Marzence Grochowskiej – krawcowej od radości
SPIS TREŚCI Okładka Karta tytułowa Dedykacja Rozdział pierwszy. O tym...
15 downloads
12 Views
2MB Size
Marzence Grochowskiej – krawcowej od radości
SPIS TREŚCI Okładka Karta tytułowa Dedykacja Rozdział pierwszy. O tym, jak Giga Ziętarska utraciła wiarę w ludzi, ale się okazało, że inni mają zdecydowanie gorzej, a na dodatek są starzy i zapewne mają wnuki Rozdział drugi. O tym, gdzie kto mieszkał i co było na dole Rozdział trzeci. O tym, jak wszystko się wyjaśniło Rozdział czwarty. W którym poznajemy Ewę, której zdecydowanie nie wypadało się uśmiechać, oraz dowiadujemy się, że kamienica przy ulicy Przytulnej zdecydowanie ma pecha Rozdział piąty. W którym okazało się, że gazety kłamią (szczególnie te z ogłoszeniami o pracę), szefowa jest alter ego Cruelli de Mon, a Wiesia zastanawia się, gdzie dmuchana lalka ma ustnik Rozdział szósty. O tym, jak Tomasz zdejmował neon, w pracowni odbyła się samozwańcza parapetówka, a pani Wiesia nie życzyła sobie ekscentrycznej sztuki w kamienicy Rozdział siódmy. O tym, jak rysunek trafił nie do tego, dla kogo był rysowany, ale z pewnością wszystkim wyszło to na dobre Rozdział ósmy. W którym Giga wytknęła język i od tego zaczęła się miłość, a pani Wiesia kupuje kulki ku zdrowotności Rozdział dziewiąty. O tym, jak Giga zadebiutowała w telewizji, Cruella utknęła w oknie, a Ewa coraz bardziej miękła Rozdział dziesiąty. W którym Norbert wreszcie się odważył, a pani Wiesia zdecydowała się kupić tablet Rozdział jedenasty. W którym pani Wiesia już wszystko wiedziała, a inni kompletnie nic Rozdział dwunasty. W którym kamienica przy ulicy Przytulnej tętniła życiem. Na Sympatycznej trochę mniej Rozdział trzynasty. O tym, jak Ewa powiedziała Norbertowi o pewnej piosence. I to okazało się najważniejsze Rozdział czternasty. O tym, jak historia lubi się powtarzać, tylko czasami trafi a na innych bohaterów Rozdział piętnasty. O ważnym obrazie i klątwie słów kilka Rozdział szesnasty. O tym, w jaki sposób niekorzystny biomet wpływa na wenę twórczą Rozdział siedemnasty. O miłości aż po grób Rozdział osiemnasty. W którym się okazało, kto jest Myszką i dlaczego kotek, który ją gonił się pomylił Rozdział dziewiętnasty. O kłopotach pani Wiesi i o tym, jak za żadne skarby nie chciała poduszki Rozdział dwudziesty. W którym wyjaśnia się historia białej sukienki i miłości rozdzielonej przez los Rozdział dwudziesty pierwszy. O pewnej białej sukience, która się zgubiła, za dużym pierścionku i kimś, kto unieszczęśliwił kogoś na długie lata Rozdział dwudziesty drugi. W którym pani Wiesia przez cały czas knuje i rozrabia. Ale to tylko po to, by wszyscy byli szczęśliwi Rozdział dwudziesty trzeci. W którym jest i całowanie, i ustalanie daty ślubu. Tylko w odwrotnej kolejności Rozdział dwudziesty czwarty. W którym wszyscy zaczynają żyć długo i szczęśliwie i pani Wiesia może wreszcie w spokoju pomyśleć o sobie Epilog Podziękowania Powieści Magdaleny Witkiewicz Reklama Karta redakcyjna
ROZDZIAŁ 1 O TYM, JAK GIGA ZIĘTARSKA UTRACIŁA WIARĘ W LUDZI, ALE SIĘ OKAZAŁO, ŻE INNI MAJĄ ZDECYDOWANIE GORZEJ, A NA DODATEK SĄ STARZY I ZAPEWNE MAJĄ WNUKI Giga Ziętarska utraciła wiarę w przyjaźń, sympatię i w lojalność również. W solidarność jajników też. Zwykle nie traciła wiary w ludzi, ale skoro chwilowo zdarzyło się inaczej, uznała, że ten smutny czas należy spędzić w sposób jak najbardziej przyjemny dla ciała i duszy. W szczególności dla ciała, które to domagało się natychmiastowego pocieszenia. Rozgoryczona oraz zdruzgotana, niezmiernie zła na całą ludzkość, a w szczególności wszystkie kobiety, udała się do cukierni w centrum Miasteczka, zamówiła sobie kawę (tak, poproszę z cukrem i bitą śmietaną, tej śmietany można dać nieco więcej) oraz tort czekoladowo-karmelowy (mogłabym dostać ten większy kawałek?), wyjęła z torebki książkę o tym, że gluten to zło, mleko to zło, a cukier już w ogóle najgorszy, i rozsiadła się w zielonym pluszowym fotelu stojącym w rogu sali, stanowiącym rewelacyjny punkt obserwacyjny na całą kawiarnię. Uznała, że tylko widok szczęśliwych ludzi może jej poprawić humor. Niestety los bywa przewrotny i Giga Ziętarska miała po prostu pecha. O ósmej dwadzieścia pięć rano w kawiarni w centrum Miasteczka nie było żywego ducha. Gwoli ścisłości, martwego nie było również, ale tego Giga nie była w stanie już sprawdzić. Zajadając tort, dziewczyna stwierdziła, że utrata wiary w ludzi z rana jest zdecydowanie gorsza niż z wieczora, bo wieczorem można chociażby pójść na piwo do pubu i najnormalniej na świecie się upić, wrócić nieprzytomnie do domu, a potem mieć solidnego kaca. Kaca miała raz w życiu i pamiętała, że nie było to zbyt przyjemne uczucie, ale z pewnością złe samopoczucie zajęłoby ją w na tyle dużym stopniu, że nie rozpamiętywałaby swojego rozgoryczenia. Teraz piwa nie mogła pić, bo lokal ten po pierwsze piwa nie serwował, w szczególności o ósmej dwadzieścia pięć o poranku, a po drugie od piwa zdecydowanie wolała tort czekoladowy. Z karmelem. I kawę z bitą śmietaną, z odrobiną cukru. Trzcinowego. Jej życie mogło być słodkie chociaż przez chwilę. Skrzypnęły drzwi i do kawiarni wszedł całkiem przystojny mężczyzna w dobrze skrojonym, zapewne drogim garniturze. W ręku trzymał wielki bukiet kwiatów. Mężczyzna był dużo starszy od Gigi, może nawet dwukrotnie, lekko siwy, wyglądał jak z miesięcznika dla panów, którzy borykają się z kryzysem wieku średniego. Jego zgrabnie ostrzyżona broda sugerowała, że zapewne często odwiedzał jeden z tak modnych salonów dla brodatych. Nie wiedziała, ile miał lat. Pięćdziesiąt? Sześćdziesiąt? Pewnie mógłby być jej ojcem. No tak, ale jej ojciec nie jest elegancko ostrzyżony przez brodatego stylistę i nie nosi garniturów. Gdy była mała, niczym Pippi Langstrumpf mówiła sobie, że jej ojciec jest królem piratów. Lubiła tak myśleć. Niestety od wielu lat nie miała z nim kontaktu. Może i dobrze?
Tak. O swoim ojcu chciała zapomnieć. Nie dość, że dał jej takie imię, jakie zmuszona jest nosić, to jeszcze kilka lat później wyjechał na Hawaje i przestał się w ogóle do rodziny odzywać. Gdy wyobrażała sobie, że był królem piratów, łatwiej było jej o nim myśleć. Nawet do tej pory. Giga westchnęła. Życie jednak nie było specjalnie lekkie. Ojciec na Hawajach i przyjaciółki, które traktują cię jak trędowatą tylko dlatego, że jesteś singielką. Prychnęła. Dobrze, że się kawą nie opluła. Zmarszczyła brwi. Facet się do niej uśmiechnął. Nie odwzajemniła uśmiechu. Nie potrzebowała ojca numer dwa, który by jej prawił morały na temat tego, że w pewnym wieku to już koniecznie trzeba sobie znaleźć męża i zabrać się do roboty, by zaludnić świat nowymi Polakami, zapewnić im wychowanie i odpowiednie wykształcenie. Ten pewnie miał już wnuki. Wzruszyła ramionami. Cóż. Szczęściarz. A zresztą, jaki szczęściarz? Przecież ona jest jeszcze bardzo młoda. Bardzo. I ma jeszcze sporo czasu. I na męża, i na dzieci również. Nie mówiąc o wnukach. Giga Ziętarska miała dwadzieścia pięć lat, skończyła dziennikarstwo z wyróżnieniem i właśnie dostała pracę w charakterze asystentki dyrektorki w lokalnej telewizji. Zaowocowało to przeprowadzką do Miasteczka, do starej kamienicy przy ulicy Przytulnej 26. Ulica Przytulna była – jak sama nazwa wskazuje – wyjątkowo urokliwym miejscem w Miasteczku. Kamienica numer 26 doskonale wpasowywała się w to piękne otoczenie. Miała trzy wysokie kondygnacje, na parterze były wielkie drzwi w drewnianych ramach, które ktoś kiedyś pomalował na niebiesko, pod drzwiami na ziemi stały ogromne donice, w których rosły kolorowe kwiaty. Gęsty bluszcz wił się zawadiacko i zaglądał w okna nawet na najwyższych piętrach. Giga mieszkała w tym cudownym miejscu od dwunastu godzin i dwudziestu czterech minut. „Mieszkała” to za dużo powiedziane. Na razie całe pięćdziesiąt trzy metry, którymi dysponowała, były zawalone kartonami, workami i innymi szpargałami, które jej ojczym zapakował do furgonetki i przywiózł wraz z nią z Bydgoszczy. – Zobaczysz. Wrócisz szybciej, niż ci się wydaje – mówił co pięć minut podczas jazdy do Miasteczka. Gdyby podróż trwała godzinę dłużej, pewnie sama by w to uwierzyła i kazała natychmiast zawracać. Nie ma to jak optymizm i wiara we własne dzieci. No, może niezupełnie własne, ale ojczym zawsze dla niej był bardzo ważny i była przekonana o tym, że jej dobrze życzył i oczywiście traktował, jakby była jego prawdziwą córką. Nie uwierzyła mu jednak. Nie chciała rezygnować ze swoich planów. Awans, praca w telewizji były szczytem marzeń. No, może nie szczytem. Ale z pewnością Giga była gdzieś w połowie drogi na szczyt. Szkoda, że jej rodzice tego zupełnie nie rozumieli. I koleżanki również. W szczególności Renata, która nie zaprosiła jej na swoje dwudzieste piąte urodziny. – Bo wiesz, Giga. Będą same pary. Możesz czuć się niezręcznie – powiedziała z uśmiechem na twarzy. Ona? Niezręcznie? Nigdy chyba w życiu nie czuła się niezręcznie. Bardziej obawiała się, że to przedstawicielki płci pięknej będą czuły się niezręcznie, gdy ona pojawi się na parkiecie. – No popatrz, zawsze wygrywała wszelkie szkolne i studenckie konkursy piękności. A teraz jest sama! Dziwne!
Potem często ze zbolałą miną dodawały: – Biedna. To takie smutne. Często to słyszała. Dla niej nie było to dziwne ani w żadnym razie nie czuła się biedna. Tym bardziej smutna. Po prostu trafiała na mężczyzn nadających się wyłącznie na terapię psychologiczną, psychiatryczną lub mających kłopoty z własnymi emocjami albo z przerośniętym ego. Czy tak trudno było zrozumieć, że nie zadowalała się byle kim i byle czym? Wystarczyło popatrzeć na ten największy kawałek tortu czekoladowo-karmelowego, który jadła, i można było stwierdzić, że kocha czerpać z życia pełnymi garściami, często – jak i w przypadku tortu – nie zważając na konsekwencje. Mężczyzna, który wszedł do kawiarni, rozejrzał się po sali, podszedł do lady i poprosił o różowy tort z brokatem. – Tak, miał być z napisem. „Kochanie, wszystkiego najlepszego” – powiedział z uśmiechem. – Zapakuję panu. – Ekspedientka wyjęła karton. – Nie. Zjem na miejscu. – Giga spojrzała na niego z zainteresowaniem. Cały tort? Na miejscu? – Tylko jakiś ładny talerzyk poproszę. I świeczki. – Ile świeczek? – Pięćdziesiąt pięć. – Nie wiem, czy tyle mam… – Sprzedawczyni schowała się pod ladę. – Mam! Różowe. Mogą być? – Jasne. Dziękuję – powiedział mężczyzna. – I jeszcze może jakiś wazon? – A to torcika nie pakować? – Pani za ladą była nieugięta. – Nie. Na miejscu – uciął krótko. Mężczyzna podszedł do stolika, ustawił wazon z kwiatami na środku stołu, spojrzał wnikliwie, strzepnął niewidzialne pyłki z serwetki i poprawił kwiaty jeszcze raz. Postawił tort przed sobą i zaczął wtykać w niego świeczki. Pięćdziesiąt pięć. Giga pomyślała, że teraz tort przypomina jeża. No cóż. Jak ona będzie miała pięćdziesiąt pięć lat, pewnie też do jeża się upodobni. Nie będzie potrzebowała do tego tortu. Nie mogła oderwać wzroku od tego dziwnego faceta. Spojrzał na zegarek. Chwilę się zawahał. Poprawił krawat. Ponownie wziął do ręki zapałki. Zapalił pierwszą, drugą, trzecią, kolejną. Gdy połowa tortu (a raczej świeczek) już płonęła, spojrzał nerwowo na zegarek. Przyspieszył. Te, które zapalił jako pierwsze, już prawie całe się stopiły. Różowa brokatowa kałuża wosku na różowym torcie. Przerażający widok. Facet nerwowo rozejrzał się wokół. Spojrzał jeszcze raz na zegarek. Zamknął oczy i zdmuchnął wszystkie świeczki. Giga obserwowała mężczyznę z wyraźnym współczuciem. Co za biedny człowiek! Pięćdziesiąte piąte urodziny spędził zupełnie sam! Nawet nie miał mu kto kupić tortu czy kawy. Sam biedny musiał kupić tort z napisem „Kochanie, wszystkiego najlepszego”, sam zapalił i sam zdmuchnął świeczki. Pewnie jest zrozpaczony! Zerwała się nagle ze swojego miejsca. – Mam nadzieję, że pomyślał pan życzenie! – Stanęła nad nim, pełna współczucia. – Wszystkiego najlepszego. Niech się panu darzy. Ale z drugiej strony, żeby nawet wnuki
nie przyszły! To już przesada! Ani dzieci! Jak oni wychowali te pana wnuki! Zero współczucia! Oni serca nie mają! Żeby dziadkowi pozwolić samemu spędzać taki ważny dzień! Wszystkiego najlepszego! – Giga spontanicznie pocałowała mężczyznę w policzek, zostawiając na nim ślad czerwonej szminki. Odwróciła się i poszła w stronę wyjścia. Po chwili szybko spojrzała jeszcze raz na mężczyznę. Przecież ten biedny człowiek nie mógł zostać bez prezentu! Wróciła do stolika, nachyliła się nad nim i wręczyła mu książkę, którą trzymała w ręku. Tę o życiu bez glutenu, bez cukru i bez mleka. Wyciągnęła długopis i pospiesznie napisała dedykację. Facet wyglądał, jakby był w głębokim szoku. – Nie mam nic innego. – Pokręciła głową. – Ale potem pan pomyśli, że żadnego prezentu… A w pana wieku to trochę zdrowia się przyda! A dobra dieta to podstawa! – Pocałowała mężczyznę jeszcze raz w policzek, zostawiając kolejny ślad szminki na jego twarzy, i wybiegła z kawiarni. *** Norbert Rudzki zaniemówił. Zaniemówił do tego stopnia, że nawet nie podziękował tej pięknej młodej kobiecie. A na dodatek nie wziął numeru telefonu, co było zupełnie nie w jego stylu. Zawsze brał numery telefonów od kobiet, które mu się podobały. Tylko o jakich wnukach ona mówiła? Niby czyich? Norbert Rudzki uważał, że jest jeszcze atrakcyjnym, młodym mężczyzną, nic to, że miał pięćdziesiąt pięć lat. Regularnie chodził do fryzjera, strzygł swoją brodę, czasem nawet kładł na włosy specjalny preparat, który podobno sprawiał, że włosy stawały się mniej siwe. Nie czuł się aż tak stary, by mieć wnuki! Przecież to niemożliwe, by ktoś, kto ma dopiero pięćdziesiąt pięć lat, był dziadkiem. Zmarszczył czoło. A jednak to możliwe. Na przykład Krzysiu, jego sąsiad. Ale Krzysiu wyglądał jak dziadek. Miał brodę… Norbert Rudzki podrapał się po swojej brodzie. Może zgolić? Musi zapytać Floriana, czy zgolić. Albo Grażynki. O kurczę, Grażynka. Wziął telefon komórkowy, założył okulary i wysłał esemesa do Floriana. „Świeczki zgasły. Nie ma po co przychodzić”. *** Grażyna Poniedzielska obudziła się z głośnym westchnieniem. Postanowiła, że mimo wszystko ten dzień będzie jednym z najszczęśliwszych dni w jej życiu. Pierwsze, co zobaczyła, to obraz jej autorstwa przedstawiający młodość i przemijanie. A przynajmniej ona postrzegała młodość i przemijanie w taki sposób. Jej syn Florian, gdy zobaczył obraz po raz pierwszy, ujrzał różowo-błękitną niewielką plamę w dolnym lewym rogu, która dość szybko przechodziła w kolor czarny. Po drodze najwięcej można było zauważyć czerwieni, trochę zgniłego zielonego, jeden punkt żółty, słoneczny. Tak Grażyna widziała swoje życie. Florian bardzo chciał się dowiedzieć, czym jest ten słoneczny punkt, ale matka ostatnio nieustająco coś tworzyła, często w zupełnym milczeniu, a kiedy Grażyna była spowita weną pracy, nie należało jej zawracać głowy głupotami. Ona jednak wiedziała, że jasnym punktem w jej życiu był syn. Florian. Matka Floriana dawno temu skończyła akademię sztuk pięknych. Zaraz po studiach wyjechała do Paryża. Chciała malować portrety bogatych turystów. Nawet jakiś czas przesiadywała ze sztalugami na paryskich uliczkach, ale po burzliwym romansie z wielkim artystą o głęboko skrywanej tożsamości, którego owocem był właśnie Florian,
wróciła do Polski i próbowała zacząć normalną pracę w szkole jako nauczycielka plastyki. Szkolna dyscyplina, niemalże kierat i obowiązki szybko ją jednak wykończyły. Jej tryb życia zupełnie nie pasował dyrekcji szkoły podstawowej. Artystka tworzyła kilka dni, niemalże bez snu, a potem spała równie długo, nie zważając na godziny lekcyjne przypadające w zdecydowanie barbarzyńskich porach. Florian na szczęście był dzieckiem samodzielnym, a poza tym był jedyną istotą na całym świecie, dla której Grażyna rzucała pracę i była na każde wezwanie. Przynajmniej ciałem, bo z duchem bywało nieco gorzej. Fruwała gdzieś w swoich artystycznych przestworzach, ale mimo tego umiała dać swojemu dziecku wszystko to, co matka zapewnić powinna. Przede wszystkim miłość. Próbowała zapewnić również i stosowne wykształcenie. Z tym wyszło jej trochę gorzej, bo mimo iż starała się wmówić swojemu jedynemu dziecku, że bycie inżynierem jest szczytem szczęścia, nie do końca jej to wyszło. W końcu, po długich namowach, w wieku dwudziestu trzech lat Florian Poniedzielski dostał się na politechnikę, wytrzymał tam pół roku, po czym uznał, że inżynier z niego będzie jak z koziej dupy trąba. Rzucił uczelnię bez żalu i bez wiedzy matki ukończył jeden kurs florystyczny, potem drugi i trzeci. Jego cudowna matka jeszcze wprawdzie o tym nie wiedziała, bo syn nie miał serca burzyć jej spokoju ducha, w szczególności w momencie, gdy przekraczała dumnie pięćdziesiąty piąty rok życia. Oczywiście zaczynała się już dopytywać, jak tam sesja, czy syn nie ma kłopotów z matematyką, bo podobno ta matematyka na politechnice taka trudna, ale Florian nie udzielał szczegółowych informacji. Kto jak kto, ale on jak chyba nikt na świecie wiedział, że matematyka jest trudna. Z – jak to nazywał – normalnymi obliczeniami dawał sobie radę, ale w momencie, gdy starszy pan na zajęciach wprowadził macierze oraz całki, Florian postanowił rzucić studia w trybie natychmiastowym. Matematyk, który miał zwyczaj jedną ręką pisać po tablicy, a drugą równocześnie zmazywać to, co przed chwilą napisał, nawet się zanadto nie zdziwił. Lubił Floriana (bo któż by go nie lubił), ale w kwestii kóz i trąb miał takie samo zdanie. – A co ty teraz, chłopie, będziesz robił? – zapytał go, gdy już wszystko napisał na tablicy oraz zaraz wszystko dokładnie zmazał. Jak zwykle. Florian wzruszył ramionami. Zastanawiał się, jak przekazać starszemu panu, którego bardzo cenił, że matematyka nie jest jednak jego życiową drogą. Ostatnie, czego chciał, to zrobić mu przykrość. – Będę uszczęśliwiał ludzi. – Uśmiechnął się. – Po prostu. Pan profesor spojrzał na niego badawczo. Zmarszczył brwi i głęboko westchnął. Zapewne w myślach próbował sobie przypomnieć, czy zna jakiegoś dobrego psychiatrę, ale niestety akurat nikt właściwy nie przychodził mu na myśl. – Uszczęśliwiał ludzi, powiadasz… – powtórzył. – Ale niby jako kto? Klaun czy diler narkotykowy? – Ależ panie profesorze! Czy diler albo klaun pana uszczęśliwiają? – No nie bardzo – przyznał mężczyzna. – A co pana uszczęśliwia? – Porządek. Ład. Powtarzające się schematy. Zależności. Takie piękno! – Nauczyciel się rozmarzył.
– O, widzi pan. Mnie też uszczęśliwia piękno. I tym będę się zajmował. – Pięknem… Hmmm. No, najważniejsze, by wszyscy byli szczęśliwi. Profesor zmarszczył czoło. Stwierdził, że dzisiejsza młodzież jest jeszcze bardziej skomplikowana, niż myślał. Pozornie dogadali się, ale tak naprawdę mężczyzna dalej nie wiedział, o co chodzi. No ale czy nie najważniejsze było to, by każdy znalazł swoje miejsce w życiu? – W tym pięknie to całki ci się nie przydadzą? – Nic a nic. – No tak. I dobrze. To powodzenia, chłopaku. Liczę, że jeszcze kiedyś się spotkamy. – Ja też na to liczę. – Florian się uśmiechnął. I pomyślał sobie, że życie jest piękne, bo kiedy mówił: „Liczę na spotkanie”, kompletnie nie miał na myśli obliczeń matematycznych, tylko po prostu robiło mu się ciepło na duszy. O tym wszystkim jednak Grażyna Poniedzielska jeszcze nie wiedziała. Nie wiedziała również o innych kłopotach, które czekały tylko na odpowiedni moment, by jej się objawić niespodziewanie. Na razie równie niespodziewanie pojawił się jej własny syn z pięknym bukietem kolorowych kwiatów i zaczął śpiewać Sto lat. – Wszystkiego najlepszego, najlepsza z mam! – zawołał i przecisnął się między sztalugami. Widać Grażyna poprzedniego dnia była w ferworze pracy. Sądząc po niewiarygodnym bałaganie w jej mieszkaniu, w przeddzień urodzin matki wena była nad wyraz kapryśna. Podniósł z podłogi pędzel. Na szczęście jego matka przed malowaniem wyłożyła podłogę papierami. Położył go na stół, na którym leżały rozłożone gazety. Obok rozmaitych puszek i kartonów w centralnym miejscu stołu znajdowała się rzeźba z gliny, przedstawiająca kobietę leżącą na wznak, ze złożonymi na piersiach rękami. Miała zamknięte oczy, a jej włosy zmieniały się w jadowite węże, które pełzały po jej nagim ciele. Florian się wzdrygnął. Kochał sztukę, ale najwyraźniej był bardziej pozytywnie nastawiony do świata niż jego własna matka. W szczególności matka malarka w przededniu pięćdziesiątych piątych urodzin. Spojrzał na obraz, który matka malowała poprzedniego dnia. Siedząca na krześle kobieta. Najwyraźniej autoportret. Był przyzwyczajony do obrazów z siedzącą na krześle kobietą. Matka, zafascynowana van Goghiem i jego obrazem Stary człowiek w smutku, malowała ten motyw od wielu lat. Pierwszy raz w przededniu swoich trzydziestych urodzin, potem tuż przed czterdziestką i pięćdziesiątką. Teraz pewien rytm został zaburzony. Matka płakała nad przemijaniem zawsze co dziesięć lat. Najwyraźniej coś się zmieniło. Obraz z matką siedzącą na krześle, zakrywającą sobie twarz (na strychu były podobne już trzy) i leżąca martwa kobieta w symbiozie ze żmijami, tudzież wężami, nie napawały optymizmem. Pamiętał, by nic nie ruszać i nic nie przestawiać, ale uznał, że papierki od cukierków i opakowanie po czekoladzie może jednak wyrzucić do śmietnika. Grażyna twierdziła, że do niej wena przychodzi wraz z czekoladą. Nie była chuda, nad czym ubolewała, ale nie miała zamiaru zrywać ze słodyczami. Mając duży biust, wcięcie w talii i pełne biodra, wciąż wyglądała bardzo atrakcyjnie. W przeciwieństwie do otoczenia, w jakim obecnie się znajdowała. Florian stwierdził, że prezent urodzinowy, jaki dla niej przygotował, z pewnością ją
ucieszy. Powinna mieć pracownię z prawdziwego zdarzenia, a nie malować gdzieś pomiędzy łóżkiem, stołem a piekarnikiem. – Puka się – powiedziała Grażyna, siadając w łóżku, jeszcze niezupełnie przytomna. – Się ma klucze – odpowiedział syn. – Zapomniałaś, jak mi je wmusiłaś tydzień temu, mówiąc, że stara już jesteś i długo nie pożyjesz i lepiej, jakbym szybko znalazł twoje zwłoki… – …bo na taki performance nie jestem gotowa. – Właśnie. Bo na performance ze zwłokami nie jesteś gotowa. – Ze swoimi. – A z cudzymi jesteś? – No paru by się znalazło. – Kobieta się uśmiechnęła. – Cudne kwiaty. – Zanurzyła nos w bukiecie. Gdzie ty kupujesz takie cudne kwiaty? – O tym też się dowiesz w swoim czasie. Wstawaj. – A śniadanie do łóżka albo kawa? – jęknęła Grażyna. – Mamo, śniadania nigdy nie jadasz, a kawę już robię. Poszedł do kuchni. Tam Grażyna miała porządek. Kiedyś przeczytała, że zlew w kuchni musi być zawsze czysty i tego się trzymała. Nie pamiętała już dlaczego, ale na pewno miało to związek z pieniędzmi i ogólnie pojętym szczęściem. W dniu pięćdziesiątych piątych urodzin jego matka z pewnością chciała być szczęśliwa i najlepiej, jakby miała pieniądze. Postawił kawę na nocnym stoliku przy łóżku Grażyny. – Ubierz się wyjściowo – powiedział. – Tiul i koronki? – zapytała Grażyna. – Po co? – No jak mówię „wyjściowo”, to znaczy, że wychodzimy, prawda? – Uśmiechnął się. – Tajemnica! Matka Floriana kompletnie nic nie rozumiała. Pamiętała jednak, że dziś ma urodziny, zatem mogła przypuszczać, iż syn wymyślił dla niej jakąś niespodziankę. Kochała niespodzianki, ale w swoje pięćdziesiąte piąte urodziny najchętniej ukryłaby się pod kołdrą oraz puszystym kocem, który sama kupiła sobie poprzedniego dnia w prezencie. Mogłaby nawet ukryć się pod tym kocem wraz z niespodziankami. Na przykład tortem. Albo lodami. I kawą. Dużą ilością parujących kubków kawy. Kubek, o jakim właśnie marzyła, czekał na nią przy łóżku. – Kawę mogę wypić w łóżku, łaskawco? – jęknęła. – Możesz. A potem zakładaj te swoje koronki i wychodzimy. – W żadne koronki się już nie mieszczę – jęknęła. – E tam, mamuś. Wiesz, że jesteś piękna i nie musisz się mieścić w koronki, by to ktokolwiek zauważył. Grażyna spojrzała na syna z powątpiewaniem. Umiał prawić komplementy jak mało kto. Kiedyś marzyła, by przyprowadził do domu jakąś piękną pannę, wziął ślub, miał dzieci. Teraz wiedziała, że to raczej niemożliwe. Cóż. Najważniejsze, by jej syn był szczęśliwy. I miała nadzieję, że będzie. Że znajdzie swoje miejsce na ziemi. Zastanawiała się wielokrotnie, czy dobrze zrobiła, męcząc go, by poszedł na te studia. Chyba nie. Westchnęła. Z jednej strony chciała, by się usamodzielnił, a z drugiej cały czas czuła się w obowiązku podejmować za niego decyzje. Sama siebie nie lubiła za bycie taką matką kwoką. Ale przecież jej Florek był taki wrażliwy. I tak łatwo ten zły świat mógł go
skrzywdzić. – O matko, jaka dobra kawa. – Uśmiechnęła się do syna. Florian spienił mleko i nalał do kawy słodkiego karmelowego syropu. – Pij szybko, ubieraj się, a ja tu trochę ogarnę. – Pokręcił głową. – Nie ruszaj Graży – powiedziała głośno. – Muszę ją wsadzić do pieca. – Kim jest Graża? – Zamarł na sekundę. – Graża tańcząca z wężami. – O Boże, już wiem, kim jest Graża. – Uśmiechnął się. – Nawet jej nie tknę. Jednak gdy jego matka zniknęła w łazience, nie mógł się powstrzymać. Z kawałka niezaschniętej gliny, który leżał na stole, ulepił niewielką różę i położył ją na nodze Graży. Tuż obok węża. Uśmiechnął się. W zimne, martwe ciało kobiety udało mu się tchnąć trochę życia, a przynajmniej niewielką radość. *** Wiesława Sikora położyła poduszkę na parapecie. Wreszcie było na tyle ciepło, by otworzyć okno. Siedzi człowiek za tą szybą i nic nie widzi. Zimą to czasem nawet szron musiała z szyby zdrapywać, by cokolwiek zobaczyć. Teraz to nawet podsłuchać można, o czym mówią na dole, i jak okna mają otwarte, to w domach też. Gdzie te czasy, gdy wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli i nikt nie musiał podsłuchiwać. Teraz to i czasem słuchała przez szklankę. W jednym takim serialu zobaczyła. Szklankę przystawić do ściany i już. Wszystko słychać. Nawet jak do Zbyszka przyszła taka młoda kiedyś, to te jęki słyszała. Jęki Zbyszka. Podobno rehabilitacja. Ona już wie, jakie to są te rehabilitacje. Jest stara, ma już niemalże osiemdziesiąt lat, ale jeszcze wiele rzeczy ogarnia. Ma telewizję. Kiedyś takie jęki w telewizorze słyszała. No i sama też była młoda przecież. Teraz ci młodzi myślą, że starzy to w ogóle życia nie zaznali. A zaznali. Kiedyś też była młoda, piękna i życia nie żałowała, wcale a wcale. Zatem głupia nie jest. Prasę też czyta. Gazety to jedyne, co ją łączy teraz ze Zbyszkiem. Kupują na pół. On zawsze „Wprost”, „Politykę”, a ona „Newsweeka”, „Fakt” i „Party”. No co, musi wiedzieć, kto z kim się żeni, a kto rozwodzi. I jakie kiecki zakładają na przyjęcia. Czasem też inną prasę kupują, by mieć pogląd z drugiej strony, ale wtedy Zbyszkowi skacze ciśnienie. Nie to, by się martwiła, że mu skacze ciśnienie, o nie! W żadnym wypadku! Przecież był tylko sąsiadem! Na dodatek sąsiadem, którego wcale, ale to wcale nie lubiła. No, ale jakby jej zmarł, to jak to tak, z nieboszczykiem za ścianą? I kto by te gazety jej kupował? Niech lepiej żyje. Bo tylko kłopotu jej narobi tym swoim umieraniem. Musi wreszcie iść do Zbyszka. Zaniesie mu nalewkę z malin i zobaczy, czy przeczytał już ostatnie „Wprost”. Sądząc po okładce, o seksie pisali. No co, poczytać można. A nie zamawiać sobie od razu rehabilitacje! O nie! Ona rehabilitacji sobie nie będzie zamawiała. Przynajmniej na razie. Kto to miauczy o tak późnej porze? Kot? Zmrużyła oczy. Jakiś biały kot ocierał się o donicę na dole. Pewnie tej nowej, co tu się wprowadziła. Ale jak on do niej na noc wróci? Przecież nie przez okno. Nierozsądni ci młodzi ludzie, oj, nierozsądni. Kota wypuszczać na noc na dwór. Czas iść spać. Odeszła od okna i położyła się do łóżka. Spod poduszki wyjęła starą fotografię. – Dobranoc, kochanie – powiedziała i pocałowała zdjęcie.
ROZDZIAŁ 2 O TYM, GDZIE KTO MIESZKAŁ I CO BYŁO NA DOLE Grażyna Poniedzielska mieszkała w kamienicy przy ulicy Przytulnej 26, wydawałoby się, od zawsze. Od zawsze też jej mama Pelagia na parterze miała pracownię krawiecką. Pelagia była nie tylko krawcową, ale prawdziwą artystką. Miała dar dawania ludziom szczęścia. W jej ubraniach każdy czuł się dobrze. Po okolicznych miasteczkach i wioskach krążyły plotki, że suknie ślubne uszyte przez Pelagię są gwarancją udanego małżeństwa. Zatem w kreacjach Pelagii wychodziło za mąż wiele okolicznych panien – i co najważniejsze, były bardzo szczęśliwe. Pelagię często zapraszano na śluby swoich klientek. Chętnie na nie chodziła. Kochała patrzeć, jak jej praca daje tym kobietom szczęście. Czuła wtedy moc, niczym dobra wróżka, która jest w stanie z każdego kopciuszka zrobić księżniczkę, a każde brzydkie kaczątko przemienić w pięknego łabędzia. Nie szyła dla każdego. Szyła tylko dla dobrych ludzi, a przynajmniej dla tych, którzy mieli szansę się takimi stać. Skąd to wiedziała? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że ludzie nazywali jej pracownię „Pracownią Dobrych Myśli”. Kiedyś nawet mąż zadowolonej klientki zrobił piękny szyld, który zawisł nad wielkimi dębowymi drzwiami. Szyld nie został zdjęty do tej pory. Wprawdzie w kamienicy przy ulicy Przytulnej 26 nie było już od dawna pracowni krawieckiej, nie było też dębowych drzwi, zastąpiły je szklane z niebieskimi szprosami, ale szyld pozostał, niestety obecnie zasłonięty przerażającym, świecącym neonem, mówiącym o częściach do szamb i betoniarek. Do rodziny Pelagii należała kiedyś cała kamienica. Kobieta, bogata z domu i po mężu, bez problemu mogła sobie na to pozwolić. Czasy jednak się zmieniały. Dwa górne piętra kamienicy sprzedano i pod koniec życia Pelagia dysponowała tylko parterem z Pracownią Dobrych Myśli oraz pierwszym piętrem, które podzieliła na dwa mieszkania, jedno dla siebie, a drugie dla wnuka i córki. Umarła kilka lat temu. Miasteczko nie pamiętało takich tłumów na pogrzebie. Pracownia została wynajęta zupełnie przypadkowym osobom. Potem długo stała pusta. Grażyna nie była w stanie nawet zrobić tam porządku, dopiero Florian, gdy skończył osiemnaście lat, wziął sprawy w swoje ręce. Wysprzątał pracownię i uznał, że trzeba ją wreszcie ponownie wynająć. – Mamo, babcia by chciała, by to miejsce służyło dalej dobrym ludziom. – Ale komu ty to, dziecko, wynajmiesz? – Zobaczymy. Pieniądze nam się przydadzą. Szkoda, by to zostało puste. Grażynę pieniądze zbytnio nie interesowały. Jak każda artystka wierzyła, że jakoś to będzie i nie zajmowała się tak przyziemnymi sprawami, jak finanse. Co jakiś czas udawało jej się sprzedawać obrazy, czasem przygotowywała kogoś z rysunku do egzaminu na architekturę i pieniądze zawsze były. Florian był bardziej pragmatyczny. Dlatego też wiedział, że matka da mu wolną rękę,
jeżeli chodzi o wynajem lokalu na dole, i nie będzie się za bardzo do tego wtrącać. Niestety on również nie miał szczęścia do najemców. Żaden biznes nie szedł w lokalu na parterze. Może dlatego, że nie wkładano serca w te interesy. Najpierw był tam sklep z częściami metalowymi. Splajtował. Potem, ku wielkiej rozpaczy Grażyny, Florian wynajął lokal na sklep z trumnami. Bardzo negatywnie do życia nastrajały ją trumny w oknie wystawowym pracowni, która jeszcze do niedawna tętniła życiem. Ostatnim najemcą był mężczyzna, który miał prowadzić magiel (przynajmniej by wokół pachniało), ale w międzyczasie zmieniła mu się koncepcja i szyld Pracowni Dobrych Myśli został zakryty brzydkim, czerwono świecącym neonem „Części do szamb i betoniarek”. Grażyna nie bardzo wiedziała, co wspólnego mają ze sobą szamba i betoniarki, ale gdyby kiedykolwiek zorganizowano konkurs na najmniej romantyczny sklep na świecie, szamba i betoniarki z pewnością zajęłyby miejsce na podium. Tuż obok trumien i części metalowych. Chyba niełatwo było wkładać serce w sklep z trumnami czy w sklep z częściami do szamb i betoniarek. Grażyna tylko czekała na dzień, kiedy i ostatni z najemców się wycofa. Marzyła, by powstało tam kiedyś jakieś piękne miejsce. Piekarnia, a może kwiaciarnia? Może galeria sztuki? Nie spodziewała się, że jej marzenia spełnią się dość szybko, aczkolwiek w trochę inny sposób, niż sobie to wyobrażała. Ale marzenia często mają to do siebie. Gdy wychodziła z synem z domu w dzień jej pięćdziesiątych piątych urodzin, zauważyła, że na drzwiach sklepu przywieszono kartkę „ZAMKNIĘTE”. Neon oderwał się od ściany, odsłaniając napis „dobrych myśli”. – Części do szamb i betoniarek dobrych myśli – przeczytała Grażyna. – Co jest? Im też interes nie poszedł? – Nie – powiedział Florian. – Miałem ci właśnie powiedzieć. – Nie wyglądasz na specjalnie zmartwionego – zdziwiła się matka. – Bo nie jestem. – Uśmiechnął się. – Nic z tego nie rozumiem. – Pokręciła głową. – W pewnym wieku się już tak dzieje – powiedział złośliwie syn. – Że się coraz mniej rozumie. W szczególności swoje dzieci. Różnica pokoleń to się nazywa. Albo demencja. Grażyna udała obrażoną. – To gdzie idziemy? – zapytała, schodząc ze schodów. Podniosła nieco do góry powłóczystą suknię w kwiaty, którą założyła tego dnia. Kochała kolorowe powłóczyste suknie. Lubiła wyróżniać się z tłumu. Z szaroburego tłumu. – Niespodzianka. – Syn się uśmiechnął. W tym momencie Florian dostał esemesa. „Świeczki zgasły. Nie ma po co przychodzić”. – O kurczę! – Kto? – zapytała Grażyna. – Zobaczysz. Ale teraz musimy się pospieszyć. Idziemy, mamo. *** Gdy Grażyna Poniedzielska weszła do kawiarni, jej oczom ukazał się dość dziwny widok. Jej były mąż, Norbert Rudzki, siedział przy stole i czytał książkę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że książka była o życiu bez glutenu, cukru i laktozy, a obok niego stał różowy tort i wszystko wskazywało, że była tam i laktoza, i cukier, a i gluten najwyraźniej też. Był tak zaczytany, że nawet nie zauważył, kiedy weszli. To również było dziwne.
Grażyna zastanawiała się, czy kiedykolwiek widziała, by jej były mąż czytał coś równie zaciekawiony. No, może instrukcję obsługi telewizora albo schemat silnika w samochodzie. – Ekhm – chrząknął Florian. – Jesteście! – Norbert zerwał się na równe nogi. – Grażynko kochana! Wszystkiego najlepszego! – Wziął w swoje ręce wazon i wraz z nim wręczył byłej żonie bukiet róż. – Dziękuję. – Grażyna dała się w spokoju wycałować. Bardzo lubiła swojego byłego męża. Spędziła z nim swoje najbardziej namiętne i szalone lata życia (och, jak dobrze, że wtedy Florek zostawał pod opieką babci), bardzo mile je wspominała. Jednakże jej były mąż kompletnie nie nadawał się do małżeńskiego życia, za to do zabawy, śmiechu i szaleństw jak najbardziej. Czuła do niego ogromny sentyment, lubiła się z nim spotykać, nawet by się z nim przespała od czasu do czasu (wszak spanie z byłym mężem wydawało jej się całkiem moralne), ale on zawsze miał jakąś żonę albo narzeczoną, a nie za bardzo lubiła wchodzić w czyjeś życie z butami. Te żony najwyraźniej mu przeszkadzały. Grażynka była jego pierwszą, potem była Ewelinka i Kinga. Z Kingą rozwiódł się trzy miesiące temu i Grażyna była pewna, że podczas tej przerwy znajdzie trochę czasu na jedną namiętną noc wraz z nią, ale niestety się myliła. Gdy złożył jej życzenia, zdmuchnęła dziesięć świeczek, które jeszcze nie zdążyły się spalić, po czym dowiedziała się o istnieniu Martynki. – Who is Martynka? – zapytała zdziwiona. – Martynka? Ekhm… – zająknął się Norbert. – Martynka to kobieta. – No domyślam się, że Martynka nie jest mężczyzną. – Wzruszyła ramionami. – Zawsze wydawałeś mi się heteroseksualny. – Martynka jest piękną kobietą, ma oczy jak gwiazdy… – zaczął mówić Norbert. – …błyszczące w ciemności niczym źrenice dzikiego kota – dokończyła Grażyna. – O! Skąd wiesz? – zdziwił się Norbert. – To samo mnie mówiłeś. Ileś tam lat temu. – No tak – przypomniał sobie jej były mąż. – Każdej tak mówisz? – No wiesz, jak już raz się sprawdziło, chodzę dobrze utartymi ścieżkami – przyznał. – Chcesz mieć czwartą żonę? – zapytała z przerażeniem Grażyna. – No żonę może nie. – Wzruszył ramionami. – Ale ta jest inna! Grażyna westchnęła. Według Norberta każda kolejna była „inna”. A jak się potem okazywało, każda myślała, że Norbert stworzy z nią ciepły dom, da jej dwoje dzieci i będą żyli długo i szczęśliwie. Norbert nie był złym człowiekiem. Był człowiekiem idealnym. Do zabawy, do śmiechu, do pomocy. Niekoniecznie do wspólnego, monogamicznego życia. To niektórym przeszkadzało. Wprawdzie Grażynka ostatnio się zastanawiała, czy poligamia jest na pewno taka zła, i doszła do wniosku, że niekoniecznie, ale gdy była żoną Norberta, zdecydowanie wolała monogamię. Teraz, ku swojemu zaskoczeniu, nie była już co do tego taka pewna. To chyba pierwsza oznaka starości. Pewnie stąd te węże na glinianej Graży. Dużo węży. Wszędzie węże. W sumie wąż ma zdecydowanie falliczny kształt. Stwierdziła, że po powrocie musi jeszcze ze dwa dorobić. Zanim Graża zniknie w piecu i rozgrzeje się do czerwoności. Bynajmniej nie z powodu węży oplatających jej uda.
– Mamo, czy ty mnie słuchasz? – Usłyszała głos syna. – Słucham, oczywiście, że słucham – odpowiedziała stanowczo. W życiu by się przecież nie przyznała, że rozmyślała o wężach na rozpalonej Graży i o swojej naturze zdecydowanie niemonogamicznej. – I nie jesteś zła? – dodał Florian. O Boże, na co miałaby być zła? Na wszelki wypadek powie, że nie. W sumie w całym życiu swojego syna nie była jeszcze na niego nigdy zła tak na poważnie. Nawet wtedy, jak wyjechał do Londynu tuż po maturze. – Na ciebie, synku? W życiu! – Uśmiechnęła się i pogładziła go po policzku. – Nałóż mi drugi kawałek tortu. – Mamo, kamień z serca! – Florian odetchnął z ulgą. – Tak się bałem o tym ci powiedzieć! Grażyna zmarszczyła brwi. Chyba jednak powinna się dowiedzieć, o co chodzi. Może faktycznie powinna się wściekać. – Wiem, że nie powinnaś się o tym dowiadywać w dniu urodzin, ale tak naprawdę to ma związek bezpośrednio z prezentem dla ciebie. We wszystkim pomógł mi Norbert. Matka idealnego zwykle syna była coraz bardziej zaniepokojona. No ale co, powinna się teraz przyznać, że jednak kompletnie, ale to kompletnie nie ma pojęcia, o czym mówi Florian? Czekała dalej. – No dobrze. To skoro już wiesz najgorsze i nie jesteś zła, to możemy przejść do niespodzianki. Bałem się, że jak ci powiem, to się od razu domyślisz. Od razu, pomyślała Grażyna. Może i by się od razu domyśliła, gdyby nie to, że zupełnie nie wie, o czym mowa, gdyż była zajęta rozważaniem na temat wiadomy. Cholera. No nic. Będzie udawała dalej. – I wymyśliłem, że tam, gdzie do tej pory był składzik, będziesz malowała i lepiła i takie tam. Grażyna straciła na chwilę oddech. – Jaki składzik? Gdzie i co będę lepić? – pytała chaotycznie. – Mamo. Nie słuchałaś mnie. Grażyna spuściła głowę. – No nie bardzo – przyznała, robiąc zawstydzoną minę. – Ale obiecuję, że teraz już posłucham uważnie. – Wiesz co? Najlepiej tam pójdźmy – powiedział Norbert. – Florian, nie opowiadaj, tylko pokażmy. Grażyna w dalszym ciągu nic nie rozumiała, ale podejrzewała, że skoro dwóch facetów ma jakieś sekrety, to z tego nic dobrego nie może wyniknąć. – No dobra, idziemy. Tylko powiem, by zapakowali resztkę tortu. Zjemy potem. – Och, ja już nie zjem… – zaczęła Grażyna. – Mamo. Doskonale wiemy, że zjesz. Grażyna miała minę dość niewyraźną. – No racja. Zjem – powiedziała cicho. – Zawsze zjadasz – stwierdził Norbert. – Tym razem jest cały twój. Nie musisz po kryjomu. – No wiesz co? – Spojrzała na niego oburzona. – Czy ja kiedykolwiek zjadam coś po kryjomu? – zapytała. – No dobra, zjadam. Często jadam po kryjomu – dodała cicho. –
Dobra, gdzie idziemy? – W stronę domu. – Domu? – zdziwiła się. – Tak, mamo. Niespodzianka. Grażyna stwierdziła po raz kolejny, że bardzo lubi niespodzianki, ale też doszła do wniosku, że te urodziny są najdziwniejszymi ze wszystkich, które miała do tej pory. I znowu pomyślała, że to chyba starość. Aczkolwiek bardzo jej się to zaczynało podobać. *** Wiesława wystawiła poduszkę na parapet. Wreszcie coś zaczynało się dziać w tym dość nudnawym świecie. Lepsze było to niż serial. Kiedyś, dawno temu oglądała Wielkiego Brata. Teraz miała okno. Okno nawet lepsze było. Oczywiście raz widziała też jakiś program, w którym młodzi się zabawiali, ale mimo iż uważała się za osobę mało pruderyjną, program ten zszokował ją na tyle, że zaraz zapukała do Zbyszka. To nic, że była w koszuli nocnej. Koszulę miała czystą, za kolano. Nawet nic nie prześwitywało. Zapukała w środku nocy do Zbyszka i mówi: – Zbychu, nie uwierzysz. – Jest późno – stwierdził Zbychu. Nie był przyzwyczajony, że kobiety pukają do jego drzwi po dwudziestej drugiej. Na dodatek na wpół roznegliżowane. – Nie wierzę, że przyszłaś do mnie w środku nocy i to na wpół rozebrana. – Jakie na wpół, jakie na wpół. – Wiesława przewiązała się mocniej w pasie paskiem od frotowego szlafroka. – Jestem kompletnie ubrana. – Majtki masz? – zapytał wprost Zbyszek. – Zbigniewie! Ja nie po to przyszłam, by ci pokazywać moją bieliznę. Albo jej brak. Ja muszę ci coś pokazać w telewizorze. Usiadła na jego łóżku, z którego najwyraźniej dopiero co wyszedł, wzięła do ręki pilota i włączyła. – MTV na którym masz? – Nie wiem, Wiesiu. W życiu nie oglądałem tego. – Musisz to zobaczyć. Musisz. Nie uwierzysz. Zbyszek i tak nie wierzył, że Wiesława do niego trafiła. Nie przychodziła zbyt często. Jedynie raz w tygodniu po gazety. – Siadaj, Zbychu, i patrz. Oni nawet bzykalnię mają. – Co mają? – Bzykalnię! – powiedziała Wiesia głośniej bez cienia rumieńca. – Seksują się tam w tej bzykalni. – Zmarszczyła brwi. – To lepsze niż ta twoja rehabilitacja – mruknęła. – Okulary zakładaj i patrz. Zbychu posłusznie założył okulary. Naprawdę nic nie rozumiał. Żeby wraz ze swoją sąsiadką Wiesławą oglądał sceny łóżkowe w telewizji. No nic, czasy się zmieniają, a on też już nie jest dzieckiem. – Jestem w szoku, Zbigniewie – oświadczyła Wiesia, gdy program się skończył. – A ty? Zbigniew również był w szoku. Był w szoku, bo przypomniały mu się czasy zamierzchłe, a nawet prehistoryczne. Czyli te ponad pięćdziesiąt lat temu, kiedy to widział w oczach Wiesławy dokładnie takie same gwiazdy. No, ale to było dawno. I w sumie nieprawda. – Jutro to też chyba jest. To u mnie czy u ciebie? – zapytała Wiesia. – U… u…
– Dobra, u mnie. Mam nalewkę i upiekę szarlotkę. I wcale nie po to, by ci sprawić przyjemność, ale po to, by jabłka mi się nie zmarnowały, bo zauważyłam, że jeden słoik, jakby spleśnieć mi chciał. Jeszcze nie pleśnieje, o nie, ale wygląda, jakby miał na to dużą ochotę. Dlatego też Wiesława trochę później wstawała. Wieczorne programy oglądane wspólnie ze Zbyszkiem stały się rytuałem. Nawet kiedyś – o zgrozo – zamówili pizzę. I zjedli ją, siedząc na kanapie. Oczywiście też się kłócili. Mieli swoich faworytów i to, że Wiesia uważała, iż jeden z bohaterów tego show był debilem, nie znaczyło, że Zbigniew musiał tak uważać. Bardzo ją to denerwowało. Dzisiaj dopiero ustawiła poduszkę na parapecie około dwunastej. Chyba Grażka miała jakąś imprezę. Wyszła wystrojona jak stróż w Boże Ciało. Tylko ten jej syn mógłby zadbać o siebie bardziej. Jak można chodzić w takich podartych spodniach? Są pewne granice niedbalstwa. I że Grażyna na to pozwala! Wiesława pamiętała ją jako małą dziewczynkę. Ach, co to były za czasy. I pani Pelagia, która umiała pozszywać marzenia! Wiesława westchnęła. Wszystko było kiedyś inaczej. Potem starszej pani się pomieszało w głowie. I za każdym razem, gdy widziała ją albo Zbyszka, mówiła: „Idź na strych”. Bez sensu. Po co miała na strych chodzić. Ale to tak jest, że czasem ludzie wariują na stare lata. Nie to co ona, Wiesława. Ona ma jeszcze równo pod sufitem. I prasę czyta, i ogląda telewizję. Chyba dzisiaj ukręci babę na wieczór. Dzisiaj Zbychu do niej przyjdzie. Była bardzo ciekawa, czy ten młody człowiek, który dopiero co wszedł do programu, zakocha się w tej czarnej dziewczynie. Nie lubiła jej bardzo, a tego młodego człowieka owszem. Przypominał jej Zbyszka te pięćdziesiąt lat temu. Tylko Zbyszek nie klął. No ale cóż. Czasy się zmieniają. Tylko ona wiecznie młoda. Pod oknem znowu przechadzał się kot. Jednak po chwili uciekł, a ona usłyszała warkot motocykla. Zajechał wielki mężczyzna, porozglądał się wokół, nawet jej pomachał i pojechał. Podejrzany jakiś. Macha. Też coś.
