu zabaw. Początkowo na świeżym powietrzu poczułam ale lepiej, ale teraz mdłości się nasiliły, na dodatek chciało mi się spać. Podniosłam reke, chyba straciłam sporo krwi... Wygląda na to, że ci kretyni mnie postrzelili, od uderzenia mogą być siniaki a nie krwawiące rany. Nie zdążyłam się nad sobą poużalać, gdy na podwórko wjechało ferrari; wskoczyłam do środka. Podwórko było przechodnie, wyjechaliśmy na ulicę, nie zawracając. - Wszystko w porządku? - spytałam. - A co tu może być w porządku... Jak się czujesz? - Normalnie. Dokąd jedziesz? - zdumiałam się, widząc, że oddalamy się od mojego domu.
- Do szpitala. Powinien obejrzeć cię lekarz. - Zwariowałeś! Ranę postrzałową trzeba by jakoś wytłumaczyć. - Coś wymyślisz. Najważniejsze, żeby pomogli, a... - Nie wygłupiaj się. Zawróć do domu. - Zawiozę cię do szpitala, a tę sprawę załatwię sam. To bez sensu, żebyśmy ryzykowali oboje. Znajdę jakąś kryjów-kę. Ciebie nie ruszą. - Właśnie. Lepszej kryjówki niż moje mieszkanie nie znajdziesz. Z ręką raczej nie dzieje się nic poważnego. Na początek popatrzmy, jak to wygląda, może poradzimy sobie sami? - Sami wyciągniemy kulę? - Nie sądzę, żeby w ranie była kula. Spojrzał na mnie badawczo, zatrzymał się, zdjął koszulę. oderwał rękaw i opatrzył mi ranę przez kurtkę. Pół godziny później wjechaliśmy do mojego garażu. Szczerze mówiąc, z trudem wysiadłam z samochodu. Ta-gajew patrzył na mnie tak, jakby spodziewał się, że lada chwilę zejdę. - Od takiej rany się nie umiera - pocieszyłam go w koń-cu. - Masz sine usta - ucieszył mnie. - I jesteś blada jak ściana. - No to faktycznie śmierć już blisko - przyznałam, ale nie protestowałam, gdy pomógł mi wejść do holu. - Dokąd? - Do łazienki trzeba przemyć ranę. Siadając na brzegu wanny, poczułam się nieco lepiej, chociaż kolana nadal drżały. Tagajew pomógł mi zdjąć kurtkę. - Cholera, ile krwi... - mruknął. - Przydałby się lekarz... - Ale sam działał nie gorzej od niejednego medyka. Kilka minut później mogłam obejrzeć moją ranę bojową. Mało przyjemny widok, ale da się znieść. Tagajew ostrożnie pomacał moją rękę. - Kość cała. Trzeba szyć, tak się nie zagoi, no i w ogóle... Z czymś takim nie ma żartów, może dojść do zakażenia. - Zawsze trzeba mieć nadzieję, że będzie dobrze - opędziłam się. Kontynuował opatrywanie rany i wkrótce skończył. - Ale cuchnie. - Westchnęłam. - Nic dziwnego, cały wieczór spędziliśmy w kanalizacji. - Chciałabym wziąć prysznic. - Pomogę ci - zgłosił się szybko. No co za szczęście... Jednak myśl o szczurach, z którymi niedawno miałam kontakt, sprawiła, że nie protestowałam. Opatrunek owinęliśmy folią, a ja przekonałam się, że zdejmowanie dżinsów jedną ręką nie jest łatwe. - Nie męcz się - powiedział spokojnie Tagajew. - Przecież mówiłem, że ci pomogę. - Ściągnął ze mnie spodnie i rzekł: - Wyrzucę to wszystko. - Oczywiście. - Skinęłam głową. Wprawdzie wszyscy mówią, że jestem wyjątkowo bezczelna, jednak stojąc tak nago. czułam się niezręcznie, więc pospiesznie zaciągnęłam zasłonkę i odkręciłam kran.
Pod strugą wody od razu poczuła się lepiej, chorą rękę trzymałam w górze, żeby nie lała się na nią woda, wymacałam gąbkę i wtedy TT przyłączył się do mnie. Wszedł pod natrysk, ale nie był zupełnie nagi. Wziął ode mnie gąbkę i mydło i zaczął mnie nacierać, jakbym była koniem, a on wzorowym stajennym. Rana raną, ale to już była lekka przesada. - Wyjdź stąd - poprosiłam. - Stój spokojnie, a jak nie chcesz na mnie patrzeć, to zamknij oczy. Ładna dziewczyna powinna ładnie pachnieć, a nie cuchnąć wychodkiem. - Ładna dziewczyna! - pachnęłam. - Jaki postęp w naszych stosunkach. - A pewnie. Nic tak nic zbliża jak wspólna ucieczka pod kulami. - Znasz ich? No, tych, ktdrzy strzelali? - Nie miałem czasu się przyjrzeć. - Ale domyślasz się, kto to mógł być? - Nie lubię zgadywać. Dowiem się. - Pospiesz się z tym dowiadywaniem, nie lubie, jak do mnie strzelają. - Nieźle się trzymałaś. - Ty też. - Uśmiechnęłam się. Tagajew odpowiedział szczerym uśmiechem, wyszedł z kabiny i wyjął ręcznik z szafki. A ja pomyślałam nagle, że to wszystko już było: ja z mężczyzną w łazience, mężczyzna zakleja plastrem moje rany bojowe... Nawet są jakoś do siebie podobni... Deja vu... Nibil noovi sub sole - wymruczałam. - Słucham? - Nic, czasem myślę na głos. - I co pomyślałaś tym razem? - Że miły z ciebie facet. Z ręcznikiem już poradzę sobie sama. Wzięłam szlafrok, szybko się nim owinęłam i od razu poczułam się pewniej. Nie, stanowczo z tą moją bezczelnością to gruba przesada. Poszłam do salonu, położyłam się na kanapie, przykryłam nogi kocem, zamknęłam oczy i pomyślałam, że najgorsza sytuacja ma jakieś dobre strony. Po chwili zjawił się Tagajew, też w szlafroku, w którym niedawno paradował Dziadek. - Śpisz? - spytał cicho. - Nie. - Chcesz herbaty? - Nie chce mi się wstawać. - Ja przyniosę. No i jak tu wierzyć ludziom? Aleksiej twierdził, że Tagajew jest zdolny wyrzucić kobietę przez okno, a ja odnowę wrażenie, że on przez całe swoje świadome życie pracował jako brat miłosierdzia. Z marszu można go wysłać z misją Czerwonego Krzyża. Wrócił z kuchni z filiżanką herbaty w ręku, podał mi i usiadł obok. Musiałam się przesunąć, podciągnęłam kolana do brzucha, napiłam się herbaty. Tagajew
przyglądaj mi się, może z ciekawością, a może ze starannie skrywaną drwiną, a potem nagle zapytał: - Dlaczego mi pomagasz? - Chcę znaleźć zabójcę albo zabójców. A co myślałaś? - Dużo rzeczy myślałem. Masz na całym ciele blizny... - No proszę, zauważył - stwierdziłam ironicznie. - Zamiast zachwycać się moją opalenizną... - Tam jest się czym zachwycać nawet bez opalenizny. Kroili cię na kawałki? Z niezrozumiałych względów bardzo go to interesowało. - Za mocno powiedziane. Raczej straszyli. - I co? - To, co widziałeś. Zostały blizny. Zamilkł, wziął z moich rąk pustą filiżankę i zadał dość wyszukane pytanie: - Kim ty właściwie jesteś, co? - To proste. - Rozzłościłam się. - Dziewczyną w ferrari, w garsonce za pół tysiąca dolców, z którą... Nie pozwolił mi dokończyć, przyciągnął do siebie i pocałował. Rzecz jasna, nie poprzestał na tym. Mogłam oczywiście zajechać go w ucho, co niejednokrotnie robiłam w podobnych sytuacjach, a on w ramach zemsty mógł mnie wyrzucić przez to mityczne okno, nic by się nie stało, w końcu to tylko parter. Tak czy inaczej, romantyczny wieczór szlag by trafił. Poza tym mogłam go jeszcze objąć i pozwolić mu kontynuować. Co stoi na przeszkodzie? Nic. To smutne, ale naprawdę nic. Nie ma mężczyzny, któremu warto by dochować wierności, ani takiego, któremu by na tym zależało. Kilka minut później jedynie umocniłam się w swoim postanowieniu, a potem to wszystko zwyczajnie przestało mieć znaczenie. Pewien mądry człowiek powiedział, że po przeżytym niebezpieczeństwie ludzi zaczyna ciągnąć do rozmnażania się, natura domaga się przedłużenia rodu. No i właśnie Tagajewa rozebrało, mnie zresztą też. Natura wie, co robi, należy jej słuchać. Oczywiście mogłam się też zastanowić, czy ze strony TT nie było to tylko wyrachowane pragnienie przywiązania do siebie dziewczyny, romantycznej i ograniczonej do tego stopnia, że nagle uwierzy w nagłą namiętność, a nawet Miłość przez duże M. Nie wiem, czy byłam gotowa uwierzyć, ale wysłuchać owszem, nawet obmyśliłam kilka dowcipnych odpowiedzi, które w końcu musiałam odesłać do poprawki. Mimo to moje przygotowania okazały się niepotrzebne, Tagajew należał do ludzi czynu i nie był zbyt rozmowny. Nie był jednak milczkiem; gdzie trzeba, pochwali, co trzeba - powie. Zasnęłam w jego ramionach w stanie lekkiego błogostanu. Wszystko, co dobre, szybko się kończy, o tym wie każdy głupi. Noc dobiegła końca, nastał ponury ranek. Deszcz padał całą noc i nie miał zamiaru przestać. Otworzyłam oczy i z ulgą przekonałam się, że leżę sama. W taki poranek zobaczyć obok siebie ludzką twarz to świetny sposób wyleczenia się z seksu na długie lata.
Wstałam i poszłam do kuchni, mamrocząc pod nosem: - Nienawidzę poranków, nienawidzę i już... - Może chodzi o mnie? - zaciekawił się Tagajew, wchodząc do salonu. Wyglądał wzorcowo, swoje ubranie zdążył wyprać i nawet wyprasować, a także ogolić się dyżurną maszynką. Podartą koszulę zastąpił podkoszulkiem, pewnie znalazł go w mojej szafie, bo chyba nie przyniósł ze sobą? Jak się chce, to można u mnie znaleźć całą masę najróżniejszych rzeczy. Że też są ludzie, którzy potrafią być tacy dziarscy o tak wczesnej porze... - A co ty masz z tym wspólnego? - spytałam zdumiona. - No faktycznie - przytaknął, siadając przy stole, a ja zaczęłam szykować kawę. - Chcesz, to cię pocałuję? - zaproponował miłościwie. - Nie sądzę, żeby pomogło. Gdybym była psychopatą, popełniałabym przestępstwa o dziewiątej rano. - Dużo mówisz. Jesteś zdenerwowana? - Masz na myśli śledztwo czy nocne ćwiczenia? Śledztwo zawsze budzi we mnie rozdrażnienie, a w nocy twoje objęcia pogodziły mnie z istnieniem w tak niesprzyjających warunkach pogodowych. - Nie żałujesz? - spytał. To jednak zabawne - usłyszeć takie pytanie z ust takiego faceta. - A czemuż by? Zaczął mi się przyglądać i jego spojrzenie stało się kłu-jące. - Od czasu do czasu śpię z facetami - mruknęłam. - Podobno to korzystne dla zdrowia. - Jak twoja ręka? - zmienił temat. - Chyba dobrze, skoro zdążyłam o niej zapomnieć. - Mimo wszystko należy pokazać ją lekarzowi. Rana jest głęboka, trzeba szyć. Kto powiedział, że to rana postrzałowa? Napleć coś, umiesz przekonująco kłamać, uwierzą ci. Ostatnie stwierdzenie zasługiwało na uwagę, ale nic nie powiedziałam, skinęłam głową, podałam mu kawę i napiłam się sama. - Cały dzień będę zajęty - oznajmił Tagajew, dopijając kawę. - Poradzisz sobie sama? - Z czym? - zdumiałam się niebotycznie. - Może powinnaś się przespać do południa? - zaproponował i pokręcił głową. - Zastanowię się nad tym. - Rano rozmowa z tobą to czysta przyjemność. - Nagle wyciągnął rękę i delikatnie pogładził palcami mój policzek. - Nie martw się. Co było, to było. Westchnęłam. - Mój Boże, jacy wy, faceci, jesteście zarozumiali... Według ciebie nie mam co robić, tylko martwić się z powodu wczorajszego głupstwa? Mój przyjaciel leży w szpitalu, wczoraj do mnie strzelali, dodaj do tego cztery zabójstwa i to, że od początku śledztwa nie posunęłam się nawet o krok. A do tego wszystkiego ty nie chcesz mi pomóc. Przecież mógłbyś mi coś opowiedzieć,
prawda? - Jeśli chodzi o te cztery zabójstwa - nie. Muszę dyskretnie opuścić dom. Możesz mnie wywieźć samochodem? - Za dwadzieścia minut może być? - Może. Poszłam do łazienki. Po prysznicu poczułam się lepiej, ubrałam się, zawołałam Saszkę i wyszłam na korytarz. Tagajew podpierał ścianę obok drzwi, na mój widok uśmiechnął się. - Co ci tak wesoło? - wymruczałam. - Masz jakieś marzenie? - zapytał. - O rany... - Zaczęłam się intensywnie zastanawiać. - Pomyśl - namawiał. - Samochód, jacht... - Westchnął i dodał ze smutkiem: Ciężki przypadek. Zwykle kobiety odpowiadają bez zastanowienia. - Wybacz, jestem trochę tępawa. Jeśli chcesz się ze mną rozliczyć za tę noc, to podziel się informacjami i będziemy kwita. - Nie powiedziałem „rozliczyć". - Pewnie, że nie, przecież jesteś mistrzem popisywania się. Dobrze, podaruj mi balonik, to wystarczy. Jedźmy. Wzięłam Saszkę, Tagajew usiadł z tyłu, a ja otworzyłam garaż i wyszłam na dwór; rozglądając się. Nie wyglądało na to, żeby w krzakach ukryła się cała armia wrogów. - Dokąd? - spytałam. - Do zaułka Pietruszyńskiego. - A co tam mamy? - Moje biurko. - Taki mądry z ciebie facet, że aż mi głupio mówić ci różne bzdury w rodzaju: jesteś poszukiwany przez milicję i tak dalej. - Muszę tam zajrzeć. - Rozumiem. Biuro robiło wrażenie - szczególnie mur, który je otaczał. Wjechaliśmy przez bramę, Tagajew wysiadł z samochodu i zniknął w bocznym wejściu do budynku, a ja zaklęłam w myślach. Jeśli gdzieś tu są gliny, kłopoty mam jak w ban-ku. Nie wystarczy mi podejrzenia o udział w morderstwie, muszę dorabiać jako kierowca zbiegłego mafiosa. Podbiegł do mnie młodzieniec, zastukał w szybę; otworzyłam, a chłopak zaszeptał gorączkowo: - Wypuścimy panią przez tylną bramę. - Cholerni konspiratorzy - warknęłam już po podniesieniu szyby. Tylna brama wychodziła na zaułek, skręciłam na światy łach i zatrzymałam się, chcąc na początek zadzwonić do Wieszniakowa. On też miał z rana kiepski humor. - Masz znajomego uzdrowiciela? - zapytałam, wiedząc, że moje pytanie nie poprawi mu nastroju.
