Melissa Darwood
PRYNCYPIUM
2015
Tekst: Melissa Darwood Projekt graficzny okładki: Melissa Darwood Zdjęcie na okładce: Claudia Busch–123rf © Copyright by Melissa Darwood, 2015 All rights reserved www.melissadarwood.com
[email protected]
Drogi czytelniku! Jeśli lubisz literaturę young–adult, której fabuła opiera się na niebanalnym romansie z wątkiem fantasy, to „Pryncypium” powinno spełnić twoje oczekiwania. Książkę tę udostępniam bezpłatnie. W przypadku, gdy stwierdzisz, że jest ona godna uznania, możesz przeznaczyć darowiznę w dowolnej kwocie na wsparcie mojej twórczości (dane do przelewu znajdziesz poniżej). Nieważne, czy będzie to złotówka, pięć złotych, dziesięć, piętnaście. Liczy się gest. Z chęcią zapoznam się z twoją opinią na temat „Pryncypium”. Wszystkie recenzje – te w blogosferze i na portalach czytelniczych – czytam z atencją i biorę pod uwagę przy tworzeniu nowych powieści. W tym miejscu, pragnę złożyć słowa podziękowania dla moich bliskich, którzy od początku mojej przygody z pisaniem, wspierają mnie, doradzają i znoszą ze stoickim spokojem moje humory – Mamo, Ago, Kubo – jesteście wspaniali, kocham Was. Dziękuję również wszystkim wiernym czytelnikom. Dostarczacie mi nieustannej motywacji do pisania. Jestem Wam ogromnie wdzięczna za promowanie mojej twórczości wśród społeczności czytelniczej. Szczególne podziękowania kieruję w stronę Julii. Życzę przyjemnej lektury! Melissa Darwood
Dane do przelewu: Melissa Darwood mBank 32 1140 2004 0000 3602 4031 8254 Tytuł: Darowizna na wsparcie twórczości
Aniela uciekała przez dębowy las. Wilgotne liście jak pijawki czepiały się jej bosych stóp, a nadciągająca znad jeziora mgła zwilżała jej piegowatą twarz. Obejrzała się za siebie. Nie dostrzegała niczego, poza trzynastowieczną budowlą otoczoną gołymi drzewami. Była bezpieczna. Zatrzymała się, by uspokoić oddech. Serce łomotało jej w piersi, a ciało dygotało jak w febrze. Odwróciła ponownie głowę i ujrzała kamienny kościół o oczach niczym wrota piekieł. Stał niewzruszony tym, co wydarzyło się w jego szarych murach. Poczuła lęk na wspomnienie lewitującego nad posadzką mężczyzny. Pomimo tego, że doskonale potrafiła odtworzyć w pamięci ten surrealistyczny obraz, jej rozum nie był w stanie racjonalnie go wytłumaczyć. Potrząsnęła energicznie głową. Chciała wyrzucić z pamięci widok Zoltana złączonego pępowiną z ołowianą ramą witraża. Głos z oddali zawołał jej imię i wysoka postać mężczyzny wyłoniła się zza nagich drzew. Aniela od razu rozpoznała ten władczy chód. Jego chód. Rozejrzała się. Gdzie nie sięgnęła wzrokiem napotykała rzadki las poorany wąwozami. Wąwóz! To będzie jej droga ucieczki. Oby tylko wydostała się nim z przeklętego Arkan.
6
Arkan w Polsce Osiemnaście lat wcześniej Siedmioletni chłopiec o czarnych, falujących włosach i ciemnoniebieskich oczach podciągnął kolana pod brodę i zapatrzył się w ogień, który tlił się w stylowym kominku. Dokładnie słyszał, jak niania z lokajem szepczą między sobą. Zerkali na niego ze współczuciem. Ale kto by mu nie współczuł? Przecież niespełna dobę temu został sierotą. – Taka tragedia. – Siwy mężczyzna oparł się o framugę drzwi do pokoju dziecinnego. – Szkoda go. – Dołączyła do niego korpulentna kobieta. – Mówią, że czas leczy rany, a to jest silny chłopak. – Przestąpiła z nogi na nogę, dając odpocząć zbolałej łydce napuchniętej od żylaków. – Ciężko mu będzie podnieść się po takiej stracie tym bardziej, że nie ma teraz nikogo. – Ma nas i pana Maurycego. Doktor od zawsze był najbliższym przyjacielem rodziny. Nie zostawi małego na pastwę losu – zapewnił mężczyzna. – Obyś miał rację. Może wzajemnie wypełnią sobie pustkę po stracie, jakiej doznali. – Niania przeżegnała się, wznosząc oczy ku niebu, po czym odnalazła medalik zatopiony w fałdach jej szyi i pocałowała go. – Taka tragedia. To cud, że ten dzieciak przeżył. Chłopak objął mocniej kolana i zamknął oczy. Cud? Dopiero co siedział w samolocie ojca lecącym z Moskwy i wykłócał się z bratem o ostatnią bułkę z truskawką. Potem był silny wstrząs. Dyndająca maska przed oczami. Wirujące wokół bagaże. Ciemność. A na koniec silne uderzenie, któremu wtórowało tarcie, piski i trzask. Nikt nie przeżył. Nikt prócz niego. W jednej chwili stracił matkę, ojca i brata, a zyskał nowe życie. Nie rozumiał, kim teraz będzie. Nie wiedział, dlaczego został wybrany. Wszystko zdawało się tak nierealne, jak jego sny sprzed katastrofy. Zawsze po rozmowie z ojcem widywał w nich córkę Maurycego. Obserwował ją bacznie, podglądał niczym szpieg. Z początku te wizje go bawiły. Były jak film biograficzny, z tym wyjątkiem, że bohaterkę znał z prawdziwego życia. We wcześniejszych latach miewał podobne sny, lecz krótsze, rozmazane, z udziałem obcych ludzi. Dopiero miesiąc przed katastrofą zaczął śnić realniej, zupełnie jakby 7
posiadał drugie życie. Co noc, gdy jego mózg wchodził w fazę NREM, zagłębiał się w życie Sary. Badał wnikliwie jej osobowość i odkrywał zakamarki duszy, aż w końcu poznał każdą tajemnicę, każdą intencję i każdy uczynek. Zgłębił jej Nomen tak dobrze, że był w stanie stworzyć jego profil. Teraz Zoltan wiedział, dlaczego przenikał do życia Sary. Wczoraj, gdy obudził się we wraku samolotu, ulokował Nomen Saraj w ciele biorcy i został poddany wszczepieniu septyki.
8
Abisynia w Polsce Obecnie Nie pamiętano takiego upalnego czerwca. Ulice tonęły w mirażu kałuż, asfalt topił się jak gorzka czekolada, a chłodnice aut wyły niczym wygłodniałe psy. Zoltan zatrzymał się kilka centymetrów przed zderzakiem srebrnej skody octavii i zaklął. Czy zawsze, gdy przyjeżdża do tego przeklętego miasta, wszystko musi stawać na głowie?! Zdjął z dłoni skórzane rękawiczki, rzucił je na siedzenie pasażera, po czym zacisnął smukłe palce na kierownicy. Wpatrywał się gniewnie w czerwone światło, które nie zamierzało się zmienić przez najbliższych kilka minut. Nie dość, że żar lał się z nieba, a on musiał nosić koszulę z długim rękawem, to jeszcze jego niedouczona sekretarka zapomniała uprzedzić go o spotkaniu z Hermanami. Dobrze, że chociaż w aucie miał klimatyzację. Luksusowy smartfon vertu przymocowany do przedniej szyby czarnego jak smoła maybacha exelero rozdzwonił organową fugę. Zoltan przełączył aparat na tryb głośnomówiący i założył ręce za głowę. – Oby to było ważne. – Odebrał, zerkając na zbliżającą się dziewczynę roznoszącą gazety. – Panie Brandenburg… – zaczęła Joanna, która od niespełna miesiąca pełniła nieudolnie rolę sekretarki w jego firmie. – Nastąpiła mała komplikacja…– zawahała się. – Mów. – Uchylił okno, wyciągnął rękę i kiwnął palcami na dziewczynę od gazet. – Właśnie dzwonił goniec z informacją, że nie będzie go w pracy przez najbliższy tydzień. – I dlatego do mnie dzwonisz? Dziewczyna przełknęła głośno ślinę. – Chodzi o to, że pan Stodolak znalazł się w ciężkiej sytuacji... – Posłuchaj mnie uważnie – przerwał jej. – Nie obchodzi mnie jego sytuacja. Będę miał ważną przesyłkę do dostarczenia dzisiaj po południu. Jeśli ten nierób nie zjawi się o siedemnastej w biurze, to może pożegnać się z pracą – odparł i wychylił się przez okno, przeklinając pod nosem piekielną dziewuchę od gazet. Czy nikt już nie potrafi pracować, jak należy? 9
– Ale panie Brandenburg, tak nie można – wtrąciła Joanna. – On ma zwolnienie lekarskie. Na młodej, acz surowej twarzy Zoltana drgnęły mięśnie. – Czy mi się zdawało, czy przed chwilą pouczyłaś mnie, co mogę, a czego nie? – zapytał. Joanna zaniemówiła. – Tak myślałem – stwierdził. – Nie będę z tobą dłużej dyskutował. Niech dziewczyna od HR-ów coś wymyśli. Nie płacę jej tylko za dumanie nad waszymi kompetencjami, których i tak nie posiadacie. Przekaż jej, żeby wzięła się do roboty i znalazła nowego gońca. – A co ze Stodolakiem? – Będzie miał sporo wolnego czasu, żeby symulować, z tym wyjątkiem, że nie za moje pieniądze, tylko ZUS-u. W słuchawce rozległ się jęk Joanny. – Ale, on nie symuluje. Jego żona zmarła, facet się załamał. Został z dwójką małych dzieci. Potrzebuje czasu, żeby się ogarnąć. Ku własnemu zaskoczeniu Zoltan przypomniał sobie pogodną twarz mężczyzny, którego zatrudniał dwa lata temu i poczuł znienawidzony ucisk w klatce piersiowej. Serce zaczęło mu walić jak szalone, a tętno podskoczyło do dwustu uderzeń na minutę. Tylko nie teraz, pomyślał i w tej samej chwili usłyszał zdumiony głos dobiegający zza szyby: – Twoja ręka… Spojrzał przez otwarte okno i napotkał duże oczy w kolorze niezapominajek. Wpatrywały się z niedowierzaniem w jego dłoń, po której – niczym niespokojne węże – wiły się żyły o czarnej barwie. Zatrzymał wzrok na twarzy młodej dziewczyny. Pomimo tego, że była uderzająco piegowata, to mały zgrabny nos i pełne malinowe usta sprawiały, że można było ją uznać za całkiem ładną. Coś w sobie miała. Nie wiedział co. Nigdy raczej nie przepadał za tego typu urodą. Przeciągnął wyniosłym wzrokiem po szczupłej sylwetce, którą okrywała okropna, czerwona peleryna z napisem Głos Abisynii, i wykrzywił usta. Nie. Dziewczyna z pewnością nie była w jego typie. On wolał kobiety wyzywające. Kształtne. Konkretne. Takie, których ciało zdradzało, że są gotowe oddać siebie tylko na jedną noc, po czym zapomnieć, że Zoltan w ogóle istniał. Niestety, tego typu kobiety tra10
fiały mu się bardzo rzadko. Najczęściej wskakiwały mu do łóżka dziewuchy, które zakochiwały się w nim jak głupie gęsi, robiąc sobie przy tym złudne nadzieje. – Panie Brandenburg? Halo… – odezwał się głos Joanny. Zoltan jednym ruchem palca przerwał połączenie. Przeniósł wzrok na osłupiałą twarz dziewczyny od gazet, która wciąż wpatrywała się w jego rękę. Proces septyki rozpoczął się na dobre. Żyły na dłoni nabrzmiały do granic możliwości, a te na nadgarstku zaczęły zmieniać kolor i wić się pod mankietem koszuli. Zostało mu niecałe trzydzieści minut. Zoltan odebrał gazetę z piegowatych rąk, rzucił ją na siedzenie pasażera i zerknął ukradkiem na nagłówek krzyczący: Plaga zgonów nastolatków! Nomina1 wyraźnie mają dosyć wyzwolonej młodzieży – pomyślał. I gdy już miał ruszać z miejsca, dziewczyna ośmieliła się osunąć na wypolerowane lusterko jego maybacha, i zemdleć.
Gdy Aniela zobaczyła czarne monstrum, które wyglądało jak wehikuł samego diabła, domyśliła się, że nie siedzi w nim nikt przyjazny. Porządni, uczciwie pracujący ludzie nie posiadają takich aut. I do tego ta srebrna krata z przodu maski samochodu. Miało się wrażenie, że lada chwila buchną z niej piekielne płomienie. Nieoczekiwanie z wnętrza burczącego potwora wyłoniła się szczupła dłoń i skinęła na nią, jakby była służącą. Co za bezczelność! Miała ochotę odwrócić się na pięcie i zacząć rozdawać gazety na drugim pasie. Ale tego nie zrobiła. Wzięła głęboki wdech i podała zwinięty rulon znajomej pani ze srebrnej skody. – Ale dzisiaj ukrop. – Kobieta z fryzurą pixie, przypominająca wyglądem Viktorię Beckham, spojrzała na nią przychylnie, po czym odebrała gazetę.
1
Liczba mnoga od słowa Nomen. Odmiana z łac. 11
– Jest dopiero dziesiąta. Wolę nie myśleć, jak będzie grzało w samo południe. – Aniela odgarnęła włosy z czoła. Myśl o parnym miejskim powietrzu sprawiła, że zrobiło jej się słabo. – Wszystko okej? Jesteś dzisiaj jakaś blada. – Los pracującego studenta. – Aniela wzruszyła ramionami, siląc się na uśmiech. – Sesja? Dziewczyna energicznie przytaknęła, aż zakręciło jej się w głowie. Zupełnie jakby była pijana. Ale czego można się spodziewać po kilku zawalonych nocach z rzędu? Gdyby tylko supervisor dał jej dzisiaj wolne, mogłaby się wreszcie porządnie wyspać. Ale nie dał. – Na szczęście rano zdawałam ostatni egzamin – dodała po chwili. – I jak? – Kobyła z anatomii. Dużo pisania, mało czasu. Trochę się przedłużyło i teraz mam problem z wyrobieniem normy. Kobieta spojrzała na gazety przełożone przez usianą drobnymi piegami rękę. – Dużo masz tego? – Tutaj pięćdziesiąt sztuk, a w torbie jeszcze czterysta. – Aniela wskazała głową na czerwony wózek, stojący za barierkami na przystanku. – Daj mi to. – Viktoria, wyciągnęła wypielęgnowane dłonie. Dziewczyna zawahała się. Wyglądała, jakby zastanawiała się, czy rzeczywiście pozbycie się gazet w ten sposób to dobry pomysł. – No już! – ponagliła kobieta. – Rozdam je u mnie w pracy. Propozycja była kusząca. Z tym że supervisor dał im wyraźne wytyczne, a nieżyczliwi – dybiący na jej stanowisko – tylko czekali, aż powinie jej się noga. – Obowiązuje zasada: jedna sztuka, jednej osobie – przytoczyła słowa szefa, które wpajał wszystkim jak pacierz. – Na jakim świecie ty żyjesz? Chcesz być uczciwa, to idź do zakonu, choć i tam, Bóg jeden wie, co wyczyniają – mruknęła pod nosem. – Daj mi te gazety. – Wychyliła się przez okno i zabrała naręcze prasy z rąk dziewczyny. Aniela otworzyła szeroko niebieskie oczy, które okalały ciemne brwi i czarne, grube rzęsy, co u takich piegusów jak ona było niezwykłą rzadkością. – No co tak patrzysz? Rozdawaj dalej. – Odgoniła ją ręką z zawadiackim uśmiechem i zamknęła jej szybę przed nosem. 12
Aniela rozejrzała się wokół i upewniwszy się, że nikt jej nie obserwuje, ruszyła za przystanek. Wyciągnęła stos gazet, zrolowała jedną z nich, wróciła na swój pas, ominęła przyjazną właścicielkę skody i podeszła do czarnego smoka, z którego wystawała męska ręka. Zamarła. Dłoń mężczyzny zdobił tatuaż ukazujący splot czarnych żmij. Prawdziwe arcydzieło, jak żywe. Pochyliła się, aby przyjrzeć się dokładniej. Cienkie gady wiły się po jasnej skórze… Chociaż, nie. Pociemniało jej w oczach. – Twoja ręka… – wydukała. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Najwyraźniej nauka do późnej nocy i upał zrobiły swoje: dostała omamów! Spokojnie. To tylko zmęczenie – podpowiedział jej głos rozsądku. Po plecach spłynęła jej strużka potu. Nigdy nie uważała siebie za strachliwą, ale teraz czuła, że zaraz dostanie ataku paniki. Węże wpełzły pod mankiet czarnej koszuli. Tego widoku najwyraźniej jej mózg nie był w stanie przyswoić. Świat zawirował, przed oczami pojawiły się plamki, nogi zrobiły jej się miękkie w kolanach i, nim zdążyła oprzeć się na bocznym lusterku samochodu, zemdlała.
13
Drobna kobieta od skody i górujący nad nią właściciel maybacha lustrowali się zawistnymi spojrzeniami. U ich stóp leżała ciemnowłosa dziewczyna, o twarzy białej jak prześcieradło. – Przecież widzę, że jest nieprzytomna. – Zoltan przesunął dłonią w rękawiczce po swoich falujących, kruczoczarnych włosach. – To niech pan coś zrobi, na Boga. Jest pan przecież mężczyzną. – Kobieta spojrzała na niego z wyrzutem. – Zgadza się. Jestem mężczyzną, a nie pielęgniarką. – Dość tego, dzwonię po karetkę. – Viktoria zdjęła z ramienia elegancką torebkę. – Karetkę? Chyba nie mówisz poważnie? – Jak najbardziej poważnie. Poza tym, nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na ty. Klaksony zadźwięczały nerwowo za jej plecami. – Co prawda, wstrzymamy na jakiś czas ruch… – dodała, wyjmując telefon. – Ale w tym momencie zdrowie tej dziewczyny jest najważniejsze. – Najważniejsze? A kim ona u diabła jest? To zwykła roznosicielka gazet. – Jest pan niegrzeczny. – A ty niezbyt inteligentna. Chcesz zablokować największe skrzyżowanie w dwumilionowym mieście przez omdlenie jakieś dziewuchy? Niech to szlag! Zoltan poczuł żar rozlewający się w jego żyłach. Zostało mu niecałe dwadzieścia minut. Jeśli się stąd nie usunie, to urządzi tu niezłe przedstawienie. Wtedy to babsko uzna, że czekanie na karetkę było fatalnym pomysłem. – Proszę tylko na nią spojrzeć… – Właścicielka skody wskazała na nieprzytomną Anielę. – Musimy coś zrobić. Ciemnoniebieskie oczy Zoltana, przez niektórych uznawane za granatowe, spoczęły na przesadnie szczupłej, choć całkiem zgrabnej roznosicielce gazet. I nie zrobiłaby ona na nim większego wrażenia, gdyby nie to, że wyglądała jak anioł otoczony płaszczem pastelowo-czekoladowych włosów. Długie, ciemne rzęsy rzucały cień na piegowate policzki, a rozchylone usta odsłaniały perłowe zęby. Znów poczuł znajome ukłucie w piersi, za które zrugał się w myślach. Tego już za wiele, musi się stąd ewakuować, i to jak najszybciej. 14
– Nie będę tu tkwił cały dzień, bo jakiejś lalce zrobiło się słabo – oznajmił. Kobieta wytrzeszczyła oczy, zamierając z telefonem w ręce. – Pan chyba nie ma serca… W kącikach zaciśniętych ust Zoltana dało się zauważyć igrający uśmiech. – Tu niestety muszę się z tobą zgodzić. – Pochylił się i wziął nieprzytomną dziewczynę na ręce. – Co pan…? – Viktoria zachłysnęła się powietrzem, jak ryba wyrzucona na brzeg. – Nie zamierzam tu stać i czekać na tych konowałów z pogotowia. Zbada ją mój lekarz. Kobieta oniemiała, wpatrując się w głowę dziewczyny, która opadła na jego ramię. – Będziesz tak sterczeć, czy może otworzysz mi drzwi, żebym ułożył śpiącą królewnę w samochodzie?
Aniela usłyszała męski głos, lecz była zbyt zamroczona, by otworzyć oczy. – Tak. Oddycha równo – powiedział jakiś głos tuż obok niej. – Jak tylko skończy się proces septyki, jadę prosto do firmy. Tam ją obejrzysz. Mam nadzieję, że w katedrze jest już po mszy, bo w przeciwnym razie znowu będzie draka z klechami. Udało się jej uchylić powieki. Pierwsze, co zobaczyła, to wyprzedzany z zawrotną prędkością samochód. Chwyciła się siedzenia. Wyczuła pod palcami miękką skórę. Rozejrzała się dookoła i wstrzymała oddech. Wnętrze, w którym się znajdowała było tak szykowne, że aż trudno było uwierzyć, że znajduje się w aucie. Pojazd gwałtownie skręcił i wjechał z impetem na plac, pośrodku którego stała dwunastowieczna katedra. – Maurycy, kończę. Jestem na miejscu. Aniela spojrzała na siedzenie kierowcy, skąd dobiegał niski głos. Młody mężczyzna swoją wyniosłością zdawał się wypełniać całe wnętrze. Włosy miał czarne jak węgiel, nos ostry, usta wąskie i zacięte, twarz pociągłą, a rysy stanowcze. – Poczekaj tu, zaraz wracam – powiedział, nawet na nią nie spoglądając. Wyjął słuchawkę z ucha, rzucił na deskę rozdzielczą i wysiadł z samochodu. 15
Dziewczyna odprowadziła wzrokiem wybujałego jak topola mężczyznę, który zmierzał szybkim krokiem po schodach katedry. Ciemne, garniturowe spodnie opadały na eleganckie buty, podkreślając długość nóg, czarna koszula z rękawem opinała silne ramiona, a skórzane rękawiczki skrywały dłonie. Poczuła, uderzenie gorąca. To on skinął na nią na skrzyżowaniu. Przebłyski wspomnień zamajaczyły jej przed oczami. Jedyne, co kojarzyła, to widok wijącego się tatuażu, a potem... Pustka. Ciemność. Musiała zemdleć. Oklepała pośpiesznie pelerynę. Torebka znajdowała się na swoim miejscu. Z tym że zostawiła na przystanku wszystkie gazety! Supervisor pomyśli, że porzuciła pracę. Miesiąc czekała, żeby ją zatrudnił. Może zdoła się jeszcze jakoś wytłumaczyć? Zerwała się z miejsca. Pasy bezpieczeństwa wbiły jej się w pierś tak mocno, że zabrakło jej powietrza. Opadła na fotel, czując, jak robi jej się słabo. Starała się uspokoić oddech. Doliczyła do trzydziestu, sięgnęła do pasów, odpięła je i otworzyła drzwi. Gdy tylko stanęła o własnych siłach, zakręciło jej się w głowie. Zachwiała się. Usiadła z powrotem na fotelu. Co za koszmar, nie dość, że utknęła w aucie obcego faceta, to jeszcze najpewniej straci pracę. – Pamiętaj, dupeczko, że na twoje miejsce czekają setki takich studenteczek jak ty. – Zadźwięczały jej w głowie słowa łysiejącego mężczyzny, który zatrudniał ją sześć miesięcy temu. Jego przepocony, obcisły podkoszulek i chytry uśmieszek na lisiej twarzy jej nie odstraszyły. Potrzebowała pracy, i to bardzo. Posada roznosiciela nie była lekka. Już od szóstej rano Aniela rozdawała gazety na głównym skrzyżowaniu w Abisynii, co oznaczało, że aby dojechać na miejsce zbiórki, odebrać sprzęt i stamtąd dotrzeć do centrum, musiała wstać o czwartej trzydzieści. Czasami nie opłacało jej się nawet kłaść do łóżka, kiedy – z klubu tańca towarzyskiego Quickstep, w którym dorabiała jako pomoc biurowa – wracała do małego pokoiku na przedmieściach dopiero po dwudziestej trzeciej. Zanim zjadła kolację, umyła się, ogarnęła nieład pozostawiony na łóżku i przejrzała notatki z zajęć, robiła się trzecia. I tak dzień w dzień – rano gazety, potem studia, po nich szkoła tańca, powrót nocnym autobusem i nauka do późna. Taki styl życia sprawiał, że coraz częściej była na skraju wyczerpania. Szczególnie, gdy przed południem padał deszcz albo, tak jak dziś, z nieba lał się żar. 16
Upalne lato znosiła jednak lepiej niż zimę. Gdy siarczysty mróz powodował zamarzanie włosków w nosie, a czucie w palcach wracało dopiero po piętnastu minutach w cieple, miała naprawdę ochotę zrezygnować. Ale się nie poddawała. Wręcz przeciwnie, nawet w najgorszym dniu srogiej zimy, gdy temperatura spadła poniżej minus dwudziestu siedmiu stopni, wyrobiła normę za siebie i Gośkę, która poprosiła ją wtedy o zastępstwo. Aniela nie narzekała. Wiedziała, po co i dla kogo tak ciężko haruje. Siedemdziesiąt kilometrów od Abisynii, w wiosce Bystra, mieszkało dwoje ludzi, dla których warto było znosić niepogodę i zmęczenie. Gdy ponad rok temu, przez jej lekkomyślność zmarł ojciec, podjęła decyzję, że naprawi szkody, które wyrządziła. Wyjechała do miasta, by ciężką pracą odbudować popadające w ruinę gospodarstwo. Postanowiła, że będzie pracować i przesyłać matce pieniądze. Zostanie weterynarzem i powróci do rodzinnej wsi. Dostała się na Uniwersytet Przyrodniczy w Abisynii, gdzie przez ostatni rok godziła naukę z ciężką pracą, od której zależało życie jej matki i brata. Boże, nie pozwól, by mnie zwolnili… – pomyślała i niespodziewanie ujrzała przerażony tłum, zbiegający ze schodów katedry. Wypłoszeni ludzie uciekali ze zgrozą w oczach, jakby gonił ich sam diabeł. Starsza kobieta, nie zważając na trzymaną w ręku laskę, biegła, utykając na jedną nogę. – Co się stało? – zawołała Aniela w jej stronę. – Ktoś podłożył bombę! – Co?! – Uciekaj złociutka, bo zaraz wszystko wybuchnie – dodała i niezdarnie pobiegła przed siebie. Aniela rozejrzała się po placu. Kilka sekund wystarczyło, by zupełnie opustoszał. Zagryzła wargę i spojrzała na srebrny breloczek zwisający spod kierownicy. Wyglądało na to, że facet zostawił kluczyki. Miała dwa rozsądne wyjścia: wysiąść i zabierać się biegiem tam, gdzie pieprz rośnie albo odpalić silnik i udać się w to samo miejsce, tylko że autem. Nie skorzystała z żadnego z nich. Zamiast tego przeklęła w duchu wpojone przez matkę zasady moralne, wyciągnęła kluczyki ze stacyjki, wysiadła z samochodu i gdy tylko poczuła, że może ustać na nogach, ruszyła w stronę katedry.
17
Zoltan runął z dwóch metrów na podłogę i zaczerpnął łapczywie powietrze. Jego naga pierś unosiła się i opadała niespokojnie. Leżał bezwładnie na plecach i próbował opanować oddech. W tym czasie jego pępowina zaczęła się kurczyć, aż zwinęła się w niewielki kłębek, przybierając postać pępka. Spróbował podnieść się z posadzki. Bezskutecznie. Serce waliło mu ogłuszająco, a żyły rwały, jakby ktoś napełnił je wodą do granic możliwości i czekał, aż pękną niczym balon. Chociaż przechodził proces septyki setki razy, to im starszy był jego organizm, tym ciężej ją znosił. Maurycy ostrzegał go, że w pewnym momencie serce może nie wytrzymać i stanąć na zawsze. Ale Zoltana to nie obchodziło. Przecież on i tak nie miał serca. Poza tym, jaki miał wybór? Zajmował się przenikaniem od dziecka. Był Laufrem. Nie miał prawa normalnie żyć. Jeśli w ogóle tę marną egzystencję, pełną fałszu i ingerencji w ludzki los, którym i tak władały Nomina, można było nazwać życiem? Nie żeby się skarżył. Miał wszystko, czego Nomen Zoltán zapragnął – bogactwo, władzę i znajomości na całym świecie; kobiety lgnęły do niego jak ćmy do ognia. A jednak... Ostatnio coraz częściej dopadało go dziwne uczucie, którego nienawidził, a które pamiętał jeszcze z dzieciństwa. Co gorsza, nim zdążył je rozpoznać, zaczynał się proces septyki. Zdarzyło mu się nawet kilka razy pożałować, że żyje. Gdyby nie ten przeklęty dar, może byłby szczęśliwszym człowiekiem? – pomyślał, po czym skarcił się w myślach za rozczulanie nad sobą. Wstał z jękiem z kamiennej posadzki, zapiął koszulę, schował rękawiczki do kieszeni, wykonał krążenie głową i udał się w stronę wyjścia. Ogromne, odlane z brązu drzwi żegnały go zamyślonymi twarzami świętych, na których wcześniejszy widok procesu septyki nie zrobił żadnego wrażenia. Zoltan przekręcił mosiężny klucz w zamku i chwycił za zdobioną klamkę. Wtedy ta niespodziewanie opadła, drzwi się otworzyły i coś ciepłego, słodko pachnącego wpadło wprost na niego. Dziewczyna podniosła głowę i zrobiła krok w tył. – Miałaś czekać w aucie. – Zoltan zagregował bez chwili wahania. – Nie chciałam mieć cię na sumieniu. W katedrze jest bomba, więc lepiej się zbieraj. – Odwróciła się w stronę schodów. Zoltan ani drgnął. 18
– Ty niemądra dziewczyno, chyba wydałem ci jasne polecenie? Aniela przystanęła. – Niemądra dziewczyno? – Spojrzała w jego stronę. – Polecenie? – Uniosła brwi. – Cóż, widocznie w twoim ograniczonym słowniku nie ma stosownego określenia na kogoś, kto próbuje ostrzec drugą osobę przed niebezpieczeństwem, narażając przy tym swoje życie. Nie mam pojęcia, kim jesteś, ale sądząc po twoim butnym tonie, nikim, kogo chciałabym znać. Polecenia możesz sobie wydawać psu, choć i tak mogę tylko współczuć zwierzęciu, które będzie posiadać takiego właściciela, jak ty i jeśli uważasz, że… – Radzę wziąć oddech, bo ten monolog grozi zapaleniem płuc. Dziewczyna prychnęła jak obruszona kotka. – Jesteś zadufanym arogantem. Masz swoje kluczyki. – Rzuciła breloczek, który w ułamku sekundy znalazł się w męskiej dłoni, i odwróciła się na pięcie. Zoltan zmarszczył czoło. Jak ona śmie pokazywać mu plecy? Co za Nomen? – Stój! Lecz ona schodziła już po schodach. – Stój, ty…! – zawołał mocnym głosem, na dźwięk którego wszyscy zazwyczaj kulili się jak zlęknione dzieci. Dziewczyna zatrzymała się i odwróciła w jego stronę. – No słucham… – Rzuciła mu śmiałe spojrzenie. – Jakim epitetem tym razem mnie określisz? Zoltan uśmiechnął się sam do siebie. – Jak się nazywasz? – zapytał. – Słucham? – Imię. Jakie są twoje imiona i nazwisko? – I kto tu jest niemądry? – Aniela przestąpiła z nogi na nogę. – Za chwilę możemy wylecieć w powietrze, a ty mnie pytasz o nazwisko. Jesteś jakimś szalonym onomastą 2 czy co? Zoltan zmrużył oczy, wpatrując się w jej piegowatą twarz. Niby taka niepozorna buźka, a wyszczekana. – Tu nie ma żadnej bomby. – Założył ręce na pierś. – Skąd ta pewność?
2
Człowiek zajmujący się nauką o nazwach własnych m.in. imionami, nazwiskami, nazwami miejscowości. 19
– Bo informacja o jej obecności wypłynęła z moich ust. – Ruszył swobodnym krokiem w dół schodów, nie spuszczając wzroku z dziewczyny. – Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała, choć sama nie wiedziała, po co właściwie z nim rozmawia. Facet od początku wydawał jej się nie do końca normalny. – To nie powinno cię interesować. – Stanął naprzeciw niej i przechylił głowę, przyglądając się wnikliwie, jakby zamierzał ją prześwietlić. – To jak się nazywasz? Westchnęła z rezygnacją, jakby nie miała już siły z nim dyskutować. – Aniela Sara Bukowiecka. Zadowolony? A teraz, do widzenia. – Odwróciła się na pięcie. – A raczej, żegnam – dodała i ruszyła schodami w dół. – Aniela… – Zoltan mruknął pod nosem, jakby rozkładał jej imię na czynniki pierwsze. – Mogłem się domyśleć! – zawołał za nią. – Emocjonalność, brak opanowania. Pasuje jak ulał. Powinnaś łatwo ulegać wpływom innych, skąd więc ta wrogość względem mnie? Nic nie odpowiedziała. Zoltan podążył za nią. – Wariatka ze skody spisała numer mojej tablicy rejestracyjnej – powiedział do jej pleców. – Postaraj się więc nie wpadać po drodze pod samochód i nie mdleć, bo będę pierwszym podejrzanym. Aniela bez słowa zeszła na szeroki plac i powędrowała pewnie przed siebie. Zoltan ruszył w stronę auta. Zadowolony, że tak łatwo pozbył się problemu, otworzył zamaszyście drzwi samochodu i gdy już miał wsiadać, zauważył, że dziewczyna nieoczekiwanie zwalnia, zatrzymuje się, chwieje i… Oby diabli ją wzięli! W chwilę później, przeklinając pod nosem, trzymał w ramionach jej zemdlone ciało.