ROZDZIAŁ 3 O TYM, JAK WSZYSTKO SIĘ WYJAŚNIŁO „Dam pracę: słońce, piasek, woda – praca przy betoniarce”. Giga się skrzywiła. Ogłoszenie ilustrowane było zdjęciem zgrabnej kobiety topless, leżącej na piaszczystej słonecznej plaży, a obok stała betoniarka. Ot, romantyzm sytuacji. Szła właśnie do domu. Jeszcze nie bardzo przyzwyczaiła się, że to jej nowy dom, ale starała się w to uwierzyć za każdym razem, gdy tylko popatrzyła na starą kamienicę. Na razie nic nie napawało jej optymizmem. Smętnie zwisający neon z informacją, że w sklepie są części do szamb i betoniarek, puste witryny i ogłoszenie o słońcu i piasku. Popracowałaby sobie w słońcu i na piasku, ale niekoniecznie przy betoniarce. A najchętniej poleżałaby sobie na tymże piasku. Człowiek pracuje, wypruwa flaki, kupuje sobie mieszkanie na kredyt we frankach, a potem musi spędzać sam urodziny, zupełnie jak ten facet z kawiarni. Do tej pory było jej przykro. Dobrze, że chociaż prezent od niej dostał. Weszła do mieszkania. Skrzywiła się na widok kartonów. Miała zamiar w krótkim czasie ogarnąć bałagan związany z przeprowadzką. Chciała, by panował tam nieskazitelny porządek. Kochała czystość i ład. Zupełnie inaczej niż Grażyna. Giga zawsze, gdy miała problem, sprzątała. To pomagało jej poukładać myśli. Miała wrażenie, że gdy sprząta, odstawia wszystko na swoje miejsce, wszystko w jej życiu również się układa. Głowa oczyszcza się z negatywnych emocji. Kochała potem usiąść z książką na sofie i przykryć się pachnącym kocem. W zasadzie nic jej do szczęścia nie było już potrzebne. Mieszkanie należało do jej rodziny już jakiś czas. Konkretnie do jej ciotki. Gdy ciotka zmarła, kuzynka, która mieszkała w Stanach, zdecydowała się je sprzedać. Gdy dowiedziała się, że w kamienicy jest sklep z trumnami, obniżyła cenę na tyle, że naprawdę grzechem byłoby nie kupić. Wszak sklep z trumnami zaburzał jej „posytyfny flow, honey”. Teraz, jak wiemy, sklepu z trumnami już nie było. Jedynie krzywy neon z częściami do szamb. Ten też zdecydowanie niszczył pozytywną energię. Mieszkanie było zupełnie wystarczające dla młodej dziewczyny. Mały przedpokój, po lewej stronie wejście do łazienki, zaraz za łazienką do jasnej kuchni. Po prawej sypialnia z niewielką garderobą, a na wprost dość przestronny salon. Giga postanowiła urządzić swoje mieszkanie w szarościach i bieli. Na podłodze leżały tylko ciemne drewniane deski, pozostałość po poprzednich lokatorach. Oczyma wyobraźni widziała tę biel, te szarości, te puchate białe dywany i ciepły koc z bąbelkami. Niestety teraz mieszkanie przypominało graciarnię. Wyglądało prawie tak, jak codzienny bałagan Grażyny. Jednak Giga jeszcze wtedy nie znała Grażyny, zatem nie miała porównania. Gdy poukładała już wszystko w garderobie (na wieszakach ubrania wisiały kolorystycznie, od najjaśniejszych do najciemniejszych, na półkach leżały co do centymetra równo poskładane, a buty stały w równo ułożonych kartonach), poczuła, że doprawdy powinno być jej wszystko jedno, czy ktoś ją zaprasza na urodziny, czy nie. Bo
jak pamiętamy, właśnie przez to była rozgoryczona, gdy weszła do kawiarni i kupiła sobie ogromne ciastko, które ze smakiem pożarła. Przetarła lustro, uśmiechnęła się do swojego odbicia i pomyślała, że zaczyna nowy rozdział życia i że z pewnością będzie szczęśliwa. Usłyszała warkot za oknem. Wyjrzała. Pod domem właśnie zaparkował wielki harley. Z harleya zsiadł równie wielki mężczyzna. Spróbował otworzyć drzwi do sklepu, ale mu się nie udało. Najwyraźniej zauważył kartkę z napisem „ZAMKNIĘTE”. Przetarł ręką zabrudzoną szybę witryny sklepowej i zajrzał do środka. Chyba nic nie zauważył, bo wzruszył ramionami, wsiadł na swój motocykl i głośno odjechał. Giga wróciła do porządków. Tym razem sypialnia. Trzeba było powlec poszewki na poduszki, na kołdrę i okryć to puszystą kapą. *** Mężczyzna na motocyklu właśnie odjeżdżał, gdy zza rogu kamienicy wyłonili się Grażyna, Florian i Norbert. Oczywiście wszyscy go usłyszeli (wszak trudno było go nie słyszeć), jednak odjechał z prędkością zupełnie nieprzepisową, zatem nawet nie zdołali zobaczyć, kim on jest. – Dokąd idziemy? – zapytała Grażyna. – Mówiłem ci, do domu – powiedział Florian. – Ale teraz musimy zakryć ci oczy. Norbert wyciągnął apaszkę i zawiązał ją na oczach Grażyny. Oczywiście przypomniała sobie natychmiast, w jakim momencie ostatnio miała zawiązywane oczy przez Norberta, i od razu zrobiło jej się gorąco. Pewnie to na wspomnienie tamtych namiętnych okoliczności. Nie dopuszczała do siebie myśli, że to klimakterium. Norbert złapał ją za rękę. Poczuła tylko znajomy zapach i w myślach stwierdziła, że co jak co, ale Martynki z oczami jak dziki kot o blasku księżyca to zdecydowanie nie lubi. Usłyszała zgrzyt przekręcanego klucza w zamku, skrzypnięcie starych drzwi. Poczuła zapach świeżej farby. Gdzie ona była? Na dole? W sklepie z częściami do szamb? A co z szambami i betoniarkami? Norbert zdjął apaszkę z jej oczu. – Tadam! – zawołał Florian. – To jest nasz prezent urodzinowy dla ciebie. Twoja nowa pracownia. Nie musisz już potykać się o sztalugi, możesz tutaj sobie w spokoju pracować, mieć swój bałagan, a potem iść na górę. – A szambo? – zapytała nagle. – Szambo? – zdziwił się Norbert. – Ale przecież tutaj normalna kanalizacja… – Mamie chodzi o sklep. Zaraz ci wszystko opowiem. Ale teraz, mamo, siadaj. W ogródku. Ogródek też wysprzątaliśmy, nawet nie zauważyłaś. – Czekaj, czekaj. – Grażyna rozglądała się po pracowni. Naprawdę zostało włożone tutaj dużo pracy. Na suficie zostały odsłonięte stare drewniane belki, wzdłuż ścian również. Podłoga była wyłożona kamiennymi kaflami. Już widziała to miejsce oczyma wyobraźni, gdy doda się tutaj trochę artystycznego ducha. – Nie chciałem żadnych dekoracji. Wiedziałem, że będziesz chciała zrobić to po swojemu. Zobacz, ścian masz wiele, stół ogromny. Krzesła, fotele. Nawet gdybyś chciała zrobić tutaj warsztaty malarskie albo plener w ogródku, z pewnością byłoby super. Grażyna popatrzyła z miłością na syna. Właśnie dostała cudowny prezent, nawet nie zdawała sobie sprawy, że o nim marzyła. – Ale co z tym sklepem? Coś mówiłeś, że splajtował. Nie mamy innego najemcy?
– To ja może pójdę na górę zrobić kawę – powiedział Norbert. – Ale to już trzecia! – zawołała Grażyna. – Bezkofeinową zrobię – powiedział były mąż i dyplomatycznie się usunął. Matka z synem wyszli na zewnątrz. Na zewnątrz ścielił się gęsty dywan trawy, widać kupionej na metry. Wzdłuż drewnianego płotu w doniczkach rosły kolorowe kwiaty, o których istnieniu Grażyna wcześniej nawet nie miała pojęcia. Ogród był zaprojektowany jak z najlepszego katalogu. Usiedli na metalowej białej ławce. – Boże, jak tu cudownie! – powiedziała Grażyna. – Wcześniej ten ze sklepu jakieś okropne rury tutaj trzymał. Nie byłam tu od kilku dobrych lat. Najpierw leżały deski do trumien, a potem rury i beton. Nic optymistycznego. A teraz raj! Już widzę tu sztalugi. I obawiam się, że cokolwiek mi powiesz, nie popsuje to czaru tego miejsca. To powiesz mi wreszcie, o co chodzi? – Mamo… – No mów. – Zacząć od złej wiadomości czy od bardzo złej? A może od dobrej? – Wiesz, gdybyś był moją siedemnastoletnią córką, oczekiwałabym, że powiesz, iż jesteś w ciąży, a ojciec zwiał. Jako że jesteś moim całkiem niemłodym już synem, ciąża u jakiejkolwiek kobiety by mnie ucieszyła, ale pewnie nie o to chodzi. – Grażyna zdjęła buty i zaczęła przechadzać się po trawie. – Zatem powiedz prosto z mostu. – Rzuciłem studia – powiedział zatem prosto z mostu. Grażyna stanęła jak wryta. – Cholera – powiedziała. – Cholera. – I? – No i cholera – powtórzyła. – Nie będzie moralizatorskiej przemowy i tak dalej? – No powiedz jeszcze tę najgorszą wiadomość. – To była ta najgorsza. Grażyna odetchnęła z ulgą. – To nie tak źle. – Szambo wypowiedziało umowę. Dwa tygodnie temu. – To wiem. Ale mówiłeś, że masz nowego najemcę. Kto to będzie? – Ja – powiedział Florian. – Jak to ty? A co ty tam będziesz robił? – Grażyna patrzyła zdumiona na syna. Zupełnie nie wyglądał, jakby umiał prowadzić biznesy. Wyglądał raczej tak, jakby miał oddać potrzebującemu ostatnie ubranie, zupełnie za darmo. Chociaż te jego nowe spodnie nie wyglądały, jakby długo miały mu posłużyć. Chwilę się zastanawiała, co też mógłby robić jej syn. Z przerażeniem stwierdziła, że ostatnio była tak zajęta sobą, że nawet nie potrafiła powiedzieć, w czym jej jedyne dziecko mogłoby się realizować. Bo że inżynierem nie będzie, to była pewna i podświadomie czekała na to, kiedy jej syn oznajmi, że rzuca studia. – Jaki jest plan B? – zapytała. – Nie ma planu B. – O Boże – jęknęła. – To zawsze był plan A – powiedział. – Mamo, tam będzie studio florystyczne.
Kwiaciarnia. Grażynie zrobiło się słabo. I znowu zimno i gorąco na przemian. To z emocji, bo przecież z pewnością nie klimakterium. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Cholera. Kolejny artysta w rodzinie. Najpierw babcia szwaczka, potem ona artystka, a teraz Florian – florysta. No tak, nazwała go tak, to teraz ma. – Ale synku. Jak to? – Mamo. Skończyłem kilka kursów. Cały czas się uczę. Dostałem kasę na start. – Kasę na start? – Z urzędu. – Kiedy ty to wszystko zdążyłeś zrobić? – W tak zwanym międzyczasie, mamo. – Florian się uśmiechnął. Grażyna jęknęła. Dla niej czas biegł zupełnie inaczej, a „międzyczasu” w ogóle nie było. Przegapiła coś i nie mogła sobie tego wybaczyć. Faktycznie odkąd zamieszkali osobno (ona wprowadziła się do mieszkania po Pelagii, a Florian został w ich starym mieszkaniu), trochę straciła kontrolę nad synem. A może to dobrze? Może on wreszcie mógł rozwinąć skrzydła? Ale kwiaciarnia? Florysta Florian. To go urządziła. Ale może to jest jego sposób na życie? Jak sobie przypominała, zawsze kochał kwiaty i miał do nich rękę. – Mamo? Nie jesteś zła? – Ach, synku. Jestem zła, że cię wypchnęłam trochę na inne tory życia. Chyba niezupełnie dla ciebie właściwe. Chodź tutaj. Siedzieli przez chwilę na ławce, przytuleni do siebie. Norbert właśnie nadchodził z kawą. Uśmiechnął się. Nie podszedł od razu. To nic, że kawa wystygnie. Czasem są ważniejsze rzeczy na świecie. Przez krótką chwilę pożałował, że nigdy nie został ojcem. Chyba już na to za późno. Czasem człowiek przez całe życie nie zdaje sobie sprawy, co tak naprawdę jest dla niego ważne. *** Wiesława wystawiła poduszkę na parapet. Na chwilę ją schowała, bo myślała, że deszcz spadnie, nie podobała jej się jedna chmura. Czasem wisi nad człowiekiem taka jedna czarna i nie wiadomo, czy będzie ulewa czy gradobicie. Z dużej chmury mały deszcz. Wiesława była dziś zła. Znowu zobaczyła tę „rehabilitantkę”, która wchodziła do domu. Oczywiście potem zajrzała przez wizjer. Dziewczyna stała pod drzwiami Zbyszka. Wdzięczyła się. Te młode zawsze się wdzięczą. O Boże, skąd wie? Stąd, że kiedyś też była młoda. I robiła dokładnie to samo. Ale w życiu jej nie przyszło na myśl, by nazywać to rehabilitacją. Nie, nie, zupełnie nie była zazdrosna, ale jak to: rehabilitantka? Przyłożyła szklankę do ściany. Oczywiście. Zbyszek jęczał i sapał. Jeszcze jej umrze przy tej rehabilitacji. Nie to, żeby się martwiła, to wiadomo już, ale kłopot zawsze będzie. Te transporty zwłok są koszmarnie drogie. W ogóle pogrzeby są drogie. Ona to chciała być spalona. Tak, by po niej robaki nie chodziły. Bo jak już ją zakopią, to chciałaby wiedzieć, że na pewno umarła, a nie tak w połowie. Podobno zdarzają się takie przypadki. Ostatnio widziała w telewizji albo czytała w „Fakcie”. Jedna taka umarła i potem się obudziła zmarznięta w kostnicy. A tam ani koca, ani nic, żadnej pierzyny. Chyba nawet tamta jedna goła leżała. Co to, to nie. Ona goła w żadnej kostnicy nigdy nie będzie leżała. I kwiaty też chce konkretne. Na przykład same róże. Żadnych chryzantem. I wieńców też nie chce. Przecież jak była na pogrzebie u Fryderyka, brata swojego, to leżał wielki
wieniec od Zosi i Józi. Nikt nie wiedział, kim są Zosia i Józia. Potem się okazało, że ktoś się pomylił i nie na ten pogrzeb przyszedł. Ta Zosia i Józia przyszły. W karakułach jakichś i kapeluszach z czarnymi firanami na przodzie, bo to zima była. Płakały strasznie, mówiły, że jest ich miłością i namiętnością. Fryderyk? Miłością? Namiętnością? Fryderyk był księdzem i jak one tak szlochały o tej namiętności, to proboszcz o mało zawału nie dostał. Że taki dobry ksiądz Fryderyk, a był czyjąś miłością. Dobrze, że ten proboszcz wtedy nie umarł z tego prawie zawału. Nie to, żeby Wiesia się martwiła, jakby umarł, ale zawsze to jakiś kłopot z tym pogrzebem. A Wiesia nie lubiła sobie robić kłopotów. Wieczorem, jak zawsze, zanim udała się spać, spod poduszki wyjęła zdjęcie mężczyzny. – Dobranoc, kochanie – powiedziała i bardzo szybko zasnęła.
ROZDZIAŁ 4 W KTÓRYM POZNAJEMY EWĘ, KTÓREJ ZDECYDOWANIE NIE WYPADAŁO SIĘ UŚMIECHAĆ, ORAZ DOWIADUJEMY SIĘ, ŻE KAMIENICA PRZY ULICY PRZYTULNEJ ZDECYDOWANIE MA PECHA Ewa Grosicka od rana nie mogła sobie znaleźć miejsca w domu. Odprowadziła córkę do szkoły i jak najszybciej wróciła z powrotem. Nie mogła skupić się na pracy. Była tłumaczką, od trzech lat prowadziła działalność gospodarczą. Współpracowała z wieloma firmami na całym świecie. Na brak zajęć nigdy nie mogła narzekać. Na jej biurku leżał stos zaległych dokumentów. Znowu po nocy będzie siedzieć. Jak zawsze. Już powoli się do tego przyzwyczajała. Ale co miała robić? Noc była jej najlepszą przyjaciółką. Zwykle bezsenna noc. Nie mogła spać, nie mogła też jeść. Nic nie mogła. Miała wrażenie, że nawet nie mogła żyć, ale jakoś żyła. Z dnia na dzień, ale żyła. Zatem jej wrażenie było złudne. Spojrzała na fotografię stojącą na biurku. Jej mąż. Przystojny, młody i zawsze uśmiechnięty. Na zdjęciu obejmował ją, a przed nimi stała Amelka, ich córka. Ewa pokręciła głową. Dzisiaj była na niego zła. Jak on mógł jej coś takiego zrobić. Z dnia na dzień. Odejść, nie mówiąc nic. Zostawić bez słowa ją i dziecko. Jak mógł! Bywały chwile, gdy płakała, ale były też momenty, gdy była na niego wściekła. Podobno wściekłość jest lepsza niż rozpacz. Tak gdzieś przeczytała. Niestety rzadko była wściekła. Jej córka Amelka chyba się łatwiej pogodziła z tym wszystkim. Czy to ona była silniejsza z nich dwóch? Czasem zdarzało im się płakać razem. Siadywały pod grubym kocem, brały karton chusteczek i mocno przytulone wycierały sobie wzajemnie łzy. Płacz był dobry, bo często potrafił rozładować emocje. Czasem Ewa miała wrażenie, że już nie ma łez, ale one się brały nie wiadomo skąd. Przeprowadziła się do tego trzypokojowego mieszkania na ulicy Przytulnej miesiąc po tym, jak odszedł. Nie mogła żyć dalej we wspólnym domu. Nie mogła chodzić po trawie, którą on kosił co sobotę, budząc ją hałasem kosiarki. Ależ była wtedy zła! Nie dawał jej się wyspać! Nie umiała rozpalać w kominku, w którym on palił w długie zimowe wieczory. Ten kominkowy ogień zwykle grzał ich zmarznięte stopy, ubrane w kolorowe wełniane skarpety, które ona robiła na drutach jesienią. Byli małżeństwem idealnym. Wiedzieli o tym i każdy im to mówił. Dwoma napotkanymi, doskonale pasującymi do siebie połówkami jabłka. Oczywiście czasem się kłócili, jak zdarza się w każdym związku. Czasem nawet jej się wydawało, że on nic nie robi w tym małżeństwie, że wszystko jest na jej głowie. Robiła mu z tego powodu wyrzuty, czasem dzikie awantury. Dopiero gdy została sama, zobaczyła, jak naprawdę on angażował się w ich życie. Dlaczego tego wcześniej nie dostrzegła? Dlaczego zobaczyła to dopiero wtedy, gdy go już z nią nie było?
Czy gdyby wcześniej zauważyła, doceniła, byłoby inaczej? Wielokrotnie zadawała sobie to pytanie. Co mogłaby zrobić, by życie w pewnym momencie zmieniło swój bieg? Pamiętała ich ostatnią rozmowę. Nad ranem, on leżał w łóżku, ona siedziała i głaskała go po włosach. – Nie zostawiaj nas – płakała. – No co ty. – Uśmiechnął się z trudem. – W życiu. Potem już zabrała go karetka. Było po wszystkim. Zmarł jeszcze w domu. Tego była pewna. Zupełnie nie wiedziała dlaczego, ale to, że stało się to w domu, napawało ją spokojem. Nie mogła jeszcze uwierzyć w jego śmierć. Wkrótce mijał rok od tamtego zdarzenia, a jej się wciąż wydawało, że musi się nauczyć życia od nowa. Miała wrażenie, że była z nim od zawsze. Że nigdy nie istniała osobno. Czuła, jakby ktoś nagle odciął kawałek jej ciała i powiedział: teraz musisz się nauczyć żyć. Bardzo ciężko złapać równowagę, gdy brakuje części ciebie. Bardzo ciężko. Poza tym samo słowo „wdowa” brzmiało strasznie. – Stan cywilny? – Wdowa. Spojrzenie pełne współczucia. Wdowa w dzisiejszym świecie jest nietykalna. Wdowa ma rozpaczać, nie wolno jej się uśmiechać. Nie wolno pragnąć, nie wolno się cieszyć. Wdowa powinna całe życie cierpieć. I chodzić ubrana na czarno. Nie dla wdów różowe sukienki. Co innego singielka, rozwódka. One powinny używać życia. W kolorowych czasopismach pełno porad. „On cię opuścił? Pozwól sobie na romans! Zapomnij przez chwilę, że jesteś nieszczęśliwa!”. Wdowa nie może zapomnieć. Ona powinna rozpaczać przez całe życie, a przecież też została opuszczona! Nagle! Bez słowa! Po prostu ją zostawił! Jest w jeszcze gorszej sytuacji niż te wszystkie kobiety, których mężowie odeszli do innej. Nawet jej koleżanki zapominały, że ona jest wciąż Ewą. Taką samą. Tak samo można z nią rozmawiać, tak samo żartować. Owszem, czasem się rozpłacze w zupełnie nieoczekiwanym momencie, ale c’est la vie! Raz z górki, raz pod górkę. Nie. W naszym społeczeństwie wdowa była smutna, zasuszona i brzydka. I gdy miała paznokcie pomalowane na czerwono, społeczeństwo patrzyło na nią karcąco. Owszem. Pomagano jej. Szczególnie w pierwszym miesiącu. Potem coraz mniej i coraz mniej. A potem musiała zacząć żyć sama. Z Amelką, która chyba trzymała się dużo lepiej niż ona. Dom sprzedała i za część kwoty kupiła mieszkanie w kamienicy przy ulicy Przytulnej 26. Gdy usłyszała adres, stwierdziła, że nawet nie musi oglądać mieszkania. Oczywiście obejrzała. Ze względu na Amelkę. Ale przecież na ulicy Przytulnej nie mogło się mieszkać źle. Wprawdzie gdy się wprowadzała, nad oknem na parterze właśnie ktoś przybijał okropny czerwony neon mówiący o tym, że będą tam sprzedawane części do szamb, ale cóż. Nie przeszkadzało jej to zupełnie. Szamba też są potrzebne. Chociaż zdecydowanie był to „gówniany” zawód. Od pewnego czasu zauważyła jednak, że sklep jest zamknięty, a w nim uwija się dwóch mężczyzn. Jakby chcieli zrobić tam rewolucję. Może i dobrze. Miała nadzieję, że będzie tam coś bardziej romantycznego niż sklep z częściami do szamb. Jakaś miła kawiarnia, gdzie będzie można usiąść, pogadać, zapomnieć
o wszystkim, co boli, a może nawet wziąć komputer i popracować. Wiedziała, że parter należy do chłopaka, który mieszkał na pierwszym piętrze. I chyba jego matka też tam mieszkała. Taka ekscentryczna malarka. Sprawiała wrażenie niesamowicie zakręconej. Ewa się uśmiechnęła. Kiedyś, dawno temu, chciała malować. Gdy była dzieckiem, podobno nawet jej to nieźle wychodziło. Niestety teraz trzymała kredkę w dłoni tylko wtedy, gdy chciała coś narysować Amelce. Zawsze robił to tata. Zawsze tłumaczył dziecku świat. Opowiadał o gwiazdach, o zwierzętach. Ewa zupełnie się na tym nie znała. Musiała się nauczyć świata od nowa. Dzwonek do drzwi. Niechętnie wstała. Za drzwiami stała młoda dziewczyna, szczupła blondynka z promiennym uśmiechem na twarzy. – Dzień dobry. Właśnie się wprowadziłam. Tutaj. – Wskazała drzwi. – I mam straszną ochotę na kawę, a nie mam mleka. Nie wiem jeszcze, gdzie tu najbliższy sklep. Ma może pani pożyczyć mleko? Ewa się uśmiechnęła. Minęły czasy, gdy ktoś pożyczał mleko czy przychodził po sól albo cukier. W ogóle minęły czasy, gdy ktoś odwiedzał kogoś bez zapowiedzi. – Oczywiście. Proszę, wejdź – powiedziała. Potem, zupełnie nie wiedząc dlaczego, zaproponowała: – To ja zapraszam na kawę. – Uśmiechnęła się. – Na dobry… Dobry początek w nowym miejscu. – Podała rękę. – Ewa jestem. – Giga – przedstawiła się dziewczyna. – Giga? Przedziwne imię. – Tak. Moi rodzice mieli fantazję ułańską. A raczej mieliśmy babcię, która wszystkich trzymała w garści. – U mnie pospolicie, urodziłam się w Wigilię, to nazwano mnie Ewa. – To masz nawet gorzej niż ja. – Dlaczego? – Bo zawsze dostawałaś jeden prezent. Pod choinkę i na urodziny, i jeszcze na imieniny. Ewa się roześmiała. – Racja. Chodź do kuchni, wstawię wodę. – Ale to nie kłopot? – zapytała Giga. Rozejrzała się wokół i zobaczyła stosy papierów na biurku. – Chyba przeszkadzam? – Nie. Tak naprawdę czekałam, aż ktoś mi przeszkodzi. – Dobra. To ja na chwilę usiądę, a ty mi opowiesz o wszystkich lokatorach w kamienicy. – Ale… Ale ja tak naprawdę ich nie znam! – powiedziała Ewa. – Nie znasz? To trzeba poznać! – Ale… Po co? – Łatwiej się żyje, jak się ma przyjaciół wokół, prawda? No łatwiej, pomyślała Ewa. Wielokrotnie skończyło jej się mleko do kawy. Piła wtedy czarną, chociaż bardzo takiej nie lubiła. Nie poszła pożyczyć mleka od nikogo. Bo od kogo? Od chłopaka z dołu? Czy od jego matki, szalonej artystki? Chyba nie od pana Zbyszka, który wiecznie narzeka? Ani od tej starszej pani z trzeciego piętra, która oparta o poduszkę wyłożoną na parapecie wiecznie obserwuje świat przez okno. Nie miała pojęcia, od kogo miałaby pożyczyć mleko. – W kubku czy w filiżance? – zapytała. – W kubku… – powiedziała Giga. – W jak największym kubku. Moja mama się śmieje,
że ja zawsze z nocnika piję. – Ja też wolę w kubku. Filiżanki jednak trzymam dla gości. Czasem chcą elegancko. – Jasne – powiedziała Giga i wypiła łyk kawy. – Tak naprawdę chciałam tu przyjść, bo słyszałam, jak płaczesz – powiedziała nagle. – Miałam mleko. Na jedną kawę by wystarczyło. Ewa zamarła ze szklanką w dłoni w połowie drogi do ust. Cała zesztywniała. – Poczułam, że powinnam być szczera. – Giga spojrzała prosto w oczy Ewie. Ta pokiwała głową. – Jestem wdową. A wdowy często płaczą – powiedziała. – Są też wesołe wdówki. – Na to chyba przyjdzie poczekać. – Przyjdzie z czasem. – Giga się uśmiechnęła. – Skąd wiesz? – Wszystko przychodzi z czasem. Gdy na to czekasz, czekasz całe życie. A gdy przestajesz czekać, los robi ci niespodziankę i to, na co wcześniej czekałaś, po prostu się dzieje. Trochę skomplikowane. – Trochę. – To opowiedz mi o mieszkańcach kamienicy. – Wiesz, niewiele wiem. Może pan Zbyszek by ci powiedział. – Pan Zbyszek? – Mieszka u góry. Nade mną. Starszy pan. Trochę marudzi na cały świat. A najbardziej na swoją sąsiadkę zza ściany, panią Wiesię. Odkąd tu mieszkam, wciąż się kłócą. Pani Wiesia nieustannie patrzy przez okno. To ona wszystko wie, co się dzieje. Przed nią nic się nie ukryje. – Musimy ją kiedyś zaprosić na kawę. – Panią Wiesię? – zapytała zdziwiona Ewa. – Nie przyjdzie. W życiu. – Przyjdzie. Zobaczysz. Razem z panem Zbyszkiem. – Giga się uśmiechnęła. – To już wszyscy? Malarka, jej syn. Ty, ja, pan Zbyszek i pani Wiesia. – Tak. – A na dole? – Na dole teraz nie wiem, co będzie. Kiedyś podobno była tam pracownia krawiecka. Słyszałam, jak pani Wiesia mówiła. – Szyld chyba wisi pod spodem. Coś z „dobrych myśli”. – Pracownia Dobrych Myśli. – Ewa się uśmiechnęła. – Zawsze to lepiej niż sklep z trumnami. Kiedyś podobno tutaj był. Zanim były części do szamba. – Trumny też są potrzebne – powiedziała Giga. – Ja o tym wiem najlepiej. – Ewa spuściła oczy. – Kiedy to się stało? – Jedenaście miesięcy temu. – Prawie wczoraj. – Tak, prawie wczoraj – przytaknęła Ewa. – Rozumiesz mnie? – zapytała zdziwiona. Giga pokiwała głową. – Jak będziesz chciała kiedyś popłakać w towarzystwie, po prostu przyjdź. – A ty, mieszkasz sama? – zapytała Ewa. – Sama. Chociaż z pewnością wkrótce ze mną zamieszka jakiś kot albo pies. Ile można
samemu być? – A… Mężczyźni? – Czy kobiecie potrzebny jest do szczęścia mężczyzna? – Chyba… Tak. – No tak, ale nie za wszelką cenę. Wiesz, co mnie wkurza? To, że gdy jesteś sama, nikt nie zaprasza cię na imprezy, bo każda koleżanka ma wrażenie, że wyszarpiesz jej mężczyznę. Że tylko czyhasz, kiedy ona zostawi go samego na parkiecie i wtedy zarzucisz na niego sidła. – U mnie podobnie. Tylko ja nie mam przyzwolenia na wychodzenie z mężczyzną. Nawet na taniec. Bo wiesz, wdowie nie wypada. Wdowa ma rozpaczać przez całe życie… Mówię okropne rzeczy, prawda? – Nie. – Nie dziwi cię to, że nie chcę już rozpaczać? Kocham mojego męża. Zawsze tak będzie, ale chyba powinnam iść dalej. – Powinnaś. Wcale mnie to nie dziwi. Życie toczy się dalej. Pędzi obok nas. A rozpacz, depresja nas zatrzymują. Ono się nie zatrzyma i potem dziwimy się, ile rzeczy się stało, a my wciąż w miejscu. To na długą rozmowę. Przy winie. – Przy winie. Masz rację. – Dziękuję za kawę. Muszę ogarnąć moje kartony. Pojutrze do pracy. – Gdzie pracujesz? – W telewizji. – Giga chyba po raz pierwszy użyła słów „pracuję w telewizji”. Ew była zaskoczona. – Dziennikarka? – Na razie asystentka szefowej. Ale mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni. Marzenia są po to, by je spełniać. Lecę. – Ja też biegnę po córkę, do szkoły. Ma osiem lat. – Miłego dnia! – powiedziała Giga i wróciła do swoich kartonów. Ojczym uwierzył w końcu, że ma zamiar zadomowić się w Miasteczku na dobre i przywiózł jej kolejną partię dobytku. Westchnęła nad panującym znowu wokół bałaganem i zabrała się do sprzątania. Nadal wierzyła, że na smutki najlepsze było sprzątanie. *** Wiesia wystawiła poduszkę na parapet. Trochę jej podarła się ta poduszka. Chyba musi zainwestować w nową. Ale czy warto kupować nową poduszkę? Wiadomo, ile to ona, Wiesława, jeszcze lat pożyje? Potem nie dość, że z nią będą mieli kłopot, to jeszcze z nową poduszką. Bo komu ją oddać? Jak będzie taka nowa i ładna? Kłótnie tylko będą. A z testamentem też kłopot. Nie będzie testamentu robić dla jednej poduszki przecież. A tak poceruje i potem po prostu się wyrzuci. Ktoś wyrzuci, bo ona przecież spalona już będzie i nie będą ją interesowały żadne poduszki tego świata. Natomiast teraz interesowało ją wszystko. Od śmierci Pelagii same zmiany w kamienicy. Wtedy to Grażka wyprowadziła się do matki i mały Florek został sam. No, nie był już taki mały. W ogóle odkąd Pelagia odeszła, jakaś klątwa na tej kamienicy ciąży. Bo wszyscy sami jak palec, ani mężów, ani żon, ani nawet konkubentów. I Pelagia sama była, i potem Grażynka z brzuchem wróciła i nie przyznała się, czyj jest Florek. I ta Ewa, co ryczy wciąż, też sama, i ta młoda, co teraz się wprowadziła, też nie wygląda, jakby miała za mąż wychodzić. I jeszcze ten biały kot, co to się okazało, że niczyj jest! Co za
kamienica! Oczywiście Wiesława zadaje sobie sprawę, że jest teraz moda na singli, czyta gazety przecież i ogląda telewizję, wiele też już przeżyła, ale bez przesady. W jednej kamienicy sami single? Wdowy, rozwódki i panny oraz kot zupełnie samotny, albo kotka, bo przecież Wiesia nie będzie bożemu stworzeniu pod ogon zaglądać. No i Florek, ale tu by się Wiesia zastanowiła, czy on pannę kiedykolwiek będzie miał, czy aby nie kawalera. Wrażliwy ten Florek był od małego, kochała go jak wnuka, oczywiście nigdy by się nie przyznała do tej miłości, bo wie, że z miłościami to tylko kłopot jest (wie, bo gazety czyta i telewizję ogląda, a też już trochę przeżyła). Ona nie ma nic przeciwko kawalerom, jak razem są ze sobą, jeśli są dobrymi ludźmi i nie robią nikomu kłopotu, to niech sobie razem są. Ot, taki na przykład był Józek, mieszkał w kamienicy obok. Teraz już tej kamienicy nie ma, stoi bank ze szklanymi oknami, Józka też już nie ma. I tego jego kawalera też nie. A dobrzy ludzie byli. I nawet jak umarli, nie zrobili nikomu kłopotu, bo pieniądze specjalnie na ten cel zostawili w biurku. Wiesława też już nawet urnę kupiła. Bo przecież nie mogła pozwolić, by ktoś ją pochował w niewłaściwej urnie. Na przykład Zbyszek mógłby zrobić to złośliwie i dać jej urnę w kolorze zielonym. Nie cierpiała koloru zielonego, był zupełnie nietwarzowy i doprawdy nie mogła dopuścić, by po śmierci jej prochy spoczywały w zielonej urnie. Oj, one na pewno nie spoczywałyby w spokoju. One by wściekle wirowały w tym zielonym i straszyły po nocach. Nie chciała nikogo straszyć szczególnie po nocach. Jeszcze by komuś kłopotu narobiła. Ostatnie, czego chciała Wiesława, to kłopoty. Faktycznie jeszcze zastanawiała się, czy jak będzie urna i będą jej prochy, to czy kogoś do niej nie dosypią. Ale przecież nawet jak dosypią, to jej będzie chyba już wtedy wszystko jedno. A jak ten kot okaże się kotką i małe przyprowadzi? Z jednym kotem to kłopot, a co dopiero z małymi! Och, jak Wiesława nie lubiła kłopotów!
ROZDZIAŁ 5 W KTÓRYM OKAZAŁO SIĘ, ŻE GAZETY KŁAMIĄ (SZCZEGÓLNIE TE Z OGŁOSZENIAMI O PRACĘ), SZEFOWA JEST ALTER EGO CRUELLI DE MON, A WIESIA ZASTANAWIA SIĘ, GDZIE DMUCHANA LALKA MA USTNIK Giga postanowiła być pracownikiem miesiąca. Albo nawet roku. Zawsze marzyła o tym, by pracować w telewizji. Marzyła o tym, by błyszczeć na antenie, by poprowadzić kiedyś serwis informacyjny albo chociaż relację z osiedlowej imprezy. Cokolwiek. Liczyła na to, a wręcz była pewna, że marzenie się spełni. Na nieszczęście jej szefowa, harpia i pirania, miała zdecydowanie inny pomysł na Gigę, którą niestety nazywała pełnym imieniem. Swoje prawdziwe imię Giga skrywała głęboko, jednak szefowa oraz kadry miały dostęp do dokumentów i nie dało się go ukryć. – Genowefo, podaj mi papier do drukarki. – Szefowa zawołała tak, że słyszeli ją chyba wszyscy pracownicy. Gdyby nie dźwiękoszczelne ściany, podejrzewałaby, że każdy, kto aktualnie słuchał nadawanego przez telewizję programu, również usłyszy, że Giga to tak naprawdę Genowefa. Przerażające. Pierwszy dzień pracy nie zapowiadał się ciekawie. Zaczął się od Genowefy, czym zdecydowanie popsuł Gidze humor. – Czy byłaby pani uprzejma i nazywała mnie Gigą? Bo to zawsze krócej i sympatyczniej – nieśmiało zapytała dziewczyna. – Nikt nie obiecywał, że będzie sympatycznie – powiedziała szefowa. Giga zmarszczyła brwi. Przypomniała sobie, że w treści ogłoszenia wyraźnie było napisane: „miła atmosfera pracy”. Oprócz tego „możliwość awansu”, „poznanie telewizji od środka” i jeszcze kilka innych pięknych, kuszących młode adeptki dziennikarstwa zwrotów. A tu niespodzianka. Nie będzie miło i jedyne, co pozna w telewizji, to swoją szefową i zahukane dziennikarki, które nie mają śmiałości powiedzieć przed kamerą niczego, co nie byłoby przez szefową zaakceptowane. – A „miła atmosfera pracy”? – zapytała cicho Giga. Szefowa zmroziła ją spojrzeniem. Giga wytrzymała wzrok. Oj, nie będzie łatwo w tej robocie. Jednak Giga była przyzwyczajona, że jest trudno. Kochała wyzwania i mimo początkowych problemów nie miała zamiaru się poddawać. Diabeł ubiera się u Prady, pomyślała. Muszę zobaczyć. Albo Cruella de Mon od Dalmatyńczyków. – Ty jesteś po studiach. Nie umiesz nic – powiedziała Cruella (już chyba nikt nigdy nie nazwie jej Mariolą). – Może się kiedyś czegoś nauczysz, a może nie. To zależy tylko ode mnie. I tylko ja decyduję, czy już coś umiesz, czy nie. Zostałaś zatrudniona, by ogarnąć panujący tutaj bałagan po twojej poprzedniczce. Giga zacisnęła zęby. – Proszę do mnie mówić Giga. Na Genowefa mogę nie reagować. Jak nie reaguję, to nie mogę obiecać, że wykonam wszystkie zadania, które mi pani powierza. Jeżeli natomiast
będzie pani do mnie mówić tak, jak wszyscy mówią do mnie od ponad dwudziestu lat, jest szansa, że będzie pani zadowolona z mojej pracy. A chyba nam wszystkim o to chodzi. Po to zostałam zatrudniona, by pani pomóc – powiedziała spokojnie. Cruelli pociemniały oczy. Chyba ze złości. Rozejrzała się wokół. Jakoś nikt na nią poza Gigą nie patrzył. Ta bezczelna dziewczyna wpatrywała się jej bezczelnie w oczy. No, może nie bezczelnie, bo nawet lekko się uśmiechała, ale nie pamiętała, by kiedykolwiek ktokolwiek się do niej zwracał w ten sposób. Miała zamiar coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie. Oczywiście gdyby mogła, kazałaby tej nieznośnej dziewusze oddzielać mak od ziarenek piasku, jednak w redakcji nie było ani maku, ani piasku. Niestety. – Na razie posprzątasz szuflady. Kompletnie nie wiem, co tam jest. Musisz przygotować sobie miejsce pracy. Ja teraz wychodzę. Będę jutro. Gdy tylko szefowa wyszła z gabinetu, rozległ się jej śmiech. Kiedy chciała, doprawdy umiała być urocza. Tym razem swój urok osobisty skierowała do dziennikarza, twarzy lokalnej telewizji, Macieja Sobczaka. Każda telewizja ma zwykle swojego celebrytę. Gdyby tenże odszedł z pracy, oglądalność spadłaby na łeb na szyję. Zatem Mariola Ryś alias Cruella de Mon za wszelką cenę starała się, by jej pracownik był zadowolony i z pracy, i z życia osobistego. A jakże być zadowolonym z życia osobistego, gdy nie dzieli się go z Cruellą? Przecież to oczywiste, że każdy marzy, by spędzać z nią noce i poranki. Marzenia trzeba spełniać. Tym bardziej, gdy można je spełnić takiemu przystojniakowi, jakim był Maciej Sobczak. Wysoki, potężny, niczym zawodnik futbolu amerykańskiego. Najbardziej lubiła, gdy przygotowywał się do programu. Wtedy podwijał rękawy koszuli i tak pięknie drgały mu mięśnie przedramienia. Prawdę mówiąc, Cruelli wystarczyło patrzeć na te mięśnie, no ale wiadomo. Mężczyzna potrzebuje czegoś więcej. I doprawdy ona mogła się dla niego poświęcić. *** Giga usiadła przy biurku. Faktycznie czekało ją wiele pracy. Przez głowę oczywiście przemknęła jej myśl, że praca w redakcji telewizji nie będzie polegała na tym, co obiecywano. Że nie tylko „miła atmosfera” wspomniana w ogłoszeniu była fikcją, ale też pozostałe atuty tak pięknie opisane. No nic. Nadal miała nadzieję, że ktoś, kto ciężko pracuje, ma marzenia i dąży wytrwale do ich realizacji, zawsze dostaje prezent od losu. *** Prezent od losu dostał natomiast Florian. Właśnie malował sufit w swoim nowym lokalu, gdy usłyszał głośny hałas przed wejściem. Harley? Floriana nigdy nie pociągały wielkie samochody ani motocykle. Od dziecka był chłopcem raczej delikatnym, prawa jazdy nie miał, często przemieszczał się po Miasteczku rowerem albo na piechotę. Dlatego też pojazd, który zaparkował przed pracownią, nie zrobił na nim wrażenia. W przeciwieństwie do młodego człowieka, który zszedł z tego pojazdu. Przed drzwiami stanął wysoki, potężny mężczyzna. Ubrany był w czarne skórzane spodnie i czarną kurtkę. Właśnie zdjął kask i rozglądał się wokół. Czy Florian powinien wyjść? Zapytać, czego ten tu szuka? Florian poczuł lekko przyspieszone bicie serca i zaraz potem usłyszał pukanie do drzwi. Zszedł zatem z drabiny, wypiął klatę (którą też miał niczego sobie) i przekręcił klucz. – Dzień dobry – powiedział motocyklista. – Tu kiedyś był sklep metalowy. – Był. Całkiem dawno. – Florian się uśmiechnął. – Potem były szamba i betoniarki.
– No właśnie. I zawsze tam kupowałem części do motocykla. Właściciel kiedyś miał harleya, którego rozebrał na części. Taka wielka skrzynia była. Florian zmrużył oczy. – Skrzynia? Ostatnio wyniosłem coś na strych. Taka czerwona? – Tak, tak, metalowa taka. – Cholernie ciężka. – Pokręcił głową. – Gdybym wiedział, że ktoś się po nią stawi, zostawiłbym ją na dole. – Uśmiechnął się. – Proszę poczekać. Umyję ręce i pójdziemy na górę, to sobie pan weźmie, czego potrzebuje. – Tomasz – powiedział motocyklista. Florian zobaczył, że ma niesamowicie niebieskie oczy. Takich oczu chyba nie ma w przyrodzie. – Florian. – A co tutaj będzie? – Tomasz się rozejrzał. – Pracownia florystyczna – powiedział nieśmiało Florian. – Wreszcie coś fajnego! – ucieszył się Tomek. – To miejsce jest zbyt klimatyczne na zwyczajne rzeczy. – Części do szamb nie były fajne, to fakt – zgodził się Florian. – Zdecydowanie nie. Jedyną fajną rzeczą była ta skrzynka. – Idziemy do góry. Ja wejdę pierwszy. – Florian wszedł po schodach. Weszli na strych. Oczywiście nie zdawali sobie sprawy, że przez wizjer obserwowała ich pani Wiesia, która słuch miała idealny i jak tylko usłyszała tupot na klatce (rzadko ktoś się zapuszczał na trzecie piętro), to natychmiast pędziła do drzwi tak szybko, na ile jej dość wiekowe gnaty pozwalały. – To ta? – zapytał Florian, wskazując na skrzynkę. – O ta! – powiedział uradowany Tomasz. – Bierz, co ci potrzebne. Ja z tego nie skorzystam. – Nie lubisz motocykli? – Lubię. Ale nie jeżdżę. Cieszę się, że mogą ci się przydać. Wybieraj, co chcesz. – Ale… Ja kupię… Bo dla mnie to skarby! – Cieszę się, że mogłeś znaleźć skarb na moim strychu. – Florian spojrzał na Tomasza, który właśnie wyciągał ze skrzyni jakiś pozornie nienadający się do niczego kawałek metalu, a minę miał, jakby znalazł wszystkie brylanty tego świata. – Ja też się cieszę. Ja też. Chyba będę tu często przychodził – powiedział i obaj się uśmiechnęli. Każdy z wiadomego tylko sobie powodu. *** – Florianie. Tego faceta z motorem musimy załatwić dla naszej Ewy – stwierdziła Grażyna, gdy tylko Tomasz wyszedł. – Dla Ewy? – Florian pomyślał, że chyba jednak nie załatwi dzisiaj malowania tego sufitu. – Dlaczego dla Ewy? – zapytał, niemalże z pretensją w głosie. – No ona samotna taka. Płacze często. Potrzebny jej facet. – Ale jej potrzebny facet z jakimś kombi, a nie na motocyklu. Rodzinę przecież ma. Amelka jest. Na harleyu nie będą przecież dziecka wozić. Grażyna usiadła na taborecie, zamyślona. – Może masz i rację. – Pokiwała głową. – Nigdy nie myślałam pragmatycznie. – No widzisz. On z tym motorem zdecydowanie nie pasuje do kobiety z dzieckiem. – Masz rację, masz rację – powtarzała Grażyna. – A do kobiety z odchowanym już
dzieckiem? – zapytała głośno. – Mamo, czy ty masz na myśli siebie? – Florian o mało co nie spadł z drabiny. – Przecież on mógłby być twoim synem! – Oj tam, zaraz synem. – Grażyna wzruszyła ramionami. – Ja się czuję jeszcze zupełnie młodo. – A Norbert? – upewnił się syn swojej zupełnie młodej matki. – Aaa, Norbert – jęknęła Grażyna. – Norbert ma Martynkę. Z oczami jak gwiazdy czy tam jak kot. Z tego wszystkiego zapomniałam już, jakie te oczy były. Wiesz? Najgorsze jest to, że ja dopiero teraz dojrzałam do Norberta. Gdy byłeś mały i próbowaliśmy razem coś stworzyć, chciałam z nim bawić się w dom. Mama, tata i tak dalej. On nie lubił się bawić w dom i nie za bardzo umiał. A teraz chyba ja też wolę inne zabawy. W dom niekoniecznie. Florian zaczął czuć się niezręcznie. Nie za bardzo miał ochotę słuchać, w co jego matka lubi się bawić. Jednak podświadomie pragnął, by Tomasza zostawiła w spokoju. – No dobrze. To ty sobie maluj, a ja pójdę przenieść materiały. Widziałeś tę nową dziewczynkę, która się do nas wprowadziła? – Widziałem. – Może byś się nią zainteresował? – W sensie? – W sensie towarzyskim. – W sensie towarzyskim mogę. – A innym? – Innym? – No wiesz, o co mi chodzi! Oczywiście. Wiedział. Ale w sensie towarzyskim najchętniej zainteresowałby się motocyklistą. I miał pewne podejrzenia, że motocyklista również nie miałby nic przeciwko takiemu zainteresowaniu. Następnym razem trzeba bardziej zadbać o siebie. Na przykład założy te spodnie od Dolce & Gabbana. Te podarte, które upolował na eBayu za bezcen. Osiemdziesiąt dziewięć dolarów, a wcześniej kosztowały ponad osiemset. Doskonale w nich wyglądał. Nie były zbyt wygodne, bo nieco za mocno wszystko opinały, ale trudno. Wydał na nie tyle kasy, to trzeba było wmówić sobie, że są wygodne. *** Wiesława wystawiła na parapet poduszkę. Podobał jej się ten motocyklista. Przez chwilę nawet zapomniała, że ma prawie osiemdziesiąt lat. Tomasz trochę przypominał jej ulubieńca z programu, który oglądała wieczorami, ale był jakby bardziej barczysty. A może to ta kurtka skórzana czyni go takim barczystym? Nie wiedziała. Mogłaby go sobie obejrzeć bez kurtki. Och, gdyby tylko młodsza była. Niestety. Nie zanosiło się, by kiedykolwiek miała być młodsza. Mimo postępu medycyny i techniki nic nie zmieniało się w tej jakże ważkiej dla niej kwestii. Całkiem dobrze się jeszcze czuła, zawdzięczała to chyba głównie ćwiczeniom, które wykonywała codziennie o poranku. Nie, nie była to ta gwiazda Chodakowska ani Lewandowska, o nie. Te ćwiczenia by ją zabiły. A to zbyt wcześnie. Nie chciała przecież jeszcze robić nikomu kłopotu. A ze śmiercią wiadomo, kłopot zawsze duży jest. Wolała zająć się kłopotami doczesnymi. Ot, na przykład wczoraj Zbyszek musiał zostać w szpitalu. Nic poważnego, ale musiała sama oglądać ten swój program. Mimo iż się wzbraniała przed tym stwierdzeniem, wolała oglądać telewizję ze
Zbyszkiem. Ominął go doprawdy szokujący odcinek. Otóż ten, którego nazywała Debilem (naprawdę rzadko tak nazywała kogokolwiek, ale lubiła nazywać rzeczy i zjawiska po imieniu, a ten mężczyzna z pewnością był zjawiskiem do odpowiedniego nazwania), dostał w prezencie dmuchaną lalkę. Znaczy dostał nienadmuchaną, a ona bardzo chciała się dowiedzieć, gdzie się tę lalkę dmucha, ale wtedy zadzwonił Zbyszek ze szpitala, że jest wszystko w porządku i nie zobaczyła. Po co on dzwonił? No przecież wiedziała, że jest wszystko w porządku, przecież w szpitalu był. Nawet jakby umarł w szpitalu, to kłopot zawsze mniejszy. No i jak mówił jej, że jest wszystko w porządku, tamten mężczyzna, którego nazywa słowem na literę D, nadmuchał tę lalkę. Ależ była wściekła na Zbyszka, że nie dała rady zobaczyć, gdzie ona ma ustnik do dmuchania. I potem im ta lalka pękła. Tak po prostu, zaczęła syczeć przeraźliwie. Wzięli ją za ręce i zawieźli do wulkanizacji. Dzisiejszy odcinek szokował ją naprawdę bardzo. Chciała nawet potem jeszcze zadzwonić do Zbyszka, by mu to wszystko opowiedzieć, ale już było stanowczo za późno. Opowie mu jutro. Może nawet upiecze serniczek. Serniczek Zbyszek lubił. Nie to, żeby jakoś specjalnie się o niego martwiła, ale twaróg akurat miała, a poza tym jeszcze Zbyszek by awanturę jakąś zrobił i byłby kłopot. Awantur Wiesia nie lubiła, a kłopotów już w ogóle. Nie pamiętała wprawdzie, by Zbyszek kiedykolwiek robił awantury, gdy wracał ze szpitala, ale przecież zawsze był serniczek albo szarlotka, to nie miał powodów. Wolała nie ryzykować. Bo przecież kłopotów zupełnie nie lubiła.