- W sensie bioenergoterapeutę? - W sensie chirurga, trzeba zaszyć dziurkę w ręce. - Komu? - Wieszniakow osłupiał. - Mnie, oczywiście. Nie zawracałabym ci głowy, ale obawiam się, że zamęczą mnie pytaniami. Z tobą będzie bezpieczniej. - O, psiakrew! - Artiom wrzasnął tak, że musiałam odsunąć słuchawkę od ucha. - Gdzie jesteś?! - Na ulicy Pokoju. Mogę do ciebie podjechać. - Dzięki ci, Boże! Już myślałem, że zeskrobujesz flaki z asfaltu. - O flakach nie było mowy. Głęboka rana ręki, to wszystko. - Przyjedź, wyjdę do ciebie za dziesięć minut. Gdy podjeżdżałam, Artiom właśnie zbiegał po schodach. naprzeciwka szedł chłopak, dwudziestokilkuletni, jasne włosy miał zebrane na karku w kucyk. Wieszniakow szybko wymienił z nim uścisk dłoni, zobaczył mój samochód, podbiegł, spojrzał na mnie i chyba odetchnął z ulgą. Zdaje się, naprawdę myślał, że zalewam się krwią. - Wasze zwierzchnictwo jest bardzo demokratyczne - zauważyłam, gdy Artiom wsiadł do samochodu. - W jakim sensie? W sensie fryzur i ogólnego wyglądu pracowników. - Mówisz o tym chłopaku? To nie gliniarz, jego brat u nas pracuje. Wowka Kruków, znasz go. - Nie są podobni - Bo to chyba bracia przyrodni... Lepiej opowiedz o swoim zdrowiu. - Ze zdrowiem wszystko w porządku. - A co z ręką? - Upadłam nieszczęśliwie. - Jedziemy na ostry dyżur - zawyrokował Artiom, zerkając na mnie. Lekarz, który szył mi ranę, nie zadawał trudnych pytań, pochwalił dobrze nałożony opatrunek i zainteresował się: - Zakłada pani u nas kartę? Artiom tylko machnął ręką. Wyszliśmy z gabinetu i Wieszniakow od razu odzyskał dar wymowy. - A teraz opowiadaj. - Chętnie, ale nic ciekawego nie przychodzi mi teraz do głowy. - Wczoraj była strzelanina, czy to przypadkiem nie ciebie ganiali po mieście? - Coś ty, komu to potrzebne? A ty masz jakieś nowiny? - Żadnych - zdenerwował się Artiom i zamilkł. Na moje próby rozruszania go tylko błyskał oczami. Po krótkim i chłodnym pożegnaniu (aż mnie zmroziło) zaczęłam krążyć po mieście, usiłując (daremnie) dowiedzieć się czegokolwiek, co rzuciłoby trochę światła na ostatnie wydarzenia. Zadzwonił Piotr, powiedział, że jutro jest pogrzeb Łap-szyna, że Lera źle się
czuje, ale przyjechała do niej siostra i teraz przy niej siedzi. Pomyślałam, że nie ma sensu przychodzić na pogrzeb, zapytałam Piotra o jego sprawy, on spytał, co u mnie. - Nawet nie wiem, co przyniesie kolejny dzień - poskarżył się. - Żyję z dnia na dzień i cieszę się, że udało mi się przeżyć kolejny. Olgo Siergiejewna... Gdy to wszystko wreszcie się skończy - bo przecież kiedyś się skończy, prawda? Chciałbym wrócić do naszej umowy. - Ale przecież ma pan teraz ochronę? - spytałam czujnie. Kto wie, Lalin w szpitalu, może o Safronowie zwyczajnie zapomnieli? - Tak, mam... Ale to nie rozwiązuje sprawy. - Ktoś panu groził? - Nie, nie, proszę się nie martwić... Wszystkiego dobrego - zakończył niespodziewanie i odłożył słuchawkę.
Pod wieczór spotkałam się z Aleksiejem w niewielkiej kawiarni na bulwarze, Spóźnił się dziesięć minut i wyglądał na niezadowolonego, - Cześć - rzucił ponuro i usiadł naprzeciwko. - Napijesz się czegoś? - zapytałam. - Piwa. Dostał swoje piwo, ale nie spieszył się z poinformowa-niem mnie, po co wyznaczył to spotkanie. Chyba chciał mi powiedzieć coś nieprzyjemnego. - Mała - zaczął serdecznie, choć z dziesięć razy go pro-siłam, żeby mnie tak nie nazywał. - Chciałaś się czegoś dowiedzieć o Tagajewie. - Chciałam. - Skinęłam głową, - No więc, teraz w mieście jest bardzo niespokojnie. Ta-gajew ucieka, ale chyba jest gdzieś w mieście. I chce zapro-wadzić porządek, to znaczy rozprawić się ze swoimi wroga-mi. Wszyscy w nerwach, wczoraj w mieście była strzelanina a to dopiero początek. W takiej sytuacji interesować się cudzymi sprawami to znaczy źle sobie życzyć. Rozumiesz, co mam na myśli? - Rozumiem. - Skinęłam głową z rezygnacją. - Bardzo cię proszę, nie pchaj się do tego gówna. Ban-dyckie porachunki to nieciekawa sprawa, mogą stuknąć człowieka przez pomyłkę albo tylko tak na wszelki wypadek. Właściwie powinnam mu być wdzięczna że tak się o mnie troszczy, dać sobie spokój z tym wszystkim i wyjechać do Grecji, Meksyku albo gdziekolwiek. Jednak problem w tym, że nawet tam nie przestanę myśleć o tej sprawie. Innymi słowy, mam tylko jedno wyjście: znaleźć mordercę, a na razie błąkam się po omacku i końca tego nie widać. Ogólnie humor miałam parszywy i wtedy właśnie zadzwonił Dziadek. - Chciałem tylko zapytać, czy wszystko w porządku - zapewnił szybko. Jego głos brzmiał tak, że powinnam się rozpłakać, a najlepiej skoczyć mu na szyję. Chwała Bogu, że go tu nie ma, w końcu nie tak dawno mu skoczyłam i
co? Nic dobrego z tego nie wyszło. Problemy nie znikają po cudownie spędzonej nocy, po prostu przenoszą się na poranek. - Wszystko dobrze - odparłam dziarsko. - Naprawdę? - Oczywiście. - No cóż... w takim razie do widzenia. Kocham cię - dodał, chyba nie mógł się powstrzymać. To było za wiele jak na jeden nieudany wieczór, ale znalazłam w sobie siły, żeby spokojnie odpowiedzieć: - Ja ciebie też. - Powiedziałaś to ot, tak? - Nie, i świetnie o tym wiesz. - W takim razie nie rozumiem, czemu tak nam źle? - Naprawdę nie rozumiesz? - warknęłam. - No to ci wyjaśnię. Miłość oznacza zaufanie. Obiło ci się o uszy? Pewnie nie. - O czym ty mówisz? - O tym, do ciężkiej cholery, że dzieciństwo mam już dawno za sobą i od tamtej pory nie mogę zadać ci prostego pytania, a ty nie możesz mi na nie po prostu odpowiedzieć. Dlatego przyzwyczaiłam się, że twoje słowa nic nie znaczą. - To poważne oskarżenie. Czym sobie na nie zasłużyłam? - Wiesz co, zrobię ci listę, będzie łatwiej. - Możliwe, że kiedyś tak było, ale nie teraz. Pytaj, o co chcesz. - Pytać to ja mogę... - Zaśmiałam się złośliwie. Mój śmiech tylko go podkręcił, bo surowo powtórzył: - Pytaj - Dobrze, sam się o to prosisz. Co łączy cię z Taga-jewem? Mogłabym przysiąc, że stary wąż stracił dar wymowy. Coś takiego zdarzało mu się tak rzadko, że zakrawało na cud, - Z Tagajewem? - powtórzył takim tonem, jakbym imputowała mu homoseksualizm. - Mogę dwadzieścia razy powtórzyć to nazwisko, a ty - dwadzieścia jeden powtórzyć je po mnie. - Co może mnie łączyć z tym bandytą? Czy ty masz dobrze w głowie? Nie, to nie do pojęcia... - I nie chcesz uwolnić miasta od jego obecności? - Chciałbym go zamknąć w więzieniu, bo tam jest jego miejsce, i zamknę, jak tylko pojawią się podstawy prawne... - A nie podejmowałeś żadnych kroków, żeby te podstawy się pojawiły? - Mam ważniejsze problemy niż rywalizacja z bandytami, ale domyślam się, czemu pytasz. Daj sobie spokój, nie mam nic wspólnego z tymi zabójstwami, ani z tym typem. I jeśli jeszcze raz ośmielisz się... - Zauważyłam samochód Szczepowa. Jeśli przypadkiem zapomniałeś Szczegłow to chłopak z twojej ochrony. Śle-dził mnie.
- Nie śledził, tylko pilnował - sprostował urażony Dziadek, pewnie nie podobało mu się, że został złapany za rękę. - Wyjaśnić różnicę? Wystraszyłem się, gdy opowiedziałaś mi o Tagajewie, a wiadomo było, że żadne poskutkują, pójdziesz nawet do piekła i tam skręcisz sobie kark. Dlatego prosiłem, żeby cię chroniono. Nie powiedziałem ci o tym z jednej prostej przyczyny: i tak byś mi nie podziękowała. Mam rację? - Załóżmy. Chcę z nim pogadać. - Z kim? - Dziadek osłupiał. - Ze Szczegłowem. - Po co? Przecież wszystko ci wyjaśniłem? Co, wątpisz... - Teraz też jest za mną i mnie ochrania? - Mam nadzieję - burknął Dziadek. Już się opanował i teraz chyba był zły. - No to w czym problem, zadzwoń do niego i powiedz, żeby odpowiedział na moje pytania... W tym miejscu Dziadek rozłączył się, a ja pożaliłam się Saszce: - I zawsze to samo. Miałam jednak cichą nadzieję, że Dziadek będzie chciał udowodnić mi swoją szczerość i uczciwość, choć równic dobrze mógł udawać obrażoną godność, co zwykle robił po mistrzowsku. Moje rozważania przerwał telefon. - Mówi Szczegłow - powiedział męski głos. - Musimy pogadać - odezwałam się niechętnie. - Stań za skrzyżowaniem, podejdę. Stanęłam, a on faktycznie podszedł chwilę później. - Sam mnie pilnujesz? - zaczęłam. - Żartujesz? Dziadek powiedział: nie spuszczać z oka. - A wyjaśnił przyczynę? - spytałam, nie mogąc się powstrzymać. - Pchasz nos w nie swoje sprawy, w dodatku niebezpieczne. - Ty też tak myślisz? - Skoro doszło do strzelaniny... - Dziadek wie o strzelaninie? - Donieśli mu tej samej nocy. Nie znasz procedury? - A możesz o tym opowiedzieć bardziej szczegółowo? - Proszę bardzo. Wyszłaś ze sklepu, zaczęli strzelać, a ty poleciałaś do parku. Nie zdołaliśmy cię zatrzymać. Jurka Czekanów, on cię wtedy pilnował, wezwał pomoc i zadzwonił do glin, ale do tego czasu zniknęłaś. Uciekliście przez kanalizację? - nie wytrzymał. To „uciekliście" zrobiło na mnie wrażenie. - I kto urządził sobie strzelaninę w naszym pięknym mieście? - Skąd mam wiedzieć? - Wzruszył ramionami. - Nie zainteresowaliście się? Nie odprowadziliście strzelających chłopaczków, skoro już wezwaliście wsparcie? Przewrócił oczami, ale odpowiedział, pewnie otrzymał najwyższe
zezwolenie: - Chłopaki Setnika. - Co za jeden? Wybacz moją ignorancję, ale ta strona życia nigdy wcześniej mnie nie interesowała. - Za to teraz ty ich interesujesz. Albo nie ty. Do kogoś przecież biegłaś z tego sklepu? - A co, zgubiliście mnie? - Ja bym nie zgubił. Jurce udało się przegapić chwilę, gdy znów się zjawiłaś i zabrałaś samochód. A tak się chwalił, że w wywiadzie... - Machnął ręką. Tylko się potem cieszył, że jesteś cała i zdrowa, w przeciwnym razie Dziadek by go chyba obdarł ze skóry. - Czyli ludzie Setnika - wróciłam do poprzedniego wątku. - Z czego on słynie? - Z tego, że jest świrem. TT nadepnął mu na odcisk, ale teraz TT ucieka i tamten poczuł się pewniej. A czego chce od ciebie, to już pewnie sama wiesz najlepiej. - Setnik to pseudonim? Jak ma na nazwisko? - Setnik to właśnie nazwisko, imienia i imienia odojcow-skiego nie znam. Facet ma problemy z głową - nawet kompletny wariat nie wchodziłby w drogę Dziadkowi. - Jasne. Dzięki za radę oraz za to, że poświęciłeś mi swój czas... - Wybrałam numer komórki Dziadka. - Igorze Ni-kołajewiczu - zaczęłam oficjalnie wszystko tu sobie omówiliśmy i doszliśmy do wniosku, że ochrona nie jest mi potrzebna. - Pozwolisz, że o tym to już ja zdecyduję... - odparł poważnie. - Tak się nie da - przerwałam mu. - Dlaczego? Możesz mi wyjaśnić? - Mogę, ale pewnie nie zechcesz słuchać. Powiem tak: jeśli zobaczę, że ktoś mi siedzi na ogonie, to dojdę do wniosku, że to nie moje dobro masz na uwadze. Rozumiesz? - Zupełnie zwariowałaś! - Dojdę do wniosku - przerwałam mu znowu - że mar-twisz się o to, żebym nie dokopała się do tego, do czego nie powinnam... W słuchawce zapanowała głucha cisza, ale nie rozłączałam się, czekałam cierpliwie. - Taak - powiedział w końcu Dziadek. - Doczekałem się... Czy ty naprawdę myślisz... Cholera... Nawet nie wiem, które z nas na co zasługuje: czy ty na porządne lanie, czy ja na porządny cios za karę, że do czegoś takiego dopuściłem... - Oddaję słuchawkę Szczegłowowi - odparłam szybko w obawie, że Dziadek się rozkręci. - Powiedz mu, żeby nie tracił na mnie czasu. Powiedział. Bardzo niechętnie, ale najwyraźniej to, co trzeba. Sasza skinął głową i wysiadł z mojego samochodu. Ulżyło mi, głównie dlatego, że uwierzyłam. Dziadek nie kłamał, faktycznie
się o mnie martwił i, co najważniejsze, nie miał nic wspólnego z tymi wszystkimi morderstwami. Teraz w sprawie pojawił się niejaki Setnik. Jeśli wierzyć ludziom, którzy się na tym znali, Nikiforów przyjaźnił się z nim w czasach swej mętnej młodości. Co prawda ci sami ludzie twierdzą, że obecnie nie utrzymuje z nim kontaktów, ale kto wie? Może po prostu się z tym nie afiszuje? Pod wieczór, gdy wróciłam do domu i pospacerowałam z Saszką, usiadłam przy stole nad kartkami papieru. Tworzyłam idiotyczne schematy, czasem rysowałam twarze, głównie z rogami - to mi pomaga w myśleniu. W pewnej chwili pies uniósł głowę, a ja rzuciłam w przestrzeń: - To ty? - Ja - odparł Tagajew, wyłaniając się z garażu. - Co robisz? - Podszedł bliżej. - Tworzę. - To nazywasz twórczością? - Zachichotał, wskazując moje bazgroły. - Nie podoba ci się? - A jest z tego jakiś pożytek? - Nie większy niż z innych gryzmołów. Usiadł na przeciwko mnie, wyjął z kieszeni balonik i pobał mi. - Dziękuję - powiedziałam i położyłam balonik obok kartek. Tagajew przyglądał mi się, jakbym była niespotykanym zwierzęciem, i zastanawiał, czy to dla niego dobrze, czy źle. Wszyscy mężczyźni są zarozumiali i TT nie był wyjątkiem. - Dziękuję - i to wszystko? - zapytał. Jęknęłam. - Właśnie o takim baloniku marzyłam całe życie. Odchylił się na oparcie fotela, nie przestając mi się przyglądać. Jego spojrzenie przeszkadzało mi się skupić, a właśnie chciałam się skoncentrować i zastanowić. Westchnęłam, wzięłam balonik, nadmuchałam i podrzuciłam. Przeleciał przez pokój i z lekkim sykiem spadł na podłogę. - Tak jak nasza miłość - oznajmiłam. - Teraz lepiej? Jego spojrzenie zmieniło się i, o dziwo, niespodziewanie mnie to wkurzyło. - Powiedz, co mam zrobić, a zrobię to - poprosiłam. - Trzeba zapłakać, to zapłaczę, nazwę cię łajdakiem i poślę do diabła. Pewnie nawet sama bym coś wymyśliła, ale nie mam czasu, więc załatwmy to jak najszybciej. Dobra, ta noc rzeczywiście zmieniła całe moje życie, ale nie możemy być razem (w tym momencie płaczę i ty też), nasze uczucie nie ma przyszłości, ale dałeś mi balonik i to mi pomożte, batonik stanie się moją gwiazdą przewodnią, da mi nadzieję i przypomni o twej miłości w ciężkich chwilach (przyciskam balonik do piersi, uśmiechając się czule, patrzę w stronę wschodu, gdzie zapala się zorza mojego nowego życia). Teraz dobrze?