20
Aniela otworzyła oczy i ujrzała starszego mężczyznę w okrągłych okularach, opierających się na końcu bulwiastego nosa. Twarz miał szczupłą, oczy bladoniebieskie, gęste białe włosy, a brwi przyprószone siwizną. Trzymał jej rękę i mierzył ciśnienie. – Kim pan jest? Mężczyzna uniósł wzrok znad binokli i uśmiechnął się. – Nazywam się Maurycy Majer. Jestem lekarzem. Zemdlałaś pod katedrą – wyjaśnił. Aniela rozmasowała skroń, zbierając myśli i rozejrzała się dookoła. Leżała na kanapie z bordowej skóry, wokół stały stylowe orzechowe meble, które choć zachowane w nienagannym stanie, wyglądy na bardzo stare. – Co to za miejsce? – Firma Zoltana. – Zdjął jej rękaw ciśnieniomierza. – Zoltana? – To ten gbur, który cię przywiózł. Jestem jego lekarzem. I przyjacielem. Aniela przeniosła wzrok na zdobiony anielskimi rzeźbami wysoki sufit. – Pięknie tu... – przyznała, nieco otumaniona. – Zoltan ratuje stare kamienice przed wyburzeniem, poddaje je renowacji, a potem sprzedaje. Tę akurat zatrzymał dla siebie. Nazywa się Kamienica pod Aniołami. – Kamienica pod Aniołami – powtórzyła niemal bezgłośnie, nie odrywając oczu od twarzy małych cherubinów. – Mam nadzieję, że wyrażasz zgodę? – zapytał doktor. – Słucham? – Przeniosła na niego wzrok. – Gdy byłaś nieprzytomna, pobrałem ci krew. Nie masz nic przeciwko? – Nie. Dziękuję. – Wyniki będą jutro – poinformował. – Musiałem spisać twoje dane, więc Joanna wyjęła twój dowód z torebki. – Joanna? – Aniela spojrzała na ławę, na której leżała jej wysłużona listonoszka, którą nosiła zwykle ukrytą pod peleryną. – Sekretarka Zoltana. – Schował ciśnieniomierz do przepastnej torby. – Kazałem jej zrobić dla ciebie słodką herbatę na pokrzepienie. Twoje omdlenia wyglądają na zwy-
21
kłe przemęczenie, ale wstrzymam się z diagnozą, dopóki nie będzie wyników. Czy ostatnio źle się czułaś, miałaś jakieś dolegliwości? – Nie. Tylko doskwierał mi brak czasu i nadmiar pracy. – W Głosie Abisynii? – Wskazał brodą na biały napis na piersi Anieli. – Tak, ale po dzisiejszym dniu nie mam po co tam wracać. – Przykro mi. – Doktor westchnął i sięgnął do torby, z której wyjął niewielki notes, karmazynowe pióro i zaczął coś pisać. – Nic mi nie będzie. – Aniela obserwowała stalówkę sunącą po kartce papieru, jednak nic nie była w stanie przeczytać. – Pracuję jeszcze w szkole tańca. Mało płacą, ale zawsze to jakiś grosz. Poza tym idą wakacje, może pojawi się coś w pubach. Doktor podkreślił kilka słów w notatniku i schował go z powrotem do torby. – Z tego, co mówisz, masz sporo na głowie. – Podniósł na nią wzrok. – Może to jest właśnie przyczyna twojego zasłabnięcia. Czy wakacje nie są przypadkiem od tego, żeby odpocząć? Wyraz jego spojrzenia poruszył Anielę. Było coś w tym człowieku, co sprawiało, że chciała mu zaufać. Czuła się tak samotnie w tym wielkim mieście. Bez rodziny, przyjaciół, w ciągłym biegu: studia, praca, praca, studia. A teraz… Pomimo tego, że Maurycy był jej całkowicie obcy, miała wrażenie, że jest jedną z niewielu życzliwych osób, które do tej pory spotkała w Abisynii. – Jak ci się podoba nasze miasto? – zapytał, jakby odgadł jej myśli. – Pyta pan o mury czy o ludzi? Maurycy uniósł kąciki ust. – O jedno i drugie. – Cóż… budynki, jak to w wielkim mieście: kamienie, płyty i szkło, a ludzi dopiero poznaję, i się dziwię. – Dziwisz? – Pochodzę z małej wioski, a tam wszystko jest inne. Łagodniejsze. Wolniejsze. Cichsze. Szczersze. – Co więc cię sprowadza do miasta? – Po śmierci taty przyjechałam na studia i do pracy – wyjaśniła. – Przykro mi. – Takie jest życie. – Musi ci być ciężko. 22
– Co zrobić? – Aniela wzruszyła ramionami. – Gospodarstwo rodzinne jest w złym stanie. Ojciec nie żyje. Matka jest coraz słabsza. Cała nadzieja w moim osiemnastoletnim bracie. Gdyby nie Jonasz, to gospodarstwo już dawno przestałoby istnieć. – A ty na siebie trud utrzymania wszystkiego wzięłaś? – Jaki tam trud… – Machnęła ręką. – Miłość do rodzinnych stron mi wszystko wynagradza. Doktor popatrzył na nią z podziwem. – Co studiujesz? – zapytał. – Weterynarię. Pierwszy rok właśnie skończyłam. – No, no. Medicus Veterinarius – zacmokał doktor. – I, jak się domyślam, chcesz po studiach wracać na wieś ratować gospodarstwo? – Takie to oczywiste? – Oj dziecko… Za dobre masz serce i przez to nie myślisz o sobie. – Tak to jest, gdy się mocno kocha. – Uśmiechnęła się. Doktor poklepał ją po dłoni. – Dobra i mądra dziewczyna jesteś. W końcu Nomen Ángelos. Aniela nie zrozumiała, co doktor ma na myśli, lecz nim zdążyła go dopytać, drzwi gabinetu otworzyły się i do środka wszedł Zoltan. Usta miał zaciśnięte, a oczy atramentowe. – Banda idiotów – syknął przez zęby, przeszedł dynamicznym krokiem i zatrzymał się przy trójnożnym stoliku, zwanym niemy kelner. Przez chwilę obserwował w skupieniu różnobarwne karafki, po czym sięgnął po pękaty kieliszek, nalał sobie ciemnobrunatnego porto i wypił je do dna. – Myślę, że nie powinieneś pić – poradził doktor. – To moja sprawa. – Zoltan nie spojrzał nawet na przyjaciela. Usiadł za stylowym biurkiem, chwycił leżące na blacie srebrne pudełeczko, wyciągnął z niego czarnego papierosa i zapalił. – Jako twój lekarz stanowczo odradzam ci palenie. W twoim stanie… – To moja sprawa – powtórzył. Oparł głowę na fotelu, wyciągnął przed siebie długie nogi, zaciągnął się głęboko i wypuścił z ust chmurę dymu. – Co ona tu jeszcze robi? – zapytał, patrząc leniwie na szare wstęgi dymu. – Odpoczywa – odpowiedział Maurycy. 23
– To nie hotel. Lekarz przestąpił z nogi na nogę. – To w takim razie wezwij szofera i niech odwiezie ją do domu. – Szofera? – Zoltan zakpił, po czym oparł ponownie głowę na fotelu i zamknął oczy. – Widzę, że wszystkim dzisiaj odjęło rozum. – Nie powinna wracać sama, jest zbyt słaba – powiedział doktor. – To niech sobie wezwie taksówkę. Chyba ma na tyle siły, by wybrać numer telefonu. Maurycy zacisnął dłoń na drewnianej rączce torby lekarskiej. – Sam ją w takim razie odwiozę. – Jak sobie chcesz. Byleby znikła z firmy do przybycia Austriaków. – Zoltan otworzył oczy, przekrzywił głowę i omiótł dziewczynę pogardliwym wzrokiem. – Gotowi jeszcze pomyśleć, że urządziłem tu maskaradę. Aniela zerknęła w dół na swoją czerwoną pelerynę i zacisnęła zęby. Ten… Ten… Nie znalazła odpowiedniego określenia na człowieka, który mówił o niej tak, jakby jej tu wcale nie było. Sama nie wiedziała, czy bardziej miała ochotę na niego krzyknąć, czy wybuchnąć w powietrze i zniszczyć w ten sposób jego wytworną kanapę. Chociaż znała tego mężczyznę zaledwie od kliku godzin, zdążyła się zorientować, że nie posiada on żadnej pozytywnej cechy. Zero. Po co ją tu w ogóle przywoził, skoro teraz ją wygania? – Proszę sobie nie zawracać głowy. Pojadę autobusem – powiedziała do Maurycego i podniosła się, jednak niespodziewanie pociemniało jej w oczach i opadła z powrotem na kanapę. – Nie ma mowy, drogie dziecko. Zoltan? – zwrócił się do przyjaciela. Lecz ten nie zareagował. Wpatrywał się w smużki dymu, które z gracją wydobywały się z jego wąskich ust. Maurycy wzniósł bezradnie oczy ku niebu. – Zatem dobrze – sapnął. – Podjadę teraz do szpitala Babińskiego odstawić krew do zbadania, zamienię się dyżurem i wrócę po Anielę. Będę z powrotem za trzydzieści minut. Dobrze? Cisza. – Do diabła, Zoltan, mówię do ciebie! – Nie musisz podnosić głosu. Pół godziny i ani minuty dłużej – odpowiedział przyjacielowi, po czym oparł głowę o fotel i zaciągnął się papierosem. 24
– Leż tutaj, dziecko – powiedział Maurycy, nachylając się nad Anielą. – I nie zwracaj uwagi na jego ton – dodał cicho, łypiąc w stronę biurka. – Ten chłopak nie potrafi inaczej. – Tylko żeby po powrocie nie zastał mnie pan zmrożonej na bryłę lodu – dodała z uśmiechem. – Widzę, że ma ci się na zdrowie. – Mrugnął do niej okiem. – Na razie, przyjacielu. – Pożegnał się machnięciem ręki i udał się w stronę wyjścia. Zoltan nie odpowiedział, tylko pochylił się i zgasił papierosa w kamiennej popielnicy. W gabinecie zapanowała cisza. Aniela przeniosła wzrok w drugi koniec pomieszczenia. Jej niechciany wybawca trwał w pozycji pana i władcy, odchylony na fotelu. Łokcie miał położone na oparciach, palce splecione na piersi, a wzrok utkwiony w anielskich rzeźbach na suficie. Wyglądał na tak zobojętniałego jej obecnością, jakby była muchą. Gorzej! Mucha przynajmniej wywołuje rozdrażnienie. Nie! Dłużej nie zniesie tego milczenia. Przynajmniej ona zachowa się rozsądnie. – Pan Maurycy jest bardzo miły – zagadnęła. Nic nie odpowiedział. – Przypomina mi mojego tatę. – To się dobraliście. Ty przypominasz mu córkę – powiedział bez ogródek, nie spoglądając nawet w jej stronę. – Jestem do niej podobna? – Nie. – To pewnie jest w moim wieku? – Ile masz lat? – Zerknął na nią z ukosa. – Dwadzieścia skończę w lipcu. Po twarzy Zoltana przepłynął cień zwątpienia. Zmarszczył czoło, lecz tylko na sekundę. Po chwili znów wpatrywał się obojętnie w sufit. – Ona miałaby teraz dwadzieścia trzy – oznajmił. – Miałaby? – Zmarła jako dziecko. Aniela poczuła ucisk w gardle i odchrząknęła. – To straszne, gdy rodzice tracą dziecko – powiedziała. – Rodzic – poprawił ją. – Matka Sary też zginęła. 25
– Zginęła? W wypadku? – W katastrofie lotniczej. W tym roku minie osiemnaście lat. – Wstał, podszedł do stolika i nalał sobie sherry. Pomimo tego, że jego twarz nie wyrażała emocji, Aniela zauważyła, jak zaciska palce na kieliszku. Miała wrażenie, że za chwilę szkło pęknie mu w dłoni. I zapewne tak by się stało, gdyby do gabinetu nie wpadła niespodziewanie młoda dziewczyna. – Panie Brandenburg, właśnie podjechali! – wykrzyknęła, jakby firmę zaatakował batalion żołnierzy. Aniela spojrzała na nią z zaciekawieniem. Twarz miała piękną, oczy duże, brązowe, a ciemne włosy starannie uczesane w kok. Ubrana była w elegancką garsonkę w gołębim kolorze, na którą składała się dopasowana marynarka z wystającą białą bluzką z falbankami oraz ołówkowa spódnica za kolano, opinająca zgrabne, opalone nogi. Aniela nie mogła wyjść z podziwu, że można wyglądać jak z żurnala. I te szpilki! Boże kochany, ona by nawet kroku w takich nie dała. Zoltan odwrócił się z kieliszkiem w dłoni i spojrzał na dziewczynę zimnym wzrokiem. – Po pierwsze, mój gabinet to nie obora, więc nie życzę sobie, żebyś wpadała tu jak rozpasana jałówka – zaczął. – Po drugie, moją sekretarkę obowiązuje dress code, więc nie życzę sobie, żebyś nie nosiła rajstop... – Ale na dworze jest ponad trzydzieści stopni. – Dziewczyna wlepiła osłupiały wzrok w pracodawcę. – Po trzecie! – Zoltan podniósł głos. – Jesteś moim pracownikiem, którego wynagradzam za pracę, a nie za gadanie, więc nie życzę sobie, żebyś mi przerywała. I po czwarte, jako moja sekretarka masz wyrażać się jasno i zrozumiale, wiec nie życzę sobie kierowania w moją stronę urywanych zdań, z których nic nie wynika – oznajmił, po czym napił się swojego drinka. Dziewczyna spuściła potulnie wzrok i po chwili milczenia odezwała się przytłumionym głosem: – Chciałam tylko poinformować, że przyjechali Austriacy na spotkanie. Właśnie parkują i będą tu za kilka minut. Zoltan odstawił na wpół pełny kieliszek, uniósł prawą rękę i zerknął na swój genewski zegarek.
26
– Godzinę przed czasem? To raczej do nich niepodobne. Czy uprzedzali, że będą wcześniej? Dziewczyna spuściła wzrok w milczeniu, które trwało dobrych kilka sekund. – Czy moje pytanie jest niezrozumiałe? Aniela dostrzegła, jak ciemne oczy dziewczyny napełniają się strachem. – Ja… – Joanna schyliła głowę tak nisko, jakby chciała schować się pod ręcznie tkany, karmazynowy dywan Mashhad sprowadzony z Iranu za dziesiątki tysięcy dolarów. – Źle zanotowałam – przyznała ze szczerym żalem. Aniela przeniosła wzrok na Zoltana. Jego twarz stężała, a oczy pociemniały. Musiała przyznać, że wyglądał teraz naprawdę groźnie. – Czyli nie dość, że poinformowałaś mnie o spotkaniu dopiero dzisiaj rano, to jeszcze chcesz powiedzieć, że pomyliłaś godziny? – zapytał. Dziewczyna najwyraźniej nie była w stanie powiedzieć słowa, bo potaknęła jedynie głową. To nie spodobało się pracodawcy. – Odjęło ci mowę? Joanna jęknęła. – Pytam, czy odjęło ci mowę?! – Głośne pytanie Zoltana odbiło się od ścian tak złowrogo, że dziewczyna wzdrygnęła się. Strach sparaliżował ją tak bardzo, że nie zdołała powiedzieć ani jednego słowa. Splotła nieporadnie palce przed sobą. Aniela nie mogła na to dłużej patrzeć. Podniosła się powoli z pozycji leżącej i zadowolona z faktu, że nie wywołało to zawrotów głowy, usiadła. – Daj spokój, Zoltan, przecież ona nie zrobiła tego specjalnie – powiedziała i w tej samej chwili poczuła na sobie dwie pary oczu. Pierwsze, duże, brązowe patrzyły na nią z dozą osłupienia i wyrazem wdzięczności. Drugie, zmrużone, niemal czarne ciskały w nią błyskawice, niczym burzowa chmura. – Nie wtrącaj się! – upomniał ją Zoltan. – I nie zwracaj się do mnie w taki sposób. – To znaczy, w jaki? – Aniela przechyliła głowę. – Mam nie mówić do ciebie Zoltan? – spytała z rozbawieniem w głosie. – Przecież tak masz właśnie na imię, prawda? Zoltan najwyraźniej nie potrafił znaleźć odpowiedniego argumentu, by zaprzeczyć tej oczywistej prawdzie, bo rozszerzył jedynie nozdrza i zwrócił się do Joanny: – Poszukaj kogoś w firmie, kto usiądzie dzisiaj na twoim miejscu. Dziewczyna otworzyła szeroko oczy. 27
– Na moim miejscu? A ja? – Ty masz zaprowadzić Austriaków do konferencyjnej, zdać klucze i spakować swoje rzeczy – oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Słucham? – Zadrżał jej głos. Zoltan nie odpowiedział, tylko odwrócił się do stolika z trunkami, kończąc tym samym rozmowę. Aniela oniemiała. Nie spotkała się jeszcze z tak aroganckim zachowaniem, nawet u swojego szefa. Przeniosła pełen współczucia wzrok na dziewczynę. Joanna zacisnęła powieki i wybiegła z płaczem z gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi. Na korytarzu rozległy się wystraszone szepty i pokrzepiające głosy. Najwyraźniej całe przedstawienie miało licznych słuchaczy. Aniela popatrzyła z wyrzutem na głównego aktora, który ze znudzoną miną sięgnął po kieliszek i jednym haustem opróżnił jego zawartość. – Dlaczego to zrobiłeś? – spytała. Zoltan odstawił szkło i podszedł do biurka. – Nie widzę żadnego powodu, dla którego mam ci się tłumaczyć. – Wyjął z szuflady kalendarz obity matową skórą w grafitowym kolorze, bogato zdobione, srebrne pióro i kałamarz. – Nie wiem nawet, dlaczego z tobą rozmawiam. W normalnych warunkach nie zamienilibyśmy ze sobą ani słowa – dodał, odkręcając małą buteleczkę z czarną cieczą. – A to ciekawe, dlaczego? – Z wielu powodów, o których nie masz pojęcia. Aniela założyła nogę na nogę, jakby szykowała się na dłuższą pogawędkę. – Ach, pewnie dlatego, że pochodzę ze wsi albo, że nie noszę garsonki od Diora – oznajmiła. – Nie mam czasu na aż tak dogłębną analizę twojej osoby. Czekają na mnie... – B o g a c i inwestorzy? – przerwała mu w połowie zdania. Zoltan spojrzał na nią, mrużąc oczy. – Wnioskuję z tonu, że nie lubisz zamożnych ludzi. – Zanurzył stalówkę w kałamarzu i napełnił atramentem wieczne pióro. – Jak mało kogo na świecie. – To niezrozumiałe w sytuacji, gdy to dzięki nam możecie zarobić na chleb – stwierdził, wycierając delikatnie małą szmatką srebrzącą się stalówkę. 28
Aniela zacisnęła zęby. – Nie widzę tu nikogo oprócz ciebie i mnie, więc nie mam pojęcia, skąd ta liczba mnoga? – Znalezienie odpowiedzi na to pytanie pozostawiam twojej inteligencji – oznajmił, wkładając pióro do kieszonki koszuli umieszczonej na piersi. – Ach! Rozumiem. – Roześmiała się. – My, czyli biedota a wy, czyli bogacze. Zoltan napotkał jej śmiałe spojrzenie. – To ty powiedziałaś – oświadczył. – A ty nie zaprzeczyłeś. Ich oczy przewiercały się na wylot, a w rozszerzonych źrenicach zapaliły się iskry. – Skąd ta niechęć do bogactwa? – Zakręcił kałamarz i włożył go z powrotem do szuflady. – Stąd, że niemożliwe jest uczciwą pracą zarobić na takie luksusy. – Powiodła dłonią wokół. – Czyli uważasz, że zdobyłem to wszystko w nieuczciwy sposób? Aniela uśmiechnęła się przekornie. – To ty powiedziałeś. – A ty nie zaprzeczyłaś. Przestronny gabinet Zoltana wydał się obojgu nagle surrealistycznie ciasny i duszny, jakby ściany się skurczyły, a powietrze zgęstniało. Aniela założyła kosmyk włosów za ucho i wyprostowała się, dodając sobie w ten sposób animuszu. – Z moich doświadczeń wynika, że biznes i krętactwo idą w parze – oznajmiła. – Cóż. Może na wsi robi się biznes inaczej niż w mieście. Ja cenię sobie przejrzystość w interesach i to dzięki niej zostałem potentatem nieruchomości. – Potentatem? – Tak, zajmuję pierwsze miejsca we wszystkich rankingach. Aniela prychnęła. – Pod względem arogancji, niewątpliwie. Zoltan oparł się rękoma o biurko. – Jestem ciekaw, czemu po raz drugi zasłużyłem sobie na miano aroganta, skoro nawet mnie nie znasz? Aniela zwilżyła usta i odparła najpewniej, jak potrafiła: 29
– Nie muszę cię znać, by stwierdzić, że pracownicy boją się ciebie jak zarazy, a ty rządzisz nimi jak bydłem poprzez zwykłe uniesienie brwi. – Tak? A jak mam ich niby traktować, ekspercie do spraw zarządzania personelem? – Z godnością. Po partnersku, panie master of chaos. – Żeby roznieśli mi firmę w puch? Gołym okiem widać, że nie masz pojęcia o życiu. – Jestem odmiennego zdania. – Oczywiście. – Zoltan wyprostował się i wziął do ręki kalendarz. – Nie wątpię, że twoje opinie na temat managementu są niezwykle ciekawe i może, gdybyśmy byli ostatnimi istotami na ziemi, to z chęcią bym ich wysłuchał. Na szczęście oprócz nas żyje na świecie jeszcze siedem miliardów ludzi, z czego kilku najbogatszych i najbardziej wypływowych czeka właśnie na mnie w sali konferencyjnej. Pozwolisz więc, że cię opuszczę. – Wyszedł zza biurka, przeszedł przez środek gabinetu i gdy już miał chwycić za klamkę, obrócił się i powiedział: – Masz tu czekać na Maurycego i niech cię diabeł nie podkusi wychodzić w tym okropnym stroju na korytarz. Otworzył drzwi i wyszedł.
30
Aniela opadła na skórzaną sofę. Kręciło jej się w głowie, a serce biło szybciej niż powinno. Co za despota – pomyślała i przesunęła dłońmi po twarzy. Zachowywał się tak, jakby był panem świata. I ta jego wyniosłość. Obnosił się ze swoim bogactwem, traktując biedniejszych jak swoich poddanych, a to drażniło ją najbardziej. Mój Boże, zwolnił tę biedną dziewczynę tylko dlatego, że popełniła mały błąd. Potwór! Okropny, nieludzki, potwór. Zapewne wszyscy go nienawidzą. No, może prócz kobiet z masochistycznymi zapędami. Aniela zdawała sobie sprawę z tego, że Zoltan jest przystojny. Nie była ślepa. Mógł się podobać kobietom, szczególnie tym, które lubiły być tyranizowane. Ona jednak do takich nie należała. Nigdy nie da sobą pomiatać. Nie chce mieć więcej do czynienia z Zoltanem Brandenburgiem, który oprócz okropnego charakteru ma ewidentny problem alkoholowy, tytoniowy, a w żyłach rtęć zamiast krwi. Żyły... Przed oczyma stanął jej widok dłoni Zoltana, po której pełzały czarne węże. Poczuła niepokojący ból w skroniach. Zamknęła oczy i oparła się o kanapę. Była wycieńczona ciągłą nauką, mozolną pracą i tym przytłaczającym miastem. Pragnęła znaleźć się w swojej ukochanej Bystrej, z której pochodziła – gdzie powietrze jest czyste, a cienie drzew dają wytchnienie w upalny dzień; gdzie o poranku budzi śpiew gajówki i pianie koguta, a do snu kołysze cykanie świerszczy; gdzie ludzie są ufni, szynka pachnie wędzeniem, a skórka od chleba chrupie w zębach, drażniąc przyjemnie dziąsła. Ta mała, biedna wieś, zdawała jej się teraz Edenem, a miasto, w którym musiała żyć, Sodomą. Abisynia, przez wielu uważana za raj zaspokajający głód ambicji zawodowych, była dla niej niczym piekielna otchłań – gdzie powietrze drażni nozdrza, płyty chodnikowe bezlitośnie miażdżą pędy traw, a betonowe wieżowce imitują drzewa; gdzie o poranku budzi dudnienie śmieciarki a do snu kołysze stukot tramwaju; gdzie ludzie są zawistni i żądni władzy, szynka po dwóch dniach staje się zielona i oślizgła jak ślimak, a chleb przypomina watę. Ile by dała, żeby znów mieszkać w Bystrej. Wśród bezkresnych pól i dzikich lasów, które odwiedzała ostatnio wczesną wiosną, gdy natura budziła się do życia. Tęskniła za nimi. O, jakże tęskniła straszliwie, do ukochanej matki i Jonasza. Do wiernych psia31
ków i przymilnych kotów, do starej mućki, dającej tłuściutkie mleko i rozwydrzonych kokoszek, znoszących jaja o żółtkach w kolorze mleczy; brakowało jej zapachu siana i widoku łanów kwitnącego rzepaku. Pragnęła wrócić do domu. Mogłaby razem z bratem odbudować gospodarstwo. Gdyby tylko mieli pieniądze. Ale nie mieli. I to przez nią. Z piersi Anieli wyrwało się głębokie westchnienie. Gdyby wtedy nie uwierzyła pustym słowom, błyszczącym oczom i czarowi Bernarda, cała jej rodzina mogłaby utrzymać się z ziemi, która żywiła ich od zawsze. Lecz ona głupio zaufała swemu sercu i dała się omamić. Myślała, że spotkała księcia z bajki – bogatego i przystojnego rycerza, o jakim marzy każda dziewczyna. Lecz życie to nie bajka. Jaka była próżna... To przez jej zapewnienia o szlachetności Bernarda ojciec sprzedał maszyny i ziemie należące do nich od pokoleń i zainwestował w ten nieszczęsny interes ze strusiami. Plan był idealny, wszystko przygotowane – wybieg, pomieszczenia z boksami, wylęgarnia. Ojciec chodził podekscytowany. A ona była najszczęśliwsza na świecie. Miała pierścionek na palcu i gwarancję miłości wspaniałego mężczyzny. Wystarczyło tylko sfinalizować transakcję zakupu stada. Wszystko szło jak z płatka. Przynajmniej tak im się zdawało, dopóki narzeczony Anieli nie ulotnił się jak kamfora z pieniędzmi przeznaczonymi na zakup strusi. Policja była bezradna. Matka nic nie mówiła, tylko chodziła do kościoła, a ojciec... Cóż, lekarze stwierdzili, że przyczyną zgonu był udar, lecz Aniela wiedziała, że zabiła go zgryzota. Gdybym wtedy była mądrzejsza, tata nadal by żył – wyrzuciła sobie po raz kolejny. Niespodziewanie do gabinetu wpadła jakaś dziewczyna. Na głowie nosiła turkusowy turban, który doskonale współgrał z kolorem jej głęboko osadzonych oczu o barwie morskiej zieleni. Twarz miała kwadratową z szerokim czołem, wystającą żuchwę, wysokie policzki, nos mały, graniasty, a usta pełne i mięsiste. Jej ciało okrywały płachty materiału w kwieciste, kolorowe wzory, który maskował wszystkie kobiece kształty, jakie mogła posiadać. Jedynym elementem ubioru, wskazującym na to, że jest dość zgrabna, był szeroki, lakierowany pas w bordowym kolorze z ogromną klamrą pośrodku, który podkreślał talię osy. Dzięki urokliwym materiałowym baletkom w tym samym odcieniu, co pasek, dziewczyna niemal bezszelestnie przebiegła przez środek pokoju, nie zwracając uwagi na siedzącą na sofie Anielę.
32
– Kalendarz. Kalendarz. Kalendarz… – Powtarzała histerycznie, po czym dopadła do biurka. – Bożeńku, gdzie on może być? – Wodziła wzrokiem wokół, aż w końcu otworzyła szufladę i zajrzała niepewnie do środka z miną świadczącą o tym, iż wie, że robi coś niestosownego. Aniela zmarszczyła brwi. Co prawda, znała Zoltana zaledwie od kilku godzin, lecz była święcie przekonana, że gdyby zobaczył tę istotę grzebiącą w jego biurku, to bez wahania zmiótłby ją jednym spojrzeniem z powierzchni ziemi. Dziewczyna nie wyglądała Anieli na złodziejkę. Wręcz przeciwnie. Wątpiła, by ktoś taki był w stanie cokolwiek ukraść, nie będąc wcześniej zauważonym. Szperaczka z wyrazem zawodu na twarzy zamknęła szufladę i opadła na fotel. – Brandenburg mnie powiesi – jęknęła i przygryzła paznokieć kciuka. Najwidoczniej w całej tej gorączce poszukiwań straciła zupełnie rozum, bo nagle schyliła się pod biurko, jakby liczyła na to, że ktoś przykleił kalendarz do spodu blatu. Aniela odchrząknęła, dając tym samym znać, że dziewczyna nie jest w gabinecie sama. – Obawiam się, że tam nic nie znajdziesz – oznajmiła z rozbawieniem w głosie. – Zoltan zabrał kalendarz ze sobą. Dziewczyna podniosła gwałtownie głowę i uderzyła z hukiem o biurko tak, że Anielę aż zabolały zęby. – Auć! – Wyprostowała się i rozmasowała potylicę. – Przepraszam. Boli? – W zasadzie to nie. – Dziewczyna uśmiechnęła się. – Turban zamortyzował uderzenie. Obie zaśmiały się cicho. – Nie wiedziałam, że ktoś tu jest – przyznała. – Jesteś dziewczyną Brandenburga? Aniela omal nie spadła z sofy. – Boże, nie! Skąd ta myśl? – Po prostu rzadko gości kobiety w swoim biurze. Raczej umawia się z nimi w hotelach. – Czemu mnie to nie dziwi. Dziewczyna zaśmiała się, tym razem głośniej. – Sądząc po twoim tonie, też nie darzysz go sympatią – stwierdziła. – Każdy w firmie ma go za lokatora piekieł. – Trafne porównanie. Tak w ogóle to jestem Aniela. 33
– Marta. – Dziewczyna podeszła i uścisnęła jej dłoń, potrząsając energicznie ręką, po czym klapnęła obok na kanapie. – Marto, czy wasz drogi Lucyfer wie, że buszujesz po jego królestwie ciemności? – Jej, zupełnie zapomniałam. – Dziewczyna klepnęła się w czoło i zerwała z kanapy. – Mam klienta na linii. – Pracujesz na słuchawce? – Nie. Jako grafik, ale zastępuję teraz Aśkę na centralce. Zadzwonił facet, Herman jakiś tam i chce zarezerwować termin spotkania z szefem, a ja nie mam pojęcia, kiedy Brandenburg ma wolne. Pomyślałam, że zerknę w jego kalendarz. A tu klops. Przecież jak on się dowie, że nie potrafiłam mu umówić klienta, to spali mnie żywcem. – Może Joanna zarządzała spotkaniami za pomocą kalendarza w Outlooku? – zasugerowała Aniela. – Hę? – Dziewczyna zrobiła minę, jakby mówiono do niej w obcym języku. – W firmach często prowadzi się elektroniczny kalendarz spotkań z dostępem online dla sekretarki i szefa jednocześnie. Wtedy oboje mają do niego wgląd i mogą go niezależnie uzupełniać. – Wątpię, by Aśka coś takiego miała. Prędzej znajdę u niej w szufladzie podręczny zestaw do manikiuru. – Poczekaj. – Aniela wstała z kanapy i zdjęła z siebie czerwoną pelerynę. Od razu poczuła się pewniej w porannym stroju egzaminacyjnym, składającym się z koronkowej bluzki w kolorze écru i plisowanej spódniczki o barwie cynamonu. Przeczesała włosy palcami, po czym spojrzała z przedsiębiorczym błyskiem w oku na Martę i spytała: – To gdzie ten sekretariat?