ROZDZIAŁ 6 O TYM, JAK TOMASZ ZDEJMOWAŁ NEON, W PRACOWNI ODBYŁA SIĘ SAMOZWAŃCZA PARAPETÓWKA, A PANI WIESIA NIE ŻYCZYŁA SOBIE EKSCENTRYCZNEJ SZTUKI W KAMIENICY Florek poczuł się dotknięty. Nie dotknięty psychicznie, ale dotknięty w ogóle. W nogę dotknięty. O mało co nie spadł z drabiny, na której ostatnio przebywał nieustająco. Zupełnie nie spodziewał się, że praca florysty wiąże się z włażeniem na drabinę. I siedzeniem na niej przez cały dzień. Cholernie niewygodne to było. Jak Szymon Słupnik. U Szymona nazywało się to, że jest pustelnikiem, na tym słupie modlił się i prawił kazania. Florianowi kazania prawiła matka. Miał duże wątpliwości, czy dobrze zrobił, że wybił drzwi w ścianie, tak by matka mogła bezpośrednio ze swojej pracowni wchodzić do kwiaciarni. Ale cóż. Stało się. Najwyżej zrobi tam zamek i będzie zamykał na klucz. Nie żeby matka mu przeszkadzała, ale się od niej trochę odzwyczaił. Inaczej mówiąc, nie było problemu w matce, tylko w nim. Co chwilę słyszał z pracowni matki dziwne dźwięki. Albo gadała do siebie (myślał, że do niego), potem wołała wszystkich świętych, Jezusa, Maryję i jeszcze kilku innych i milkła. Jak wołała – wkurzał się. Ale jak milkła, był poważnie zaniepokojony. Schodził wtedy z tej drabiny, szedł do matki i pytał, co się dzieje. Graża zwykle sama nie bardzo wiedziała, co się dzieje. Potem odkrył, że ona reaguje wołaniem wszystkich świętych w dwóch życiowych momentach. Wtedy, kiedy coś jej się udało właśnie stworzyć albo wtedy, gdy z jej rąk czy spod pędzla wyszło zupełne szkaradzieństwo. Oczywiście czasem to, co się jej podobało, Florkowi zupełnie nie i nie powiesiłby tego nawet w ciemnej piwnicy, a czasem to, co ona wyrzucała na śmietnik, Florian brał, by zdobiło ściany jego kwiaciarni. Ot, taka symbioza. Jeszcze nie za bardzo odkrył zależności pomiędzy zadowoleniem matki ze swoich prac a imionami świętych, których ona wtedy wzywała, ale sądził, że to wkrótce nastąpi. Dlatego też, aby wreszcie dokończyć remont swojej kwiaciarni, założył słuchawki na uszy i w rytm najnowszej składanki Radia Eska machał wałkiem po suficie. I oczywiście gdy tak machał, nie usłyszał warkotu motocykla, nie usłyszał też otwieranych drzwi do pracowni, jak również nie zobaczył rosłego Tomasza, który wszedł do środka. Dopiero gdy mężczyzna podszedł blisko i dotknął jego nogi, Florian go zauważył i o mało co nie spadł z drabiny. Prędko zszedł z niej (chociaż sam miał wątpliwości, czy właśnie nie spadał), zdjął słuchawki i powiedział: – Nie zauważyłem cię! Mimo iż trudno cię nie przyuważyć. – No przepraszam, ale tak sobie pomyślałem, że skoro przejeżdżam, to wpadnę. Bo ten neon to komuś na głowę zaraz spadnie. – Ten od szamba? No miałem go dziś zdjąć, ale zacząłem to malowanie i zupełnie o nim zapomniałem. – Daj drabinę, zdejmę go. – Florek nawet nie zdążył zaprotestować, gdy Tomasz chwycił
ciężką drabinę niczym źdźbło trawy i wyniósł ją na zewnątrz. Zdjął kurtkę, ukazując liczne tatuaże na przedramionach. Postawił drabinę i wdrapał się po niej, by ściągnąć szyld. Zauważył starszą panią w oknie, wspartą na różowej poduszce, pomachał jej i zabrał się do roboty. Po chwili okropny neon informujący, że jeszcze niedawno w tym miejscu był sklep z częściami do szamb, odsłonił śliczny szyld z napisem „Pracownia Dobrych Myśli”. – Jak chcesz to nazwać? – zapytał Tomasz. – Ja bym nawet ten szyld zostawił. Babcia byłaby chyba szczęśliwa. – A ty? – Ja chyba też. – Dzień dobry! – Usłyszeli nagle. Zza rogu kamienicy wyłoniła się młoda dziewczyna. Florian kojarzył ją. To ta, co wprowadziła się na drugie piętro. – Dzień dobry. – Giga jestem. Kot się chyba wam zgubił. – Florian. Jaki kot? – Tomasz. – Biały kot. Szwenda się po ulicy – powiedziała dziewczyna. – Co tu będzie? Pracownia Dobrych Myśli – przeczytała. – Pięknie. Och, dobre myśli są mi dziś szczególnie potrzebne. Florian spojrzał na nią pytająco. Giga wzruszyła ramionami. – Będzie dobrze. Zawsze jest najpierw źle, by potem było dobrze. I by potem to „dobrze” lepiej nam smakowało. – Powinnaś pisać folder reklamowy mojej kwiaciarni. – Florek się uśmiechnął. – Ale wiecie co, my tak tu stoimy. Może wejdziecie do środka? Albo chociaż do ogródka? Mam wodę, jakiś sok też się znajdzie. Mama na pewno ma czekoladę, bo jak tworzy, to musi mieć czekoladę. Bez tego robota jej nie idzie. Florek czasem myślał, że gdyby nie czekolada, jego matka zamalowywałaby wszystkie płótna na czarno. I twierdziłaby, że to depresyjne zachody słońca. Z pewnością trzymała jakąś czekoladę w swojej szafce, o ile już wszystkiego nie zjadła. Ale gdyby zjadła, zapewne nerwowo wybiegłaby z pracowni i albo sama podążyła do sklepu, zakasując kwiecistą suknię, albo wysłałaby tam swojego syna, na tyle szczupłego, że wyglądał, jakby w życiu czekolady nie miał w ustach. – Może ja pójdę po kawę? – zapytała Giga. – Zrobię w dzbanku. – To prawie jak parapetówka. – Florian się uśmiechnął. – Mamo! Masz czekoladę? – Florek, przecież wiesz, że ja od dawna nie jadam żadnej czekolady! – Usłyszeli wszyscy zza przymkniętych drzwi. – Mamo! Goście są! – Jacy goście? – Grażyna wystawiła głowę zza drzwi. Rude loki miała spięte na czubku. – Goście! – ucieszyła się. – Mam czekoladę! – Zmroziła wzrokiem Floriana, który przybrał na twarz maskę triumfu. – Stara jakaś. Od dawna ją mam – powiedziała i na chwilę zniknęła za drzwiami. Po chwili Grażyna wróciła z trzema tabliczkami czekolady, a Giga przyszła z kawą. Tuż za nią nieśmiało kroczyła Ewa z Amelką. – Ja przepraszam, że bez zaproszenia, ale…
– Ale wszyscy są zaproszeni! – powiedziała Grażyna. – Florianie, czemu nie wpadłeś na pomysł, by zorganizować parapetówkę? – Wpadłem, ale nie wiedziałem, że tak szybko… – Florianie, parapety są, to można imprezować. Może by jeszcze pójść po panią Wiesię i Zbyszka? – O wilku mowa! – powiedział Florian, widząc panią Wiesię, która energicznie zbliżała się do drzwi. – Dzień dobry – powiedziała. – Czy to jakieś zebranie? – Nie, pani Wiesiu. Mieliśmy po panią przyjść. – Przyjść? To czemu nie przyszliście? – Bo na szczęście pani przyszła pierwsza, pani Wiesiu. – No dobra. Bo ja wiem, że ty, Grażynko, będziesz miała tu pracownię – zaczęła. – Grażynko, muszę się ciebie o coś zapytać. – Zamilkła na chwilę. – Trochę się wstydzę, ale co tam, znamy się od urodzenia. Prawda? Graża spojrzała na panią Wiesię zdziwiona. – Od twojego urodzenia, od twojego – poprawiła się Wiesia. – Mogę mówić przy nich? – zapytała. – Bo w sumie to nas wszystkich dotyczy. – Spojrzała na Tomasza. – No oprócz ciebie, przystojny młodzieńcze, ale ostatnio tak często cię tu widzę, że jakbym cię znała. – Po czym kontynuowała: – Bo ja wczoraj oglądałam telewizję. Wiadomości. Ale nie takie normalne, wiecie, jak zawsze Zbyszek ogląda. Tylko takie po tym programie, wiecie, tym szokującym. Chyba nikt nic z tego nie rozumiał, ale wszyscy słuchali dalej. – I tam mówili o takiej artystce. – Wiesia wyjęła kartkę z kieszeni, założyła okulary i przeliterowała: – Milo Moiré. I potem czytałam o niej w gazecie. Popatrzyła na Grażynę. Ta jednak pokręciła głową. – Nie znasz? – zmartwiła się Wiesia. – Wiesz, nie żeby mnie to specjalnie interesowało, ale słyszałam – ściszyła głos – że ta Milo Moiré maluje obrazy nago na środku ulicy!!! – To się nazywa performance, pani Wiesiu – powiedziała Grażyna. Wiesława machnęła ręką. – To nie wszystko, Grażynko. Nie wszystko. – Rozejrzała się wokół, jakby bała się, że ktoś oprócz zebranych w pracowni ją podsłuchuje. – Ona sobie wkłada jakieś kolorowe farby TAM i potem je rodzi. Grażyna nic nie rozumiała. Florian próbował powstrzymać śmiech. – Grażka, ty to jednak jeszcze dzieciak jesteś. Niedomyślna taka. Wszystko muszę ci pokazać. – Wyciągnęła złożony wycinek z gazety. Grażyna westchnęła. Wzięła wycinek do ręki i przeczytała. Sztuka Milo Moiré budzi spore kontrowersje. Kobieta maluje swoje obrazy nago na środku ulicy. W dodatku... waginą. Technika PlopEgg (z ang. plop – upadać z pluskiem, egg – jajko) polega na wyrzucaniu z waginy specjalnych „jajek” napełnionych farbą. Te rozbryzgują się na ułożonym pod kobietą kartonie, tworząc abstrakcyjne obrazy. Czy przedstawienie, które tworzy Milo Moiré, zasługuje na miano artyzmu, czy jest jedynie próbą zwrócenia na siebie uwagi? Grażyna spojrzała zaciekawiona na Wiesię. – Grażka – powiedziała stanowczo pani Wiesia. – Jako prawie najstarsza w tej
kamienicy czuję się w obowiązku zapytać, czy ty też taką sztukę wykonujesz. – Splotła ręce na piersiach i spojrzała na Grażynę karcąco. – Pani Wiesiu! – zawołała oburzona Grażyna. – Grażka. Ty mi tutaj nie „paniwiesiuj”. Ja tylko chciałam powiedzieć, że są pewne granice sztuki i na takie coś nie pozwolę. Nie pozwolę na takie ekscesy w kamienicy, w której mieszkam, bo to zawsze kłopot jakiś z tego może być! – Pani Wiesiu, spokojnie. Proszę usiąść i napić się kawki – powiedziała Giga. – A ty to ta nowa jesteś. Widziałam. Chyba ojciec cię przywiózł. I jak ci się tu mieszka? – Bardzo dobrze. Dopiero kilka dni, ale na pewno będzie wesoło. I kota macie. – Kota? Ja myślałam, że to twój kot. No nic. Jak przyszedł, znaczy, że dobrych ludzi szuka. Trzeba go przygarnąć. Z kotem to zawsze weselej. Byleby nie zbyt wesoło – mruknęła pani Wiesia. – Bo jak jest zbyt wesoło, to tylko z tego kłopoty, a ja kłopotów nie lubię. Wszyscy pokiwali głowami. – Ale dla zdrowotności nalewkę wypić można. – Zmarszczyła brwi. – Poczekajcie. Pójdę po Zbyszka, bo jak wszyscy będziemy sobie tu siedzieć, a go pominiemy, to się na nas wszystkich obrazi, a to tylko kłopot będzie. Zaraz wrócę. Podreptała szybko do wyjścia. Florian przyniósł z domu kubki, Tomasz postawił na środku stół, nie wiadomo skąd znalazły się krzesła. – Na strychu widziałem jakieś fajne meble. – Można by je odnowić – wyrwała się Ewa. – Kiedyś malowałam meble na biało. Kiedyś w ogóle robiłam dużo rzeczy… – A teraz? – zapytał Tomasz. – Teraz nie… – przyznała Ewa. – Od śmierci mojego męża czas się zatrzymał. Przynajmniej dla mnie. – Dla ciebie się zatrzymał, ale wokół ciebie wszystko pędzi jak szalone – powiedział motocyklista. – Ogarniasz to? – Słabo – przyznała. – Dawno to się stało? – Jedenaście miesięcy temu. – I mało, i zarazem dużo. – Westchnął. – Ile masz lat? – Trzydzieści osiem. – Całe życie przed tobą. Jeszcze wiele dobrych rzeczy może się wydarzyć – powiedział. Ewa spojrzała na Tomka z nadzieją. W tym czasie do pracowni weszli pani Wiesia, pan Zbyszek i Norbert. – A co tu wszyscy tacy smutni? Ktoś umarł? – zapytał Norbert na wstępie. Ewa zagryzła wargi. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać. – O Jezu, ktoś umarł. Kiedy? Ewa szlochała. – Jedenaście miesięcy temu – powiedział Florian. Norbert usiadł przy Ewie. – No tak. To jakby wczoraj, prawda? – Rozumiesz to, prawda? – Rozumiem – powiedział Norbert.
Grażyna spojrzała na niego zdziwiona. Nigdy tak się nie zachowywał. – Mama często płacze – odezwała się nagle Amelka. – O! To jest twoja mama? – Norbert się uśmiechnął. – Od razu wiedziałem. Tak samo jesteście śliczne. Ewa się uśmiechnęła. – Idziemy na lody? – zapytał. Amelia spojrzała pytająco na mamę. – To mój były mąż – stwierdziła Grażyna. – Możesz dziecko z nim puścić. Co najwyżej za dużo lodów zje i brzuch będzie ją bolał. Norbert umiaru nie ma czasem. Ewa pokiwała głową. – A moja nalewka? – zainteresowała się pani Wiesia. – Dla zdrowotności! Jedzą ludzie te lody, nie piją nalewek i potem tylko z tego kłopoty są! *** Norbert Rudzki wziął dziewczynkę za rękę i skierował swoje kroki w kierunku lodziarni. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd znał tę młodą dziewczynę, która nalewała mu kawy. Z pracy? Nie. Na randce też chyba z nią nigdy nie był. Musi zapytać Grażynki. Ta będzie wiedziała. Ona wie wszystko. *** Pani Wiesia wystawiła poduszkę na parapet. Usadowiła się w oknie. Wreszcie coś zaczyna się dziać. Ciekawie będzie przynajmniej. Siedzi człowiek w oknie i siedzi, i tak naprawdę nie ma na co patrzeć. A teraz? Teraz przynajmniej jakiś ruch będzie na dole. Dobrze, że Grażynka nie będzie robiła tego performance. Chociaż… Może gdyby robiła, to wreszcie za tym oknem byłoby interesująco. Tylko z tego pewnie jakie kłopoty mogłyby być. Wiesia nie lubiła kłopotów. Lubiła ludzi i kochała im pomagać. Na przykład ten biedny Florek. Od dłuższego czasu w tych podartych jeansach chodzi. A tymczasem ona, Wiesława Sikora, zabrała mu te jeansy z pracowni i je poceruje. A to się Florek zdziwi! Przecież w takich podartych to i pęcherz można sobie przeziębić, i reumatyzmu nabawić. Nie będzie chłopak chodzić jak obdartus. Wiesława jeszcze nad tym czuwa. No nic. Wszyscy już poszli, czas spać. Zdjęła poduszkę z parapetu, zamknęła okno. Usiadła na łóżku. – Dobranoc, kochanie – powiedziała do zdjęcia wyjętego spod poduszki. Jak zawsze nikt jej nie odpowiedział.
ROZDZIAŁ 7 O TYM, JAK RYSUNEK TRAFIŁ NIE DO TEGO, DLA KOGO BYŁ RYSOWANY, ALE Z PEWNOŚCIĄ WSZYSTKIM WYSZŁO TO NA DOBRE – Nie ruszaj się – zarządziła Grażyna. – No przecież się nie ruszam – powiedział Norbert. – Ruszasz się i gadasz. Nie gadaj. Gadać będę ja. Siedzieli razem w jej pracowni. Norbert na wielkim fotelu przykrytym białym prześcieradłem, a ona na stołku przed sztalugami. – Nie te lata. Stołek potrzebny do malowania. – I czekolady za dużo – powiedział złośliwie. – Ty się lepiej uspokój, Norbercie, bo ci rogi dorysuję. I Martynka będzie niezadowolona. Norbert poprosił ją o rysunek. Rysunek dla Martynki. Według Norberta Martynka nie marzy bardziej o niczym innym, jak o otrzymaniu od niego rysunku z jego podobizną. Oczywiście znał jedną osobę, która mogłaby genialnie spełnić marzenie Martynki. – Norbert, taki stary i taki głupi – mówiła Grażyna. – Pamiętaj, nie odzywaj się, bo mi się perspektywa zmieni. Zatem kontynuuję. Taki stary i taki głupi. Myśli, że młoda dziewczyna będzie chciała powiesić sobie starego faceta na ścianie. – Wzięła ołówek i kilkoma zamaszystymi ruchami coś dorysowała. – A co teraz dorysowałaś? – denerwował się jej były mąż. – Spokojnie. Dowiesz się, jak zobaczysz. A teraz powiedz mi, jak poznałeś tę Martynkę. – Wiesz, bo ona kiedyś Śnieżynką była… – powiedział cicho Norbert. Grażyna zaczęła się śmiać. – Każda z nas zaczynała kiedyś od bycia Śnieżynką. – Roześmiała się. – A kończyła na byciu twoją byłą żoną – powiedziała zgryźliwie. – Ale, kochanie, nie martw się. Bycie twoją BYŁĄ żoną jest bardzo miłym doświadczeniem. Jeżeli chodzi o seks, to nawet bycie twoją aktualną żoną było całkiem sympatyczne. – Grażyno, jesteś wyuzdana! – Jestem artystką, Norbercie. Artyści często nie stawiają sobie granic. – No tak, a potem będziesz jak ta od malowania wiesz czym. – Ha, widzę, że zapamiętałeś! – Trudno było nie zapamiętać. Chociaż pani Wiesia chyba nie miałaby nic przeciwko, gdybyś zajęła się taką sztuką. – Dobra. Koniec. – Co koniec? – No skończyłam. – Pokaż. Grażyna odwróciła rysunek w stronę Norberta. Nagle drzwi do pracowni się otworzyły i wbiegła Amelka. – Wujek! Jaki ty tu śliczny jesteś! Wyglądasz jak taki jeden aktor, co mama go uwielbia! Żmijewski!
Norbertowi nie udało się skryć uśmiechu. – Wujek, ja chcę taki rysunek. Powiesimy sobie z mamą w salonie i będziemy na ciebie patrzeć. Skonsternowany Norbert popatrzył na Amelkę, a potem na Grażynę. Ta wzruszyła ramionami. – Ja nic nie mówię – powiedziała Grażyna. – Nic a nic nie mówię. – Wręczyła mu rysunek. Norbert się uśmiechnął. Spojrzał na rysunek. – Żmijewski, powiadasz? – wyszeptał. – Tak. Ja myślę, że mama się w nim teraz kocha. Bo jak lecą z nim filmy, to ogląda. Ja też. – Naprawdę chcesz ten rysunek? – Tak. Powieszę w salonie albo w kuchni na lodówce. Albo u siebie w pokoju. Jeszcze nie wiem. Chyba jednak w salonie. Obok zdjęcia taty. Norberta zakłuło w sercu. – Proszę – powiedział. Dziewczynka rzuciła mu się na szyję. – Dziękuję! Pobiegnę pokazać mamie! – Zapytaj, czy pozwoli ci pójść ze mną na lody. – Zapytam. – Amelka złapała rysunek i pobiegła do domu. – A Martynka? – zapytała Grażyna. – Martynka? No cóż. Ja nie wiem, czy ona naprawdę by chciała… – To ja ci powiem, dobra? – Nie chciałaby? – Nie. Norbert westchnął. – Może ja powinienem przestać myśleć o Martynce? Ty wiesz? Ona nawet dzieci nie chce! Grażyna patrzyła na swojego byłego męża, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. – A od kiedy ty dzieci chcesz? – Od kiedy? Od jakiegoś czasu. – Drzwi otworzyły się i do pracowni wbiegła Amelka. – Wujek, idziesz? – Idę! – Norbert się uśmiechnął. Wziął Amelkę za rękę i wyszli z pracowni. Grażyna spoglądała na nich jeszcze przez chwilę. To prawda, że mężczyźni dojrzewają później. Czasem dużo później. Niektórzy dopiero w wieku pięćdziesięciu pięciu lat zaczynają być dorośli. Chwilę zastanawiała się, czy woli takiego odpowiedzialnego Norberta, który z dzieckiem przechodzi przez ulicę na pasach, na zielonym świetle, za rękę, czy tego szalonego, który wiózł ją przez pół Polski samochodem z otwartym dachem. Potem przeziębienie leczyli pod kołdrą przez tydzień, a Florek był u babci… Wtedy chciałaby, żeby był odpowiedzialny. A teraz? Teraz nie był jej taki potrzebny. Teraz chciałaby jechać przez pół Polski z rozwianym włosem. Pewnie korzonki by ją potem bolały, ale co by się najeździła, byłoby jej. Teraz niepotrzebne jej były jakieś męskie brudne skarpety walające się po łazience. Teraz chciała szaleństwa, czułości, chciała mieć z kim pójść do kina, do teatru. Zupełnie nie zamierzała wychodzić za mąż. Nie. Westchnęła.
– Florek. Starzeję się. – Weszła do pracowni syna. Powoli już się urządzał. – Oho. Grubo – stwierdził syn. – Czekolada ci się skończyła? – Przecież już nie pamiętam, kiedy jadłam czekoladę! – No tak. Zapomniałem. – Uśmiechnął się. – Co jest, mamo? – Przystawił taboret i usiadł obok niej na podłodze. Lokal już zaczynał przypominać kwiaciarnię. Ściany i sufit zostały już pomalowane, drewniane belki nadawały niepowtarzalny klimat. Brakowało tylko dodatków. – No co jest? Grażyna wzruszyła ramionami. – Norbert się zestarzał – powiedziała. Florian popatrzył na matkę zdziwiony. – Jak to zestarzał? Przecież przed chwilą widziałem, jak z Amelką skakał przez kałuże? – No właśnie o tym mówię. – Nie rozumiem. – Dziećmi się opiekuje, stał się jakiś taki odpowiedzialny. Z Martynką nie chce chyba być, bo ona dzieci nie chce. Zestarzał się. – Wydoroślał. – O właśnie. Tak chciałam przez całe nasze małżeństwo, by wydoroślał. A jak to się stało, to dochodzę do wniosku, że zupełnie nie o to mi chodzi. – Mamo, nic dwa razy się nie zdarza. Trzeba iść do przodu. Norbert był ważny w naszym życiu, wiesz, że możemy oboje na nim polegać, ale już nie będziecie razem. – Wiem, wiem. Ale jednak przykro, że taka Martynka dostanie takiego wychowanego przez wszystkie trzy żony Norberta. Wszystkie odwaliłyśmy kawał roboty, a ona przyjdzie na gotowe. Żebym ja ją jeszcze lubiła. A jakoś nie potrafię. – Mamo? Jaki wisi szyld nad drzwiami? – Pracownia Dobrych Myśli. – No i? – Ale ja wcale nie myślę źle o Martynce. Ja bym wcale nie chciała o niej myśleć. – Oj, mamo, mamo. Mam pomysł. – Florian podszedł do okna i zerwał jednego storczyka. – Co ty robisz? – Zobaczysz. – Wpiął matce kwiat we włosy. – Zobacz, gdy kobieta ma kwiat we włosach, od razu jej się humor poprawia. Czekaj, zaraz dam ci lustro. Podał małe lusterko. Grażyna się przejrzała. Biel storczyka ślicznie kontrastowała z czerwienią jej włosów. Uśmiechnęła się. – Synu, wiesz co? Ty naprawdę jesteś godnym następcą w pracowni babci Pelagii. – Pogłaskała Floriana po policzku. – Byłaby z ciebie bardzo dumna. Ona wiedziała, że ty jesteś artystą. Ja próbowałam w to nie wierzyć, próbowałam cię trochę wprowadzić na inne ścieżki, ale cóż. Cieszę się, że znalazłeś swoją drogę w życiu. – To się okaże. Jeszcze z kwiaciarnią nie ruszyłem. – Ruszysz. Zobacz, wszyscy ci pomagają. Otworzyły się drzwi i do środka weszła Ewa. – Jest tu moja Amelka? – Poszła z Norbertem na lody. – A. Na lody. – Stanęła i zaczęła zgarniać ręką pyłek z parapetu. – Masz tu jakąś
ścierkę? – Ścierkę? – zdziwił się Florek. – Ścierkę. W domu już mam czysto, a jak się martwię, to muszę sprzątać. Giga mnie tego nauczyła. I jest lepiej. – A czym się martwisz? – Życiem. Życiem i śmiercią się martwię. – Zasmuciła się. Florian popatrzył na matkę. Podszedł do parapetu i zerwał kolejnego storczyka. – Co robisz? – zapytała Ewa. – Wpinam ci go we włosy. Gdy kobieta ma kwiaty we włosach, od razu ma lepszy humor. – Podał jej lusterko. Ewa się uśmiechnęła. – I pamiętaj: o życie się nie martw. O życie się trzeba troszczyć. „Martwić” to złe słowo. Martwić – martwy. A troszczenie jest pozytywne. Ewa pocałowała Floriana w policzek, wzięła miotłę i zaczęła zamiatać pracownię. Kwiaty kwiatami, ale sprzątanie ostatnio poprawiało jej nastrój. A w tym pomieszczeniu miała pole do popisu. *** Pani Wiesia wystawiła poduszkę na parapet. Znowu jakieś zbiorowisko na dole. Kiedyś przed kamienicą wszyscy się zbierali. Trzepak był, młodzi pili piwo, Grażka się tam całowała raz z jednym, raz z drugim. Potem też z trzecim. Wiesia powiedziała jej wtedy, by tak nie robiła, bo z tego tylko kłopoty mogą być. I co? I potem Florek się urodził. Bez ojca. Nie to, że niby ona myślała, że Florek to kłopot. Był najukochańszym dzieckiem na świecie, ale bez ojca tak? A wcześniej Grażka się z trzema całowała. No, nieważne w sumie, bo ojców miał w tej kamienicy. Na przykład Zbyszka. A przecież ona jak babcia, no i Pelagia przecież jeszcze żyła. Pelagia to była święta kobieta. Ta nasza Pelagia z parteru, nie inna. Już Wiesia sprawdziła, kim są te wszystkie święte Pelagie, doprawdy nic ciekawego. Przecież gazety czyta, telewizję ogląda, a ta nowa Giga nawet Internet ma i powiedziała, że to nic trudnego. Więc sprawdziły tę świętą Pelagię z nadzieją na coś optymistycznego, a tu jak zawsze. Same pokutnice albo mniszki, które nic nie robiły pozytywnego dla świata, tylko się umartwiały. Jaki to sens jest w umartwianiu się? Żaden. Wiesława wierzyła w Boga, czasem nawet zażarcie dyskutowała o jego istnieniu ze Zbigniewem. Zbigniew nie wiadomo. Mówił, że boi się powiedzieć, że Boga nie ma, bo jeżeli jednak jest, to na pewno spotkałaby go kara za to, że w ogóle ośmielał się wątpić. No tak. A to zawsze by jakiś kłopot był, jakby Zbyszka kara spotkała. I kto by wtedy musiał się nim zajmować? Ona! Wiesława! A przecież aż tak go nie lubiła, by się nim zajmować cały czas, nie daj Boże karmić go łyżeczką i myć. Niech się myje sam. I niech lepiej nie mówi takich rzeczy o Bogu, bo faktycznie z tego jakiś kłopot będzie. Chociaż Wiesławę też denerwowało bardzo to, że w kościele, jak wszyscy śpiewają Radujmy się, to śpiewają w tak smutny sposób, że nic tylko usiąść i płakać. W ogóle wtedy nie miała ochoty się radować i tak sobie myślała, że jak te wszystkie stare baby płaczą, twierdząc, że się radują, to ten biedny Bóg musi mieć dysonans poznawczy. Co to dysonans jest, to ona wie, przecież ogląda telewizję i gazety czyta. No, ale ile można tej telewizji. Nie mogła się doczekać, aż pracownia znowu zacznie tętnić życiem. Aż będą przychodzić tu te wszystkie młode panny po bukiety ślubne i ci kawalerowie po kwiaty dla swoich wybranek. Wiesława się uśmiechnęła. To będzie chyba lepsze niż ten program, który
oglądali razem ze Zbyszkiem prawie co wieczór. Chociaż teraz weszła do tego programu taka jedna, co strasznie jej na nerwy działała. No nic. Może ją wywalą. Zbyszek twierdzi, że dodaje kolorytu trochę, bo już nudno było. Jasne. Kolorytu chyba dodaje przez te gacie czerwone, co je miała na sobie ostatnim razem. Też coś. Kolorytu się zachciało facetowi blisko osiemdziesiątki. Jeszcze z tego jaki kłopot będzie. Jak Pelagia miała na dole pracownię, Wiesia też zawsze wyglądała przez okno. Nawet pomagała Pelagii. Czasem ta pozwalała jej przyszyć jakąś koronkę albo falbankę. Och, to było cudne życie. I nawet nie było żadnych kłopotów. Te koronki, te tkaniny, takie były gładkie. Uwielbiała ich dotykać i głaskać. Byleby tylko ręce miała czyste, bo raz jak miała brudne, to kłopot był i trzeba było całą suknię czyścić. Ale to Wiesia robiła, jak jeszcze dzieckiem była. Potem przyuczyła się na akuszerkę i dzieci pomagała rodzić. I tak sobie liczyła od tych ślubów, na które Pelagia szyła sukienki, aż do momentu, kiedy ją wzywano. Nie zawsze było to dziewięć miesięcy, o nie. Wiesia dobra była z rachunków. Ale czy o tym mówić trzeba? Nie trzeba. Bo z tego mówienia to zawsze jakiś kłopot by był. Sama też chciała za mąż wyjść. Rodzić niekoniecznie, bo napatrzyła się na to, chociaż potem każda mówiła, że do przeżycia. No niby do przeżycia, ale jakieś marne to przeżycie było. Jednak teraz, jak patrzy, to w Miasteczku co drugi jest „rodzony” przez nią. I zawsze „dzień dobry” mówi i kłania się. Bardzo to jest miłe. W ogóle to życie jest miłe. I im starsza, tym kłopotów coraz mniej. Pomachała motocykliście. Tym razem tylko przejechał obok. Nie wszedł do pracowni. Mógłby pomóc temu Florkowi, bo on to takie chuchro, że sam nigdy tego nie zrobi. No co? Pomachała mu, przecież go zna. Każda by takiemu pomachała. Nieważne, czy ma lat dwadzieścia czy jest po siedemdziesiątce. Jak ona. Pomachać każdy może. Z samego machania to nawet kłopotu żadnego nie ma. No, ale wracając do zamążpójścia Wiesławy, to nawet i sukienka była. Ach, najpiękniejsza na świecie. No i potem wszystko się popsuło. Ale tę historię to chyba ze sobą zabiorą do grobu. Podobno istnieje coś takiego jak demencja starcza, czyli zapominanie. Wiesia to wie, bo i gazety czyta, i telewizję ogląda. No i ona demencji nie ma. Z pewnością. Nie może zapomnieć o tej sukni ślubnej. Pamięta każdą koroneczkę i każdy kwiatuszek. I to, że dekolt wydawał jej się zbyt duży, i to, że można było się ścisnąć w pasie tak, że jej narzeczony mógł ją w talii objąć złączonymi dłońmi. Teraz jej się to wydawało niemożliwe, ale tak było! O! Co ten Norbert robi? Zwariował na stare lata. Ustatkowałby się wreszcie. Po kałużach skacze z Amelką. No, ale niech skacze. Chociaż Norberta nie widziała jeszcze nigdy tak radosnego, żeby z tego żadnych kłopotów nie było. Poszli w stronę cukierni. Dobrze, niech idą. Mała potrzebuje życia, a Ewa ciągle płacze. No już chyba czas, by przestała płakać. Trzeba męża pamiętać, szanować, ale pozwolić mu odejść. Przecież jak się tak ciągle płacze i płacze, to chłop nawet w spokoju nie może sobie iść w te zaświaty. I jedną nogą jest tutaj, a jedną tam. A nie można być tak rozchwianym terytorialnie przecież. Niech ona wreszcie puści go wolno do nieba. Powie mu: „Stary, kocham cię, ale ty sobie już idź. Bo nic mi tu po tobie. Będę cię pamiętać zawsze, ale musisz mi zrobić miejsce na nowe życie. Bo jak mi miejsca nie zrobisz, to nowe życie się będzie bało przyjść”. Bo nowe życie boi się duchów i tych, którzy kiedyś odeszli, a ciągle są. To nie o to chodzi, byśmy nie myśleli o nich, nie, nie. Wiesława też często myśli o Pelagii. Ale nie
płacze! Myśli na wesoło. I chyba tej Ewie trzeba też tak powiedzieć. By myślała na wesoło. Rok prawie minął i już można znowu zacząć żyć. Co ona robi, ta Ewa? Wychodzi z miotłą? Sprząta Florianowi. Niech sprząta. Trzeba sobie pomagać. Ale jakaś taka mizerna jest. Chociaż ma kwiaty we włosach i wygląda przecudnie. Ale żeby z tej jej mizerności żadnego kłopotu nie było. Och, trzeba jej zanieść nalewkę z malin. Tak dla zdrowotności. Dobrze, że jeszcze kilka butelek ma, to da radę obdzielić wszystkich potrzebujących. A jak popatrzeć na te blade chuchra, malinowej nalewki potrzebują wszyscy. Norbert wrócił z Amelką. Rozmawia z Ewą. Oj, będą z tego kłopoty. Trudno. Niech będą. Wiesława nawet Amelką się zaopiekuje, jakby Ewa chciała wyjść. Co tu zrobić, co tu zrobić. A może ten Norbert za stary dla Ewy? Przecież jakieś piętnaście lat różnicy między nimi. No, ale niektórzy mężczyźni późno dorastają. Albo wcale. Na przykład taki Zbyszek. Ta lafirynda rehabilitantka znowu do niego przyszła. A ten znowu jęczy. Wiesia to wie, bo podsłuchiwała. Gdyby ona wybierała mu rehabilitantkę, nie wyglądałaby tak jak ta, co do niego przychodzi. Byłaby starym brzydkim mężczyzną. Ta rehabilitantka. I wtedy Zbyszek mógłby jęczeć ile wlezie. Ona by nawet nie podsłuchiwała. O patrz, Grażynka też wyszła z kwiatem we włosach. Dobra. Idzie po te butelki z nalewkami, może Florek też ma dla niej takiego „kwiata”. Przecież to chyba od razu się kobiecie robi lepiej, gdy ma kwiaty wpięte we włosy, prawda? Od razu przy okazji mu te portki zaniesie. Próbowała jakieś łaty naszyć, ale nic z tego. Tak podarte, że nie wiadomo, gdzie szyć. Przeprosi Floriana, że nie dało rady. Ten jeans to nawet na szmaty się nie nadaje, bo źle chłonie wodę. Nic to. Do wyrzucenia albo Grażynka zrobi z tych spodni jakie dzieło sztuki. Ona potrafiła dzieło sztuki zrobić z niczego. Przynajmniej tak twierdziła. Bo Wiesławie podobały się tylko sielskie krajobrazy. Sztuki tworzonej przez Grażynkę zupełnie nie rozumiała.
ROZDZIAŁ 8 W KTÓRYM GIGA WYTKNĘŁA JĘZYK I OD TEGO ZACZĘŁA SIĘ MIŁOŚĆ, A PANI WIESIA KUPUJE KULKI KU ZDROWOTNOŚCI Giga Ziętarska naprawdę zwykle była nastawiona pozytywnie do życia. Zwykle. Bo czasem nawet ona nie wytrzymywała. Właśnie siedziała przy swoim biurku i wytykała język szefowej. Pani Mariola, zwana Cruellą de Mon, oczywiście tego nie widziała, bo stała odwrócona tyłem. Rzadko kogo Giga nie lubiła, ale tej Cruelli de Mon nie dało się lubić. Wielokrotnie zastanawiała się, dlaczego właśnie ona jest dyrektorem lokalnej telewizji, ale nie uzyskała na ten temat wiarygodnej odpowiedzi. Mariola Ryś była piękną kobietą, więc jedynym wytłumaczeniem było to, że załatwiła sobie karierę przez łóżko. Chociaż z charakteru przypominała kaktusa, a jak wiadomo z kaktusem do łóżka się nie chodzi. – Kocham cię – powiedział do Gigi Maciej, prezenter wiadomości, który pojawił się tuż obok niej nie wiadomo skąd. Giga nie była przyzwyczajona do takich wyznań, szczególnie wyznań mężczyzn, których znała tylko przelotnie. – Ale że jak? – zapytała mało inteligentnie. – Że niby od pierwszego wejrzenia czy co? Mężczyzna spojrzał na nią z uśmiechem. – Od momentu, gdy zobaczyłem, jak jej pokazujesz język. Wiele razy na to miałem ochotę, ale nie miałem odwagi. – Dlaczego? – Bo myślałem, że ona niczym mitologiczny Argus ma sto oczu. I gdy pięćdziesiąt śpi albo patrzy w jedną stronę, drugie pięćdziesiąt bacznie obserwuje otoczenie. – Aha – powiedziała niepewnie Giga. – Nie bardzo kojarzę Argusa… – przyznała. – Argus był stuokim potworem, zawsze czuwał. Połowa oczu czuwała, połowa spała. I dopiero Hermes go zanudził swoimi opowieściami, a ten zasnął jak kamień. – Aha – powiedziała w dalszym ciągu niepewnie Giga. – No, ale teraz wiem, że mogę jej również bezkarnie wytykać język, bo nawet tego nie zauważy. – Uśmiechnął się. – Dziękuję ci, moja Afrodyto – powiedział i pocałował Gigę w policzek. Wytknął język w ślad za znikającą Cruellą i jeszcze raz się uśmiechnął. – Za cztery minuty wchodzę na antenę. Znowu będzie awantura, bo nie zdążą mnie przypudrować. Och, życie. Afrodyto? – pomyślała Genowefa. Wpisała w wyszukiwarkę „Afrodyta”. Oczywiście wiedziała, kim była Afrodyta, ale była na tyle zszokowana tym wyznaniem, że musiała się upewnić. „Afrodyta – bogini miłości, piękna, kwiatów, pożądania i płodności. Najbardziej urodziwa z bogiń antycznych mitów” – przeczytała. Od razu poczuła się lepiej. Włączyła w komputerze podgląd studia i przesłała całusa
prezenterowi. Maciej Sobczak. Miała nadzieję, że Maciej Sobczak również nie jest Argusem i tego buziaka nie widział. Afrodyta. Ach. Najbardziej urodziwa. W tej sytuacji nawet Cruella nie była jej straszna. *** Florian siedział właśnie nad swoimi z trudem ocalałymi spodniami od Dolce & Gabbana, dziękując w duchu Bogu, że pani Wiesława nie zdołała ich popsuć. Gdy mu te spodnie dostarczyła, o mało co zawału nie dostał. Szukał ich przecież kilka dni i nie mógł znieść myśli, że zapadły się pod ziemię. A tu nagle przychodzi staruszka i z żalem mu oznajmia, że niestety nie udało jej się żadnej dziury pocerować, a tak się starała. I że chciała dobrze, ale nie wyszło. Florian tak odetchnął z ulgą, że nie wyszło, że aż panią Wiesię obdarował bukietem z czerwonych róż. Pani Wiesia kompletnie nic z tego nie rozumiała, ale jej wytłumaczył, że te podarte spodnie to tak specjalnie. Nadal nic nie rozumiała, ale dobrze. Skoro mają być podarte, niech sobie będą. Przynajmniej roboty nie będzie miała ze zszywaniem. Florian zatem siedział i uśmiechał się do swoich ekstremalnie drogocennych jeansów, gdy usłyszał wyczekiwany warkot motoru. Przed drzwiami zaparkował wielki harley, a z niego zsiadł, jak się należało domyślić, równie wielki Tomasz. Zwyczajowo pomachał pani Wiesi, ta mu odmachała już bez żadnego skrępowania, i wszedł do Florka. – I jak tam? Widzę, że już skończyłeś? – zawołał od progu. – Prawie. – Tak goło tu jeszcze jakoś. – O, pan Tomasz! – Grażyna wyłoniła się ze swojej pracowni. O tak. Florian stanowczo powinien czasem zamknąć matkę na klucz. Właśnie to sobie przypomniał. Ma przecież osobne wyjście i jak do niego przychodzą goście, w szczególności tacy goście, to przecież nie powinna mu przeszkadzać. – Dzień dobry, pani Grażyno. Tak zajrzałem, czy się coś zmienia. – Tomasz się uśmiechnął. – No zmienia się, zmienia! Ja maluję! Florek… – Spojrzała na sufit. – Florek też maluje! – Mamo. Skończyłem właśnie. Zastanawiam się nad dodatkami – powiedział Florian, zwracając się do Tomasza. – A na strychu nic nie znajdziesz? – zapytał. – Na strychu? A widziałeś tam coś? – Tak. Myślę, że tam możesz znaleźć mnóstwo świetnych rzeczy po babci. Pelagii? Jakieś manekiny widziałem, stare kufry z dziwnymi sukniami. – Może warto to zobaczyć? – zastanowił się Florian. – To co, idziemy? – Teraz? – A na co czekać? Florian się uśmiechnął. Poszli na górę. Oczywiście przez wizjer obserwowała ich pani Wiesia i zastanawiała się, czy z tego chodzenia na górę dwóch facetów aby jakiegoś kłopotu nie będzie. Ale co tam. Od kiedy ją interesowały kłopoty? *** – Już wiem, skąd cię znam! – wykrzyknął Norbert w stronę Gigi. Wracała właśnie do domu, mając poczucie, że jest piękna jak Afrodyta. Jakie to dziwne, że gdy kobieta
wierzy, że jest piękna, natychmiast wszyscy również to zauważają. I na jej drodze do domu napatoczył się mężczyzna, którego widziała na samozwańczej parapetówce u Florka. – Skąd? – zapytała Giga. – Z kawiarni! Dałaś mi książkę! Cztery kilo schudłem! – O matko! To pan! – przypomniała sobie. – A tak strasznie mi było pana wtedy żal! Tak bardzo! – Jak to żal? A niby dlaczego? – zdziwił się. – Bo kupił pan sobie tort w dniu urodzin i potem sam pan dmuchał te świeczki, biedny. – Pokręciła głową z dezaprobatą. – Ale to były urodziny Grażynki! Nie moje! I tort też Grażynki! – sprostował. – Aha. – Giga miała zdezorientowaną minę. Najwyraźniej tego dnia miała trudności ze zrozumieniem płci przeciwnej. Najpierw Maćka z pracy, teraz tego faceta. – Bo ja jestem byłym mężem Grażynki – zaczął tłumaczyć Norbert. – Znaczy ona jest moją pierwszą żoną. – O matko. Czyli ten tort był dla niej! A mi tak pana żal było. – Zupełnie niepotrzebnie. Teraz już wiem, dlaczego dostałem książkę. – Uśmiechnął się. – No tak – roześmiała się Giga. – Zupełnie niepotrzebnie ją panu dałam. Myślałam, że nikt nie pamięta o pana urodzinach. – Norbert. – Giga. – Oddać ci tę książkę? – Nie. Niech ci służy. – Roześmiała się. – Idziesz do pani Grażynki? – Nie. Obiecałem Amelce, że ją znowu na lody zabiorę. – Ewę na lody zabierz. – Ewę? – zdumiał się Norbert. – Myślisz, że Ewa poszłaby ze mną na lody? – Poszłaby. – Usłyszał z okna trzeciego piętra. Przez nie wyglądała pani Wiesia i najwyraźniej wszystko doskonale słyszała. – Pani Wiesiu, jaki pani ma doskonały słuch! – zawołał z uśmiechem. – Się ćwiczy ten słuch, to się ma! – zawołała Wiesia. – Jakby co, to ja z Amelką zostanę. Miłe to dziecko jest. – Jak to z Amelką? Przecież ja na lody ją zabieram? – Norbert zwykle sprawnie poruszał się po świecie kobiecych myśli, ale teraz jakby się zgubił. – Ewę na lody zabierz. Ona chyba bardziej tego potrzebuje. A ja z Amelką zostanę, jakby te lody się przedłużyły. Że też ja muszę ci korepetycji z życia udzielać, Norbercie. Znam cię od dawna, już jak takim gówniarzem byłeś i za Grażynką latałeś, a nic się nie zmieniłeś od tego czasu mimo sześćdziesiątki na karku. – Pięćdziesiąt pięć! – wykrzyknął Norbert. – Dla faceta pięćdziesiąt pięć to jak piętnaście dla kobiety – mruknęła Wiesia. Na szczęście Norbert już tego nie słyszał, bo w przeciwieństwie do pani Wiesławy nie ćwiczył słuchu przez całe życie. Co ta Wiesia gadała? Ewa niby z nim miałaby iść na lody? Może do kina? A może nawet coś więcej? To była zupełnie normalna kobieta. W przeciwieństwie do Martynki. Norberta olśniło. Przy niej mógł być sobą! Nie musiał grać, nie musiał udawać, że umie jeść pałeczkami sushi, skoro wcale nie umiał. Pewnie nawet by mógł iść na sushi i poprosić
o pałeczki specjalnie dla dzieci i nimi jeść! Tak. Zaprosi ją na sushi i to sprawdzi. Natychmiast ją zaprosi. A dziś pójdą wszyscy w trójkę na lody. – Dziękuję, pani Wiesiu! – krzyknął. Wiesia tylko pokręciła głową. Stare to, a głupie. Gdyby nie Wiesława, to tylko kłopoty by z tego wszystkiego były. Po chwili odetchnęła z ulgą. Z kamienicy wyszli Ewa, Norbert i Amelka. Wszyscy w trójkę wyglądali na bardzo zadowolonych. I dobrze. Życie jest tak krótkie, że trzeba być jak najczęściej zadowolonym, a nie wiecznie szukać kłopotów. Już ona, Wiesława, o tym wiedziała. Zniknęli za rogiem sąsiedniej kamienicy, to mogła pójść do Gigi. Ta już wróciła do domu, najwyraźniej zadowolona z życia. Wiesława zdjęła poduszkę z parapetu, zamknęła okno, bo przecież jakby nagle zaczęło padać, to by tylko jakiś kłopot był, i wyszła z domu. Ze strychu dobiegały ją jakieś hałasy. Poszła cicho niczym szpieg na górę. Florian i Tomasz siedzieli na strychu i zachwycali się jakimiś szpulkami i manekinami. Niech im będzie. Jak człowiek się czymś zachwyca, to i świat od razu jest piękniejszy. I kłopotów mniej wtedy jest. Zeszła na dół. Jak dobrze, że ćwiczyła, to mogła tak latać po schodach. Tak czasem myślała, że jakaś złośliwość losu dała jej to mieszkanie na trzecim piętrze, ale zaraz potem sobie przypominała, że sama przecież to mieszkanie wybrała. A siebie o złośliwość podejrzewałaby na samym końcu. Zapukała do drzwi Gigi. O! Dorobiła się tabliczki. „G. Ziętarska”. Ładnie. Zapukała jeszcze raz. – Proszę! – Usłyszała. Nacisnęła klamkę i weszła. – O, dzień dobry, pani Wiesiu! – powiedziała Giga. – Kawki? – Nie, dziękuję. Ja nalewkę przyniosłam. Dla zdrowotności – powiedziała cicho. – Pani Wiesiu, pani nas wszystkich tu rozpije. – Ależ Gigo! Jak rozpiję! Przecież tu tylko malinki są! Samo zdrowie! Giga usiadła naprzeciwko niej w fotelu. Pani Wiesia najwyraźniej miała do niej jakąś sprawę. Chyba wstydliwą, bo nie powiedziała od razu, tylko zaczęła chrząkać. – Pani Wiesiu. Czy pani czegoś potrzebuje? – zapytała Giga. – Tak! – powiedziała Wiesia i nawet zaczęła wyglądać, jakby głaz zsuwał się z jej serca. Wprawdzie powoli, ale zsuwał. – Bo wiesz, kochana. Ja gazety czytam i telewizję oglądam. – Tak? – zapytała Giga. – I nawet oglądam takie tam po północy. – Wiesława się zaczerwieniła. – Tak? – A wiesz, kochana, że ja kłopotów unikam, prawda? – Prawda, pani Wiesiu. – A takie na przykład pampersy, po siedemdziesiątce czy osiemdziesiątce, to zawsze kłopot jest, prawda? Giga nie rozumiała nic, widać taki dzień, że ludzie mają problemy z komunikacją. – No – zakończyła nagle Wiesia. – Pani Wiesiu, ja nic nie rozumiem. Potrzebuje pani pieluch?