- Uśmiechając się czule, to znaczy jak? - Mniej więcej tak. - Pokazałam. - Głupio wygląda. - Nie twierdzę, że jestem mądra. Idź, zjedz kolację. Zapomniałam kupić chleb, wybacz. - Mam jeszcze coś do załatwienia. Właściwie zajrzałem tylko po to, żeby dać ci balonik. - Jeszcze raz dziękuję. - Proszę. Popatrzyłam, jak idzie do garażu, a potem wróciłam do swoich papierów, zadowolona, że wreszcie nikt mi nie prze-szkadza. Ale moja radość nie trwała długo. Dwadzieścia minut później pomyślałam, że niedawno nas ostrzelali, a teraz Ta-gajew beztrosko łazi po mieście... Ach, do licha z miastem. Otwarcie zjawia się w moim mieszkaniu, chociaż to on powiedział mi o tym, że jestem śledzona! Ja wiem, że śledzili mnie chłopaki z ochrony Dziadka, ale on? Jeśli wie, to zna-czy jest pewien, że go nie ruszą i nie wydadzą glinom. Skąd ta pewność? A jeśli nie wie... - O, do diabła! - Zerwałam się i przede wszystkim spraw-dziłam zamek drzwi wejściowych i garażu. Saszka kręcił mi się pod nogami, wyczuł mój niepokój i sam się zdenerwował - Wiesz co? Jesteś moim najczulszym punktem. Będę cię musiała zamknąć, nie protestuj. Pobiegłam na górę, od zawsze kompletnie pustą - nie znalazłam dla niej zastosowania. Były tu trzy pokoje, jeden z balkonem - drzwi na balkon zostawiłam otwarte, w razie czego Saszka będzie mógł wyjść i ujadaniem zwrócić na siebie uwagę przechodniów. - Siedź tutaj i nie próbuj szczekać - zadysponowałam. Saszka zaczął skomleć, ale nie spotkał się ze zrozumieniem i obrażony położył się w kącie, a ja zeszłam do garażu, złapałam klucz monterski i wróciłam z nim do salonu. Położyłam go pod nogami, niby pożytek niewielki, a jednak poczułam się pewniej. Powoli się uspokoiłam i znów zagłębiłam w swoich papierach. Saszka siedział na górze, więc szmer za plecami, czy raczej podmuch powietrza, usłyszałam zbyt późno. Przechyliłam się gwałtownie w prawo i cios ledwie zahaczył moje ramię. Przeturlałam się na podłodze między kanapą i stolikiem, cios znów nie dosięgnął celu, ale za to nie zdążyłam złapać rurki. Runęłam do przodu i wtedy okazało się, że napastników jest dwóch. Dostałam w głowę, krzyknęłam, spróbowałam się odturlać, ale z góry zwalił się na mnie wielki bysior i spytał ze złością: - Gdzie on jest? - Kto? - spytałam głupio i dostałam w twarz. - Gdzie jest TT? - zasyczał. - Nie ma go tu, wyszedł pół godziny temu. Mieli broń, w każdym razie ten typ, który poszedł sprawdzić mieszkanie,
trzymał w rękach pistolet. Drugi siadł mi na nogach i nie mogłam się ruszyć. Typek uśmiechał się złośliwie, odsłaniając złote koronki. Chyba mu się spodobałam, bo jego uśmiech stawał się coraz szerszy. - Dokąd poszedł? - ryknął, gdy przestał się szczerzyć. - Nie mówił. - Wróci? - Chyba tak, czekam na niego. Po schodach zbiegł drugi typ. - Nikogo. Na drugim piętrze w ogóle pusto. Przelotnie ucieszyłam się, że Saszka jest bezpieczny. - Powiedziała, że na niego czeka - oznajmił ten, który mnie pilnował. - Dobra. My też poczekamy. - Poszukaj sznurka. - Po co? - Chcę jej przywiązać ręce do stołu, a nogi do kanapy. - Nie będzie robić głupstw. Prawda, ślicznotko? Będzie siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. - Mówię ci, poszukaj sznurka. Mamy mnóstwo czasu, zabawimy się... Drugi prychnął i poszedł do garażu, a pierwszy wstał i trzymając mi ręce nad głową, złapał za pierś. Że też takich idiotów ziemia nosi... Uderzyłam go głową i na chwilę mnie puścił, a ja się odturlałam. - Już ja cię... - zaczął, ale ja byłam już pod stołem. Może myślał, że chcę się tam schować? Wściekły zrobił krok w moją stronę i dostał kluczem najpierw w kolana, a potem w głowę. Chyba uderzyłam za mocno, ale nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Szybko go przeszukałam; pistolet miał zatknięty za pasek, wyjęłam i pobiegłam do garażu. Drzwi były otwarte, słyszałam, jak kręci się tam ten drugi. - Superbryka! - wrzasnął. - Słyszysz? - Słyszę, słyszę - mruknęłam, położyłam pistolet na konsoli i ujęłam klucz w dwie ręce. - Nie ma żadnego sznurka... - burczał. - Jest tylko kabel, ale za krótki. Rąbnij porządnie, to nie będzie się rzucać. Wtedy stanął w drzwiach, a ja rąbnęłam tak, jak radził czyli porządnie. Najpierw w żołądek, a potem, gdy się zgiął - w głowę. - Mam sznurek, tylko szukaliście w złym miejscu - mamrotałam, przeszukując chłopaka. Oba pistolety wsadziłam do skrzyni z narzędziami. Czuję wstręt do broni, może dlatego, że kiedyś miałam okazję jej używać. Nie ma sensu jeszcze bardziej obciążać sumienia, i tak mu ze mną nielekko. Znalazłam sznurek, związałam chłopaków; ten pierw-szy zaczynał odzyskiwać przytomność, musiałam mu dołożyć. Piętnaście minut później obaj byli w garażu, w kanale, podwieszeni za ręce do belki. Zasapałam się, musiałam przecież dociągnąć tu te dwa cielska. Pobie-głam na górę, uwolniłam Saszkę, umyłam się i wróciłam do garażu z wiadrem wody. Wylałam po pół wiadra na każdego i zaczęłam czekać, aż się ockną. Ten
mocniejszy otworzył oczy, rozejrzał się i w jego wzroku rozbłysło zdumienie. - Mała... - wydukał, siedziałam w kucki trzy metry od niego. - Czemu nie wezwałaś glin? - Chciałbyś. Myślisz, że prześpisz sobie na pryczy do rana i wrócisz do domu? Marzenia! Nie, mój drogi, dziś jesteś u mnie w gościach i być może zostaniesz tu na za-wsze. Jama zrobi się o pół metra płytsza, zwyczajnie zaleję was cementem. - Daj spokój... Żeśmy się trochę zagalopowali, każdemu się może zdarzyć... Chcemy Tagajewa, nie ciebie... Żyj sobie na zdrowie... - Wielkie dzięki, ale ja ze swej strony nie mogę wam zapewnić tego samego. Obawiam się, że już wkrótce przestaniesz cieszyć się dobrym zdrowiem. Wyszłam z dołu, rozgrzałam lutownicę. - Co chcesz zrobić? - zdenerwował się. - A jak myślisz? - Nie wygłupiaj się! Za coś takiego nikt cię nie pochwali... - A kto się dowie, jak się tu zabawiałam? Ja nikomu nie powiem, wy też nie. - Czego chcesz? - zdenerwował się jeszcze bardziej. Chyba najbardziej się bał, że powiem „niczego". - Informacji. - Ale ja... Wtedy Saszka zaczął ujadać i na chwilę odsunęłam lampę, czekając na drogich gości. - Jestem w garażu! - krzyknęłam. Najpierw zjawił się Saszka, potem Tagajew i trzech jego chłopaków. Nie wiem, co spodziewali się zobaczyć, ale twarze im się wyciągnęły. Tagajew poruszył policzkiem, co mogło oznaczać wszystko, a jeden z chłopaków gwizdnął. - Ja cię sunę. Na widok przybyłych typki zbladły i nic dziwnego, zjawienie się Tagajewa nie wróżyło im nic dobrego. Tagajew stanął obok mnie i skinął głową na lampę. - Naprawdę chciałaś tego użyć? - Skoro zadajesz takie pytania, to lepiej będzie, jak zaczekasz w salonie, a ja tu pogadam z moimi gośćmi. - Moi ludzie zrobią to lepiej. - Potrzebuję informacji. - Otrzymasz je - zapewnił. Wzięłam Saszkę, na ręce i poszłam do salonu. - Naprawdę byś to zrobiła? - Tagajew się uśmiechnął. Skrzywiłam się. - Jak każdy normalny człowiek nie cierpię brudnej roboty, ale praca to praca i ktoś ją musi wykonać. Nie ja wymy-śliłam zasady, ja tylko gram według nich. - Pozwolisz, że nie będę robił katowni z twojego mieszkania? Jeśli nie masz nic przeciwko temu, odeślę chłopaków w bardziej odpowiednie miejsce.