– Impertynencka dziewucha! – Zoltan mruknął pod nosem, zamykając za sobą drzwi gabinetu. Czemu w ogóle z nią rozmawiał? Zachodził w głowę, kierując się w stronę sali konferencyjnej. I do tego powiedział jej o Sarze. Przez chwilę nawet pomyślał, że wytypował na biorcę dla Nomen Saraj tę wiejską dziewczynę. Zwariował, przecież na pewno tego nie zrobił. Dokładnie pamiętał tamto przenikanie. I pomimo tego, że wykonał je 34
jako niedoświadczony, siedmioletni chłopiec, to doskonale kojarzył zamożną rodzinę biorcy ze Szwajcarii. Poza tym, wiek się nie zgadza. W dodatku Nomen tej dziewczyny to Ángelos, tylko na drugie ma Sara. Czysty zbieg okoliczności. Coś jednak w jej spojrzeniu przypomniało mu jego dawne życie sprzed katastrofy. Nawet gdy mówiła do niego tonem świadczącym o pogardzie, to w jej oczach dostrzegał ciepło, które przywodziło mu na myśl beztroskie chwile dzieciństwa spędzane z rodziną. Łagodną matką, stanowczym ojcem i niepokornym, starszym bratem. Zoltan poczuł ukłucie w piersi i od razu zbeształ się w myślach za odgrzebywanie czegoś, co minęło bezpowrotnie osiemnaście lat temu. Przeklęta dziewucha od gazet! Minął kilku plotkujących pracowników, którzy widząc jego wilcze spojrzenie, rozproszyli się po korytarzu niczym szczury uciekające przed powodzią. Zoltan jednak ich nie zauważył. Był zbyt pochłonięty przeklinaniem w duchu Anieli. Nie dość, że widok jej nieprzytomnej twarzy przyspieszył poranny proces septyki, to przez nią będzie musiał odbyć go ponownie przed nocą. Po co ją w ogóle przywiózł ze sobą do firmy? Mało tego, zamiast od razu się jej pozbyć, przystał na propozycję Maurycego. Oby tylko doktorek zabrał ją przed zakończeniem spotkania z austriackimi Hermanami, bo stanowczo nie ma ochoty jej więcej widzieć. Pyskaty piegus! Zrugał ją ponownie w myślach i otworzył z rozmachem drzwi sali konferencyjnej. – Hallo, meine Herren. Ich hoffe Sie hatten eine gute Reise?3 – przywitał gości, siedzących przy długim hebanowym stole. Przeszedł sprężystym krokiem na koniec sali i rozsiadł się wygodnie na czołowym miejscu, w pikowanym fotelu obitym cielęcą skórą w zgniłozielonym kolorze. W jednej chwili jego myśli płynnie przeszły z dziewczyny w czerwonej pelerynie, na ubranych w letnie garnitury z kaszmiru, najbogatszych ze wszystkich Hermanów – inwestorów z Wiednia. Niespełna godzinę później wracał do swojego gabinetu z wyrazem satysfakcji na twarzy. Herman Neumann – właściciel największej na świecie sieci prestiżowych hoteli podpisał z nim umowę na pięciogwiazdkowy obiekt w stylu loftów. W umyśle Zoltana zaczął kreować się plan działań. Trzeba czym prędzej zwołać spotkanie zespołu. Rozdzielić obowiązki. Znaleźć odpowiednią fabrykę. Że też podczas przenikania nie natknął się na żadną. Trudno. Coś się znajdzie – nie każdy projekt musi opierać się na prostych rozwiązaniach. Oczywiście znacznie łatwiej było zakupić budy3
Z języka niemieckiego: Witam panowie. Mam nadzieję, że mieliście dobrą podróż? 35
nek po okazyjnej cenie od umierającego właściciela. Chociaż i tak większość dziewiętnastowiecznych fabryk jest w posiadaniu miasta. Nie będzie miał problemu z pozyskaniem jednej, gdy tylko zobaczą jego nazwisko. Te hieny ciągną do zagranicznych inwestorów jak muchy do miodu. Będą się mizdrzyć, komplementować, rozprawiać, szeptać w kuluarach na temat jego hojności dla Abisynii. Ochy i achy. Zoltan uśmiechnął się szyderczo. Dobrze zrobił, przybierając zagraniczne nazwisko. Dzięki temu wszyscy traktują go z szacunkiem i nie grzebią w jego przeszłości. Wszyscy żyją w przekonaniu, że mają do czynienia z potomkiem Brandenburgów. Głupcy! Ciekawe, czy byliby tak skorzy do interesów, gdyby wiedzieli kim był jego ojciec. Józef Czarniecki, Polak z krwi i kości, walczący z obcym kapitałem jak z ogniem, konserwatysta pełną gębą, który zginął w zamachu terrorystycznym z całą swoją rodziną. Prawie całą. Ale o tym wiedzieli tylko nieliczni. Przed oczyma stanął mu jak żywy obraz ojca – z szorstką twarzą, zaciętymi ustami, krzaczastymi brwiami, bujną czupryną oszronioną na skroniach siwizną i czarnymi oczami patrzącymi na niego krytycznie. Często tak na niego patrzył. Szczególnie gdy zwracał się do niego po imieniu, które z trudem przechodziło mu przez gardło. Zoltan, dopiero gdy dorósł, zrozumiał, dlaczego ojciec tak nienawidził tego imienia. Węgiersko brzmiące, nadane po liberalnym dziadku od strony matki, drażniło go niczym piasek w oku. Gdyby ojciec teraz żył i widział, jak jego syn wyprzedaje polskie zabytki stanowiące spuściznę po przodkach, to najpewniej uznałby go za wroga ojczyzny i posłał do samego diabła. Jednak Zoltan wiedział swoje. Gdyby nie on i zagraniczni Hermani, to większość z tych wspaniałych budowli popadłoby w ruinę. Albo na skutek śmierci właścicieli, albo zaniedbania przez miasto. A tak, może i są w obcych rękach, ale chociaż cieszą oko. Minął obojętnie biurko sekretarki. – Spotkanie zespołu za dziesięć minut. Kawa z ekspresu na biurku za trzy minuty – rozkazał i otworzył drzwi gabinetu. – Pewnie wolisz czarną bez cukru niż latte? Stanął jak wryty. Od razu domyślił się, kto jest autorem pytania. Zacisnął rękę na klamce tak mocno, że aż mu kostki zbielały. Co ona, u diabła, robi w sekretariacie?!
36
– Chyba wyraźnie mówiłem, że masz nie opuszczać gabinetu, prawda? – Odwrócił się, obrzucając Anielę gniewnym spojrzeniem. – Nie do końca. – Wyszła zza biurka. – Mówiłeś, że mam nie pokazywać się w moim okropnym stroju na korytarzu. Dopiero teraz zauważył, że szczupłe ciało dziewczyny okrywa elegancka bluzka z koronki, która podkreśla delikatne ramiona i nęcący dekolt usłany drobnymi piegami. Lśniące guziczki w kształcie pereł przyciągały wzrok do niedużych piersi, które przy tak wątłej sylwetce wydawały się wręcz idealnie kształtne. Skromna spódniczka, sięgająca nieco za kolano, odsłaniała zgrabne nogi, które pomimo tego, że odziane w szmaciane baleriny, sprawiały wrażenie niezwykle długich. Zoltan uniósł brew. Było coś ponętnego w wyglądzie tego ciała, które przywodziło mu na myśl zapach olejku migdałowego i muśniętej słońcem skóry po upalnym dniu spędzonym na plaży. Nieoczekiwanie nasunęło mu się jedno pytanie: czy w każdym zakamarku jest taka piegowata? Wyraz twarzy Zoltana wzbudził w Anieli mieszane uczucia. Z jednej strony patrzył na nią, jakby była wyścigową klaczą na licytacji; z drugiej zaś, jego oczy pobłyskiwały niczym madagaskarskie akwamaryny, a w ich kącikach pojawiły się wachlarze urokliwych zmarszczek. Musiała przyznać, że wyglądał atrakcyjnie. Jego wyraziste dotąd rysy złagodniały, szydercze usta stały się pełniejsze i przez to zaskakująco kuszące, a na prawym policzku zarysował się zmysłowy dołeczek. Serce zabiło jej mocniej, niż powinno. – Faktycznie. – Jego głęboki głos przerwał elektryzujące milczenie. – Nie zauważyłem, że zmieniłaś strój na bardziej... – Zmierzył ją od stóp do głów. – Kobiecy. Aniela spojrzała na niego podejrzliwie. Dopiero co był opryskliwy, a teraz stał się najzwyczajniej miły. Momentalnie nasunął jej się wniosek: facet ma zaburzenia osobowości. – Cóż. Dziękuję – odparła i uśmiechnęła się do niego ciepło. Zbyt ciepło. Zoltan poczuł ukłucie w piersi i napiął mięśnie. – Skoro omówiliśmy już sobie kwestię twojego wyglądu… – zaczął gardłowo. – Wyjaśnij mi, co, do cholery, robisz jeszcze w mojej firmie, i to na miejscu sekretarki? Aniela otworzyła usta. A jednak jest zaburzony, i to solidnie.
37
– Chciałam ci przypomnieć, że zwolniłeś swoją sekretarkę – odparła najbardziej rzeczowo, jak potrafiła. – Nie przypominam sobie jednak, żebym zatrudniał ciebie na to stanowisko. – Bo nie zatrudniałeś. – Więc... – Uniósł brwi. – Co tu robisz? – Pomagam Marcie Zawadzkiej. – Graficzce? – Kazałeś Joannie znaleźć kogoś na swoje miejsce. Padło na Martę, która zapewne jest doskonałą artystką grafikiem, ale nie ma pojęcia o prowadzeniu sekretariatu. Gdy próbowała opanować kryzysową sytuację, natknęła się na mnie, a ja zaproponowałam jej pomoc. Zoltan patrzył na nią przenikliwe, jakby chciał z jej mowy ciała wyczytać prawdomówność. – A na czym polegała ta kryzysowa sytuacja? – zapytał. – Drobnostka. – Aniela machnęła ręką. Liczyła się z tym, że wyznanie mu prawdy może skończyć się atakiem furii, uwieńczonym zwolnieniem Marty. Lecz Zoltan nie przyjął wymijającej odpowiedzi. – Na czym polegała ta kryzysowa sytuacja? – zapytał ponownie głosem świadczącym o tym, że nie toleruje zbywania. Przeklęty uparciuch! – Naprawdę nic ważnego. Dzwonił klient, a ponieważ zabrałeś ze sobą kalendarz, to pomogłam Marcie stworzyć profil w Outlooku i zapisać w terminarzu pana… – Pochyliła się i spojrzała na ekran komputera. – Hermana Olivera Davisa. Zrobiłam też profil na twoim laptopie, żebyś miał stały dostęp do aktualnego widoku. Możesz sam wpisywać... – Szsz! – Zoltan uciszył ją uniesieniem dłoni, po czym zmarszczył z niedowierzaniem czoło. – Grzebałaś w moim laptopie? Aniela założyła ręce na piersi. – Najwyraźniej jesteś wybiórczo głuchy, bo nic nie wspomniałam o grzebaniu w czymkolwiek. Nie jestem kretem. Mówiłam, że utworzyłam ci na komputerze profil do prowadzenia kalendarza wspólnie z sekretariatem. Dzięki temu unikniesz niespodziewanych spotkań, tak jak to miało miejsce dzisiaj. Zoltan miał mord w oczach. Nikt nie miał prawa zbliżać się do jego komputera. Nikt! A jeśli czytała jego notatki z przenikania? 38
Zacisnął zęby. Musiał zachować spokój i zebrać wszystkie fakty. – Skąd miałaś hasło? – zapytał. – Hasło? – Aniela uniosła brwi. – A! Do komputera? – Zaśmiała się melodyjnie. – Trochę pokombinowałam. Zawsze intrygowały mnie łamigłówki. – I? – ponaglił ją ruchem ręki. – Ponieważ wyglądasz na egocentryka, stwierdziłam, że słowo Zoltan będzie zapewne częścią hasła. Co do drugiej połowy, to chyba miałam szczęście. Mężczyźni ogólnie mają bzika na punkcie swoich aut. Wpisałam więc kolor twojego diabelskiego pojazdu. I w ten oto sposób powstało słowo Zoltanczarny, które okazało się strzałem w dziesiątkę. Zoltan sapnął. Przynajmniej nie miała pojęcia, że czarny to jego przezwisko z dzieciństwa. Teraz musiał się dowiedzieć, jakie pliki przeglądała na komputerze. Bo na pewno jakieś musiała przeglądać. Jak tylko będzie miał niezbite dowody, policzy się z tą bezczelną dziewuchą. – Wezwij natychmiast Damiana – nakazał i odwrócił się w stronę drzwi. – Damiana? – Informatyka – wyjaśnił, mijając próg gabinetu. – A! I zrób mi tę cholerną kawę. Czarną, mocną, bez cukru. – Jakże mógłbyś chcieć inną – mruknęła pod nosem. – Co? – Co ze spotkaniem zespołu? – zawołała za nim. – Musi poczekać! – odparł i zatrzasnął za sobą drzwi.
39
– Jesteś pewien? – Zoltan przeniósł wzrok na Damiana, który siedział przed jego komputerem. Widok flanelowej koszuli w kratę i przetartych dżinsów informatyka sprawił, że Zoltan wydął z niesmakiem usta. Z chęcią zwolniłby go za niechlujny ubiór, gdyby miał kogoś równie dobrego na jego miejsce. – Pewniejszy nie będę – odpowiedział Damian i przeczesał dłonią grzywkę w kolorze mokrego piasku. – Podczas ostatniego logowania nie przeglądano żadnych plików. Użytkownik stworzył jedynie profil w Outlooku, powpisywał terminy do kalendarza i udostępnił go dla komputera w sekretariacie. Trzeba przyznać, że odwalił kawał dobrej roboty. – Odwaliła – poprawił go Zoltan. – Dziewczyna? – Jego zielone oczy się zaśmiały. – Ho, ho. Tym bardziej należy jej się szacuneczek – oświadczył, odchylając się na fotelu. – Jesteś wolny – mruknął Zoltan. Damian powrócił do pionu, słysząc tę nagłą odprawę. Serce mu przyśpieszyło. – To znaczy? – Wracaj do swoich obowiązków – odpowiedział Zoltan i zamyślony zaczął chodzić po gabinecie. Gdy tylko informatyk znalazł się na korytarzu, dopadli go: dziewczyna w turbanie, mężczyzna z bródką oraz pulchna kobieta o orlim nosie i baranią trwałą na głowie. – Co chciał? Sprawdzał nasze komputery? Boże, jakiś ty blady, chyba cię nie zwolnił? A może chce wylać kogoś z nas? Mówże coś! – przekrzykiwali się nawzajem. – Spokojnie. Szef potrzebował tylko mojej porady. Cała trójka wypuściła z ulgą powietrze. – Porady? – zapytała ze zdziwieniem Marta. – Przecież on jest zbyt pyszny, by radzić się kogokolwiek. Nawet takiego zdolnego informatyka, jak ty – uśmiechnęła się, na co blondyn momentalnie poczerwieniał. – Miło, że ktoś docenia moją pracę – odpowiedział. – Jezu, zaraz zwymiotuję od tej słodyczy. Mów konkretnie, czego chciał?! – obruszył się brunet z bródką. – Rados, wyluzuj. Ktoś, bez wiedzy Brandenburga, odpalił jego kompa. Szef był ciekaw, jakie pliki przeglądał. 40
Pracownicy spojrzeli po sobie. – Kto był na tyle głupi, żeby wkradać się do laptopa Brandenburga? – zapytał Radek. – Przecież to jak wejść w paszczę samego lwa – zauważyła starsza kobieta. – Wydaje mi się, że osoba, która to zrobiła, miała dobre intencje. Tak naprawdę nie zajrzała w żaden plik, tylko utworzyła Brandenburgowi kalendarz, robiąc do niego dostęp z komputera w sekretariacie. – W sekretariacie? Czyli to pewnie Joanna – stwierdził mężczyzna z bródką. – No co ty. – Damian się zaśmiał. – Joanna nadaje się do mrugania rzęsami przed klientami. Tu potrzebny był spryt. – Czyli kto w takim razie…? – Aniela… – Marta powiedziała cicho i odwróciła się w stronę biurka. Wszyscy jak na komendę podążyli za nią. – Ty? – Kobieta z baranem wykrzywiła usta. – Mea culpa – Aniela teatralnym gestem chwyciła się za pierś. Damian i Radek parsknęli śmiechem. – Dziecko! – Starsza kobieta podniosła głos. – Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co zrobiłaś. – Dokładnie wiem, co zrobiłam – odparła Aniela. – To nie są żarty! Pan Brandenburg na pewno cię za to zwolni. – Kobieta zabulgotała, aż zatrząsł jej się tłusty podbródek. – Wpierw musiałby mnie zatrudnić, a z tego, co mi wiadomo, nie dostąpiłam takiego zaszczytu. – To jakim prawem w ogóle tutaj jesteś! – zaatakowała ją kobieta. – Och, pani Eugenio! – Marta spojrzała na nią z odrazą. – Aniela zaoferowała mi pomoc. Dzięki temu mogłam zająć się swoją pracą. – Tak! Oczywiście! A jak wypłyną przez nią tajne informacje z firmy albo nie daj Boże coś zginie, to nad kim Brandenburg będzie się pastwił, co?! Krew uderzyła Anieli do skroni, a dłonie same zacisnęły się pięści. – Zginie? Nie jestem złodziejką! – Wstała. Kobieta parsknęła.
41
– A który złodziej się przyzna? Włamałaś się do komputera Brandenburga, a to wystarczający dowód na to, że masz zakusy na doliniarza. Coś ty w ogóle za jedna? Może to przez ciebie szef zwolnił naszą Asię, co? Aniela poczuła dławienie w gardle. – Z tego, co zdążyłam zaobserwować… – starała się opanować lekko drżący głos – wasz szef zwolnił Joannę, bo nie wywiązywała się z powierzonych jej obowiązków. Chociaż początkowo byłam zaskoczona jego decyzją, to po tym krótkim zastępstwie w sekretariacie stwierdzam, że postąpił słusznie. Rozgardiasz, jaki panuje w jej szafkach, przypomina skład makulatury. – Jak śmiesz! Ty... ty… piegusie. – Twarz kobiety, niemal przemieniła się w pysk wściekłego buldoga. – Joanna miała doskonałe referencje i kwalifikacje. Sama ją polecałam. – Złapała się pod boki. – A ty, jakie masz kompetencje? Pewnie ż a d n e . – Zatopiła rybi wzrok w Anieli, po czym prychnęła ze wzgardą, aż ślina pociekła jej po brodzie. – Nie wiem, po co ja w ogóle z tobą dyskutuję? – Zaśmiała się nerwowo. – Znając sadyzm Brandenburga, wyrzuci cię stąd na zbity pysk, tym bardziej że nie jesteś nawet jego pracownicą – dodała z błyskiem satysfakcji w oku. – Od tej chwili już jest – rozległ się władczy głos. – W przeciwieństwie do pani, pani Raszewska.
42
Zoltan wyszedł z klimatyzowanej pracowni swojego krawca na skąpany słońcem chodnik. Upał uderzył go w twarz. Nienawidził takiej pogody. Najchętniej zaszyłby się w lodowatej piwnicy Arkan i opróżnił butelkę dobrze schłodzonego Chateau Petrus rocznik 1980. Na samą myśl o intensywnym smaku jeżyn, nucie kawy arabskiej połączonej z aromatem wiśni, jagód i przypalonego dębu poczuł pragnienie. Po przeciwnej stronie dwupasmowej jezdni zamajaczył mu szyld starodawnej kawiarni w stylu art déco. Porozstawiane na zewnątrz rozłożyste parasole dawały przyjemny cień usadowionym w wygodnych fotelach klientom, sączącym przez słomkę egzotyczną grenadinę fresh albo zmrożone caffe freddo. Zoltan ominął swoje auto i ruszył w stronę białych pasów, które pływały w smolistej rzece asfaltu. Ku jego niezadowoleniu światło zmieniło się z zielonego na czerwone, wstrzymując skutecznie jego podróż w kierunku oazy. Wybornie, będzie teraz stał bezczynnie klika minut w tym skwarze jak jakiś pustynny jaszczur. – Poluzował zapięcie rękawiczek, które szczelnie okrywały jego dłonie i przylegały do mankietów koszuli z długim rękawem. Porozbierani do granic możliwości przechodnie patrzyli na niego jak na wariata. – Zawsze zastanawia mnie, co sobie o nas myślą? – Usłyszał znajomo niski głos. – Pewnie, że mamy alergię na słońce albo pochodzimy z sekty, która zabrania nam odsłaniać ciało. Zoltan łypnął niechętnie w bok i ujrzał rozbawioną twarz Ugandczyka. – Co tu robisz? – zapytał. – Pracuję. Zoltana ta odpowiedź nie satysfakcjonowała. Otaksował ciemnoskórego mężczyznę. Postawna sylwetka Mosesa prezentowała się nienagannie w jasnym garniturze z lekkiej tkaniny w subtelną kratę. Zoltan trochę pozazdrościł mu krawca. – Jak zwykle elegancki – mruknął. Moses ukłonił się. – Nie od dziś wiadomo, że Nomen Moses ceni sobie dobrobyt i wygodę. Przecież tysiące lat temu miał być synem Faraona. – Uśmiechnął się i poprawił krawat. – Po co przyjechałeś? – zapytał Zoltan. – Urban mnie wezwał. 43
Na twarzy Zoltana pojawił się wyraz zdziwienia. Nigdy nie widział Urbana, chociaż wiele o nim słyszał. – Urban Premier? A to ciekawe. Po co? – Rozmawialiśmy o Nomen pewnego chłopaka. – Co za chłopaka? – Zoltan popatrzył podejrzliwie na Mosesa. – Jego. – Ugandczyk skinął głową na nastolatka w full cap, szortach za kolano, koszulce z napisem Keep calm and smoke weed ozdobionym liściem marihuany i longboardem pod pachą. – Jest dawcą? – zapytał Zoltan. – Tak. Dzisiaj w nocy wreszcie znalazłem biorcę dla jego Nomen – wyjaśnił Moses. – Znasz to uczucie: presja czasu, a ty nie możesz nikogo znaleźć? – Raczej nie mam z tym problemu. – A ja musiałem się nałykać hydroksyzyny. – Moses wykrzywił usta. – W sumie, spałem ciągiem osiemnaście godzin. Zaliczyłem sześć przenikań. Przy ostatnim się udało. – Westchnął i przeniósł wzrok na chłopaka. – Trochę szkoda dzieciaka, nie? Zoltan nie potrafił ocenić, czy Ugandczyk szczerze żałuje dawcy, czy to tylko gra pozorów. Znał Mosesa na tyle, by wiedzieć, że ten jest doskonałym aktorem. Tym bardziej że jako Laufer nie miał prawa do silnych uczuć. – Wiesz, że nie możesz ingerować w jego śmierć? – Wiem. – To dlaczego go śledzisz? – Nie śledzę, wracam od Premiera. Chłopak też tam był. – Co znaczy, był? – Jest synem kucharki. – Czyli Premier go zna? – Tak. Robił już wszystko, by chłopak pozostał przy życiu, ale Nomen tego dzieciaka się uparł. – Uhm. – Zoltan przyglądał się nastolatkowi. – Niesamowite, że Premier ma wszystko, czego może zapragnąć człowiek: władzę, znajomości, pieniądze, a wobec Nomen okazuje się bezradny. Po co w ogóle zawraca sobie głowę tym dzieciakiem? Jeśli Nomen chce opuścić chłopaka, trudno. Droga wolna! Moses patrzył z niedowierzaniem na Zoltana. Wyglądał tak, jakby słowa, które wypłynęły z ust Laufra, poruszyły go do żywego. 44
– Premier realizuje misję nawracania Nominum4, która ma dużą szansę powodzenia – wyjaśnił Moses. – Urban ma jednak wielu przeciwników swojej reformy. Niektórzy Hermani chcą go obalić i mają już kogoś na jego miejsce. – Jesteś dobrze poinformowany – stwierdził Zoltan. – Mój brat jest Hermanem. – To od niego dostałeś zlecenie na tego chłopaka? – Tak się jakoś złożyło, że Musoke o mnie pomyślał. – Moses uśmiechnął się, na co Zoltan wywrócił oczyma i spytał: – Powiedz lepiej, dlaczego Nomen nie chce już więcej tego chłopaka? – Z tego, co mówił Premier, dzieciak lubi sobie zapalić coś mocniejszego, poimprezować, wypić, wciągnąć ścieżkę. Ogólnie ma słabą wolę, jeśli chodzi o używki. Nomen zaś ma bardzo niechętny stosunek do narkotyków. – Jak się nazywa chłopak? – Andrzej. – Czyli jego Nomen to Andréas. – Zoltan zaczął przeszukiwać swoją pamięć z niekończącą się ilością małych szufladek. W każdej z nich zawarta była charakterystyka Nomen, z którym miał kontakt w swoim życiu. – Faktycznie… – zaczął po chwili. – Kilka lat temu miałem dawcę z Estonii o tym imieniu. Andre lubował się w heroinie i z tego powodu jego Nomen zażądał zmiany. – Coraz częściej Nomina są niezadowoleni i każą sobie szukać biorcy. – Moses z rozżaleniem pokiwał głową. – Mają do tego prawo – odparł Zoltan. – Zawsze tak było, jest i będzie. Jednemu Nomen nie będzie odpowiadać nadużywanie narkotyków, drugiemu skłonności depresyjne, a trzeciemu frywolność. Z pokolenia na pokolenie ludzie są coraz bardziej skomplikowani, cywilizacja niesie za sobą uciechy, pokusy i wyzwolenie. Nie każde Nomen żyjące od tysięcy lat potrafi to zaakceptować. – Więc uważasz, że Nomen woli wymienić taką skom p li kowa n ą osobę, nie dając jej nawet szansy na poprawę? – A po co ma się męczyć kilkanaście lat z człowiekiem w nadziei, że ten się zmieni? – Zoltan wzruszył ramionami. – Zauważyłeś, że ostatnio umiera coraz więcej nastolatków? – Niestety. 4
Odmiana liczby mnogiej słowa Nomen (dopełniacz) 45
– Niedługo dojdzie do tego, że pozostaną tylko dzieci i starcy, aż w końcu wyginiemy, jak dinozaury – stwierdził Zoltan. – Naprawdę tak sądzisz? – A kto będzie rodził ludzi i ich wychowywał? – Hermani. – Chyba zapominasz, że Herman to też człowiek, też składa się z Nomen, Ipsum i Lokum. – Ale każdy Herman może komunikować się ze swoim Nomen – zauważył Moses. – Ale też, tak jak człowiek, się zmienia. Jego Ipsum, to struktura psychiczna, która na skutek doświadczeń życiowych ulega często całkowitej metamorfozie. Jego Lokum, jak każde ciało na początku życia, jest niezdolne do samoobsługi, nie potrafi koordynować swoich poczynań i przemieszczać się. Dopiero po jakimś czasie dojrzewa, przekształca się, przejmuje nad sobą całkowitą kontrolę, by pod koniec swego istnienia znów ją utracić. A Nomen jest niezmienne od tysięcy lat. Ewolucja człowieka może mu zwyczajnie nie odpowiadać, nawet jeśli Nomen ma znaczny wpływ na decyzje i poczynania osoby, w której się znajduje. Zauważ, to, że zagwarantujemy mu odpowiedniego biorcę dziś, nie oznacza, że za dziesięć, dwadzieścia lat Nomen będzie z niego zadowolony. – Przesadzasz. Mnie się już zdarzyło, że Nomen zrezygnował z deklarowanego opuszczenia dawcy. Mój brat go przekonał. Może i w tym przypadku Nomen zmieni zdanie? – Moses zerknął na chłopaka, który stał nieopodal nich. – To podobno dobry dzieciak, tylko chwilowo wpadł w złe towarzystwo. Nastolatek wyjął właśnie z kieszeni pogniecionego dżointa, odpalił go i sztachnął się po samą przeponę. Oczy momentalnie zaszły mu mgłą, a na twarzy pojawił się błogi uśmiech. Jakby nieświadomy swojej obecności w rzeczywistym świecie, zaciągnął się ponownie, rzucił sobie deskę pod stopy, wjechał na niej na jezdnię i nagle, jakby ktoś wyłączył wtyczkę. Chłopak upadł nieprzytomny, uderzając głową o asfalt. Ktoś z przechodniów ruszył mu na ratunek. Nie zdążył. Samochód ciężarowy przejechał po dzieciaku jak po ulicznym gołębiu.
46
Helikopter. Podniesione głosy. Twarze wykrzywione w przestrachu. Usta zaciśnięte w lęku. Serca dudniące. Oczy niedowierzające. Myśli błagające Boga: oby mojego dziecka to nigdy nie spotkało. Bezwładne ciało. Rozrzucone conversy. Kierowca, rwący włosy z głowy. Krew. Nikt nie podszedł do chłopaka. Żeby nie zaszkodzić. A może, by się nie pobrudzić? Niektórzy patrzyli, inni dyskutowali bądź czekali w milczeniu na służby ratunkowe. Karetka ledwo przecisnęła się przez sznur aut. Samochody ustępowały jej miejsca, podjeżdżając z trudem pod wysoki krawężnik. Ambulans wył w niebogłosy – jakby to miało jakoś pomóc. Wręcz przeciwnie, wycie potęgowało tylko irytację wśród bezradnie manewrujących kierowców, starających się zjechać z drogi. W końcu ratownicy wysiedli, podbiegli do dzieciaka i pochylili się nad jego zmasakrowanym ciałem. Gapie wychylali z zaciekawieniem głowy, złorzecząc, że medycy zasłonili im widok. Ratownicy zabrali chłopaka do karetki. Wśród przechodniów zapadała cisza. Na chwilę. Na sekundę. Tyle wystarczało, by mózg przyswoił fakty, by Ipsum każdego z gapiów poczuło żal, by Lokum rozluźniło mięśnie, a Nomen zareagowało. Jedni stali z niedowierzaniem wymalowanym na twarzach. Niektórzy wyciągnęli telefon, by sprawdzić, czy ich syn na pewno siedzi w szkolnej ławce. A pozostali odeszli w swoją stronę, kontemplując o doczesności i kruchości życia ludzkiego. Zoltan nie zaliczał się do żadnej z tych osób. Dla niego śmierć miała inny wymiar. Nie żałował chłopaka, nie zastanawiał się nad tym, czy jego odejście miałoby jakiekolwiek znaczenie. Nie ubolewał nad tym, że Nomina porzucają młode ludzkie ciała jak brudną koszulę, dla której może istniałaby jeszcze szansa, gdyby ktoś zechciał ją wyczyścić. Przecież zdaniem Mosesa wystarczyło jedynie trochę cierpliwości, wysiłku i odpowiednich narzędzi. Zoltan jednak nie widział człowieka jako całości. Spaczony rolą Laufra dostrzegał w nim tylko trzy oddzielne elementy, z jakich się ów składał. Dwa z nich uważał za kluczowe – Nomen i Lokum. Ipsum mogło dla niego nie istnieć. Skoro on sam tłumił je poprzez proces septyki, to każdy inny człowiek mógł bez niego żyć. Wówczas ludzie byliby mniej skomplikowani, przez co ich życie byłoby łatwiejsze. A tak, Nomen mówi jedno, a Ipsum drugie. Po co to rozdarcie, ten odwieczny konflikt wewnętrzny? Nomen ma swoje mocne cechy, i to wystarczy. A po co Ipsum? Nikt do końca tego nie 47
wiedział. Nawet w Pryncypium nie było jasnej definicji Ipsum. Zoltan spotykał się już z różnymi określeniami – jaźń, id, wrodzone popędy, dziedziczone geny, fizjologia, natura, wewnętrzne ja. Przez tysiące lat nikt nie potrafił zbadać tego tworu, który u jednych podporządkowywał się Nomen, a u innych już nie. Byli jednak ludzie tacy jak on, którzy posiadali dar czytania Ipsum i tworzenia jego profilu. Dostawali możliwość tłumienia go we własnym ciele za pomocą septyki, po to, by bez przeszkód sprawować funkcję Laufra. Po to, by zwyczajnie nie zwariować. Karetka zabrała chłopaka, a policja przywracała stopniowo ruch do porządku. Życie na głównej ulicy Abisynii wracało do wielkomiejskiego pędu. Zoltan z Mosesem zasiedli pod rozłożystym parasolem, za drewnianymi barierkami zdobionymi żeliwnymi floresami. Zoltan zazwyczaj nie miał ochoty na towarzystwo, jednak tym razem zaintrygowany nietypowym zachowaniem Mosesa, postanowił napić się z nim czegoś mocniejszego. Siedział teraz naprzeciw niego, dostrzegając niepokojące skurcze na twarzy dawnego współlokatora z hermańskiej bursy. – Wódkę i colę z lodem – rzucił Ugandczyk do kelnerki. – Dla mnie metaxa – dodał Zoltan. Moses założył nogę na nogę. Jego twarz co chwilę wykrzywiał grymas, a po gładko wygolonej głowie spływały strużki potu. Obaj siedzieli przez kilka dobrych minut w milczeniu, niby pochłonięci obserwacją śpieszących na lunch przechodniów, którzy wylewali się tłumnie ze szklanych molochów. Zoltan kątem oka obserwował Ugandczyka. Znał go od dawna, i choć trafił do bursy w tym samym czasie co Moses i zjadł z nim beczkę soli, to nie potrafił go nazwać swoim przyjacielem. Być może dlatego, że posiadanie przyjaciół nie leżało w jego naturze, a może dlatego, że Moses zawsze wydawał mu się słabym człowiekiem. Jego zdaniem nie nadawał się na Laufra, bo chociaż posiadał dar przenikania, to miał za mało silnej woli i zbyt mocne Ipsum, by całkowicie je w sobie stłumić. Kelnerka podała napoje i uśmiechnęła się kokieteryjnie do Mosesa. Ten jednak, choć nie stronił nigdy od flirtu, nie odwzajemnił jej zalotów. Łyknął łapczywie wódkę, po czym popił ją szklanką coli. – Jeszcze raz to samo – powiedział do dziewczyny i postawił, drżącą dłonią w rękawiczce, szklankę na tacy. Kelnerka odeszła w milczeniu. 48
– Nie wyglądasz najlepiej. – Zoltan zamieszał oleisty napój w kieliszku, powąchał i zamoczył usta w karmelowym alkoholu. – To przez ten upał. – Barierki nas skutecznie zasłaniają. – Zoltan ściągnął lniane rękawiczki i rzucił je na stół. – Zdejmij swoje. Moses o skórze zwykle czarnej jak smoła, zbladł. – Chyba wytrzymam. – Silił się na uśmiech. – Nie jest mi aż tak gorąco. – Zdejmij – powtórzył Zoltan spokojnie, choć w jego głosie zabrzmiał władczy ton. – Nie ma takiej potrzeby. – Poprawił się nerwowo na krześle. Zoltan nieoczekiwanie wstał, chwycił Ugandczyka za nadgarstek i jednym ruchem ściągnął mu rękawiczkę. Widok, który ujrzał, sprawił, że zaniemówił. Zajrzał Mosesowi w oczy. Dopiero z tak bliskiej odległości dostrzegł w nich ból, który musiał trawić ciało od środka. Przeniósł ponownie wzrok na jego dłoń. Fioletowo–czarna skóra wybrzuszyła się do granic możliwości od nabrzmiałych żył. – Włóż ją z powrotem. – Rzucił mu rękawiczkę i usiadł na swoim miejscu. Moses pośpiesznie zasłonił dłoń, chroniąc się jak zlęknione dziecko przed badawczym wzrokiem zbliżającej się kelnerki. – Coś panom jeszcze podać? – Postawiła kieliszek na stole. – Macie coś przeciwbólowego? – zapytał Zoltan. – Paracetamol. – Chodziło mi o coś dużo mocniejszego. Kolega musi nabrać nieco dystansu. – Podniósł sugestywnie wzrok na dziewczynę. Kelnerka nie zdawała się zdziwiona jego pytaniem. – A co pana interesuje? LSD, DMT, atropina… – zaczęła bez skrępowania. – Morfina. – Życzy pan sobie: doltard, vendal retard czy continus? – Dziewczyna mówiła spokojnym głosem, jakby wymieniała rodzaje sałatek do grillowanego steka. – Doltard. – Ile sztuk? – Osiem. Kelnerka odchrząknęła dyskretnie. – Dzienna dawka nie może przekroczyć dziewięćdziesięciu miligramów, szczególnie przy łączeniu leku z alkoholem... 49
– Przynieś mi ten cholerny doltard i szklankę wody – syknął Zoltan. Dziewczyna zrobiła wredną minę, której na jej szczęście żaden z nich nie dostrzegł, i odeszła od stolika. – Kiedy ostatni raz przechodziłeś proces septyki? – Zoltan wyjął cygarnicę i zapalił papierosa. – Dawno. – To znaczy? – Zaciągnął się dymem. – Trzy miesiące temu. Zoltan wypuścił głośno powietrze. – I jeszcze dychasz? – Jak widzisz. – Widzę, w jakim paskudnym stanie są twoje ręce, i wolę sobie nie wyobrażać, co dzieje się z resztą ciała. Odstraszasz skutecznie, jak zombie. Do stolika podeszła Kelnerka. Postawiła szklankę wody i małe, metalowe pudełeczko. – Mogę coś jeszcze zaproponować? – zapytała grzecznie. – Święty spokój – padło z ust Zoltana. Dziewczyna zacisnęła zęby, odwróciła się na pięcie i odeszła. Zoltan przesunął pudełko w stronę Mosesa. – Weź teraz dwie, a w drodze powrotnej zahacz o katedrę. Mają tam najchłonniejsze witraże w mieście. Ich ołowiane łączenia i tlenki metali doskonale działają na septykę. Przysysa się do nich jak cielak do cyca i spokojnie, bez niepotrzebnych zrywów trawi i opróżnia zebrane Ipsum. – Ale ja nie chcę septyki. – Moses zacisnął zęby. – Nie chcę ani jej, ani jej piekielnego procesu. Zoltan uniósł brew. – W takim razie obawiam się, że nasze dzisiejsze spotkanie może okazać się ostatnim. – Zaciągnął się papierosem i pokręcił głową. – Nie rozumiem. Czemu to robisz? – Zoltan, ja chcę żyć normalnie. Moje Nomen jest ambitne, ale Ipsum zbyt wrażliwe. Chcę pogodzić w sobie te dwie sprzeczności. Nie uda mi się to, gdy będę wysysał z siebie wszystkie uczucia. Nie chcę więcej zabijać w sobie Ipsum tylko dlatego, że mam dar przenikania.