– Nie, nie, kochana – obruszyła się pani Wiesia. – Absolutnie nie. Ale mogę potrzebować! Kiedyś mogę potrzebować! Jak już będę stara! – No tak – przytaknęła dziewczyna. – Mam pani takie kupić? – Nie! – krzyknęła Wiesia. – Absolutnie nie! – Aha. Rozumiem – powiedziała Giga, chociaż tak naprawdę nie rozumiała nic. – Bo wiesz, kochana. Ja nie jestem taka głupia. Ja gazety czytam i telewizję oglądam. I ćwiczę też. Co rano. Tai chi ćwiczę, z takiej jednej gazety kiedyś wycięłam. I staram się wszystkie mięśnie ćwiczyć równo. By po schodach chodzić i wiesz, jak Zbyszek zaniemoże, by mu trochę pomóc. Nie żebym go specjalnie lubiła, o nie, ale człowiek mieszka tak długo obok siebie, to wypada być miłym, prawda? Giga potwierdziła. Wiesława siedziała chwilę bez ruchu, po czym zaczęła nerwowo machać nogą w różowym rozdeptanym kapciu. – Bo ja nie ćwiczę mięśni Kegla! – powiedziała nagle. Giga zakrztusiła się herbatą. Wiesława wstała i mocno uderzyła ją między łopatki. – Pij, dziecko, ostrożnie, bo jak się zakrztusisz, to kłopot może jakiś być. „Dziecku” zdawało się, że się przesłyszała. Jednak nie. – Bo wiesz, w telewizorze była jedna taka i mówiła, że mięśnie Kegla trzeba ćwiczyć. Codziennie. Bo jak się nie ćwiczy, to różne kłopoty mogą być. Nietrzymanie moczu i inne. A potem pieluchy tylko. I powiedziała, że są takie kulki. Giga była blada. Po raz pierwszy w życiu stwierdziła, że naprawdę powinna teraz być sama. – Takie są kulki, które się tam wkłada – kontynuowała pani Wiesia. – I one pomagają, że potem pieluch się nie kupuje. – Tak. – Odpalisz, dziecko, Internet i ty mi tych kulek poszukasz – powiedziała radośnie. Giga nie umiała się sprzeciwić. Weszła w wyszukiwarkę i znalazła to, o co prosiła ją sąsiadka. Jeszcze do niedawna można było o niej powiedzieć, że starsza pani. Teraz Giga miała wątpliwości. Były właśnie na stronie sex shopu dla pań o wdzięcznej nazwie Love Store i oglądały kulki gejszy. – A tobie które się podobają? – zapytała nagle Wiesia. – Fio… fioletowe – wydukała Giga. – Dobra. To weźmiemy fioletowe, dla mnie weź te. – Wskazała na różowe. – Grażynka będzie pewnie chciała czarne, a do Ewy mi pasują te turkusowe. Raz, dwa, trzy, cztery. Wystarczy. Zapłać z tego mojego konta, co ci kiedyś namiary podawałam. Będę miała dla was prezent na Gwiazdkę. – Ale… Ale do Gwiazdki jeszcze kilka miesięcy! – Tak, kochana. Dlatego wszystkie dostaniecie je zaraz, jak przyjdą. Bo wiecie, jakbym umarła przed Gwiazdką i potem Zbyszek zobaczyłby w mojej szafie cztery opakowania kulek, to tylko z tego byłby jakiś kłopot! *** Pani Wiesława wystawiła poduszkę na parapet. Norbert, Ewa i Amelka właśnie wracali do domu. Tomasz odjeżdżał spod kwiaciarni. Już
nie krępowała się mu machać. A na stare lata nie będzie musiała używać pieluch. To był dobry dzień. Tak się tylko zastanawiała, czy te kulki gejszy mają coś wspólnego z tymi jajkami napełnionymi farbami, o których kiedyś czytała. Będzie musiała zapytać Gigi. Bo wprawdzie gazety to ona czyta, telewizor ogląda, ale Internetu nie ma. Może założy sobie Internet i kupi tego „tableta”? A może nie. Bo im więcej masz rzeczy, to przecież zawsze większy kłopot jest. Ziewnęła. Czas spać. Wyciągnęła fotografię spod poduszki, pocałowała zdjęcie. – Dobranoc, kochanie – powiedziała jak co wieczór.
ROZDZIAŁ 9 O TYM, JAK GIGA ZADEBIUTOWAŁA W TELEWIZJI, CRUELLA UTKNĘŁA W OKNIE, A EWA CORAZ BARDZIEJ MIĘKŁA Florian właśnie spoglądał na swoje dzieło. Kwiaciarnia. Jego wyśnione miejsce, o którym marzył chyba od zawsze. Babcia Pelagia byłaby chyba z niego dumna. Niby nowe miejsce i trochę nowoczesnych mebli, ale jednak z duszą. Oj, w zeszłym tygodniu znaleźli z Tomaszem tyle fajnych rzeczy na strychu. Były tam ze trzy skrzynie. Każda z nich miała magiczną zawartość. Piękne przedmioty, które pamiętały jeszcze magię Pracowni Dobrych Myśli. Florek się uśmiechnął. Był pewien, że wraz z tymi przedmiotami w jego kwiaciarni również zagości szczęście. W rogu, tuż przy drzwiach pracowni postawił stary krawiecki manekin, który Ewa odczyściła z kurzu. W kącie przy oknie nawet znalazło się miejsce na maszynę do szycia. Jeszcze trochę bibelotów na strychu pozostało. Ewa powiedziała, że gdy upora się ze swoimi tłumaczeniami, przyjdzie i poczyści wszystko. Florek zupełnie tego nie rozumiał. Lubił ład i porządek, ale swoje problemy rozładowywał w inny sposób. Ot, na przykład szedł pobiegać. Albo czytał o kwiatach. A jak pojechał na giełdę i popatrzył na te wszystkie piękności, to już w ogóle miał dobry humor przez cały tydzień. Jak spostrzegł, Ewa, gdy miała kłopot, sprzątała. Czyściła wszystko, co jej wpadło w ręce. Teraz nie była chyba w dobrej formie. W tym tygodniu zauważył, że już drugi raz myje okna. Ale skoro ma jej to pomóc? Terapeutycznie chyba lepiej sprzątać, gdy jest bałagan, niż gdy panuje nieskazitelny ład. Tutaj Ewa miała naprawdę pole do popisu. Około szesnastej przyszły do pracowni razem z Amelką. Mała od razu pobiegła do Grażyny. Bardzo się lubiły. Grażyna opowiadała jej o artystach, pokazywała, jak malować kawałkiem węgla, pozwalała układać farby. Amelka miała duszę artysty, bardzo dobrze się czuła wśród rzeczy, które mogą sprawić, że życie stanie się piękne. W przeciwieństwie do swojej mamy była bardzo twórcza. Sprzątanie wydawało się Florianowi zawsze takie odtwórcze. Ewa natomiast zabrała się do roboty. Po godzinie połowa zawartości kartonów była już wyczyszczona i stała poukładana na półkach. – Pięknie tu będziesz miał. Faktycznie pracownia dobrych myśli. – Wyjęła poskładane makatki. – Zobacz, tutaj nawet ktoś gobelin zrobił z tym napisem. – Pokazała piękną makatkę z wyhaftowanym napisem: Pracownia Dobrych Myśli. Wokół napisu ktoś wyhaftował kolorowe maki. – Nawet kwiaty są. Trzeba go chyba do czyszczenia dać, bo szkoda by go zniszczyć. – Jest kilka rzeczy do czyszczenia. Znaleźliśmy w kufrze jedną suknię ślubną, piękną. Nawet nie jest brudna, bo chyba nie była nigdy założona, ale trzeba by ją odświeżyć. Pomyślałem, że ładnie by wyglądała w witrynie. Sezon ślubów się zaczyna, może to by przyciągnęło klientów do pracowni? – Mówisz, jakbyś przeszedł przyspieszony kurs marketingowy! – Ewa się uśmiechnęła.
– Przeszedłem. Tomasz dał mi wykład. Na początku nic z tego nie rozumiałem, ale myślę, że z waszą pomocą dam sobie radę. Tomek zajmuje się marketingiem zawodowo. – Świetnie. I oczywiście, że dasz sobie radę! Wspaniały pomysł. – Ale to jak już będzie wszystko gotowe. W sobotę będzie otwarcie. Nawet będę miał niespodzianki dla wszystkich kobiet! Ewa się uśmiechnęła. Wszyscy mają dla niej ostatnio niespodzianki. Nawet zaczepiła ją pani Wiesia i powiedziała, że zamówiła już dla niej prezent na Gwiazdkę. Trochę dziwne, że już, ale zawsze to miło, że ktoś o tobie pamięta. – Amelko! – zawołała. Nikt nie odpowiedział. Weszła do pracowni Grażyny. Sąsiadka najwyraźniej swój artystyczny nieład przeniosła z pierwszego piętra na parter. Bo wyglądało tak, jak tylko może wyglądać w pomieszczeniu zajmowanym przez szaloną artystkę. Oj, Ewa miałaby tu co robić. Już chciała coś na ten temat powiedzieć, ale Grażyna położyła palec na ustach. Przy stole przykrytym szarym papierem siedziała Amelka i lepiła z gliny. Ewa się uśmiechnęła. Jej dziecko zawsze lubiło takie rzeczy. Artystka od małego. – Chcesz też? – zapytała cicho Grażyna. Ewa pokręciła głową. – Nie. Ja nie umiem. – To nie trzeba umieć. Brzydota czy piękno są zupełnie subiektywne. Dotknij tej gliny, zobacz, czy ci to nie sprawi przyjemności. Zamknij oczy i po prostu jej dotykaj. – Nie, nie… – Ewa usiadła obok córki i się jej przyglądała. Grażyna się uśmiechnęła. Jakie to dziwne, że dzieci zawsze z ufnością próbują nowych rzeczy, a dorośli się często boją. Nie zwracając uwagi na wcześniejsze słowa Ewy, wzięła w dłonie kawałek gliny i położyła na stole przed kobietą. Ewa złapała w dłonie kawałek zimnej gliny. Na chwilę odpłynęła w zupełnie inny świat. Grażyna się uśmiechnęła. Przez kilka minut Ewa bez słowa ugniatała glinę w dłoniach, nadając jej coraz to inne kształty. – A mogę zrobić miseczkę? – zapytała nagle. – Jasne. Zrób. Potem to wypalimy, poszkliwimy i zabierzesz do domu. Siedziały i lepiły w milczeniu. Czasem nie trzeba nic mówić, by było wszystko wiadomo. Amelka cieszyła się bliskością matki, pod palcami Ewy glina nabierała cudownych kształtów, a Grażyna po prostu była szczęśliwa, że ma miejsce, które przyciąga dobrych ludzi. I syna blisko, i przyjaciół. Bo ta pracownia faktycznie była magiczna. Skupiała dobrych ludzi, którym naprawdę mogło przydać się szczęście. I chyba rolą Grażyny i Floriana było przejąć pałeczkę po babci Pelagii i w sobie tylko wiadomy sposób pomóc im to szczęście znaleźć. *** – Giga, leć się przygotować, wejdziesz na antenę. – Maciej Sobczak, pachnący jakimiś nieziemskimi perfumami, krzyczał już od progu. – Ale jak? Jak to: ja na antenę? Maciek? – Giga zerwała się na równe nogi. – Szefowej nie ma, nie można się dodzwonić, a Aneta zadzwoniła, że złapała gumę. W sumie mógłbym sam poprowadzić program, ale to chyba jest bez sensu. – Bez sensu jest to, bym ja go prowadziła – mruknęła Giga.
Oczywiście marzyła o tym, by kiedyś stanąć przed kamerą, powiedzieć kilka słów do tych, których w ogóle nie widziała, a którzy z pewnością tłumnie zasiedliby przed telewizorem, ale chciała się do tego przygotować! Chciała pomyśleć, pół nocy uczyć się tekstu na pamięć, krem wklepać pod oczy poprzedniego wieczora i włosy świeżo zafarbować. A nie tak z marszu! – O czym mam mówić? – pytała przerażona, gdy makijażystka nakładała jej puder. – Masz być miła. Po prostu. – Maciek się uśmiechnął. – Czyli nie przyjdzie ci to z trudem. Poza tym będziesz komentowała bieżące rzeczy. Trochę polityki, trochę plotek. Pamiętaj, bez kontrowersji, bo nas oboje szefowa wywali. – A gdzie ona? – zapytała Giga. – Nie wiadomo. – Przecież ona zawsze jest w pracy od rana do nocy! – No też mnie to dziwi. Ale cóż. Jeszcze ona by się wepchnęła do programu i spadłaby nam oglądalność. Dobra, pięć minut – powiedział. – Pani Edytko, ja tylko trochę, żebym się nie świecił – powiedział do makijażystki, która do niego właśnie podchodziła, trzymając wielki pędzel w dłoni. Usiedli na kanapie. Giga wiele razy oglądała tę kanapę z drugiej strony monitora. Lekki program, trochę psychologii, czasem gość, z którym nawiązywano miłą rozmowę o wszystkim i o niczym. Ot, taki program do późnego obiadu. – Dzień dobry państwu. – Maciej się uśmiechnął. – Dziś trochę nietypowo, bo porwałem moją redakcyjną koleżankę. – Dzień dobry. Zostałam porwana, faktycznie. Nagle! Dziś będziemy rozmawiać o porwaniach? – zapytała Macieja, po czym zwróciła się do kamery: – Bo muszę państwu powiedzieć, że kompletnie nie wiem, o czym będę dziś z Maćkiem rozmawiać. – O porwaniach? Nie, nie dzisiaj. Dzisiaj o romansach! – O romansach. Cudownie. Kocham romanse! – Giga się uśmiechnęła. – Oglądać, czytać czy przeżywać? – Maciej na nią spojrzał. – Wszystko naraz! – Dzisiaj porozmawiamy na temat romansów w miejscu pracy. – O matko! W pracy? – Tak, co ty na to? – Na romans w pracy? – Tak! Miałabyś ochotę na romans w miejscu pracy? Na przykład gdybyśmy zniknęli teraz z wizji, a zamiast nas pojawiłaby się romantyczna muzyka… – Proszę państwa, tutaj doprawdy dzieją się dziwne rzeczy. Czy ja mam rozumieć, że mój redakcyjny kolega proponuje mi romans? I to tylko w pracy! A co poza pracą? – No właśnie! Proszę obejrzeć materiał, który być może pozwoli państwu uzyskać odpowiedź na pytanie, czy biurowe romanse mają szansę stać się początkiem miłości aż do śmierci. – Zabrzmiało poważnie. – C’est la vie, droga Gigo. – Mrugnął do niej i złapał ją za kolano. – Zapraszam do obejrzenia materiału. A o propozycji Maćka porozmawiam z nim sobie poza anteną. – Giga się uśmiechnęła, zrzucając jego dłoń ze swojego uda. Na ekranie pojawił się reportaż. Udowadniano w nim, że romanse w pracy kompletnie nie mają racji bytu.
– O Boże – odetchnęła. – Nie mogłeś mnie uprzedzić co do tematu? – Nie! Poradziłaś sobie świetnie! Rozmowa z tobą na antenie to jak ping pong. Byłaś super. Jestem ciekawy, co na to szefowa. No i mieliśmy porozmawiać o romansie poza anteną, prawda? *** Szefowa, zwana już przez wszystkich Cruellą de Mon, siedziała zamknięta w pokoju socjalnym. Do tego pokoju nikt nigdy nie chodził, bo kiedyś, dawno temu uznała, że szkoda na to czasu. Lunch bądź kawę można wypić przecież przy swoim biurku. Tak samo smakuje przecież przy biurku, jak i w pokoju socjalnym. Poszła do niego zupełnie przez przypadek, bo wydawało jej się, że jednak tam ktoś jest. Słyszała dźwięki. Oczywiście, dźwięki z telewizora. Ktoś jednak tu był i nie wyłączył! Przypomniała sobie jednak, że to była ona. Ostatnim razem, gdy sprawdzała, czy aby nikt tam nie chodzi. Nawet nie miała być na kogo zła. Przecież nie będzie zła na siebie. Wyłączyła telewizor i próbowała wyjść z pokoju. Niestety, drzwi się zatrzasnęły. Pokój socjalny znajdował się na uboczu, w suterenie budynku telewizji i były małe szanse, by ktokolwiek ją usłyszał. Zasięg komórki – jedna kreska. Słabo. 1% naładowania baterii. Niby ta technika poszła do przodu, ale jednak gadżety czasem zawodzą. No nic. Może się ktoś jednak zreflektuje i jej pomoże. Usiadła na krześle, oparła nogi o stół i włączyła telewizję. Chociaż przez chwilę nie będzie jej się nudzić. Natychmiast wstała, nie wierząc własnym oczom. Co ta dziewucha robi na wizji? I czy ona flirtuje z Maciejem? O czym oni rozmawiają? O romansach? Kto im w ogóle na to pozwolił? Cruella zaczęła walić w drzwi. Niestety bezskutecznie. Wszyscy, którzy znajdowali się w budynku, pracowali właśnie nad programem na żywo. Tym samym, który ją tak zdenerwował. Rozejrzała się wokół. Jest okno. Trochę pod sufitem. Ale jakby przystawiła stół, a na to postawiła krzesło, może by dała radę wyjść. Tak też zrobiła. Wystawiła głowę na zewnątrz. Podobno jest tak, że jak głowa przejdzie, to całe ciało przejdzie. Ten, kto to wymyślił, chyba nie miał cycków. Ani bioder. Kobieta przecież powinna mieć biodra i cycki! Jęknęła. Wystawała do połowy z okna. Bardzo dziwny był to widok. Niestety wokół nie było nikogo, kogo by mogła prosić o pomoc. Utknęła na dobre. Już trzeba było siedzieć na dole. Teraz ani w tę, ani we w tę. Zaczął padać deszcz. Wraz z deszczem, który kompletnie popsuł jej fryzurę, zaczęły cieknąć łzy. Już była cała mokra. Włosy, misternie doczepiane w najlepszym salonie, przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. – O Boże, co pani tu robi? – Usłyszała nagle z góry. Podniosła głowę. Dopiero zrozumiała, co to znaczy patrzeć na kogoś z góry. Upokarzające. Ta paskudna Genowefa! – Nie widzisz? Odpoczywam. Relaksuję się. Kontempluję – odpowiedziała szefowa. – Kurwa mać, utknęłam! Jak mnie natychmiast nie wyciągniesz, Genowefo, to nogi z dupy powyrywam i zwolnię cię dyscyplinarnie! Giga, nazwana Genowefą, była bardzo dobrą dziewczyną. Ale każda, nawet bardzo dobra dziewczyna ma w sobie pierwiastek zła. Czasem to zło przejawia się w taki sposób,
że wypali dwa papierosy, które ukradnie matce z torebki, czasem w taki, że pójdzie nocą na całość z nieznajomym zupełnie mężczyzną, nie bardzo wnikając w jego koligacje rodzinne, a czasem po prostu tak, że wyciągnie z torebki telefon i swojej szefowej zrobi kilka zdjęć, które natychmiast wyśle do siebie na pocztę, by nie zginęły i nie zgubiły się w wirtualnym świecie. – Co ty robisz? – zapytała szefowa. – Zdjęcie. Kiedyś pani sama mówiła, że dobry reporter nie zważa na nic. To nie zważam. Robię dokumentację, a potem pani pomogę. O ile łaskawie przestanie mnie pani nazywać Genowefą. Na zawsze. Zrezygnowana szefowa pokiwała głową. Dobra. Może przestać nazywać wszystkich Genowefami. Byleby stąd wyszła. O programie pogada sobie z tą bezczelną dziewuchą nieco później. Jak ona śmiała rozmawiać z Maciejem na temat romansów! Jak w ogóle on śmiał proponować jej romans! Przecież to była bezsprzecznie propozycja. Od romansowania z Maciejem była ona. Nie, nie, jeszcze nawet nie zaczęła, ale miała na to wielką ochotę. A jak Cruella miała na coś ochotę, to zawsze to dostawała. Nieważne, ile kogokolwiek miałoby to kosztować! Dobra. Skoro ta dziewucha chce być dziennikarką, będzie dziennikarką. Ale ona już się postara, by to dziennikarstwo Genowefy Ziętarskiej było trudne i ekstremalne. Szkoda, że nie ma wyprawy wysokogórskiej. By ją tam wysłała i kazała włazić na jakieś Czomolungmy i inne Mount Everesty. Może by spadła i Cruella odzyskałaby kompromitujące zdjęcia i honor. Bo honor to Cruella właśnie straciła. *** Norbert Rudzki był z siebie bardzo dumny. Nie zadzwonił do Martynki. Oczywiście miał zamiar, ale tak był zajęty graniem w Pędzące żółwie z Ewą i Amelką, że po prostu zapomniał. Bardzo go to zdziwiło, ale też ucieszyło. Może trochę racji miała Grażyna, mówiąc, że on się starzeje. Pewni mężczyźni dojrzewali nieco później. Najwyraźniej on się do nich zaliczał. Pędzące żółwie go porwały i obiecał sobie, że pójdzie do sklepu i poszuka gier od lat siedmiu do stu siedmiu i będzie tak właśnie spędzał piątkowe wieczory. O ile Ewa i Amelka nie będą miały nic przeciwko. Nawet już w Internecie zrobił rozeznanie. Carcassonne, Sabotażyści, Dixit. Oj, będzie co kupować! – Amelko. Już pora chyba spać – powiedziała Ewa, patrząc na zegarek. – Poczytam jej bajkę – powiedział Norbert. – Przynieś swoją ulubioną. Ewa zamarła. Nikt nigdy jej dziecku nie czytał bajek. Poza nią. Nawet jej mąż robił to bardzo niechętnie. – Ile rozdziałów? – Amelka aż podskoczyła z radości. – Zobaczymy. Masz jakąś ulubioną książkę? – Mam! – Mała pobiegła do pokoju. Przyniosła pięć. – Długa noc przed wami. – Ewa się roześmiała. – Mamy czas. – Norbert się uśmiechnął. – Jutro sobota, szkoły nie ma, to możemy nawet siedzieć do północy. O ile mama pozwoli. – Spojrzał na Ewę. – Pozwoli? – No, może nie do północy… – Mamo! Ale północ to już jutro! Ja bym chciała kiedyś iść spać jutro, nie dzisiaj! Ewa uśmiechnęła się i pokręciła głową. – Pokaż, co przyniosłaś? – Norbert wziął w rękę pierwszą książkę. – Tajemnica więzienia – przeczytał. – Ostro! – Powiedz mi, wujek, jak to jest w tym więzieniu – zarządziła Amelka. – Ale tak
naprawdę jak jest. – Wiesz, nigdy nie byłem w więzieniu, ale tam na pewno jest bardzo strasznie. Brzydko, szaro i ponuro. I śmierdzi. – Rybą? – Może śmierdzieć rybą. Starą i popsutą rybą – dodał po chwili. – A mają tam łóżka? – pytała dalej dziewczynka. – Mają – potwierdził. – Ale bardzo niewygodne. Twarde. Poduszek prawie nie mają, a koce, którymi się okrywają, są ciężkie i szorstkie. I szarobure. Amelka się wzdrygnęła. – A jedzenie jakieś tam mają? Czy głodują? Czy im przez taką szparę wsuwa się chleb i wodę? – Mają. Ale bardzo niedobre. Chleb i wodę dostają ci najgrzeczniejsi. – A pozostali co jedzą? – A jakiej potrawy nie lubisz najbardziej na świecie? – zapytał Norbert. Amelka zmarszczyła czoło i przez chwilę myślała. – Ośmiorniczek. I ślimaków! Norbert popatrzył na nią z lekką konsternacją. – No widzisz, Amelko. W więzieniach oni codziennie jadają ośmiorniczki. A na kolację ślimaki. Śniadanie zaczynają od ostryg i muli. Czasem jest zupa z homara. – Fuj – stwierdziła Amelka. – To jest wystarczający powód, bym nigdy nie chciała trafić do więzienia. Uf, odetchnął z ulgą Norbert. Ośmiorniczki, ślimaki i mule. Oraz zupa z homara. W głowach się tym kucharzom więziennym poprzewracało, prawda? Najgorzej. *** Ewa krzątała się w kuchni. Uśmiechała się do siebie. Na lodówce wisiał przypięty rysunek Grażyny przedstawiający Norberta. Amelka nie pozwoliła go zdjąć. Trochę głupio mieć na lodówce przyklejonego obcego faceta, ale skoro dziecku tak na tym zależało? – Zasnęła. – Do kuchni przyszedł Norbert. – Ciężko było? – Nie, zupełnie nie. Prowadziliśmy filozoficzne dysputy na temat stanu polskiego więziennictwa. Więc jak ci powie, że tam jedzą owoce morza, nie protestuj. Ewa się roześmiała. – Napijesz się czegoś? – zapytała. – Może herbaty albo kawy? Chociaż na kawę już późno. Kolację zrobiłam. – Postawiła przed nim talerz. – Takie zwykłe kanapki. Niestety nie mam owoców morza, tu trochę gorzej karmią niż w więzieniu. – Ja chyba jak twoja córka: owoców morza nie bardzo – powiedział i spojrzał na kanapki. Na zwyczajne, najzwyczajniejsze na świecie kanapki. Razowy chleb z serem, drugi kawałek z pasztetem, na to pomidor i cebulka. Nie pamiętał, kiedy ktoś mu zrobił taką kolację. Oczywiście przez myśl mu przeszło to, co wyczytał w książce Gigi, że chleb to gluten, ser laktoza… Nieważne. Ostatni raz zrobił mu ktoś taką kolację… Nie pamiętał kiedy. – Tak zwyczajnie, nie byłam przygotowana na to, że będę miała gości. – Ewa wyglądała na zmartwioną.
– Ale nie, właśnie super. Tak… domowo… – Ja… Jestem taka domowa. Zawsze byłam. Czekaj, ktoś puka do drzwi. – Ewa poszła otworzyć. – O tej porze? – Dobry wieczór. – Przed drzwiami stała pani Wiesia. – Kaszel słyszałam – powiedziała i wyciągnęła butelkę zza pleców. – Malinową nalewkę przyniosłam – powiedziała. – Dla zdrowotności. Dla pani i tego, co chrząka. Bo wiem, że on tam jest. – Odwróciła się i zaczęła wchodzić na górę. – Ale pani Wiesiu… Pani Wiesia machnęła tylko ręką. – Dobranoc. Bawcie się dobrze – powiedziała i nie patrząc na Ewę, weszła po schodach. Ewa weszła do kuchni. – Pani Wiesia – powiedziała zaskoczona. – Przyniosła nalewkę malinową. – Dla zdrowotności? – zapytał Norbert. – Skąd wiesz? – Panią Wiesię znam od zawsze. Od zawsze robi też nalewki. Oczywiście dla zdrowotności. – Uśmiechnął się. – Co to za piękne czasy były! Kiedyś cała kamienica w pracowni babci Pelagii piła dla zdrowotności. Spotykaliśmy się tam regularnie. Zawsze ktoś miał imieniny, ktoś urodziny. A nawet jak nikt nic nie miał, to zawsze okazja się znajdowała. Raz pan Zbyszek ledwo wrócił do domu. Pani Wiesia zresztą też. – A oni… Oni nie są parą? – To długa i zagadkowa historia… Ja niewiele wiem, musiałabyś Grażynki zapytać. – Zapytam. – Potem po śmierci Pelagii wszystko się rozsypało. Nie było już takiego klimatu. – Norbert się zamyślił. – Miałem wrażenie, że za bardzo wszyscy chodzą swoimi drogami. Ja się wyprowadziłem, chociaż tak naprawdę nigdy tu się nie zadomowiłem… – Zamilkł na chwilę. – To piętro, na którym mieszkasz ty i Giga, było wciąż wynajmowane. Zanim się wszyscy przyzwyczaili do lokatorów, ci już się wyprowadzali i przychodzili całkiem nowi. Każdy z nas się zmienił. Florka odwiedzałem często i Grażynkę, bo nadal bardzo się lubimy. – A twoje żony? Podobno trochę ich było? – Żony się nie lubiły. – Roześmiał się. – Nalej tej nalewki, Ewa. Ku zdrowotności, skoro pani Wiesi mój kaszel przeszkadza. A ja w ogóle kaszlałem? – Nie słyszałam. – Ewa pokręciła głową, nalewając nalewkę do kieliszków. – No właśnie. Moim zdaniem pani Wiesia po prostu chciała zobaczyć, kto u ciebie jest. Skoro nie siedzi tutaj z nami, najwyraźniej jest zadowolona. Gdyby uznała, że siedzi z tobą ktoś nieodpowiedni, szybko by go wykurzyła. – Nie rozumiem. – Pani Wiesi nikt do końca nie rozumie. – Norbert się roześmiał. – To bardzo dobry człowiek. I intuicyjnie wie, co dla ludzi najlepsze. Skoro przyniosła nam nalewkę, to trzeba ją koniecznie wypić. Twoje zdrowie, Ewuniu. *** O trzeciej trzydzieści siedzieli oboje na podłodze w salonie oparci o sofę. Butelka z nalewką (ku zdrowotności) była w zasadzie pusta. A oni w dalszym ciągu rozmawiali. Ewa poznała jego wszystkie żony, które marzyły, by z nim stworzyć dom. Dowiedziała się, że on tego nigdy nie chciał. Usłyszała, że chyba nie dorósł nigdy do tego, by być ojcem.
No, może teraz trochę, ale w wieku pięćdziesięciu pięciu lat to on prędzej dziadkiem mógłby być... Norbert natomiast usłyszał historię pięknej miłości, którą los zdecydował przerwać śmiercią. – Był moim jedynym mężczyzną. Nawet chyba się z nikim innym nie całowałam. Był zawsze. Gdy go poznałam, miałam szesnaście lat i tak już trwaliśmy razem. Wszystko robiliśmy razem. Bardzo ciężko mi robić cokolwiek. Jakbym na nowo uczyła się chodzić. Zmarł nad ranem. Zawał. Nie dało się uratować. – Wypiła kieliszek nalewki. – Może gdyby miał nalewkę i pił ją ku zdrowotności? – Uśmiechnęła się. – Takie życie. Norbert pogłaskał ją po policzku. – Nie wyobrażam sobie, by kiedykolwiek ktoś miał mnie dotykać – powiedziała Ewa. Mężczyzna cofnął rękę. – Nie powinnam ci o tym mówić… – Możesz mówić – powiedział. – To chyba przyjdzie z czasem. Tak jak wtedy, gdy miałaś osiemnaście lat. Pewnie najpierw pozwalałaś trzymać się za rękę, potem pocałować, a w miarę upływu czasu godziłaś się na więcej. – Tak. Długo nie pozwalałam na nic więcej. –Uśmiechnęła się. – No widzisz. Teraz może być podobnie. – Myślisz, że mogłabym kogoś jeszcze pokochać? – Myślę, że tak. Wiesz, zawsze będziesz kochać swojego męża. I jeżeli znajdziesz kogoś, kto to zaakceptuje… – Trudno chyba być „tym drugim”. – A „tą czwartą”? – Norbert się roześmiał. – Jakoś też chyba pogubiłem się w tym życiu. Może gdyby były dzieci, byłoby inaczej. Ale nigdy ich nie chciałem. – Teraz nie ma co żałować. Trzeba iść do przodu. – Ewa zamyśliła się. – Chyba byłbyś dobrym ojcem. Amelka cię uwielbia. Kazała mi ten twój portret przywiesić na lodówce… – Wiesz, że ona to zrobiła dla ciebie? – Dla mnie? – zdziwiła się Ewa. – Dla ciebie. Mówiła, że uwielbiasz tego aktora. Żmijewskiego. A ja według niej na tym obrazku jestem do niego podobny. – Ona jest dla mnie wszystkim, wiesz? – Wiem. – Złapał ją za rękę i przez chwilę trzymał, jakby chciał pogłaskać. Jednak tego nie zrobił. – Pójdę już. Już bardzo późno. – Tak. – Popatrzyła na niego. – Pewnie jutro będę złą matką i jak Amelka przyjdzie do mnie o siódmej rano, pozwolę jej włączyć bajkę. – Uśmiechnęła się. – Jesteś świetną matką – powiedział Norbert. – Pozwól. Wyśpij się. Odpocznij. Mogę przyjść pograć jeszcze z wami? – Jasne. Zawsze. – Ewa się uśmiechnęła. – Dobranoc. – Pocałował ją w policzek. – Dobranoc. – Ewa zamknęła za nim drzwi na klucz. *** Panią Wiesławę obudziło trzaśnięcie drzwi na drugim piętrze. Spojrzała na zegarek. Trzecia czterdzieści pięć. Jest dobrze, ale mogło być lepiej. Zawsze mógł wyjść od niej na przykład koło południa dnia następnego. Widać za mało nalewki im dała. No, ale jakby dała więcej, mógłby jej paść nieżywy na podłodze, a to zawsze jakiś kłopot by był. Wiesia ciekawa była, co oni tam robili przez te wszystkie godziny. Bo chyba nie
rozmawiali o literaturze i o sztuce. A przynajmniej miała taką nadzieję. Ostatnio przeczytała, że taka nalewka to nawet działa na potencję. Ona wie, co to potencja, przecież telewizję ogląda i gazety też czyta. No i tę nalewkę dała Ewie między innymi na potencję. No, uściślając, nie na Ewy potencję, bo kobiety to w każdym wieku przecież mogą, o ile im się chce, ale Norbert przecież już stary jest, pięćdziesiąt pięć lat ma, to z tymi sprawami różnie bywa. Nie to co Zbyszek. Bo Zbyszek pije tę jej nalewkę całe życie. Nie to, żeby wiedziała, jak u Zbyszka z tymi sprawami, o nie, ale znowu była ta rehabilitantka u niego. Lafirynda. Niestety Wiesławie się stłukła szklanka, przez którą zawsze podsłuchiwała, a przez kubek tak się nie niesie. Musi kupić taką cienką szklankę, bo kubek zdecydowanie pozbawia ją wrażeń słuchowych. A musi trzymać przecież rękę na pulsie, a w zasadzie ucho przy ścianie. Bo jakby ta rehabilitantka nagle Zbyszka wykończyć chciała? I on by tak głośno jęknął, a ona by tego nie słyszała? Nie mogłaby w porę interweniować, Zbyszek by zszedł, a to zawsze kłopot by był. Wiesia nie lubiła kłopotów. Poza tym bardzo brakowało jej pewnych informacji. Takich różnych. Giga nauczyła ją, że wpisuje w komputer pytanie, a tam zaraz trzy miliony odpowiedzi. Nawet już tablet umiała obsługiwać, bo kiedyś Giga jej dała, bo sama musiała coś zrobić w komputerze. No w tym Internecie to było wszystko. Ostatnio szukała: „bolące nogi w kostkach”. I proszę bardzo, dwieście tysięcy wyników. Już normalnie prasy nie trzeba czytać i telewizji oglądać. Pelagii to by się podobało, bo to zawsze oczytana kobieta była. Wiesia postanowiła, że faktycznie kupi ten tablet. Trochę krępowała się przed Gigą, gdy musiała wyszukiwać w Internecie informacje, które niekoniecznie były przyzwoite. Ot, na przykład szukała znowu czegoś o świętej Pelagii. I wreszcie zobaczyła jakąś normalną. Znaczy na początku była normalna, bo potem też jej odbiło. No, ale gdyby nie odbiło, to nie zostałaby świętą. Nazywano ją Pelagią Pokutnicą albo Nierządnicą. To drugie było z pewnością ciekawsze. Podobno wiodła rozpustne życie, była tancerką, nierządnicą i wyszalała się, że hej. Jak już się wyszalała, zaczęła żyć w cnocie. A potem się za faceta przebrała i nazwała Pelagiuszem. Wiesława też żyje w cnocie (niestety) i czasem nosi spodnie. Jak facet. A nikt jej świętą nie robi. Może i dobrze, bo życie świętego to doprawdy nudne musi być. Nie mogłaby oglądać swojego programu razem ze Zbyszkiem. A raz się zapomniała i do niego w koszuli nocnej poszła bez majtek. Nie to, żeby specjalnie, ale po prostu zapomniała. No i jak już te kulki przeciwpieluchowe przyjdą do niej pocztą, to już w ogóle świętą nie zostanie. No nic. Święci to chyba mają nudno. A jak jest nudno, to kłopoty same człowieka szukają. A ona kłopotów nie lubi. W sumie też ciekawa jest, czy w tym sklepie te kulki jakoś dyskretnie zapakują. Bo przecież gdyby listonosz się zszokował zawartością paczki, to jakiś kłopot z tego by mógł być, prawda?
ROZDZIAŁ 10 W KTÓRYM NORBERT WRESZCIE SIĘ ODWAŻYŁ, A PANI WIESIA ZDECYDOWAŁA SIĘ KUPIĆ TABLET – Norbercie! – zawołała pani Wiesia z okna. – Tak, pani Wiesiu? – zawołał Norbert, który właśnie przywiózł Florianowi do pracowni jakieś kartony. – Norbercie, pamiętaj, jakby co, to ja akuszerką byłam – krzyknęła Wiesia. – Ale pani Wiesiu, ja nie potrzebuję akuszerki! – zdziwił się Norbert. – No ja wiem, że nie potrzebujesz, ale to znaczy, że dziećmi się umiem zająć, jakby trzeba było – powiedziała całkiem z siebie dumna. – Nie tylko takimi małymi. Takimi, które mają na ten przykład osiem lat, również. – Pani Wiesiu, do czego pani zmierza? – Oj, Norbercie. Z wami facetami to prosto z mostu trzeba. Czy ja mam ci sprawdzić repertuar kina czy menu w tej restauracji w mieście? – Wiesława się zdenerwowała. – Co jeden to gorszy. Poza tym jak tak jeździsz, szklankę mi kup. – Pani Wiesiu, jaką szklankę? – Taką jak była kiedyś. Za komuny. Żeby się nie poparzyć, były takie koszyczki słomiane. A Pelagia robiła takie na szydełku. Norbert zmarszczył czoło. – Kup, kup. Może w tym Tysiąc Jeden Drobiazgów będzie. Wiesia wzruszyła ramionami i usadowiła się wygodniej w oknie. No co. Komuna była fatalna, ale szklanki mieliśmy wtedy dobre. W stu procentach nadające się do pełnej inwigilacji rozpustnych sąsiadów, do których przychodziły rehabilitantki-lafiryndy. No, może wtedy nie przychodziły, tylko teraz przychodzą. A teraz szklanki się potłukły. Może jak tablet sobie wreszcie kupi, to zobaczy, gdzie kupić takie miniaturowe podsłuchy. Szklanki wtedy nie będzie potrzebowała. Ona wie, że takie podsłuchy w Internecie można kupić. Przecież telewizję ogląda i gazety czyta. To wie. *** – Wysłałam ci coś na maila – oznajmiła Giga, siadając na biurku Macieja. – Co? – Wiem, że mam podły charakter, wiem, że nie powinnam ci tego wysyłać, ale wiesz, jakby mi się nagle coś stało, to będziesz wiedział dlaczego. Odbierz. – Nie mogę. – Dlaczego? – Bo siedzisz na biurku i nie mogę dostać się do komputera. – Maciej się uśmiechnął, próbując pogłaskać ją po kolanie. Giga zeszła z biurka i nachyliła się nad Maćkiem. – Patrz – powiedziała. On spojrzał, owszem, ale na jej dekolt. – Na komputer patrz – zwróciła mu uwagę.
Mężczyzna westchnął i otworzył okienko poczty. Na ekranie pojawiło się zdjęcie jego szefowej w niezbyt twarzowym wydaniu. – O matko, co to? – Był w szoku. – Uratowałam Cruellę. – Po co żeś to zrobiła? – No a co miałam robić? Zostawić? – Trzeba było zostawić. – Spojrzał znowu w jej dekolt. – Mamusia pozwalała ci się tak ubierać do szkoły? – zapytał. – Ani ja do szkoły nie chodzę, ani z mamusią nie mieszkam. – A z kim? – A czy to ważne? – Uśmiechnęła się. – Romanse w pracy są bardzo niewskazane. Przynajmniej tego dowodził twój program. – Zawsze można drugi zrobić. O tym samym – powiedział Maciej. – Tym bardziej że sam pozytywny odzew… – Cudnie. Ja na razie znowu szukam Cruelli. – Pokręciła głową. – Widziałeś ją? – Na zwolnieniu – powiedział Maciej. – Na zwolnieniu? A co jej? Jak ją ostatnio widziałam, nie czuła się zbyt dobrze. – Giga nie potrafiła opanować śmiechu. – Ale żeby zaraz zwolnienie? – Tak, powiedziała, że ma zapalenie płuc. I wiesz, moja droga, kto jest twoim nowym szefem na czas nieobecności miłościwie nam panującej? – No? – Ja! – O Boże. – Giga westchnęła. – Z deszczu pod rynnę. Najpierw zołza, teraz jeszcze gorzej. – Jak to gorzej? – Nieważne, nieważne. Dobra, idę ogarnąć korespondencję, panie dyrektorze. Bo zaraz utoniemy. Będziesz sam odpisywał na wszystko, czy jak zawsze ja mam to zrobić? – Jak zawsze ty. – No i super. Czyli nic się nie zmienia. – A co z romansem? – Romanse w pracy to zło! – krzyknęła Giga i weszła do gabinetu szefowej. W końcu kiedy nie było jej w pracy, musiała trzymać rękę na pulsie. A w zasadzie na jej komputerze, do którego miała hasło. *** Norbert Rudzki intensywnie myślał o kinie. A raczej pierwszy raz w życiu myślał o filmie, a nie o kinie. No bo przecież takiej Ewy nie zabierze na zwykły film. Musi to być film bardzo niezwykły. Co najmniej kino ambitne. Ale przecież jak to będzie kino zbyt ambitne, to może nie zrozumieć przekazu. W to, że Ewa nie zrozumie, powątpiewał, ale zawsze było takie ryzyko. Była też możliwość, że oboje nic nie zrozumieją i będą przez pół dnia udawali, że zrozumieli, a potem przeczytają w Internecie w recenzji jakiegoś bardzo kulturalnego krytyka, że autor miał na myśli coś zupełnie innego niż oni. Ale już będzie za późno, bo każdy zrobi z siebie głupka. Norbert westchnął. Taką Martynkę to by zabrał na coś, co on miałby ochotę obejrzeć, nawet zwykłą strzelankę w stylu „zabili go i uciekł”, bo Martynka zwykle się miło uśmiechała i zgadzała
ze wszystkim, co on miał do powiedzenia. A jak było nudno, to po prostu szli do łóżka. Ostatnio coraz częściej bywało nudno i w zasadzie powinni coraz częściej chodzić do łóżka albo nawet z niego nie wychodzić, ale z tym byłby pewien problem. Norbert nie miał ochoty codziennie, tak jak kiedyś. Gdy napomknął o tym Martynce, ta bardzo się przejęła i kupiła mu niebieskie tabletki oraz ich polski odpowiednik, bo chciała zobaczyć, co będzie lepsze. Norbert poczuł się upokorzony i już w ogóle przestał mieć ochotę na cokolwiek. W szczególności z Martynką. Bo o czym z taką Martynką gadać? Ileż można o promocjach w Biedronce i o tym, jakie torebki w Lidlu rzucili. Co innego taka Ewa. Z nią nawet nie musiał do kina chodzić. Przecież to dwie godziny straconego czasu. Czasu, który mogliby spędzić na rozmowie albo na graniu w gry planszowe z Amelką. No, ale pani Wiesia może wie lepiej, że go tak do tego kina wygania. Może jakaś komedia romantyczna? Albo melodramat? No bo chyba nie wojenny. – Nad czym się tak zastanawiasz? – Amelka stanęła za nim. – Nad kinem – powiedział. – Idziemy do kina? – zapytała. – Yyy… Są tylko filmy dla dorosłych. – A. To nie dla mnie. Ale może moja mama z tobą pójdzie. Bo wiesz, ona nigdy nie chodzi sama do kina. Mówi, że do kina trzeba iść z kimś. Ze mną chodzi często, ale na filmy dla dzieci. Mówi, że tylko czeka, aż będę starsza, to obejrzy ze mną wszystkie ekranizacje Sparksa. To taki, co mama jego książki czyta i płacze. Ja się nawet już nie martwię, że ona płacze przy książkach. – Zamilkła na chwilę. – Jak płacze bez książek, to się martwię. To co? Weźmiesz moją mamę do kina? Norbert pokiwał głową. Do czego to doszło, by stracił umiejętność logicznego myślenia i nie wiedział, w jaki sposób zaprosić kobietę do kina. Kiedyś to wszystko było prostsze. Nie było kina w Miasteczku. Szło się na romantyczny spacer nad rzekę albo jechało nocą na rowerach na plażę nad jeziorem. A teraz? Teraz kino, restauracja, kawiarnie… A czy to nie byłoby piękne, wziąć dwa koce, termos z herbatą i posiedzieć nad wodą? Norbert poczuł się przez chwilę stary. Zupełnie jak wtedy, gdy Martynka ubrana w czarną bieliznę podała mu niebieską pigułkę, mówiąc z pobłażliwym uśmiechem: „Może po tym dasz radę”. On nie miałby dać rady? Zawsze dawał radę. No, prawie zawsze. Ale nie w kółko! Gdy masz pięćdziesiąt pięć lat, musisz mieć partnerkę nie tylko do łóżka. Tak. To chyba prawda, że mężczyźni dojrzewają zdecydowanie zbyt późno. – Mamo, mamo! Załatwiłam ci, że Norbert zabierze cię do kina! Na film dla dorosłych! – Usłyszał nagle. Z kwiaciarni wyłoniła się Ewa. Ubrana była w stare dżinsy i biały T-shirt. W dłoni trzymała miotłę. Jak zwykle sprzątała. – Do kina? – zdziwiła się. – Ale kiedy? A z kim ty zostaniesz? – Z panią Wiesią – powiedziała pani Wiesia, która przysłuchiwała się całej rozmowie, oczywiście siedząc w oknie na różowej poduszce. – Zaopiekuję się nią. – No widzisz? – Amelka podskoczyła. – Z panią Wiesią! – To kiedy? – Norbert się uśmiechnął. – Może w sobotę? – W sobotę Florek otwiera pracownię – krzyknęła pani Wiesia z góry.
Norbert pokręcił głową. Musi sobie znaleźć inne miejsce na romantyczne schadzki, niekoniecznie pod kamienicą. – A po otwarciu? Pani Wiesia zabierze Amelkę do siebie, a my pójdziemy do kina, a może nawet na jakiś spacer? – Z przyjemnością – powiedziała Ewa. I ku swojemu zaskoczeniu naprawdę tak pomyślała. *** Pani Wiesia wystawiła poduszkę na parapet. Tym razem niebieską. Różowa była już trochę brudna, jeszcze by kto zobaczył, to i kłopot jakiś z tego by mógł być. – Dzień dobry, Gigo! – zawołała wesoło. I pomachała. Wszyscy zawsze jej machali, to przecież też mogła. Stara już jest, to chyba coraz więcej rzeczy jej wypada. Do tej pory była przekonana, że machanie to takie niegrzeczne jest, ale chyba czasy się zmieniają. Pomachała jeszcze raz. – Widziałam cię w telewizji! Razem z tym przystojnym panem. – Uśmiechnęła się na samą myśl. – Bardzo dobrze wyszłaś. A mam porównanie, bo dużo telewizji oglądam i gazety czytam. Giga się uśmiechnęła. – Dzień dobry, pani Wiesiu! To chyba jednorazowo… – Jednorazowo czy nie, ślad jakiś zostanie – powiedziała staruszka. – A on tak na poważnie z tymi romansami? – Ale co na poważnie, pani Wiesiu? – No to, że nie można w robocie mieć romansu? Giga się roześmiała. – Kochana, bo jakby się tak nad tym zastanowić, to jak tu poznawać nowych ludzi? Przecież młodzi teraz tylko w robocie siedzą. Wciąż przy komputerze. To kogoś poznać można tylko albo w robocie, albo przez Internet – powiedziała pani Wiesia. – Święta racja, pani Wiesiu. Może gdyby Wiesia miała tablet, też by kogoś poznała? Przecież ona to już w ogóle ma nudne życie. Tylko w domu siedzi, czasem do Zbyszka pójdzie na ten nocny program, czasem popatrzy, co się dzieje za oknem. No dobra, często patrzy, co się dzieje za oknem. Ale nie jej wina przecież, że nie ma tutaj żadnego alarmu? Musi ktoś czuwać nad wszystkim, co się dzieje. Bo przecież jakby ktoś coś ukradł, to nie ma żadnej kamery, która by to nagrała. A tak? Jest ona, Wiesława, która wszystko wie i wszystko pamięta. Gdyby nie patrzyła przez okno, to z pewnością by jakiś kłopot był. Dobrze, że teraz kota ma w domu. Trzy dni zabiegała o jego względy. Po wołowinkę najdroższą poszła na rynek. Czy dla wnuczki, pytali. Dla jakiej wnuczki? Dla kota? Kot to czasem lepiej niż człowiek. Pomruczy, przytuli się. Nawet można z nim spać i zdrady żadnej nie ma. – Prawda, kochanie? – szepnęła, wyciągając spod poduszki starą fotografię.