- Nie mam nic przeciwko temu, żebyście zniknęli z mojego życia jak zły sen, ale potrzebuję informacji. - Już powiedziałem, że je dostaniesz. - Dostanę to, co uznasz za stosowne mi przekazać - warknęłam, ale nie spierałam się, on i tak zrobi, co zechce, mają przewagę liczebną, więc ostatnie słowo należy do nich. Tagajew zamknął drzwi do garażu, ale z dźwięków, jakie stamtąd dobiegały, zrozumiałam, że moi goście zostali załadowani do samochodu Tagajewa, którym jego chłopcy uprzednio wjechali do garażu. -Jak ci się to udało? - zapytał, siadając w fotelu. - Nie udałoby mi się, gdybym na nich nie czekała. Na jego twarzy pojawiło się zdumienie, co mnie wkurzyło: czy on mnie ma za idiotkę? Zaśmiałam się złośliwie i powiedziałam: - Po prostu miałam szczęście. - Zdążyli cię przestraszyć do tego stopnia, że postanowiłaś poeksperymentować z lampą? - Nie powinnam jej brać do rąk, przynajmniej dopóty, dopóki ty jesteś obok. Faktycznie, co za widok, kobieta w roli oprawcy. Wrażliwe męskie serce... Błyskawicznie złapał mnie za włosy - niby nie boli, ale upokarza. - Nie radzę ci tak ze mną rozmawiać - syknął i puścił mnie. Uśmiechnęłam się wrednie, - Nie radzę machać rękami. - A co zrobisz? - Zastrzelę. - Poważnie? - Spróbuj jeszcze raz, to się dowiesz. Zaśmiał się. - Nie spieszyliście się, co? - mówiłam dalej. - Nie rozumiem - chciałeś wystąpić w roli bohatera czy czekałeś, aż się mną zajmą, żebym na przyszłość wiedziała, gdzie jest moje miejsce, a teraz jesteś zły, bo nie wyszło? - Brednie... - Jesteś zbyt emocjonalny jak na swój zawód. Pomyśl o tym, bo w przeciwnym razie twoim hummerem będzie jeździł ktoś inny. - To ty jesteś zła, bo poszłaś ze mną do łóżka, a jeszcze bardziej cię wkurza, że ci się spodobało. - Mogę pójść z tobą do łóżka jeszcze raz, dwa albo dziesięć, to bez znaczenia. Chcę znaleźć zabójcę albo zabójców, to wszystko. I nie mam najmniejszej ochoty grzebać się w psychologii i zastanawiać, które z nas komu i co chce udowodnić. Wisi mi to, przynajmniej teraz, i mam nadzieję, że tobie również. Jeśli jesteś innego zdania, to droga wolna, nie zgramy się. - Wspominałaś coś o kolacji... - Potarł dłonią podbródek. - W kuchni. Odgrzej sobie w mikrofalówce. - Kontakty z tobą to czysta przyjemność. - Tagajew uśmiechnął się i poszedł do kuchni.
Nie zrozumiałam, do czego się to miało odnosić, ale nie pytałam. Gdy był w kuchni, poszłam do sypialni, zabierając ze sobą swoje kartki i Saszkę, jednak papiery rzuciłam na podłogę, a sama uwaliłam się na łóżku z rękami pod głową i utkwiłam wzrok w suficie. Ten sukinsyn jednak zdołał wyprowadzić mnie z równowagi. Po jaką cholerę się przed nim tłumaczyłam? I w ogóle... Przykryłam głowę poduszką i postanowiłam zasnąć. O tej porze dobrze jest dać mózgowi odpocząć. Pół godziny później na progu zjawił się Tagajew. - Ej! - zawołał zza drzwi. - Mogę wejść? - Możesz - burknęłam. Wszedł, usiadł w moich nogach i znowu potarł podbródek. - Słuchaj - odezwał się serdecznie - masz jakieś ideały? - Mnóstwo. A ty? - Mam. Na przykład zawsze usiłuję postępować uczciwie. Podarowałem ci balonik... - Podziękowałam ci już, bo nie pamiętam? - Czyli jednak jesteś zła? Sądzisz, że cię wystawiłem? No i po co ja się nagadałam w salonie, skoro nie uwierzył żadnemu mojemu słowu? Wydało mi się to niesprawiedliwe - moje przemówienie zawierało jednak kilka słów prawdy. Podniosłam się, tknęłam w niego palcem i powiedziałam: - Timur, nie jestem zła. Wisi mi to. Więcej, uważam, że dobrze zrobiłeś. Teraz mamy dwóch typków, z których twoi ludzie wycisną potrzebne mi informacje. - I wszystko ci jedno, co się z nimi później stanie? Naprawdę wszystko ci jedno? - To twoje sprawy. Umówiliśmy się, że się nie wtrącam. Popatrzył na mnie długo, pokręcił głową. - Kogo usiłujesz naśladować? - Słucham? - Kto cię tego wszystkiego nauczył? - Znowu pokręcił głową. - I najważniejsze: co ja mam z tym wspólnego? - Co? - Nic. Nieważne. Jak sama mówisz, w naszych stosunkach nastąpił przełom. - Poważnie? - Tak. Po raz pierwszy zwróciłaś się do mnie po imieniu. Może od tego miejsca zaczniemy? - Dobrze. - Skinęłam głową. - Ja mam na imię Olga, chociaż "Ej" też mi się podobało. A teraz wynocha. Wstał i wyszedł, a ja znów przykryłam głowę poduszką. W głowie huczały mi jego słowa... Co on tam mówił? Że usiłuję kogoś naśladować? - Jakbym nie spała z byle kim - warknęłam do siebie ze złością - to nie musiałabym sobie teraz głowy łamać.
Tagajew zjawił się ponownie nad ranem, nie wiem, co robił, ale chyba się nie kładł, pewnie oglądał telewizję. Zdążyłam przespać się dwie godziny, gdy zastukał do drzwi, wszedł, zapalił światło i znów usiadł w moich nogach, wsuwając sobie poduszkę pod plecy. - Jakieś nowiny? - spytałam, ziewając. - Owszem. - To ludzie Setnika? Nawet mu brew nie drgnęła. - Tak. - Pistolet w twoim bagażniku to ich robota? - Przysięgają, że nie. Jestem pewien, że mówią prawdę. - Czyli wychodzi na to, że Setnik nie ma nic wspólnego z zabójstwami, po prostu chciał wykorzystać sytuację? - Wychodzi. - A kto podsunął mu ten pomysł? - Teraz Tagajew spojrzał na mnie ze zdumieniem, jakby nie zrozumiał pytania. - Od kogo dowiedział się, że cię gliny zgarnęły? - spytałam. - Przecież nie rozrzucano po mieście ulotek z informacją: „Pan Tagajew jest podejrzany o morderstwa...". - Jeden z nich ma brata gliniarza, brat przekazał wieści Setnikowi, a ten doszedł do wniosku, że to świetna okazja, żeby się ze mną rozprawić. - I dlatego trochę poganiał nas po kanalizacji? - Tak. - Myślę, że to dopiero początek. - Ja też tak myślę. Dlatego lepiej byłoby przenieść się w jedno bezpieczne miejsce, pod ochroną. - To czemuś uciekł z aresztu, tam też było bezpiecznie i pod ochroną? Nie rób takiej miny, tylko lepiej pomyśl, jak znajdę mordercę, jeśli się będę ukrywać! - Dobrze, zostaniemy tutaj - zgodził się szybko. - Moi ludzie zrobią trochę szumu i Setnik raczej będzie wolał się przyczaić, poczekać, czym się to wszystko skończy. Do twojego Lalina strzelali jego ludzie - dodał po chwili milczenia. - Setnik ma do niego stare pretensje, a tu taka okazja... Był pewien, że zrzucą to na mnie. Wstałam i przeszłam się po pokoju. Tagajew zajął moje miejsce, rozsiadł się, głaskał mojego psa i przyglądał mi się. - Co powiesz? - spytał w końcu. - Że jesteśmy w punkcie wyjścia - cztery morderstwa i żadnego motywu. Żadnego, żebym pękła. Liczyłam, że to sprawka twojego Setnika. - Mówiłem ci, że u niego nie ma takiego mądrali, co by to wymyślił, nie trzeba było liczyć. - No dobrze, ale chciałam się upewnić. - Upewniłaś się i co dalej?
- A coś się tak przyczepił? - zdenerwowałam się. - To w końcu twoja praca - obraził się. Zgarnęłam kartki z podłogi i rozłożyłam je na łóżku. - Spróbujemy inaczej. Zastanówmy się, komu te morderstwa mogły coś dać. - Komu? - Kto zyskał na śmierci Anny? - Na pewno nie ja - prychnął Tagajew. - Na śmierci Rajzmana? Na śmierci Wiery? - Może ten Nikiforów, ale ani ty, ani ja nic o nim nie wiemy. - Aha. Jest jeszcze Łapszyn. jego żona dostała spadek. Duży. - No proszę, świetny motyw. - Jest tylko jedno „ale" - kochała męża i nie miała po-wodu, żeby go zabić, a on nie miał zamiaru jej zostawić. Nie pasuje. - No ale przecież ktoś zabił? - Właśnie. - A jak ty się w tym wszystkim znalazłaś? - spytał Tagajew; więc mu opowiedziałam. - Czyli Safronow byt pewien, że ktoś chce go zabić? To może o to chodzi? Skrzywiłam się. - Mnie też to przychodziło do głowy, ale zdaje się, że potencjalny zabójca istnieje tylko w jego wyobraźni. - Poszukajmy porządnie. - Dobra, chociaż mnie najbardziej odpowiadałby Nikifo-row. Kiedyś miał jakieś interesy z Setnikiem. Może Setnik chciał się ciebie pozbyć i Nikiforów pomagał killerowi... - Daj spokój. Ale dobrze byłoby zająć się tym Nikiforo-wem. Kto jeszcze? Ta kobieta, żona Łapszyna? - Pozwolisz, że nią zajmę się sama. Do południa odsypiałam noc, a o dwunastej obudził mnie Tagajew, który z miejsca zapytał: - Chcesz pogadać z Nikiforowem? - Jakim cudem? O matko, zwariowałeś? - Chcesz czy nie? - Skrzywił się, - Chcę - burknęłam, wstając. - To jedziemy. On już nic może się doczekać. Nie jechaliśmy daleko, do firmy „Wschód"- produkcja bram i garaży. Obok mieścił się warsztat samochodowy, w pomieszczeniu na zapleczu siedział Nikiforów, już pod-chodząc do drzwi, usłyszałam jego głos. - Ponad rok go nie widziałem! Miałem kiedyś interesy z Setnikiem, ale to było dawno, było i się zmyło... Weszliśmy, Nikiforów popatrzył na mnie i zamarł w pół słowa. Usiadłam okrakiem na krześle, Tagajew nie siadał, oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersi. - O co chodzi? - spytał Nikiforów, adresując to pytanie do mnie. - Mam nadzieję, że nie odmówi pan rozmowy ze mną? - zagaiłam uprzejmie.
- Co to za bandyckie metody? - oburzył się. Facet stojąc za jego plecami podniósł rękę, ale ja pokręciłam głową. Tagajew skinął facetowi i ten opuścił dłoń. - Mogę zapisać swoje pytania na kartce i wyjść na dwie godziny, ale mogę zadać je sama. Niech pan wybiera. Nikiforow okazał się rozsądnym człowiekiem i dokonał właściwego wyboru. Rozmowa była długa, ale niezbyt owocna, jeśli wierzyć Nikiforowowi to nie miał pojęcia, komu mogły coś dać te zabójstwa i właściwie podejrzewał mnie - teraz nawet bardziej niż wtedy na jachcie. Dowiedziałam się za to, że jego romans z Anną zaczął się dwa miesiące temu i pogrom w jej mieszkaniu urządził kierowca Nikiforowa na jego prośbę. Szukał naszyjnika, który Nikiforów podarował Annie na znak swojej wielkiej miłości, a który jak się okazało, ona od-dała do lombardu - było pokwitowanie. Szukał ze strachu, że jego romans wyjdzie na jaw i że wtedy milicja zacznie go podejrzewać. Rzadki przypadek idiotyzmu - przecież na wycieczce Łapszyn stał na czatach ich miłości i opowiedział o tym żonie, a dzieci łowiące ryby z przystani wspominały o wujku i cioci, którzy weszli razem na pokład. - A może tak się bałeś, że załatwiłeś całą czwórkę? - wtrącił się Tagajew. - Oszaleliście? Z jakiej racji? Po co, dlaczego miałbym ją zabijać? - Sam mówisz: bałeś się, że twój romans wyjdzie na jaw. - Myśli pan o Wierze? Ale przecież ją też zamordowano! A Łapszyn? A Rajzman? Ich też zabiłem? Morderca to psychopata, świr! Nawet nie wiem, czy sam jestem bezpieczny! - Faktycznie, trudno teraz mówić o bezpieczeństwie - zauważył złośliwie Tagajew. Wstałam. - Puśćcie go - powiedziałam. Chłopaki Tagajewa popatrzyli na siebie. - Może się przejdziemy, a chłopcy jeszcze popytają? - zaproponował Tagajew. Westchnęłam i cierpliwie wyjaśniłam: - Potrzebny nam morderca, chcę wsadzić go do więzienia. Zeznania otrzymane przy użyciu siły nie są dla sądu wiarygodne. I to już moja sprawa. Tak? - Puśćcie go - burknął Tagajew. Już przy drzwiach Nikiforów niespodziewanie zharebriał. - Jeszcze o tym pogadamy... w odpowiednim miejscu... Tagajew złapał go za kołnierz i powiedział cicho, ale z mocą: - Żyjesz tylko dlatego, że ona tak chce. - Poklepał go po ramieniu i dodał uprzejmie: - Spadaj.
Piotr Wikientjewicz ucieszył się, że dzwonię, a gdy zrozumiał, że znów interesują mnie jego przemyślenia na temat knowań potencjalnych wrogów, bardzo się ożywił.