50
– Twoja matka osiemnaście lat temu zdradziła Hermanom, że odziedziczyłeś po niej dar, dlatego przeszedłeś operację wszczepienia. Jak każdy z nas. Jak chcesz się teraz pozbyć septyki? Czy nie widzisz, że ona cię zatruwa? Jeśli nie poddasz się jej procesowi, umrzesz. – Szukam chirurga… – I co on zrobi? Przedmucha ci żyły? Podłubie w lewej komorze serca? Rozetnie brzuch i wyciągnie z niego pępowinę? Gdyby to było takie proste, miliony Laufrów poddałoby się takiej operacji. Od tysięcy lat Zgromadzenie Hermanów strzeże jak oka w głowie tajemnicy wszczepiania septyki. Tylko oni wiedzą, jak ją usunąć, nie zabijając Laufra. To nie jest laparoskopia woreczka żółciowego. Nikt z nas tak naprawdę nie ma pojęcia, co w sobie nosi, mimo tego, że widzieliśmy postać septyki poza ludzkim ciałem. – Ale ja chcę żyć jak ci wszyscy ludzie. – Ugandczyk zatoczył dłonią wokół. – Opanuj się! Życie ci niemiłe? – Zoltan pochylił się i zajrzał w czarne oczy Ugandczyka. – Mamy wspaniałe narzędzie w postaci septyki. W razie nadmiaru emocji, uczuć, bodźców nie musimy, tak jak inni, upijać się do nieprzytomności czy narkotyzować, by wyciszyć Ipsum. Kilka minut cierpienia i po uczuciach. Mamy spokój na co najmniej miesiąc. – Oparł się ponownie na fotelu i napił metaxy. – Taki jesteś mądry, a sam nie stronisz od używek. Nim się obejrzysz, Nomen cię porzuci. Nie będzie chciał istnieć w ciele, które sukcesywnie podtruwasz. Kącik ust Zoltana uniósł się. – Nomen Zoltán jest wodzem, tytoń to jego ojciec, a okowita matka. Nomen upaja się moimi nałogami. Poza tym mam inne powody, by czasami się napić. – Jak każdy z nas. Tylko że niektórzy nie wypierają swoich emocji i mówią otwarcie, że nie są twardzielami. Może, mimo septyki, twoje Ipsum też czasami dochodzi do głosu? To nie wstyd przyznać się, że się czuje, w końcu jesteśmy tylko ludźmi. Zoltan nerwowo zagasił papierosa. – Bredzisz. – Nie wydaje mi się. – Moses wstał. – Wiesz, Zoltanie, być może jestem skończonym głupcem i niedługo wytrzymam w takim stanie. Ale nie zamierzam więcej poddawać się procesowi septyki. Chcę żyć jak człowiek, poczuć smak prawdziwych emocji, uczuć: radości, rozczarowania, a nawet bólu. – Brak procesu cię zabije. – Zoltan wykrzywił usta. – A jak nie, to zrobią to Hermani za złamanie Pryncypium. 51
– Najwyżej wtrącą mnie do lochów. – Gdzie umrzesz z głodu. – Zoltan umoczył usta w drinku. – Być może. Ale wierzę, że prawdziwe życie jest tego warte. Premier ma pewien plan, który może odmienić nasz los. – Jesteś głupcem. – Zoltan wstał z wyraźnym zamiarem zakończenia rozmowy. – Naszego losu nie da się odmienić. Ugandczyk rozłożył ręce. – Cóż, ja mam bardziej pozytywną wizję przyszłości – wyjaśnił. – Takie już moje Nomen. Zoltan nic nie odparł. Nie widział sensu ciągnięcia tej idiotycznej i nic niewnoszącej rozmowy. Kiwnął jedynie Mosesowi na pożegnanie i poszedł w swoją stronę. W drodze powrotnej rozpamiętywał czasy spędzone wspólnie z Ugandczykiem w międzynarodowej szkole, do której razem chodzili. Lekcje prowadzone przez Hermanów, ćwiczenia praktyczne, noce w hermańskiej bursie poświęcone lokowaniu Nomen. Nigdy nie zapomni dnia, kiedy na anatomii po raz pierwszy ujrzał postać septyki. Herman Gregor wpierw pokazał im gotową do wszczepienia larwę. Pełzała w słoju z cielęcą krwią, która podobno smakiem i zawartością uczuć była najbardziej zbliżona do ludzkiej. Mała, wyglądająca jak glista ziemna, zdaniem nauczyciela w niczym nie przypominała dorosłego osobnika, który dojrzewał i rósł wraz z Laufrem. O tym, jak wyglądał dokładnie ów osobnik, Zoltan przekonał się na własne oczy podczas kolejnej lekcji. Wtedy to dwóch innych Hermanów wwiozło do klasy dwumetrową przeszkloną komorę, w której pływała niczym wąż morski dojrzała septyka. Długa jak jelito ludzkie, o obłym łbie, skórze białej i cienkiej, miejscami niemal przezroczystej, wiła się niecierpliwie w dwustu litrach ciemnoczerwonej krwi. Była to matka tysiąca córek i synów, które hodowano w tunelach rozpoczynających się pod budynkiem Parlamentu, liczących dziesiątki kilometrów. Zoltanowi podczas tamtej lekcji zrobiło się niedobrze na myśl o tym, że nosi w sobie coś tak obrzydliwego. Widocznie był wówczas zbyt młody, by docenić znaczenie septyki. Herman Gregor niczym pacierz wpajał im zawsze, jak ważne jest, by odpowiadać na jej wezwanie i poddawać się jej procesowi. Była organizmem samowystarczalnym, żywiącym się jedynie uczuciami, które składały się na Ipsum Laufra. Jednak za każdym razem musiała wydalić z siebie przetrawioną treść, którą wcześniej skonsumowała. Każde wstrzymanie się Laufra od procesu septyki, powodowało nagromadzenie się toksyn powstałych w wyniku trawienia uczuć. Toksyn tak silnych, że ich nadmiar zabijał 52
nosiciela septyki. Tak twierdził Gregor. Nauczyciel nie miał w zwyczaju odpowiadać na liczne pytania młodych Laufrów. Hermani pilnie strzegli swych tajemnic, a najbardziej techniki wszczepiania septyki. Zoltan nie wiedział, jak coś o długości czterech metrów może mieścić się w jego organizmie? Pamiętał za to, jak ogromne było jego zdziwienie, gdy przeczytał w podręczniku od historii, że wąż, który skusił w raju Nomen Eva, był ojcem pierwszej septyki, i że to Hermani wybudowali pierwszy na świecie kościół z witrażami. – Ciągłe gromadzenie kobaltu, miedzi, manganu i ołowiu w jednej bryle dla potrzeb procesów septyki było zwyczajnie niewygodne – wytłumaczył nauczyciel historii. – Budowa kościoła, nawet w małym mieście, była doskonałym sposobem na przekupienie kleru, by nie wdawał się z nami w otwartą walkę, a umieszczenie witraży w każdym z nich, dało nam poczucie, że gdziekolwiek znajdzie się Laufer, może poddać się praktycznie bezbolesnemu procesowi septyki – oznajmił. – To rozwiązanie, choć zubaża nasz skarbiec corocznie o miliony złotych, daje wam, Laufrom, możliwość swobody działania, pod warunkiem oczywiście, że nikt was wtedy nie widzi – poinformował uczniów. – Nasza umowa z papieżem zawiera jasną klauzulę, że my budujemy kościoły, wstawiamy tam swoje witraże, lecz każdy z was musi być świadom, że swą nieuwagą naraża nas na wojnę z Watykanem – ostrzegł, unosząc wskazujący palec. Już w drugim miesiącu, z jedenastu lat nauki w szkole Hermanów, Zoltan zrozumiał, jakie miał szczęście podczas lokowania Nomen Saraj. Pewnie dlatego, że przez całe życie tak dobrze ją znał. Katastrofą natomiast okazało się jego pierwsze przenikanie, do obcej osoby, którą mu wyznaczono. Wpierw nawet nie potrafił jej odnaleźć, błądził podczas snów jak dziecko we mgle, potykał się o przypadkowo napotkanych ludzi, po czym wracał do swego ciała, budząc się w środku nocy zlany potem. Dopiero po roku edukacji potrafił odnaleźć bezbłędnie dawcę, poznać go na tyle, by stworzyć jego profil; z tym że miał później problem z odnalezieniem właściwego biorcy. Z podobnymi trudnościami borykała się również reszta dzieciaków z jego klasy. – Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć – pouczała ich nauczycielka przenikania. Więc ćwiczyli, śpiąc w nocy, po południu, a nawet podczas lekcji. Zoltan poznał wtedy setki ludzi, potencjalnych dawców i rodziców biorcy, różnych ras, narodowości i wyznań. Co dziwne, żadna z tych osób nie miał pojęcia, że w jej życiu niebawem nastąpi drastyczna zmiana. Ludzie ci nawet nie przeczuwali, że ich los zależy od Nomen – imienia, które każdy z nich posiada i do którego nie przykłada większego znaczenia. 53
Magda, Anka, Aga, Irek, Dora, Kama. – Jak masz na imię? – Nauczycielka przenikania, rzuciła do klasy retorycznie, nie oczekując odpowiedzi. – Oto proste, podstawowe pytanie, które zadano w życiu każdemu z nas – ciągnęła. – Pytanie, które słyszą codziennie miliony. A jednak tylko garstka z nich idzie krok dalej i zastanawia się, czy imię, które noszą, to tylko znak rozpoznawczy, zawołanie, nazwa, etykieta, dowód istnienia, czy też stanowi ono o ich tożsamości, o tym kim są naprawdę. Nomen, Ipsum, Lokum. Oto czym jesteśmy. Pierwsze nie może istnieć bez drugiego, drugie bez trzeciego, a trzecie bez pierwszego. Ważne jest, by cała trójca żyła ze sobą w zgodzie, wówczas nic lepszego nie może spotkać człowieka. Ludzie, choć nieświadomi przyczyny tej zgody, określają ją jako: spokój wewnętrzny.
54
Trzeci tydzień pracy w firmie zleciał Anieli jak z bicza strzelił. Pewnie dlatego, że nie próżnowała. Oprócz obsługi sekretariatu, podjęła się również pracy nad budżetem budowy hotelu dla Austriaków. Trzeba przyznać, że miała szczęście. Gdyby finansista Zoltana nie zachorował, to z pewnością nie miałaby szansy na prezentację własnych pomysłów redukcji kosztów remontu starej fabryki. Co prawda, z powodu projektu zostawała po godzinach, ale wierzyła, że włożony wysiłek i ciężka praca się opłaca. Miała nadzieję, że Zoltan ją doceni i wynagrodzi starania. W jej przypadku każdy grosz się liczył. Otworzyła Excela. Wbrew pozorom wiele się nauczyła, pracując nad biznesplanem fermy strusiów. Chociaż matematyka wcześniej nie była jej mocną stroną, to sprawnie radziła sobie z rozliczeniami finansowymi. Była z siebie dumna i zadowolona, że znalazła taką dobrą pracę. A raczej, że praca znalazła ją. Nigdy nie pracowała w tak komfortowych warunkach. Eleganckie biuro, własny komputer, ministołówka i do wyboru kawa lub herbata. Zoltan, choć autokratyczny, zapewniał pracownikom godne miejsce pracy. I ten bal... Aniela włożyła ołówek do ust. Zoltan postanowił zorganizować otwarcie hotelu w sali lustrzanej. Większość pracowników nie szalała z zachwytu, bo despota upierał się na inauguracyjnego walca wiedeńskiego w ich wykonaniu. Miał to być ukłon w stronę Austriaków, jednak zdaniem Anieli, całość mogła wypaść raczej komicznie. Uśmiechnęła się na wspomnienie tanecznych wieczorów w Quickstepie. Wielokrotnie obserwowała certyfikowanych instruktorów, którzy prowadzili zajęcia z tańca towarzyskiego, latynoamerykańskiego i street dance. Miała dwie swoje ulubione trenerki: Agnieszkę Świątczak, która swoim temperamentem i energicznymi zajęciami zumby potrafiła rozświetlić całą Abisynię w najczarniejszą noc i Elenę Rubich, która pokazała jej pierwsze kroki walca. Aniela musiała przyznać, że nauka tego tańca przychodziła jej z większą trudnością. Walc nie był łatwy. Jednak Elena nieźle ją wyszkoliła. Dawała jej darmowe lekcje po pracy, gdy czekała do późna w Quickstepie na swojego chłopaka. Westchnęła. Brakowało jej klimatu panującego w sali tanecznej: głośnej muzyki, pozytywnie nastawionych ludzi, emanującej wokół energii. – Co tak wzdychasz? Podniosła wzrok znad biurka i ujrzała Martę z szerokim uśmiechem na ustach. – A nic. Tak sobie tylko wspominam. 55
– To muszą być zatem przyjemne wspomnienia. – Oparła się o blat oddzielający sekretariat od reszty biura. – Zauważyłam, że z perspektywy czasu większość moich wspomnień jest przyjemna. Chyba mam tendencję do wypierania negatywnych zdarzeń – powiedziała i ku własnemu zdziwieniu oczyma wyobraźni ujrzała postać Bernarda. – Choć niekoniecznie – dodała. – Wszystko okej? – Marta wlepiła w nią zielonkawe ślepia, które przypominały oczy żaby. Widok ten niezwykle rozbawił Anielę. – Okej – roześmiała się. – Lepiej powiedz, co u ciebie. Marta oparła głowę na dłoni, jakby chciała się zdrzemnąć. – Mamy przerwę w ćwiczeniach walca. Nic nam nie wychodzi. – Słyszałam, że macie dobrego instruktora. – No, niezły z niego kąsek. – Marta poruszyła energicznie brwiami. – Sęk w tym, że takie łamagi jak my ciężko wyszkolić. Tym bardziej że biedny Eryk nie ma odpowiedniej partnerki. Wyobraź sobie, że poprosił mnie do tańca, a ja przy pierwszym kroku kopnęłam go w piszczel. – Auć. Marta machnęła ręką, jakby zwyczajnie nie miała siły tłumaczyć swojej niezdarności. – Jakoś nie widzę szans na dalszą edukację, tego jakże wybitnego tańca. – Przesadzasz, walc jest wspaniały, wystarczy opanować podstawy. – Aniela uśmiechnęła się i kliknęła myszką w kolumnę z kosztami. – Ty! – krzyknęła Marta niespodziewanie. – Co? – Ty nam pokażesz. Uśmiech Anieli powoli zaczął znikać z jej twarzy. – Przecież sama mówiłaś, że tańczyłaś. Tak?! – Marta klasnęła w dłonie. – Pokażesz nam podstawowe kroki! – Nie. Zoltan wyraźnie powiedział, że tańczyć mają tylko stali pracownicy. Ja, na razie, jestem na okresie próbnym i nie chcę, by to na nim zakończyła się moja praca – oznajmiła.
56
– Przecież to jeszcze nie bal, tylko próba. Poza tym Zoltana nie ma. – Marta zerknęła na zegar wiszący na ścianie. – Jest południe. O tej porze straszliwy smok zaszywa się w swoim zamczysku w Arkadii – powiedziała teatralnie, przybierając groźną minę. Aniela zaśmiała się szczerze rozbawiona. – Powinnaś być aktorką – przyznała, wstając od biurka. – Jestem. – Marta zadarła głowę do góry. – Aktorką w teatrze życia codziennego. Piętnaście minut później stołówka wrzała od braw. Zziajana Aniela uśmiechała się promiennie do Eryka, a on kłaniał jej się w pas. – Brawo! – Przekrzykiwali się pracownicy. Chociaż na małej salce było zaledwie czternaście osób, Aniela miała wrażenie, że oklaskuje ją co najmniej stuosobowa widownia. Marta podbiegła do niej z rumieńcami na twarzy, zdjęła swoją kolorową apaszkę i zarzuciła jej na szyję. – Jak pięknie! Jak cudownie! – Chwyciła Anielę za dłonie i zakołysała się. – Też chcę tak tańczyć. – Na, na, na, na... – Jesteś naprawdę dobra – oznajmił Eryk. – Może będziemy trenować ich razem? – Tak! Tak! Tak! – Marta zaczęła skakać jak mała dziewczynka, trzymając wciąż Anielę za dłonie. – O tym ja zadecyduję – rozległ się szorstki głos. Zapadła cisza. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę drzwi. Zoltan stał w progu w dopasowanym, czarnym garniturze, białej jak śnieg koszuli i lnianych rękawiczkach. – Smoczysko opuściło zamczysko – szepnęła Marta do Anieli. – Masz coś do powiedzenia? – Zoltan rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, na co dziewczyna zaprzeczyła głową. – Doskonale – powiedział i przeniósł wzrok na Eryka. – Z tego, co kojarzę, nie płacę ci za pokazy taneczne, tylko za naukę moich pracowników. – Zgadza się. – Skruszony instruktor cofnął się pod ścianę, a tuż za nim podążyła Marta. Zoltan podszedł do Anieli. – Po sekretariacie hula wiatr, a ty sobie tańczysz walczyka? – Lepszy wiatr niż jakiś klient, nie uważasz? – Możesz mi powiedzieć, co tu, u licha, robisz? – Czy nie widzisz, że wyświadczam ci przysługę? 57
– Mnie? – A czy moi pracownicy potykają się o własne nogi? Rados podszedł do Marty krokiem skradającego się kota i szturchnął ją w łokieć. – Ty, czy oni grają w pytania? Marta spojrzała na niego jak na wariata. – Będziesz mnie rozliczał z każdej minuty? – Aniela przestąpiła z nogi na nogę. – Twój czas należy do mnie, dopóki jesteś moim pracownikiem. – Och, daj spokój. Chciałam ich nauczyć tylko podstawowych kroków. – Nauczyć? Z tego, co kojarzę, twoje doświadczenie ogranicza się do roznoszenia gazet po mieście i pracy na recepcji. – Gdybyś dokładnie czytał moje CV, to wiedziałbyś, że umiem też tańczyć. – Walczyka. – Walca wiedeńskiego również. – Poprawiła kolorową apaszkę na szyi. Zoltan uniósł brew. – Straussa też? – Też. – Padła stanowcza odpowiedź. Zoltan z obojętnym wyrazem twarzy wyciągnął do niej dłoń. – Włącz Voices of Spring – nakazał Erykowi, nie odrywając wzroku od dziewczęcej twarzy. Aniela poczuła, jak kropelka potu spływa jej po plecach. Poprawne zatańczenie Voices of Spring było nie lada wyzwaniem, nawet dla doświadczonych tancerzy. Ona jednak nie dała poznać po sobie wahania. – Obawiasz się zarazków? – Zerknęła na jego dłoń osłoniętą szczelnie cienkim materiałem. Zoltan zmrużył oczy, po czym zdjął rękawiczki, włożył je do kieszeni spodni i wyciągnął ponownie rękę. Aniela wstrzymała oddech, jakby lękała się widoku dłoni zapamiętanej z ich pierwszego spotkania. Od tamtej pory ani razu nie dostrzegła u Zoltana zmian skórnych, przypominających czarne żyły wijące się niczym węże. Tak było i tym razem. Może faktycznie doznała wówczas halucynacji na skutek upału? Nim zdążyła oswoić się z tą myślą, z głośników popłynął wiedeński walc. Aniela położyła palce na wyciągniętej męskiej dłoni i poczuła bijące od niej ciepło. No proszę, ten oto sopel lodu może mieć dodatnią temperaturę – pomyślała. 58
Zoltan ujął ją w talii i gestem posiadacza przyciągnął do siebie. Aniela nie lubiła, gdy mężczyzna okazywał jej wyższość. W tym przypadku jednak miała ochotę zmienić zdanie. Choć uważała się za niezależną kobietę, w jego objęciach poczuła się całkowicie bezpiecznie. Położyła mu dłoń na ramieniu, uniosła głowę i napotkała jego oczy. Serce zabiło jej mocniej. Choć niewzruszona twarz Zoltana przypominała jej woskową maskę Upiora z Opery, to dostrzegła w głębi chłodnego spojrzenia błysk, który rozświetlił na chwilę granatowe oczy. Za każdym razem, gdy miała kontakt z Zoltanem, traciła grunt pod nogami. Wydawał się pełen sprzeczności, a jego obecność zaburzała w niej umiejętność racjonalnego myślenia. Miała nieodparte wrażenie, że z jakiegoś powodu powinna porzucić myślenie i zdać się tyko na swoje zmysły, chociaż jego widok coraz częściej sprawiał, że kurczył jej się żołądek. Postanowiła więc wyeliminować bodźce wzrokowe. Zamknęła oczy, wyprostowała plecy, odchyliła lekko głowę, i wtedy poprowadził ją do tańca. Gdy tylko ruszyli z miejsca, poczuła zapach wody kolońskiej zmieszanej z tytoniem. Męska nuta drzewa sandałowego łaskotała niskie partie brzucha, zupełnie jakby ktoś drażnił je złośliwie piórkiem. Walczyła dzielnie, a przynajmniej tak jej się zdawało, dopóki nie zorientowała się, że upaja się magią chwili: umyślnie śledzi męską woń, świadomie zaciska palce na rozłożystej dłoni, chłonie każdy oddech i ruch ciała, wsłuchując się całą sobą w takt muzyki. Prowadził ją pewnie i zwinnie. Atletyczne ramiona kierowały nią w spirali tańca, muskularne udo ocierało się o jej udo. Anieli zabrakło tchu. Miała wrażenie, że unosi się nad ziemią, podczas gdy silne ręce podtrzymują ją, chroniąc przed upadkiem. Ich ciała współgrały, jakby znały się w poprzednim życiu i spotkały ponownie w tym. Otworzyła oczy. Obracali się wokół własnej osi coraz szybciej, aż światło żyrandola zmieniło się w jedną jasną smugę. Zoltan przyglądał się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Oczy mu lśniły, a skroń pulsowała. Patrzyli na siebie przez jedną chwilę, podczas której Aniela poczuła, jak narasta w niej szczęście. Fala ciepła rozpłynęła się po niej, napełniając ją promieniami słońca. Źrenice rozświetlił blask, a na twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Czuła się niczym Kopciuszek tańczący w ramionach Księcia. Zapewne uznałaby, że jest to jedna z tych chwil, które warto zachować w pamięci na wieki, gdyby niespodziewanie silne ramiona nie porzuciły jej bezdusznie. Czar chwili prysł. Aniela zachwiała się i przytrzymała ramienia Zoltana. Szukała na jego twarzy odpowiedzi na to, co uczynił, ale napotkała tylko marsową minę. – Wystarczy – powiedział dziwnym głosem, jakby coś ścisnęło mu gardło. 59
– Coś się stało? – spytała. Zignorował ją. – Koniec na dzisiaj. Wracać do pracy! – rozkazał pracownikom, omijając Anielę wzrokiem, jakby była powietrzem. Poczuła ostrze w piersi. I wtedy je zobaczyła – dłonie Zoltana pokrywała sieć czarnych żył. – Twoje ręce. – Dotknęła go. – Zostaw. – Zoltan cofnął się, co jeszcze mocniej ją ubodło. Zacisnęła zęby. Chciała wyjaśnień. Na pewno jest jakieś racjonalne wytłumaczenie... Nie zdążyła zapytać. Książę, brutalnie łamiąc baśniowe kanony, wyszedł z sali balowej, pozostawiając Kopciuszka i świtę oniemiałych.
60
Zoltan jednym haustem opróżnił szklankę porto. Od samego rana czuł się źle. Bardzo źle. O piątej trzydzieści obudziła go septyka. Pomimo tego, że proces odbywał się w jego własnym kościele (gdzie witraże odzwierciedlały ideał łączenia wszystkich metali) trwał on dłużej niż ten po feralnym walcu. Skrzywił się na myśl o bólu, jaki musiał wycierpieć przez własną głupotę. Odpędził od siebie wspomnienia wczorajszego dnia. Przedsionki zamigotały mu jak lampki na choince. Poczuł niepokojące kołatanie w sercu. Dziwne, tym bardziej że w tamtym tygodniu miał kardiowersję. Co prawda, udało się ustabilizować przedsionki dopiero za trzecim strzałem, ale przecież elektrowstrząsy miały starczyć na pół roku. Zoltan wiedział, że im jest starszy, tym jego serce staje się mniej odporne na proces septyki. Dlaczego, u licha, czuł się dzisiaj tak paskudnie? Usiadł za mahoniowym biurkiem, zapalił papierosa i włączył komputer, by odciągnąć myśli od złego samopoczucia. Gdy tylko na pulpicie pojawiły się ikonki, wszedł w program pocztowy i zaczął przeglądać wiadomości. Temat: Fotki Nadawca: Radek Ciołkowski – Co tym razem wysłał ten błazen? – Zoltan zaciągnął się papierosem. Klikał znudzony na zdjęcia, na których pokazywały się głupie miny i nieudolne pozy jego pracowników z prób tanecznych. Banda nieudaczników. Kolejna fotografia... Ucisk w klatce. Z ekranu, wprost na niego, patrzyły błyszczące oczy i promienna twarz, której uroku dodawała kolorowa apaszka owinięta wokół szyi. Ponowny ucisk. Co się z nim dzieje, do diabła? Serce zaczęło mu walić jak bęben, a krew zaszumiała w uszach niczym wodospad. Spojrzał na swoje dłonie. Drżały. Oszalał. Nie może być. Jest chory. Ponownie przeniósł wzrok na ekran komputera i bezwiednie powrócił wspomnieniami do wczorajszego walca. Trzymając w ramionach Anielę, czuł niemal fizyczną 61
więź z jej ciałem. Jego Lokum napinało się jak u pierwotnego człowieka, zupełnie jakby gotowało się do stanięcia w jej obronie. Była taka krucha, taka delikatna. I ten jej słodki zapach przesiąknięty subtelnością. Znajome pieczenie między palcami dało o sobie znać. Spojrzał na dłonie. Żyły przy kostkach zaczęły ciemnieć. Dosyć! Zatrzasnął klapę laptopa i wstał od biurka. Musi pozbyć się tej dziewuchy, bo się wykończy. Zaciągnął się papierosem. Ale co jej powie? Że zwalnia ją, bo... Zaczął chodzić po gabinecie. Do diabła! Przecież nie musi się tłumaczyć! Musiał jednak przyznać, że do tej pory wywiązywała się znakomicie ze swoich obowiązków. Wzięła na siebie cały budżet Austriaków, zaproponowała ciekawe rozwiązania. Bystra bestia. Zoltan poczuł, jak pot spływa mu po karku. Zerknął na dłonie. Żyły przybrały czarną barwę. Musi ją zwolnić! I to już. Chwycił za telefon i wybrał numer do firmy. Trzydzieści sekund później nerwy jak hieny targały jego wnętrznościami. – Jak to jej nie ma?! To gdzie się, do licha, podziewa?! – krzyczał do Marty, która na swoje nieszczęście podniosła słuchawkę w biurze. – Jest sobota panie Brandenburg. Aniela dzisiaj nie pracuje – odpowiedziała spokojnie. – Jak to nie pracuje?! To kto, u diabła, siedzi nad budżetem i odbiera telefony w firmie? Po drugiej stronie zaległa głucha cisza. – Marto! Kto przygotowuje budżet i odbiera telefony w sekretariacie zamiast tej dziewuchy od gazet? – Budżet robi Aniela, a telefony... – rozległo się ciche jękniecie. – No ja odbieram. Zoltan zacisnął mocno szczęki, aż zabolała go żuchwa. A on miał o tej dziewce dobre zdanie. Doskonale, przynajmniej dała mu powód do zwolnienia. – Kto w takim razie przygotowuje wizualizację hotelu, skoro ty odbierasz telefony? – Yyy... no też ja – odpowiedziała cicho Marta. – Ach tak. To masz w takim razie niezwykły dar podzielności uwagi. Szkoda, że o nim nie wiedziałem przed zatrudnieniem dziewczyny do sekretariatu i płaceniem dwóch pensji, skoro ty mogłaś się wszystkim zająć. Daj mi jej numer. 62
– Ale... – Numer! – Już, już. W słuchawce rozległ się głośny szelest, po nim dźwięk przyciskanych klawiszy telefonu i stłumiony głos Marty wypowiadający ciąg cyfr. – Zanotował pan? – Zapamiętałem. Wracaj do pracowni przygotowywać projekt, a na swoje miejsce posadź Radka. – Będzie załamany, że ma siedzieć na słuchawce. – Będzie załamany, jak mu wręczę wypowiedzenie. No, chyba że ty masz na nie ochotę. – Już do niego dzwonię. – Marta zawahała się przez chwilę. – Ale nie zwolni pan Anieli? – To już nie twoja sprawa. – Tak, wiem. Tylko chodzi o to, że ona ma ciężką sytuację w domu. Jej młodszy brat sam prowadzi całe gospodarstwo, a jest akurat zbiór truskawek. Aniela zabrała ten budżet, to znaczy laptopa i pojechała mu pomóc... Zoltan nie mógł uwierzyć własnym uszom. – Co?! – No... Jest zbiór truskawek i ona... – Marta mówiła coraz ciszej. – Wy chyba sobie ze mnie kpicie! Realizujemy kilkudziesięciomilionowy projekt, dziewucha zadeklarowała się, że przysiądzie nad budżetem, a zamiast tego zabrała bez pytania firmowego laptopa i pojechała sobie na truskawki? – Pojechała do pracy. Zoltan odchrząknął nerwowo. – Z tego, co się orientuję, to ona jest zatrudniona u mnie, a nie u swojego brata, a w umowie ma wpisane miejsce pracy: Kamienica pod Aniołami, a nie czwarta grządka na lewo. Marta nic nie odpowiedziała. – Podeślij mi natychmiast pierwotny budżet na maila. Jak zwykle wszystko muszę robić sam – wymamrotał z niezadowoleniem. W słuchawce zapanowała głucha cisza. – Słychać mnie?! 63
– Tak, tak. Tylko że... – Tylko że co? W czym znowu tkwi problem? – Obawiam się, że mamy jedną wersję budżetu i ona właśnie jest na laptopie, który zabrała Aniela. Zoltan zaklął, rozłączył się i opadł na skórzany fotel. Ma za swoje. Zaufał jakiejś dziewczynie z ulicy, a raczej ze wsi, i proszę. Nie ma laptopa, nie ma budżetu. Zawrzał i wystukał z pamięci numer, który podała mu Marta. – Abonent ma wyłączony telefon lub jest poza zasięgiem. Niech ją! Zapalił papierosa i spróbował połączyć się ponownie. Jest sygnał. No, chociaż to. – Słu... – Halo! – krzyknął. – Ta... słu... No to sobie pogada. – Mówi Brandenburg. – Tak. ...tam? – Coś przerywa, ale mniejsza o to – wycedził. – Podeślij mi natychmiast budżet. Austriacy pytają o koszty wykończeniówki sali balowej – skłamał. – Nie ...etu. – Powtórz. – Nie ...rnetu. – Jeszcze raz. – Nie mam Internetu. Zoltan syknął przez zęby: – No to masz problem. Zwalniam cię. Z niecierpliwością nasłuchiwał odpowiedzi, ale usłyszał jedynie sygnał zajętej linii. Wybornie! Coś ich rozłączyło. Spróbował połączyć się ponownie. Abonent ma wyłączony tele... I jeszcze raz. Abonent ma wył... I jeszcze raz. Abonent... I tak jeszcze pięć razy. 64
– A żeby ją wszyscy diabli! – Rzucił telefon na biurko. I co teraz? Ma jej wysłać telegram? Jesteś zwolniona. Stop. Kurier odbierze jutro komputer. Stop. Nie waż się usuwać budżetu. Stop. Piekło i szatani! Musi odzyskać ten budżet. I ją zwolnić. Dyscyplinarnie. Bez prawa do wypowiedzenia. Gdzie ta cholera mieszka? Zerwał się po słuchawkę, zadzwonił ponownie do firmy i znów poczuł to koszmarne ukłucie w sercu, jakby ktoś grzebał w nim zardzewiałym prętem.