ROZDZIAŁ 11 W KTÓRYM PANI WIESIA JUŻ WSZYSTKO WIEDZIAŁA, A INNI KOMPLETNIE NIC Pani Wiesia czuła się w obowiązku poinformować wszystkich o tym, że w sobotę o godzinie szesnastej następuje otwarcie pracowni florystycznej Floriana. Swoim zwyczajem siedziała w oknie i mówiła o tym wszystkim, niezależnie, czy ktoś chciał o tym słuchać, czy nie. Nawet zastanawiała się, czy nie lepiej by było, gdyby zrzuciła trochę ulotek, ale Florian się nie przygotował. Trzeba mu podpowiedzieć co nieco w kwestii marketingu, bo sam zginie. Chyba że się mu napatoczy ten głośny z motocyklem. Miał na niego zdecydowanie dobry wpływ. Fajnie, jak dwoje ludzi ma na siebie dobry wpływ, a nie jak wzajemnie na siebie wrzeszczą. Co innego ona i Zbyszek. Ona musi na niego krzyczeć, bo on ma ciśnienie za słabe. I trochę adrenaliny mu potrzeba, by nie zemdlał. Oj, ona z przyjemnością mu tej adrenaliny dostarcza już od dawna. – W sobotę otwarcie! – krzyknęła z okna. – Wiem, pani Wiesiu – odkrzyknął mężczyzna. – O święta Teresko, a co pan taki nieswój? – Nieswój? – zdziwił się Tomasz – No ja pana bez motoru nie poznaję. Ładnie panu w błękitnym. Zawsze mówiłam, że błękitny i niebieski to jest bardzo twarzowy kolor. I panu pasuje niesamowicie. Chyba zaraz zejdę sobie na pana popatrzeć, bo przecież mi już tylko patrzenie zostaje. Miłości życia to ja już chyba nie znajdę. Wiesława westchnęła. Miłości życia nie znajdzie. Już jedną znalazła. I tak miała szczęście, przecież czasem się dzieje tak, że człowiek sam przez to życie przechodzi. A czasem się dzieje, że musi trwać przy kimś, kogo nie kocha. Ona i tak była w lepszej sytuacji. Bo kochała i była kochana. Ale potem przez głupotę wszystko prysnęło. Bo ta miłość to taka trochę bańka jest. Pryśnie nagle, zupełnie nie wiadomo kiedy. I kiedy jeszcze jest szansa pozbierać to, co po tej miłości zostało, to ci durni ludzie unoszą się dumą i pychą i nic nie robią. No i potem z tego tylko kłopoty są. A ona już wie jakie. Przecież telewizję ogląda i gazety czyta. Musi zejść na dół i zobaczyć Tomasza w błękitnym. Chociaż sobie poogląda. W jej wieku już można wpatrywać się w młodych i ładnych chłopców. Wszyscy pomyślą, że to instynkty macierzyńskie albo i babcine. Oj, instynkty to ona ma. Szczególnie jak widzi ładnych chłopców w serialach. No, Giga mówi, że to mężczyźni, nie chłopcy. E tam, jak ktoś się urodził, gdy ona miała sześćdziesiąt lat, to teraz z pewnością jest jeszcze chłopcem. *** – Wszystko gotowe? – zapytał Tomasz, wchodząc do kwiaciarni. – Prawie. – Florian się uśmiechnął. – Można już świętować. A co ty taki inny? – zdumiał się. – Już pani Wiesia mnie o to pytała. Wino przyniosłem – powiedział Tomasz. – Stwierdziłem, że możemy najpierw poświętować kameralnie. – Kieliszki, gdzie mam kieliszki?
– Kieliszki też kupiłem. Na nową drogę życia. – Tomasz się uśmiechnął. – Oby ta pracownia przyciągała samych dobrych ludzi. I same dobre myśli. – Dzięki. – Florian popatrzył na niego zdziwiony. – Zostawię te kwiatki – powiedział nagle. Usiedli. Każdy w starym fotelu, które Grażyna jeszcze dwa dni temu odnawiała. Pomiędzy stał drewniany stolik, pomalowany farbą kredową na biało, a na nim leżała wyciągnięta ze strychu szydełkowa serwetka. – Jestem ciekawy, czy babcia Pelagia podejrzewała, że kiedyś znowu tutaj stanie ten stolik, że wyciągnie się manekin, że znowu to miejsce zacznie przynosić ludziom szczęście. – Mając takiego wnuka, z pewnością. – Tomasz się uśmiechnął. – Za szczęście. – Za szczęście – powiedział Florian. – Czasem trochę szczęścia się przyda. – Przyda. – Sam przyjdziesz jutro? – Sam. – Bo wiesz, jakbyś chciał przyjść z kimś… – Wiem. Nie ma nikogo. – Tomasz spojrzał mu w oczy. – To jeszcze raz za szczęście. I żeby kiedyś ktoś był. – Żeby był. *** Pani Wiesia stała w oknie pracowni, przyglądając się mężczyznom. Ona już wszystko wiedziała. Oni jeszcze niezupełnie. Tym razem nie będzie oglądać błękitnej koszuli Tomasza. Nie przyniesie chyba też nalewki ku zdrowotności. Następnym razem. Teraz należało ich zostawić. Tak czuła. Stara już jest i dużo wie. Telewizję ogląda i prasę czyta. A gdyby weszła, z tego mogłyby być tylko kłopoty. A kłopotów to ona nie lubiła. – Chodź, kocie – powiedziała do białego kota, który od czasu, gdy dostał wołowinkę za czterdzieści złotych, był jej najlepszym przyjacielem. O godzinie trzeciej w nocy usłyszała trzask zamykanych drzwi pracowni na dole. Słuch to ona miała znakomity. No z jednej strony dobrze, że dopiero o trzeciej wyszedł, a z drugiej strony czemu w ogóle wyszedł? I sam po nocy wracał? – Z takiego samotnego wracania po północy to tylko kłopoty mogą być, prawda, kochany? – powiedziała, wpatrując się w zdjęcie, które wyjęła spod poduszki. Schowała je z powrotem, przekręciła się na drugi bok i z uśmiechem zasnęła.
ROZDZIAŁ 12 W KTÓRYM KAMIENICA PRZY ULICY PRZYTULNEJ TĘTNIŁA ŻYCIEM. NA SYMPATYCZNEJ TROCHĘ MNIEJ Już od godziny szesnastej wszyscy zaczynali się zbierać. Każdy starał się przynieść coś, co mogłoby służyć kwiaciarni. Florian dostał srebrną żabkę, którą Ewa kazała mu na szczęście włożyć do kasy, obrazek na ścianę, kilka bibelotów. Giga upiekła ciasto, pani Grażyna oprócz wielkiego obrazu, który przedstawiał coś, co nie wiadomo, czy było kobietą czy drzewem, przyniosła kruche ciasteczka. – Babcia Pelagia takie zawsze robiła. – Florian się zamyślił. – Oj, pewnie siedzi gdzieś tutaj z nami. Może na tym pustym fotelu? – Wskazał fotel w rogu, na którym chciał usiąść Tomasz, ale szybko zmienił zdanie. – Siadaj, żartowałem. – Florian się roześmiał. – Wiesz co, chyba nie będę ryzykował. – Ty zawsze siadałeś jej na kolanach – powiedziała Grażyna. – Mam się przesiąść? – zapytał Florek. – Może niech lepiej zostanie pusty. Dla babci Pelagii – powiedziała cicho Ewa. Przez chwilę wszyscy milczeli. Ciszę przerwał Zbyszek. Rzadko się odzywał, ale jak już się odezwał to tak, że wszyscy to zapamiętali długo. – Wiecie, co to znaczy ironia losu? – zapytał. – Tak? – powiedziała grzecznie Giga, która siedziała najbliżej. – Największą ironią losu jest dostać wpierdol na ulicy Sympatycznej. Cha, cha, cha. W pracowni zapadła konsternacja. Gdyby wzrok mógł zabijać, pan Zbyszek już by nie żył, a pani Wiesia zostałaby oskarżona o morderstwo. Przez chwilę sobie przypomniała, dlaczego jej życie wygląda tak, jak wygląda, i ani chwili nie żałowała. – Cha, cha, cha – śmiał się dalej pan Zbyszek. Pierwsza nie wytrzymała, ku zaskoczeniu wszystkich, Ewa. Zawtórowała mu głośno. Potem dołączyła Giga. – Panie Zbyszku, a na ulicy Przytulnej? – Cha, cha, cha! – Zbyszek nie mógł się opanować. Po chwili już śmiali się wszyscy. Tylko pani Wiesia patrzyła na wszystkich z politowaniem. Stwierdziła, że tutaj potrzeba nalewki. Ku zdrowotności. Niezauważona przez nikogo wyszła z pracowni i podreptała na trzecie piętro. Pomyślała, że się starzeje. Zaczyna ją męczyć to wchodzenie po schodach. Wyjęła z barku trzy butelki. Na jednej zapewne nie mogło się to skończyć. Może weźmie pigwówkę. Nalała sobie pigwówki do kieliszka. Troszeczkę. Niedużo. Wypiła i sobie przypomniała. Na ulicy Sympatycznej. Cha, cha, cha. Ten Zbyszek to ma talent. Naprawdę dużo wie.
Telewizję ogląda i gazety czyta, ale takiego czegoś to jeszcze nigdy nie widziała. No nie będzie się wyrażać, to nie w jej stylu, ale w cichości się pośmiać można. Potem trzeba będzie udawać, że takie rynsztokowe żarty jej nie bawią. Na ulicy Sympatycznej. Cha, cha, cha. I Przytulnej też! Zwłaszcza na Przytulnej! *** Gdy Wiesława wróciła do pracowni, już wszyscy zapomnieli o słowach Zbyszka. No i może dobrze. – Zbigniewie, nie pij tyle wina. Nalewkę ci przyniosłam. Ku zdrowotności. – Dziękuję, kochana. – Kochana? – Kochana – potwierdził Zbyszek. – Zapomniałaś? Przecież to było tak niedawno. – Zbigniewie. Za dużo wypiłeś – strofowała go pani Wiesia. – Ty już może nie pij. W twoim wieku… – W moim wieku, Wiesiu, już mi nic nie zaszkodzi. Kompletnie nic. A tylko to życie będzie bardziej cudne. Wiesława popatrzyła na niego badawczo. Może i Zbyszek ma rację? Bo co im może zaszkodzić? Jedno ciasteczko? A może dwa? Ale wszystkiego sobie odmawiać, gdy ma się prawie osiemdziesiąt lat? Stara już jest i dużo wie… – Nalej mi, Zbyszku, pigwówki – powiedziała Wiesława. – Przecież mam tyle lat, ile ty. To czy coś mi zaszkodzi? *** Tego dnia Wiesława nie patrzyła już przez okno. Siedziała na łóżku i głaskała wciąż bezimiennego kota. Swoim zwyczajem wyciągnęła zdjęcie spod poduszki. – A to żeśmy sobie popili, prawda? – powiedziała. – Popili, pojedli, to teraz możemy iść spać. Dobrze, że to kino na jutro przełożyli, bo byśmy pić nie mogli, tylko byśmy musieli się Amelką zajmować. A tak? I napijemy się, i Amelką się zajmiemy. Dobranoc. Pocałowała zdjęcie, włożyła je pod poduszkę i poszła spać. Śniła jej się młoda dziewczyna, która nie robiła problemu z byle czego. Zupełnie nie jak ona. I ta dziewczyna w tym śnie żyła długo i szczęśliwie. W sumie prawie tak jak Wiesława. Ona też żyje długo. No i nie może mówić, że nieszczęśliwie. Z nadmiaru szczęścia to same kłopoty mogą być. Wiesława kłopotów bardzo nie lubiła.
ROZDZIAŁ 13 O TYM, JAK EWA POWIEDZIAŁA NORBERTOWI O PEWNEJ PIOSENCE. I TO OKAZAŁO SIĘ NAJWAŻNIEJSZE – A ja myślałem, że to ty namalowałaś. – Florian stanął przed obrazem i kompletnie nic nie rozumiał. Jego matka zwykle nie ceniła innych artystów, zwykle mawiała, że to są bohomazy i że ktoś w ogóle nie ma wyczucia. Albo wyczucia koloru, albo stylu, albo perspektywy. Florian, gdy był mały, mawiał, że artysta nie ma wyczucia czasoprzestrzeni. Matka przeważnie się z nim zgadzała. A tu wyjątkowo mama daje mu obraz. Innego artysty i na dodatek mężczyzny. – Pomyślałam, że ci się spodoba – powiedziała. Obraz faktycznie miał w sobie coś magicznego. Ale żeby się Florianowi zaraz podobał? Bardziej fascynowało go to, że któryś z żyjących artystów na tyle matce przypadł do gustu, że zdecydowała się kupić jego obraz. – Autor ma akurat wystawę. Niedaleko – powiedziała lakonicznie. – Widziałaś się z nim? To Polak? – Polak. Kiedyś się z nim widziałam. Dawno – ucięła. – Jak idzie interes? – Mamo. Wczoraj otworzyłem, dziś niedziela. To jak ma iść interes? – No nie wiem. Ma iść znakomicie. Kwiatów nazamawiałeś, to powinni kupować! – Nie kupują jeszcze. Ale zaczną – powiedział. – Mamo, a ta wystawa to gdzie? – Od kiedy cię obrazy interesują? Ty się lepiej zajmij swoimi kwiatami – powiedziała. – Idę do pracowni. Czuję w sobie coś, co może stać się cudnym dziełem. A ten obraz to może był zły pomysł, by ci go dać. Mogę chyba go jeszcze zwrócić. Florian pokręcił głową. Popatrzył na obraz jeszcze raz. Sam nie wiedział, czy to było drzewo czy kobieta. Może kobieta z gałęziami albo drzewo z twarzą kobiety. Coś znajomego było w tym obrazie. Nie wiedział co. Przypatrywał się mu jeszcze przez chwilę. – Dzień dobry. – Usłyszał głos starszego mężczyzny. – Czynne już? – Czynne – powiedział Florian. Odwrócił się do wejścia. – Pan profesor? Dzień dobry! – powiedział jeszcze raz. – Ależ miło tu pana widzieć! – Florianie! Co ty tu robisz? – Piękno, panie profesorze! Mówiłem panu! Mężczyzna rozejrzał się po kwiaciarni. – Faktycznie robisz piękno. – Uśmiechnął się. – Nazwa mi się spodobała. Potrzebuję bukietu pełnego dobrych myśli. – Z przyjemnością. Dla kobiety? – Tak. Dla Zosi, żony mojej. Kobietom trzeba kwiaty dawać. Wtedy się nie obrażają. – A ona obrażona? – Nie wiem. Może trochę. – Pan profesor się zasmucił. – Nie odzywa się? – No nie. – Pokręcił głową. – To już źle.
– No źle. Miałbym ochotę znowu sobie z nią beztrosko pogadać. – Uśmiechnął się lekko. – Zrobię panu najpiękniejszy bukiet, jaki umiem. Z jakich kwiatów? – Tylko nie z chryzantem. Zosia nie lubi chryzantem. – Nie będzie chryzantem. Może frezje? One pięknie pachną. Eustoma? A może zrobię panu taki duży bukiet z różnych kwiatów? – Zdaję się na ciebie. – Może być różowo-biały? – Może być. Ma być wesoły. – Dodam trochę niezapominajek. Pani Zosia jest wesołą kobietą? – O tak… – Piękna jest taka miłość. – Florian się zamyślił. – Piękna. – Piękna. Ale tak bardzo chciałbym z nią normalnie pogadać. *** – Amelko. Zostaniesz u pani Wiesi. – Mamo, oczywiście. Już kilka razy mi o tym mówiłaś. Ty się nie denerwuj. – A czy ty czasem nie masz gorączki? – Ewa dotknęła czoła córki. – Nie mam. Mamo, ja naprawdę się cieszę, że idę do pani Wiesi. Obiecała, że będziemy piekły ciasteczka. Ewa miała duże wątpliwości, czy powinna powierzyć opiekę nad córką osiemdziesięcioletniej kobiecie. Bo tyle z pewnością miała pani Wiesia. – Ale pamiętaj. Masz swój telefon. W razie czego dzwoń do mnie. Albo najpierw leć do Gigi, jak jej nie będzie, to do Floriana. – A jak Floriana nie będzie, to do pani Graży, a jak Graży nie będzie, to do pana Zbyszka, a jak żadnego z nich nie będzie, to mam wyjść na ulicę i krzyczeć – wyrecytowała Amelka. – Mamo. Zapamiętałam wszystko – powiedziała znudzona. – Dobrze. Mądre mam dziecko. – Ewa zmusiła się do uśmiechu. – Możesz sobie iść do tego kina. W tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. Norbert. – Czekałam na ciebie. – Ja też! – Amelka się uśmiechnęła. – Idę do pani Wiesi robić ciasteczka! – A ja zabieram mamę do kina. Gdy wyszli z domu, Ewa pobladła. W kinie trzeba wyłączyć telefony. Zupełnie. – Czy w kinie trzeba wyłączyć telefony? – zapytała. – Chyba tak – powiedział Norbert. Ewa pobladła. – A jak coś się stanie? – kontynuowała. – To jak ja się o tym dowiem? Norbert spojrzał na nią badawczo. Uśmiechnął się. – Ewa, nie musimy iść do kina. Możemy po prostu pójść na spacer. Nad rzekę. Jak za czasów, kiedy kina jeszcze nie było. Chyba kiedyś o tym rozmawialiśmy. Możesz mieć włączony telefon cały czas. Możesz go trzymać w ręku i co jakiś czas na niego patrzeć. Przecież ja chcę, by to była dla ciebie przyjemność. W ogóle bym chciał, by każde wyjście ze mną z domu było dla ciebie przyjemnością. – Dziękuję – powiedziała Ewa bezgłośnie i pocałowała go w policzek. – Mogliśmy zabrać Amelkę ze sobą. Ale… – Nie, Norbert. Ja też muszę się nauczyć sama żyć.
– Muszę? – Muszę. I chcę. Bardzo chcę. Nigdy pewnie nie powrócę do normalności. Ale mam wrażenie, że odkąd Giga się wprowadziła do naszej kamienicy, odkąd się wyprowadziły te szamba i trumny, to znowu zaczęło być dobrze. – Klątwa babci Pelagii? – A była taka? – Podobno była. Musiałabyś zapytać Grażyny. Ale ostrzegam, zawsze się denerwuje, gdy o to pytam. – Pani Wiesia nie będzie nic wiedziała? – Nie wiem. Może będzie. Ona kochała babcię Pelagię. Jej nie sposób było nie kochać. – Może mi powie. – Pewnie tak. Usiedli nad rzeką na powalonym drzewie. Ewa usłyszała dwa piknięcia. SMS. „Mamo, u mnie wszystko w porządku. Wiem, że sprawdzałaś telefon już sto razy. Robię ciastka. Pa. Amelia”. Ewa uśmiechnęła się i pokazała telefon Norbertowi. – Widzisz? Zna cię jak nikt. – Najlepiej. Kocham ją najbardziej na świecie. I najbardziej na świecie muszę o nią dbać. – A o siebie? – Co o siebie? – zdziwiła się Ewa. – O siebie dbać? – Tak. O siebie. – Wiem, zaraz mi powiesz: „szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko” i kilka innych frazesów. – Nie. Nie będę tego mówił. – A co mi powiesz? Norbert się zamyślił. – Leciałaś kiedyś samolotem? – Jasne – powiedziała Ewa. – Dwa lata temu. Kreta. – Komu w razie wypadku najpierw zakładasz maskę tlenową? Sobie czy dziecku? – Każą sobie. – Wzruszyła ramionami. – Zawsze mnie to bulwersowało. – Wiesz dlaczego? – Spojrzał na nią. Nie czekając na odpowiedź, dodał: – Martwa matka na nic się dziecku nie przyda. To tak przejaskrawiając. – Ja nie jestem martwa. – Wiem. Ale zadbaj o siebie. Możesz być przecież jeszcze szczęśliwa. – Czasem jestem. I wtedy sobie myślę, że nie mam prawa do szczęścia. Kiedy JEGO nie ma na świecie. – A pozwoliłaś mu odejść? Czy wciąż kurczowo trzymasz go tutaj na ziemi? – Spakowałam go. Nie mam w domu żadnych jego rzeczy. – A gdzie są? – W garażu. Nie umiem się z nimi rozstać. Są popakowane, można je rozdać potrzebującym, wrzucić do pojemników PCK. Chcę, by komuś się przydały. – Pomóc ci? – Tak. – Ewa pokiwała głową. – Chyba potrzebuję pomocy. Nie wiem, czy teraz, ale kiedyś. – Oczy jej się zaszkliły. Przytuliła się do Norberta. – Myślisz, że nie byłby zły, że siedzę tak blisko ciebie? – zapytała nagle.
Norbert spojrzał jej głęboko w oczy. – Ewa, a gdybyś ty umarła wcześniej, chciałabyś, by on był zawsze sam? Czy wolałabyś, by umiał się do kogoś przytulić? I chociaż próbował sobie na nowo ułożyć życie. – Chciałabym, by poznał kogoś. Kogoś dla niego dobrego. Z trudem to mówię, ale kogoś takiego, kto by też zadbał o Amelkę. Kto byłby dla niej dobry, nie jak macocha z Kopciuszka. – Uśmiechnęła się przez łzy. – Ale też chciałabym, by o mnie nigdy nie zapomniał. By czasem mnie wspominał z uśmiechem. By czasem nawet jej mówił: „O! tę piosenkę to lubiła Ewa! Może też ją polubisz?”. – Widzisz? Może on też chce tego samego. – Pogłaskał kobietę po policzku. – Może gdzieś tam twój mąż na ciebie patrzy i wcale mu nie jest dobrze, że nie możesz znaleźć w sobie spokoju. – Masz rację. – Ewa pokiwała głową. – Może faktycznie masz rację. – Dbaj o siebie. Byś była zdrowa, szczęśliwa, wesoła. Amelka to czuje, że ty potrzebujesz normalnego życia. – Tylko to wszystko takie trudne… – Wiem. Ale gdy się rodziliśmy, nikt nam nie powiedział, że będzie łatwo. – Ale nikt nam nie mówił, że będzie trudno. – Ja myślę, że my, przychodząc na ten świat, umówiliśmy się na coś z losem. Że po prostu tak miało być. Wszystko jest po coś. Ewa westchnęła. – Ewa… – Złapał ją za rękę. – To jaka była jego ulubiona piosenka? Ewa roześmiała się, pociągając nosem. – Joe Dassin. – Aux Champs-Élysées? – Nie. Inna. – Ewa zanuciła. Norbert podchwycił i zaczął śpiewać. – Et si tu n’existais pas dis-moi pourquoi j’existerais. – Znasz francuski? – Trochę. Wiesz, o czym on śpiewa? – Nie. Nigdy się tym nie interesowałam. Norbert wyciągnął telefon. – Poczekaj chwilę. Poszukam. – Chwilę czegoś szukał w telefonie. – Mam. Przeczytać ci? Ewa pokiwała głową. – A gdybyś nie istniała, powiedz mi, po cóż miałbym żyć? By włóczyć się po świecie bez ciebie, bez nadziei i żalów? I gdybyś nie istniała, próbowałbym wymyślić miłość. Jak malarz, który pod swoimi palcami widzi rodzące się kolory dnia. I który nie może wyjść z zachwytu. Gdy kończył, Ewa płakała. Przytulił ją bardzo mocno. Głaskał ją po policzku, ocierał jej łzy. To wszystko. Na razie tylko tyle i aż tyle. Wiedział, że wpuściła go do swojego świata. Na razie nie potrzebował więcej. *** Wiesia zdjęła poduszkę z parapetu. Pomyślała o Amelce. O Boże, to dziecko było niesamowite. Właśnie spędzała noc u Wiesi, to tak niewiarygodne. Do tej pory Wiesia myślała, że z dziećmi to trochę kłopot jest, no trochę w tym miała racji. Gdy Amelka poszła spać, oczywiście Wiesia przeczytała jej bajkę (bo jak się dzieciom nie czyta książek,
to potem to tylko kłopot jest), więc gdy Amelka poszła spać, Wiesia usadowiła się przed telewizorem i zaczęła oglądać swój program jak co wieczór. Nie żeby to był jej ulubiony program, o nie! Nawet go nie lubiła. Wręcz była oburzona, że takie coś puszczają w telewizji i każą jej oglądać, ale przecież musiała sprawdzić, do czego się posuną w kolejnych odcinkach i naprawdę chciała wiedzieć, czy miłość tej blondynki i tego z tatuażami to jest udawana, czy nie. No, aż tak udawać? Aż tak udawać, to chyba się nie da. Zbyszek mówi, że płacą im za takie udawanie. No jasne. Ona by nie umiała tak udawać, nawet jakby jej zapłacili. Wprawdzie Zbyszek twierdzi, że ona już za stara jest i nikt by jej nie płacił za udawanie, ale nigdy nic nie wiadomo. Strasznie była ciekawa, ile oni im płacą. Pewnie strasznie dużo. I co potem ci ludzie zrobią z tymi pieniędzmi? Przecież wiadomo, zbyt dużo pieniędzy to zawsze jakiś kłopot jest. Wiesia nie lubiła kłopotów. No i właśnie jak sobie oglądała ten program, i ten z tatuażami odebrał tę gumową lalkę od wulkanizatora, to do pokoju weszła nagle, zupełnie niespodziewanie, półśpiąca Amelka. – Wiesiu, do czego służy ta dmuchana lalka z cebulą na głowie? – zapytała znienacka. Wiesię trochę zatkało. Wszystkimi częściami ciała poczuła kłopoty, ale nie wiedziała, czy wyprowadzać Amelkę z pokoju, czy wyłączyć telewizor, czy po prostu odpowiedzieć dyplomatycznie dziecku na pytanie. Nie mogąc wybrać właściwego rozwiązania (wszak zbyt dużo rozwiązań to zawsze kłopot jest), nie zrobiła nic. Amelka usiadła i wpatrywała się przez chwilę w telewizor. Och, nie był to zdecydowanie program dla ośmioletnich dziewczynek. Ten z tatuażami właśnie stał z gumową lalką nad basenem. Amelka się ożywiła, zupełnie nie wiadomo dlaczego. – Już wiem, Wiesiu. Ta lalka dmuchana służy do pływania – stwierdziła. Wiesława odetchnęła z ulgą. Mądre dziecko z tej Amelki. Jednak potem trochę zmieniła zdanie. – Muszę powiedzieć mamusi, by mi taką kupiła. Wiesława poczuła, że serce jej bije zdecydowanie za szybko. Arytmia jakaś albo migotanie przedsionków. Zdecydowanie. Nie mogła przecież teraz umierać z wiadomych względów. Już sobie wyobraziła, jak Amelka opowiada mamie, że chciałaby taką dmuchaną lalkę do pływania, jaką widziała u Wiesi. Z tego na pewno będą tylko kłopoty. Wiesia pokręciła głową. Wyciągnęła zdjęcie spod poduszki. – Dobranoc, kochanie – powiedziała. – Mam tylko nadzieję, że kłopotów nie będzie. Bo wiesz przecież, jak ja ich nie lubię.
ROZDZIAŁ 14 O TYM, JAK HISTORIA LUBI SIĘ POWTARZAĆ, TYLKO CZASAMI TRAFIA NA INNYCH BOHATERÓW Jak już wiemy, kłopoty generalnie nie są lubiane. Wiemy również, że życie bywa czasem podłe. A nawet może ukarać za coś dziewczynki, które zwykle są grzeczne, a czasem bywają niegrzeczne i chcą robić na złość szefowym. Zwykle też jest tak, że szefowe, aby w ogóle stać się szefowymi, muszą być inteligentne. Mimo iż bywają bardzo niesympatyczne. A gdy są zarazem niesympatyczne i inteligentne, zemsta tym bardziej może stać się wyrafinowana i okrutna. Około południa zanosiło się na deszcz. Giga odpisywała na tysięczny mail w sprawie patronatu lokalnej telewizji nad jakimś wydarzeniem (oczywiście zgodnie z życzeniem szefowej wszystkie odpowiedzi były odmowne), gdy zadzwonił telefon. – Komórki nie odbierasz! – Rozległ się głos szefowej. – Ojej, przepraszam, rozładowała mi się. – No pięknie, pięknie – powiedziała Cruella i o dziwo dokładnie tak pomyślała. Los najwyraźniej jej sprzyjał. Ale dlaczego, to się Giga miała przekonać już za kilka chwil. – Boję się, że w pokoju socjalnym zostawiłam palącego się papierosa! – Ale… Ale przecież pani nie pali. – Zwykle nie. Ale jak się denerwuję… Genowe… Giga, ratuj, tam może być pożar. Biegnij szybko i go zgaś! Nie odkładaj słuchawki, jak wrócisz, powiesz mi, czy zostawiłam, czy nie. Bardzo się denerwuję. Giga zmarszczyła brwi. Widać szefowa źle się czuła, bo była nad wyraz sympatyczna. Zupełnie jak nie ona. Nie znała jeszcze jej od tej miłej strony. Cruella, jeśli chciała, umiała być słodka niczym lukier i miękka niczym puchowa zabawka. Teraz pokazała tylko trochę swoich umiejętności. Giga odłożyła słuchawkę na stół i pobiegła do sutereny do pokoju socjalnego. Otworzyła bez trudu drzwi. Jak tylko tam weszła, ujrzała misterną budowlę ułożoną z biurka i stojącego na nim krzesła. Wszystko pod małym okienkiem pod sufitem. Uśmiechnęła się triumfalnie. Gdyby wiedziała, jakie życie planuje dla niej niespodzianki na najbliższe chwile, z pewnością by nie była tak zadowolona. Papierosa, jak można było się spodziewać, nie było. Natomiast przeciąg zatrzasnął drzwi. – O kurczę! – zawołała. Spojrzała jeszcze raz na niewielkie okno. Nie, pomyślała. To nie dzieje się naprawdę! Pobiegła do drzwi i próbowała je otworzyć. Bezskutecznie. Czy szefowa to ukartowała? Przecież to niemożliwe. Giga zaczęła walić w drzwi i głośno krzyczeć. Oczywiście nikt jej nie słyszał. Nic tylko płakać. Jednak zamiast płaczu zaczęła się histerycznie śmiać. – Dzięki bardzo – powiedziała z przekąsem w stronę nieba, a raczej w stronę okna,
którym miała zamiar za chwilę się wydostać. Wdrapała się na stół, po czym na krzesło. Jak ona się tu, do cholery, zmieściła? – pomyślała o szefowej. Stwierdziła jednak, że wymiary mają podobne, zatem jej powinno się udać wyjść. Historia lubi się powtarzać. Zaczęła wychodzić. Głowa przeszła, niestety dalej było tylko gorzej. Miała déjà vu. Tylko teraz jakby w innej sytuacji. To ona była poszkodowaną, a na zewnątrz z pewnością nie będzie przechodziła żadna Giga Ziętarska, by ją uratować. Co najwyżej może biec jakiś bezpański pies, by ją obsikać. Chwilę szamotała się bezskutecznie. – Kto wymyślił cycki! – mruknęła. Udało jej się przecisnąć. Niestety biodra nie chciały przejść. – Żadnych lodów. Żadnych. Żadnych ciastek. Zero cukru, glutenu, laktozy. Zaczął padać deszcz. No fajnie. Zupełnie tak samo. Nie zdziwiłaby się, gdyby zaraz zobaczyła siebie robiącą zdjęcie tej babie w oknie. Czyli sobie. Czuła się jak w jakimś filmie science fiction. Zamiast siebie robiącej zdjęcie zobaczyła Macieja wychodzącego z pracy. – Maciej! – zawołała rozpaczliwie. Nie usłyszał. – Maciek, do cholery! – Odwrócił się w jej stronę. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. – A co ty tu robisz? – zapytał złośliwie. – Medytuję – odpowiedziała. – Ty się ze mnie nie śmiej – poprosiła. – Tylko jakoś mnie stąd wyciągnij. I jak już mnie wyciągniesz i zobaczysz, że jem jakiekolwiek ciastko, natychmiast mi przypomnij, że nie mogłam wyjść przez to cholerne okno! – Mogę zrobić zdjęcie? – Wyciągnął komórkę. – Maciuś… Proszę… – Mhm… Jaka ty miła potrafisz być! – Maciek, no. Wyciągnij mnie stąd. Zrobię wszystko, no! – Wszystko? – Nachylił się nad nią. – Prawie. – Kolacja? – Co kolacja, ja w życiu nie będę jadła kolacji już! Nigdy! – Och, te kobiety. – Przybliżył się do niej. Odsunął mokry kosmyk z jej policzka. – Mimo wszystko pięknie wyglądasz. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Maciek leżałby już martwy. Złapał ją mocno i spróbował wyciągnąć. – Dajesz radę? – zapytał. – Daję – jęknęła. – Tylko noga. – Co noga? – zapytał. – Nie wiem, gdzieś się zakleszczyła. Jeszcze raz spróbuję. – Objął ją w pasie, mocno chwycił i wyciągnął. Udało się. Giga syknęła z bólu. – Co jest? – Noga. – Pokaż. – Bez pytania zdjął jej but i skarpetkę. – Na razie nic nie widać. Gdzie boli? – W kostce – jęknęła. – Dobra. Możesz chodzić? – Mogę – powiedziała Giga, próbując wstać. Gdyby nie Maciej, od razu by się
przewróciła. – Jednak nie możesz. To w takim razie pobawimy się w księcia i królewnę. – Uśmiechnął się. – Maciek! Maciek wziął ją na ręce. Oczywiście nie była zadowolona z tego obrotu sprawy. Faktycznie, jakby książę przenosił ją przez próg. Giga miała nadzieję, że nikt jej nie zobaczy. – Widzisz? Potrafię być romantyczny – powiedział, gdy przenosił ją przez próg. Zaniósł ją do swojego gabinetu. Tam wręczył jej ręcznik, T-shirt z napisem No pain, no gain, swoje spodnie od dresu i kazał się przebrać. – Ale… – zaczęła. – Żadne ale. Całe szczęście, że mam czyste ciuchy. Na dziś już skończyłem, miałem na siłownię iść. Ubieraj się, potem pojedziemy do szpitala. – Do szpitala? Zwariowałeś? – Noga cię boli? – Boli. – Szkoda takiej ładnej nogi, by bolała. – Uśmiechnął się. – Dasz radę sama się przebrać czy ci pomóc? – Pomóc – musiała przyznać. Rozpięła rozporek w swoich jeansach, pomógł jej je zdjąć. – Ech. A mogło być tak romantycznie. Jestem przyzwyczajony, że ściągam kobietom spodnie w zupełnie innych okolicznościach. Złapała go za włosy. – O! Za włosy też mnie wtedy ciągną. Zobaczył jej zrozpaczony wyraz twarzy. – No dobra, dobra, przestanę. – Dotknął jej majtek na pośladkach. – Mała, ty jesteś przemoczona aż do majtek. – Pokręcił głową. – Musisz je ściągnąć. No dobra, z niechęcią, aczkolwiek się odwrócę. – Faceci. – Giga prychnęła. – Obecnie czuję się zupełnie ubezwłasnowolniona. Posłusznie zdjęła majtki i założyła jego spodnie na gołe ciało. Tak jak i koszulkę. – No pain, no gain. – Maciek się uśmiechnął. – Włożę te twoje mokre ciuchy do reklamówki i w domu je powiesimy. A teraz szpital. – Ale ty nie miałeś teraz zająć się jakimiś sprawami? – Miałem – przyznał. – Ale skoro siedzisz w moich ciuchach i przyznam, że wyglądasz uroczo, to nie za bardzo mam w czym ćwiczyć. A obawiam się, że w tej chwili nie możesz mi tych ciuchów oddać. – Uśmiechnął się. – Jedziemy. Wziął Gigę na ręce. Ona po raz kolejny obiecała sobie, że już nigdy glutenu, cukru i laktozy. Bo jak się za bardzo chłopak zmęczy, to będzie jej wstyd. Pani Wiesława powiedziałaby, że kłopot z tego zapewne jakiś będzie. Uśmiechnęła się mimo beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajdowała. W szpitalu czekali trzy godziny. Maciej już miał ochotę zaprosić kolegów z kamerą, bo uznał, że to mało humanitarne, że Giga z bolącą nogą siedzi trzy godziny w poczekalni. Tym bardziej, że noga jej spuchła jak balon i prawie nie mieściła się w jego własnych dresach. Na szczęście wkrótce zajął się nią lekarz i po kolejnych dwóch godzinach prześwietleń
i badań zmęczeni wrócili do domu. Dochodziła pierwsza w nocy. Maciek wniósł dziewczynę na drugie piętro. – Trochę siłowni dziś masz. – Uśmiechnęła się. – Niezłe interwały. Podała mu klucze. Nawet miło było patrzeć, jak mężczyzna otwierał drzwi do jej mieszkania. Po chwili usłyszała szuranie z góry. No tak. Wiadomo. Monitoring osiedlowy działa. – Wszystko w porządku? – zawołała pani Wiesława, wystawiając głowę zza poręczy. – W porządku, pani Wiesiu. Nogę skręciłam. – Dobry wieczór. Jest pod opieką – powiedział Maciej i pomachał do pani Wiesławy. Co oni z tym machaniem mają? – pomyślała pani Wiesia. Ale fajny się wydawał. Trzeba im zanieść nalewkę. Ku zdrowotności. Całe życie człowiek czuwać musi. Nic się nie wyśpi. Ale jak oni tak trzaskają drzwiami i się chichrają na tych schodach, to nawet szklanki nie potrzeba. Weszła do mieszkania i wyjęła butelkę z szafki. Potem poczłapała na dół. Zapukała do drzwi. Otworzył jej Maciek. – Bardzo ona obolała? – zapytała z troską. – No trochę tak. – Zaprosił gestem panią Wiesię do środka. – Proszę wejść. – Nie, nie. Ja nie będę wchodzić. Późno już. Ja nalewkę przyniosłam. Dla zdrowotności. Wypijcie sobie dziś. Jak człowiek chodzi po szpitalach, to tylko zarazki zbiera i się denerwuje. A jak się denerwuje, to tylko kłopoty z tego mogą być. Ja tam kłopotów nie lubię. – Oj, ja też, proszę pani. Kłopoty to jest coś, czego ja zawsze staram się unikać. – Pan też? – ucieszyła się Wiesia. – To dobranoc. Nie szlajaj się pan nocami po mieście. Jak pan do rana poczekasz, też się nic nie stanie. I nalewkę wypijecie, i pogadacie sobie. Przecież jak Giga chora, nie można jej samej zostawiać. Pijcie tę nalewkę! – Dla zdrowotności – powiedział Maciek. – Dla zdrowotności! – powtórzyła pani Wiesia. Bardzo jej się ten chłopak podobał. Jakby go już kiedyś widziała. Może go widziała? Dużo przecież rzeczy widziała już. Telewizor ma, gazety czyta, a i może Giga w końcu jej jaki tablet kupi, by mogła temu Internetowi pytania zadawać. Bo jak się dużo wie, to potem przecież kłopotów nie ma. A ona kłopotów przecież nie lubi. *** Pani Wiesława ze swoją nalewką ku zdrowotności miała zdecydowanie zły wpływ na trzeźwość narodu. Szczególnie narodu zamieszkałego w kamienicy przy ulicy Przytulnej 26. Już druga para nocą delektowała się malinami ze sporą dawką spirytusu i rozmawiała o młodości i przemijaniu. No może niekoniecznie o przemijaniu, ale bawiła się całkiem nieźle. Skutkiem tego był wspólny sen w łóżku. Sen. Nie żadne ekscesy. Po prostu około godziny trzeciej Giga zasnęła, nadal ubrana w koszulkę z napisem No pain, no gain, Maciek okrył ją kołdrą, sam zdjął jeansy i skarpetki (wszak prawdziwy mężczyzna w skarpetkach nie występuje) i położył się obok niej. Nawet przez chwilę nie zastanawiał się nad tym, co robi, w jego żyłach płynął spirytus z niewielką ilością malin, a jak wiadomo spirytus, nawet z malinami, obniża w dużym stopniu zdolność trzeźwego patrzenia na świat. Żeby nie było, resztkami przytomności Maciej wziął sobie z sofy puszysty kocyk i przykrył się nim. Lato było ciepłe, ale zawsze pod kocykiem milej. Wyciągnął rękę, by
pogłaskać Gigę po włosach. Musiał przyznać, że podobała mu się. I pewnie gdyby chciał, okręciłby ją sobie wokół palca raz-dwa. Jak każdą do tej pory. Ale coś go przed tym powstrzymywało. Może oczy pani Wiesi, które z ufnością na niego patrzyły, a może to, że Giga spała w jego T-shircie. I spodniach od dresu. Na początku chciał ściągnąć z niej te spodnie, ale sobie przypomniał o mokrych majtkach, które w towarzystwie innych ciuchów w dalszym ciągu leżały w reklamówce. Zupełnie o tym zapomnieli. Wstał, poszedł do łazienki. Wyjął z reklamówki spodnie, bluzkę, stanik i różowe majtki w białe kropeczki. Uśmiechnął się. Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się, by dziewczyna, z którą spędzał noc (a było ich kilka, no dobra, kilkanaście, miał nadzieję, że kilkanaście, a nie więcej, wszak bycie lokalnym celebrytą, panem z telewizji, zobowiązuje), miała majtki w kropeczki. Zwykle bielizna była koronkowa, jedwabna albo równie elegancka. A nie bawełniana. I to w kropeczki. Powiesił równo na suszarce nad wanną. Przypiął klamerkami. Wiedział z wiecznych czasów kawalerskich, że jak się równo powiesi, to i prasować nie trzeba. Chociaż pewnie będzie chciała to wyprać. No nie, on nie będzie tego prał. Potem będą pretensje, że jeansy z tymi różowymi w kropeczki i różowe staną się niebieskawe… Uśmiechnął się. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek takie będą mu się podobać? Rozczulały go. Tak, to było dobre określenie. Jego, do tej pory macho pod każdym względem, rozczulały majtki w kropki. Miał ochotę trochę poopiekować się tą dziewczyną i złą stroną swojej osobowości pragnął, by ta noga bolała ją co najmniej przez tydzień. Nie zastanawiał się, co będzie z pracą. Teraz miał trzy dni wolnego i w ogóle nie myślał o pracy. No dobra, niech ją jeszcze przez trzy dni boli. Albo może niech nie boli, ale najlepiej, by nie mogła się ruszać. Kiedyś jedna jego eks kazała mu czytać fragment książki o twarzach jakiegoś Szarego i tam też mieli sposób na unieruchamianie w łóżku. Jednak niekoniecznie o to mu chodziło. Przynajmniej na razie. Potem się pomyśli. Położył się obok Gigi. Najchętniej przysunąłby się bliżej, ale ona spała, a nie chciał jej zbudzić. Zamknął oczy. Nigdy nie był fanem disco polo, ale całą noc śpiewał we śnie piosenkę. Majteczki w kropeczki, o ho, ho, ho. W tym śnie bardzo mu się ta piosenka podobała. *** – Dobranoc, kochanie. – Wiesława pocałowała zdjęcie. – Że też mi się jeszcze nie znudziłeś. I to od sześćdziesięciu lat. Ja to mam cierpliwość. Ale jak ktoś nie ma cierpliwości, to potem z tego jakie kłopoty są. A ja kłopotów naprawdę nie lubię.
ROZDZIAŁ 15 O WAŻNYM OBRAZIE I KLĄTWIE SŁÓW KILKA Wiesława wystawiła poduszkę na parapet. Co też oni wyprawiali? Co ten Tomasz robi z tą białą kiecką? A może to firany? – Tomaszu, co to za biała sukienka? – zawołała z okna. – Dzień dobry, pani Wiesiu! – zawołał i swoim zwyczajem jej pomachał. – Suknię ślubną wiozę do czyszczenia. – Żenisz się, Tomaszu? – zapytała Wiesia zdziwiona. A może nawet „zdziwiona” to za mało. – Nie – roześmiał się mężczyzna. – Nie w tym życiu. Znaleźliśmy ją z Florkiem na strychu, w skrzyniach. Florek pomyślał, że mogłaby być niezłą dekoracją w sezonie ślubnym. I wie pani, pani Wiesiu, pozytywna energia babci Pelagii. Ona szyła szczęście i niech to szczęście nam sprzyja! Pani Wiesia nie wiedziała, jaki związek ma szczęście z nieużyteczną suknią ślubną wiszącą na manekinie, ale skoro Tomasz był taki uradowany, widać jakiś związek był. Jej zdaniem ze ślubami to tylko jakieś kłopoty są. Pewnie dlatego ona nigdy ślubu nie miała. Wolała unikać kłopotów. Od zawsze. *** Amelka szkliwiła właśnie ulepioną przez siebie w pracowni Grażyny żabę, a Ewa ugniatała bezwiednie w dłoniach kawałek gliny. – Graża, o co chodzi z przekleństwem babci Pelagii? – zapytała po chwili. Grażyna spojrzała na nią, a potem wzniosła oczy ku górze. – A kto ci o klątwie naopowiadał? – zapytała. – Norbert. – No tak, Norbert. – Skrzywiła się. – Ten ma zawsze swoje historie. – Nie ma żadnej klątwy? – Oczywiście, że nie ma. A wierzysz w czary? Klątwy? Gusła? Mądra kobieta jesteś, to nie wierzysz. – Wzruszyła ramionami. Była jednak bardzo zdenerwowana. Ewa o nic już nie zapytała. Jednak gdy wychodziły z pracowni, zatrzymał je Florek. – Norbert miał rację – szepnął. – Ja wierzę w to, co babcia Pelagia powiedziała. Może nie nazywam tego klątwą. – A co powiedziała? – Gdy babcia Pelagia była już stara... Tak że nie za bardzo mogła już pracować… Może inaczej. Ona mogła pracować, ale moja mama uznała, że nie powinna już tego robić… – To co się stało? – Mama powiedziała, że babcia powinna już odpocząć. Że nie powinna się przepracowywać. Zlikwidowała pracownię wbrew jej woli. Babcia się do niej nie odzywała. Powiedziała jedno, że dopóki w Pracowni Dobrych Myśli nie będzie kogoś, kto oddaje całe serce temu, co robi, nie będzie szczęścia w tej kamienicy. Mama bardzo się zdenerwowała, że babcia ją straszy. Nie odzywały się do siebie. Dwa tygodnie później babcia Pelagia
zmarła. – Zamyślił się. – Mama próbowała mi powiedzieć, że dobrze zrobiła, bo gdyby tego nie zrobiła, babcia by umarła jeszcze wcześniej. Ale wiesz, co ja myślę? – Że umarła, bo nie pracowała? – Właśnie. Moim zdaniem gdyby pracowała, żyłaby dużo dłużej. – A klątwa? Czemu myślisz, że jest prawdziwa? – Tak myślę. Od czasu gdy babcia zmarła, próbowaliśmy wynająć pracownię. Były tu sklepy, lokale usługowe, szewc i wiele innych rzeczy. O sklepie z trumnami i częściach do szamb wiesz, bo już tu mieszkałaś. – Wiem. – I wszystko po kolei bankrutowało albo właściciel po prostu rezygnował. Najdłużej chyba tutaj te trumny były. Chyba z pół roku. – Ale teraz już będzie dobrze. – Ewa się uśmiechnęła. – Dlaczego? – Ostatnio mówiłam Norbertowi, że odkąd ty przejąłeś pracownię i zacząłeś coś tutaj robić, to jakby życie zmieniło się na lepsze. Ja to czuję. – Ja chyba też. – Florian się uśmiechnął. – Bo ty prowadzisz tę kwiaciarnię całym sobą, Florianie. – Mam nadzieję, że będzie dobrze. – Jest dobrze. – Masz ode mnie kwiatka. – Podał jej piękny stroik. – Wepnij go we włosy. – Piękny! Zrobiłeś? – Tak. Czasem zostają mi kwiaty. Nie nadają się do sprzedaży, robię z nich stroiki i obdarowuję piękne kobiety. – Tak to nigdy nie zarobisz. – Ewa się roześmiała. – Piękne kobiety też mogą za to zapłacić. – Ale nie muszą. A ja jak chcę, mogę im sprawić przyjemność. Do kwiaciarni wszedł starszy siwy mężczyzna. – Dzień dobry, panie profesorze! I jak? Pogadała z panem? Profesor machnął ręką. – Ale kwiaty się podobały? – Chyba podobały. – Chyba? – Florian się zmartwił. – Nie mówiła nic? – Nie mówiła. Ale Florek, ty się nie martw. Nie mówiła też, że się nie podobały. – Roześmiał się nagle. – Przyszedłem po drugi bukiet. Może coś z niebieskim? A może coś, co by pasowało do czerwonych… czerwonych… świeczek? – Mhm. – Florian się zamyślił. – Do czerwonych świeczek dałbym po prostu czerwone róże. Może je jeszcze ładnie przybiorę. Mogą być czerwone róże? – zapytał. – Mogą. Zosia zawsze lubiła róże. – To się cieszę. – Florian się uśmiechnął. Po chwili podał profesorowi wielki bukiet czerwonych róż. – Mam nadzieję, że będą się pani Zosi podobać. – Z pewnością – powiedział profesor. – Z pewnością. – I smacznego! – Smacznego? – zdziwił się mężczyzna. – No, jak pan powiedział o świeczkach, pomyślałem, że macie kolację przy świecach.
Jakąś uroczystość. – A tak, tak. Uroczystość – przytaknął profesor. – Rocznicę ślubu mamy. – A którą? – A już nawet nie liczę. Była całe moje życie. I była całym moim życiem. Florek się uśmiechnął. – Zapraszam następnym razem. – Będę. Za tydzień. Ona musi mieć cały czas świeże kwiaty. Kiedyś, dawniej tego nie rozumiałem. Zrozumiałem dopiero później. – Nigdy nie jest na nic za późno, panie profesorze. – Czasem jest, chłopcze. Czasem jest. Pamiętaj o tym. Zabrzmiało dziwnie. Starszy mężczyzna wyszedł z pracowni. W drzwiach minął się z Tomaszem. – Hej – zawołał Tomek od progu. – Cześć. – Wszystko okej? – Okej. Ale dzisiaj mam wrażenie, jakbym z wszystkimi rozmawiał o przemijaniu. Może i dobrze, że mama mi kupiła obraz, który z przemijaniem nie ma nic wspólnego. A przynajmniej tak mi się wydaje. – No raczej nie ma. – Tomasz usiadł na fotelu. Florian przystawił sobie krzesło. – Nie siadasz na tamtym? – Nie. Tamten jest jej. – Uśmiechnął się. – Babci. Siedzieli przez chwilę i wpatrywali się w obraz. – Wydawałoby się, że on nie jest zupełnie w typie mojej mamy. Naprawdę jestem ciekawy, dlaczego akurat ten mi podarowała. Może się dowiem czegoś na łożu śmierci. – A nie możesz zapytać wprost? – Powie, że jej się podobał. – A tak jest faktycznie? – Nie wiem. Jej się rzadko podoba coś, co nie jest wytworem jej rąk albo rąk jej syna. – Roześmiał się. – Więc na to samo wychodzi. – Racja. – Chciałbym poznać tego faceta. – Florian zamyślił się. – Nawet proponowałem mamie, że pojedziemy na jego wystawę. Myślałem, że będzie się cieszyć. Ale nie podchwyciła. – Daleko? – Pięćdziesiąt kilometrów. – Pojadę z tobą, jak chcesz. – Kiedy? Nie wiem, czy dam radę się stąd wyrwać. Ciągle pracuję. – Powinieneś znaleźć sobie kogoś, kto cię zastąpi. Bo różnie będzie. Może kiedyś na urlop będziesz chciał pojechać? – Na urlop? – Florian się uśmiechnął. – Samemu na urlop? – Może kiedyś będziesz miał z kim. A na razie może mama będzie mogła cię zastąpić? Albo Ewa? – O mamie zapomnij. – Florek się uśmiechnął. – Zrobiłaby performance i rozdała wszystkie kwiaty na ulicy. – No tak. To lepiej Ewa.