- Od samego początku mówiłem, że te zabójstwa są w jakiś sposób wymierzone we mnie! Przyznałam mu rację i kolejne dwa dni zmarnowałam na zadawanie różnych pytań i prowadzenie daremnych poszukiwań. Trzeci dzień zaczął się od dobrej nowiny - Lalin czuł się lepiej i pozwolono mi go odwiedzić. Leżał blady z ciemnymi kręgami pod oczami i dawnego Olega przypominały jedynie wąsy. Na mój widok uśmiechnął się i mrugnął. - Cześć - powiedział cicho. - Cześć. - Uśmiechnęłam się promiennie, siadając na krześle. - Jak się czujesz? - Dobrze, niedługo wstanę. - Pospiesz się, bo już nie mogę się doczekać. Pamiętasz, co mi obiecałeś? - To było bredzenie w malignie. - Lalin zachichotał. - O, i zawsze to samo, nikt nie chce uszczęśliwić biednej dziewczyny. Lalin pokazał mi pięść i zarżał wesoło, co bardzo mnie ucieszyło. Chyba faktycznie wracał do zdrowia, a podkrążone oczy to głupstwo, przejdzie. - Czekaj, czekaj, doigrasz się - oznajmił. - Ja jestem w stanie ciągłej gotowości, tylko powiedz! Nawet teraz, póki pielęgniarki nie ma... Pokręcił głową wyraźnie zadowolony i burknął: - Tak, drwij sobie z żonatego człowieka... - Potem wziął mnie za rękę i westchnął. - Opowiadaj. - O mojej miłości i oczekiwaniu na niebiańskie roz-kosze? - O tym, czego zdążyłaś się dowiedzieć. - Nie, wolno mi wyłącznie o miłości, cała reszta może ci zaszkodzić. Chcesz, to ci malowniczo opiszę... - Ty mnie nie kuś do grzechu. - No przecież to moje marzenie: oddać się z tobą grze-chowi... - Olga - powiedział i popatrzył na mnie surowo. Machnęłam ręką. - Lalin, nie powinieneś teraz o tym myśleć. Jak wstaniesz... - Wpędzisz mnie do grobu! - rozzłościł się. - Ja tu leżę jak kłoda i zadręczam się myślami... Melduj. - Po pierwsze i najważniejsze: jest mi bez ciebie bardzo źle, mój przyjacielu i towarzyszu. Dlatego śledztwo idzie jak krew z nosa, ciągle drepczę w miejscu. Jakieś nowiny oczywiście są, ale niepocieszające... A potem barwnie, acz krótko opowiedziałam o tym, cze-go zdążyłam się dowiedzieć, gdy on leżał nieprzytomny. Słuchał, kiwał głową i nie zadał ani jednego pytania, co było raczej dziwne. - Czyli wróciliśmy do punktu wyjścia? - podsumował. - Tak jest. - Kiwnęłam głową z miną winowajcy. - Dziwne to wszystko - poskarżył się Lalin. - Leżę, gapię się w sufit, myślę o tych morderstwach i cały czas mam wrażenie, że odpowiedź jest prosta, leży na wierzchu, a my nie możemy jej chwycić. - Lepiej myśl o swoim zdrowiu, morderca nam nie uciek-nie. -
Odchrząknęłam. Zastanowiłam się, czy mu powie-dzieć, czy nie, i w końcu zdecydowałam. - Strzelaninę urzą-dzili ludzie Setnika. Podobno od dawna coś do ciebie miał. - Zgadza się. - Laiin skinął. - Patrzcie no, jednak się zde-cydował. Długo wytrzymał, szczur jeden. - Podobno teraz ma poważne kłopoty, zszedł do pod ziemia. - I lepiej dla niego, żeby tam został. To mówisz, że Taga-jew uciekł i ukrywa się? - spytał nagle. - Tak. - W twoim mieszkaniu? Tylko pokręciłam głową. - No wiesz, Lalin... - Powiem ci szczerze, że nietrudno się tego domyślić, pewnie nie tylko ja na to wpadłem... Bądź ostrożniejsza... - poradził i zamyślił się. Siedziałam cicho, nie chcąc mu przeszkadzać, a potem wstałam. - To ja już pójdę... - Poczekaj. - Wziął mnie za rękę i popatrzył tak, że od razu stało się jasne: zaraz mnie czymś uszczęśliwi. Bałam się, że się nie zdecyduje, ale mimo wszystko powiedział: - Mała, świetnie wiesz, kto u nas kontroluje hazard, prostytucję i inne przedsiębiorstwa w tym stylu. - No... - Co „no"? - Dziadek kontroluje. I mnóstwo obywateli wie o tym równie dobrze jak ja. - Zgadza się. Ale on nie kontroluje tego bezpośrednio. Nie jest na tyle bezczelny, poza tym nie ma ochoty grzebać się w tym łajnie. - Więc kto... - zaczęłam. - Kto, kto... Tagajew oczywiście. I niech ci nie przyjdzie na myśl, żeby gdzieś chlapnąć o tym straszliwym sekrecie. - O rany boskie... - wyjęczałam i aż zamknęłam oczy, bo zrobiło mi się gorzej. - Właśnie. Nigdy bym ci o tym nie powiedział, gdyby... no, rozumiesz. - Trudno nie zrozumieć - prychnęłam i zaklęłam paskudnie, co zupełnie nie pasowało do skromnego dziewczęcia, jakim w głębi duszy jestem. - Skoro rozumiesz, to zrób, co ci powiem. Jeszcze dziś zadzwoń do Pitirimowa, przekaż mu ode mnie pozdrowienia i powiedz: bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdybyśmy w porę dowiadywali się o tym, co się dzieje w naszej byłej firmie. A interesuje nas dosłownie wszystko, nawet najbardziej nieznaczące zdarzenia, nie mówiąc już o znaczącym. Zadzwonisz czy sam mam to zrobić? - Zadzwonię - odparłam, lekko zdziwiona. Wiktor Iwa-nowicz Pitirimow, cichy, szary facecik, w ochronie Dziadka nigdy nie zajmował żadnego poważnego stanowiska. Ale La-lin zawsze go szanował i jego następca, Łarionow, również. No cóż, Lalin wie, co robi. - No to świetnie. Zadzwoń też do mnie do pracy i spytaj o Wołodię. To
poważny chłopak i w razie czego można się do niego zwrócić o pomoc. - Mam w domu dwa gnaty, bardzo możliwe, że z bogatą przeszłością, i nie wiem, co z nimi zrobić. Wieszniakowowi nie dam, bo musiałabym wyjaśnić, a jak zacznę wyjaśniać, to jeszcze mnie pociągnie do odpowiedzialności. Ostatnio wścieka się o byle co. - To dlatego, że nie chcą mu dać podpułkownika. Broń oddasz Wołodii. A teraz idź sobie.
Ciągle myślałam o tym, co Lalin powiedział o „pałacowych tajemnicach", klęłam w duchu jak szewc i nawet kilka razy wymruczałam: - No, Dziadku... Ale nie czułam się od tego lepiej. Postanowiłam olać tajemnice Dziadka i kontynuować śledztwo; myślami wróciłam do Safronowa, a potem do jego byłej żony. Ponieważ odeszła do młodego człowieka, który, jak głoszą plotki, należał do ludzi Setnika, umieściłam ją na swojej liście pod numerem jeden. Jednak zdawałam sobie sprawę, że spotkanie z nią może być trudne - Tagajew jest teraz z Setnikiem w stanie wojny, a sam Setnik według niepotwierdzonych danych ukrywał się przed zemstą. Wbrew moim obawom była pani Safronowa, obecnie Tałalichina, nie odmówiła spotkania ze mną, choć najpierw spytała, skąd mnie diabli przynieśli i czego chcę. Wyjaśni-łam, że jestem na służbie państwowej (czasem kłamstwo to nie grzech) i prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa, do którego doszło na jachcie jej byłego męża, dlatego chciałam jej zadać kilka pytań. - A co ja mam z tym wspólnego? - zdumiała się, a potem westchnęła i dodała: - Dobrze, niech pani przyjedzie. Przyjechałam. Mieszkanie, które Piotr zostawił swojej żonie, było bardzo duże i luksusowo urządzone, choć teraz ze śladami zniszczeń: lustro w przedpokoju było rozbite, telefon na podstawce owinięty taśmą izolacyjną, plamy na ścianach w kuchni zaś wyraźnie świadczyły o tym, że gospodarze lubili trenować miotanie różnymi przedmiotami. Na moją legitymację kobieta nie zwróciła uwagi, skinę-ła głową i zaprosiła mnie do kuchni; chciała zrobić kawę, ale okazało się, że kawy w domu nie ma. Ałła Gienna-dijewna Tałalichina wyglądała na trzydzieści lat, jednak siniak pod okiem, potargane włosy i nieświeży peniuar, w którym powitała mnie w środku dnia, nie dodawały jej uroku. - Co tam u Pietieczki? spytała. - Pewnie opłakuje tę swoją Wierkę? - Po chwili milczenia dodała: - Szkoda mi Wiery, lubiłam ją. Wprawdzie stuknięta, ale w porządku, O co więc chce pani zapytać? - O nic takiego. Na przykład dlaczego rozstała się pani z Safronowem? - No to chyba on już pani wszystko opowiedział? A dla czego się rozstaliśmy?
Dlatego, że jestem głupia. Znalazłam sobie... amanta... Pietieczka był cichy, przy nim można było się zanudzić na śmierć, a tutaj - huragan namiętności! Widzi pani siniak? To dlatego, że zasiedziałam się u przyjaciółki. Pewnie, że długo, ale żeby od razu w mordę? - Wyjęła butelkę martini i zaproponowała: Napije się pani? - Nie, dziękuję. - No tak, pani jest na służbie. Może nawet nie rozwiodłabym się z Pietieczka, gdyby nie przyłapał mnie z tym palantem. I ja też jestem dobra - po co ciągnęłam kochanka do domu? Za dużo wypiłam, nie pomyślałam... - Nalała pół szklanki i zaczęła obracać ją w ręku. - Szczerze mówiąc, myślałam, że trochę się poobraża, a potem mi wybaczy. A tu nie, niby taki cichy, a uparł się jak baran i złożył pozew o rozwód. No to się wkurzyłam i zgodziłam na rozwód, a potem wyszłam za tego swojego łajdaka za mąż. Głupich nie sieją. - A tak przy okazji, gdzie on jest? - Mój mąż? A cholera go wie. Wygoniłam. Wczoraj tu była taka bitwa... - Zasiedziała się pani u przyjaciółki? - Poprosiłam o pieniądze, chciałam skoczyć do Hiszpanii. No i mam tę swoją Hiszpanię... Tyle dobrego, że go tu nie zameldowałam, Bóg strzegł. - Safronow zostawił pani mieszkanie? - Mieszkanie i samochód, ale ani grosza gotówki. Mój drań się chwalił, że pieniędzy ma jak lodu, ale chyba mu stopniał. - Jakie mają stosunki z Safronowem? - A jakie mogą mieć stosunki? Widzieli się tylko raz... za to jak. - Pobili się? - Skąd! Ptetieczka jest spokojny, nie umie się bić, poza tym ten mój jest od niego o głowę wyższy i dwa razy szerszy, po co się z nim bić, zeby zęby stracić? Nie wiem, co teraz robi, ale z piętnaście razy do niego dzwoniłam, coś się tam u nich dzieje. - Gdzie? - spytałam niewinnie. Kobieta wypiła martini jednym haustem i uśmiechnęła się krzywo. - Jakby pani nic wiedziała. W milicji pani pracuje i nie wie? Mój mąż to bandyta, jego miejsce jest w więzieniu... - Rozpłakała się znienacka, rozmazując łzy po policzkach, i pożaliła się: Głupia jestem, głupia... A po co pani przyszła? - olśniło ją nagłe. - Myśli pani, że on jest jakoś zamieszany w te morderstwa? Po co by mu to było? - Czy to prawda, że po rozwodzie groziła pani mężowi? - spróbowałam jeszcze ją podkręcić. - Może i groziłam. Przecież to w afekcie. - Wie pani, różnie to bywa... Nie pozwoliła mi dokończyć. - Pietiecżkę mógłby skrzywdzić tylko ostatni łajdak, przecież on jest jak małe dziecko! Dobrze mnie zna i nigdy by nie uwierzył, że mówię poważnie. Ktoś musiał na mnie nagadać! Wierka? Nie, ona nie... O, pewnie ta wiedźma Łapszyna... Dewotka jedna... - Splunęła ze złością. - Pewnie, że ona, któżby inny...
Wszędzie musi wsadzić ten swój nos, wszystkich musi pouczać... Niech lepiej o sobie myśli, zaraza jedna, związała się z bandytą... Niech na mnie popatrzy, to zobaczy, jakie to szczęście. W pierwszej chwili pomyślałam, że się przesłyszałam. A może Ałła nazywa bandytą Łapszyna za jakieś nieznane mi grzechy? - Lera miała kochanka? - spytałam cicho. - Dlaczego miała, nadal ma... - mruknęła Ałła i nagłe zmieniła się na twarzy, machnęła ręką. - Niech mnie pani nie słucha, ja tylko tak, po złości. -Wie pani, że Łapszyn został zamordowany? Ałła wytrzeszczyła na mnie oczy - zrozumiałam, że nie wiedziała. - Zamordowany?... Jak to... Kiedy?! - Kilka dni temu. - Kto go zabił? - Jeszcze nie wiemy. Niech pani opowie o tym kochanku. - Wymyśliłam to wszystko... - Ałło... Możemy porozmawiać tutaj, a możemy na milicji. Jeśli tutaj, to o naszej rozmowie nikt się nie dowie, a jeśli... - O mój Boże, przecież ten mój mi głowę urwie! Zaklinałam się i przysięgałam! To wariat, naprawdę mnie zabije! - Czyli nikt nie powinien wiedzieć o naszej rozmowie, prawda? Oblizała wargi i znów się rozpłakała. - Dobrze ludzie mówią: język mój - wróg mój. To koleżka tego mojego drania, Ilja Lichow. Też bandyta, ale baby dostają przy nim małpiego rozumu. Ładny, skurczybyk. Zmieniał kobiety jak rękawiczki, aż tu nagle uspokoił się, na baby ani spojrzy, i z tym - pstryknęła w butelkę - też skończył. Rzecz jasna, kumple od razu zaczęli go wypytywać, co i jak, a on nic nie mówi i tylko się uśmiecha. Mój oczywiście musiał się dowiedzieć, przychodzi kiedyś i mówi, że wyśledził Iljuchę i że ten ma kobietę. Nic takiego, mówi, tylko widać, że wykształcona, chodzi dumna jak paw, pewnie mąż to jeden z naszych działaczy. A skąd ty wiesz, mówię, może wcale nie ma męża. A on mi na to, że jakby nie miała, to by się tak nie ukrywali. A tu taka tajemnica, że nawet przyjacielowi ani słóweczka! No to ciekawość mnie zdjęła, komu się tak udało Iljuchę osiodłać. Kiedyś jedziemy z moim, a tu z przeciwka pędzi Ilja i mój mówi: wiezie tę swoją babę. No to poprosiłam, chodź, mówię, popatrzymy, przecież to strasznie ciekawe! No to popatrzyliśmy i okazało się, że to Lerka Łapszyna! Tak mi się przykro zrobiło... Co za fałszywa gnida! Tu niby kocha męża nad życie, uszy już puchły od tego jej gadania, a tu proszę... Iljucha jest od niej pięć lat młodszy, pieniędzy ma tyle, co kot napłakał, i tak jak i mój lata na posyłki... No żeby chociaż z jakimś bankierem się związała, to nie, a jeszcze mnie pouczała, rady mi dawała!