Aniela odwróciła zmęczony wzrok od komputera i oparła głowę o szybę. Jeszcze tylko jedna kolumna gigantycznej tabeli i skończy. Opłacało się zarwać noc. Dzięki temu, zanim dotrze do domu, zamknie sprawę budżetu i będzie mogła cały swój czas poświęcić pracy na polu i rodzinie. Tym bardziej że podczas ostatniej rozmowy z Jonaszem odniosła wrażenie, że jest przybity wyjazdem z Bystrej swojego najlepszego przyjaciela Rajmunda. A może Zoltan da jej premię, za to, że uwinęła się tak szybko? Nieoczekiwanie przed oczami ujrzała obraz jego naznaczonych czernią dłoni i zadrżała. O co tu chodzi? Musi być jakieś racjonalne wytłumaczenie. Skąd u niego te żyły? Może jest poważnie chory? Poczuła dławiący niepokój. Czyżby żałowała tego despoty? Zdecydowanie musi odespać tę noc, bo zaczyna tracić zdrowy rozsądek. Starała się choć na chwilę zdrzemnąć w autobusie, jednak jej myśli mimowolnie krążyły wokół jednej osoby. A może nie jest aż taki podły? – pomyślała. Pod tą maską tyrana muszą się kryć jakieś pozytywne cechy. Nikt przecież nie jest do cna zły, każdy ma w sobie odrobinę dobra, choć bywa, że ukrywa je na samym dnie serca. A ona dostrzegła coś dobrego wczoraj w tych ciemnych oczach, które przypominały niezgłębione, mroczne jeziora. Gdy tańczyła w ramionach Zoltana, ujrzała blask, który poruszył jej duszę. A może to przez magię walca? Na samo wspomnienie tej bliskości poczuła uderzenie gorąca, lecz od razu przywołała się do porządku. 65
Zoltan Brandenburg. Mężczyzna, który nawet nie spojrzy w jej stronę. A jeśli już, to tylko po to, by wykorzystać i porzucić. Poza tym, nawet jeśli posiada jakieś zalety, to z pewnością nie jest zdolny do szczerych i głębokich uczuć. Dodatkowo jest zbyt bogaty, zbyt pewny siebie, zbyt arogancki i stanowczo za bardzo przystojny. Tacy faceci są najgorsi. Narcyzowie. Myślą, że wszystko im wolno, że świat się kręci wokół nich. I te jego ręce… Potrząsnęła głową, jakby chciała wyrzucić z głowy obraz czerniejących dłoni. Jest dobrze tak, jak jest. Kontakty między nimi powinny się ograniczać do relacji pracodawca – podwładny. Koniec tematu. Oderwała głowę od szyby i ujrzała znajomy krajobraz. Bezkresne łany pszenicy i przekwitającego rzepaku witały ją po kilkumiesięcznej nieobecności. Aniela westchnęła, upajając się widokiem polskiej wsi, za którą tak tęskniła. Każde rozstanie z przyrodą było dla niej jak rozłąka z najlepszą przyjaciółką, której od najmłodszych lat powierzała swoje troski i pragnienia. Kiedy to, podczas długich spacerów pośród pól, rozmawiała z ptakami, odpoczywała na przydrożnych kamieniach i wsłuchiwała się w szum wiatru. Jakże jej brakuje tego wszystkiego w mieście. Tego zapachu traw, ciszy pól i rześkości poranków. Zamknęła oczy. Mówią, że dom jest tam, gdzie twoje serce. Ona, za każdym razem, zostawiała swoje w Bystrej. Wśród prostych ludzi, prostych spraw, prostego życia, które choć tak powszednie, zdawało jej się kluczem do szczęścia. Tęskniła do ukochanych miejsc, do odgłosów natury, do rytmu życia, który wyznaczało słońce, do bliskich jej ludzi, których porzuciła dla pandemii współczesnego świata – pieniędzy. Żałowała i wstydziła się tego ogromnie. Dzwonek komórki wyrwał ją z rozmyślań. Sięgnęła do listonoszki i wyjęła postarzały telefon. Na ekranie wyświetliło się imię, które sprawiło, że poczuła zaciśnięty węzeł w gardle. – Słucham – odebrała – Halo! – Tak, słucham – powtórzyła. – Mówi Brandenburg. Słychać mnie? – Tak, co tam?
66
– Coś przerywa, ale mniejsza o to. Podeślij mi natychmiast budżet. Austriacy pytają o koszty wykończeniówki sali balowej. Super. Akurat gdy musiała wyjechać. – Ale nie mam teraz dostępu do Internetu. – Powtórz. – Nie mam dostępu do Internetu. – Jeszcze raz. – Nie mam Internetu! W słuchawce zapanowała cisza. – Halo… Aniela spojrzała na wyświetlacz. Zamiast wyraźnych sześciu pionowych kresek, wskazujących zasięg, zamajaczyła ledwie najkrótsza. Wyśmienicie. Wiejskie powietrze, choć przejrzyste i błogie, ma jedną podstawową wadę – gubi sieć.
Zoltan zatrzymał się przed parterowym domem z początków dwudziestego wieku, wymurowanym z polnego kamienia. Na ławeczce, przy skromnym płotku, siedziała kobieta w średnim wieku w chustce na głowie w kwieciste wzory, nuciła coś cicho i obierała górę truskawek. Zoltan otworzył okno: – Czy tu mieszka Aniela Bukowiecka? Kobieta spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko. Dziewczyna od gazet niezaprzeczalnie odziedziczyła urodę po matce – pomyślał. – Zgadza się. – Podeszła do auta. – Dopomóc w czymś? – Chcę z nią porozmawiać – odparł. – Oj, ciężko będzie. Guzdrzą się dzisiaj z Jonaszem. Przed nocą nie zejdą z pola. Może pan poczeka? Zoltan skrzywił się, słysząc wiejskie zaciąganie. – Nie. Przyjechałem tylko odebrać komputer. Mama Anieli spojrzała na niego pytająco. 67
– Jestem pracodawcą pani córki – wyjaśnił. Kobieta uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – A! Pan Zoltan. Aniela nie mówiła, że pan nas odwiedzi. Proszę, niech pan wejdzie. Zaparzę rumianku. – Wskazała ręką na dom. – Śpieszę się. Czy może pani przynieść ten komputer? – Chyba u Anielki w torbie jest. Moment – powiedziała i udała się w stronę domu. Zoltan otworzył schowek, wyjął notes, wyciągnął z klapy marynarki pióro i zaczął pisać: Zgodnie z artykułem pięćdziesiątym drugim paragrafu pierwszego Kodeksu Pracy rozwiązuję z Panią umowę o pracę bez wypowiedzenia z powodu ciężkiego naruszenia przez Panią podstawowych obowiązków pracowniczych, to jest: korzystania z firmowego komputera poza biurem bez zgody pracodawcy. Przysługuje Pani prawo wniesienia odwołania do Sądu Pracy w Abisynii w terminie siedmiu dni od dnia otrzymania niniejszego wypowiedzenia. Zoltan Brandenburg. – Pisze pan list do Anieli? – Kobieta zajrzała przez okno, wręczając mu komputer. – Powiedzmy. – Odebrał od niej laptop i położył na siedzeniu obok. – Niech pani jej to przekaże. To ważne. – Zoltan wydarł kartkę z notesu, złożył ją na pół i podał kobiecie. – Na pewno pan nie zostanie? Zrobiłam pyszne ciasto truskawkowe. – Nie wątpię. Żegnam – rzucił niedbale i odjechał. Zatrzymał się dwieście metrów dalej, w brzozowym lasku oddzielającym wiejskie zabudowania od pól. Z laptopem na kolanach zaczął przeszukiwać katalog dotyczący budowy hotelu. Znalazł plik w Excelu, otworzył go, przeskrolował z góry do dołu, i ogarnęło go zwątpienie. Zaczął śledzić powoli wiersz po wierszu, cyfra po cyfrze, a jego oczy robiły się coraz węższe. Gdy przestudiował dokładnie rozległą tabelę, każdą jej komórkę i każdą liczbę, nabrał głęboko powietrza, spuścił głowę i zaklął. Poczuł piekielne gorąco. Wezbrała w nim złość. Złość na samego siebie. Rzucił laptop na siedzenie i wysiadł z auta. Chodził po brzozowym lasku, mamrocząc pod nosem i rzucając soczyste epitety w stronę Bogu ducha winnych, cętkowanych drzew. W końcu przystanął i przyznał sam przed sobą, że całkowicie się skompromitował. Musi odebrać matce dziewczyny tę idiotyczną kartkę z wypowiedzeniem. Z tym postanowieniem odwrócił się i ujrzał zapierający dech widok. Na topniejącej w popołudniowym słońcu truskawkowej niwie, w króciuteńkich szortach i beżowym topie stała 68
polna nimfa. Włosy miała skryte pod miodową chustą, spod której wydostał się niesforny kosmyk, zmuszający jego właścicielkę do przerwania zbiorów owoców lata. Rozwiązała chustę, a bukiet lśniących włosów opadł na jej ramiona. Zoltan wstrzymał powietrze. Dotychczas miał styczność z różnym wymiarem kobiecego piękna. Począwszy od wypachnionych żon bogatych i nudnych Hermanów, które poszukiwały erotycznych doznań w jego sypialni, kończąc na kuszącej, wypielęgnowanej i gotowej na wszystko Lauferce Wirze – córce Sułtana Perlisu z Malezji. W życiu nie pomyślał, że mógłby się zachwycić wiejską dziewczyną utytłaną polnym kurzem. – Aniela. – Po raz pierwszy wymówił jej imię i serce mu zadudniło. Mgliste obrazy mignęły mu przed oczami: upalne lato, on wstępujący z mrocznych podziemi na usłaną kwiatami łąkę, na której spoczywa ona z niemowlęciem przy piersi, nucąca pełną miłości pieśń. Oszalał. To przez ten upał – pomyślał, usuwając się w cień po suchych gałęziach. Jedna z nich trzasnęła głośno pod jego stopą. Echo poniosło po lesie. W tym samym momencie dziewczyna przyłożyła dłoń do czoła, osłaniając oczy przed słońcem, i choć znajdowała się kilkadziesiąt metrów od Zoltana, przechwyciła jego spojrzenie. Krew odpłynęła mu z twarzy. Ręce zaczęły drżeć. Pochylił głowę i ujrzał swoje dłonie. Psiakrew! Wyjął pośpiesznie telefon z kieszeni i otworzył mapę. Gdzie tu jest jakiś cholerny kościół? Przesuwał nerwowo palcem po ekranie, czując, jak piekący ból rozchodzi się po całej dłoni. Sześćset metrów przez las i dalej polną drogą. Schował telefon do kieszeni i zerknął ponownie na dziewczynę. Wciąż patrzyła w jego stronę. Zdezorientowana, choć jednocześnie jakby ucieszona jego obecnością. Nie mógł dużej znieść jej widoku. Nie zastanawiając się chwili dłużej, wycofał się z krańca lasu i ruszył dynamicznym krokiem przed siebie. Ręce paliły go coraz mocniej, wzmagając ból. Zaczął biec. Przeskakiwał przez rozłożyste krzewy żółtego żarnowca jak ogier pokonujący przeszkodę. Proces septyki niczym lawa zaczął spowijać jego ramiona. Przyspieszył. Biegł co sił w nogach, oddychając ciężko, aż wreszcie ujrzał swój cel. Mały modrzewiowy kościółek otoczony rozłożystymi dębami. 69
Otarł pot z czoła i pobiegł ku niemu polną drogą. Dyszał okrutnie, jakby miał wypluć płuca. W końcu udało mu się dotrzeć na miejsce. Przystanął pod jednym z drzew, oparł dłonie o uda i schylił głowę. Krew napłynęła mu do twarzy, a tętno zapulsowało, jakby zamierzało rozerwać mu skronie. Zoltan podniósł wzrok na miejsce swego wybawienia i oniemiał. Miał wrażenie, jakby zderzył się ze ścianą, która wyrosła niespodziewanie spod ziemi. Czegoś takiego w życiu by się nie spodziewał: kościół bez witraży. Z niedowierzaniem okrążył przybytek, zerkając w niewielkie okna. Nawet najmniejszego zdobienia ani grama ołowiu, ani centymetra barwionego tlenkiem szkła. Będzie cierpiał. I to potwornie. Było już jednak za późno na szukanie lepszego miejsca. Septyka zaczynała siać spustoszenie w rozedrganym od nadmiaru uczuć organizmie. Nacisnął mosiężną klamkę i wszedł do środka. Upewniwszy się, że uniknie niepożądanych świadków, rozpiął koszulę, rzucił ją na ławkę i położył się na plecach. Leżał nieruchomo na posadzce nawy głównej, starając się uspokoić oddech. Tętno zwolniło do trzydziestu uderzeń na minutę, czoło zrosił zimny pot, a ciało, od czubka głowy po koniuszki palców stóp, przeszył mrożący dreszcz. Zoltan przenosił się powoli w stan błogiej nieważkości. Jego umysł wypełniła absolutna cisza. Spokój. Równowaga. Starał się siłą umysłu oczyścić Lokum i stłamsić Ipsum. Próbował zdławić w sobie uczucia, które przyśpieszyły proces septyki. To przez nie musiał ponosić tak niesprawiedliwie srogą karę. Nie potrafił jednak uwolnić myśli od widoku dziewczyny. To ona poruszyła jego wnętrze. Wnętrze, które powinno być jałowe – wolne od jakichkolwiek uczuć. Proces septyki rozlał się po całym krwiobiegu Zoltana jak trucizna. Jego mięśnie osiągnęły stan stężenia pośmiertnego, a skóra stwardniała jak u pancernika. Oddychał coraz spokojniej, coraz wolniej, coraz płycej, aż jego oddech zanikł. Nagle jego usztywnione ciało drgnęło i oderwało się od posadzki. Wyglądało tak, jakby ciągnęła je w górę niewidzialna siła, jakby zmuszała go do tego bytująca w nim septyka. Unosiło się powolnie, by po chwili zawisnąć bezwładnie, trzy metry nad ziemią. Każda komórka, każda tkanka i organ gotowały się na oczyszczenie. I zaczęło się.
70
Niedostrzegalne ostrze noża przebiło męską pierś. Zoltan krzyknął i wygiął się w pałąk. Dotąd żył w przekonaniu o własnej sile, że nic go nigdy nie złamie. Teraz, kwas trawiący jego wnętrze złamał go w nanosekundzie na pół. Poczuł przeraźliwy ból. Chciał umrzeć. Zapragnął, by śmierć uwolniła jego Lokum od septyki. Najgorsze jednak miało dopiero nastąpić. Ukłucie w sercu, zwiastujące początek krzyżowej drogi oczyszczenia, poraziło go jak prąd. Septyka nabrzmiałymi tętnicami pędziła znanym jej szlakiem, siejąc spustoszenie jak miotacz płomieni. Niczym wulkaniczna lawa wypalała nawet mikroskopijne ślady Ipsum – uczuć, które jak chwasty nie miały prawa rozplenić się w ciele Laufra. Serce, płuca, wątroba, nerki, trzustka, jelita – niczego nie oszczędziła. Jak wartka rzeka pędziła bez opamiętania, gromadząc coraz to więcej uczuć, upatrując w nich wroga, którego należy zgładzić. Aż w końcu połknęła nagromadzone odpady – najcenniejsze skarby, jakie może posiadać człowiek. Teraz obżarta niczym mityczny potwór, szukała ujścia, by wydalić przetrawioną treść. Drążyła i torowała sobie drogę przez powłoki brzuszne, by wydostać się na światło dzienne i dopaść najbliższego witraża. W końcu, jak atakująca kobra, wystrzeliła z brzucha wysoko w górę, po samo sklepienie. Obślizgła pępowina zatańczyła w powietrzu, szukając zapachu ołowiu i tlenków metali, które wchłonęłyby jak gąbka zawartość jej żołądka. Niczym ślepiec macała ściany, okna, obrazy, wydając przy tym przeraźliwy pisk. Miotała się, uderzała w deski obłym łbem, aż w końcu napuchła niczym balon, rozdziawiła swe przyssawki i wypluła jak armata całe przetrawione Ipsum. Siła wyrzutu wstrząsnęła ciałem Zoltana jak szmacianą lalką. Krzyknął przeraźliwie niczym zarzynany zwierz. Wszystkie uczucia, jakie w sobie nosił, rozlały się teraz jak krew złocisto–oleistą cieczą po drewnianych ścianach. Miał wrażenie, jakby smażył się w piekle. – Dlaczego?! – krzyknął. Chciał opaść na ziemię. Chciał poczuć pod plecami zimny pawiment. Wiedział, że dłużej nie wytrzyma, że spali się żywcem na proch. Nagle ból ustał i pojawiło się uczucie totalnego rozbicia. Zoltan miał wrażenie, że rozpada się na kawałeczki niczym tłuczone szkło. Nie miał siły już krzyczeć. Zdołał tylko przekląć w duchu dzień, w którym urodził się Laufrem, i runął na ziemię. Nic nie poczuł.
71
Ani upadku, ani bólu, ani posadzki. Ujrzał tylko czerwone oczy i białą twarz jak u śmierci, którą okalały kredowe włosy. Umarł. A przynajmniej tak mu się zdawało.
72
Aniela przetarła zlane potem czoło Zoltana. Blada jak pergamin twarz kontrastująca z czarnymi włosami wydawała jej się martwą. Zupełnie jakby na łóżku leżał mityczny posąg, a nie żywy człowiek. Jak we śnie ujrzała postać Zoltana odzianą w chlamidę, która eksponowała heroiczną budowę ciała. Niczym potężny i niezwyciężony wódz, wznosił miecz w stronę wzgórza obrośniętego skarlałymi krzewami dębu ciernistego. Pejzaż ten zdawał jej się tak realistyczny, jakby należał do jej własnych wspomnień. Niemal czuła zapach urodzajnej ziemi unoszący się w skwarnym powietrzu. Miała wrażenie, jakby kiedyś już tam była, i to właśnie z nim. Ciche szepty pod drzwiami przywróciły ją do rzeczywistości. Serce obiło jej się o żebra i spojrzała na Zoltana. Kim jesteś? – zadała sobie w myśli pytanie i po chwili sama sobie na nie odpowiedziała: bezdusznym posągiem. Zerknęła z rozgoryczeniem na kartkę papieru rzuconą na nocną szafkę. Wykorzystać i porzucić, w tym jest nie do pokonania. A ona, naiwna, ucieszyła się, gdy zobaczyła go w oddali w brzozowym lesie. – Jak sobie radzisz Anielo? – Maurycy bezszelestnie wszedł do pokoju. Dziewczyna przeniosła na niego wzrok. – Wciąż jest nieprzytomny. – Pytałem o ciebie. Jak się czujesz? – Przysiadł na łóżku. – Nic mi nie jest. – Idź, coś zjedz. Twoja mama zrobiła pyszne knedle z truskawkami. – Doktor uśmiechnął się życzliwie. – Nie jestem głodna. – Zamoczyła ręcznik w misce z wodą. – Chodzi o to wypowiedzenie? – Zajrzał jej w oczy. – Jesteś zła? Aniela wycisnęła ręcznik i przyłożyła go do czoła Zoltana. – Ciężko się nie złościć, kiedy dostaje się rózgi za dobrze wykonaną pracę. – Uhm. Rozumiem – odrzekł. – Ale może Zoltan miał swoje powody. – Maurycy zabrzmiał, jakby bronił przyjaciela. A to przecież ona była ofiarą. – Zapewne były niezwykle istotne. – Postaraj się mu wybaczyć – poprosił. – Ten chłopak ma naprawdę ciężko w życiu. 73
Aniela prychnęła. – Och tak. Gburowaty krezus, kawaler bez zobowiązań, brnący po trupach do celu. Faktycznie ciężki z niego przypadek. – Nie mów tak, proszę. – Doktor się zasępił. – Zoltan już dawno temu zapomniał, jak można żyć. Wiem jednak, że potrafi się zmienić, potrzebuje tylko osoby, która mu w tym pomoże. – Zawahał się, jakby ważył słowa. – Zrozum, on jest samotnikiem z chorą duszą, a ty możesz go wyleczyć. – Chyba zapomniał pan, że nie jestem jeszcze weterynarzem. – Oj, Anielo. – Doktor cmoknął. – To prawda, że Zoltan postąpił jak skończony dureń. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Ale zrozum, on nie może dłużej tak żyć. Powinien znaleźć w kimś oparcie, zacząć funkcjonować jak człowiek, być z kimś… – spojrzał na nią niemal z błaganiem w oczach. – Z kimś takim jak ty. Z kobietą czułą, wrażliwą, pogodną, ale też stanowczą i uczciwą. Tylko taka osoba wybaczy mu jego oziębłość, humory, zrozumie jego postępowanie i otworzy przed nim serce. – I to jest pana plan na wyleczenie jego chorej duszy? – Uniosła brwi. – To trochę jak leczenie biegunki papierem toaletowym, nie uważa pan? – odparła kąśliwie, nie mogła bowiem uwierzyć, że doktor mówi poważnie. – Poza tym, nie wiem czy pan zauważył, ale ja i Zoltan nie potrafimy zgodzić się nawet w najdrobniejszej sprawie. O wszystko się sprzeczamy. – Tarcia są potrzebne, bo dzięki nim szybciej rozpala się ogień – stwierdził. – Wierzę, że dzięki tobie Zoltan może odnaleźć sens życia. – Ale ja go nawet nie lubię. – Nieprawda – stwierdził z porażającą pewnością. – Pokaż mi dziewczynę, która w podobnej sytuacji zaopiekowałaby się Zoltanem. Musisz w nim widzieć jakieś pozytywne cechy, skoro siedzisz z nim tutaj od kilku godzin. Aniela szanowała Maurycego, ale w tej chwili ją drażnił. – Kieruje mną naturalny ludzki odruch. Tylko mu pomagam. Nic więcej. Maurycy pokiwał głową. – Nie zaprzeczaj. Widzę, jak na niego patrzysz. Aniela poczuła ucisk w gardle. – Patrzę normalnie. – Wstała z łóżka i podeszła do okna.
74
– Anielo, spotkałem dziesiątki kobiet, które tak na niego patrzyły. Tylko wiesz co odróżnia ciebie od nich? – zapytał, lecz nie poczekał, aż mu odpowie. – Zoltan mógł mieć każdą z nich na pstryknięcie palcami. Z tobą jest inaczej. – I to ma sprawić, że padnę mu w ramiona? – Poczuła, jak robi jej się gorąco. Otworzyła okno, oparła się o parapet i wyjrzała na podwórze. Letni wiatr owionął jej twarz. Wystawiła ją do słońca i nabrała w nozdrza powietrza. Zapach świeżo skoszonej trawy i słodko kwitnącej maciejki podziałał na nią kojąco. – Chcę ci uświadomić, że z jakiegoś powodu Zoltan celowo cię unika. Aniela parsknęła. – To oczywiste. Ja nie jestem w jego typie, a on nie jest w moim. – Odwróciła się do doktora.– Panie Maurycy, po co te podchody? – spytała z wyrzutem. – Dlaczego siłą pcha mnie pan w ramiona Zoltana, skoro on i ja tego nie chcemy. On mną gardzi. Mam na to niezbity dowód. – Wskazała na kartkę porzuconą niedbale na szafce. – To nie tak – zaprzeczył Maurycy. – Zoltan cię zwolnił, bo się boi. Aniela omal nie roześmiała się na głos. Cała ta rozmowa była jak ugryzienie komara – początkowo tylko swędziała, teraz zaczęła wściekle piec, tak że miała ochotę podrapać się aż do krwi. – Z całym szacunkiem, ale jest pan w błędzie – zaczęła nieco ostrzej. – Oczywiście nie znam Zoltana tak długo jak pan, ale on nie wygląda mi na takiego, co się kogoś boi. A na pewno nie mnie. – Ciebie może nie, ale uczuć, jakie w nim wzbudzasz na pewno – odparł. – W to już na pewno nie uwierzę. – Ale to prawda. Pytanie tylko, czy chcesz się o tym przekonać? Aniela oparła się plecami o parapet i spojrzała na Zoltana. Starała się odnaleźć w głębi siebie odpowiedź na pytanie, które zadał jej Maurycy. Czy rzeczywiście chciała wiedzieć coś więcej o Zoltanie? Przecież przekonała się na własnej skórze, kim tak naprawdę jest – nikim, kogo chciałaby dłużej znać. Mimo to przeniosła wzrok na Maurycego i odparła: – Proszę mówić. Na twarzy doktora pojawił się wyraz wdzięczności. Złożył dłonie jak do modlitwy i przyłożył sobie do ust. – Widzisz… – zaczął powoli, jakby chciał dobrać odpowiednie słowa. – Zoltan jest bardzo skomplikowany. Jako dziecko wiele wycierpiał. Był katowany przez ojca, o czym 75
dowiedziałem się dopiero, gdy ten umarł. W wieku siedmiu lat stracił najbliższą rodzinę. Zostałem mu tylko ja – rozgoryczony wdowiec, który zapatrzony w swoje cierpienie, nie dostrzegał osieroconego chłopca błagającego o miłość i zrozumienie. Dzień zamachu, w którym odebrano Zoltanowi jego bliskich, był również początkiem jego nowego życia. Cholernie ciężkiego życia obarczonego zobowiązaniem, z którego wywiązuje się do dzisiaj. A oto jego skutki. – Wskazał głową na nieprzytomnego Zoltana. Aniela spojrzała na marmurową twarz i ujrzała małego chłopca o ciemnych włosach i szczerych oczach, który zasłania głowę w obawie przed ciosem wymierzonym ojcowską ręką. Ogarnęła ją złość na człowieka, który mógł tak traktować własne dziecko. – To wszystko, o czym pan mówi – głos uwiązł jej w gardle. – Dlatego Zoltan jest taki... – Szukała odpowiednich słów. – Szorstki i gruboskórny? – Doktor dokończył bez zająknięcia. Aniela spuściła wzrok. Po chwili go podniosła i zapytała: – A ten zamach. Dlaczego ktoś chciał ich zabić? – Samobójcza misja pilota osiemnaście lat temu. Celem był ojciec Zoltana. Od razu skojarzyła fakty. Czyli nie tylko doktor stracił wtedy rodzinę. Uświadomiła sobie, że chce wiedzieć więcej. Choć może nie powinna? Czasami niewiedza jest błogosławieństwem. I tak już przeszłość Zoltana niepotrzebnie wkroczyła w jej życie i wzbudziła w niej współczucie. Nim spostrzegła, sformułowała pytanie: – A to zobowiązanie, o którym pan wspomniał? Doktor westchnął. – Ono dobiło gwóźdź do trumny, w której Zoltan pochował resztki uczuć, jakie posiadał. – To znaczy? Maurycy zerknął badawczo na przyjaciela, by upewnić się, że wciąż śpi. Aniela zauważyła, że doktor bije się z myślami. Jego twarz spochmurniała, a na czole pojawiła się gruba kreska. – Nie musi pan mówić, jeśli… – Muszę. Lepiej, żebyś wiedziała – oznajmił. – To może wydać się niepojęte, ale... – Wziął głębszy wdech i dodał całkiem poważnie: – Zoltan poddawany jest procesowi, który pozbawia go wszystkich dobrych uczuć. 76
Aniela sprawiała wrażenie jakby nie dosłyszała. – Czy wierzysz, że imię może odzwierciedlać charakter człowieka? – dopytał. Otworzyła szerzej oczy. Takiego pytania się nie spodziewała. – Raczej uważam, że każdy z nas jest odpowiedzialny za własne czyny – odparła. – A gdyby imię było integralną częścią nas? – Jak nasze wnętrze? Doktor przytaknął. – Nomen omen, imię stanowi znak… – wyjaśnił. – Starożytni rzymianie wierzyli, że imię zdradza, kim jest człowiek i jaki los jest mu przeznaczony. I nie mylili się. Nomen jest w każdym z nas od początku naszego istnienia. My to całość, na którą składa się Nomen, Lokum i Ipsum. Zoltan zaś posiada dar przenikania, którym posługuje się przy poszukiwaniach biorcy... – Zamilcz – rozległ się ochrypły głos Zoltana. Doktor przyłożył palec do ust i wskazał Anieli drzwi, lecz ona się zawahała. Ujął ją więc za ramiona i odwrócił w stronę wyjścia. Zerknęła ukradkiem na Zoltana i wyszła na korytarz. Oparta o drzwi swojego pokoju dopiero teraz zorientowała się, że serce wali jej jak szalone, a nogi uginają się w kolanach. Słowa Maurycego zaczęły odbijać się echem w jej głowie: Musisz mu wybaczyć. Możesz go wyleczyć. Wiele wycierpiał. Nomen, Lokum i Ipsum. Dar przenikania… Miała mętlik w głowie. Logika podpowiadała jej, że staruszek postradał rozum albo, co gorsza, ona sama uroiła sobie całą tę rozmowę. Pokręciła z niedowierzaniem głową i udała się do kuchni.