– Może w poniedziałek pojedziemy? Mniejszy ruch w kwiaciarni. Wszyscy zmęczeni po weekendzie. – Ta wystawa jest tylko do poniedziałku. I wiem, że wtedy ma być ten artysta. – To dobrze się składa. Pogadaj z Ewą. – Pogadam. *** Tydzień później Ewa objęła dowodzenie w pracowni, a Florek, marudząc, wsiadł razem z Tomaszem na harleya. – Naprawdę nie wiem, czy mi się to podoba – powiedział. – Ten środek lokomocji. Rower, samochód, nawet kajak, ale żeby motocykl? – Spodoba ci się. – Usłyszał. A chwilę potem już nic nie było ważne. Jechał harleyem z fantastycznym facetem i czuł się najszczęśliwszy na świecie. Miał wrażenie, że klątwa babci Pelagii przestała faktycznie działać. *** Na miejsce zajechali późnym popołudniem. Siwowłosy i siwobrody artysta przechadzał się właśnie po galerii i oglądał prace. – Dzień dobry – powiedział Florian. – Florian Poniedzielski. Zawsze chciałem pana poznać. Moja matka jest panem zafascynowana. – Przepraszam, nie dosłyszałem. Jak ma pan na imię? – Florian. – Piękne imię. – Malarz się uśmiechnął. – Od Florencji. Najbardziej znanym obrazem świata jest portret Lisy del Giocondo, żony bogatego kupca z Florencji. Wiesz, o jakim dziele mówię? – Oczywiście. Mona Liza. Mama zawsze mi to mówiła. Też jest malarką. Dostałem od niej pana obraz – powiedział Florek. – Obraz, który z jednej strony fascynuje, a z drugiej przeraża. Przedstawia drzewo i kobietę. A w zasadzie kobietę, która jest drzewem. – Wiem. To bardzo ważny dla mnie obraz. Długo nie chciałem go sprzedawać. – Zamyślił się. – W końcu uległem. Ktoś bardzo chciał go kupić. Ktoś chyba z Niemiec. Dziwię się, że wrócił do Polski – mówił. – Dobrze go rozumiesz. Przedstawia kobietę. Kobietę, która fascynuje, ale też niepokoi. To była ważna dla mnie osoba. Chyba najważniejsza. Była wolna jak ptak, nieokiełznana jak dżungla. Robiła to, na co miała ochotę. Nie lubiła żadnych ograniczeń. Wtedy usychała. Oplotła nie tylko moje ciało, ale też moje serce z każdej strony. Potem odeszła. Ten obraz jest pełen miłości. Mam nadzieję, że będzie mu dobrze u ciebie. To dla mnie istotne. Ale będzie dobrze, bo wyglądasz na dobrego człowieka. – Będzie mu dobrze – obiecał Florian. – Bardzo chciałem pana poznać. Szkoda tylko, że moja mama nie mogła ze mną przyjechać. Ten obraz pięknie prezentuje się na ścianie w Pracowni Dobrych Myśli. – Pracowni Dobrych Myśli? – Tak. Tak nazywa się moja kwiaciarnia. – Ach. Kwiaciarnia. – I może to głupie, co powiem, ale gdyby miał pan ochotę go obejrzeć… Odwiedzić. Mam pracownię na ulicy Przytulnej 26 w Miasteczku nieopodal. Zapraszam bardzo serdecznie. – Uśmiechnął się. – Mama pewnie bardzo się ucieszy, że będzie miała okazję pana poznać
osobiście. – Kto wie? Ja też, jak kobieta ze zdjęcia, jestem wolny jak ptak. Chociaż przez całe życie mam wrażenie, że z nią mógłbym się spleść konarami nierozerwalnie. Na zawsze. Czasem jednak jest za późno. – Do zobaczenia zatem. – Florian się uśmiechnął. – Do zobaczenia, młody człowieku. – Co za dziwny facet – stwierdził Tomasz, gdy wyszli. Do tej pory powiedział zaledwie „dzień dobry”. Potem się nie odzywał. Florian milczał. Nie wiedział dlaczego, ale bardzo ważne było dla niego to, by twórca zobaczył ten obraz u niego na ścianie. Czuł jednak, że prędzej czy później tak się stanie. *** – Coś ciekawego się działo? – zapytał, gdy wrócił do pracowni. Tomasz podwiózł go i pojechał do domu. – Mam dwa zamówienia. Jeden bukiet ślubny! – ucieszyła się Ewa. – I dla równowagi jeden wieniec pogrzebowy. – Tu ewidentnie się zmartwiła. – I był ten starszy pan, co zawsze przychodzi. Po kwiaty dla żony. – Pan profesor. – Tak, chyba tak. – Jakie mu dałaś? Ten bukiet, co przygotowałem? – Tak. Zmartwił się, że cię nie ma, bo powiedział, że twoje kwiaty mają szczególną moc. Chyba odetchnął z ulgą, gdy się dowiedział, że przygotowałeś bukiet specjalnie dla niego. – Tak, wiem, że mu zależy, by te kwiaty były wyjątkowe. – Mówił, że żona się do niego nie odzywa. – Znowu? – zdziwił się Florian. – No twierdził, że już jakiś czas. Pogadaliśmy trochę i aż zazdroszczę mu tej miłości. Żeby kwiaty co tydzień przynosić… – Podobno dba o to, by zawsze były świeże. – Zazdrość. – Ewa się uśmiechnęła. – E tam, też znajdziesz kogoś, kto ci będzie nosił kwiaty. – Mam taką nadzieję. Ale zobacz, jakie to niesprawiedliwe. On dba o ten związek, stara się, a ona? – Ona milczy jak grób. – No właśnie. *** Gdyby Florian Poniedzielski wiedział, jak zareaguje jego matka na wieść, że pojechał spotkać się z artystą, którego obraz notabene ona właśnie mu podarowała, również milczałby jak grób. A przynajmniej starałby się milczeć. Jednak był prawdomównym mężczyzną i naprawdę był przekonany, że jego własna matka się ucieszy na wieść, że pogadał sobie z twórcą magicznego drzewa. – Gdzie ty byłeś? – Grażyna nie mogła uwierzyć. – Na wystawie. – Jak to na wystawie? A kto ci pozwolił na tę wystawę jechać? – pytała ze złością. – Mamo? Jestem dorosły, zapomniałaś? – No niby jesteś. Ale zachowujesz się jak gówniarz. – Czemu jesteś taka wściekła? Coś się stało?
– Stało się! Nie powinieneś tam jeździć. – Usiadła na fotelu babci Pelagii, chociaż nigdy wcześniej tego nie robiła. – Sorry, mamo – powiedziała cicho i przesiadła się na inny. – Dobra, ale jak już pojechałeś, to co? – No nic. – Jak to nic? Pojechałeś i nic? – No pogadaliśmy trochę. – O czym? – Mamo! Trzeba było ze mną jechać! – Byłam zajęta – ucięła krótko Grażyna. – Bardzo zajęta. – Mówił, że ten obraz jest dla niego ważny. Że tak naprawdę przedstawia cudowną kobietę. Kobietę, która była dla niego najważniejsza w życiu. Chciał wiedzieć, czy ten obraz znalazł dobre miejsce. – Najlepsze… – Grażyna się zamyśliła. – Najlepsze. – Już nie jesteś zła? – zapytał Florian. Grażyna pokręciła głową. Szybko wstała i poszła do swojej pracowni. W oczach miała łzy. Ale tego już jej syn nie zauważył. *** Pani Wiesława wystawiła poduszkę na parapet. Nie bardzo wiedziała, kto krzyczy, ale hałasy dochodziły z pracowni na dole. Niedobrze. Chyba krzyczała Grażyna. I to na swojego syna. Nie można tak krzyczeć na dzieci. Nawet jak są po dwudziestce. Czy nawet po trzydziestce. Na żadne dzieci nie wolno krzyczeć. Ot, na przykład taka Ewa. Matka idealna. Ostatnio Amelka pokazała jej dzienniczek ucznia. A tam same uwagi. Doprawdy, nienormalni ci nauczyciele, że w takim dziecku nie potrafią odkryć potencjału. Ewa przynajmniej wie, jak się zachować. Raz nauczycielka napisała: „Proszę porozmawiać z córką!”, Ewunia podpisała: „Porozmawiałam z córką”. I już. To się nazywa rodzicielstwo. Albo co to za uwaga: „Amelka na lekcji muzyki wyje”. Gorzej, jakby nie wyła, prawda? Chyba od tego są lekcje muzyki. Potem tych piosenkarzy i piosenkarek miliony i każdy wyje na swój sposób. Ona już o tym wie, bo telewizję ogląda i gazety czyta. Niedobrze. Chyba musi zejść na dół i powiedzieć Grażynie, co sądzi o tym wrzasku. Tylko może najpierw się trochę zdrzemnie. – Dobranoc, kochanie. – Pocałowała zdjęcie mężczyzny. Mężczyzna jak zwykle nie odpowiedział.
ROZDZIAŁ 16 O TYM, W JAKI SPOSÓB NIEKORZYSTNY BIOMET WPŁYWA NA WENĘ TWÓRCZĄ – Tam lepiej nie wchodzić. – Florian wzruszył ramionami. Do kwiaciarni energicznie przydreptała sąsiadka z trzeciego piętra. Pani Wiesia. Wszystko wskazywało na to, że chciała wejść do pracowni Grażyny. – A to niby dlaczego? – zadziornie zapytała Wiesia. – Dlaczego nie wolno tam wchodzić? – Bardzo nie lubiła, gdy jej się zabrania czegokolwiek. Nie była do tego przyzwyczajona. Oczywiście od razu zapragnęła tam wejść. Chciała powiedzieć Grażynie, co myśli na temat wydzierania się w nocy na jedynego syna. Jednego ma i się wydziera. Nieładnie. Z tego wydzierania zawsze jakiś kłopot jest. – Niby dlaczego nie mam tam wchodzić? – zapytała. – Nie radzę. Siedzą tam we trzy i ryczą chyba. – W trzy? Wszystkie? Ryczą? A co to, lwy, żeby ryczały? – Płaczą w sensie. Kazały mi kupić wino i stroiki z kwiatów. – Po co stroiki? – Bo kiedyś im nieopatrznie powiedziałem, że jak kobieta ma zły humor, to musi mieć kwiaty we włosach. I co? I mam. Jak mają te swoje sabaty czarownic, to tylko te wianki plotę. Już zaczynają przychodzić z całego miasta po wianki. – To chyba dobrze? – No dobrze! Wie pani, pani Wiesiu, tylko ja mam wyrzuty sumienia, bo te wianki plotę z tych wczorajszych kwiatów, nieświeżych. I one mi chcą za to płacić, a ja nie mam serca przyjmować pieniędzy. To kupiły mi skarbonkę. Taką z kotem, wielką. O! Tu stoi. – Pokazał wielkiego glinianego kota. – Powiedziały, że będą wkładać tam tyle, ile według nich jest warty ten mój wianek. To się uspokoiłem. Bo przecież ile może być wart wianek z kwiatów z zeszłego dnia? Otóż, pani Wiesiu, dużo. Po tygodniu opróżniłem skarbonkę, bo nie mieściło się. I co? I same setki i pięćdziesiątki. I jak ja to na kasę fiskalną nabiję? Nie nabiję. Obiecałem sobie zatem, że część z tych pieniędzy będę przeznaczał na jakiś szczytny cel. Raz będą to biedne dzieci, raz starsi ludzie, raz koty, raz psy. I od razu było mi lepiej. Od razu łatwiej było mi brać. Tylko czy to jest w porządku, że ja sobie biorę trochę z tych pieniędzy? – Florek, ty dobry chłopak jesteś, ale trochę głupi – stwierdziła pani Wiesia. Nawet przez myśl jej przemknęło, że Grażynka trochę słusznie podnosiła na niego głos. – Pani Wiesiu! – No co, znam cię od niemowlaka, zmieniałam ci pieluchy, matka cię nie wychowała nic w kwestii finansów, to ja cię wychowam. Ty na te wszystkie charytatywne dawaj dziesięć procent. Ty nawet to napisz gdzieś. Jak będą ludzie wiedzieli, że ty dobry człowiek jesteś, to będą do ciebie przychodzić. A że dobry jesteś, to wiem, ale może inni nie wiedzą. Dobra. Nie będę ich dołować. Ale z tego płaczu to nic dobrego nie wyjdzie. Ja to wiem, bo stara już jestem. Gazety czytam i telewizję oglądam, to wiem. ***
W pracowni Grażyny siedziały trzy kobiety z kwiatami we włosach i jakby na nie popatrzeć, człowiek by sam zauważył, iż biomet jest zdecydowanie niekorzystny. – Mnie nawet glina nie uspokaja – stwierdziła Ewa, z całej siły rzucając w kąt ulepioną przez siebie glinianą kulką. – To już fatalnie – przyznała Grażyna. – Jak byłam mała, uspokajał mnie haft krzyżykowy – powiedziała Giga, prostując wciąż dokuczającą nogę. – A czym się właściwie ty denerwujesz? Giga wzruszyła ramionami. – Życiem. – Aha – powiedziała Ewa bez zrozumienia. – Życiem to się należy cieszyć – dodała. – Byś się cieszyła życiem, gdybyś miała pod górkę od samego początku? – A miałaś pod górkę? – Tak. Każde dziecko, które nazwie się Genowefą, ma pod górkę. – Genowefą? – Ewa prychnęła ze śmiechu. – No widzisz? Wszyscy tak reagują – powiedziała Giga, po czym dodała z przekąsem: – „Genowefa, miło mi”, „Cha, cha, cha, Genowefa, a tak na poważnie?”. Ewa i Grażyna się śmiały. – Nienawidzę was – powiedziała Giga. – No dobra, a tak poza tym? – zapytała Grażyna. – Poza tym ten żigolak z telewizji spał u mnie. – I co? – I nic. – Giga wzruszyła ramionami. – Jak to? Wykorzystał cię? – zapytała Ewa. – No właśnie nie – powiedziała nadąsana Giga. – A to już rozumiem twoją rozpacz. – Grażyna pokiwała współczująco głową. – Nic! – kontynuowała Giga. – To dobry chłopak – stwierdziła Ewa. – Dobry? Ze mną chyba jest coś nie tak. On nie przepuści żadnej, która się tylko rusza! – Ty się przecież nie ruszałaś – zauważyła rozsądnie Ewa. – Przecież miałaś zabandażowaną nogę i cię bolała. – Myślisz, że dlatego? – Tak myślę. – W ogóle faceci są beznadziejni – podsumowała Grażyna. – Najlepiej to nie mieć męża, tylko kochanka dochodzącego. – A po co? – zdziwiła się Giga. – Po co kochanka? – zainteresowała się Ewa. – Nie, po co dochodzącego? On mnie nie interesuje. Ważne, bym to ja dochodziła. – Giga! – Zezłościł mnie ten macho. – A gdybyś się z nim przespała, to by cię jeszcze bardziej zezłościł. – No racja. – Widzisz. Kobiecie nie dogodzisz. Jesteśmy bardziej skomplikowane, niż nam się wydaje. ***
Wiesława wystawiła poduszkę na parapet. Cicho dziś było na ulicy Przytulnej 26. Florian chyba już skończył na dzisiaj, a dziewczyny płakały w pracowni Grażyny. Co innego, gdyby się śmiały, to może by i zeszła, ale z płakaniem nie chciała mieć nic wspólnego. Czytała, że trzeba się śmiać. Nawet jak się nie chce, a się zaczyna śmiać, to potem życie staje się fajniejsze. I kłopotów to zawsze mniej. O, idzie Giga do domu. Wiesława zdjęła poduszkę z parapetu. Musi iść do dziewczyny i w końcu zapytać, czy kupiła jej ten tablet. A jak nie, to popędzić. Bo ile można tych gazet i telewizji? Człowiek ma mało informacji, o połowie rzeczy nie słyszy, a potem to tylko z tego jaki kłopot jest! Kłopotów zdecydowanie pani Wiesia nie lubiła.
ROZDZIAŁ 17 O MIŁOŚCI AŻ PO GRÓB Login: Myszka37 Hasło: 123456789abc Wzrost: 153 Waga: 45 Budowa: drobna Włosy: jasne Hobby: telewizja, prasa, świat z okna Szukam: ciekawych przyjaźni, miłości aż po grób, romansu Lubię: ludzi Nie lubię: kłopotów *** – Florek, kwiatków potrzebuję. Najbrzydszych na świecie. – Giga stanęła w progu pracowni. – Albo mogą być piękne, ale powinny śmierdzieć. – Dziwidło olbrzymie, czyli Amorphophallus titanum – powiedział od razu Florian. – I brzydkie, i śmierdzi. Ale nie mam. Ostatni raz zakwitła w Ogrodzie Botanicznym w Breście we Francji. Ciężkie to, waży jakieś osiemdziesiąt kilogramów. Jeszcze smocza lilia śmierdzi. – Zamilkł i po chwili zawołał: – Ale Giga! Co ty w ogóle do mnie mówisz? Ja obiecałem, że będę ludziom sprawiał przyjemność! Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Mnie sprawiłbyś ogromną – powiedziała. – A chyba o to też chodzi. Moja szefowa się dowiedziała, że mieszkam nad pracownią florystyczną i zażyczyła sobie kwiatów. To staram się wybrać najodpowiedniejsze dla niej. Florek pokręcił głową. – Czyli nie masz nic odpowiedniego? – Chyba nie. – Ja nie lubię anturium. Ale widzę, że też nie masz. Gdyby były konwalie, można by łudzić się, że potem się napije tej wody, w której stały. Tylko że na to marne szanse. – Giga. O co chodzi tak naprawdę? – O wyjazd. Na Seszele. – Pięknie! Jedziesz na Seszele? – zapytał Florek. – Nie, kochany. Jedzie tam moja szefowa wraz z Maciejem. – Tym żigolakiem z telewizji? – zapytał Florian. – Oj tam, zaraz żigolakiem. Taki z niego żigolak, że jak spaliśmy razem, to on nic. – Ale wtedy miałaś nogę skręconą. – No właśnie. Ale skąd ty to wiesz? Florian poczerwieniał. – Troszkę, troszkę… Słyszałem. Giga westchnęła.
– No widzisz. Troszkę o nim myślę. Troszkę. Spotykamy się na korytarzu, czasem wypijemy kawę w bufecie, a on nic! – Ile to trwa? – Niedługo… Nie wiem, no od czasu jak tę nogę skręciłam. – A widzisz? Ja to mam gorszy problem. Też bym coś chciał, z kimś… A on nic. – A jak długo się znacie? – No już trochę. Odkąd pracownię zacząłem urządzać… – Machnął ręką. – Dam ci takie kwiaty, które ktoś zamówił dla dziewczyny, ale zadzwonił, że go rzuciła i rezygnuje z zamówienia. Nie miałbym serca tych kwiatów dawać dobremu człowiekowi. – Uśmiechnął się. – A śmierdzą chociaż trochę? – zapytała z nadzieją w głosie Giga. – No niestety nie. Chyba że zbyt długo je będzie trzymać w jednej wodzie. To zaczną. Jak każde. *** – A co ty taki strapiony? – Pani Wiesia przyszła do pracowni i widząc minę Floriana, aż przystanęła. W końcu nie wytrzymała i stwierdziła: – Zawsze od progu uśmiechnięty, a teraz… co się dzieje? Kłopoty jakieś masz? W związku? – W jakim związku, pani Wiesiu. – Florian pokręcił głową. – Przecież pani wie, że… – Ja już swoje wiem. Głupia nie jestem, gazety czytam, telewizję oglądam, a odkąd Giga tablet mi załatwiła, to sobie mogę znaleźć wszystkie informacje, jakie tylko chcę. Jeszcze nie do końca potrafię, ale… – Zamyśliła się. – Chciałam powiedzieć: całe życie przede mną, ale kto to wie, ile mi zostało? – Oj, pani Wiesławo! – zawołał. – No co, to normalne przecież, że starzy ludzie umierają. Ty wiesz, jak czasem trudno być starym? – zapytała zupełnie energicznie. – Obudzisz się rano i nic cię nie boli, nic nie strzyka, nikt za ścianą nie hałasuje, myślisz, że umarłeś. – Spojrzała na niego. – Dlatego ja tak lubię, jak ktoś tupie, hałasuje. Tylko nie lubię, jak krzyczy. Z tego krzyczenia tylko kłopoty jakieś mogą być. Ostatnio matka na ciebie krzyczała, ale o tym z nią sobie sama pogadam. Bo nie podoba mi się ostatnio. Ale o starości mówiliśmy. – O starości. – Florian westchnął. – Ma pani rację, pani Wiesiu. Starość ma swoje prawa. Dlatego się martwię. – O kogo? – O pana profesora. – Jakiego profesora? – Takiego, co po kwiaty dla żony przychodził. Zawsze przychodził w poniedziałek. Dziś jest wtorek. Wczoraj nie martwiłem się, bo dużo zamówień miałem i nie miałem czasu na zmartwienia. – No tak. I co z nim? Z tym profesorem? – I dzisiaj go znowu nie ma. Boję się, że coś się stało. Nie mam numeru telefonu, nie znam adresu, by się zapytać. – A w Internecie? – Starzy ludzie nie mają Internetu… – No co ty nie powiesz, dzieciaku! – Wiesia z torebki wyjęła swój tablet. – A, pani Wiesiu. – Florek się uśmiechnął. – Pani to jest młoda duchem. – No myślę – powiedziała Wiesia.
– Jak go sprawdzić, pani Wiesiu? – Nie wiem. Wy młodzi na pewno coś wymyślicie. O! Pan Tomasz idzie. – Uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Nie będę wam przeszkadzać. Tomasz był zdenerwowany. – Coś się stało? Przytaknął. Z plecaka wyjął złożoną gazetę. Bez słowa otworzył ją na jednej ze stron. – Zobacz. – Pokazał Florianowi. – Czy to nie nasz pan profesor? Prof. Jan Konopka Żył lat 89 Pogrzeb odbędzie się w poniedziałek na cmentarzu parafialnym w Miasteczku.
– O Boże, to nasz pan profesor. – Florian spojrzał na Tomasza. – Pogrzeb był wczoraj. Nic nie wiedziałem. – Pokręcił głową. – Zrobiłem siedem wieńców. Pewnie dla niego… Szkoda. Nie zdążyłem się z nim pożegnać. – A co z jego żoną? – zmartwił się Tomasz. – No właśnie. Została sama. – Florian uśmiechnął się smutno. – Kwiatów jej już nikt nie będzie nosił. – Pozostaje mieć nadzieję, że przed śmiercią chociaż trochę sobie porozmawiali. – Tak bardzo tego potrzebował. Pójdę do niego na cmentarz. Może ją spotkam? – Pójdę z tobą. *** Wieczorem dwaj mężczyźni przekroczyli bramy cmentarza. Już się ściemniało, gdzieniegdzie migotał płomień świec. Po kilku minutach poszukiwań trafili na grób przystrojony wieńcami i kwiatami z Pracowni Dobrych Myśli. – To tutaj – powiedział Tomasz. – Chyba tutaj. – Florian odsunął kwiaty, by zobaczyć tabliczkę z nazwiskiem. Zofia Konopka, zm. 2010, żyła lat 80. Jan Konopka, zm. 2016, żył lat 89. Niech spoczywają w pokoju. Mężczyźni spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. – Zofia? Jak miała na imię ta kobieta, której kupował kwiaty? – Zofia. Mówił, że to jego żona. – To niemożliwe. – Mówił, że się do niego nie odzywa, mówił, że chciałby z nią tak normalnie pogadać. Tomasz się uśmiechnął. – Teraz na pewno gadają. – Na pewno. – Florian otarł łzy. – Znał go pan? – zapytała starsza kobieta, która pojawiła się zupełnie nie wiadomo skąd nad grobem. – Znałem. – Niesamowity człowiek. Był dla mnie jak ojciec – powiedziała. – Odkąd pani Zosia zmarła, co tydzień kupował jej kwiaty. Świeże, piękne kwiaty. Jakby to miało spowodować, że ona znowu z nim będzie. Umierał szczęśliwy. Z uśmiechem na ustach.
Opiekowałam się nim w tych ostatnich dniach. Ostatnie jego słowa to: „Chodź do mnie, Zosiu”. Nawet Tomasz miał łzy w oczach. – Przychodził do mnie po kwiaty dla żony. Mówił, że ona się do niego nie odzywa. Nawet kiedyś byłem na nią zły, że milczy jak grób. Teraz wiem, dlaczego milczała. – Opowiadał mi o panu. O pana pracowni. Cieszył się, że pan rzucił studia i zaczął robić to, o czym pan marzył. Mówił mi, że dzięki takim ludziom jak pan świat staje się piękniejszy. Miał jeszcze jedną prośbę. Póki będę żyła, będę starała się ją spełnić. Potem pana o to poproszę. – Tak? – Chciał, by Zosia w swoje imieniny zawsze miała świeże kwiaty. I nie żadne chryzantemy. Tylko coś wesołego. – Tak, wiem. Zosia zawsze była wesoła. Pan profesor o tym wspominał za każdym razem, gdy kupował kwiaty. *** Pani Wiesia zdjęła poduszkę z parapetu. Smutne to życie. A może wcale nie smutne? Jak człowiek żyje zgodnie ze swoim sumieniem, to też umiera szczęśliwy. Gorzej jak sumienie ma robaczywe. Z robaczywego sumienia to tylko kłopoty są. Wiesława nie miała sumienia robaczywego. Oczywiście popełniła w przeszłości kilka błędów. Czy ich żałuje? Owszem. Ale już jest za późno na pewne rzeczy. Jak człowiek jest młody, to i głupi, popełnia błędy, a potem to z tego same kłopoty są. Czasem nie da się zmienić tego, co jest. O tym była przekonana. Człowiek całe życie tęskni za ukochaną, a potem umiera. Tak jak ten profesor. Wszyscy płaczą na pogrzebie, a ten zapewne już biega boso po niebieskiej łące, trzymając za rękę swą ukochaną. I jest szczęśliwy. A tutaj na ziemi rozpacz, wieńce i szarfy z napisem „Ostatnie pożegnanie”. O właśnie. Szkoda, że Wiesia nie była na pogrzebie, bo była bardzo ciekawa, czy profesor dostał wieniec od Irminy. Wszyscy dostawali ten wieniec. Od lat. Zaczęło się od tego, że umarł taki jeden sędzia. Chyba cztery lata temu. Wiesia przyjaźniła się z jego żoną. I ta Marysia powiedziała, że na pogrzeb nikt nie ma przynosić żadnych kwiatów, tylko do puszki na cele dobroczynne. Prawie wszyscy się do tego dostosowali, tylko nie Irmina! Irmina była bardzo daleką i nikomu nieznaną ciotką. Jednakże, jak widać, ciotką kochającą chodzić na pogrzeby. Oczywiście wcześniej nikt nie wiedział o istnieniu Irminy, ale po tym pogrzebie stała się bardzo rozpoznawalna w Miasteczku. A raczej wieniec od niej. Bo Irmina przytargała ze sobą na pogrzeb wielki wieniec ze sztucznych chryzantem. Co tu mówić, wieniec nad wyraz okropny, nad wyraz wielki i niestety nad wyraz trwały. Nie było szans, że zniszczą go mrozy i wichury. Irmina położyła ten wieniec na grobie, poprawiła wstążkę z napisem „Ostatnie pożegnanie – Irmina” i niestety Marysia nie miała śmiałości tego wieńca podczas pogrzebu zdjąć. Zrobiła to dopiero kilka dni później, gdy przyszła na cmentarz do męża uporządkować nieco grób. Kwiaty od niej zwiędły, ale wieniec od Irminy dumnie prezentował się na grobie. I straszył. Marysia nie wiedziała, co robić. W końcu przełożyła ten wieniec na grób takiego jednego strażaka. On dopiero co umarł i na jego grobie było pełno wiązanek. Trzy dni później, gdy grób strażaka posprzątano, wieniec od Irminy leżał na kolejnym świeżym grobie, a potem na kolejnym, i kolejnym… Wiesia pochowała już całkiem sporo przyjaciół, wszak wiekowa była, i na każdym grobie chwilę po pogrzebie pojawiał się wieniec od
Irminy. Wiesia zarechotała. Była bardzo ciekawa, ile wdów w Miasteczku zastanawiało się, kim była tajemnicza Irmina. Oczywiście ona, Wiesława Sikora, nie miała zamiaru nikomu zdradzać jej tożsamości. Bardzo była ciekawa, czy na grobie profesora znalazł się wieniec od Irminy. Będzie musiała się wybrać na cmentarz. Trochę też żałowała, że nie przekona się, czy na jej grobie ktoś położy taki wieniec, ale jak ona umrze, to już przecież nie będzie jej to interesowało. A zresztą przecież będą jej prochy. Prochy to chyba w takiej szufladce? Musi się dokładnie dowiedzieć, bo potem to tylko kłopot z nią będą mieli. Westchnęła. Wzięła tabletkę, popijając szklanką wody. Wyjęła spod poduszki zdjęcie, uśmiechnęła się na jego widok i zapytała: – A co ty w ogóle o tym myślisz, kochanie? Mamy szansę jeszcze zmienić życie? Mimo że już starzy jesteśmy, strzyka nam w kościach, czy jeszcze mamy prawo do szczęścia? – Zastanowiła się chwilę. – Chyba jeszcze mamy – powiedziała stanowczym głosem. Bardzo chciała coś zmienić. Nie wiedziała jednak jak. Nawet jak człowiek gazety czyta, telewizję ogląda i Internet ma, czasem gubi się w życiowych decyzjach. I potem z tego są tylko kłopoty. A kłopotów pani Wiesia nie lubiła.
ROZDZIAŁ 18 W KTÓRYM SIĘ OKAZAŁO, KTO JEST MYSZKĄ I DLACZEGO KOTEK, KTÓRY JĄ GONIŁ SIĘ POMYLIŁ Pani Wiesia jak zawsze siedziała w oknie. Pod okno na rowerze przyjechał młody chłopiec. – Dzień dobry pani! – krzyknął. – Szukam kogoś. – Uśmiechnął się. – Jak pan szuka, to znajdzie – powiedziała Wiesia z uśmiechem. – Telewizję oglądam i gazety czytam. To wiem. – Dziewczyny szukam. Nawet nie wiem, jak ma na imię. Ma trzydzieści siedem lat, niewielka, drobna. – Nie wiem. Tu chyba nikt taki nie mieszka. – Blondynka. Mam jej zdjęcie! – Poczekaj, kochany. Zaraz zejdę na dół, i tak miałam iść do sklepu. To zobaczę, czy ci mogę pomóc. – Takie trochę niewyraźne to zdjęcie, czarno-białe, ale może się uda. – Na pewno się uda, kochany. Po chwili pani Wiesława pojawiła się na dole. – Pokaż to zdjęcie, kochanieńki. – Jest trochę starsza ode mnie. Gdy dowiedziała się, że mam dwadzieścia siedem lat, zaczęła się krygować. Że jest już staruszką, że myślała inaczej. Bo wie pani, myśmy się w Internecie poznali. Ona ma trzydzieści siedem lat. Ja mam dwadzieścia siedem. I w nicku mam liczbę dwadzieścia siedem, a ona trzydzieści siedem. Pani Wiesia spoglądała na młodego człowieka badawczo, aczkolwiek z coraz to większym przerażeniem. – I potem ona żartowała, że tylko dlatego mnie zaczepiła, bo myślała, że ja się urodziłem w roku 1927, a przecież tacy ludzie to już nie żyją. A na pewno nie korzystają z Internetu – powiedział. – Z całym szacunkiem dla pani. – Uśmiechnął się. – Pokaż to zdjęcie – powiedziała pani Wiesia. Chłopak pokazał. Wiesia pobladła. – Nie ma jej tu. Nigdy nie było. Umarła, nie żyje, wyjechała, zniknęła. Nie ma. – Trzasnęła drzwiami do klatki. Uspokoiła się dopiero po godzinie. Przeczesała włosy i zeszła do pracowni. Nie mogła być sama. *** – Nie nadążam dzisiaj z tymi kwiatami – poskarżył się Florian, gdy zobaczył Grażynę. – Giga powiedziała na wizji o naszej pracowni i co chwilę ktoś przychodzi, by zamówić kwiaty do włosów. Albo kobiety, albo mężczyźni dla swoich kobiet. Co za dzień! – Co za dzień. – Grażyna westchnęła. Ona też miała dzień fatalny. Nie sądziła, by kwiaty we włosach jej pomogły, ale szukała jakiegokolwiek rozwiązania. – Dla mnie też zrób. Mam taki humor, że będę się czuła dobrze jedynie z anturium na
łbie. – Mamo! Anturium? – Tak, bo ono wygląda jak penis. A humor mam chu… – Mamo! Nie kończ. – Florian był przyzwyczajony do dziwnych humorów swojej matki, ale klęła sporadycznie. – No właśnie. – Grażyna skinęła głową. – Więc teraz wiesz, dlaczego anturium. Za każdym razem, gdy widzę ten kwiat, myślę sobie, że jest tak brzydki, w sam raz na zły humor. – Mamo, to może coś innego… Eustoma, róża, może słonecznik, na rozświetlenie dnia. – Nie, kochanie. Anturium. Popatrz tylko na ten kwiat i na to coś sterczące. – Wskazała. – Czyż nie jest podobne do… – Mamuś, nie kończ – przerwał jej syn. – Zrobię ci z czymkolwiek zechcesz. – No – zgodziła się Grażyna. – Idę do pracowni. Wena uwielbia, jak jestem w takim nastroju. Grażyna zniknęła za drzwiami pracowni, po czym nastała upiorna cisza. Florian włączył radio. – …biomet niekorzystny – mówiła dziennikarka – ale podobno w naszym Miasteczku na ulicy Przytulnej 26 jest kwiaciarnia, która sprawia, że jest się szczęśliwym! Ja się tam wybieram po pracy, a wy? Podobno dewizą pracującego tam florysty jest, że kobieta z kwiatem we włosach nie może być smutna! Dziewczyny, wkładajmy sobie kwiaty we włosy! Florian jęknął. Oczywiście cieszył się, marketingowo było to wspaniałe, że wszyscy o nim mówili, ale dla niego biomet też był niekorzystny. I sam najchętniej włożyłby sobie cały bukiet we włosy, a na zakończenie dał sobie w łeb wazonem. – Co jest? – Tomasz pojawił się nagle przed jego oczami. – Biomet niekorzystny – powiedział z przekąsem Florian. – Ej no, szyld masz. Przypomnieć ci, jak się nazywa pracownia? – Nie musisz. – Mogę ci w czymś pomóc? – zapytał Tomasz. – Nie. Chyba że umiesz robić stroiki. – No nie bardzo. – Tomasz pokręcił głową, podnosząc gotowy stroik z przyczepioną kartką z adresem. – A czemu tu przyczepiłeś adres? – Jak wszystko skończę, taksówki zamówię, by mi to porozwozili. – A po co taksówki? – No jak to po co? – Przecież ja to mogę rozwozić. Pytałem, czy ci pomóc. – Naprawdę? – ucieszył się Florian – Mógłbyś? – Oczywiście. Coś jeszcze załatwić po drodze? – Skończyło mi się anturium. Gdybyś mógł chociaż jedno przywieźć dla mojej matki. Albo może kup pięć. W jakiejkolwiek kwiaciarni po drodze. – Jak wygląda anturium? – zapytał Tomasz. Florian przewrócił oczami z niedowierzaniem i w telefonie wyszukał zdjęcie kwiatu. – A już wiem. To wygląda jak… – Nie kończ – jęknął Florek.
– …jak papryka – dokończył Tomasz. – No tak – przyznał mu rację Florian. – Moja matka miała inne skojarzenia. – Też takie miałem, ale nie chciałem cię denerwować. Ciao! – Tomasz uśmiechnął się, wziął kilka przygotowanych stroików i wyszedł z pracowni. Po chwili słychać było głośny warkot motoru. Akurat gdy Tomek wrócił z powrotem, a Florian kończył robić stroik dla mamy, do pracowni weszła Ewa. Minę miała niezbyt szczęśliwą. Tomasz, niewiele myśląc, wziął z blatu gotowy stroik i podał Ewie. – Podobno pomaga. Spojrzała na niego zaskoczona. – Sam też bym założył, gdybym miał więcej. Ale nie ma już. Florian mówił, że wszystkie sprzedają się na pniu. Ewa założyła na głowę stroik. Ten kwiat według niej wyglądał jak penis, ale nie chciała tego mówić na głos. – Gdzie Amelka? – U babci. – A humor do dupy dlaczego? Ewa wzruszyła ramionami. – Bo jestem złą matką. – Tak? – zdziwił się Florian. Obserwował Ewę, odkąd się wprowadziła i był przekonany, że jest ona jedną z najlepszych znanych mu matek. – I złą żoną. – Byłaś? – Jestem – poprawiła. – No złą wdową jestem. Bez szacunku. Bez pamięci. – Bez majtek – powiedział Tomasz, zupełnie nie wiedząc dlaczego. – O nie! Do tego się jeszcze nie posunęliśmy. Byłam w majtkach. Grażyna u siebie? Może jak glinę wykończę, zrobi mi się lepiej. – U siebie. Poczekaj, dasz jej stroik. Ewa pokiwała głową. Wzięła go w rękę i weszła do pracowni Grażyny, a uściślając, najpierw wszedł kwiatostan anturium, a za nim wsunęła się Ewa. – O, widzę, że u ciebie też humor doskonały? – powiedziała, widząc Grażynę, która energicznie ugniatała glinę. – O tak! Ale teraz nie mogę nawet tego zwizualizować. Chyba zła jestem na swój los! A jak mam los ulepić? Jak kiedyś byłam zła na mężczyznę, ulepiłam z gliny penisa, wypaliłam go, a potem zrzuciłam z wieży ratusza. – Grażyna uśmiechnęła się złośliwie. – Od razu mi ulżyło. Potem miałam taki zapas ulepionych. Raz ulepiłam czterdzieści trzy. Pomalowałam je, a potem zrzucałam z wieży. Te czterdzieści trzy wystarczyły mi na dwa lata! – To co ja bym miała ulepić? – zastanowiła się Ewa. – Do niczego. – Ja już wiem – powiedziała nagle Grażyna. – Musimy tę złość z siebie wyrzucić! – zaczęła się rozbierać. Ewa patrzyła z przerażeniem. – Rób to samo! – powiedziała Grażyna. – Ale Grażynko!
– Rób! – rozkazała Grażyna takim tonem, że Ewa nawet nie śmiała zaprotestować. Łyknęła sobie prosto z butelki dwa razy nalewkę od pani Wiesi i zaczęła zdejmować ubrania. – Masz tu farby. Miliony farb, miliony kolorów – mówiła Grażyna jak w jakimś transie. – Pomaluj całe swoje ciało, wszędzie gdzie chcesz, a potem odciśniemy się na płótnie. Każda na swoim. To będzie obraz naszych trosk i rozpaczy, które pozostawimy gdzieś poza sobą. – Ja też chcę. – Do pracowni weszła nagle Giga. – Też chcę zostawić troski poza sobą. Nie czekając na przyzwolenie, stanęła nago na środku pracowni. – Gdzie masz kwiat? – Florek robi – powiedziała Giga. – Zaraz przyniesie. Po chwili wszystkie trzy wymalowane od stóp do głów farbami tarzały się na rozłożonych płótnach na podłodze. Nagle drzwi się otworzyły. – Przyniosłem, Giga, dla ciebie… O Matko Boska, co się tu dzieje? – Florian rzucił stroik w kierunku Gigi i zakrył oczy. Wycofał się szybko. – Co się tam dzieje? – zapytał Tomasz. – Nie chcesz tego wiedzieć. Naprawdę. – Florian miał cały czas zamknięte oczy. – Wiją się po podłodze trzy nagie kobiety, umorusane do granic przyzwoitości farbami. We wszystkich kolorach tęczy. Zaśmiewają się przy tym groteskowo. Dwie z nich mają we włosach sterczące anturium. Trzeciej doniosłem. Tomasz zaczął rechotać. – Myślę, że moja matka zwariowała – stwierdził Florian. – Zaraz też się wytarzam w błocie z żałości, że będę musiał opiekować się moją starą, chorą psychicznie matką aż do śmierci. A ona może będzie tak długo żyła jak pani Wiesia. W dobrym zdrowiu daj Boże, ale w chorobie tak długo się męczyć? – O wilku mowa. – Do pracowni weszła pani Wiesia blada jak ściana. – Jezu, pani też ma biomet niekorzystny? – Wody mi dajcie. – Pani Wiesia wachlowała się dłonią. – Albo coś mocniejszego. Tomasz podał jej wodę. – Dziękuję ci, dobry człowieku. Jakie to straszne, że w tych czasach tak mało mężczyzn jest tak szarmanckich dla kobiet. Szczególnie dla dojrzałych kobiet. No… – Zamyśliła się. – A nawet trochę przejrzałych. – Też chce pani kwiat we włosy? – A na co to? – Na szczęście. – Szczęścia to ja mam aż nadto. Szczególnie w miłości. Ale skoro nalegasz, to proszę bardzo. Florian wpiął Wiesławie różę w siwy kok. – Grażyna u siebie? – Tak. Razem z Gigą i Ewą. – O, to dobrze. Bo sama tego nie dam rady znieść. Idę do nich. – Nie chce pani tam wchodzić. – Dlaczego? – obruszyła się pani Wiesia. – Bo nie. – Tomasz zastawił drzwi swoim ciałem. – A tam, ja wszystko już w życiu widziałam. Gazety oglądam i telewizję też. A jak mi
drzwi zastawisz, to tylko z tego jaki kłopot może być. Odepchnęła mężczyznę, wkładając mu drobny kościsty palec pod żebra. Tomasz jęknął i się odsunął. Wiesława weszła i spojrzała skonsternowana na to, co się działo w pracowni. Wszystkie kobiety już siedziały na fotelach okrytych białymi prześcieradłami i sączyły nalewkę. Oczywiście były nieubrane i koszmarnie brudne. Od farb. – Dzień dobry, pani Wiesiu! – zawołała Giga. – A pani co taka zdenerwowana, pani Wiesiu? – Lepiej nie gadać. – Pani Wiesia pokręciła głową, próbując nie patrzeć na rozebrane kobiety. – A wy to tak się nie odziejecie w ogóle? Grażyna pokazała trzy płótna, które leżały na podłodze zostawione do wyschnięcia. – Ubierzemy. Na razie zrzucałyśmy z siebie negatywne emocje. – I co? Zrzuciłyście? – zapytała zaciekawiona. – To się okaże, jak wyschnie – powiedziała Ewa. Pani Wiesia pokręciła głową. – No wiecie, ja pruderyjna nie jestem, bo ja gazety czytam i telewizję oglądam, nawet taką po dwudziestej drugiej. Ale tam nie siedziały żadne kompletnie rozebrane kobiety. – Nie kompletnie. – Ewa przykryła się kocem. – Mamy kwiaty. – No tak, no tak. – Pani Wiesia westchnęła. – Kwiat jest istotny, istotny. A właściwie po co ten kwiat? Florek mi coś tłumaczył, ale tak zawile, że ja nic nie zrozumiałam. – Florian powiedział, że każda kobieta, która ma wpięty kwiat we włosy, ma lepszy humor. – Giga westchnęła. – A że my mamy humor do dupy, ratuje nas kwiat i pani nalewka, pani Wiesiu. – Pokazała butelkę, do połowy już opróżnioną. – Napije się pani z nami? Wiesia usiadła na brzeżku krzesła. Pokręciła głową. Uznała, że tak zupełnie na trzeźwo może nie będzie w stanie myśleć i powiedzieć tego, z czym przyszła. – Tylko trochę. – Pokiwała głową. – Tak dla zdrowotności. – Dobrze, pani Wiesiu – powiedziała grzecznie Giga, po czym nalała pani Wiesławie pół szklanki. Ta nie protestowała. Wypiła prawie duszkiem, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. – Coś mocne te malinki – powiedziała wreszcie. – Idę po te kwiaty do Floriana. Ale nie myślcie, że będę się rozbierać. O nie. Ja już się narozbierałam w swoim życiu. – Podniosła dumnie głowę i wyszła z pracowni Grażyny. Kobiety popatrzyły na siebie zdziwione. Babski wieczór, wieczór lamentów i skarg, przybrał trochę nieoczekiwany obrót. No, ale skoro one się wyżaliły, to przecież pani Wiesia też mogła. Nie wracała. Ewa owinęła się kocem i wyjrzała za drzwi. Pani Wiesi nie było. Florian robił stroik na włosy. – Gdzie pani Wiesia? – Poszła na chwilę na górę. Po nalewkę i tablet. – Nalewkę? – Tak. Powiedziała, że ma wam coś strasznego do powiedzenia i na trzeźwo tego nie zrobi. – I znowu na górę poleciała. Ta to ma kondycję! – stwierdziła Ewa. – Jakbyś ty tyle latała w górę i w dół, też byś miała taką kondycję.
– A może to od nalewki? – stęknęła Ewa. – Z pewnością. – Florian wyjął białe eustomy i położył na stole. – A to do czego? – No do wianka. – Do wianka? – No tak. Pani Wiesia sobie zażyczyła wianek z białej eustomy. Powiedziała, że jest w tak trudnym położeniu, że jeden kwiat we włosach nie wystarczy, by poprawić jej humor. – O Boże – jęknęła Ewa. – No to czekamy. Weszła z powrotem do pracowni. – Chyba będzie grubo – stwierdziła. – Pani Wiesia ma jakiś problem. – Może chora? – zmartwiła się Giga. – Nie wiem. Ostatnio faktycznie mniej jej było w oknie… Niezależnie jakie ma problemy, musimy jej pomóc. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi. – Proszę! – wykrzyknęły wszystkie trzy. Drzwi się otworzyły, weszła pani Wiesia z siatką w jednej dłoni, a blachą pełną ciasta w drugiej. Giga wzięła od niej ciasto i położyła na stole. Pani Wiesia szybko wyjęła z siatki dwie butelki z nalewką. – To ku zdrowotności. I na problemy też – dodała. – Pani Wiesiu, ale co panią gryzie? – zapytała Grażyna. Wiesława wystawiła przed siebie rękę z pustą szklanką. Grażyna szybko nalała nalewki. Pani Wiesia wypiła wszystko. Wstała, ukroiła ciasto, wszystkim podała i sama zjadła kawałek. – Bo to ja jestem Myszka! – powiedziała nagle. – Jaka myszka? – Grażyna była zdezorientowana. Do tej pory była pewna, że z umysłem starszej pani jest wszystko w należytym porządku, ale teraz zaczynała się nad tym zastanawiać. – Jaka myszka? – powtórzyła Giga. Ewa tylko się wpatrywała nic nierozumiejącym wzrokiem. – Myszka37 – powiedziała cicho pani Wiesia. To nie pomogło. Dziewczyny nadal nic nie rozumiały. – Giga, ty mnie musisz ratować. – Chwyciła się za serce. – Boże. – Giga złapała ją za rękę. – Źle się pani czuje? – Źle? To za mało powiedziane! – krzyknęła pani Wiesia. – Czuję się okropnie! Ostatni raz się tak czułam, jak… A nie powiem kiedy. Ale dawno! – No dobra. Uściślijmy – powiedziała jak zawsze poukładana Ewa. – Jaki to ma związek z myszką? – Z Myszką37 – poprawiła pani Wiesia. – No właśnie. – To ja muszę od początku. – Wyciągnęła znowu pustą szklankę przed siebie. Grażyna nalała jej nalewki, ale już trochę mniej. – Bo ja gazety czytam i telewizję oglądam, prawda? Dziewczyny skinęły głowami.
– I nawet oglądam programy po dwudziestej drugiej – powiedziała cicho. – I tam taki jeden powiedział, że szuka miłości w Internecie. I opowiadał, że jeden jego kolega znalazł. – Tak? – I potem była reklama. – Pani Wiesia wstała, rozłożyła ręce. – Poznaj ludzi takich jak ty! Wszyscy single z okolicy w twoim domu! – Usiadła. – Czy jakoś tak. – I? – I Giga mi kupiła tablet. – No tak – przyznała Giga. – I powiedziała, że mogę sobie klikać, że nic nie popsuję. I że tylko muszę uważać, jak podaję dane karty kredytowej. Ja na szczęście nie mam karty kredytowej, więc uznałam, że nie muszę chyba uważać wcale. – Tak, pani Wiesiu. I co dalej? – I dalej weszłam na ten portal i tam się zarejestrowałam – powiedziała z niewinną miną. – Jako Myszka37 – dodała po chwili nieco ciszej. Grażyna zakryła usta, powstrzymując się z trudem od śmiechu. – Ja cię widzę, Grażynko – powiedziała Wiesia. – Znam cię nie od dziś. A to wcale nie jest śmieszne. To jest tragiczne. – Ale dlaczego Myszka37? – Bo Myszka było zajęte. – A trzydzieści siedem? – No co. Giga też ma rok urodzenia na Skypie, to pomyślałam, że tak się robi. A że ja w trzydziestym siódmym urodzona… – O matko – wymsknęło się Gidze. – No ale co dalej, pani Wiesiu? – Tylko Ewie udało się zachować powagę. – Dalej było jeszcze gorzej. Dałam takie swoje ładne zdjęcie. Tam byłam taka piękna. Zrobił mi je fotograf tuż po wojnie… – Tak? – I te barany mi pisały: „jaka piękna stylizacja”! – Pani Wiesia zerwała się z krzesła tak, że prawie z głowy spadł jej wianek. Poprawiła go zamaszystym ruchem. – Pani Wiesiu. – Ewa złapała ją za rękę. – Podsumowując… Zarejestrowała się pani na portalu randkowym i ktoś do pani napisał. – Ktoś? Dzikie tłumy były! Ale sami gówniarze! Najstarszy miał sześćdziesiąt lat. No przecież nie będę się z gówniarzami umawiała! – No tak. – Ale potem coś mnie tknęło. Dzisiaj. – Pani Wiesia pokręciła głową i ponownie wyciągnęła pustą szklankę przed siebie. Znowu została automatycznie napełniona. – Coś mnie tknęło, jak jeden młodzieniec, taki miły nawet, przypominał mi Zby… mojego adoratora z lat młodzieńczych. Wszedł do kwiaciarni i zapytał mnie, czy nie mieszka tu młoda dziewczyna. Ja od razu pomyślałam, że o Gigę chodzi. No, ale on mi mówi, że drobna, niewielka, jasne włosy. I wiecie, co potem powiedział? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: – Powiedział, że poznał ją na portalu randkowym, że ona ma trzydzieści siedem lat i że mówi na nią Myszka. Wyobrażacie to sobie? – Pani Wiesia wypiła kolejny łyk nalewki. – Oni wszyscy powariowali. Ja byłam pewna, że oni do mnie piszą, bo chcą do mnie pisać, a oni pisali do mnie z przeszłości! – Pani Wiesiu…
– I jeszcze ta „stylizacja na lata trzydzieste”! Przecież nie pokażę w Internecie zdjęcia, gdzie wyglądam jak stara pomarszczona ropucha. Giga mi powiedziała, że wszystko, co wrzuca się do Internetu, zostaje tam na wieki. Chciałam, by to moje zdjęcie zostało na wieki. A nie to, gdzie wyglądam jak ropucha. – I co powiedziała pani temu chłopakowi? – Powiedziałam, że nie ma tej Myszki! Że ma o niej zapomnieć. Że wyjechała, umarła, cokolwiek, ale że nie istnieje. No i on wyszedł szybko, a ja przyszłam do was. – Wzruszyła ramionami. – Czuję się, jakbym złamała mu serce. Raz już komuś złamałam i obiecałam sobie, że drugi raz nikomu tego nie zrobię. – Napisze pani do niego? – Nie wiem! – krzyknęła pani Wiesia. – Ale do każdego mam pisać? – A ilu ich jest? – No całkiem sporo. Andrzej32, Nieziemski69, RobertAAA. To ci, z którymi najczęściej koresponduję. Ale co ja mam im napisać? – Prawdę! – Toć cały czas im piszę prawdę, że jestem stara i siwa, i ciągle siedzę w oknie. – A co oni? – Nie wierzą. – Pokręciła głową. – Pani Wiesiu, a czego pani od nich oczekuje? – Niczego! No, ale do dobrego tonu należy odpisywać, gdy ktoś napisze, prawda? Ja już nawet nie wiem, co się tutaj u nas dzieje! – Pani Wiesiu, może skasujemy to konto? – zaproponowała Giga. – Ale jak to? – No, by pani nie mogła tam wchodzić. – Ale ja chcę! – Pani Wiesiu, ja już nic nie rozumiem. – Bo może jakoś im bym pomogła mimo wszystko. Zobaczcie, ilu młodych ludzi nie umie sobie ułożyć życia. A każdy szuka miłości. I nawet jak się tego wypiera, to i tak uwielbia kochać i być kochanym. Ja to wiem, moje drogie. Bo ja dużo telewizji oglądam i wiele gazet czytam. A czasem jakiś młody narwany uniesie się dumą i potem to z tego są tylko kłopoty. A ja kłopotów nie lubię. *** Tego wieczoru pani Wiesia nawet nie miała ochoty wyjmować zdjęcia spod poduszki. – Nabroiłam, kochanie. Nabroiłam – mruknęła pod nosem. Pogłaskała poduszkę, powiedziała: „Dobranoc” i położyła się spać. Długo nie mogła zasnąć. Pomyślała sobie, że z tego Internetu to tylko kłopoty jakieś wynikają. Bardzo tego nie lubiła.