Wróciłam do samochodu w parszywym humorze, choć tak właściwie
powinnam się cieszyć - wreszcie pojawiło się światełko w tunelu. Jeszcze rano płakałam, że nie ma motywu, a tu proszę, jest motyw, i to jeszcze jaki! Kochanek bez grosza i mąż bankier. Do tego kochanek jest z prawem na bakier i na pewno ma broń. Ale wcale się nie cieszyłam, czułam się podle zdążyłam Lerę polubić... Może faktycznie pijana baba naplotła bzdury ze złości? Wkroczyłam do gabinetu Wieszniakowa i pokojowo zagaiłam: - Zanim wygonisz, wysłuchaj sierotę. - Wchodź, sieroto. - Zaśmiał się. - Czyżbyś coś odkryła? - Chyba tak. - To coś taka smutna? - Domyśl się. - Nie strasz mnie, znowu polityk? - Gorzej. Porządny człowiek, w każdym razie mnie się podobał. Łapszyna ma kochanka, niejakiego Ilję Lichowa, jednego z ludzi Setnika. Bardzo możliwe, że to on pomógł jej pozbyć się męża. Moje słowa nie zrobiły na Artiomie większego wrażenia. - No załóżmy, że tak było, ale oprócz Łapszyna mamy jeszcze trzy morderstwa. To też sprawka tego Lichowa? Odchyliłam się na oparcie krzesła i złożyłam ręce, w myślach szukając odpowiednich słow. Zdawałam sobie sprawę, że ciężko będzie uwierzyć w to, co zaraz powiem. - Właściwie powinno było zaintrygować mnie to, co powiedział Lalin: że nie widzi sensu w tych zabójstwach. Niby wszystko wygląda logicznie, a sensu za grosz. Jak się okazało, sens był, tylko niełatwo było go znaleźć. Gdyby zginął tylko Łapszyn, można byłoby domyślić się, dlaczego, przecież wszystkie pieniądze - i to duże, dostaje żona. Kochanka też byśmy w końcu znaleźli, ktoś musiał ich gdzieś razem widzieć, mimo że zachowywali konspirację. Ale cztery zabójstwa... Zobacz, ile mogliśmy się nagłówkować... - Chcesz powiedzieć, że... że te wszystkie zabójstwa... - Popełniono w jednym celu: żeby ukryć to ostatnie. Dlatego właśnie Lalin mówił: ktoś mydli nam oczy. Oleg ma nosa. - Aleś wykombinowała - obruszył się Artiom. - I to tylko dlatego, że wyłonił się kochanek? - Nie tylko. Teraz widzę różne sprzeczności. Gdy ja i Piotr kąpaliśmy się na wyspie, Lera siedziała nieopodal krzaków, a gdy chciałam tam wejść, ostrzegła mnie, że w krzakach zabawiają się Wiera z Anatolijem. Wtedy to łyknęłam, ale teraz widzę, że to niemożliwe: Anatolij twierdzi, że uprawiali seks dwieście metrów dalej. Wychodziłoby na to, że Lera daleko biegała do toalety. Teraz myślę, że w krzakach siedział jej pomocnik i nie chciała, bym przypadkiem na niego wpadła. Musiała się z nim spotkać, żeby podać mu numer kajuty i przekazać klucz. My siedzieliśmy na brzegu, a jej kochanek spokojnie wszedł na jacht i ukrył się w wolnej kajucie. Gdy wróciliśmy, ona
zajrzała do niego, on oddał jej klucz i zamknął się od środka na zasuwkę. A gdy zmył się po zamordowaniu Anny, Lera zamknęła kajutę na klucz. Myślę, że było im wszystko jedno, kogo zabiją. Anna sama im się nawinęła, gdy została na pokładzie. Równie dobrze mógłby to być kto inny, grunt, żeby wszystkie pozostałe zabójstwa były z nim jakoś związane. No i my uczciwie się napracowaliśmy... Nie wiem, które z nich to wymyśliło, ale to chyba właśnie jest morderstwo doskonałe, o którym piszą w podręcznikach. - I co ja mam zrobić z tym morderstwem doskonałym? Przecież nie dołączę do akt twojej opowieści... Cholera, naprawdę myślisz, że to wszystko prawda?
Pod koniec dnia Artiom już nie wątpił w moją wersję wydarzeń. Ilja Lichow mieszkał na ulicy Timiriaziewa w skromnym mieszkanku i był ni mniej, ni więcej tylko tym samym młodym człowiekiem, któremu kilka dni temu Artiom ściskał dłoń przy spotkaniu i którego przyrodni brat pracował w milicji. Teraz wiele spraw się wyjaśniło, na przykład to, dlaczego właśnie Tagajewa wybrano do roli głównego łajdaka. Ilja podszepnął swojemu szefowi, że Ta-gajew jest już jedną nogą w celi, a temu w to graj. Jeśli nawet Tagajewa nie wsadzą do więzienia, to może chociaż uda się go zastrzelić - a wtedy już nikt nigdy nie rozwikła sprawy tych morderstw. - No załóżmy, załóżmy - denerwował się Artiom - Ale to jeszcze trzeba udowodnić! - To już twój problem. - Uśmiechnęłam się i poszłam do domu, po drodze myśląc o Lerze. Jej osoba uparcie nie pasowała mi do czterech morderstw popełnionych z zimną krwią... Tagajew leżał na moim łóżku razem z Saszką; z niewiadomego powodu sypialnia odpowiadała mu bardziej niż pokój gościnny. - Są jakieś nowiny? - zaciekawił się. Podrapałam się w nos i wszystko mu ze szczegółami wyłożyłam. Słuchał w milczeniu i, w odróżnieniu od Artioma, nawet się nie zdziwił. - I co teraz? - spytał w końcu. - Teraz pozostaje rzecz najważniejsza: znaleźć dowody. - No cóż, jak mówi pewien mój przyjaciel: nie widzę powodu, żeby się nie napić. Chodź, pojedziemy do restauracji. - Zwariowałeś? - zdumiałam się. - Jak ty to sobie wyobrażasz? - Normalnie. Znam pewną zaciszną restauracyjkę, nie musimy tam siedzieć na widoku. Nawiasem mówiąc, niespecjalnie się ukrywam. - Co racja, to racja. - Włóż swoją najładniejszą sukienkę i jedźmy. - Jedźmy. - Machnęłam ręką. Restauracja rzeczywiście była cicha i przytulna, na obrzeżach miasta. Zajęliśmy osobny gabinet; płonęły świece, TT nalał szampana i powiedział: - Cóż, wypijmy za jak najszybsze zakończenie naszego
wspólnego przedsięwzięcia. - Napiliśmy się, a on zauważył. - Nie wyglądasz na szczęśliwą. - Ty też nie. - Może mam powód? - Może. - Nie chcesz wiedzieć jaki? - Po co? - Rzeczywiście. No to drugi toast. Za balonik. - A ty znowu to samo. - Pokręciłam głową. - Dla ciebie to naprawdę nic nie znaczy? - Dlaczego nie? Znaczy. Spędziliśmy miło czas, Nawet bardzo miło, wręcz wspaniale. I co z tego? - Wiesz co, to jednak jest przykre... - Uśmiechnął się. - Sam mówiłem takie rzeczy ze sto razy i niby wszystko w porządku, a teraz... - Wiesz co, przeleć mnie jeszcze raz, chodź dumny jak paw i wyrzuć z głowy te wszystkie głupstwa - wkurzyłam się. Tagajew zaśmiał się i pokręcił głową. - Chciałbym go zobaczyć. - Kogo? - Tego typa... za którego teraz z taką satysfakcją mścisz się na mnie. - Nie gadaj bzdur. - Naprawdę. Kto to jest? Czyżby Dziadek? - Widzę, że wieczór nam się nie udał - skonstatowałam ze smutkiem i wstałam. Timur wziął mnie za rękę. - Dobrze, za balonik nie pijemy. Wypijmy za powodzenie, chyba nie masz nic przeciwko? Mijały dni i nic się nic działo. Tagajew opuścił mój dom i to było jedyne radosne wydarzenie; z restauracji wróciłam sama, Timur pomachał mi ręką na pożegnanie. Ilja Lichow nie zjawiał się w swoim mieszkaniu i chyba w ogóle wybył z miasta. Lerę obserwowano, ale na razie nic to nie dawało, praktycznie nie wychodziła z domu, opłakiwała męża. - Może tego Lichowa też ona... tego... - burczał Artiom. - Żeby ostatecznie zatrzeć ślady. Słuchaj, Olga, a jeśli nie znajdziemy dowodów? Co wtedy? - Wtedy będziemy mieli morderstwo doskonałe - odparłam. - Odgadnąć odgadliśmy, a udowodnić nie możemy. Lera będzie upłynniać forsę męża i śmiać się z nas w kułak. Pod koniec tygodnia zjawił się Tagajew. Ja i Saszka właśnie wróciliśmy z wieczornego spaceru, Timur zajrzał do kuchni, a ja zaklęłam. - Słuchaj, czy ja ci dawałam klucze? - Po co? Mam swoje. Trzeba zmienić zamek, zajmę się tym, jak tylko odczepię się od glin. No więc, Lichow jest cały i zdrowy, moi chłopcy go znaleźli. Ukrywa się u szkolnego kumpla na działce. Swoim powiedział, że zmarła
jego babka w Taganrogu. Babka co prawda zmarła dwa lata temu, ale co tam. Zadzwoń do tego swojego gliny, niech go zabiera. - I co mu powie? Tak się nie da. - A jak? - Poczekamy, aż skontaktuje się z Łapszyna; skoro żyje, to jest nadzieja. Jeśli ona nie zwróci się do niego, to on przyleci do niej, będzie chciał forsy. - Nie mogę tyle czekać, mam kupę pracy. Z tobą czy bez ciebie, ale... - Dobrze. - Wiedziałam, że i tak go nie przekonam. - Można wypróbować jeden stary chwyt...
Chłopak wynurzył się z ciemności tak niespodziewanie, że omal nie krzyknęłam. - Cisza, spokój - szepnął Tagajewowi. - W domu jest sam, ukrywa się i nie zapala światła. Buty mi przemiękły od rosy, skuliłam się. Samochód zostawiliśmy na szosie, żeby nie zwracać na siebie uwagi. - Zmarzłaś? - spytał Tagajew. - Nie, tylko się denerwuję. Szare cienie sunęły w ciemności, a ja w skupieniu nasłuchiwałam. Coś huknęło, rozległ się brzęk tłuczonego szkła i znów zapadła cisza, od której dzwoniło w uszach. - Timur! - rozległo się w ciemności. Tagajew wziął mnie za rękę i poszliśmy do domu. Dom był duży, w sieni paliło się światło. W kuchni stało z pięciu facetów, gdy weszliśmy, rozstąpili się i zobaczyłam leżącego na podłodze mężczyznę. Ręce miał skute kajdankami. Podniósł głowę i obrzucił wszystkich obecnych nienawistnym wzrokiem. Włosy miał rozpuszczone, próbował odrzucić je z czoła, rozsypały mu się na ramionach. Wbrew temu, co mówiła Ałła, nie wydał mi się przystojny, może dlatego, że twarz miał wykrzywioną wściekłością. Musiałam jednak przyznać, że włosy faktycznie miał wyjątkowo ładne. Poderwali go z ziemi i posadzili na krześle. - Mam nadzieję, że będziesz rozsądny - powiedział Tagajew, siadając na ławie pod ścianą. - Nie wiem, gdzie jest Setnik, ukrywa się - odparł szybko chłopak. - Mnie o takich rzeczach nie mówią, przysięgam, że nie wiem. - Bóg z nim - opędził się Timur. - Setnika znajdziemy. Lepiej mi opowiedz, jak poderżnąłeś dziewczynie gardło na jachcie. - Na jakim jachcie? Co wy? Nie mam pojęcia... - I na wyspie też nie byłeś? - wtrąciłam się. - Na Marinej Gubię? - Może kiedyś byłem... Posłuchajcie... - To ty posłuchaj. Na wyspie widziało cię dwóch świadków.
- W ogóle nie rozumiem, o czym mówicie! - No cóż. - Timur westchnął. - Jak chcesz się wygłupiać, to proszę bardzo. Mamy twoją kobietę i zaraz urządzimy tu ładny koncert. Daj mi telefon. Wybrałam numer i podałam telefon Timurowi, cały czas obserwując Ilję. Przestraszył się, nie chciał tego po sobie pokazać, ale się przestraszył. - Cześć - zaczął Tagajew. - Nieważne, kto mówi, po prostu słuchaj. Mam twojego przyjaciela, siedzi przywiązany do krzesła i rzyga krwią. Zamknij się i słuchaj. Zgarnęliście kasę i nie chcecie się podzielić? Pięćdziesiąt kawałków jutro rano, a jak nie, to dostaniesz pocztą głowę swojego lubego, a jego zeznania pójdą do glin. Zadzwonię jutro o dziesiątej, bądź gotowa. - Nic nie rozumiem... - mamrotał Ilja. - Nie szkodzi - machnął ręką Timur. - Siedź i odpoczywaj. Jest tu piwnica? spytał jednego z chłopaków, wychodząc na ganek. - Jest. - Wsadźcie go tam. Pilnować po dwóch, nie spuszczać z oka. Ja na jego miejscu bardzo chciałbym stąd uciec, a on mi wygląda na rzutkiego gościa. Pb sprawdzeniu piwnicy zaprowadzono tam Ilję. - Nie musimy tu siedzieć do rana - powiedział Timur, ale wolałam zostać.
Wcześnie rano, gdy wieś pogrążona była jeszcze w słodkim śnie, Ilję przyprowadzono na górę. Ręce nadal miał skute kajdankami, przywiązano go do krzesła, okno w pokoju zamknięto okiennicami i dla pewności zabito gwoździami. Teraz już nie próbował ukryć niepokoju, nerwowo obserwował wskazówki zegara. - Czego chcecie? - spytał. - Przecież już ci powiedziałem - zdumiał się Tagajew. - Ale... - Dobra, wystarczy. Nie chcesz mówić, to pogadamy z twoją kobietą. Wsadźcie mu knebel, żeby nie krzyczał. O dziesiątej Timur zadzwonił do Lery i podał jej adres, pod który miała przywieźć pieniądze. - Masz dwie godziny - dodał surowo i wyłączył się. - Zdąży? - spytał mnie, jakby nie był pewien. - Bank już otwarty, powinna zdążyć. - Wybrałam numer Wieszniakowa i powiedziałam: - Artiom? Przyjedź szybko. Wyjaśnię ci wszystko na miejscu. Wyszłam na drogę, żeby czasem nie przejechał domu. Na widok Tagajewa Wieszniakow zgrzytnął zębami i oznajmił oburzony: - Odbiło ci? - Nie wrzeszcz. On zaraz wybędzie, a jutro przyjdzie oddać się w ręce milicji. Jego słowo honoru ci wystarczy? - Co ty wyrabiasz? - Mój nieszczęsny przyjaciel pokręcił głową. - Łapszyna powinna zaraz przywieźć pieniądze. - A może właśnie dzwoni na milicję?