Zimny dreszcz wstrząsnął ciałem Zoltana, gdy tylko wybudził się z fazy przenikania. Przez chwilę miał wrażenie, że jest martwy, jednak kiedy usłyszał głos przyjaciela, zyskał pewność, że jest wśród żywych. Choć jego zmysły zdążyły wyłapać ciche szepty, to jego wspomnienia wciąż nie były w stanie oderwać się od świata Jonasza. Myśli Zoltana jak karuzela krążyły wokół domu na wsi, ubogiego gospodarstwa, skromnej rodziny, jednak najintensywniej koncentrowały się na siostrze dawcy. Chociaż znał ją od miesią77
ca, dopiero teraz ujrzał ją tak, jak widzi się człowieka, gdy żyje się z nim pod jednym dachem. Dopiero podczas przenikania do życia dawcy, dostrzegł w niej cechy, których wcześniej nie zauważał. I nie był z tego zadowolony. Powinien traktować ją bezosobowo, tak jak nakazuje Pryncypium. Lecz ona mu na to nie pozwalała. Jej gesty, sposób bycia, głos, zapach, spojrzenie, wszystko, co dotyczyło jej osoby, zdawało mu się znajome i bliskie. Poczuł kłucie w żebrach. Fatalny zbieg okoliczności. Powinien jej unikać jak ognia, a niebawem ulokuje Nomen jej brata. Niech to diabli! Dlaczego musi ingerować akurat w jej życie? Czy mało już ma z nią problemów? Przecież wystarczy, że się do niej zbliży, a rozpoczyna się w nim proces septyki. Dzisiaj omal przez nią nie zginął. Przeklęta dziewucha od gazet, przeklęty kościół bez witraży, przeklęta wieś na końcu Świata, przeklęty Herman albinos, który polecił mu znalezienie biorcy dla Nomen Jona. – A gdyby imię było integralną częścią nas? – Głos przyjaciela wyrwał go ze świata myśli. – Jak nasze wnętrze? Czy ten doktorek zwariował!? – Zamilcz – przemówił ostro, a przynajmniej tak mu się zdawało. Po chwili usłyszał trzaśnięcie drzwi, a po nim głos doktora: – Jak się czujesz? Zoltan z trudem otworzył powieki. – Źle. – Coś zablokowało mu oddech. – Musisz odpoczywać – odezwał się z troską Maurycy. – Co ty wyrabiasz, do cholery? Doktor zawahał się. – Chciałem wyjaśnić Anieli całą sytuację. Należą jej się... – Chcesz, żeby zwalili mi się na głowę Hermani? Wystarczająco już cierpię przez tę dziewuchę. Doktor uniósł siwą brew. – Cierpisz? Zoltan zignorował jego pytanie. – Jak mnie znalazłeś? – Lifewatch zainstalowany na twoim smartfonie. 78
– Cudownie, moje życie uzależnione jest od software’u. – Twoje życie wisi na włosku. – To co mam, do licha, zrobić? – Ogranicz septykę. Zoltan prychnął. – Jak? – Postaraj się ją przetrzymać. – Oszalałeś. Przecież to niemożliwe. – Nie powinieneś podchodzić do tego tak sceptycznie. – Wielu rzeczy nie powinienem robić. Przyjazd tutaj był jedną z nich. – Tu akurat masz rację – stwierdził doktor. – Sprawiłeś Anieli ogromną przykrość. Ona nie zasłużyła sobie na takie traktowanie. Przez cały ten czas bardzo troskliwie się tobą zajmowała. Zresztą sam nie wiem, czemu. – Poprawił okulary. – Powinieneś przeprosić ją za swoje zachowanie. Spędzić z nią trochę czasu, porozmawiać, wówczas przekonasz się, że ona jest kimś wyjątkowym. – Bredzisz. Być może potraktowałem tę prowincjonalną gąskę zbyt surowo, ale to nie powód, bym tracił czas na czcze rozmowy. Doktor przechylił głowę, przyglądając się przyjacielowi. – Ona mogłaby cię wyleczyć. – Wyleczyć? – Zoltan parsknął. – A czy ja jestem niezdrów? Patrzysz na pełnego sił Laufra, a nie schorowanego kuracjusza. Doktor się zaśmiał. – Właśnie widzę, ile w tobie siły. Zoltan odrzucił kołdrę. – Podaj mi ubranie. Doktor wstał i sięgnął do krzesła, po koszulę i spodnie. Zoltan dźwignął się z łóżka i w tym samym momencie chwycił go ból w piersi. – Ożeż ty! – Opadł na poduszkę. Miał wrażenie, jakby porąbano mu żebra siekierą. – Widzisz? Mówię ci. Zbyt często poddajesz się procesowi. Ta ostatnia akcja bez witraży omal cię nie zabiła. Twoje serce jest coraz słabsze. Przystopuj. Postaraj się znieść ciężar uczuć, których doświadczasz – oświadczył doktor. – To nie takie proste, do diabła!
79
– Domyślam się. Ale od miesiąca septyka rządzi twoim życiem. Kiedyś tak nie było. – Maurycy pokiwał głową. – Co właściwie się wydarzyło, że musiałeś znów poddać się procesowi, i to w tak nieprzystosowanym miejscu? – Nie wiem. – Zoltan starał się podnieść. – Nie wiesz? A może jesteś zbyt słaby, by przyznać przed samym sobą, że… – Że co?! Że gdy tylko zobaczyłem tę dziewkę, krew zawrzała mi w żyłach? – jęknął i opadł ponownie na poduszkę. – Czyli jednak Aniela wzbudza w tobie jakieś uczucia? – Nie. – Wsunął dłoń we włosy, starając się zebrać myśli. – Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale miałem dziwną wizję z jej udziałem. – To znaczy? – Widziałem ją jako Nimfę z niemowlęciem przy piersi w otoczeniu górskiej przyrody. – Miewałeś już kiedyś takie przewidzenia? – dopytał doktor. – Nie, to był pierwszy i ostatni raz. – Skąd pewność, że ostatni? – Bo nie mam zamiaru więcej przebywać w towarzystwie tej dziewczyny – oznajmił. – Aha. – Maurycy westchnął i podszedł do drzwi. – A ty dokąd? Chyba mnie tak nie zostawisz? – Jak jesteś taki mądry, to radź sobie sam – oświadczył i opuścił pokój.
Kuchnia jest duszą domu. Aniela popiła herbatą kęs truskawkowego placka z kruszonką. Nie mogła się napatrzeć na matkę i Jonasza pogrążonych w rozmowie z Maurycym, który najwyraźniej przypadł im do gustu. Czuła się naprawdę szczęśliwa, że siedzi z nimi przy jednym stole. Tak za nimi tęskniła. Przymknęła na chwilę oczy. Zapach rosołu z młodych warzyw buzujący na wolnym ogniu, powiew letniego wietrzyku wkradający się przez koronkową firankę, smak 80
truskawek otulonych słodziutką bezą, śmiech mamy, opowieści Jonasza. Perfekcyjna całość, która składała się na jedno słowo: dom. Już dawno nie było w nim tak radośnie. Ostatnio śmiali się przy tym stole, kiedy jeszcze żył ojciec. Ujrzała w pamięci ogorzałą twarz taty z tymi jego dużymi oczami, które zapamięta do końca swych dni, i poczuła ból. To samo spojrzenie posiadał Jonasz. Oprócz cech fizycznych, odziedziczył po ojcu coś znaczenie cenniejszego: pracowitość, uczciwość i dobroć. Ta ostatnia była dominującą cechą ojca. Od zawsze tata wpajał im, że nade wszystko trzeba być dobrym człowiekiem. A ona, jego córka, zamiast okazać mu wdzięczność i dać dowód starannego wychowania, wpędziła go do grobu. Poczuła szczypanie pod powiekami. Otworzyła oczy i ujrzała rozpromienioną twarz brata. Zadziwiło ją, jak bardzo osoba Maurycego rozjaśniła ten niedzielny poranek. Ich ostatnia rozmowa sprawiła, że nabrała dystansu do doktora. Nie wierzyła jego słowom. Choć nie wszystkim. Teraz jednak, widok rodziny pokrzepił jej serce i napełnił nadzieją na lepszą przyszłość. Napiła się herbaty. – Czyli jesteśmy umówieni. – Doktor wyciągnął dłoń do Jonasza. – Zainwestuję w twój sad czereśniowy. Aniela zakrztusiła się i uniosła ręce do góry. Jonasz w sekundę znalazł się za nią i huknął ją w plecy, aż odezwało się echo. – Lepiej? Spojrzała na niego z ukosa. – Mocniej się nie dało? – Zakasłała. – Ważne, że poskutkowało. Zignorowała zbójecką minę brata i przeniosła pytający wzrok na doktora. – O czym mówicie, jeśli wolno spytać? – Pan Maurycy chce mieć swoje czereśnie. – Jonasz z radosną nutą w głosie ubiegł go z odpowiedzią. – A co. Czemu mam kupować pryskane, skoro Jonasz wyhoduje mi ekologiczne? – Mało tego. Gwarantuję zwrot inwestycji już po drugim roku, a zyski w trzecim. – Chłopak przeczesał dłonią bujną czuprynę, której kolor kojarzył się zawsze Anieli z kłosami pszenicy. – No proszę, lepiej nie mogłem trafić – odparł Maurycy. Podejrzewała, że doktor wcale nie szuka inwestycji, tylko pragnie pomóc im w rozwoju gospodarstwa. Nie chciała wykorzystywać jego dobrego serca, a może nawet 81
nie w pełni świadomego rozumu. Po tym, co jej opowiadał, wątpiła, czy doktor żyje w realnym świecie i potrafi podjąć racjonalną decyzję. – Nie ma mowy – odparła. – No co ty, siostra? – Duże chabrowe oczy spojrzały na nią z niedowierzaniem. – Pan Maurycy za krótko zna nasze gospodarstwo, by móc podjąć trafną decyzję – oznajmiła. – Ale ja wszystko pokażę, wytłumaczę. Oprowadzę po naszych ziemiach, przedstawię wyliczenia – mówił pośpiesznie Jonasz. Już dawno nie widziała takiej ekscytacji u brata. Zawsze uważała go za ładnego chłopca, a teraz, gdy jego oczy lśniły z podekscytowania, wydawał jej się jeszcze piękniejszy. Ostatnio zauważyła, że zmężniał, stracił młodzieńcze pyzy na rzecz stanowczych rysów, które dodawały mu męskości. Mimo to jego szeroki uśmiech i błyszczące oczy nadawały mu wciąż chłopięcego wdzięku. Poza tym, niezależnie od wieku i wyglądu, dla niej zawsze będzie młodszym braciszkiem. Westchnęła, co w jednej sekundzie brat uznał za milczącą zgodę. – To co? Idziemy zobaczyć ziemię, na której zasadzimy drzewa? – zaproponował, zrywając się z krzesła. – Ale… – jęknęła Aniela. – Dziecino, daj spokój. Naprawdę wiem, co robię – powiedział Maurycy spokojnym, lecz zdecydowanym głosem. – Prowadź – rzucił do Jonasza i wstał od stołu. – Jadwigo, czy mogę służyć pani ramieniem podczas spaceru? Mama Anieli spąsowiała. – Dziękuję, ale muszę doglądać rosołu… – Mamuś, ja popilnuję – zaoferowała Aniela, widząc wahanie mamy, która ewidentnie chciała im towarzyszyć. – Poza tym ktoś musi zostać z Zoltanem, skoro jeszcze śpi. – Nie śpię – rozległ się zachrypnięty głos od progu. – I też zamierzam zobaczyć te ziemie. Nastała chwila ciszy. – Na pewno czujesz się na siłach, żeby spacerować? – spytał doktor. – Ktoś przecież musi zadbać o twoje interesy. – Wszedł do kuchni, sięgnął po kubek stojący na blacie i nalał sobie kawy z dzbanka, jakby był u siebie. – Sadownictwo to
82
bardzo niepewna inwestycja – powiedział, popijając. – Trzeba oszacować ryzyko pogodowe, koszty zakupu maszyn, środków ochrony roślin… – To ma być uprawa ekologiczna – wtrącił Jonasz. – I zamiast czereśni będziecie jeść robale? – Zoltan przechylił głowę. – Niekoniecznie, ochrona w rolnictwie ekologicznym zakłada stworzenie takich warunków, żeby szkodniki nie rozwijały się w uprawie – wyjaśnił. – Poza tym mały robaczek jeszcze nikomu nie zaszkodził, prawda? – Doktor puścił oko do mamy Anieli. – Mimo to chcę naocznie się przekonać, o czym mowa – oznajmił twardo Zoltan. Aniela zacisnęła pięści. Zdenerwowała ją jego wyniosłość. Nie dość, że rządził się u niej w kuchni, jak we własnej, to jeszcze podważał zdanie jej brata. – Oczywiście, że chcesz. Jonasz przecież mógłby oszukać pana Maurycego – rzuciła w jego stronę. Zoltan zacisnął usta. – Tego nie powiedziałem. – Ale to miałeś na myśli. – Uważam, że cała sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. – A ja jestem zbyt prosta, żeby ją zrozumieć? – Dajcie spokój, dzieci. – Maurycy stanął między nimi. – Jest piękne niedzielne przedpołudnie. Pani Jadziu, proszę wyłączyć rosół i idziemy wszyscy na spacer. – Wziął ją pod rękę i razem opuścili kuchnię. – Doskonale – burknął Zoltan i podążył do wyjścia. – Świetnie. – Aniela ruszyła tuż za nim z nieodpartą ochotą nadepnięcia mu na piętę. Ten najwyraźniej wyczuł jej zamiary, bo nagle odwrócił się, tak że niemal zderzyła się z jego piersią. Podniosła wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Stali tak przez chwilę, wpatrując się w siebie pełni napięcia, jakby za sprawą niewidocznej iskry mieli zamiar zapalić się jak pochodnie. – Idź przodem – powiedział z ostrzegawczym błyskiem w oku. Aniela parsknęła wymownie. – Paranoik – wymamrotała pod nosem, ominęła go z uniesioną głową i podążyła za resztą.
83
Zoltan szedł polną dróżką za żywo rozmawiającą trójką. Żebra bolały go niemiłosiernie, a przedpołudniowe słońce sprawiało, że płonął z gorąca. Wszyscy w letnich ubraniach, a on się musi męczyć odziany jak mnich. Z chęcią wsiadłby do klimatyzowanego auta i pojechał do Arkan. W zamku na pewno jest chłodno. Zupełnie jak w rzeźniczej chłodni, a nie jak w prawdziwym domu. Musiał przyznać, że zimne mury przebudowane w osiemnastym wieku, choć imponujące, nie miały w sobie duszy. Jedenaście sypialni, czterdzieści komnat, salon, dwie jadalnie, biblioteka, pokój muzyczny, gabinet, sala balowa i parter dla służby. Marzenie każdego człowieka. Jednak Zoltan, mimo upodobań do luksusów, niechętnie stwierdził, że znacznie lepiej czuł się w małym pokoiku Anieli z oknem na podwórze niż w rodzinnym salonie z widokiem na wiktoriański ogród. Tam, w Arkan, pomimo obecności służby zawsze czuł, że jest zupełnie sam. – I co pan myśli? – Jonasz wyrwał go z przemyśleń, zataczając ręką półkole. – Imponujący kawałek ziemi, prawda? Zoltan ogarnął wzrokiem łąkę. Usytuowanie terenu było znakomite. Las daleko i od zachodu, nie za mokro. Przykucnął i wziął garść ziemi, przesypując ją przez palce okryte rękawiczką. – Musisz dopracować glebę. – Zna się pan na sadownictwie? Zoltan wyprostował się z trudem. Żebra wciąż dawały mu się we znaki. – W dzisiejszych czasach trzeba znać się na wszystkim. Poza tym mam u siebie trochę gruszy i jabłoni. – O! Z chęcią dowiem się czegoś o uprawie gruszy – przyznał Jonasz z podekscytowaniem. – Chciałbym w przyszłości rozszerzyć sad i wykupić tamte ziemie. – Wskazał ręką na horyzont. – Jak się panu podobają? – Spojrzał na niego, jakby radził się wyroczni. Zoltan unikał jego spojrzenia. Nie był w stanie patrzeć mu w oczy. Wiedział, że chłopak nie ma przed sobą żadnej przyszłości. Po co miał strzępić język i robić mu złudne nadzieje. – Joszko! – zawołał wesoły głos tuż za ich plecami. – Tata z chęcią odda ci te ziemie, bylebyś zrobił z nimi coś pożytecznego. Zoltan spojrzał przez ramię na nastolatkę o długich jasnych włosach i zielonych oczach. – Pola! – Aniela podeszła, żeby się przywitać. – Cześć, Anielko. Kupę czasu. – Obie uściskały się niczym siostry. 84
Aniela ujęła dziewczynę za dłonie. – Pokaż się, ślicznie wyglądasz. – Przyjrzała się jej zwiewnej sukience do kolan. – A tam. Nie miałam nawet chwili przebrać się po kościele. – Machnęła ręką. – Zola rodzi od rana, a i tak nie widać barana. – Jak ona się czuje? – spytała Aniela. – Jak to rodząca maciorka. Chodzi w tę i we w tę. Beczy. Zapadły jej się słabizny. – Ukazał się już pęcherz płodowy? – No właśnie nie. Tata się trochę martwi. Nie chciał wzywać Sawickiego, wiesz, że za nim nie przepada, więc pobiegłam po ciebie. – Dobrze zrobiłaś. – Aniela objęła ramię dziewczyny. – Chodźmy ją obejrzeć. – Ruszyły polną drogą. – Z chęcią pomogę – wtrącił Maurycy, dołączając do nich z Jadwigą. – Idziesz Zoltan? Poród maciory? Pasjonujące. – Nie, wracam do Arkan. – Panie Zoltanie, pan ma głowę na karku – powiedział Jonasz. – Jest pan facet z krwi i kości, a przy takich emocjach i babach rozumu nigdy za wiele. Ja do roślin to się nadaję, ale do zwierząt, lepiej nie mówić. – Zrobił kwaśną minę. – Może trzeba będzie doradzić Anielce. – Spojrzał na Zoltana swoimi dużymi oczami. Doradzić tej śmiałej aż do zuchwalstwa mądrali? Zoltan prychnął. Prędzej piekło zamarznie. Musiał jednak przyznać, że chłopak mu schlebił, a nawet ujął go swoją szczerością. A niech to! Trochę będzie go szkoda. Mógłby jeszcze sobie pożyć chłopaczyna na tej wsi. Wymamrotał coś pod nosem i ku zadowoleniu Jonasza, ruszył za resztą. Przed drewnianą owczarnią Tadejów zebrała się połowa mieszkańców wsi, którzy z zaciekawieniem zaglądali do środka, dyskutując przy tym żarliwie. – Co tak stoicie? – Pola podeszła do chłopaków ze szkoły, opierających się o drzwi. – Nie widzieliście nigdy rodzącej owcy? – Czekamy, aż Sawicki wyjdzie. – Co? – Dziewczyna zrobiła wielkie oczy. – Aniela, słyszałaś? – Złapała ją za rękę, jakby obawiała się, że za chwilę ujrzy samego diabła. – Boże, tylko nie on. – Aniela jęknęła i ścisnęła dłoń Poli. – Po cholerę on tu, sukinsyn jeden. – Jonasz wziął się pod boki. – Jonasz! – Siostra z matką równocześnie przywołały go do porządku. 85
– A co, nie mam racji? – Nawet jeśli masz, to nie powinieneś używać takich słów – upomniała go matka. – Prawdę mówię, i tyle. Sawicki to stary cwaniak. – Założył ręce na piersi. – A kimże jest ten Sawicki? – Maurycy spytał z zaciekawieniem. Jonasz splunął ostentacyjnie w bok. – Niedoszłym narzeczonym Anieli – oznajmił, jakby wyrażał się o gnijącej padlinie. – Doprawdy? – Znudzony dotychczas Zoltan zainteresował się rozmową. – Był pierwszym chłopakiem Anieli, ale dała mu kosza, gdy poznała tego łajdaka Bernarda – wyjaśnił. – Jonasz… – Aniela łypnęła na niego ostrzegawczo. – Łajdaka Bernarda? – dopytał Zoltan. – Swojego niedoszłego męża – wyjaśnił chłopak. – Jonasz! – Aniela z matką krzyknęły. – No co? Prawdę mówię – obruszył się. – Coraz ciekawiej – skomentował Zoltan. – A czemu nie wchodzimy? – Bo Anielka się go boi – oznajmił Jonasz. – Wcale się go nie boję – warknęła. Jonasz jednak zignorował słowa siostry i ciągnął dalej: – Po tym, jak go rzuciła, narobił jej koło pióra. Rozpowiadał po wsiach, że jej studia są psu na budę. Że niepotrzebnie się wysila, że i tak nie zostanie weterynarzem, bo nie ma ręki do zwierząt. – Bracie, na litość boską! Ja tu stoję i wszystko słyszę. – Prawdę przecież mówię. Aniela wzniosła oczy ku niebu. – Sawicki jest jedynym weterynarzem w okolicy – mówił dalej Jonasz. – Ma już kilkadziesiąt zgonów na sumieniu, więc miejscowi wolą posłać po kogoś do Abisynii. Sawicki jednak ma swoich szpicli. Zazwyczaj zjawia się jako pierwszy i pcha się na chama, oferując swoje usługi. – Pewnie tak było i tym razem – dodała Pola. – Idę tam. – Aniela założyła włosy za ucho, odgoniła chłopaków spod owczarni i otworzyła drzwi.
86
– Dobrze, siostra! Nie daj się! – Jonasz wyszczerzył zęby i klepnął Zoltana w plecy. – Chodźmy, będzie ciekawie! Zoltan bez słowa ruszył za nimi. Musiał przyznać, że zaciekawiła go osoba Sawickiego – niedoszłego narzeczonego, który wpadł tu jak Piłat w credo. Aniela wkroczyła z impetem do środka. Zapach świeżej ściółki załaskotał jej nozdrza. Otworzyła bramkę i weszła do zagrody przedporodowej. Ciężarna Zola stała na środku, a kilka kroków od niej rozmawiało dwóch mężczyzn. Aniela skinęła na dzień dobry ojcu Poli i dojrzała szczupłą sylwetkę Sawickiego. Nic się nie zmienił. Te same sztruksowe spodnie, kraciasta koszula i czarne gumowce. Stał tyłem i rozpakowywał na długim blacie swoją torbę. Zajrzała mu przez ramię i wstrzymała oddech. Zwariował! – Co ty robisz? – spytała z oburzeniem w głosie. Młody mężczyzna odwrócił się i spojrzał na nią orzechowymi oczami. – O! Studentka przyszła się czegoś nauczyć. – Raczej cię powstrzymać. Sawicki zaczął rozkładać narzędzia chirurgiczne. Aniela odnalazła wzrokiem ojca Poli. – On chce zrobić Zoli cesarskie cięcie – oznajmiła. – Podobno nie ma innego wyjścia – oświadczył bezradnie Tadej. – Jest niedziela. Weterynarz z Abisynii będzie dopiero za pięć godzin. Aniela zerknęła w stronę zmęczonej owieczki. – Proszę mi pozwolić ją zbadać. – Nie ma mowy! – Sawicki odwrócił się i rzucił jej wrogie spojrzenie. – To nie staż. Nią musi się zająć prawdziwy weterynarz, z dyplomem. – Weterynarz, a nie morderca – odparła. – Panie Tadej – zwróciła się do sąsiada. – Chcę ją tylko obejrzeć. – Tato… – błagalny głos Poli dobiegł zza zagrody. Zola zabeczała donośnie. – I czego tak jęczysz, owco? Zaraz będziesz miała swojego bękarta. – Sawicki wykrzywił usta. Tadej wzdrygnął się.. – Anielo, zerknij, jeśli uważasz, że można inaczej… – powiedział. – Strata czasu! – przerwał weterynarz. – Muszę już zaczynać. – Ruszył w stronę owcy. 87
Niespodziewanie, jak spod ziemi wyrósł przed nim Zoltan. Zdziwiony Sawicki zrobił krok w bok, by go ominąć, lecz ten zastąpił mu drogę. – Chcę przejść – wymamrotał zmieszany. Zoltan zmierzył go lekceważącym spojrzeniem i wykrzywił usta. – Anielo, zbadaj owcę – powiedział. Dziewczyna zgarnęła spirytus, wazelinę i kilka narzędzi z blatu, obeszła mężczyzn i zbliżyła się do owcy. – Witaj Zolunia. – Ukucnęła i pogłaskała ją czule. – Pozwolisz dotknąć swojego maluszka? – Odkaziła ręce i owieczkę, natłuściła dłonie i zaczęła badać maciorkę. Zola zabeczała cichutko. – Ciii. Spokojnie. – Włożyła głębiej rękę i przebiła pęcherz. Krwawy śluz wylał się na ściółkę. – Malec nam się trochę przekręcił, ale damy radę – powiedziała, jakby chciała tym uspokoić owcę. – Muszę go tylko troszkę cofnąć. – Przekręciła płód. – I wyciągnąć za nóżki. – Chwyciła małe raciczki. – Jonasz, pomóż! – zawołała brata. Ten nie zareagował. – Jonasz! – Aniela odwróciła wzrok w jego stronę i zwątpiła. Ten, zielony na twarzy niczym szczaw, opierał się na miękkich nogach o ogrodzenie. – Słabo mu – powiedziała bezradnie Pola, wachlując jego twarz. – Bohater – prychnęła Aniela. Zwróciła się ku pyszczkowi Zoli i zajrzała w jej brązowe oczy. – Musimy dać sobie radę same, maleńka. – Otarła ramieniem spocone czoło. – Jak ci pomóc? – Zoltan ukucnął obok niej. Popatrzyła na niego zaskoczona. – A Sawicki? – spytała. – Tadej go pilnuje. Aniela przytaknęła głową z aprobatą. – Odkaź ręce spirytusem i rozszerz dłońmi srom owcy, a ja wyciągnę jagnię za nóżki. Zoltan bez słowa zdjął rękawiczki, podwinął rękawy i wykonał polecenie. – Dobrze. – Aniela usadowiła się za owcą. – A teraz Zolunia wyprzyj malucha – zachęciła i pociągnęła za jagnię. – Jeszcze kawałek… Małe jagniątko wysunęło się nieznacznie. 88
– Zoltan, rozszerz mocniej – poleciła i pociągnęła ponownie. Owca meczała głośno. – Wszystko dobrze. Jeszcze chwilę. – Aniela szarpnęła łagodnie za nóżki, a wtedy maluch Zoli wyślizgnął się z nabrzmiałej jamy wprost na jej ręce. Jagnię zameczało cieniutkim, lecz donośnym głosem. – Witaj, maleństwo – powiedziała czule, po czym przeniosła wzrok na Zoltana i ujrzała niecodzienny widok. W ciemnej otchłani jego szafirowych oczu błysnął promyk słońca, który przedostał się z trudem przez zimne głębiny, zaiskrzył na powierzchni źrenic i po chwili ponownie zapadł się w mrok.