ROZDZIAŁ 19 O KŁOPOTACH PANI WIESI I O TYM, JAK ZA ŻADNE SKARBY NIE CHCIAŁA PODUSZKI Gdyby pani Wiesia wiedziała tego poranka, że kłopoty to dopiero się zaczną, i to wkrótce, pewnie nawet by nie wstała z łóżka. Obudziła się w doskonałym humorze, bo nic nie strzykało, nic nie bolało. A na dodatek słyszała pukanie do drzwi. Potem się otworzyły i wszedł Zbyszek. Mieli taką umowę, że nie zamykają drzwi na klucz. Starzy już są, a ze względu na długoletnią znajomość sąsiedzką powinni sobie pomagać. – Zbyszku, ale ja w łóżku jeszcze jestem! – krzyknęła. – A co to ja ciebie w łóżku nie widziałem? – zdziwił się Zbyszek. – No widziałeś, ale to było dwa razy w szpitalu, a raz jak grypę miałam. – A czymże ty się różnisz w łóżku, jak jesteś zdrowa, a jak jesteś chora? – Oj, Zbyszku, nie filozofuj. – Bułki kupiłem. Nie to, żebym specjalnie chciał kupować bułki właśnie tobie. Ale pani nie miała wydać. I się zapytała, czy nie mogę jeszcze kupić, i kupiłem. – A serek? – Z serkiem, wyobraź sobie, było zupełnie tak samo. – Przysiadł na skraju łóżka. – A potem przechodziłem koło Florka i ten dał mi dziewięć tulipanów. – Tak ot? – Tak ot – przyznał Zbyszek. – Pewnie stare już były i nie nadawały się do sprzedaży. Wiesia spojrzała na bukiet przepięknych, świeżych, czerwonych kwiatów. – Pewnie tak – przyznała. – No. A ja przecież nie będę kwiatów w domu trzymał. Co ja, baba jestem, by bukiety kwiatów na stole stawiać? – No nie. – No. To tobie przyniosłem. Przy okazji, po drodze i przez przypadek. – No dziękuję – powiedziała pani Wiesia, zakładając szlafrok. – To może zjemy razem to śniadanie? – zapytała. – Nie żebym cię specjalnie zapraszała albo coś. Ale jak sobie będę robiła, to przy okazji mogę też drugą bułkę posmarować. Nie mam nic specjalnego. Marmoladę śliwkową, tę, którą tak bardzo lubisz, trzeba zjeść. Bo pewnie za chwilę się popsuje. Za dużo człowiek robi tych przetworów i potem tylko z tego jaki kłopot jest. – Masz rację. A mleko do kawy masz? – A skończyło mi się. – Dobra. To ja przyniosę od siebie. Zaraz wrócę. Wiesia się uśmiechnęła. Zawsze tak samo. Co niedzielę. Od tylu lat. Naprawdę to wszystko trzeba zmienić. *** Mówi się, że gdy człowiek idzie właściwą życiową ścieżką, to cały wszechświat mu sprzyja, by mógł nią iść dalej. I tak można by pomyśleć, biorąc pod uwagę to, co zaraz
miało spotkać panią Wiesię. Na pierwszy rzut oka wyglądało to bardzo groźnie, aczkolwiek w ostatecznym rozrachunku okazało się szczęśliwym zakończeniem. Ale o tym jeszcze za chwilę. Po śniadaniu zjedzonym wspólnie z panem Zbyszkiem Wiesława udała się do Floriana, zapytać, czy Zbyszek te kwiaty kupił, czy naprawdę je dostał. Nie to, że była to istotna dla niej informacja, ale ciekawość ją zżerała wielce. Pożegnała się z sąsiadem, który wraz z gazetami udał się na swoją kanapę, i zeszła szybko na dół do pracowni. W pracowni, jak już zdążyła się do tego przyzwyczaić, Florian znajdował się w towarzystwie Tomasza. Właśnie zastanawiali się, gdzie postawić manekin babci Pelagii. – Za dużo pogrzebów, pani Wiesiu. Śluby mi się marzą – powiedział Florian. Och, uważaj, o czym marzysz, bo marzenia się spełniają, chciałoby się zakrzyknąć. Jednakże Wiesia westchnęła. – Ach. Komu się nie marzą śluby! Nawet jak panna jest przed osiemdziesiątką, to o ślubie marzy. – Uśmiechnęła się promiennie. – No i co z tymi ślubami? – Dekoracja będzie. – Tomasz przeniósł manekin pod okno. – Ubierzemy manekina w suknię ślubną, Florek zrobi kwiatową dekorację. Wianek i takie tam. – Świetny pomysł. – Pokiwała głową pani Wiesia. – Ciekawa jestem, jak to będzie wyglądać. Suknia już wróciła z czyszczenia? – Wróciła. Wygląda jak nowa. Tomasz poszedł na zaplecze po sukienkę. Wiesia w tym czasie oglądała kwiaty, które stały w wazonach. Dopiero gdy Tomasz ubrał manekina i z wielkim trudem pozawiązywał wszystkie zwisające wstążki, Wiesia się odwróciła. Nagle pobladła. Nie mogła zaczerpnąć tchu. – Skąd… Skąd wy macie tę sukienkę? – zdążyła powiedzieć. Gdyby nie Florian, upadłaby na podłogę, jednak udało mu się ją złapać. Pani Wiesława straciła przytomność. *** Tego wieczoru w kamienicy przy ulicy Przytulnej 26 nikt nie wyglądał przez okno. Na parapecie w oknie trzeciego piętra nie leżała żadna poduszka. Można było wywnioskować tylko kłopoty. W tej kamienicy nikt kłopotów nie lubił. Wszyscy mieszkańcy kamienicy za wyjątkiem pani Wiesi i pana Zbyszka znajdowali się w Pracowni Dobrych Myśli. Nie zabrakło też ich przyjaciół. Florian i Tomasz siedzieli na podłodze, oparci o ścianę. Grażyna kręciła się na fotelu, który przyniosła od siebie z pracowni. Giga i Ewa usiadły na sofie. Fotel babci Pelagii oczywiście stał pusty. Nikt nie ośmielał się go zajmować. Norberta nie było, bo pojechał za karetką do szpitala. – Co ją tak przestraszyło? – zapytała Grażyna. – Sukienka. – Florian wzruszył ramionami. – Zwykła sukienka. – Jakby ducha zobaczyła – dodał Tomasz. – Sukienka? – zdziwiła się Grażyna. Wstała i podeszła do manekina. – Sukienka jak sukienka. Stara musi być. – Wyciągnęliśmy ją z kufrów po babci Pelagii. – Florian wzruszył ramionami. – Nie mogę tak siedzieć bezczynnie. – Ewa wstała z miejsca i zaczęła chodzić po pracowni. – Porządek trzeba zrobić czy coś. – Wyjęła z szuflady patchworkowy bieżnik.
– Moja mama go jeszcze robiła – powiedziała Grażyna. – Z tego była znana. Wtedy to jeszcze u nas nie było tak modne. Wszyscy do niej przychodzili się tego uczyć. Bieda była i przerabiali stare rzeczy. Czasem naprawdę wychodziły cuda. – Zobacz, jakie to dziwne… – Giga gładziła bieżnik dłonią. – Pozornie niepasujące do siebie kawałki szmatek. A razem tworzą coś naprawdę pięknego. – Babcia Pelagia zawsze twierdziła, że szczęście można uszyć z kawałków jak patchwork – odezwał się Florian. – Mówiła, że w jej pracowni często zszywane są ludzkie losy. Tworzą właśnie patchwork, nową całość, z pozornie niepasujących do siebie kawałków, tkanych nicią dobrych myśli. – Teraz też tak jest – powiedziała Ewa. – Zobaczcie, powróciła magia babci Pelagii. – Zaraz znowu będziecie mi o klątwie opowiadać. – Grażyna przewróciła oczami. Po chwili jednak dodała: – I kto wie, czy nie będziecie mieli racji? – Ja wierzę, że ona do końca wiedziała, co robi – powiedział Florian. – Zobaczcie, gdy były tu trumny czy te części do szamb, nawet się nie znaliśmy. Mijaliśmy się codziennie, czasem zupełnie bez słowa. A teraz? Ktoś dostał esemesa. Wszystkie oczy zwróciły się ku ladzie, gdzie były wyłożone telefony, na wypadek gdyby któryś zadzwonił. Giga poderwała się z miejsca. Przeczytała esemesa i westchnęła. – Wróż Maciej – powiedziała zrezygnowana. – Pyta, czy chciałabym znaleźć szczęście. Jasne, że bym chciała. – Kto by nie chciał. – Florian się zamyślił. – Niefajnie być tym kawałkiem materiału, który nigdzie nie zostanie wykorzystany. Niby ma potencjał, ale sam niewiele znaczy. – Filozoficznie się zrobiło – stwierdził Tomasz. – Pani Wiesia z pewnością zaproponowałaby nalewkę. – Ku zdrowotności – powiedzieli wszyscy zgodnie, po czym się roześmiali. Zadzwonił telefon. Tym razem do Ewy. Norbert. Ewa drżącym głosem zapytała od razu, czy wszystko w porządku. Ustawiła na głośnomówiący. – Jest dobrze! – powiedział. – Pani Wiesia trochę osłabiona, ale lekarze mówią, że serce jak dzwon. Leży podłączona do monitora, jakieś kroplówki jej dają, ale ona już chce iść do domu, by nie sprawiać kłopotów. – Cała pani Wiesia. – Ewa się uśmiechnęła. – Zapytaj, czy czegoś potrzebuje. – Tak. – Wszyscy usłyszeli śmiech Norberta. – Twierdzi, że potrzebuje nalewki ku zdrowotności. – Czyli już wszystko dobrze – odetchnęła Ewa. – Patchwork nie może się popruć – stwierdził Florian. – Gdy jeden kawałek się odpruje, ciężko zastąpić go innym. – Czasem się nie da – powiedziała cicho Ewa. – Ale można doszyć z drugiej strony. I też jest ładnie – ucięła krótko Grażyna. *** – Wiesiu, jak ty się czujesz? – Zbyszek trzymał dłoń wieloletniej sąsiadki w swojej dłoni. – Dobrze już. Spokojnie. – Wiesiu, ja jestem bardzo spokojny – powiedział Zbyszek. – Nie to, żebym się o ciebie martwił, ale to zupełnie normalne, że jestem tu z tobą. Jako długoletni… – Sąsiad, Zbyszku.
– No właśnie. Sąsiad. – A jak to się właściwie stało? – zapytał, bo nie zdążył zrobić tego w pracowni. Po prostu kiedy doszło do niego, że Wiesia zemdlała, to od razu wykręcił sto dwanaście i pojechał z nią do szpitala. – Nie pamiętam – ucięła krótko. – Wiesiu, ty zawsze wszystko pamiętasz. Pamiętasz, co się działo dwadzieścia lat temu ze szczegółami. To, co się działo sześćdziesiąt lat temu chyba też… – Tego też nie pamiętam – skwitowała pani Wiesia. Zbyszek westchnął. – Zaraz mnie stąd wygonią – powiedział. – Czy coś mam ci z domu przynieść? – Nie, nie, naprawdę, nie rób sobie kłopotu. – To żaden kłopot. Może czegoś potrzebujesz? Cieplejszych skarpetek? Może poduszki? – Żadnej poduszki! – Wiesia zerwała się nagle, przypominając sobie o zdjęciu, które chowała pod poduszką. – Absolutnie zabraniam ci przynosić do szpitala poduszki! – Dobrze, Wiesiu. – Zbyszek był zdziwiony tym, jak Wiesława się uniosła. – Nie przyniosę ci poduszki. – Żadnej poduszki! – krzyknęła Wiesia. Parametry serca najwyraźniej się zmieniły, bo do pokoju weszła pielęgniarka i poprosiła, by pacjentka już sobie odpoczęła. Zbyszek pocałował Wiesławę w rękę i wyszedł. Dlaczego ona poduszki nie chciała? Przecież takie niewygodne te szpitalne. Cienkie i twarde. Zbyszek nigdy kobiet nie zrozumie. Nie rozumiał ich, kiedy miał dwadzieścia lat, i nie rozumie teraz. Westchnął. Kobiety same nie wiedzą, czego chcą. Pójdzie do Wiesi do mieszkania i przejrzy, co mogłoby się jej przydać. Poduszki nie musi brać, ale jakiś kocyk, ulubioną filiżankę czy talerzyk. Te szpitalne takie jakieś mało eleganckie. *** Gdy Zbigniew tylko zniknął z pola widzenia, pani Wiesia poprosiła pielęgniarkę. – Chciałabym zadzwonić – powiedziała. – Czy mogłaby mi pani podać moją torebkę? Jest na tamtym krześle. – Proszę bardzo. – A wyszuka mi pani: „Giga”? – Oczywiście – powiedziała pielęgniarka. Po chwili podała telefon pani Wiesi. – Giga! – zaczęła Wiesława. – Pani Wiesia! Wiemy, że jest wszystko dobrze, Norbert dzwonił. – Tak, kochana, dobrze. Ja tylko mam prośbę. Prośbę mam taką, niech Zbyszek nie przynosi żadnych poduszek. Żadnych. Nie chcę żadnych poduszek. Bo z tego jaki kłopot będzie jeszcze. Giga zmarszczyła brwi. Nic nie rozumiała. – Giga, powtórz, o co cię prosiłam. – Żeby Zbyszek nie przynosił żadnych poduszek. – No – powiedziała Wiesława i rozłączyła się. *** – Nic nie rozumiem – powiedziała Giga. – Co mówiła?
– Powiedziała, że absolutnie Zbyszek nie ma przynosić poduszek. Gdyby to była komedia kryminalna, podejrzewałabym, że to jakiś szyfr. W stylu „żyrafy wchodzą do szafy”. – No nie chce po prostu poduszki. – Grażyna wzruszyła ramionami. – Ma prawo. – No niby ma. Poczekamy na pana Zbyszka. – A może pójdziemy posprzątać pani Wiesi mieszkanie? – zapytała Ewa. – Nie będziemy jej grzebać, tylko pomyjemy podłogi, kafelki… Będzie nam się lepiej myślało. Grażyna spojrzała na Ewę z powątpiewaniem. – Ja pójdę jakieś ciasto upiec – stwierdziła. – Doprawdy wolę robić rzeczy twórcze niż odtwórcze. Robienie porządku jest zdecydowanie odtwórcze. – A ja ci pomogę – zadeklarowała Giga. – Czy my na coś się przydamy? – zapytał Florian. – Nie. Poradzimy sobie same. Gdy wchodziły do mieszkania na trzecim piętrze, w drzwiach pojawił się Zbyszek. Zmartwiony jakby postarzał się w kilka godzin. – Panie Zbyszku. – Ewa pokiwała palcem. – Musi pan o siebie dbać. Bo jeszcze pana będziemy musieli gdzieś wieźć. – Nigdzie nie jadę. Ale jakbym pojechał, to chcę poduszkę z domu. – Co wy z tymi poduszkami? Pan Zbyszek machnął ręką i usiadł na łóżku pani Wiesi. Wyjątkowo nie przykryła go kapą, gdyż ta wyprana suszyła się na słońcu. – I o taką poduszkę tyle zachodu. – Wzruszył ramionami. Wziął ją w ręce. Nie zauważył, że coś spod niej wypadło. – Coś wypadło. – Giga podniosła kartonik. – Jakieś zdjęcie. – Zdjęcie? Pokaż! – poprosiła Ewa. Zobaczyła młodego mężczyznę. Zdjęcie robione było dawno, dawno temu. – Pani Wiesia ma ukochanego! – Ewa się uśmiechnęła. – Zna go pan? – zapytała. – Pokaż – powiedział zrezygnowany Zbigniew. Ewa wyciągnęła przed siebie zdjęcie. Zbigniew pobladł. – Znam – powiedział cicho. – Bardzo dobrze znam – dodał. – Kto to jest? – Ja. *** Okno w mieszkaniu na trzecim piętrze w kamienicy przy ulicy Przytulnej 26 było otwarte. Stał w nim starszy mężczyzna, patrząc prosto przed siebie. Czy coś widział? Nie wiadomo. Prawdopodobnie zobaczył chłopaka ze zdjęcia zrobionego ponad pięćdziesiąt lat temu. Może zobaczył też późniejsze jego życie. Zawsze samotne, ale zawsze obok niej. Czy żałował? Chyba nie. Patrząc na wieżę kościoła, modlił się, by dane mu było jeszcze skosztować odrobinę szczęścia.
ROZDZIAŁ 20 W KTÓRYM WYJAŚNIA SIĘ HISTORIA BIAŁEJ SUKIENKI I MIŁOŚCI ROZDZIELONEJ PRZEZ LOS – Opowie nam pan? – zapytała Ewa. – Sam nie wiem, co tu opowiadać. – Pan Zbyszek uśmiechnął się smutnie. – Nie wiem, czy żałować tylu lat, które mogły być wspólne, czy cieszyć się tymi, które możemy jeszcze przeżyć. Mam nadzieję, że razem. – Zamyślił się. – Mieliśmy ślub brać. Z Wiesią. Dawno, dawno temu. – I co? – zapytała Giga. – Nie wzięliśmy – powiedział po prostu Zbigniew. – Dlaczego? – zdziwiła się Ewa. – Przecież kochaliście się. – Bardzo. – Zbigniew się uśmiechnął. – Teraz wiem, jak bardzo. Mieszkaliśmy tyle lat obok siebie, wspierając się. Prawie jak małżeństwo. Dzieliliśmy się swoimi myślami, spędzaliśmy razem święta, byliśmy prawie jak małżeństwo. Chyba wystarczającym dowodem na naszą miłość było to, że żadne z nas nigdy nie pokochało nikogo innego. – Ja zupełnie tego nie rozumiem. – Wiecie co, teraz to ja już tak naprawdę nie wiem. – Panie Zbyszku, a od początku? – Może Wiesia wam opowie. Ja nie wiem zbyt wiele. A w zasadzie zupełnie nie wiem, o co poszło. – Pokręcił głową. – Albo człowiek nie wie, albo po prostu zapomina. Byłem pewien, że ona o mnie nie myśli. A ona moje zdjęcie pod poduszką trzyma. – Ponownie pokręcił głową. – Mieliśmy ślub brać. Wszystko było gotowe. Wszystko. Nawet ciasta zamówione. Pelagia szyła Wiesi sukienkę. – Sukienkę? – zapytały jednocześnie Giga i Ewa. – No, sukienkę. – Florek mówił, że Wiesia zobaczyła sukienkę, którą oni wyjęli z jakichś skrzyń. Tych, które były na strychu. – Boże. Ona zobaczyła swoją sukienkę. Myśleliśmy, że zniknęła… – Ja nic nie rozumiem – stwierdziła Ewa. – Przecież gdy dwoje ludzi się kocha, to powinni być razem. – No tak. Ale czasem w grę wchodzą przesądy, uprzedzenia, zła wola rodziców. – Panie Zbyszku, czy wasi rodzice się nie lubili? – Jej matka. Była od zawsze przeciwna temu małżeństwu. I w końcu wygrała. – Ale dlaczego? – O to musicie zapytać Wiesię. Ja z chęcią się też tego dowiem. – Nagle się uśmiechnął. – Pewnie gdyby wiedziała, że znalazłem zdjęcie, chciałaby, bym do szpitala jej poduszkę przyniósł. A gdzie masz Amelkę, Ewa? – Norbert po nią pojechał do koleżanki. – Pamiętaj, kochana. Nie ma na co czekać. Życie jest krótkie. Wydaje się, że osiemdziesiąt lat to szmat czasu. A zanim się spostrzeżesz, będziesz już obchodzić
osiemdziesiąte urodziny. Ot tak. – Pstryknął palcami. Ewa się zamyśliła. Może faktycznie tak jest. Życie pędzi jak szalone. Gdzieś przeczytała, że każdego dnia dostaje za darmo dwadzieścia cztery godziny życia. I tylko od niej zależy, jak je wykorzysta. – Czas spać, panie Zbyszku. To był dla nas wszystkich ciężki dzień – powiedziała Ewa. – Dobranoc – powiedział pan Zbyszek. – Ja tutaj jeszcze trochę posiedzę. Czuję, jakbym z nią był. – Uśmiechnął się. *** Gdy Ewa wróciła do domu, Amelka już spała w swoim łóżku, a Norbert drzemał zwinięty na kanapie. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek jeszcze zobaczy mężczyznę śpiącego u niej w domu. Budzić go? Przykryć kocem? Chyba to drugie. Przyniosła koc z drugiego pokoju i go przykryła. Uśmiechnął się przez sen. Najchętniej pogłaskałaby go po niedogolonym policzku. Była wdzięczna zarówno za opiekę nad Amelką, jak i za to, że pojawił się w jej życiu. Że po prostu gdzieś jest obok. Jak w tym patchworku. Na razie przypięty lekko szpilką, ale kto wie, czy potem nie zostanie przyszyty mocnym ściegiem. Wzięła z szafy czystą piżamę. Po chwili zmieniła ją na lekką jedwabną koszulkę. Chciała być piękna. Położyła się do łóżka. Długo nie mogła zasnąć. Wstała, zdjęła koszulę, zmieniła na piżamę. Zwykłą, bawełnianą piżamę. Chyba jeszcze nie wolno jej nosić przezroczystych jedwabnych koszulek. Jeszcze nie. W ogóle nie wolno jej wpuszczać mężczyzn do domu. Zupełnie nie wiadomo, dlaczego to zrobiła. Ewa czuła się winna. Czuła się tak, jakby zdradzała największą miłość swojego życia. Nie mogła tego już znieść. Łzy kapały jej na poduszkę. Wiedziała, że życie jest krótkie, że jej mąż już nigdy nie powróci. Czuła, że w sercu powoli znajduje miejsce dla kolejnego mężczyzny. Bała się tego, ale powoli była gotowa podjąć to wyzwanie. – Wszystko w porządku? – Do pokoju wszedł Norbert. Jeszcze zaspany, z kawałkiem poduszki odciśniętym na policzku. Ewa pokręciła głową. – Tak myślę sobie o życiu i z jednej strony to, co los z nami wyprawia, nie jest w porządku, a z drugiej strony zabierając nam coś, daje nam szansę na coś innego. Norbert głaskał ją po dłoni. – Możesz mnie przytulić? – zapytała. Norbert się uśmiechnął. – Chodź. – Zdjął jeansy i wsunął się do jej łóżka. Oboje przykryli się kołdrą. Położyła głowę na jego ramieniu. On głaskał jej włosy, jak gładzi się małe dziecko, gdy powinno już usnąć. – Wiesz, jakie to dziwne? – Ewa ziewnęła. – Pani Wiesia trzymała pod poduszką zdjęcie pana Zbyszka z czasów młodości. Tego się zupełnie nie spodziewałam. – A ja nawet tak. Oni zawsze byli razem. Jakaś historia nawet o nich krążyła, ale to Grażynka lepiej będzie mogła ci opowiedzieć. – Może pani Wiesia jutro mi opowie. Powinna już wrócić do domu…
– Wróci. Dobranoc. – Pocałował ją we włosy. Wydawało mu się, że zadrżała. Po chwili Ewa już spała. I to w ramionach innego mężczyzny niż ten, do którego była przyzwyczajona od zawsze. Mimo to czuła, że wszystko jest na swoim miejscu. Zasnęła po raz pierwszy od bardzo dawna zupełnie spokojnie. Po raz pierwszy od dawna nie śniło jej się nic. Po prostu spała. Natomiast nie spał Norbert. Również chyba po raz pierwszy w życiu trzymał kobietę w ramionach i kompletnie nie wiedział, co robić. Kompletnie. Tym razem nie chciał się bawić. Tym razem on chciał rodziny, dzieci i domu. Niektórzy mężczyźni dojrzewają bardzo późno. On zdecydowanie się do nich zaliczał. Bał się ruszyć, by nie obudzić Ewy. Zdrętwiała mu ręka. Nieśmiało wyjął ją spod jej głowy. Ewa obróciła się do niego plecami. Objął ją, wtulił się w jej włosy i zasnął. *** Następnego dnia obudził ich dzwonek do drzwi. Norbert wstał i otworzył. Na progu stał skonsternowany pan Zbyszek. – O, pan tutaj! Ja właśnie do pana. Bo Wiesia dzwoniła. – Uśmiechnął się. – Powiedzieli, że może już wychodzić. I ja mam pytanie, czy by czasem pan mnie nie podwiózł do szpitala? – Oczywiście! Teraz? – Tak za godzinkę. Wiesia mówiła, że spokojnie za godzinkę. Wie pan, jak to ona, nie chce nikomu kłopotu robić. A jest może Ewa? – zapytał. – Głupie pytania zadaję. Na pewno jest. – Podrapał się w głowę. – Bo ja bym chwilę z nią musiał pogadać. To życie tak szybko biegnie, że miałbym ochotę ten sekundnik trochę spowolnić. Nawet człowiek nie ma czasu pomyśleć, co robić, a już musi podejmować decyzję. I ja naprawdę chciałbym wiedzieć, co robić. I może jak podejmę wreszcie decyzję, to – jak mówi Wiesia – nie będzie żadnych kłopotów. Chociaż ona może mówi, że będą. No to inaczej. Jak w końcu nie podejmę decyzji, to na pewno z tego będą jakieś kłopoty. A Wiesia kłopotów unika. Ja zresztą też. *** Ewa szybko założyła szlafrok i wyszła z sypialni. Nawet przez chwilę nie zdążyła się zastanowić, że spędziła noc z zupełnie obcym mężczyzną. Raz pomyślała wprawdzie, tak jak kiedyś Giga, czy to, że nawet nie próbował jej zbałamucić, powoduje, iż powinna się martwić, jednak doszła do wniosku, że nie było okazji sprzyjającej bałamuceniu. – Tak, panie Zbyszku? – Ja kompletnie nie znam się na tych sprawach, Ewuniu. – Zbyszek sapał i stękał, jakby przed chwilą wszedł na czwarte piętro. – Panie Zbyszku, na jakich? – No bo ja pół nocy nie spałem. Siedziałem tam u Wiesi i dumałem. – Panie Zbyszku! – Ale już nawet nie byłem zły na te wszystkie minione lata. Przecież nam było całkiem fajnie tuż obok siebie. I te programy wieczorne, i wspólne śniadania niedzielne… Zawsze jej bułki kupowałem. – Wzruszył ramionami. – Niby przy okazji, nie chciałem, by myślała, że robię to specjalnie. A może trzeba było, Ewuniu? Może gdyby wiedziała, że się o nią
troszczę, to zamiast zdjęcia mojego pod poduszką, byłbym tam żywy ja? Na poduszce? – Panie Zbyszku. Zjemy śniadanko. Jadł już pan? – Nie, ja nawet nic jeść nie mogę. – Pan Zbyszek pokręcił głową. – Bo ja mam plan. Ale nie wiem, czy dobry. Ja już nawet powiedziałem o tym Florkowi. Florek omal nie zemdlał. Ale zadzwonił do tego swojego na motocyklu, by pojechał szybko na giełdę po odpowiednie kwiaty. – Panie Zbyszku, czy ja dobrze myślę? – Ewa się uśmiechnęła. – Będziemy mieli ślub w kamienicy? Pan Zbyszek poczerwieniał. – Ewuniu… – Cudnie, panie Zbyszku. A pierścionek pan ma? – A to pierścionek też trzeba? – Oczywiście! Bez pierścionka się nie liczy. – Ewuniu, dziecko. Poczekasz chwilkę? – zapytał. – Nigdzie się nie wybieram. – To ja na sekundę do domu pójdę. Bo ja sobie o czymś przypomniałem. *** Kilka chwil wcześniej pan Zbyszek zszedł na dół do Floriana, który już się krzątał w swojej pracowni. – Ekhm – zaczął wymownie już od progu. – Dzień dobry, panie Zbyszku. – Florek był bardziej wylewny. – Dzień dobry. Florianie, czy zrobisz mi ładne kwiatki? – Oczywiście. Na jaką okazję? Dla kogo? Wiesi chce pan zanieść do szpitala? – No Wiesi, Wiesi. Komu ja mógłbym jeszcze kwiaty nosić? – powiedział cicho pan Zbyszek. – Pani Wiesia ma urodziny? Imieniny chyba nie. Jakaś specjalna okazja? – Specjalna! – wykrzyknął pan Zbyszek. – Bo ja, Florianie, zamierzam jej się oświadczyć. Florian pobladł i osunął się na fotel babci Pelagii. – Babcia! – zawołał pan Zbyszek. Florek posłusznie wstał i usiadł na sofie. – Wody ci podać, młody człowieku? – Nie, nie. Ja już sam sobie podam. – Nalał sobie wody do szklanki, prosto z kranu. Wypił całą i dopiero mógł odetchnąć. – Przepraszam za moją reakcję, ale to naprawdę dla mnie duże zaskoczenie. – Dla mnie również – przyznał pan Zbyszek. – Myślę, że Wiesia też będzie zszokowana, więc zastanawiam się, czy dla jej bezpieczeństwa nie zrobić tego w szpitalu. Ciśnienie może jej skoczyć albo coś. – Zgodzi się? Pan Zbyszek wzruszył ramionami. – Nie wiem. Ale myślę, że tak. Skoro sukienka się znalazła, powinna się zgodzić. – Zrobię panu najpiękniejszy bukiet na świecie. – A wiesz, jakie Wiesia kwiatki lubi? Bo kiedyś, dawno temu zbierałem jej tylko takie na łące… Dałoby się zrobić taki kolorowy? Jak na łące? – Wszystko się da, panie Zbyszku. Wszystko się da. Zadzwonię do Tomasza, może kręci
się gdzieś w okolicy i podjedzie na giełdę po kwiaty. – Dobrze, że masz tego Tomasza. Pamiętaj, nie wolno czekać ze ślubem sześćdziesiąt lat. – Nie wolno, panie Zbyszku – przyznał mu rację Florian. *** Gdy kawa była już gotowa, do mieszkania Ewy wszedł ponownie pan Zbyszek. W ręku trzymał zwiniętą chusteczkę z monogramem. Najwyraźniej coś w chusteczce było. Usiadł przy stole i wyjął zawartość. – O matko! Jaki piękny! – Ewuniu, to się nada? – zapytał. – Oczywiście, że się nada! To jakiś rodowy pierścionek? – Tak. Należał do mojej matki… A potem przez chwilę do Wiesi… Gdy to wszystko się popsuło, oddała mi go. – Pokręcił głową. – Zawsze miałem nadzieję, że do niej wróci. – Samymi zagadkami pan mówi, panie Zbigniewie. – Bo ja sam tego nie rozumiem, Ewuniu, ale lepiej jej się oświadczać w szpitalu czy w domu? – Nie, w szpitalu nie. – Ewa pokręciła głową. – To musi być jakieś piękne miejsce. A może Florian ogród jakoś przystroi kwiatami? – No tak, tylko jak odmówi, to będzie wszystkim głupio. – Nie, Florian z pewnością nie odmówi. – Florian nie! Ale Wiesia! – To taki dreszczyk niepewności, panie Zbyszku. Ale skoro ktoś trzyma zdjęcie mężczyzny pod poduszką przez sześćdziesiąt lat, z pewnością nie odmówi. – Uśmiechnęła się. – Za godzinę jedziecie po nią, myślę, że na trzynastą Florian zdąży ogród przygotować. Ja mu pomogę. – Ale że to dziś? Dziś to mam zrobić? – A na co czekać, panie Zbyszku? – No tak. – Pan Zbyszek się zasępił. – Czekałem już tyle czasu, nie wytrzymam ani jednego dnia dłużej. – To ja upiekę ciasto. Na uroczystość po zaręczynach. Myślę, że Florian nie będzie miał nic przeciwko, by impreza odbyła się w pracowni. – Ewa się uśmiechnęła. *** Florian nadal nie mógł wyjść z szoku. Wierzył, że kiedyś zagości w kamienicy szczęście. Szczęście takie typowe, jak z komedii romantycznych, będzie wielka miłość, zaręczyny i ślub. Nie spodziewał się jednak, że główni bohaterowie tego szczęśliwego zakończenia mieszkają na trzecim piętrze i zbliżają się do osiemdziesiątki. Albo już ją przekroczyli. Dokładnie nie wiedział. I to tak zupełnie nagle. Oczywiście gdyby zdawał sobie sprawę z tego, że pani Wiesia codziennie wieczorem całowała zdjęcie Zbyszka, uznałby, że i tak długo czekali, ale oczywiście o tym nie wiedział. – Zrobię lekką kompozycję z róż, margaretek, eustomy i limonium w delikatnie pastelowej, biało-różowo-fioletowej tonacji kolorystycznej – wyszeptał do siebie zadowolony. Będzie podobało się pani Wiesi. Czekał tylko na Tomasza, który za chwilę miał ogłosić swój przyjazd głośnym warkotem motocykla. Miał nadzieję, że znajdzie świeżą eustomę. Nie za bardzo ufał, że na motocyklu można przewieźć bezpiecznie kwiaty, ale liczył na to, że w tej kwestii Tomasz będzie miał rację.
Usłyszał hałas na zewnątrz. O. Już jest. – Powiem ci, że czuję się nieswojo, jak tu przyjeżdżam i jej nie ma w oknie. – Do pracowni wszedł Tomasz z naręczem kwiatów w dłoni. – A nie za dużo tego? – Chyba nie, bo zadzwoniła do mnie Ewa, bym kupił coś też na przybranie ogrodu. Chyba będziemy mieli zaręczyny. – Uśmiechnął się. – Może obudzę mamę, by jakieś ciasto upiekła? Chociaż wczoraj miała jakiś fatalny dzień. – Florian zaczął rozkładać kwiaty na stole. – A słyszałeś, że John Sawicki miał wczoraj pożar w pracowni? – Kim jest John Sawicki? – zapytał Tomasz. – No tym artystą, u którego byliśmy. – Ojej! Dużo zniszczeń? – Trochę ich było. Na szczęście większość rzeczy udało się odratować. Zniszczyły się tylko płótna przygotowane do malowania. Podobno sam John trochę się poparzył. – No to nieszczęście. – Tak to jest w życiu. W tym samym czasie ktoś się rodzi, a ktoś umiera. I wiesz co? My nie mamy na to najmniejszego wpływu. *** Grażyna leżała w łóżku z laptopem na kolanach i czytała wiadomości. W spalonej kamienicy znajdowała się pracownia znanego artysty Johna Sawickiego. John Sawicki w latach siedemdziesiątych wyemigrował do Kanady, w tym roku postanowił powrócić do Polski. Artysta nie ucierpiał na zdrowiu, natomiast stracił miejsce, w którym pracował, a także swoje materiały. – Nie ucierpiał na zdrowiu – powtórzyła. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. W drzwiach stała Ewa. – Grażynko, nie upiekłabyś ciasta? – Na kiedy? – Na dzisiaj. Zaręczyny będą! – Kto się oświadcza? – Pan Zbyszek Wiesi! Grażyna patrzyła na Ewę i zupełnie nic nie rozumiała. – Ale tak nagle? – zdziwiła się. – Nie nagle, nie nagle. Już kilkadziesiąt lat z tym zwlekał. – Ewa się roześmiała. – Grażynko, myślę, że się wszystkiego dowiemy. Upiecz ciasto, robisz fantastyczną szarlotkę, Giga też coś piecze, a ja idę ogarnąć ogród. Czuję się, jakbym córkę za mąż wydawała! Kilkadziesiąt lat, pomyślała Grażyna. Kilkadziesiąt lat. A miłość nadal trwa. *** – Na szczęście nie przyniosłeś mi poduszki, Zbigniewie. – Pani Wiesia wstała z łóżka. – Dobrze, że o ubraniu nie zapomniałeś. – Wzięła od niego torbę. – Zbyszku, ale nie przesadziłeś z tym ubraniem? To moja sukienka wizytowa! – Wiesiu, bo ja ci się przyznam, że ja się w tej twojej szafie zagubiłem. Jak zacząłem przeglądać, co ty tam masz, to normalnie zwariowałem. I pobiegłem szybko do Ewy… – Zbyszku, ty pobiegłeś? Nie przesadzajmy.
– No, poszedłem do Ewy i poprosiłem ją o pomoc. I ona wybrała. – Ale taką sukienkę? Przecież mogła coś wybrać wygodniejszego. – Wyjęła sukienkę z torby. – Ale Zbyszku, z lakierkami to już naprawdę przesadziliście. – Dopiero teraz spojrzała na Zbyszka. – Ty też jakiś wystrojony. Czy my gdzieś potem się wybieramy? Żeni się ktoś? – Taką mam, Wiesiu, nadzieję… Naprawdę mam… *** – Gdzie ty mnie, Zbyszku, prowadzisz? Cały czas dzisiaj jakieś zagadki. Ja zagadki lubię, ale takie, które już wcześniej zgadłam. Wiesz, jak na przykład ten prezent na Gwiazdkę, który już dla mnie trzymasz pod swoim łóżkiem. – Wiesiu, zaglądałaś mi pod łóżko? – Oj tam, raz zajrzałam – powiedziała Wiesia. – O matko i córko! Zapomniałam o prezencie dla dziewczyn na Gwiazdkę! – przypomniała sobie Wiesia. – Zbyszku, przypomnij mi o tym koniecznie. – Wiesiu, ale do Gwiazdki jeszcze kilka miesięcy. – No tak, ale nigdy nic nie wiadomo. Może umrę i będziesz miał tylko z tym kłopot. – O Boże, Wiesiu, czy to jest żywe? – Cha, cha, cha. Nie, Zbyszku. Ale zależy, jak na to patrzeć. Można trochę to ożywić. Chyba. – Wiesławo, ty też jesteś zagadkowa. – Kto z kim przestaje, takim się staje – powiedziała Wiesia. – Do ogrodu idziemy? – Tak. – I to była ta niespodzianka? – No i tak, i nie – powiedział Zbyszek. – Nic nie rozumiem. – Pani Wiesia pokręciła głową. Zbyszek zaprowadził ją na ławeczkę. – Poczekaj chwilę. Wszedł do pracowni. – Florku kochany, jak to się robi? Ostatni raz robiłem to jakieś sześćdziesiąt lat temu. – Pytasz: „Moja ukochana, kocham cię już tyle lat, szaleję za tobą, czy wyjdziesz za mnie?” – stwierdziła Amelka, która przyszła na chwilę do pracowni. – A co tutaj się dzieje? – zapytała Wiesia, zaglądając do środka. – O Boże. Wszystko popsuła – mruknął Florian. Pan Zbyszek natomiast miał refleks. Złapał bukiet kwiatów, ukląkł na podłodze w kwiaciarni i wyszeptał: – Moja ukochana, kocham cię już tyle lat, szaleję za tobą, czy wyjdziesz za mnie? – wyrecytował. Amelka patrzyła na niego z podziwem. – O Boże. – Pani Wiesia westchnęła i opadła na fotel babci Pelagii. – Pelagia, przepraszam – szepnęła. – O Boże! Pan Zbyszek podbiegł do niej („podbiegł” to za dużo powiedziane). – Dobrze się czujesz? Pani Wiesława pokiwała głową. – Takiej niespodzianki to nawet pod łóżkiem nie mogłabym znaleźć. – Wyjdziesz za mnie? – Zbyszek klęczał przed nią, próbując wyjąć pierścionek
z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Tak – powiedziała Wiesia. Obróciła się i zobaczyła manekina w ślubnej sukni. – Tak. Tym razem Zbigniewowi zrobiło się słabo. – No nie przesadzajcie – zwrócił uwagę Florian. – To, że jedno wieźliśmy do szpitala, nie znaczy, że drugie też trzeba wieźć. Może sobie usiądźcie w spokoju. Niech lepiej każde dojdzie do siebie. Wiesia ze Zbyszkiem popatrzyli na siebie. – I trzeba było czekać tyle lat? – powiedziała Grażyna, wchodząc z ciastem. – Warto było czekać – stwierdziła wyniośle pani Wiesia, poprawiając swoją sukienkę. – Dobrą mi, Ewuniu, sukienkę na tę okazję wybrałaś. – Widzi pan, panie Zbyszku? – Ewa, która zaraz za Grażyną weszła do pracowni, uśmiechnęła się. – A mówił pan, że pani Wiesia takich eleganckich sukienek nie nosi. Nawet do kościoła. – Ewuniu, okazji nie było do tej pory. – Wzruszyła ramionami pani Wiesia. – Wisiało toto w szafie i się kurzyło. Tylko kłopot z tym był. A tak okazja się nadarzyła. I to jaka! – powiedziała, ściskając pana Zbyszka za rękę. – Zbigniewie, nie przypuszczałam, że to kiedykolwiek powiem, ale cieszę się, że jesteś blisko. Tylko kompletnie nie mam pojęcia, dlaczego dopiero teraz się zdecydowałeś. Mężczyźni to jednak mają długie przewody. W sensie do myślenia i działania. Jak w tym kawale. Cha, cha, cha. – Mąż mówi do żony: jak mówiłem, że zrobię, to zrobię, nie musisz mi co pół roku przypominać – wyrecytował Zbyszek. – No właśnie – przyznała pani Wiesia. – To co, Zbigniewie, powiesz mi, dlaczego się teraz zdecydowałeś? Bardzo ciekawa jestem. Muszę ci zdradzić, że wcześniej bym się nie zgodziła, ale to długa historia. Kiedyś ją wam opowiem. – Dzisiaj – powiedział Florian. – Dzisiaj jest wasz dzień. Dzień na opowieści. – Dobra. Ale najpierw Zbyszek. – Bo ja podniosłem poduszkę… – powiedział cicho. Widząc wzrok swojej narzeczonej, szybko dodał: – Tak, Wiesiu, ja wiem, że ty nie chciałaś żadnych poduszek. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale jakoś ją podniosłem. – I spod poduszki wypadło zdjęcie – dodała Ewa. – No właśnie. I zobaczyłem, że na tym zdjęciu to jestem ja. – No, kochany, trochę temu młodzieńcowi ze zdjęcia do ciebie brakuje. – Jakieś sześćdziesiąt lat, cha, cha, cha – skwitował Zbyszek. – No właśnie. – I tak sobie pomyślałem… Tak sobie pomyślałem, że może jeszcze warto, może jeszcze chwilę warto być tak bardzo szczęśliwym. – Zbigniewie, nie przesadzajmy z tym szczęściem. Od nadmiaru emocji można zawału dostać i tylko kłopot z tego może być. – Chodźmy do ogrodu – powiedziała Ewa. – Panie Zbyszku, a pierścionek pan dał? – O Boże. Bez pierścionka się nie liczy – przypomniał sobie Zbigniew. – Pierścionek też masz? – Pani Wiesia spojrzała z niedowierzaniem. Zbigniew wyjął z kieszeni małe zawiniątko. Chusteczkę z wyhaftowanym monogramem. Z zawiniątka wyjął pierścionek z szafirem. – O Boże – wyszeptała Wiesława. – Trzymałeś go tyle lat? – Tak. Sprawdź, czy jest dla ciebie dobry.
– Wtedy był trochę za luźny… – powiedziała. – Matka mówiła, że to zły znak. – Wtedy jest nieważne. A teraz? Wiesia wysunęła serdeczny palec i Zbyszek nałożył jej na niego pierścionek. – Pasuje idealnie – powiedziała. – Teraz wszystko pasuje idealnie. *** Tego wieczoru znowu w kamienicy przy ulicy Przytulnej przez okno na trzecim piętrze nikt nie wyglądał. Wszyscy siedzieli w ogrodzie. Pani Wiesia i pan Zbyszek zostali przykryci puszystym kocem. Mimo lata wieczory zaczynały już być chłodne. – To kiedy ślub? – zapytał nagle Norbert. – Jak najszybciej – stwierdziła pani Wiesia. – Jak najszybciej się da załatwić. Potem któreś z nas umrze i kłopoty tylko z tego jakie będą. A jak wiecie, my ze Zbyszkiem kłopotów nie lubimy. Jak się za długo zwleka, zawsze są kłopoty.
ROZDZIAŁ 21 O PEWNEJ BIAŁEJ SUKIENCE, KTÓRA SIĘ ZGUBIŁA, ZA DUŻYM PIERŚCIONKU I KIMŚ, KTO UNIESZCZĘŚLIWIŁ KOGOŚ NA DŁUGIE LATA – Mieliśmy się pobrać trzynastego września. Tak sobie ustaliliśmy. Ale może od początku wszystko powiem, bo jak się mówi nie od początku, to tylko z tego kłopoty mogą być. Od czego to zacząć, Zbyszku? – Ja zacznę. Wiesia była całkiem zamożna. Powiedziałbym: bardzo zamożna. – Nie przesadzaj, Zbigniewie. Aż taka to nie. – Wiesiu, dużo bardziej niż moja rodzina. – No tak. Mój tata był burmistrzem w Miasteczku. Wszyscy go lubili i szanowali. Mamusia zmarła, gdy miałam rok. Ojciec nie mógł się pozbierać. Wszyscy radzili mu, by wziął sobie żonę. – Pani Wiesiu, pani opowiada bajkę o Kopciuszku? – zapytała Amelka. – Wiesz co, Amelko? Trochę tak, i trochę nie. – Pani Wiesiu, a oddzielała pani piasek od ziarenek maku? – Amelko, daj pani Wiesi opowiedzieć wszystko. – Tata ożenił się z Martyną. Norbert się ocknął. – Wszystkie Martyny to paskudne dziewczyny! – zawołała Amelka. – Coś w tym jest, Amelko, coś w tym jest. A co ty na to, Norbercie? – zapytała Grażyna. Norbert wzruszył ramionami. – Już zapomniałem, kim była Martyna – powiedział, dumnie unosząc głowę. – Norbercie, taki młody, a pamięć taka krótka – zwrócił uwagę pan Zbigniew. – Martyna to żona ojca Wiesi. Macocha jej. – Długo nie wiedziałam, że nie jest ona moją prawdziwą mamą. Nie było źle. Troszczyła się o mnie i o mojego ojca, bardzo go kochała. Teraz wiem, że to była miłość. Nie tak, jak ludzie mówili, wyrachowanie. Kiedy przedstawiłam im Zbigniewa, oboje nie byli zadowoleni. Jednak w końcu ujął ich kulturą osobistą, urokiem, przystojny był. Pan Zbyszek był wyraźnie uradowany. – No już skończę, Zbyszku, bo od nadmiaru pochlebstw to tylko kłopoty są. Pozwolili na żeniaczkę. Zbyszek oświadczył mi się, dając mi ten sam przecudny pierścionek, co teraz. Z szafirem. – Bo oczy masz jak szafiry – przerwał jej Zbigniew. – Miałam, Zbyszku, miałam. Teraz jakoś wypłowiały. – I co dalej? – Pelagia uszyła mi sukienkę. Najpiękniejszą na świecie. Przychodziłam do jej pracowni codziennie. To mierzyć, to po prostu głaskać tkaniny, z których czarowała. Mówiono, że ona szyje szczęście. Bardzo chciałam, by właśnie ona mi to szczęście uszyła. Kilka tygodni przed ślubem moja macocha zachorowała. Kazała mi przyrzec, że będę opiekowała się
ojcem, że nie wyjdę za mąż. Nie chciałam się zgodzić. Wybiegłam z domu i poszłam do pracowni. Płakałam. Zbyszek nawet o tym nie wiedział. Macocha każdego dnia mnie błagała, bym nie wychodziła za mąż. W końcu ojciec zaczął prosić. Jemu też odmówiłam. Gdy sukienka była gotowa, akurat ją mierzyłam po raz ostatni, do pracowni wszedł Zbyszek i mnie w niej zobaczył. – A to pech jest! – powiedziała Amelka, najbardziej obeznana w perypetiach spotykających kopciuszki, które mają zamiar stanąć na ślubnym kobiercu. – Właśnie. Pan młody nie powinien widzieć panny młodej w sukni ślubnej. Taki przesąd. Ja się tym nie przejmowałam. Do tej pory się nie przejmuję. Tydzień przed ślubem słaniająca się Martyna odebrała sukienkę od Pelagii. Pelagia potem mi opowiadała, że bardzo się dziwiła, że ona sama przychodzi. Ta jednak jej powiedziała, że nie dożyje naszego ślubu, a tak bardzo chciała zobaczyć sukienkę. Wzięła ją i gdzieś schowała. Pani Wiesława napiła się wody. – Szukaliśmy jej ze Zbyszkiem cały dzień i całą noc. Wiedziałam, że to ona za tym stoi. Potem zmarła. Zostawiła tylko list. Zbyszek spalił go od razu, ale jego treść wyryła mi się w pamięci mocno. Pisała, że będę przeklęta, jeżeli wyjdę za mąż w innej sukni niż ta od Pelagii. Pisała, że tamtą suknię spaliła, że jej nie ma. Pisała, że ona już idzie do nieba, ale moim obowiązkiem jest opiekować się ojcem aż do śmierci. – A nie mogła pani mieć męża i się ojcem opiekować? – zapytała zasłuchana Amelka. – Według mojej macochy nie. – Ślub odwołałaś? – Ślub odwołaliśmy. Skandal w rodzinie. Na długo wyjechaliśmy z ojcem nad morze. Też chorował. Równo rok po jej śmierci zmarł. – To nie mogła pani wtedy zostać żoną Zbyszka? – To skomplikowane było – powiedział Zbyszek. – Jak to skomplikowane? – zapytał Florian. – Przecież jeżeli dwoje ludzi się kocha, to jest w stanie poruszyć niebo i ziemię, by było dobrze! – Czyżby, Florianie? – zapytała wymownie pani Wiesia. – Zbyszek wyjechał. Dowiedziałam się tego od „życzliwych”, że kręciły się wokół niego różne panny. – Co nie było prawdą! – zwrócił uwagę Florian. – Czekałam, aż on coś powie na ten temat. Aż wróci do tematu. – A ja myślałem, że skoro ona nic nie mówi, to już nie chce. – Ja bardzo chciałam. Nawet mając świadomość tego, co było w liście. Że gdy pójdę w innej sukni do ślubu, będę nieszczęśliwa. Trzymałam pod poduszką zdjęcie Zbyszka. Codziennie mówiłam mu „dzień dobry” i „dobranoc”. Los tak chciał, że zamieszkaliśmy tuż obok siebie. – I nigdy nikt nie wspominał przeszłości? – Nie. Żyliśmy teraźniejszością. Nie było źle, prawda, Zbigniewie? – Nie. Nawet byliśmy szczęśliwi. – O Jezu. – Ewa westchnęła. Norbert pogłaskał ją po dłoni. – Więc nie zwlekajcie, Florianie. I ty, Tomaszu. – Ale pani Wiesiu… A jak uczucie nie jest obustronne? – zapytał Florian. – Przecież każdy się tego boi. – Oj tam, nie jest. – Wzruszyła ramionami. – Jak nie jest, to może zawsze być. A w najgorszym wypadku dostaniesz kosza. I co? I przestaniesz się przynajmniej łudzić.