- To szybko się o tym dowiesz. Szczerze mówiąc, ucieszyłabym się, gdyby się okazało, że masz rację. - Niech twój TT zabiera swoich bandytów i zjeżdża stąd, a ja wezwę chłopaków. W razie czego będzie to wyglądało tak, że uwalniamy jednego bandytę z rąk innych. Tak właściwie to martwię się o ciebie. Wolałbym cię tu nie widzieć... - Będziemy niedaleko - szepnął mi Timur, wychodząc. - Na wszelki wypadek. Chłopaki Wieszniakowa przybyli w rekordowo krótkim czasie. Teraz to ja zerkałam nerwowo na wskazówki zegarka. - Oberwiemy po karku i tyle z tego będzie - mruczał Wieszniakow. Przed domem zatrzymała się taksówka, na ganku rozległy się szybkie kroki, potem dzwonek do drzwi. - Otworzę - powiedziałam. Na mój widok Lera cofnęła się o krok. - Pani? - Ja. Proszę wejść Weszła, mijając Wieszniakowa i dwóch innych mężczyzn, i przestraszona przycisnęła torbę do piersi. - Gdzie Ilja? Żyje? Jest tutaj? - Jest - Artiom skinął głową. - Mogę go zobaczyć? - Oczywiście. Tylko najpierw chcielibyśmy zadać pani kilka pytań. Pani... przyjaciel już złożył zeznania, w szczególności dotyczące zabójstwa pani męża. - To ja... to był mój pomysł - powiedziała szybko. Odwróciłam się; nagle zapragnęłam być daleko stąd. Artiom kiwnął jednemu ze swoich ludzi, ten podszedł do Lery; podała mu torbę. - Pieniądze są tutaj, proszę wziąć. Miała na sobie lekką sukienkę w groszki; patrzyła tak błagalnie, że nikt jej nawet nie zrewidował. - Ja... mam coś podpisać? Zeznanie? - Na początek niech pani po prostu wszystko opowie. Podsunięto jej krzesło, ale nie usiadła; splotła palce tak mocno, że aż kostki zbielały. - Poznałam Ilję rok temu. Nigdy nie kochałam męża. Wyszłam za mąż dlatego... dlatego, że wszystkie przyjaciółki już wyszły. Pomyślałam wtedy: na co tu czekać? Naprawdę chciałam go pokochać, starałam się, ale im bardziej się starałam, tym bardziej go nienawidziłam. Gdyby mnie chociaż zdradzał, a on jak na złość... Idealny mąż, jak się z takim rozwieść? Myślałam już, że tak będzie do końca życia, jak w piekle. Bez miłości, tylko udawanie, całe życie niczym iluzja, zły sen. I wtedy zjawił się Ilja... Poznaliśmy się przypadkiem, na ulicy. Jakiś typ wyrwał mi torebkę, a Ilja... Ale to was pewnie nie interesuje. Zaczęliśmy się spotykać i zrozumiałam... Zresztą to też was nie zainteresuje. Chciałam odejść od męża, ale Ilja, on... Próbował zarobić pieniądze i... Nigdy nie wyciągnęłabym go z tego bagna. Chciałam, żebyśmy
wyjechali, ale przecież na to też trzeba pieniędzy. Ilja śmiał się i mówił, że bez pieniędzy nie ma miłości. Niby żartował, ale bałam się, że naprawdę tak myśli. To, że my... że wpadniemy na to, żeby pozbyć się mojego męża... to była tylko kwestia czasu. Dobrze to rozumiałam, bardzo dobrze. Najprostszy sposób - zabić człowieka, którego przez całe życie nienawidziłam. Ale bałam się, bałam się, że to będzie takie oczywiste - bogaty mąż, żona i kochanek. Klasyczny trójkąt i klasyczny kryminał. Dlatego zaproponowałam... zaproponowałam, żeby urządzić napad na Pietieczkę, to znaczy na tego ekspedytora. To było bardzo proste, Pietieczka jest taki ufny, nie umie nic ukryć, wiedziałam nawet, że trzyma w domu trzydzieści tysięcy dolarów, w szafce, a w mieszkaniu nie ma alarmu. Ale gdy zabraliśmy pieniądze ekspedytorowi, Iljusza tylko się śmiał, bo tam było zaledwie osiem tysięcy, grosze, a mój mąż miał miliony. Bałam się, że Ilja... I dlatego powiedziałam: zabijmy Pietieczkę. Bardzo mi go było żal dodała pospiesznie. - Bardzo, ale męża nie mogłam zabić, bo przecież wszyscy by się domyślili. Zaczęliśmy się przygotowywać, ale potem, gdy powiedziałam, że tam jest tylko trzydzieści tysięcy, a więcej i tak nie dostaniemy, Ilja bardzo się rozgniewał. Wtedy zrozumiałam, że nie ma innego wyjścia: trzeba zabić Łapszyna, bo tylko tak mogę dostać pieniądze. I wtedy to wszystko wymyśliłam. - Co „wszystko"? - spytał Artiom, który wyglądał tak, jakby na głowę wylano mu wiadro zimnej wody. Wyobrażam sobie, ile serdecznych uczuć rodziło się teraz w jego duszy... - No przecież Ilja już opowiedział? - spytała nieśmiało. - Teraz słuchamy pani. O zabójstwach mówiła z trudem; nad jej górną wargą pojawiły się krople potu, pocierała dłonie, poruszała nerwowo ramionami. - Należało zabić kogoś w dużym towarzystwie, wszystko jedno kogo, a potem jeszcze kilka osób, im więcej, tym lepiej; męża oczywiście też. Wtedy wszyscy pomyślą, że usuwa się świadków pierwszego zabójstwa. Miałam nadzieję, że wszystko się tak zapłacze, że do nas nikt nigdy nie dotrze. Zaczęliśmy przygotowania, zrobiliśmy kopie kluczy od mieszkania Pietieczki i od mieszkania Wiery. Wyciągnęłam klucze z jej torebki, jak była u nas w gościach, wyrzuciłam je przez okno, a tam stał Ilja, mamy okno w łazience... A potem spuściłam linkę i Ilja przywiązał do niej klucze. Czułam się jak Julia... - powiedziała nagle w uniesieniu, oczy jej płonęły. Na takie dictum Wiesznia-kow aż się zakrztusił, może się zastanawiał, czy sąd uzna Lerę za poczytalną. - Potem odłożyłam klucze do torebki, Wiera nic nie zauważyła. A Pietieczka w ogóle nie zwrócił uwagi, że mu klucze zginęły, potem podrzuciłam mu je do szuflady biurka. Pietieczkę najłatwiej było zabić... Ale wtedy zjawiła się pani - skinęła na mnie - i przestraszyłam się. A potem ta wycieczka jachtem, wszystko się tak dobrze układało... Nie mogliśmy zmarnować takiej okazji! Dlatego zabiliśmy Annę, a potem Rajzmana, on miał
sklep w zaułku i zawsze późno wracał, to było bardzo wygodne, a potem Wierę i na końcu męża, Do tej pory wszystko się tak zagmatwało... Jak pani to odgadła? - zwróciła się do mnie. - Bo przecież to pani odgadła, prawda? No tak, oczywiście, pewnie za dużo mówiłam, a pani jest mądra, pani wszystko dostrzega. A tak chciałam, żeby mnie pani polubiła... - Nie należało podrzucać pistoletu Tagajewowi - powiedziałam. - To bardzo niebezpieczny człowiek. - Tak, zapewne... Ale wszystko się tak dobrze układało i pomyślałam... A kto do mnie dzwonił? - Przestraszona podniosła głowę. - Kto? Ilja żyje? Gdzie on jest? - Żyje, żyje - wymruczał Wieszniakow. - Siedzi w sąsied-nim pokoju. - Czy mogę go zobaczyć? Proszę... - Zaprowadź parną. - Skinął głową jednemu chłopakowi i ten otworzył drzwi. Lera rzuciła się do kochanka z krzykiem: - Ilja! Iljusza! Poszłam za nią, a ona już się nad nim pochylała, rozwiązywała opaskę zasłaniającą mu usta. - Iljusza... - Co ty tu robisz? - krzyknął. - Co im powiedziałaś? - Przywiozłam pieniądze. Grozili, że cię zabiją, więc przy-wiozłam pieniądze. - Idiotko, to gliny! Coś ty im nagadała? - Powiedziałam prawdę. To ja wszystko wymyśliłam, to moja wina. - Jaką prawdę? To przecież dożywocie, głupia, dożywocie... Rozumiesz? - Ja wszystko rozumiem, Iljusza. Wszystko rozumiem. - Jedźmy - poprosił Wieszniakow. - Zabierzcie go... - Chciałabym... - zaczęła z przestrachem Lera. - Może ja tutaj wszystko napiszę? Proszę! Źle się czuję, boję się, że potem będzie mi trudno pisać... Ja wszystko... Szczerze...
Broniła go, jak mogła, same „ja zmusiłam", „kazałam", „żądałam"... Wieszniakow mroczniał coraz bardziej. - Lero! - zwróciłam się do niej. - Ilja ma rację, to dożywocie, rozumie pani? - To on zabijał i w końcu to on jest facetem, do cholery - nie wytrzymał Wieszniakow. - Napisałam prawdę. - Lera się uśmiechnęła. - Wszystko tak, jak było. Samochód podjechał pod ganek, pierwszego wsadzono Uchowa. - Olgo Siergiejewna... - szepnęła Lera. - Pzepraszam... Muszę do toalety. Nie ucieknę, po prostu nie chciałabym... mężczyźni... - Chodźmy. - Skinęłam głową. - To tam. - Dziękuję! Zaczęła iść szybkim krokiem, bardzo się spieszyła, a ja zapomniałam, jak znakomicie potrafi udawać. Zapomniałam też, że jest odważna, choć sama siebie nazwała tchó-rzem. Ale przecież tchórze myślą tylko o sobie, a silni o tych, których kochają. Nie zauważyłam, skąd wyjęła pistolet, damski,
połyskliwy, podobny do zabawki. Szłam z tyłu, huknął strzał i zobaczyłam, jak Lera się potknęła i zaczęła powoli osuwać. Czerwona plama rozpełzała się szybko na jej piersi. - O, szlag! - wrzasnął Wieszniakow, Do szpitala jej już nie dowieźliśmy.
Do domu wróciłam wieczorem. Strasznie chciałam się napić, ale okazało się, że mam gościa - Tagajew w kuchni sma-żył grzyby. Na samą myśl o jedzeniu zrobiło mi się niedobrze, ale jednocześnie przestałam mieć ochotę na alkohol. - I co, skończyłaś pracę? - spytał Timur z nikłym uśmiechem. - Skończyłam. Jutro o jedenastej masz być w gabinecie Wieszniakowa. - Będę. Przecież obiecałem... Ta kobieta zmarła w drodze? - Zabrzmiało to tak, jakby nie by pewien, czy dobrze robi, zadając to pytanie. - Tak. - To teraz facet ma szansę na piętnaście lat, a nawet mniej. Jeśli adwokat się zakrzątnie i zacznie pleść o wielkiej miłości, złej kobiecie i naiwnym chłopczyku... Żałujesz? - spytał nagle. Właściwie mogłam go spytać, co ma na myśli, ale nie zrobiłam tego. - Zamordowali cztery osoby. Łapszyna z powodu forsy, a resztę tylko tak, żeby zagmatwać śledztwo. Nie żałuję, tylko... tylko ten świat jakoś tak niedobrze wygląda. Nie uważasz? - O rany... - Tagajew się uśmiechnął. - Filozofia. Kładź się spać. Albo napij się koniaku. Wstałam i poszłam do łazienki, a wtedy zadzwoniła komórka. Dzwonił Pitirimow, człowiek z ochrony Dziadka. Nie poznałam go, ale od razu zrozumiałam, kto mówi, gdy powiedział: - Mała, Łukjanow jest w mieście. Dzień, dwa, dokładnie nie wiem. Rozmawiał z Dziadkiem. - Rozłączył się. Serce waliło mi tak, jakby ktoś bił w wielki bęben. Coraz szybciej, coraz szybciej... Weszłam do wanny, odkręciłam wodę. Łukjanow jest w mieście... No cóż, już dawno się nie widzieliśmy... Pewnie nic zjawił się tu bez powodu. Ty wiesz, po co przyjechał, nietrudno się, domyślić. To przecież wybitny specjalista od rozwiązywania wyjątkowo trudnych problemów - kilka strzałów i już po problemach. Kiedyś próbowałam z nim rywalizować... aż się nie chce wspominać. Blizny na moim ciele, które tak zainteresowały Timura, to właśnie pamiątka po nim. Gdybym była romantyczką, powiedziałabym: a największa blizna została w moim sercu, ale powiem inaczej: wpędził mnie w gówno po same uszy, do tej pory czuć smród. A teraz znów tu jest. Jutro o jedenastej Tagajew ma się oddać w ręce władz, a Łukjanow zjawia się w mieście. No dobrze, powiedzmy sobie szczerze, co o tym myślimy. Stary wąż mydlił mi oczy, kłamał jak zwykle, zresztą dlaczego zaraz kłamał, po prostu nie mówił wszystkiego. To nie kłamstwo, Mała, to słuszne widzenie
świata, mamy tu konkretną sytuację i trzeba z niej wyciągnąć maksimum korzyści... - Dziadku! - zawołałam. - Co ty robisz, co? - Przecież... - Rozpłakałam się nagle, głupio i żałośnie, jak w dzieciństwie, gdy nie puszczano mnie na dwór, tylko zmuszano do odrabiania lekcji. - Dziadku... - Patrzyłam w lustro i widziałam siebie - nieładną, z wykrzywioną twarzą, z głupimi łzami. Uderzyłam pięścią raz, drugi... - Boże, nie opuszczaj mnie... - wyszeptałam z przestrachem. - Nie chcę, nie chcę... - Zsunęłam się po ścianie, wcisnęłam w kąt, objęłam głowę rękami. - Nie chcę... - mamrotałam z rozpaczą i nawet kogoś odpychałam. - Cicho, cicho - szeptał Timur. - Wszystko w porządku. Popatrz na mnie, o, właśnie. Na tym świecie faktycznie czasem jest parszywie, ale potem znowu jest dobrze. Zobaczysz. Chodź do mnie... Gdy dziewczyna chowa się przed życiem za sedesem, wygląda to idiotycznie. Wziął mnie na ręce, a ja powiedziałam: - Muszę się umyć. - Oczywiście. Ale nie umyłam się, tylko objęłam go za szyję i wtuliłam twarz w jego ramię.