Słońce stało w zenicie, świerszcze szeleściły w zbożu, a wielobarwne motyle tańczyły nad kłosami. Cała szóstka zmierzała piaszczystą drogą, otoczoną polami pszenicy, ku domowi. Na samym przodzie szli Maurycy pod ramię z Jadwigą, za nimi Jonasz za rękę z Polą, a na samym końcu Zoltan w metrowej odległości od Anieli. Oboje milczeli, zapatrzeni na łany kołysane niewyczuwalnym wiatrem. Ona trzymała ręce splecione za sobą, on w kieszeniach spodni. Na ich twarzach malowało się zmieszanie, porównywalne do sytuacji, kiedy dwoje ludzi wsłuchuje się w ciszę, a ich milczenie, zamiast dawać wytchnienie od zajmującego dialogu, wręcz krępuje, wierci dziurę w brzuchu i mobilizuje do rozpaczliwych poszukiwań wspólnego tematu do rozmowy. – Czy…? – zaczęli równocześnie, co wzmogło napięcie między nimi. – Kontynuuj – powiedział Zoltan. – Chciałam zapytać, czy zostaniesz na obiedzie? Zmrużył powieki, koncentrując wzrok na dorodnym, samotnym dębie o bujnej koronie odcinającej się wyraźnie od błękitu nieba. Okaz ten, rasowy i wyrośnięty, wciąż trwał, mimo setek burz i wichur. Godne podziwu, ale też zatrważające, że przeżył tyle lat zupełnie sam. – Zostanę. Aniela skinęła jedynie głową. 89
– Teraz ty – powiedziała. – To znaczy? – Chciałeś o coś zapytać? Zoltan zmarszczył czoło. Faktycznie. Na skutek skłębienia myśli, spowodowanego nadmiernie hałasującymi świerszczami, usłyszał w głowie szept, za którego sprawą chciał ją przekonać, by wróciła z nim do Abisynii. Zwariował. Przyjął poród barana w zabitej dechami wsi, u boku dziewuchy od gazet i nagle zamierza ją błagać o wybaczenie i powrót do pracy. Najwyraźniej dostał udaru słonecznego. – Nic takiego – odparł. Aniela zerwała rosnące przy dróżce źdźbło i włożyła je do ust. Szli chwilę w milczeniu, patrząc w przeciwne strony. – Czy…? – zaczęli równocześnie. No nie, znowu? Zerknęli na siebie i uśmiechnęli się przez sekundę. Ta jednak wystarczyła, żeby Aniela zdała sobie sprawę z tego, że nigdy wcześniej nie widziała, by Zoltan się uśmiechał. Wątpiła, czy ktokolwiek go widział uśmiechniętym. Wachlarz jego urokliwych zmarszczek w kącikach ciemnoniebieskich oczu sprawił, że wydał jej się teraz inną osobą. Człowiekiem, którego zna. Kimś bliskim. Miała wrażenie, że jeden z żółtych motyli, które błądziły nad polami, wleciał do jej żołądka i zatrzepotał energicznie skrzydłami. Zoltan zerknął na nią ukradkiem. Patrzyła na niego tymi swoimi niebieskimi oczami, które obudziły w nim niechciane uczucia. Jej lśniące włosy, koralowe usta, smukła szyja jawiły mu się teraz niczym wspomnienie, które było tak żywe i tak silne… I znów usłyszał ten sam wewnętrzny głos, który zaczął szeptać jej imię: Aniela. Moja Aniela. Jego ton i hipnotyczna barwa sprawiły, że zapragnął ująć jej twarz, zatopić się w jej spojrzeniu, nachylić nad jej wargami i… Narastające napięcie ścisnęło mu żebra jak imadło. Wstrzymał oddech. Weź się w garść! – Więc byłaś zaręczona – powiedział na wydechu, nie wiedząc, dlaczego poruszył właśnie tę kwestię. Może chciał zagłuszyć wewnętrzny głos, może przerwać ciszę między nimi, która wzmagała niepokojące uczucie? 90
Aniela zrobiła gorzką minę. Jej oczy momentalnie straciły swój blask. Zoltan skarcił się w myślach. Po co w ogóle zaczął ten temat? Był może odrobinę ciekawy? W zasadzie to był cholernie ciekawy, za kogo omal nie wyszła. – Dawno temu? – słowa same wypłynęły z jego ust. – Skoro musisz wiedzieć. – Spojrzała na niego z urazą, jakby miała mu za złe, że rozdrapuje starą ranę. Z drugiej strony – pomyślała – może dobrze jej zrobi, jak to wreszcie z siebie wyrzuci. Skoro on chce słuchać, niech słucha. I tak niezależnie od tego, co ona powie, ma ją w głębokim poważaniu. – W klasie maturalnej – odparła i poczuła, jak bolesne wspomnienia, które starała się ukryć w najgłębszych zakamarkach serca, powracają. Ranią jak ciernie, przedostają się przez przełyk, gardło, krtań, by po chwili wypłynąć z jej ust słowami goryczy, których nie mogła powstrzymać: – Byłam zakochana. Bernard szukał łatwego zarobku. Zamieszał mi w głowie, wyłudził wszystkie pieniądze od moich rodziców i uciekł. Tydzień po jego zniknięciu ojciec dostał udaru i zmarł. Gospodarstwo zaczęło staczać się w dół. A ja zostałam ze złamanym sercem, wyrzutami sumienia, zrozpaczoną matką, młodszym bratem, rachunkami, kredytem i obawami o przyszłość. Ot i cała historia wielkiego narzeczeństwa. – Wyrzuciła pogryzione źdźbło i zerwała następne. – Zadowolony? Czy może chcesz znać więcej szczegółów? – spytała z wyrzutem. Odchrząknął. – Nie wiedziałem. – A niby skąd mogłeś wiedzieć? Przystanął, podniósł z ziemi kamyk i rzucił go daleko w łany pszenicy. Chciał, aby wraz z nim uleciały z niego wszystkie emocje. Głos w jego wnętrzu znów przemówił. Tym razem żądał wypowiedzenia na głos jednego słowa. Zoltan całym sobą próbował z nim walczyć, mimo to powiedział: – Przepraszam. – Odwrócił się i pochwycił jej spojrzenie. Zabrakło jej tchu. Momentalnie przypomniała sobie małego chłopca z opowieści Maurycego, zmagającego się z tyranią ojca. Poczuła ucisk w gardle. – To ja niepotrzebnie się uniosłam – przyznała. – Życie bywa trudne, a i ty przecież nie miałeś łatwo. 91
– Skąd to przypuszczenie? – zapytał. – Maurycy mi powiedział. – Poczciwy Maurycy. – Zoltan wziął kolejny kamyk, odwrócił się w stronę pola i cisnął go daleko przed siebie, lecz i tym razem nie przyniosło mu to ulgi. – Co dokładnie wiesz? – Podobno miałeś trudne relacje z ojcem. – Tylko tyle powiedział ci doktorek? – zapytał bez emocji, jakby rozmawiali o pogodzie. Zaprzeczyła głową. – Mówił, że straciłeś rodziców i brata w katastrofie lotniczej – dodała. – W zamachu terrorystycznym – uściślił. – Coś jeszcze? Przygryzła wargę. Teraz albo nigdy, pomyślała. – I, że masz pewien dar… – zawiesiła głos. – Uhm. Dar to za mocne słowo, ale mów dalej. – Ruszył powoli drogą. Aniela dotrzymała mu kroku. – Wspominał, że z powodu jakiegoś zobowiązania pochowałeś resztki swoich uczuć – powiedziała, nie wierząc do końca własnym słowom. Zoltan zatrzymał się, odwrócił w stronę pola i zapatrzył nieobecnym wzrokiem w dal. Letni wiatr poruszył pojedyncze pasma jego czarnych włosów. Przypominał teraz Anieli wodza ze starodawnych obrazów – surowy, acz sprawiedliwy, obejmujący wzrokiem mroczny świat umarłych, którzy odeszli w bitwie. Obrazy te były jak wspomnienia. Jej wspomnienia. Nieoczekiwany przypływ troski o życie tego mężczyzny zalał ją jak fala tsunami. – Sporo ci powiedział – Zoltan odwrócił się, przechwytując jej spojrzenie. – Czyli to wszystko prawda? – Nie wierzysz – stwierdził, jakby wyczuł w jej pytaniu wahanie. – W zasadzie ci się nie dziwię. Cień bólu przysłonił mu oczy, sprawiając, że pociemniały jak ocean podczas burzy. Aniela wstrzymała oddech. Zoltan od samego początku zbijał ją z tropu. Wydawał jej się zmienny niczym niebo, po którym suną chmury, to przysłaniając, to ukazując upragniony promień słońca. W tej chwili podała w wątpliwość, że jest bezdusznym potworem. Wydał jej się po prostu nieszczęśliwym człowiekiem. Słowa Maurycego ponownie rozbrzmiały jej w głowie: On jest samotnikiem z chorą duszą, a ty możesz go wyleczyć. 92
Poczuła współczucie, niepewność i tęsknotę za czymś, czego nie doświadczyła w tym życiu, lecz co istniało bardzo dawno temu. To wszystko jednak przyćmiewał strach przed odrzuceniem. Powrócił dawny koszmar – chwycił ją za gardło i ścisnął kościstymi paluchami, odbierając dech. Lecz ona mu nie uległa. Wręcz przeciwnie, zbliżyła się do Zoltana, ujęła go za rękę i splotła swoje palce z jego. – Wierzę ci – szepnęła. Zoltan zawahał się, jednak po chwili zamknął jej dłoń w swojej dłoni. Znaleźli się krok od siebie, zapominając najprostszych słów. Stali niepewnie, w milczeniu, badając wzrokiem swoje rozwiane włosy, błyszczące oczy i rozchylone usta. Dwa światy, w których żyli, jak przeciwległe bieguny zaczęły się przyciągać, miażdżąc wszystkie przeszkody, które stają im na drodze. Wszystkie, prócz jednej. Serce Zoltana niczym pompa zaczęło tłoczyć krew w obolałe tętnice, a septyka niespodziewanie obnażyła swą palącą moc, przebarwiając żyły na czarny kolor. On jednak starał się zdusić ją w zarodku. Walczył ze sobą, jak szaleniec, który świadom swych dwóch wcieleń, stara się ukryć przed światem jedno z nich. Przez moment miał wrażenie, że mu się udało. Zatopił spojrzenie w piegowatej twarzy i nachylił się w stronę zapraszających ust. Septyka poraziła go jak prąd. Syknął i puścił dłoń Anieli. – Chodźmy – powiedział przez zęby i odszedł na bok. Wyjął pośpiesznie z kieszeni rękawiczki, którymi zakrył nabrzmiałe ręce. Aniela zrównała z nim krok w chwili, gdy zasłonił dłonie. Dostrzegła w jego oczach cierpienie. – Co ci jest? – zapytała. – Nic – odparł z trudem. – Nie patrz tak na mnie. – To znaczy jak? – Po prostu odwróć wzrok. Aniela zdezorientowana spełniła jego prośbę. Zoltan starał się zapanować nad swoim ciałem. Błądził oczyma po polach, byleby uniknąć zatroskanego spojrzenia Anieli. Fakt, że ona szła tuż obok niego, wcale mu nie pomagał. Co gorsza, wciąż czuł na skórze ciepło jej dłoni, a w nozdrzach słodki zapach. Zapach, który doprowadzał go do szaleństwa. Jego ciało cierpiało. Mimo to, jak wabiona światłem ćma, zerknął ukradkiem w stronę Anieli, i nim się zorientował, pożerał ją wzrokiem jak młokos podglądający przez dziurkę od klucza. Wodził wzrokiem po jej 93
włosach, nagich ramionach, drobnych piersiach, smukłej talii, jędrnych pośladkach, zgrabnych udach, aż zawładnęło nim pożądanie. Septyka zacisnęła bezlitosne pęta na jego sercu. Zoltan stęknął i odwrócił wzrok. Co on wyrabia? Odjęło mu rozum od tego wiejskiego powietrza! Przeniósł spojrzenie na kłosy pszenicy, koncentrował się usilnie na motylach, pszczółkach, bączkach i innych owadach, byleby na nią nie patrzeć. Jednak cisza, która zapanowała między nimi, była jeszcze gorsza. Słyszał bowiem jej oddech i wyobrażał sobie, jak rozchyla przy tym usta, słyszał kroki i oczami wyobraźni widział, jak kołyszą się piersi. Przesunął dłonią po twarzy, błagając siły wyższe, by otrzeźwiły go kubłem zimnej wody. Szukał w głowie tematu, który skutecznie by go ostudził, beznamiętnego wątku, który pozwoliłby mu odzyskać pełną kontrolę nad jego Lokum. – Te ziemie, które pokazywał Jonasz – zaczął ni stąd, ni zowąd. – Dlaczego są tak odległe od waszego domu? – Starał się, by jego głos zabrzmiał normalnie. Aniela zerknęła na niego ze zdziwieniem. Nie rozumiała zachowania Zoltana. Nie rozumiała tego człowieka, a co gorsza zaczynała darzyć go uczuciem, którego nie chciała. On też coś poczuł, widziała to w jego oczach. Lecz się wycofał, jakby obawiał się tego, co może wydarzyć się między nimi. I ten wyraz cierpienia na jego twarzy… A teraz, ot tak, zmieniał sobie temat. Jak gdyby nigdy nic pytał ją o ziemię. – Zoltanie, czy na pewno wszystko w porządku? – zapytała. – Więc, czemu są tak odległe? – Spojrzał na nią tak, jakby prosił, żeby nie zadawała pytań, i odwrócił wzrok. Aniela odniosła wrażenie, że Zoltan nie ma wpływu na to, co się z nim dzieje. Jakby nie kontrolował w pełni samego siebie. – Ziemie… – zaczęła. – Kiedyś wszystkie, łącznie z tymi za gospodarstwem, należały do nas. Ale ojciec je sprzedał za namową Bernarda i pozostał tylko skrawek, który widziałeś. Zoltan zacisnął pięści. Mimo tego, że septyka paliła go w piersi jak pochodnia, miał ochotę dorwać tego całego Bernarda i zatłuc go gołymi rękami. – Dziwne, że w ogóle zostawił wam dach nad głową – powiedział z wyczuwalną złością. Aniela zagryzła wargę.
94
– Niezupełnie. Mamy zaciągniętą hipotekę – oznajmiła dławiącym głosem. – Co miesiąc musimy spłacać raty. To znaczy, jak nam wystarczy po opłaceniu rachunków i kupnie żywności dla nas i zwierząt. Ostatnio sporo zaoszczędziliśmy na moich dojazdach do Bystrej – zawiesiła głos. – Ten dom, on bardzo dużo dla mnie znaczy. Spuściła oczy. Wiedziała, że nie powinna się nad sobą użalać. – Każdy dom to tylko kupa kamieni – odparł Zoltan. Zaskoczył ją tym stwierdzeniem. Przechyliła głowę, dziwiąc się jego słowom. – Rozumiem, że nie przykładasz wagi do tego, skąd pochodzisz, ani gdzie mieszkasz? Wziął wdech i wypuścił powietrze, pomrukując. – Od początku swojego życia mieszkam w zamku Arkan, lecz nie ma on dla mnie żadnego znaczenia. – No proszę. Twoim domem jest zamek. – Nazwa Arkan coś jej mówiła, nie potrafiła jednak skojarzyć, gdzie ją wcześniej słyszała. – To bardziej spuścizna po przodkach niż dom – wyjaśnił. – Mimo to brzmi imponująco. – Być może, gdy jest się zwiedzającym. – Wyjął z kieszeni papierośnicę, otworzył ją i włożył papierosa do ust. Aniela zmarszczyła nos. Zoltan zauważył kątem oka jej minę i ku własnemu zdziwieniu, schował papierosa z powrotem do pudełeczka, po czym wsunął go do kieszeni spodni. – Myślałam, że pochodzisz z Austrii – powiedziała. – Skąd to przypuszczenie? – Twoje nazwisko brzmi austriacko. – To nie jest moje prawdziwe nazwisko. – Nie? – Popatrzyła na niego zaskoczona. – Jak w takim razie się nazywasz? Jeśli to nie tajemnica, oczywiście. Zapadła głucha cisza, którą wypełniło cykanie świerszczy w wysokiej trawie. – Czarniecki. Od razu skojarzyła nazwisko. Nie do końca jednak rozumiała, po co ta mistyfikacja. – Czy Józef Czarniecki to... – zaczęła niepewnie. – To mój ojciec – padła szybka odpowiedź. 95
Aniela pamiętała go z lekcji współczesnej historii. Cechowały go stanowcze prawicowe poglądy i mocny charakter. Wcześniej nie powiązałaby jego osoby z Zoltanem, jednak teraz wydało jej się to oczywiste. Czarniecki z rodziną zginął w katastrofie lotniczej. Ocalał tylko mały chłopiec. Odziedziczył fortunę i najpiękniejszy zamek w Europie. W liceum, o mały włos, nie pojechała z wycieczką do Arkan, jednak w przeddzień wyjazdu dopadła ją grypa. Dlatego pamiętała jego nazwę. Ciekawe, czy spotkałaby wtedy Zoltana? Tyle razy oglądała tę imponującą budowlę na różnych ilustracjach w podręcznikach, zastanawiając się, kim mogą być ludzie mieszkający w tak pięknym miejscu. – Arkan – powiedziała cicho. – Pewnie cudownie jest mieszkać w takim domu? – W zamku – poprawił ją. Aniela zauważyła, że słowo dom z trudem przechodzi mu przez gardło. – Zależy, w której jego części – kontynuował. – Niestety większość pokoi wiąże się z niemiłymi wspomnieniami. Głównie z ojcem – wyjaśnił. – Dlatego zaadaptowałem na własne potrzeby pomieszczenia mojej matki. Z jej salonu zrobiłem gabinet, odnowiłem sypialnię, bibliotekę, kuchnię, pokój gościnny, kąpielowy i jadalnię. Resztę udostępniłem zwiedzającym. – Nie przeszkadza ci, że obcy ludzie chodzą po twoim domu? – Traktuję Arkan jak nieruchomość, spadek po ojcu, którego utrzymanie słono mnie kosztuje. Budynek musi się samofinansować, dlatego wynajmuję go muzeum. Zamyślił się przez chwilę. – Co innego ogród – ciągnął dalej. – Ten dostępny jest tylko dla mnie. Chociaż pochłania tyle samo pieniędzy, co zamek, to jest tego wart. – Czyżbyś był pasjonatem roślin? – zapytała żartobliwym tonem. Nie podejrzewała, że ktoś taki jak Zoltan może zachwycać się urokami przyrody. – Nawyk obcowania z naturą wpoiła mi matka. Poświęciła ogrom czasu, uwagi i pieniędzy zielonej architekturze wokół zamku. Uznawała ogród za świątynię. Nie chciałem, by jej praca poszła na marne – wyjaśnił. Aniela miała wrażenie, że Zoltanowi lekko załamał się głos. – Pewnie jest tam pięknie o tej porze roku? – Szczególnie w rosarium – powiedział. – Rośnie tam dziesięć tysięcy róż w trzystu różnych odmianach – wyjaśnił, po czym zaczął rozprawiać o sadzie, który założyli wspólnie z matką, gdy był jeszcze dzieckiem. 96
Aniela słuchała go z pełną atencją. Zoltan zdumiewał ją swoją znajomością gatunków kwiatów, drzew i bylin. Ona wychowała się wśród natury, a mimo to nie miała zielonego pojęcia o istnieniu niektórych roślin, o których mówił. Zauważyła, że za każdym razem, gdy wspominał matkę, jego twarz łagodniała, a oczy zyskiwały blasku. Mało natomiast mówił o ojcu, a jeśli już musiał przywołać jego osobę, to robił to z wyraźną powściągliwością. – Twój ojciec… – zaczęła rozważnie. – Wydaje się, że był bardzo surowym człowiekiem. – Specyficznym. Często nie było go w domu. W sumie nie mam wiele wspomnień z nim związanych. A przynajmniej nie tych dobrych. W pamięci tkwią mi jak drzazgi ciągłe zniewagi i obelgi pod moim adresem. Ojciec był osobą, która wszystko i wszystkich musiała mieć pod kontrolą. Całkowicie podporządkował sobie moją matkę, która kręciła się wokół niego jak karuzela. Ze mną szło mu znacznie gorzej. Pewnie dlatego, że nie byłem zbyt pokorny, a ojciec nie uznawał sprzeciwu – wyjaśnił. – Nie mógł zdzierżyć mojego nieposłuszeństwa. Najdrobniejsze przewinienie skutkowało krzykiem, oszczerstwami i karami cielesnymi. Nigdy nie był czułym ojcem, raczej dyktatorem, który zamiast syna wychowywał sobie godnego następcę do zarządzania jego majątkiem. Aniela współczuła mu takiego dzieciństwa. Do tej pory nie przepadała za Zoltanem Brandenburgiem, ale poznała Zoltana Czarnieckiego. Mężczyznę, który prawdopodobnie pod wpływem chwili otworzył przed nią bramę do swoich mrocznych wspomnień, a potem zauroczył ją opowieściami o altanie obrośniętej powojnikami w zacisznym zakątku lawendowego ogrodu Arkan.
Oszalał! Zwierzał się dziewczynie od gazet. Uzewnętrznił się przed nią jak wariat na terapii, z tym wyjątkiem, że nie leżał na kozetce, tępo gapiąc się w sufit, tylko spacerował niczym nierozgarnięty jelonek po bezdrożach polskiej wsi. Mało tego! Zdradził jej swoje prawdziwe nazwisko. Opowiedział o ojcu. Zbliżył się do niej, wiedząc, czym to grozi. 97
Po jakiego czorta w ogóle przyjeżdżał na tę wieś? Nie dosyć, że zniszczył sobie w owczarni jedną z najlepszych koszul i siedział teraz w przyciasnym podkoszulku Jonasza, to najwidoczniej nabawił się choroby psychicznej, gdyż tam na polu, przez krótką chwilę pomyślał, że mógłby być szczęśliwy. Z nią. Nie pamiętał, kiedy ostatnio mówił tak wiele o sobie. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek mówił tak dużo w ogóle. Piegowata czarownica! Namotała mu tylko w głowie. I jeszcze to zlecenie na Jonasza. Nie powinien tutaj siedzieć i z nimi rozmawiać – pomyślał, wpatrując się posępnie w talerz zupy. – Nie smakuje panu rosół? – spytała Jadwiga. Zoltan podniósł wzrok i zorientował się, że wszyscy prócz niego już zjedli. – Zamyśliłem się. – Wszystko w porządku? – Maurycy zapytał czujnie. – Wyglądasz nie najlepiej. – Nic mi nie jest. – Zoltan nabrał na łyżkę letnią zupę. – Pewnie już wystygło. Daj, odgrzeję. – Aniela wyciągnęła rękę po talerz i nachyliła się tuż przy jego twarzy. Zoltan napotkał jej spojrzenie i poczuł, jak krew zaczyna buzować mu w żyłach. Pot zrosił mu czoło, a serce zaczęło uderzać głośno. Musi to przerwać! Musi to zakończyć, tu i teraz! Najlepiej, gdyby go znienawidziła. To rozwiązałoby sprawę raz na zawsze. – Nic od ciebie nie chcę. – Odepchnął jej rękę i wstał gwałtownie od stołu. – I nie patrz tak na mnie! – Wyszedł z kuchni. Zapadła niezręczna cisza. Aniela nabrała głęboko powietrza. Miała wrażenie, jakby uderzono ją w twarz. Serce jej zadygotało. Chciała zdusić w zarodku okropne uczucie, które spadło na nią jak grom z jasnego nieba, lecz nie miała pojęcia jak. Wiedziała natomiast jedno: Zoltan, po raz kolejny zadał jej cios, którego się nie spodziewała. Wstała, odwróciła się do szafek i zaciskała palce na blacie tak mocno i długo, aż poczuła ból. – Dziwny człowiek – mama Anieli westchnęła. Nikt z domowników nie odpowiedział. Wszyscy przez dobrych kilka minut siedzieli w ciszy, próbując zrozumieć zachowanie Zoltana. Maurycy wstał od stołu, przerywając milczenie.
98
– Przepraszam na chwilkę. Muszę... – zawahał się, po czym machnął bezradnie ręką. – Przepraszam. – Wyszedł z kuchni do małego korytarza, który doprowadził go do przeszklonej werandy pełnej kwiatów. Tam znalazł Zoltana, który opierał się rękoma o futrynę okna. – To było podłe – Doktor wszedł do środka. – Jak mogłeś? – Nie miałem wyjścia. Maurycy podszedł bliżej. – Mogłeś być miły, i tyle – powiedział z wyrzutem. – Jak będę miły, to ona też będzie miła. – I? – I to nie wyjdzie mi na dobre. – Nie pojmuję. Co ta dziewczyna ci zrobiła, że tak źle ją traktujesz? – Po prostu jest. – To faktycznie zbrodnia – odparł z narastającą frustracją. – A możesz jaśniej? – Zobacz! – Pokazał Maurycemu wnętrze przedramion nabrzmiałych od czarnych żył. Doktor złapał go za nadgarstki i stęknął. – Jak widzisz, nie miałem wyboru. – Zoltan zabrał dłonie i schował je do kieszeni. – Gorąco mi. Muszę stąd wyjść. – Podszedł do drzwi i po chwili znalazł się na skąpanym popołudniowym słońcem ganku. – Tu też jak w piekle – jęknął z niezadowoleniem. – I co zamierzasz z tym zrobić? – Maurycy wyszedł za nim. – Włączę klimatyzację w aucie. – Wiesz, o czym mówię! – zaperzył się doktor. – Co z Anielą? – Będę jej unikał. – Zoltan ruszył w stronę furtki. Maurycy dotrzymywał mu kroku. – Najpierw ją bezpodstawnie zwalniasz, potem obrażasz, a teraz odjeżdżasz bez słowa. Nie wierzę, że jesteś aż tak bezwzględny. – Tego wymaga ode mnie Pryncypium – odparł Zoltan. – Pryncypium nie zakłada ranienia innych osób. – Ale zakazuje spoufalania się z dawcą i jego bliskimi. – Zoltan wyszedł za ogrodzenie i podszedł do zaparkowanego pod płotem auta. – O czym ty mówisz?
99
– Wczoraj, tuż po procesie septyki, otrzymałem polecenie znalezienia biorcy dla Jonasza. Maurycy aż sapnął. – Od kogo? – Nie znam go. Jakiś albinos. Chudy, blady, z czerwonymi oczami i włosami niczym śnieg. Wyglądał raczej jak śmierć, a nie jak Herman. – I co zamierzasz? – Muszę znaleźć dla Nomen Jona biorcę, a od dziewczyny trzymać się z daleka. – Otworzył drzwi auta i wsiadł do środka. – I tyle? Tak po prostu, Jonasz umrze, a Aniela zostanie bez pracy i środków do życia? – Tak – padła jednoznaczna odpowiedź. – Chłopak umrze, skoro Nomen żąda zmiany. A jeśli chodzi o nią… – Zoltan popatrzył ostatni raz w okna małego domu. – O nią bym się nie martwił. – Zatrzasnął drzwi, odpalił silnik i odjechał, pozostawiając przyjaciela w tumanach kurzu.
Aniela weszła do pokoju, trzasnęła drzwiami i padła na łóżko. Pojechał. Bardzo dobrze. Niech sobie jedzie do samego Belzebuba, tą swoją czarcią karocą, drań jeden! Krzyknęła z całej mocy w poduszkę i nieoczekiwanie poczuła zapach drzewa sandałowego zmieszanego z tytoniem. Jego zapach. Chyba postradała rozum. Rzuciła jaśkiem o ścianę i nakryła się kołdrą, jakby chciała ukryć swoje zmysły przed otaczającym ją światem. Daremnie. Męski zapach wciąż nękał jej nozdrza tak natrętnie, aż zorientowała się, że upaja się wonią wody kolońskiej, którą przesiąkła jej pościel. Surowa twarz, jak żywa stanęła jej przed oczami – stanowcze rysy, zacięte usta i nieuchwytny blask w niemal granatowych oczach. Dokładnie taki, jaki pojawił się w jego źrenicach podczas walca, i gdy trzymała małe jagniątko na rękach, i gdy ujęła dłoń Zoltana na spacerze. Serce zaczęło jej walić jak młotem. Nie miała odwagi przyznać się przed sobą, że te wspólnie spędzone chwile obudziły w niej jakieś uczucia. Dzisiaj, przez 100
krótką chwilę, myślała, że coś między nimi zaiskrzyło, że on wreszcie zrzucił maskę i odsłonił ludzkie oblicze. Bardzo się pomyliła. Odrzuciła kołdrę, przekręciła się na bok i zobaczyła na szafce nocnej kartkę papieru ze swoim imieniem. Puls jej przyśpieszył. Od razu rozpoznała ten zamaszysty charakter pisma. Nie była to jednak ta sama kartka, której treść znała. Usiadła na łóżku. Starała się bezskutecznie uciszyć dudnienie w uszach. Zaczęła czytać. Jej oczy stawały się coraz większe, a gdy skończyła, na jej twarzy pojawił się wyraz osłupienia. Prześledziła ponownie treść, tym razem jednak w zwolnionym tempie, jakby wątpiła, czy faktycznie dobrze ją zrozumiała: Niniejszym zatrudniam Panią na stanowisku managera projektu „Hotel Anders”. Umowa do dnia zakończenia projektu. Elastyczny czas pracy, pełen etat. Wynagrodzenie 9000,00 zł/mies. brutto. Kontakt z przełożonym tylko drogą mailową lub pocztą wewnątrzfirmową. Zoltan Brandenburg Opadła na łóżko. W co on z nią gra? Najpierw ją zatrudnia, potem zwalnia, następnie przeprasza, jest dla niej miły, później ją obraża, potem znowu zatrudnia, i to na bajecznych warunkach. Co za człowiek? Raz jest zimny jak lodowa rzeźba, po czym topnieje, jakby nadeszła wiosna, następnie znów zamarza, zachowuje się jak bałwan i znika bez słowa. Zostawia jednak świstek papieru z angażem. Istny Święty Mikołaj. Szkoda, że choinki nie ubrał. Wariat! Aniela ponownie przeczytała list. Zatrudniał ją na stanowisku managera z pensją, o jakiej w życiu nie śniła. I proponował elastyczny czas pracy. Będzie mogła studiować i pracować. Nigdzie nie otrzyma lepszej propozycji. Powinna skakać z radości i dziękować siłom wyższym za taką szansę. Zamiast tego oparła się o ramę łóżka, podciągnęła nogi pod brodę i wpatrując się w kartkę, przeczytała jedno zdanie: – Kontakt z przełożonym tylko drogą mailową. I bardzo dobrze. Przynajmniej nie będzie musiała go widywać. 101
– Ponad dwadzieścia śmiertelnych omdleń z udziałem nastolatków odnotowano w ten weekend w całej Polsce. – Dziennikarz wiadomości z przejęciem relacjonował ostatnie wydarzenia. – Za mną widzą państwo wieżowiec w Abisynii, w którym dzisiaj wybuchł pożar. Ofiarą jest siedemnastoletni Krystian. Sąsiadka, która wyczuła dym, twierdzi, że chłopak leżał nieprzytomny, gdy weszła do mieszkania. Zdaniem strażaków przyczyną pojawienia się ognia był czajnik, z którego wygotowała się woda. Zdruzgotani rodzice podejrzewają jednak, że podpalenia dokonała sekta Antychryst, która chciała zwerbować nastolatka. Policja nie znalazła żadnych dowodów wskazujących na udział osób trzecich w tym zdarzeniu. Koledzy chłopca twierdzą, że należał do sekty, której wyznawcy są zagorzałymi przeciwnikami Jezusa. Widzieli, jak nastolatek rysował na lekcjach odwrócony pentagram z czarną głową kozła i słyszeli, jak wysławiał szatana… Zoltan wyłączył telewizor. – Nomen Christianus, wierny sługa Chrystusa, w sekcie wielbiącej diabła – parsknął. – To musiało się tak skończyć. Nic dziwnego, że Nomen zażądał zmiany. – Zagasił papierosa, nachylił się nad pożółkłą płachtą papieru i włożył palce we włosy. Wytarte łacińskie słowa nie miały dla niego litości. Żałował, że zachowały się wszystkie litery. Gdyby chociaż niektóre z zasad były nieczytelne, mógłby wmówić Hermanom, że po prostu opacznie zrozumiał jakieś słowo. Tylko że rękopis, który pamiętał jeszcze starożytne cesarstwo rzymskie, konserwowano starannie co kilkadziesiąt lat w specjalnych komorach próżniowych. Tego wymagała ostatnia zasada: Będziesz dbał o Pryncypium, jak o najdroższy skarb, by wyznaczał Laufrom drogę przez tysiące lat. Zgromadzenie Hermanów powołało w tym celu osobne ciało, które miało za zadanie strzec, a w razie potrzeby wypożyczać Laufrom rękopisy i starodruki Pryncypium. Utrzymywanie takich zbiorów w jak najlepszym stanie było szalenie trudne. Atrament kiedyś blaknie, pismo znika, karty coraz bardziej żółkną, kruszeją, aż w końcu rozpadają się na drobne kawałeczki. Oczywiście każdy Laufer, oprócz tego, że znał Pryncypium na pamięć, posiadał swoje kopie w wielu językach, w wersji papierowej i cyfrowej. Zoltan jednak wolał zapoznać się z tą najstarszą, tłumaczoną z fenickiego na łacinę przez wybitnego rzymskiego Laufra: Gaiusa Caecusa. Może w jego przekładzie znajdzie jakąś nieścisłość?
102
Sięgnął po kieliszek porto, wypił do dna, pochylił się nad zwojem i zaczął czytać od początku. Oto Pryncypium. Prawo Laufrów. Niech w Twym życiu nie będzie miejsca na emocje, niech Twe serce pozostanie twarde jak głaz. Tylko ono, gdy będzie zimne jak lód, zagwarantuje Ci obiektywność, bezstronność w dogłębnym poznaniu dawcy i znalezieniu biorcy. Od Ciebie zależy istnienie Nomen. Bądź odporny na uczucia. Strzeż się pokus, bowiem o każdej porze, w każdym dniu możesz ponieść karę. Oto Pryncypium. Przestrzegaj go lub giń. Gdy złamiesz je po raz pierwszy, zostaniesz wrzucony do lochów Gotingam, gdzie w samotności, bez światła i świeżego powierza, o samej wodzie odbędziesz karę trzydziestu dni. Gdy złamiesz Pryncypium po raz drugi, zostaniesz skazany na karę śmierci przez powieszenie na murach więzienia. Twój brzuch zostanie rozdarty, septyka wyrwana z jego wnętrza, a organy wraz z całym ciałem staną się padliną dla wygłodniałych kruków. Pamiętaj: 1. Będziesz wykonywał polecenia Hermanów, za co otrzymasz sowite wynagrodzenie. Hermani są najbogatszymi z ludzi, których nosi Ziemia, a ty jako oddany Laufer tylko skorzystasz dzięki nim. 2. Będziesz odpowiadał na każde wezwanie septyki i poddawał się jej procesowi, niezależnie od czasu, miejsca i okoliczności. Nie unikaj procesu, albowiem ubocznym skutkiem trawienia Ipsum są zabójcze toksyny. Jeśli septyka wydali z siebie całą treść, wówczas i Tobie nie stanie się krzywda. 3. Dbaj o komfort septyki. Przy każdym procesie zapewnij jej dostęp do związków metali, niezbędnych dla jej prawidłowego trawienia: kobaltu, który odnajdziesz w błękicie, miedzi widocznej w czerwieni, manganu dającego żółcień i ołowiu zespalającego wszystko w całość. One zapewnią spokój jej trawienia, co dla Ciebie oznaczać będzie mniejszy ból. 4. Nie będziesz spoufalał się z dawcą, biorcą i ich bliskimi, ani ingerował w ich życie i śmierć. Musisz być obiektywny, chłodny w ocenie. Na poznanie dawcy i wybór biorcy nie może wpłynąć zażyłość łącząca cię z żadnym z nich. 5. Będziesz dotrzymywał terminów wyznaczonych przez Hermanów…
Zoltan wczytywał się w Pryncypium, paląc przy tym jak smok i pijąc jeden kieliszek za drugim. Brakowało mu punktu zaczepienia. Nie dosyć, że miał kłopot z wyznaczeniem biorcy dla Nomen Jona, to nie znalazł niczego, co mogłoby usprawiedliwić zna103
jomość z dawcą i jego rodziną. Po jakiego czorta Premier wybrał właśnie jego? Przecież musiał wiedzieć, że Zoltan zna Anielę. Jak mogę odnaleźć biorcę dla jej brata, nie łamiąc Pryncypium, skoro spotkałem ich, zanim dostałem polecenie od Albinosa? – zachodził w głowę. Proste, nie muszę się z nimi spoufalać. Zwłaszcza z nią. Z tym że Pryncypium nie określało znaczenia słowa spoufalać. Powinien zapytać Urbana o interpretację. Z drugiej strony, może ten nie wie, że Zoltan w ogóle zna Anielę. Miał wrażenie, że kręci się w kółko. Nie spotkał nigdy Premiera, nie wiedział, dlaczego Urban mógł działać na jego niekorzyść. Miał przecież setki Laufrów do wyboru, dlaczego zdecydował się właśnie na niego? Musiał się przespać i przetrawić wszystko na trzeźwo. Gdy już wybierał się do sypialni, do gabinetu zapukał lokaj. – Przepraszam. Masz gościa. Zoltan zerknął na zegarek. Wskazywał północ. – O tej porze? – To panna Wira – wyjaśnił Antoni. Ostatnio widział się z Wirą dwa miesiące temu. Ciekawe, że od tamtej wizyty nie był z żadną kobietą i nie czuł z tego powodu dyskomfortu. Chyba jest chory. – Niech wejdzie – odparł i wstał od biurka. Po chwili, pachnąca drogerią i błyszcząca jak szlachetny klejnot Wira Ishah – Lauferka i córka Hermana Sułtana Perlisu w Malezji, wkroczyła do gabinetu z charakterystycznym dla siebie wdziękiem egzotycznej bogini. – Selamat petang, Zoltan5 – przywitała się w ojczystym języku, wyciągając ręce w stronę Zoltana. – Apa khabar, Wira?6 – Wskazał jej kanapę. Usiadła, rozłożyła ramiona na oparciu i założyła nogę na nogę, odsłaniając zgrabne, muśnięte malezyjskim słońcem udo. Zoltan napełnił kieliszek wytrawnym winem, podał go Wirze, po czym usiadł obok niej i płynnie przeszedł na angielski. – Co cię sprowadza? – Nie wiesz? – Wzięła łyk wina i odstawiła kieliszek na stoliku obok. – Nie mam pojęcia.