Jak stare porzucisz, to zrobisz sobie miejsce na nowe… – Czyli pytać? Próbować? – zainteresował się Tomasz. – Oczywiście. Zawsze. Jeżeli kogoś kochasz, nie unoś się dumą. Rób wszystko tak, byś potem za te kilkadziesiąt lat nie żałował, że czegoś nie zrobiłeś. My się zorientowaliśmy późno. Teraz trochę żałuję, że za późno. – Lepiej późno niż wcale – zażartował pan Zbyszek. – Naleweczki? Ku zdrowotności? – Poproszę. – Pani Wiesia wystawiła rękę z kieliszkiem przed siebie. – Ależ pani Wiesiu! Pani prosto ze szpitala wyszła! – Grażyna się oburzyła. – I o śmierć się otarłam, i więcej rzeczy widzę. Kiedyś przeczytałam czy usłyszałam, że im człowiek starszy, tym bliżej Boga jest. A im kto bliżej Boga, tym więcej widzi i więcej wie. Nawet takie rzeczy, których zwykli śmiertelnicy nie potrafią dostrzec. – Spojrzała na Grażynę. – Grażynko, to do ciebie mówię. – Ale co? – zdziwiła się Grażynka. – Ty też rób tak, byś niczego w życiu nie żałowała. – Pani Wiesia z torebki wyjęła chusteczkę. Wstała i wytarła niewidzialne pyłki kurzu z obrazu Johna Sawickiego. – Żałujesz czegoś, Grażynko? – zapytała, przypatrując się kobiecie z obrazu. Grażyna stała wpatrzona w Wiesię. – Ja? – No ty. Wiesz, ja dużo wiem. Stara już jestem, telewizję oglądam, gazety czytam. I pewne fakty potrafię doskonale ze sobą łączyć. Internet też mam. – Pani Wiesiu… – Dobrze. Nic już nie powiem. Obiecuję. Ale jak ty czegoś nie zrobisz, ja się tym zajmę. – Pani Wiesiu, to w czym pani pójdzie do ślubu? Przecież sukienka została spalona, a babci Pelagii już wśród nas nie ma? – Babci Pelagii nie ma. Ale sukienka jest. Wszyscy zwrócili wzrok na manekina ubranego w suknię ślubną. – To moja sukienka – powiedziała pani Wiesia drżącym głosem. – Byłam pewna, że została spalona, a ona wciąż była na strychu. Teraz tak sobie myślę, że tata starał się mi o tym powiedzieć przed śmiercią. Niestety nie zdążył. Może gdyby zdążył, nasze życie potoczyłoby się zupełnie inaczej? Kto wie. – To lepsze niż Kopciuszek – stwierdziła zasłuchana w opowieść Amelka. – No dobra. To kiedy ślub? – zapytał praktyczny Tomasz. – Jak najszybciej – powiedział Zbigniew. – Jak najszybciej. – To my pojedziemy z Tomaszem dowiedzieć się, co i jak. – Ale kiedy? – zapytała Grażyna. – Jak to kiedy? Teraz! *** Młody ksiądz objął parafię w Miasteczku trzy tygodnie temu. Po śmierci poprzedniego proboszcza ciężko mu było się tutaj zaaklimatyzować. Pragnął, by ludzie go kochali. Bo to miłe jest, jak ludzie się kochają i są dla siebie dobrzy. Przecież w tym wszystkim o to chodzi. W całym życiu przecież powinno o to chodzić. W Miasteczku poznał już wiele osób. Głównie starsze panie, które troszczyły się o niego jak o własnego syna. Ale jeszcze wszystkich nie znał. Tym bardziej nie znał dwóch mężczyzn, którzy właśnie zaparkowali przy plebanii. Cóż za motocykl! Gdyby nie był duchownym, pewnie też by jeździł na takim motocyklu. Teraz to mu nie wypada. Usłyszał głośne dudnienie w drzwi. Stało się coś?
Ostatnie namaszczenie? Tylko do ostatniego namaszczenia był wzywany tak nagle. – Niech będzie pochwalony – zawołali mężczyźni chórem. – Pochwalony – odpowiedział. Tego młodszego znał. Zamawiał u niego kwiaty do kościoła. Tego starszego widział pierwszy raz, chociaż mógłby przysiąc, że motor już gdzieś widział. A na pewno słyszał. – Bo my, proszę księdza, chcieliśmy dać na zapowiedzi – powiedział Florek. – Ale że jak? – zdziwił się ksiądz. Różne rzeczy widział, nawet akceptował i nie miał nic przeciwko, ale jednak papież jeszcze nie na wszystko pozwala. A może on źle widzi i jeden z nich jest kobietą? Dziwne to czasy i czasem mężczyzna wygląda jak kobieta, a kobieta jak mężczyzna. – No jak najszybciej. Zapowiedzi jak najszybciej. Pewnie któryś z nich był w ciąży. – Ale że jak? – powtórzył nadal zdezorientowany ksiądz. – Że niby wy razem ślub? Któryś z was jest w ciąży? Mężczyźni popatrzeli na siebie i zaczęli się chichrać. – Proszę księdza! To nie my! Ksiądz odetchnął z niewymowną ulgą. W pewnej chwili zaczął się zastanawiać, czy czegoś nie przegapił albo czy ci dwaj się nie pomylili. Wyglądali jednak na zupełnie trzeźwych. – No dobra. – Ksiądz westchnął, chociaż w dalszym ciągu nie wiedział, komu ma dać ślub. – To który z was się żeni? – Żaden – powiedział grzecznie Tomasz. – Ale chcecie dać na zapowiedzi – powtórzył ksiądz. – Tak – potwierdził Florek zgodnie z prawdą. – To znaczy ktoś inny bierze ślub? – O właśnie. I my przyszliśmy załatwić ten ślub w ich imieniu. Proboszcz zmarszczył czoło. Tak chyba nie można, by w czyimś imieniu ślub załatwiać. – Ale to trzeba osobiście. Może podejdą do mnie ci państwo – zamyślił się chwilę – na przykład po niedzieli. W przyszłym tygodniu. – Proszę księdza, po niedzieli to my już chcemy mieć datę ustaloną. Albo najlepiej, żeby już było po. – To kiedy wy ten ślub chcecie? – Coraz bardziej się księdzu ta cała sytuacja podobała. Wreszcie coś ciekawego się w Miasteczku dzieje. Bo cóż ciekawego może być w spowiadaniu bogobojnych siedemdziesięciolatek? Nic! Zupełnie nic! Pogrzeby już trochę ciekawsze są, ale niewiele ich miał w Miasteczku. Na szczęście ludzie tutaj cieszą się długowiecznością. Śluby są takie sobie. Zestresowani wszyscy, a jak tak na szybko, to brzuch zwykle trzeba chować. A czemu chować? Cieszyć się trzeba, że dzieci się rodzą, że rodzice po bożemu żyć będą, a nie brzuch chować. Gdyby on w sobie nosił nowe życie, wszystkim wokół brzuchem by się chwalił. – W sobotę? – zaproponował Tomasz. – W którą sobotę? – zapytał ksiądz, szukając w głowie wolnych terminów w okolicy października. Jakby w ogóle jakiekolwiek miał zajęte. – Najbliższą – potwierdził Florian. – Ale wy żartujecie, prawda? Mężczyźni zgodnie zaprzeczyli.
Ksiądz westchnął. – No tak szybko to się nie da. Zapowiedzi muszą wisieć, kurs przedmałżeński trzeba zrobić… – Oni mogą bez kursu. – Jak to bez kursu? Nikt nie może bez kursu! – Proboszcz się trochę zdenerwował. – Pan młody ma jakieś osiemdziesiąt lat, a panna młoda podobnie. – I jest w ciąży? – ksiądz zdumiał się nie na żarty. – Nikt nie jest w ciąży! – Tomasz się już zdenerwował. – To ja nie rozumiem, skąd ten pośpiech. – Proszę księdza – powiedział poważnie Tomasz. – Bo nam wszystkim bardzo by zależało, by oni tego swojego ślubu dożyli. Proboszcz podrapał się po głowie. – No jest to jakiś argument. Rozumiem, że nie ma szans, by się pojawili u mnie? – Szanse są. Ale ja ich raczej nie podwiozę. – Ale może… Może ja bym mógł? – zapytał nieśmiało duchowny. – Jakby ksiądz zakasał tę sukienkę, to i może. – Tomasz się uśmiechnął. – To chyba nie jest dobry pomysł – stwierdził Florian. – Poprosi się Norberta, to ich przywiezie. – No może masz rację. – Sobota za dwa tygodnie – powiedział nagle ksiądz. – Odpust mamy. Akurat kościół ładnie przystroimy. – O kwiaty proszę się nie martwić. Proboszcz się uśmiechnął. I pięknie jest. A tak się zastanawiał, skąd wziąć fundusze na wystrojenie kościoła na odpust. A tu pieniążki same do niego przyszły. Podziękował w duchu za całe dobro, jakie go spotkało, przeprosił w ciszy, że prawie udzielił ślubu mężczyznom, po czym po cichu trochę się pokłócił z Bogiem, że może jednak niesłusznie przeprasza i zaszył się na plebanii z najnowszą komedią kryminalną Rogozińskiego. Przebrane zakonnice go urzekły. W końcu to koleżanki po fachu. Uznał, że życie to ma cudowne. A najcudowniej jest na niewielkich parafiach, gdzie ludzie są mili i dobrzy. Kościół będzie miał ustrojony, to przecież nie będzie brał pieniędzy za ślub od starszych państwa. Niech im się żyje długo i szczęśliwie. Zmarszczył czoło. No. Chociaż szczęśliwie. *** Pani Wiesia położyła poduszkę w oknie. Oparta o nią z niecierpliwością wyczekiwała Tomasza i Floriana. Bardzo była ciekawa, co udało im się załatwić. Kiedyś zapowiedzi musiały wisieć cały miesiąc. Pamiętała, jak się obawiała, że ktoś w kościele powie, że ma coś przeciwko temu, by ona ze Zbyszkiem wzięła ślub. Nikt nie powiedział. Nawet jej macocha. Mimo że jako jedyna nie chciała tego małżeństwa. Ale jak to mówią w telewizji – nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy. Chociaż może to zupełnie niewłaściwe stwierdzenie, przecież nic nie płonie, nawet sukienka, a ona może żałować jedynie, że wcześniej ze strychu nie wyniesiono tego kufra. Dopiero Florek, dobry chłopak. Ma gust, że chciał jej sukienkę jako dekorację. No, dziwne by było, gdyby ktoś wcześniej to zrobił. Bo jakaż to by była dekoracja z jej sukienki do sklepu z częściami do szamb? Albo, co gorzej, do sklepu z trumnami?
Wiesia miała nadzieję, że chłopaki szybko im ten ślub załatwią, bo przecież na co teraz czekać. – Dobranoc, kochanie – powiedziała do zdjęcia. Zbyszka wcześniej wygoniła do domu. Dzień miał intensywny, odpocząć musiał. Ona ma we krwi pełno płynów z kroplówki, to w lepszej formie jest. Poczeka na wieści z kościoła. Była pewna, że będą optymistyczne. Jakoś na stare lata zrobiła się optymistką. Po raz pierwszy w życiu chyba poczuła, że nie będzie żadnych kłopotów. Bo jak wiemy, kłopotów Wiesława Sikora bardzo nie lubiła.
ROZDZIAŁ 22 W KTÓRYM PANI WIESIA PRZEZ CAŁY CZAS KNUJE I ROZRABIA. ALE TO TYLKO PO TO, BY WSZYSCY BYLI SZCZĘŚLIWI – No nie doczekałam się ciebie, kochanieńki, wczoraj. – Do Pracowni Dobrych Myśli weszła pani Wiesia. – Pani Wiesiu, wróciliśmy późno, nie było pani już w oknie, to nawet nie zachodziliśmy. – Byłam w oknie, byłam. Wymarzłam tylko. Żeby z tego tylko żadnego kłopotu nie było – powiedziała pani Wiesia. – Pani Wiesiu, kocham panią. – Florian nagle pocałował staruszkę w policzek. Wiesława spojrzała na niego zaskoczona. – Ja ciebie też, mój drogi, ale zajęta jestem – powiedziała, wyciągając rękę z pierścionkiem. – I na dodatek ty mi nic nie mówisz, co ci się udało załatwić. – Pani Wiesiu! Przyszła sobota! – O święta Wiesławo! – Kim była święta Wiesława? – zapytała Giga, wchodząc do kwiaciarni. – Dzień dobry, przyszła panno młoda! – Oj, nie taka młoda znowu. Święta Wiesława? Nie wiem. Musimy sprawdzić. Jeszcze tak dobrze nie umiem wszystkiego, kochana, i mam do ciebie interes. – Słucham, pani Wiesiu. – Nie teraz. Teraz ustalam datę ślubu. – Na kiedy? – Sobota! Nie ta, tylko następna. – Pani Wiesiu! A przymierzała pani w ogóle sukienkę? O Boże, my wieczór panieński musimy zorganizować! – Ty na mnie tak nie patrz. – Florian pokręcił głową. – Ja nie będę tańczył. – A to mężczyźni tańczą na wieczorze panieńskim? – zdziwiła się Wiesia. Nie pamiętała, by w programach, które oglądała, ktoś akurat brał ślub czy miał wieczór panieński. Tam można było wszystko nawet bez ślubu. – Jezu, wieczór panieński. – Giga zapukała do pracowni Grażyny. – Mama jeszcze śpi. Wczoraj siedziała długo u mnie i piła wino. – Tutaj czy u siebie? – zapytała Wiesia. – U mnie. Siedziała i gadała z obrazem. – Wskazał na obraz. – Nigdy nie zrozumiem artystów. Mimo że znam już ją tyle lat, wciąż mnie zaskakuje. – Bardzo dobrze – stwierdziła pani Wiesia. – Co bardzo dobrze? – Bardzo dobrze, że gadała do obrazu. – Gadał dziad do obrazu, a obraz ni razu – stwierdził Tomasz, wchodząc do pracowni. – Czasem mam wrażenie, że więcej tu mam gości niż klientów – powiedział Florian. – O właśnie. Ja chciałam bukiet zamówić – przypomniała sobie Giga.
– Dla kogo? – Jak zawsze. – Wzruszyła ramionami. – Znowu ma być brzydki i śmierdzący? Giga pokiwała głową. – Brzydki i śmierdzący? – zdziwiła się Wiesia. – Tak, tamten bardzo się jej podobał. I stał cały tydzień – powiedziała ze zmartwioną miną. – Niestety. – Niedobrze. Poszukam dzisiaj czegoś brzydszego. – A dlaczego dla szefowej brzydki? – zainteresowała się pani Wiesia. – Zasłużyła? – Oj, zasłużyła! – Giga pokręciła głową i zwróciła się do Floriana: – U ciebie nawet najbrzydsze kwiaty są ładniejsze niż gdzie indziej. – Westchnęła. – Dobra, Florek, ty rób ten brzydki bukiet, a my wyjdziemy sobie porozmawiać na zewnątrz. Tak, by nikt nie słyszał. To już pewne, że ten ślub za dwa tygodnie w sobotę? – Pewne, tylko Norbert musi was zawieźć do kościoła. – Norbert albo ktoś inny. – Nawet ja bym mógł, pani Wiesiu. Ale nie wiem, co pani na to. – Tomasz wskazał stojącego za oknem harleya. – No może niekoniecznie – powiedziała Wiesia. – Ale jak Norbert nie będzie mógł na przykład? – Norbert zawsze może. – Grażyna, która zupełnie nie wiadomo skąd pojawiła się w pracowni, ziewnęła. – Mamo! – No co. Nie wiedziałam, o czym rozmawiacie. – Dobra, Giga. Niech on robi ten brzydki bukiet dla twojej szefowej… – I śmierdzący – dodała Giga. – I śmierdzący – powtórzyła pani Wiesia. – A my musimy porozmawiać. Chodź do ogródka na ławeczkę. Masz ty swój tablet? Albo komputer? – Mam. – No to bardzo dobrze. My idziemy. – Zauważyła, że Grażyna idzie za nimi. – We dwie idziemy. Przecież możemy mieć swoje tajemnice. *** – Giga. Ty mi znajdź tego malarza od tego drzewa – powiedziała pani Wiesia, gdy trzy razy sprawdziła, czy aby na pewno nikt ich nie podsłuchuje. – Skoro ja jestem szczęśliwa, niech inni też będą. – A co ma szczęście do malarza? – Ja już wiem, co ma. Ty nie musisz wiedzieć. Albo mi znajdziesz i się z nim skontaktujesz, albo zrób coś, bym ja sama mogła się z nim porozumieć. Giga wyjęła tablet z torebki. Włączyła go. – Jak on się nazywał? – John. Sawicki? – Tak, Sawicki. – Zobacz, jaką ja mam dobrą pamięć. To chyba od tych moich nalewek. Giga szybko wystukała coś w wyszukiwarkę. – Znalazłam. Ale nie ma telefonu. Można tylko do niego napisać e-maila. – To piszemy – powiedziała stanowczo pani Wiesia. – Znaczy ty piszesz.
Giga spojrzała na nią z powątpiewaniem. – No co? Pisz tego e-maila. Czy tam cokolwiek to jest. Kiedy to do niego dojdzie? – Za chwilę. – To znaczy? Dojdzie przed przyszłą sobotą? – Oczywiście, że dojdzie. Kilka sekund i już. – Niewiarygodne. To pisz. – Co mam pisać? – To, co ci zaraz podyktuję – powiedziała pani Wiesia. – Możesz poprawiać, jak coś ci nie będzie pasować. Zaproszenie. – Pisać? – Tak. U góry pisz. Zaproszenie. – Zaglądała dziewczynie przez ramię. – Da się na środku to napisać? Giga, kręcąc głową, posłusznie wykonała polecenie. – Czy ja ci muszę mówić, że to wszystko, co my tutaj robimy, jest tajne przez poufne? I nikt nie może się o tym dowiedzieć? – Nie, pani Wiesiu. – Giga pokręciła głową. – Nikomu nic nie powiem. – Dobra, to napiszemy to wszystko inaczej. Skreśl to zaproszenie. Giga posłusznie wykasowała. – I dobrze. To pisz dalej. Szanowny Panie… Giga posłusznie wystukała treść, którą podyktowała jej Wiesia. – Pani Wiesiu… – Tajne przez poufne, pamiętaj. Najlepiej nie pytaj o nic, to nie będziesz musiała niczego ukrywać. Lepiej mi powiedz, z kim ty przyjdziesz na mój ślub. – Uśmiechnęła się. – Sama, pani Wiesiu. – Jak to sama? A ten młody przystojny mężczyzna, co sobie go czasem oglądam w telewizji? – Jedzie na Seszele. – W podróż poślubną? – zapytała. – No nie! – zaprzeczyła Giga. – W żadną podróż poślubną! On jedzie służbowo! – Jak nie jedzie w podróż poślubną, to ty się naprawdę nie masz czym martwić. Wszystkie służbowe wyjazdy można odwołać, gorzej z podróżą poślubną. Tę się odwołuje tylko w szczególnych wypadkach. – Zmarszczyła brwi. – Giga, mi się nie chce jechać w podróż poślubną. Na żadne Seszele nie pojadę. Z tymi samolotami to tylko kłopot jest. A potem poparzenia słoneczne. I w tym programie widziałam, że im przyczepiają spadochrony i każą na wodzie z deskami być. Nawet nie wiem, czy to jest fruwanie czy pływanie. – Kitesurfing, pani Wiesiu. – No właśnie. Ja na takie coś nie wlezę. Oj, Giga, z tego z pewnością by jakie kłopoty były. – Oj, byłyby. – Giga się roześmiała. – No właśnie, a kłopotów to ja nie lubię. *** Kłopotów Wiesława nie lubiła. Nie lubiła, gdy ona miała problemy, jak również nie lubiła, gdy martwili się jej bliscy. Może trochę heroicznie, ale postanowiła sobie, że w dzień jej ślubu wszyscy będą szczęśliwi. Że po latach będą wspominać ten dzień jako coś
wspaniałego. I wtedy będą im kwiaty na grób nosić. Wiesi kamień z serca spadł. Ten ślub też spadł jej z nieba. Przynajmniej sama nie będzie leżeć w zimnym grobie. Zawsze to z kimś sympatyczniej. Leżeć i tak nie miała zamiaru, tylko stać w ślicznej urnie, ale lepiej to stać w towarzystwie niż samemu. Wyglądała właśnie przez okno, gdy zobaczyła nadchodzącego Norberta. – Norbert! Z nieba mi spadłeś! – zawołała. – Czy możesz do nas podejść, bo musimy z tobą pogadać. Siedziała ze Zbyszkiem przy stole i piła herbatkę. Zbyszek wolał kawę. Jednak nie zmniejszyło to ani na jotę uczucia, jakie do niego żywiła. Przecież nie każdy może lubić herbatę tak jak ona. Gdy tylko skończyli, postanowili zobaczyć, co się dzieje ciekawego na świecie. Zbyszek w tym celu włączył telewizor, a Wiesia rozsiadła się w oknie. I zaraz jak tylko zobaczyła Norberta, to go zawołała. Po chwili usłyszeli pukanie. Zbyszek zerwał się do drzwi, bo on przecież tylko oglądał telewizję, a Wiesia była bardzo zajęta. – Dzień dobry młodej parze. – Cha, cha, cha. Już nie takiej młodej! – Norbert. – Wiesia oderwała się od okna i zadała podchwytliwe pytanie. – Kawki czy herbatki? – Napiłbym się wody – wybrnął Norbert. – No dobrze – zaczęła Wiesława. – Jak wiesz, musimy jechać do proboszcza, dać na zapowiedzi. I może byś nas mógł tam zawieźć? – Oczywiście, z przyjemnością. – Norbert się uśmiechnął. Był zawsze skory do pomocy. – Kiedy? – A kiedy możesz? – Na przykład dzisiaj mogę. – Zajrzał w telefon. – Pojutrze znowu mogę. – To cudownie się składa. – Wiesia uśmiechnęła się uroczo. – A kiedy, kochanieńki, nie możesz? Norbert się zdziwił. – Jutro? Jutro cały dzień pracuję. – Bardzo dobrze – ucieszyła się Wiesia. – Zbyszku, do księdza pojedziemy jutro. – Ale… – Norbert nic nie rozumiał. – Norbercie, naprawdę nie ma kłopotu. – Sama się zdziwiła, że tak mówi. – Żadnego kłopotu. Skoro nie możesz nas jutro zawieźć, zawiezie nas ktoś inny. – Wzięła telefon i poszła do kuchni. Norbert tylko usłyszał strzępki rozmowy. Coś o ratowaniu i panu z telewizji. Westchnął głęboko. Miał trzy żony, ale zupełnie nie nauczyło go to, jak rozumieć kobiety. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy nie ostrzec pana Zbyszka przed ożenkiem, ale jednak zmienił zdanie. Pan młody wyglądał na całkiem zadowolonego z życia. Mało się odzywał, we wszystkim się zgadzał z panią Wiesią. Jedno może być pewne, chociaż trochę smutne. Najpewniej będą razem aż do śmierci. *** – Giga, kochanie, musisz mi jakoś pomóc! – Pani Wiesia głosem bliskim łez wołała do telefonu. – Czy ty masz kogoś z samochodem? – Pani Wiesiu, nie mam – powiedziała Giga. – Och, jakie nieszczęście – kontynuowała swój lament pani Wiesia. – A co się stało? – Oj, Giga, same kłopoty. Jutro musimy iść do księdza, dać na zapowiedzi.
I rozmawiałam z Norbertem, ale on niestety nie może jutro nas podwieźć. I taki kłopot mam. Zupełnie nie wiem, co robić. – Pani Wiesiu, a nie możecie tam jechać innego dnia? Przecież on na pewno wam pomoże. – Właśnie nie możemy! – powiedziała pani Wiesia. – Wiesz, proboszcz to prawie jak sam Pan Bóg! Należy się go słuchać. Gdy mówi, żeby przyjść jutro, to jutro. – Pani Wiesiu, zastanawiam się, jak mogłabym pani pomóc. Może zapytam Macieja? Może akurat będzie w stanie pani pomóc? – Cudownie by było. – Pani Wiesia się uśmiechnęła. – Czy to ten sympatyczny młodzieniec, co go znam z telewizora? – Dokładnie ten. – To powiedz mu jeszcze, kochana, że gwarantuję mu, iż nie pożałuje. – Rozłączyła się. – Nawet nie pożałuje, że na Seszele nie wyjedzie – dodała już zupełnie cicho. Jak wszyscy mają być szczęśliwi, to wszyscy. Ach, jeszcze jedno. – Jest jeszcze Norbert? – zawołała głośno. – Jestem, pani Wiesiu – powiedział Norbert. – A gdzie masz dla Ewy kwiaty? – zapytała. – A Ewa ma dziś imieniny? – zdziwił się. – Przecież Ewy jest w Wigilię. – Nie, w żadnym wypadku. Ale po pierwsze kobiety lubią dostawać kwiaty od mężczyzn, którzy je lubią, a po drugie nie wydaje ci się, że u Florka ostatnio ruch jakby mniejszy? I trzeba pomóc chłopakowi? Norbertowi się zupełnie tak nie wydawało, bo Florian non stop robił stroiki, wieńce i bukiety, a Tomasz je non stop gdzieś rozwoził. Klienci też przychodzili cały czas, tak że Florian zastanawiał się, czy nie zatrudnić kogoś do pomocy. Na razie czasem mu Grażyna pomagała, ale ona zdecydowanie nie nadawała się do tej pracy. Gdy akurat znajdowała się w pracowni, wpatrywała się w obraz, który podarowała synowi, nie odzywając się do nikogo. – Ale mi się wydaje, że on ma dużo roboty, pani Wiesiu – zaprotestował Norbert. – To żeby mu nie robić dodatkowej, weź na przykład pięć róż. Bez przybrania – powiedziała. – Czerwonych? – Oj, Norbercie, może i trzy żony to miałeś, ale nadal zielony jesteś w tych sprawach. – Pokręciła głową. – Nie czerwone? – zdziwił się. – A co o niej myślisz? Norbert westchnął. – Ja już sam, pani Wiesiu, nie wiem. Chciałbym jej pomagać i chciałbym mieć dziecko, ale na to już chyba za późno. Nie miałoby ojca, tylko dziadka. Ale ta Amelka jak moje dziecko… Jakbym ją miał od zawsze. – Czerwone – stwierdziła nagle pani Wiesia. – Co czerwone? – Czerwone róże kup. – Aha. – Podniósł się z miejsca. – Może Amelce też kupię mały bukiecik? – To jest bardzo dobry pomysł, Norbercie. Jednak będą z ciebie ludzie.
– Pani Wiesiu, może jednak coś poprzesuwam i sprawdzę, czy jutro mogę przyjść… – W żadnym wypadku! – zawołała energicznie pani Wiesia. – W żadnym wypadku nic nie przesuwaj. Bo jak sobie coś poprzesuwasz, to tylko z tego kłopoty mogą być! *** Giga Ziętarska już swego czasu utraciła wiarę w ludzi, ale teraz odczuwała to jeszcze mocniej. Niby miała wymarzoną pracę, już prawie była jedną nogą na Seszelach, gdy jej ktoś to zabrał. I to na dodatek własna szefowa. Jeszcze gdyby Maciej nie jechał z Cruellą, to jakoś by to zniosła, ale niestety nie mogła poradzić sobie z zazdrością. – Jak tam, bilety kupione? – Podeszła do biurka Macieja. – Kupione. – Uśmiechnął się. – Cieszę się jak wariat. – Aha. – Giga westchnęła. – A ty się nie cieszysz? – zdziwił się. – No wiesz, średnio – stwierdziła. – Giga, przecież tak walczyłaś, by mieć ten program. – No walczyłam – powiedziała z przekąsem. – I co z tego? – Jego ewidentny entuzjazm psuł jej humor. Maciej okręcił fotel, na którym siedział, tak że siedziała zupełnie na wprost niego. – Ja zupełnie cię nie rozumiem. Masz możliwość jechać w jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie i się nie cieszysz. – Ja mam możliwość? Ja? – No a kto? Przecież jedziemy razem! – Maciek, przecież przyszła do mnie Cruella i powiedziała, że coś się zmieniło i ona jedzie z tobą! – Jak to ona jedzie ze mną? – No jedzie z tobą! Powiedziała mi, że z tobą ustaliła wszystko, bo ty jako twórca programu możesz sobie wybrać do współpracy, kogo chcesz, i ona jedzie jako osoba z większym stażem. Maciej wyglądał, jakby miał zaraz kogoś zamordować. Giga marzyła, by nawinęła mu się Cruella. Byłaby sprawa z głowy. – Ja nic nie wiedziałem. Jeszcze dziś się zastanawiałem, dlaczego ty w ogóle się nie cieszysz, czemu nie przychodzisz do mnie jak zawsze, tylko siedzisz zamyślona. – No to teraz wiesz. – Nawet myślałem, że jesteś smutna przez tę starszą panią, co do szpitala pojechała. – O właśnie. Starsza pani. Mam prośbę. – Dobra, mów. A potem pójdziemy zamordować naszą szefową. *** Po chwili do pani Wiesi zadzwonił telefon. – Pani Wiesiu, nie ma problemu. Maciej was zawiezie do kościoła. – Dobry chłopak z tego Maciusia. Ja już wiedziałam, że on jest dobry, jak tylko go w telewizorze zobaczyłam – powiedziała przekonana. – Ty też będziesz? – Tak, pani Wiesiu. Pojadę z wami, jakbyście czegoś potrzebowali. – To dobrze. – Pani Wiesia się uśmiechnęła. – To dobrze. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Wiesia była trochę zmęczona. Nie spodziewała się, że organizacja własnego ślubu to tyle rzeczy do zrobienia. Niemalże zagadka logiczna.
Zbyszek czasem rozwiązywał sudoku i twierdził, że się przy tym nieźle namęczył. A co ma ona powiedzieć, gdy właśnie teraz rozwiązywała sudoku z ludzkich losów? Miała też ochotę narysować sobie to wszystko na kartce i powoli wykreślać to, co załatwiła. Jednakże nie chciała pozostawiać po sobie żadnych śladów. Ktoś jeszcze potem znajdzie te zapiski i jeszcze z tego jakiś kłopot będzie. A przecież ona tak nie lubiła kłopotów. *** – Pani Wiesiu, a może pani trochę brzuszek wciągnąć? – zapytała Grażyna. – Jakbym miała, to i bym go wciągała. – Pani Wiesia naburmuszyła się. – Źle zawiązujesz te kokardki. Ta sukienka wchodziła bez problemu. – Pani Wiesiu. Wchodziła bez problemu prawie sześćdziesiąt lat temu – jęknęła Grażyna. – No widzisz. A teraz też wchodzi. Ale z problemem – powiedziała pani Wiesia. – A gdyby trochę popuścić w szwach? – zapytała Giga. – Ja bym tylko spróbowała poluzować ten gorset. – Ewa podeszła do pani Wiesi. – O tak. – Wyjęła wszystkie wstążki. – Teraz pani spróbuje. Pani Wiesia bez problemu włożyła sukienkę. – No widzicie? To tylko było zbyt mocno zasznurowane – powiedziała Ewa. – Zaraz pani to ładnie wszystko zawiążę. – A welon? – Welon? – Grażyna się przestraszyła. – Cha, cha, cha. Żartowałam. Już się umówiłam z Florianem, że mi stroik do włosów zrobi. Taki mały, ale żeby coś było. – Pięknie pani wygląda, pani Wiesiu. – Ewa się uśmiechnęła. – A buty pani ma? – Mam. Nie będę sobie kupować nowych butów. Bo i po co? A wiele w nich nie pochodzę. – Dziewczyny! Wieczór panieński musimy zrobić! – zawołała Giga. – O nie – zaprzeczyła gwałtownie Wiesia. – Ja się zastanowiłam. Ja nie chcę żadnych wieczorów panieńskich. – Ale pani Wiesiu! Dlaczego? – zdziwiła się Ewa. – Moje drogie, przez prawie osiemdziesiąt lat miałam tylko wieczory panieńskie. I mam serdecznie tego dość. A Zbyszek miał wieczory kawalerskie, więc niech chłopaki mu nic nie wymyślają. W szczególności niech nie spraszają żadnych lafirynd do domu. Giga się roześmiała. Pani Wiesława zupełnie nie wiedziała, co w tym śmiesznego. Wczoraj oglądali ze Zbyszkiem film. I właśnie tam był wieczór kawalerski. Już ona nawet nie chce wspominać, co tam się działo. Rehabilitantka przychodząca do Zbyszka była w porównaniu z tym bardzo niewielkim złem. Bardzo niewielkim. Z tego filmu się dowiedziała, że wieczory kawalerskie tylko generują kłopoty. Duże kłopoty. Ani ona, ani Zbyszek kłopotów nie potrzebowali, szczególnie teraz. – A naleweczki się nie napijemy? – zapytała Grażyna. – No chyba, że dla zdrowotności. – Giga się uśmiechnęła. – Dla zdrowotności zawsze – potwierdziła pani Wiesia. Grażyna poszła do swojej pracowni po nalewkę, nalała do kieliszków. – Zdrowie przyszłej panny młodej – powiedziała. – A ja to bym chciała, by wszyscy szczęśliwi byli na moim ślubie. Ale sobie postanowiłam, że będą, to będą.
ROZDZIAŁ 23 W KTÓRYM JEST I CAŁOWANIE, I USTALANIE DATY ŚLUBU. TYLKO W ODWROTNEJ KOLEJNOŚCI – Naprawdę dziękuję, że znalazłeś trochę czasu i przyjechałeś – powiedziała pani Wiesia, wchodząc do samochodu. Zbyszek jak zawsze nie powiedział ani słowa. – Bo kochany, taki kłopot miałam. Miał mnie podwieźć nasz przyjaciel i po prostu nie mógł. A wiesz, proboszcz to świętość. Jak człowiek się z nim umawia, to musi się stawić. – Ma pani rację, pani Wiesiu – powiedział Maciej, kompletnie już zauroczony staruszką. – Bo taki z ciebie miły człowiek. Ja się czuję, jakbym cię znała, bo ja dużo telewizji oglądam, a ty tam taki program prowadzisz. I jak cię zobaczyłam, to jak starego znajomego. – Dziękuję, pani Wiesiu. – Ja cię na nasz ślub zapraszam! Za dwa tygodnie w sobotę. – Uśmiechnęła się, poklepując go po ramieniu. – Pani Wiesiu, z przyjemnością będę towarzyszył Gidze. Giga patrzyła na niego zdziwiona. – Maciej, ale ty wtedy jedziesz na Seszele – powiedziała. – Nie. Nie jadę. – Jak to nie jedziesz? A Cruella? – Cruella jedzie. Z Anetą. – Z Anetą? Przecież one się nienawidzą! – No widzisz, jak będzie wesoło? – Roześmiał się. – Z przyjemnością będę oglądał ten program. Pani Wiesia się uśmiechnęła. No, znowu się udało. Niekoniecznie za jej sprawą, ale na pewno z Bożą pomocą. *** – Niech będzie pochwalony! – zawołała na widok księdza. Szybko wysiadła z samochodu, złapała Zbyszka pod rękę i podreptała w stronę duchownego. – A pani musi być tą panną młodą z soboty! – ucieszył się ksiądz. – Zupełnie się was dzisiaj nie spodziewałem! Giga spojrzała skonsternowana na Macieja. – Ależ spodziewał się ksiądz – powiedziała stanowczo Wiesia. – Spodziewał właśnie dzisiaj. Proboszcz podrapał się w głowę. – No to może racja. Państwa zapraszam na plebanię, a państwo może na spacer sobie pójdą? Czy za jednym zamachem dwa śluby? Giga się roześmiała. – Chodź na spacer. – Maciej wziął dziewczynę za rękę. Poszli polną drogą wzdłuż lasu.
– Dlaczego zrezygnowałeś z Seszeli? – zapytała Giga. Maciej stanął i wziął jej twarz w swoje dłonie. – Nie wiesz? Pokręciła głową. – Bo bardzo nie chciałem rezygnować z ciebie. – Uśmiechnął się. Pogłaskał ją po policzku. Zbliżył swoje usta do jej ust. Niczego więcej nie było potrzeba. *** – Pani Wiesiu, ja panią o coś pytałem – powiedział ksiądz. Wiesia ucieszona wpatrywała się w coś, co zauważyła za oknem. – Tak, proszę księdza, tak. Ale jak ja się zawsze cieszę, jak ludzie się kochają! – powiedziała. – To taki uroczy widok, jak się całują na tle lasu. Zbyszku, pamiętasz, jak byliśmy młodzi i też się tak całowaliśmy? – Pamiętam. – Pan Zbyszek się uśmiechnął. – Bardzo dobrze, Wiesiu, pamiętam. Ksiądz westchnął. Jednak nie będzie się ściśle trzymał procedur. Nawet ich już może teraz wyspowiadać, bo co oni nagrzeszą. Wpisał w swój zeszyt datę ślubu, kazał podpisać i puścił do domu. *** Tego dnia Wiesława wypatrywała jeszcze jednej osoby, siedząc w oknie. Niestety nie pojawiała się. Gdy już zupełnie zrezygnowana chciała iść spać, pod Pracownię Dobrych Myśli zajechała taksówka. Wiesia wychyliła się jeszcze bardziej. Byleby nie wypadła, bo przecież z takiego upadku to tylko kłopoty by były. Z taksówki wysiadł mężczyzna. Czasami widziała go w Internecie. Trochę się postarzał. Ale któż się nie starzeje. Chyba tylko ona i Zbyszek. Chociaż trochę wiązanie gorsetu musiała poluzować, przyznała niechętnie. Mężczyzna spojrzał w górę. Zobaczył ją w oknie. Pani Wiesia udała zainteresowaną zupełnie czym innym. Przecież ona się zupełnie nie interesuje, kto przychodzi do pracowni i po co. A tamten facet w ogóle nie musiał wiedzieć, że to ona dyktowała maila, którego wysłała mu swego czasu Giga. Mężczyzna wszedł do pracowni. Pani Wiesia uśmiechnęła się do swoich myśli. Naprawdę miała wrażenie, że wszystko już na tym świecie załatwiła i powoli może się zajmować tylko i wyłącznie swoim szczęściem. Dobrze, że Grażynka dziś u fryzjera była. O. Niedobrze. Do pracowni idzie Ewunia. – Ewuniu, ty tam teraz nie wchodź – zawołała. – Dlaczego? – Ja cię proszę. Dla dobra nas wszystkich tam nie wchodź. Tam się teraz dobre rzeczy dzieją. Ewa posłuchała. Pomachała i weszła do kamienicy. Pani Wiesia zdjęła poduszkę z parapetu, usiadła na łóżku. Po chwili wyciągnęła zdjęcie Zbyszka spod poduszki. – Już niedługo, kochany, już niedługo. Dobranoc.
ROZDZIAŁ 24 W KTÓRYM WSZYSCY ZACZYNAJĄ ŻYĆ DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE I PANI WIESIA MOŻE WRESZCIE W SPOKOJU POMYŚLEĆ O SOBIE – Dobry wieczór. – Do pracowni wszedł mężczyzna. Nikt mu nie odpowiedział. – Dobry wieczór – powtórzył. – Chwileczkę! – zawołała Grażyna. – Chwileczkę! Mężczyzna rozejrzał się wokół. Uśmiechnął się, gdy zobaczył swój obraz wiszący na ścianie. Przypomniał sobie chłopaka, który u niego był. Tak bardzo przypominał mu siebie sprzed wielu, wielu lat. Z drugiego pokoju poczuł woń farb. Zawsze by ją wyczuł, nawet mimo intensywnego zapachu kwiatów stojących w pierwszym pomieszczeniu. – Chwileczkę! – powtórzyła Grażyna. John Sawicki poszedł w stronę jej głosu. Drzwi były uchylone. – Dobry wieczór – powtórzył. Grażyna wyglądała, jakby zobaczyła ducha. – Ja… Janek? – wyszeptała. – Co ty tu robisz? – Przyszedłem. – Ale jak, tak po prostu? Przechodziłeś ulicą? I po prostu przyszedłeś? – Nic się nie zmieniłaś. Nic – powiedział w nią wpatrzony. Grażyna się uśmiechnęła. – Trochę grubsza jestem. Tu i ówdzie. – Ale to tylko na dobre wyszło – wyszeptał. – Ile to już lat? – Dwadzieścia pięć – powiedziała cicho. – Dlaczego tak nagle zniknęłaś? – Nie chciałam ci komplikować życia. Miałeś żonę. – Nie mieszkaliśmy już razem od dziesięciu lat. – Myślałam, że to nieprawda. – Graża… Ja ciebie nigdy nie okłamałem. Chyba nawet byłaś pierwszą kobietą, której nie kłamałem. Naprawdę byłaś dla mnie ważna. – Kupiłam obraz synowi. – Graża… – Spojrzał na nią pytająco. – Nie musisz pytać. Tak. – Spuściła głowę. Jan stał chwilę bez słowa. – Dlaczego mi nie powiedziałaś? Nie uważasz, że miałem prawo wiedzieć? – Nie chciałam ci komplikować życia – powtórzyła Grażyna. – A kim ty jesteś, by decydować, że mi komplikujesz życie? Może ja chciałem takich komplikacji! Zniknęłaś bez śladu. Wyjechałaś z Paryża i nawet nie powiedziałaś, gdzie jesteś! Szukałem cię! – Napisałam ci, byś nie szukał.
– I tak szukałem. Zupełnie nie wiedziałem, dlaczego zniknęłaś. – Teraz już wiesz… – Uśmiechnęła się. Po chwili dodała: – Przez te wszystkie lata stałeś się jeszcze większym artystą. – Tęskniłem. – Wiem – powiedziała. – Tak bardzo chciałam kupić jakiś twój obraz. Właśnie dla Florka. Nie chciałam z twojej galerii, bo byś od razu mnie znalazł. Sprzedawał jakiś kolekcjoner z Niemiec. Tak na mnie trafiłeś? – Nie. Najpierw twój syn… nasz… Florian mnie zaprosił. Gdzie on teraz jest? – Pewnie u siebie. Albo u Tomasza. – Ma żonę? Dzieci? – Nie. Ma przyjaciela. I chyba wnuków się nie doczekamy. – Grażyna uśmiechnęła się smutno. – Akceptujesz to? – Kocham go i najważniejsze, by był szczęśliwy. – Nic się nie zmieniłaś – powtórzył Jan. – Tobie broda posiwiała. – Graża się roześmiała. – Dostałem wiadomość mailem – powiedział. – Jaką? – Wysłaną z jakiegoś fałszywego konta. Takiego zakładanego na chwilę. – Co tam było? – Dwa twoje zdjęcia i adres. I kilka słów, że byłoby lepiej, gdybym przyjechał. – I jest lepiej? – Jeszcze nie wiem. Jestem w szoku. Znalazłem ciebie i mam syna… Za dużo rzeczy naraz. – Rozejrzał się po pracowni. – Bardziej dojrzałe to twoje malarstwo. Tutaj widzę, że się jednak trochę zmieniłaś. – Na gorsze? – Tego nie powiedziałem. – Może wejdziesz na górę. Powinnam mieć jeszcze nalewkę pani Wiesi. – Nigdzie mi się nie spieszy. Mogę zostać długo. – Jak długo? – Na zawsze? *** Pani Wiesia przekręcała się na drugi bok. Bardzo chciała usłyszeć, czy Graża zaprosiła go do domu, czy nie. Jednak tego nie słyszała. Pocieszyła się jednak myślą, że gdyby spod kamienicy odjeżdżał jakiś samochód, z pewnością by o tym wiedziała. Nie odjeżdżał. O tym była święcie przekonana i to napawało ją radością. Martwiło ją tylko to, że te kulki jeszcze w szafie leżały. Musi je dać dziewczynom. W końcu nie tylko nalewkę się pije dla zdrowotności, kulki też można sobie powtykać gdzieniegdzie. Ach. Wszystko kończy się dobrze. Tak, jak ma być.
EPILOG Stary kościółek nie pękał w szwach. Zebrali się tam tylko najbliżsi. Przy ołtarzu stała drobna siwowłosa panna młoda i dużo wyższy, lekko przygarbiony pan młody. A w zasadzie… Nie byli już oni tacy młodzi. Przysięgali sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską aż do śmierci. W ich przypadku chyba nie było trudno dotrzymać przyrzeczenia. Tyle lat obok siebie, by wreszcie spotkać szczęście. Szczęście, które w Pracowni Dobrych Myśli zaczęła szyć Pelagia. – Ja Zbigniew biorę sobie ciebie Wiesławo za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci. – Ja Wiesława biorę sobie ciebie Zbigniewie za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci. Norbert uśmiechnął się do Ewy, otarł jej łzę spływającą po policzku. Maciej objął Gigę. Grażyna stała obok Jana. Od czasu gdy przyjechał, byli nierozłączni. Z tyłu kościoła stali blisko siebie Florian i Tomasz. Bezgłośnie, razem z Wiesią i Zbyszkiem powtarzali słowa przysięgi małżeńskiej. Ten u góry wiedział, o co chodzi. A ci na dole? Nie zawsze wiedzieli, co jest w życiu najważniejsze. *** Wiesława odetchnęła z ulgą. Wszystko jest na swoim miejscu. Giga z panem z telewizji, Ewa z Norbertem. Wiesia była pewna, że Norbert wreszcie zaczął dorastać. Florian zyskał ojca, a Graża chyba partnera życiowego. Chociaż w przypadku Grażynki to nic nie wiadomo. Wszystko wskazywało również na to, że Florian i Tomasz jakoś poukładają sobie swój świat. Nic nie wskazywało na to, by w najbliższej przyszłości miały być jakieś kłopoty. Bo kłopot to jest, jak się nalewka kończy. A przecież było jej jeszcze bardzo dużo. I w szafce na dole, i w barku. A krzaki malin wciąż się rozrastały i rodziły owoce. Pani Wiesia się uśmiechnęła. Może nie będzie długo. Ale z pewnością będzie szczęśliwie. Sięgnęła pod poduszkę. Ach, to z przyzwyczajenia. Przyzwyczai się człowiek i potem tylko kłopot jest. Zwróciła się w stronę śpiącego męża. – Dobranoc, kochanie – powiedziała jak co wieczór. Tylko tym razem pocałowała prawdziwego Zbyszka, który leżał tuż obok niej w pościeli w kwiatki. Nie tego ze starej fotografii, skrywanej od sześćdziesięciu lat pod poduszką. Koniec, 11 sierpnia 2016, 00.56 (A tak to chciałam skończyć przed czterdziestką!!!)
PODZIĘKOWANIA Zawsze gdy piszę książkę, podrzucacie mi pełno ciekawych pomysłów. Bardzo za to wszystkim dziękuję. Nie potrafię sobie przypomnieć wszystkich osób, które zarzucają mnie różnorakimi anegdotami, ale Wasze anegdoty będą żyły w książkach. Za to bardzo, bardzo Wam dziękuję. Przede wszystkim dziękuję Bognie Kozłowskiej za historię o wieńcu. Kochana, tamten wątek jest dla Ciebie. Również Bognie i Magdzie Polidowskiej za kwiaty we włosach. Gdy pisałam tę książkę, miałam przed oczami zdjęcie, które mi wysłała Bogna. Uśmiechnięta z kwiatem za uchem. Chociaż powodów do uśmiechu wtedy miała niewiele. Dziękuję Pawłowi Płaczkowi i Alkowi Rogozińskiemu. Za wsparcie wszelakie. Pawłowi jeszcze dziękuję za najmniej romantyczny sklep (ten z częściami do szamb i betoniarek). I to on po przeczytaniu książki stwierdził: „Okładka tu nie pasuje” i wyszukał mi inną. Tak, tak, to dzięki niemu ta okładka jest taka cudna! Nie byłoby mnie, gdyby nie było Was, Czytelników. To dzięki Wam to, co robię, ma w ogóle sens. Dziękuję za wszelkie maile, wyrazy sympatii i to, że dzięki Wam czuję się tak, jak chciałabym byście czuli się po przeczytaniu tej książki. Blogerom książkowym bardzo dziękuję za wspieranie czytelnictwa. Bez Was świat by wyglądał zupełnie inaczej. Nie będę tu Was wymieniała, bo mam wielu z Was w swoim sercu, a przecież książka nie może składać się z samych podziękowań! Dziękuję! Ani Piotrowskiej za stworzenie fajnego miejsca na Facebooku „Fani książek Magdaleny Witkiewicz Magiczne Miejsce” – zaglądajcie! Tam naprawdę jest magicznie. Książkę zadedykowałam cudownej Kobiecie – Marzenie Grochowskiej. Marzenka, dziękuję za wszystko. I mam nadzieję, że wkrótce razem będziemy pisać podziękowania w naszej wspólnej książce! Pracownia Dobrych Myśli. – Tylko takich Wam życzę. Magdalena Witkiewicz PS Kinga! Obiecałam, że będzie Martynka i jest! Jola, Mariolka też się przyplątała!
Powieści Magdaleny Witkiewicz: Awaria małżeńska (wspólnie z Nataszą Sochą) Po prostu bądź Moralność pani Piontek Pierwsza na liście Szczęście pachnące wanilią Panny roztropne Pensjonat marzeń Szkoła żon Milaczek Zamek z piasku Opowieść niewiernej Cześć, co słychać? Opowiadania Magdaleny Witkiewicz znajdą Państwo również w zbiorach: Siedem życzeń Cicha 5 Księgarenka przy ulicy Wiśniowej
GHRaOVY7