Otworzyłam oczy i spojrzałam na zegarek - wpół do dziewiątej. Tagajew leżał obok z rękami pod głową. Zobaczył, że się obudziłam, przekręcił się na bok i pocałował mnie. - Pora wstawać, przecież mam się dziś poddać - zauważył z uśmieszkiem. Wstałam, włożyłam szlafrok i poczłapałam do łazienki. Umyłam się bez pośpiechu, popatrzyłam na siebie w lustrze. Może by tak posłać to wszystko do diabła? Bandyci powinni siedzieć w więzieniu albo leżeć na cmentarzu, w końcu mają niebezpieczny zawód. Ja już swoje zrobiłam. Może nie tak, jak chciałam... - Timur - powiedziałam głośno. Tagajew wstał, przeszedł się po pokoju, jakby na coś czekał. - Nie możesz jechać - dodałam. - Pamiętam, że rano masz zawsze kiepski humor. - Do diabła z humorem. Nie możesz jechać! Wezwij ochronę i wynieś się z miasta. Oparłam się o ścianę, składając ręce na piersi. Podszedł bliżej, przyglądając mi się z lekkim uśmiechem. - Dałem słowo twojemu gliniarzowi. Pojadę. - Cholera - zaklęłam i pokręciłam głową, ale spróbowałam jeszcze raz. - Po prostu mnie posłuchaj. Nie możesz jechać. - Napij się kawy, weź prysznic i świat nie będzie ci się wydawał tak parszywy. Miałam nadzieję, że nie będę musiała tego mówić, ale jednak...
- Nie wiem, o co wam poszło z Dziadkiem, ale wiem co innego. W mieście pojawił się pewien człowiek. Gdy on się zjawia, oznacza to tylko jedno: ktoś z ludzi niewygodnych Dziadkowi zejdzie z tego świata. Ten człowiek bardzo poważnie traktuje swoją pracę i zawsze ją wykonuje. - Nic rozumiem, o czym ty... - Strzeż swoich tajemnic, tylko nie rób głupstw! jMi nęłam. Tagajew wyciągnął rękę i dotknął mojej twarzy. $£*rpnf« łam się i zamknęłam oczy. - To on? - spytał cicho Timur. - Kto? - nie zrozumiałam. - Ten typ, który nauczył cię grać według reguł? - Nie pleć. - Muszę zauważyć, że złamałaś reguły. Uprzedzałem, bie-rzesz na siebie zbyt wiele... - Nie pojedziesz? - Pojadę. - Westchnął. - Zawsze dotrzymuję danego słowa. I dzisiaj też mam taki zamiar. - Jesteś idiotą, zwykłym idiotą! - krzyknęłam. Przycisnął usta do moich ust i nie mogłam już nic powie-dzieć. Potem przesunął dłonią po mojej twarzy wpatrując się w nią, jakby widział ją po raz pierwszy. - Tak naprawdę nie jest ci wszystko jedno - szepnął. - Bez względu na to, co mówisz. Cieszę się, że powiedziałaś... Nie bardzo w to wierzyłem, ale jednak miałem nadzie-ję... - Uśmiechnął się i odszedł na bok. Złapałam telefon i wybrałam numer Wieszniakowat - Artiom, Łukjanow jest w mieście. - A ten czego tu chce... O, do licha! - Gwizdnął. - Właśnie. Tagajew nie wyjawia swoich tajemnic, ale i tak jest jasne... - Niech się zmywa z miasta. - Dał słowo. - Na cholerę mi jego słowo i trup na dokładkę? Skąd wiesz o Łukjanowie? To pewne? - Artiom, on pojedzie. - Powiedziałaś mu? - Tak, ale on i tak pojedzie, dlatego, że jest głupi. - A może dlatego, że mu zalazłaś za skórę... - Myśl, co robić! - krzyknęłam. - Taak... Gdzie jesteście? - U mnie. - Pod twoim domem raczej nie będą strzelać, Dziadkowi by się to nie spodobało. Czyli po drodze albo tutaj... Tu jest trzynaście stopni, trzeba po nich wejść, nie da się podjechać do samych drzwi. Przekonaj tego swojego typa, żeby gdzieś się zaszył. Boże, kiedy to wszystko się skończy? I podpułkownika nie chcą dać... - Po co do niego dzwoniłaś? - zapytał Timur z wyrzutem.
- Myślisz, że sobie nie poradzę? Podeszłam i złapałam go za rękę. - Daj temu spokój. Nie musisz nic nikomu udowadniać. - Pojadę - Uśmiechnął się.
O wpół do jedenastej przed moim domem zaparkował hummer. Tagajew pił w kuchni kawę, gdy zjawiłam się tam w swoim ulubionym kostiumie. - Własnym oczom nie wierzę. - Uśmiechnął się. - Blady świt, a ty w pełnej gali. - Pojadę z tobą. - Boisz się, że coś przegapisz? - Chcę, żebyś nałożył kamizelkę kuloodporną - powiedziałam, postanawiając nie zwracać uwagi na jego złośliwości. - Po co? Snajper strzela w głowę. I przestań sprawiać wrażenie, że masz na coś wpływ. Nałożyłam kapelusz z szerokim rondem i wysokie szpilki - teraz byliśmy niemal jednego wzrostu. - Twoje przygotowania wzruszają mnie do łez. - Pokręcił głową. Nie zareagowałam.
Wyszliśmy z domu pod rękę, Bysior z blizną na podbródku trzymał drzwi od samochodu otwarte i rozglądał się czujnie. Po drodze czy na miejscu? Chyba jednak nie po drodze, Łukjanow będzie chciał mieć pewność. Czyli na miejscu. Plac, dwa bloki i odwieczna budowa naprzeciwko - stary płot i ceglany kilkupiętrowy potwór. Miała tu powstać biblioteka okręgowa, no i tak powstaje piąty rok. Idealne miejsce... Ale to ja tak myślę, a co pomyśli Łukjanow? Cholera wie. Wyjechaliśmy na prospekt, połowa drogi. Miasto jakby wymarł... Czemu tak wolno jedziemy? Nie, jedziemy normalnie, ruch też jest normalny. Dzisiaj piątek. Orszak weselny, kwiaty, panna młoda w bieli... Zakręt, jeszcze jeden... Łukjanow lubi zaskakiwać. Co wymyśli tym razem? O, już jesteśmy na placu; złościłam się, że wolno jedziemy, a dojechaliśmy szybciej, niż myślałam. Ale uliczkę zastawił kamaz z napisem na boku „Gorelektrosieć". Dwóch chłopaków w kombinezonach bez pośpiechu robiło coś przy kablach. - Do tyłu - polecił Tagajew. Wjechaliśmy w sąsiedni zaułek. Okazało się, że ten przejazd jest z kolei zamknięty od dwóch tygodni, rozkopany. Czyli dojazd tylko od ulicy Frunze, a to znaczy, że będziemy musieli iść przez cały plac. - Teraz mi wierzysz? - zapytałam. - Co to zmienia? Chłopaki odwiozą cię do domu. - Pójdę z tobą - odparłam. Uśmiechnął się tylko.
Wysiedliśmy z samochodu. Ochrona otoczyła Tagajewa kołem, ja zamykałam pochód. Krok, drugi... Serce uderzyło mocniej. On tu jest! Wiem to, czuję... „Siemasz, Sasza. A mówiłeś, że już się nie spotkamy. Jak wyglądam w celowniku? Mam nadzieję, że cię nie rozczarowałam. Krzywisz się, przeszkadza ci mój kapelusz? To nic, ostatecznie oddasz dwa strzały". - Depczesz mi po piętach - powiedział Tagajew. - Wytrzymasz. Schody, trzynaście stopni, można nie liczyć, Wiesznia-kow wie na pewno, tyle razy dziennie biega tam i z powrotem. Masz pół minuty, Sasza. No, dawaj... Czemu zwlekasz? Rozkaz to rozkaz. Gdybym była głupsza, pomyślałabym, że ciężko ci się zdecydować, ale to bzdura pewnie nawet o tym nie myślisz. To przecież normalka, ty z karabinem, ja na linii ognia. Inaczej być przecież nie może. Mimo wszystko nie wytrzymałam, odwróciłam się i przesłałam mu pocałunek. Wtedy huknął strzał. Wzdrygnęłam się, a potem krzyknęłam. - Szybciej! - zawołał ktoś. Tagajewa wepchnęli do budynku, a ja stałam na schodach z głupim kapeluszem w ręku. - Zabierzcie ją stąd! - wrzasnął Tagajew. Plac zapełnił się ludźmi, zjawił się Wieszniakow, spocony i zły. - Strzelali gdzieś na budowie! I znowu krzyki: - Ucieka, ucieka dachem... Psa na budowę, szybko... Tu jest trup! Snajper, karabin obok... - Gdzie? - Złapałam Wieszniakowa za ramię, a potem zrzuciłam szpilki i boso biegłam po deskach, potłuczonych cegłach i stertach śmieci. Pierwsze piętro, trzecie... - Artiomie Siergiejewiczu, tutaj... Pod oknem skulona postać. Ktoś strzelił mu w głowę z tyłu. Podszedł bardzo blisko i strzelił, Polowanie na myśliwego. - To nie on - mruknął Wieszniakow, patrząc na mnie z miną cierpiętnika. Nie on. Niski, szczupły... - Wszystko w porządku, Mała. Wszystko w porządku, Chodźmy stąd. - Daj papierosa - poprosiłam, gdy schodziliśmy po schodach. - Chwała Bogu, bo już się bałem, że połknęłaś język. - Z językiem wszystko w porzo. - Kiedyś mnie doprowadzisz do zawału, Łukjanow, Łukja-nowi! Aż mi się w głowie mąci. I teraz zajmuj się tym mar-twym killerem, dowiaduj się, kto go zabił... - Łukjanow go zabił. Był tutaj, czułam. - A ja czuję, że mi ciśnienie skoczyło, Wezwać ci taksówkę? Ja tu jeszcze muszę z twoim Tagajewem... - Idź, ze mną wszystko w porządku. Poczekam w kawiarni. - i poszłam do kawiarni, patrząc na swoje bose nogi,
Czyli tym razem nie zgadłam. Dziadek wcale nie chciał usuwać Tagajewa, przeciwnie, bardzo troszczył się o jego zdrowie. Przecież w sumie nieźle się zgrali i pewnie ciężko byłoby znaleźć następcę... Setnik wynajął killcra, a Dziadek wezwał Łukjanowa. Teraz killer leży z przestrzeloną głową, sam Setnik pewnie też. Twardzi faceci i ich twarde gry. Zadzwoniła komórka. - Cześć - powiedział Łukjanow. - Jestem w mieście. - Wiem. - I dlatego wygłupiałaś się na schodkach... - Ciężko wyzbyć się starych nałogów. Po co dzwonisz? - Pamiętam, jak obiecałaś, że gdy znów się tu zjawię, to mnie zastrzelisz. - Tak w sumie to wtedy trochę się zagalopowałam. Za dużo emocji. - A teraz? - A teraz ani trochę - odparłam i wyłączyłam się. Moje zjawienie się w kawiarni wywołało ożywienie, choć już przedtem ludzie byli podekscytowani i z żarem omawiali niedawne wydarzenia. Podeszłam do baru i zwróciłam się do dziewczyny: - Poproszę szklankę wódki. Zamrugała oczami, ale nalała. Wypiłam, zatełepało mną, ale świat w lekkiej mgiełce podobał mi się znacznie bardziej. - Położę się tu, na kanapie - poprosiłam nieśmiało. - Do domu i tak nie dojdę.
- Olga... - Wieszniakow szarpał mnie za ramię. - Przestań się wylegiwać, psujesz ludziom widoki. Usiadłam i rozejrzałam się. - Po co mnie budzisz, śniło mi się, że wychodzę za mąż za porządnego człowieka! - Kto by cię chciał... Wstawaj, znalazłem twoje buty. Taka ładna dziewczyna nie powinna biegać boso. Wsunęłam stopy w szpilki i popatrzyłam na Artioma z głupim uśmiechem. - Wieszniakow, jesteś porządnym człowiekiem? - Jestem. I wiesz, jak porządny człowiek porządnemu człowiekowi chcę ci powiedzieć: poślij ich wszystkich do diabła. Zaśmiałam się, zapłakałam, potem znów się zaśmiałam i wyszliśmy z kawiarni. - Setnik się pojawił? - spytałam. - Na razie nie. A powinien? - Oczywiście, w postaci trupa. - Do diabła z nim. Co tam dla nas jeden trup... Co to, trupów żeśmy nie widzieli? Chodźmy do Lalina, pewnie się stęsknił. Wieszniakow objął mnie ramieniem i wyszliśmy, zwracając na siebie uwagę. Zaczęliśmy śpiewać i nawet próbowaliśmy tańczyć. Zadarłam głowę do góry, zmrużyłam jedno oko i zawołałam:
- Wiem, wiem, całe życie przede mną.
Weszłam do swojego mieszkania i zastygłam zaskoczona. Cały hol był zastawiony kwiatami, w wazonach, koszach i Bóg wie, w czym jeszcze. Róże, chryzantemy, orchidee... Dwie kwiaciarnie. A może trzy. Saszka kręcił się wśród tej obfitości kompletnie zamroczony. - Co tu się wyrabia. - Pokręciłam głową. Z całej duszy współczując mojemu psu, wzięłam go na ręce. - Pewnie to Dziadek - wyraziłam przypuszczenie. - Wprawdzie zabraliśmy mu klucze, ale widać jakoś sobie poradził. Pomyślałam, że warto by do niego zadzwonić, i wtedy właśnie zabrzęczał telefon. - Podoba ci się? - spytał Tagajew. - Więc to twoja sprawka? - Pieniędzy masz dużo, brylantów ode mnie nie przyjmiesz, a kwiaty... kwiaty nikogo nie obrażą. - Zgadza się. Tylko strasznie cuchną - pożaliłam się. Parsknął śmiechem. - Nic więcej nie chcesz mi powiedzieć? - Nie. - Nie? - Nie. - No cóż... Jakby co, to znasz mój telefon, a co wieczór jestem w „Szanghaju"...