5 6
Dobry wieczór, Zoltanie. (z języka malezyjskiego) Jak się miewasz, Wiro? (z języka malezyjskiego) 104
– Oj, Zoltan, nie drocz się ze mną. – Przesunęła dłonią po jego udzie. – Tęsknota mnie zmorzyła. Miałeś zadzwonić. Czekałam. – Nachyliła się i musnęła wargami płatek jego ucha. – Byłem zajęty. – Tak bardzo, że nie miałeś chwili dla swojej starej przyjaciółki? – Otrzymałem od Neumanna projekt budowy hotelu. – Od tego Austriaka? – upewniła się. – Znasz go? – Najprawdopodobniej też będzie ubiegał się o urząd Premiera. – Też? – dopytał Zoltan, nie kryjąc zaciekawienia. – Tatuś będzie kandydował. – Czyli to prawda, że Hermani planują zamach stanu? – Nie wiesz tego ode mnie. Wira sięgnęła po kieliszek z winem. – Od dłuższego czasu Urban nie radzi sobie z Nomina7 – mówiła dalej. – Ci zmieniają Lokum jak rękawiczki. Wystarczy im błahy powód, byle niewygoda i już zgłaszają żądanie zmiany. Podobno Premier opracował strategię adaptacji do zmian Nominum. Jak na to nie patrzeć, w ostatnim stuleciu świat ewaluował. Ludzie korzystają z postępów techniki, nauki, medycyny, co nie zawsze podoba się skostniałym Nominibus 8, które zrodziły się tysiące lat temu. Widząc narastający wskaźnik żądania zmian, Urban zasugerował zgromadzeniu pewien schemat. Herman, dostając żądanie zmiany Nomen, wpierw bada jego potrzeby i poddaje je analizie. W przypadku, gdy dostrzega jakąkolwiek szansę na pozostanie Nomen, próbuje na niego wpłynąć poprzez racjonalne argumenty. Przekonuje go, że trzeba iść z duchem czasu, że rzeczywistość jest inna niż sto lat temu, że wymiana Lokum to jak przyklejanie plastra na brudną ranę. Cały świat się bowiem zmienia, a nie tylko dany człowiek, w którym żyje Nomen. Urban wierzy, że daną osobę można przekonać do zmiany postępowania, tak aby zadowolić Nomen. Poza tym Nomen podczas zmiany i wniknięcia w nowego biorcę może trafić na gorsze Ipsum i Lokum. – Zamienić siekierkę na kijek – stwierdził Zoltan. – Urban dobrze radzi. – Możliwe. Jednak on sam posiada tak słabe Nomen, tak mało stanowcze, że połowa zgromadzenia ignoruje jego rozwiązania. Jego pomysły być może mają szansę po-
7 8
Narzędnik liczby mnogiej słowa Nomen. Łac. Celownik liczby mnogiej słowa Nomen. Łac. 105
wodzenia, jednak brak charyzmy i cech przywódczych u Premiera skutecznie blokuje ich wdrożenie. – Nomen Urban nosili zwierzchnicy Kościoła rzymskokatolickiego, a ich raczej uważano za autorytet. – Być może w czasach średniowiecza. Teraz mamy dwudziesty pierwszy wiek, a Hermani nie chcą słuchać Urbana. – Bo Hermani to nygusy – oświadczył Zoltan. – Takie badanie potrzeb to dla nich dodatkowa robota. Łatwiej jest im przyjąć żądanie i przekazać je Laufrowi. Po co niby mają użerać się z Nomen, przekonując go, by pozostał w dotychczasowym Lokum? – Dlatego tatuś chce stworzyć nowe zgromadzenie Hermanów. – I wyrzucić Premiera na zbity pysk, przywłaszczając sobie koncepcję jego strategii? Wira łypnęła na niego ciemnymi oczami. – Pożyczając ją, celem wdrożenia. Poza tym Urban zostałby Ministrem. – No, to faktycznie wspaniałomyślne ze strony twego ojca. Z Premiera zrobić Ministra. – Jesteś złośliwy. – Nie. Jestem obiektywny. Skoro Herman Ishah jest zwolennikiem projektu Urbana, czemu nie pomoże mu w jego wdrożeniu? Wira rozszerzyła nozdrza. – Niepotrzebnie ci o tym mówiłam. Ostatni raz zdradzam ci tajemnice Hermanów. W zasadzie sama nie wiem, po co do ciebie przyszłam. – Złożyła usta w dziubek i zadarła nos do góry. Zoltan westchnął ciężko. Nie uśmiechało mu się tracić tak cennego źródła informacji. Jeszcze nie teraz. – Ja wiem, po co przyszłaś. – Powolnym ruchem przeciągnął dłonią po jej odsłoniętym karku, co spowodowało, że jak kotka poddała się pieszczocie. – Powiedz mi, czy to możliwe, że Herman nie śledzi poczynań Laufra, któremu wydaje polecenie? Na przykład nie wie, z kim ten się spoufala? – zapytał niskim głosem, przesuwając opuszkami po długiej szyi. Wira zamruczała. – Już odpowiedziałeś sobie na to pytanie, przyznając, że Hermani to nygusy. – Wszyscy? 106
– Tych sumiennych możesz policzyć na palcach jednej ręki. – Czyli, prócz twojego ojca, jest ich czterech. – Zjechał opuszkami niżej, aż do głębokiego dekoltu. Uchylił materiał. Wira westchnęła. – Tatuś i trzech Ministrów. Reszta na pewno nas nie pilnuje. Patrzyła na niego przez chwilę czarnymi jak noc oczami, po czym zdjęła prześwitującą bluzkę. Niczym kusicielski wąż zsunęła się z kanapy i uklękła poddańczo pomiędzy jego nogami. Zoltan śledził beznamiętnie, jak Wira przeciąga dłońmi po jego udach, zdążając w wiadomym kierunku. Zawsze uwielbiał jak wodziła po nim swymi kocimi oczami, które obiecywały rozkosz, o jakiej marzy każdy mężczyzna. Jednak dzisiaj nie miał ochoty na jej pieszczoty. Coś nie pozwalało mu czerpać przyjemności z jej dotyku, zupełnie jakby stracił nią zainteresowanie. Nawet gdy powolnie rozpinała mu spodnie, zmysłowo ocierała dłoń o najwrażliwszą część jego ciała, zwilżała wargi, starając się rozniecić nimi żądzę, nie był w stanie poczuć pożądania. Nie potrafił, a może nie chciał stanąć dla niej na wysokości zadania. Miał świadomość tego, że udawanie pobudzenia będzie z góry skazane na porażkę. Męskie ciało nie potrafi oszukiwać, kobiecemu idzie to dużo łatwiej. Wira zniecierpliwiona brakiem reakcji ze strony Zoltana podniosła na niego wzrok. – Nie podniecam cię? – spytała z wyrzutem. Zoltan westchnął. – To przez ten hotel Neumanna. Jestem przemęczony – skłamał, zapinając spodnie. Wstała niechętnie, sięgnęła po bluzkę i włożyła ją na siebie. – Twoja strata. Byłam dzisiaj nastawiona na dawanie. – Wielka szkoda. – Kiedy kończysz tę budowę? – zapytała. – W grudniu. – Co?! Dopiero. – A potem otwarcie. Stres za stresem – oznajmił z udawanym smutkiem. – Może powinieneś odwiedzić psychologa? Tatuś zna… – Chyba tak zrobię. A teraz pozwolisz, że odprowadzę cię do wyjścia. Padam z nóg. 107
– Biedaku. – Wira przesunęła dłonią po jego twarzy, na której wyczuła całodzienny zarost. – Pamiętaj, że zawsze możesz do mnie zadzwonić. – Pocałowała go w usta, muskając językiem ich wnętrze. Nie odpowiedział na tę pieszczotę. Faktycznie jesteś jakiś nieswój. – Zmarszczyła nos. – Nic tu po mnie – dodała i udała się w stronę drzwi, mijając śpiącego pod biurkiem węgierskiego charta. – Agar, nie pożegnasz mnie? – cmoknęła w stronę psa, na co ten warknął i pokazał zęby. – Pozwolisz, żeby twój kundel na mnie warczał? Zoltan wzruszył ramionami. – Nie do wiary. – Wira zarzuciła apaszkę na szyję i wyszła z gabinetu. Zoltan mrugnął do Agara i udał się za nią.
Skromne spotkanie pracowników w Kamienicy Pod Aniołami okazało się alkoholową idyllą. Każdy topił smutki w kieliszku wódki lub winie albo koniaku czy też kolorowym drinku. Dzięki temu sprzęt karaoke przeżywał prawdziwe oblężenie. Przyczyna upojenia alkoholowego była jedna, a raczej jeden – Zoltan. Od trzech miesięcy niczym wrzód uwierał każdego bez wyjątku. Jego nieobecność, zamiast wyswobodzić pracowników z niewoli i dać im więcej swobody, odziała ich w kajdany codziennych telekonferencji pełnych sprawozdań z efektów pracy zespołu. Dzięki nim Zoltan stał się ekspertem w zdalnym nękaniu swoich ciężko spracowanych krasnoludków. A ci, styrani i zestresowani, postanowili odreagować. Korzystając z nieobecności Króla Śniegu, zorganizowali tajną posiadówkę przy winku, która w mgnieniu oka przekształciła się w niezły melanż. Dla utrzymania pozorów, nie częściej niż co pół godziny, organizowano dwójkami wypady do pobliskiego nocnego po niezbędne zapasy. Firmowy wesołek – Rados, przypominający wzrostem proszącego psa, chcąc zadbać o nienaganną oprawę muzyczną, dawał właśnie kolejny popis swoich zdolności na scenie, którą zaprojektowano i wybudowano w ekspresowym tempie z biurek ustawionych pod ścianą. I oto, na tej innowacyjnej konstrukcji, stojąc dumnie jak paw, Rados zawył niczym ranny kojot do konferencyjnego mikrofonu:
108
Żadnych więcej łez, moje serce wyschło. Nie śmieję się, nie płaczę. Nie myślę ciągle o Tobie. Lecz gdy to robię – zastanawiam się dlaczego… 9
Reszta pracowników oczarowana jego pijackim śpiewem uniosła kieliszki do góry i zawtórowała, zawodząc: Pewnego dnia mała się zestarzejemy. Och mała, zestarzejemy się. I pomyślimy o tych wszystkich historiach, które mogliśmy opowiedzieć.10
Aniela patrzyła na nich z rozbawieniem. Na początku imprezy wypiła jedynie kieliszek białego wina, ale po mniej więcej trzydziestu minutach wzięła od Marty jeden, malutki łyczek martini z limonką i lodem. Po upływie kwadransa poprosiła o drugi, nieco większy. Później o trzeci, dość spory łyk. Następnie czwarty, piąty i szósty. Potem wypiła już całego drinka, którego na prośbę poirytowanej Marty przygotował jej Damian. Po nim napiła się korzennego piwa, które dziwnym trafem znalazło się w jej dłoni. A następnie znów drinka, którego tym razem zrobiła sobie sama. I tak sobie sączyła, chodziła, gadała, słuchała, popijała i nim się zorientowała, osiągnęła pierwszy etap upojenia alkoholowego: miłość i pokój. Jak pożar roznieciła się w niej nagła potrzeba uścisków, wyznań, zapewnień o sympatii – koleżankom, kolegom i przypadkowo napotkanym przedmiotom. Wystarczył jednak jeden łyk żubrówki, by z błogim uśmiechem na twarzy przeszła do stadium drugiego: niezachwianej wiary w siebie. Osiągnęła w nim pełną gotowość do prezentacji swych umiejętności wokalnych, które zapragnęła zademonstrować w świetle reflektorów na scenie, korzystając z dobrodziejstw sprzętu karaoke. Wiedziała już nawet, co zaśpiewa. I choć adresat pieśni, był nieobecny, procenty szumiące w
9 No more tears, my heart is dry
I don't laugh and I don't cry I don't think about you all the time But when I do – I wonder why... – Utwór Asaf Avidan – One Day 10 One day baby, we'll be old. Oh baby, we'll be old. And think about all the stories that we could have told. – Utwór Asaf Avidan – One Day
109
jej głowie popychały ją do wyrzucenia z siebie emocji, które od kilkudziesięciu dni wrzały w niej niczym wulkaniczna lawa. Gdy tylko Radek zakończył swój występ, Aniela rozpuściła włosy, wzięła głęboki wdech i usłyszawszy znajome dźwięki elektrycznej gitary, pochwyciła pośpiesznie mikrofon, wskoczyła na scenę i zrzuciła koszulę, pozostając w samej podkoszulce na ramiączkach. To była jej chwila, pięć minut – a dokładnie trzy minuty i trzydzieści siedem sekund – podczas których mogła dać upust całej złości, skrywanej gdzieś między żołądkiem a lewym płucem. Świat zawirował, światła smartfonów widowni pulsowały, a wzrok wszystkich skierowany był wprost na nią. Perkusja uderzyła rytmicznie: raz, dwa, trzy; i wtedy Aniela zaczęła. Anglojęzyczne słowa wypłynęły z lekkością z jej ust. Sama była zdziwiona, że potrafi śpiewać z tak perfekcyjnym akcentem. Słuchaczom najwyraźniej spodobał się jej głos, bo na ich odurzonych twarzach pojawił się radosny uśmiech. Wszyscy jak piłeczki kauczukowe zaczęli podskakiwać w rytm muzyki. Aniela zachęcona tym widokiem zaśpiewała głośniej, potakując przy tym głową. Emocje sięgnęły Zenitu – śpiewała i ruszała się zwinnie jak łasica, zbliżając się z walącym sercem do refrenu. Gdy wreszcie usłyszała znajome takty, zwiastujące nadejście kulminacyjnej strofy, jak spod ziemi wyłonił się ten, któremu ją dedykowała. Szedł przez środek sali z zaciętą miną, nie spuszczając z Anieli przenikliwego spojrzenia. Zebrani pod sceną rozstąpili się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. W stanie całkowitej trzeźwości Aniela poczułaby zapewne ucisk w gardle i na tym zakończyłby się jej występ. Ale że miała w sobie więcej martini niż czerwonych krwinek, pomyślała: miło cię widzieć arogancie, ten refren jest właśnie dla ciebie. Wskazała na niego palcem i zaśpiewała: Gdzie twój młotek sędziego? Gdzie ława przysięgłych? Jaka tym razem jest moja zbrodnia? Nie jesteś sędzią, ale jeśli zamierzasz mnie osądzać Skaż mnie na inne życie.11 Where's your gavel? Your jury? What's my offense this time? You're not a judge but if you're gonna judge me Well, sentence me to another life. – Utwór Ignorance – Paramore 11
110
Traktujesz mnie jak kolejną obcą osobę, Cóż, miło mi pana poznać, proszę pana Myślę, że już pójdę, będę szła swoją drogą Ignorancja to twój nowy najlepszy przyjaciel Ignorancja to twój nowy najlepszy przyjaciel.12
Niespełna piętnaście minut później przeklinający pod nosem pracownicy, z wypiekami na twarzy i na chwiejnych nogach, opuszczali mury Kamienicy pod Aniołami. W budynku pozostał tylko Zoltan z Anielą. Ona, z bojową miną i założonymi rękoma na piersi, opierała się o drzwi jego gabinetu. On, z wyrazem twarzy oskarżyciela w procesie karnym, siedział za biurkiem, paląc papierosa i oczekując wyjaśnień, a w zasadzie spowiedzi i następującego po niej żalu za grzechy. Aniela jednak nie zamierzała się z niczego tłumaczyć. Sam fakt, że Zoltan siłą zniósł ją na plecach ze sceny, wypędził wszystkich do domu, a ją przywlókł na dywanik, sprawił, że kipiała ze złości. I te jego zarzuty, że ośmiesza go przed pracownikami, rozpowiada o jego pobycie w Bystrej i powtarza wszystkim wokół ich rozmowę. Maniak! – Więc? – Zaciągnął się dymem. – Już ci mówiłam. – Przestąpiła z nogi za nogę. – Nikt prócz Marty nie wie, że byłeś u mnie w domu. – Skąd pewność, że Marta nie powtórzyła reszcie? – Jest moją przyjaciółką, jeśli w ogóle wiesz, co to znaczy. Zoltan rozszerzył nozdrza, dogasił papierosa i wstał od biurka. Nie mógł ryzykować, że Herman w jakikolwiek sposób dowie się, że łączy go coś z Anielą. Jego pracowniYou treat me just like another stranger Well, it's nice to meet you, sir I guess I'll go, I best be on my way out Ignorance is your new best friend Ignorance is your new best friend. – Utwór Ignorance – Paramore 12
111
cy mogli stanowić doskonałe źródło informacji. Jeśli już wcześniej albinos się nie domyślił. Ale Zoltan zakładał, że tamten nie śledził go wtedy po procesie septyki, a zatem nie widział go razem z Anielą. – Nie igraj ze mną – zagroził. – Mów prawdę. – Nie igraj? – Aniela parsknęła. – To ty bawisz się moim kosztem. Jesteś najzwyczajniej podły. – Ja jestem podły? – Podszedł do niej. – Czy wyśpiewuję brednie na twój temat, obrzucając cię błotem przed personelem? – podniósł głos. – Przyjeżdżam w piątkowy wieczór do własnej firmy po dokumenty i widzę swój zespół pijany, a z ust osoby, której ufam, słyszę propagandową pieśń oczerniającą moją osobę. Wiesz, ile wysiłku kosztuje mnie, by pracownicy mnie szanowali? Nie uwierzyła, że Zoltan darzy ją zaufaniem. Ludzi, którym się ufa, nie traktuje się per noga. – Oni cię nie szanują, tylko się ciebie boją! – oświadczyła. – Poza tym już ci mówiłam, że trochę wypiłam i mnie poniosło. Chyba mam prawo do wyrażania własnych uczuć? – Wyrażania tak, a nie robienia ze mnie głupca na oczach wszystkich. – Byłam na ciebie zła! – Niby za co? Że dałem ci posadę i dobre wynagrodzenie? – Nie! – wrzasnęła. – Za to, że przez trzy ostatnie miesiące unikałeś mnie jak trędowatej! Nie wyjaśniłeś jednym słowem, dlaczego wyjechałeś tak nagle z Bystrej, w dodatku po tym, jak mnie obraziłeś. Nie wytłumaczyłeś, dlaczego zatrudniłeś mnie jako managera. Nawet nie wiem, do diabła, czym zasłużyłam sobie na te suche jak wióry maile? Myślałam, że podczas tamtego spaceru… – Nie chcę do tego wracać! – Jego głos zabrzmiał jak trzask bata. – Dlaczego? – Bo nie! – Odwrócił się, ominął kanapę i podszedł do stolika z alkoholem. Wziął karafkę z brandy, napełnił do połowy szklaneczkę, zamieszał, przechylił i wypił do dna. Jego ciemne włosy zalśniły w świetle gabinetowej lampy. Szeroka klatka piersiowa zdradzała przyśpieszony oddech, a zaciśnięta na szklance dłoń uwidaczniała drzemiącą w nim siłę.
112
Anielę znów ogarnęło to dziwne uczucie. Że te silne ręce należą do kogoś, kogo dawno temu znała; mężczyzny, który walczył w jej imieniu; mężczyzny, którego niegdyś pożądała. Zakręciło jej się w głowie. Serce zaczęło szybciej bić. Najwyraźniej wciąż była pijana. Musi stąd wyjść, zanim straci nad sobą kontrolę i zrobi coś, czego będzie żałowała. – Nic tu po mnie. W poniedziałek napisz do mnie maila, komu mam przekazać projekt. – Nigdzie nie pójdziesz. – Nie będziesz mi mówił, co mam robić. – Odwróciła się do drzwi. Zoltan ruszył w jej stronę. – Jeszcze nie skończyliśmy. – Podszedł do niej i chwycił za rękę. Znaleźli się teraz tak blisko siebie, że Aniela musiała unieść głowę, by spojrzeć mu w oczy. – A właśnie, że skończyliśmy – powiedziała z zaciętością. – Od początku nasza znajomość była skazana na porażkę. Najwyraźniej jestem idiotką, skoro tego nie dostrzegałam. – Jestem odmiennego zdania. – O! To byłby osobliwy przypadek, gdybyś wreszcie się ze mną zgodził – oświadczyła, a wtedy Zoltan niespodziewanie objął ją w talii i przyciągnął do siebie. W jednej sekundzie jej dłonie znalazły się na jego piersi. Zdezorientowana podniosła wzrok. Gdyby nie to, że czuła na twarzy jego przyśpieszony oddech, pomyślałaby, że stoi przed nią pomnik walecznego wodza. Milczał i patrzył na nią ozięble. Bez wyrazu. Jak bryła lodu. Jak istota bez serca. Jednak Aniela mogła przysiąc, że czuła pod dłonią wyraźne bicie w jego piersi. A może to jej tętno tak dudniło? – Zostaw mnie. Chcę wyjść. – Odsunęła się. – Ale ja nie chcę. – Chwycił ją za ramiona. Przez chwilę pomyślała, że potrząśnie nią jak lalką i zruga. Lecz on zrobił coś zupełnie innego. Nachylił się i pocałował ją w usta. Mocno, namiętnie i żarliwie. Poczuła na sobie jego zapach i siłę, która sprawiła, że zapłonął w niej płomień pożądania. Mimo że gardziła wcześniej stanowczością Zoltana, teraz się jej poddała. Coś wewnątrz niej zapragnęło poczuć bliskość, ulec rozkazom, sprawić, by przygarnął ją do siebie i zawładnął jej ciałem. Zachęcana znajomym szeptem, który znów rozbrzmiał w jej głowie, rozchyliła
113
zapraszająco usta. Zoltan wydał z siebie gardłowy pomruk i połączył się z nią w namiętnym pocałunku. Ich serca biły jednym rytmem niczym bliźniacze dzwony. Aniela poczuła, jak wewnętrzny żar rozpala całe jej ciało. Wsunęła palce w gęste włosy Zoltana, poddając się zmysłowym pieszczotom męskich dłoni. Te zsunęły się po ramionach niżej i zaczęły błądzić po jej udach, pośladkach, plecach, aż w końcu zniecierpliwione uniosły w górę top, rozpięły haftki i objęły nabrzmiałe z podniecenia piersi. Aniela westchnęła, czując ich dotyk. Tak znajomy, a zarazem upragniony, jak wiosna po zimie. Wszystko działo się tak szybko, że nie miała czasu na myślenie. I choć ledwie rozżarzyło się w niej podniecenie, już wiedziała, że spali się do cna. Zaczęła rozpinać guziki męskiej koszuli. Gdy tylko poczuła pod palcami umięśnione ciało, zsunęła usta na twardy tors. Pieściła wargami nagą skórę, ocierając się równocześnie o pobudzoną męskość. Nieoczekiwanie Zoltan uniósł ją w górę, przeniósł na sofę i położył. Wpatrywał się w nią pożądliwym wzrokiem, przywodząc na myśl wodza. Tym razem jednak, nie w roli zwycięskiego władcy, lecz namiętnego kochanka. Jej kochanka. Pochylił się nad jej twarzą. Obrysowała palcami jego wąskie, lecz jakże piękne wargi. Pocałował jej dłoń, potem szyję i ramię, a następnie zsunął usta na dekolt, by po chwili ująć pierś i smakować ją niczym soczysty owoc. Aniela wygięła się jak struna. Zapach pożądania, bliskość ciał, namiętne pocałunki mąciły jej w głowie. Nie myślała trzeźwo. Wypity alkohol plątał jej rozum, a męskie feromony zawładnęły ciałem. Sama nie wiedziała, czego chce. Zoltan jednak wyczuwał, że jej Nomen go pragnie, Ipsum się waha, Lokum zaś zamierza oddać się we władanie. Nie mylił się. Aniela uniosła instynktownie biodra. Ten sygnał mu wystarczył, by skierować swe pieszczoty w intymne miejsce. Wstrzymała oddech, gdy rozpinał jej spodnie. Co ja wyrabiam? Nie powinnam. Nie z nim – pomyślała. Powinnaś – wyszeptał ponownie głos, w jej głowie. – I to właśnie z nim. Była pewna, że Zoltan dostrzegł niepewność w jej oczach, mimo to nie wahał się nawet chwili. Wyczuwał całym sobą, że ona rozpaczliwie go pożąda. Chwycił jej bieliznę i zaczął zsuwać ją z bioder – pomału, z namaszczeniem, jakby chciał się przekonać, czy każdy milimetr skóry ma tak uroczo piegowaty. Serce Anieli biło jak szalone. Nigdy nie uważała siebie za nieśmiałą. Teraz zawstydzenie nagością sparaliżowało jej ciało. 114
Wzrok Zoltana jak piorun porażał erotyzmem każdą jej komórkę nerwową, a dłonie niczym chmury burzowe nadciągały nieoczekiwanie, potęgując doznania. – Piękna… – Jego usta smakowały wewnętrzną stronę ud. Muskały i pieściły czule, nieuchronnie zbliżając się do kobiecości. Aniela zamknęła oczy w obawie przed konsekwencjami intymnego zbliżenia. Nie miała złudzeń, jak postąpi Zoltan, gdy po wszystkim pozostanie jedynie wspomnienie i uczucie spełnienia. Wiedziała, że nie jest tym, który objąwszy ją ramieniem, szepnie czułe słowo i zapadnie wraz z nią w kojący sen. Liczyła się z tym, że powinna spodziewać się najgorszego – milczenia i obojętności. Mimo to nie powstrzymała go. Wbrew temu, co podpowiadał jej zdrowy rozsądek, jęknęła z rozkoszą i oplotła nogami jego plecy. Zbliżył usta do najwrażliwszego miejsca jej ciała i zaczął pieścić językiem cyklamenowe wnętrze. Prąd rozkoszy zelektryzował ciało Anieli. Uniosła biodra i przyciągnęła Zoltana. To nasiliło erotyczne doznania. Poczuła wewnątrz siebie wilgotne ciepło, które rozbudziło ochotę na więcej. Jej ciało łaknęło głębszego zbliżenia. Wyrywało się jak oszalałe, by zaznać spełnienia. Nikt nigdy nie doprowadził jej do takiego stanu. Świat nie istniał. Wokół nicość. Liczył się tylko on. – Zrób to. Przecież go pragniesz – podpowiedział szept w jej głowie. Spojrzała na Zoltana spomiędzy wpółprzymkniętych powiek. Całował ją z pożądaniem i zachłannością jak wytrawny kochanek. Jego widok całkowicie odebrał jej zdrowy rozsądek. – Zoltanie, kochaj się ze mną – powiedziała. Krew w jego żyłach zawrzała, domagając się procesu septyki. Nie spodziewał się tak silnej reakcji. Zawsze oddzielał pożądanie od uczuć. Tym razem przecenił swoje możliwości. Aniela była piękna, lecz w inny sposób niż kobiety, które do tej pory posiadał. Zatracił się bez pamięci w jej miękkich piersiach, smukłych udach i słodkiej niczym miód kobiecości. Oszalał z namiętności. Po raz pierwszy dawał rozkosz kobiecie, nie żądając niczego w zamian. A ona, mimo wszystko, chciała mu się oddać. Jej zapach, smak, bliskość wystarczyły, by rozbudzić w nim pożądanie. Był gotów. Wbrew ograniczeniom. Wbrew septyce. Wbrew Pryncypium. I zapewne uczyniłby kolejny krok, gdyby nie nagły dźwięk telefonu, dobiegający z damskiej torebki. Aniela otworzyła oczy, a wtedy Zoltan zerwał się jak oparzony. – Niech dzwoni – spojrzała na niego zamglonym wzrokiem.
115
Ten jednak, zwrócony do niej tyłem, zapinał już pośpiesznie koszulę i zakładał rękawiczki. – Zoltan? Zawahał się, lecz nic nie odrzekł. Obszedł kanapę i wziął z podłogi listonoszkę. Aniela zorientowała się, że nie zamierza już do niej wrócić. Podniecenie uleciało z niej jak powietrze z balonu, a rozsądek wziął górę nad całą resztą. Odnalazła bieliznę i włożyła ją szybko na siebie. Zoltan podał jej torebkę. Zerknęła ukradkiem na rękawiczki na jego dłoniach. – Dlaczego zakrywasz ręce? – spytała. Przeniósł znacząco wzrok na listonoszkę. – Nie odbierzesz? Brzęczący jak natrętny owad telefon nie pozwolił jej ponowić pytania. Sięgnęła do torby i gdy tylko ujrzała migoczący wyświetlacz z napisem mama, ogarnął ją niepokój. Zerknęła na zabytkowy zegar z wahadłem wiszący na ścianie. Wskazywał piętnaście minut po północy. Zadrżała. – Mamo? – odezwała się z niepokojem. Wypowiedziane przez łzy słowa matki wpierw przeszyły jej serce, by po sekundzie zmusić ją do działania. – Kiedy? – Podniosła się z kanapy i trzymając słuchawkę przy uchu, zbierała ubrania. – Do którego szpitala? – Wkładała niezdarnie koszulę, zapinając pośpiesznie guziki. – Dobrze. Już tam jadę. Jak tylko czegoś się dowiem, zadzwonię. – Sięgnęła po spodnie i usiadła. – Nic mu nie będzie. Nie płacz. Proszę... – Mówiła, lecz sama czuła, jak wilgotnieją jej oczy. – Zadzwonię. Kocham cię. – Rozłączyła się i zamknęła powieki. Łzy niczym krople deszczu spłynęły po jej policzkach jak po szybie. Otarła je dłonią, włożyła pośpieszenie spodnie, wrzuciła komórkę do torby i spojrzała na Zoltana. – Podrzucisz mnie do Babińskiego? Zarumieniona od łez twarz podgrzała Zoltanowi krew. Nie był w stanie wymówić słowa. Widok błyszczących jak szafiry oczy odebrał mu głos. Podszedł do biurka, wziął z blatu kluczyki, portfel i komórkę. Jego spojrzenie ponownie powędrowało w jej stronę. – Powiesz mi, co się stało? – zapytał.
116
– Jonasz jest w szpitalu – zadrżał jej głos. – Podobno pokłócił się z Polą. Wrócił do domu bardzo zdenerwowany i nagle stracił przytomność. Karetka zabrała go do Abisynii. Dzwonili do mamy, że wciąż nie ma z nim kontaktu. – Pośpieszył się – mruknął z niezadowoleniem, zdjął z krzesła sztruksową marynarkę i zarzucił ją na siebie. – Co powiedziałeś? – Spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem. – Pośpieszmy się – odparł i otworzył drzwi.
117
Piętnaście minut później stali w ciemnym korytarzu pod szklanymi drzwiami oddziału intensywnej terapii. – Zamknięte. – Aniela szarpnęła bezradnie bordową rączkę, po czym przytknęła czoło do szyby i przyłożyła dłonie do skroni, by zajrzeć do środka. – Przy dyżurce pali się światło. Zapukam. – Uniosła rękę i wtedy Zoltan przytrzymał jej nadgarstek. – Jest pierwsza w nocy, wszystkich obudzisz. – To co mam zrobić? – Spojrzała na niego gniewnie. – Sam przecież słyszałeś. Maurycy nam nie pomoże, bo wyjechał do Barcelony na kongres. – W jej głosie dało się słyszeć bezsilność. Zoltan nic nie odrzekł. Zapukała w szybę. Na korytarzu nie było żywej duszy. Zapukała ponownie, tym razem mocniej. Nikt się nie pojawił. Stali tak dobrych kilka minut, aż zrozumieli, że nie wejdą. Bezradnie oparła głowę o drzwi. –Tam jest mój brat... – powiedziała cicho. Zoltan przesunął dłonią po czarnych jak heban włosach, wydając przy tym zdławiony jęk. Nie chciał znów patrzeć na jej łzy. Już w gabinecie, gdy zobaczył, jak napływają do modrych oczu, musiał odwrócić wzrok. Ich widok był nie do zniesienia. I tak już z trudem powstrzymywał septykę. Przeklęty Nomen Jona! Śpieszy mu się. Zoltan nie rozumiał, dlaczego Nomen męczy biednego chłopaka i jego rodzinę, skoro on jeszcze nie znalazł biorcy. To prawda, opóźniał się z wykonaniem polecenia, ale za diabła nie mógł wytypować właściwej osoby, a raczej płodu dla Nomen Jona. Być może gdyby nie znał chłopaka i Anieli, poszłoby mu sprawniej. Ale znał. I wiedział, że ciężko mu będzie odszukać takich ludzi jak Bukowieccy. A szczególnie tę jedną osobę – odpowiednik siostry Jonasza, której Nomen żądał od Hermana. Zoltan miał świadomość tego, że nawet jeśli Lokum i Ipsum biorcy będą idealnie pasować, ale bliscy nie spełnią jego wymagań, to Nomen stanie się zgorzkniały, melancholijny, aż w końcu postanowi opuścić nowego biorcę. Zoltan nie mógł na to pozwolić. Nie chciał mieć życia ludzkiego na sumieniu. Może i nie ma serca, ale nie będzie zabijał drugiego człowieka. Nomina prze118
chodziły z dawcy do biorcy od tysięcy lat. Mnożyły się wprost proporcjonalnie do przyrostu populacji ludzkiej, z tym że bystrzej i sprawniej, bo przez dzieworództwo, bez zapłodnienia, jak klony. I tak pierwotna Nomen Awa – znana jako Eva, Eve, Ewa, Jeva, Eevi, Jieva – od początku istnienia ludzkości rozmnożyła się sto milionów razy. Nomen Adam zaś siedemdziesiąt milionów. Zdarzało się, że Nomen całkowicie kończyło swój żywot i wymierało bezpowrotnie. Przecież wszystko musi mieć kiedyś swój koniec, ale też i początek. W świecie Nominum nie istniało pojęcie próżni. Gdy jeden Nomen przestawał istnieć, na jego miejsce zradzał się nowy. Skąd? Tego nie wiedzieli nawet Hermani. Bywało również, że Nomen przestawało się mnożyć, wygasało na jakiś czas, by po kilkuset latach obrodzić jak jabłoniowy sad. Tak na przykład działał Nomen Jakub. W średniowieczu wiódł prym wśród Nominum, można go było spotkać wszędzie – na targu, dworze i w kościele. W XIX wieku odpoczywał, bytując jedynie wśród przedstawicieli ludności wiejskiej i żydowskiej. Gdy Hermani już przewidywali rychłe zakończenie żywota Nomen Jakub, ten zaskoczył wszystkich swą nagłą płodnością i na przełomie XX i XXI wieku rozmnożył się milionkrotnie. To dzięki Nomen Świat ewaluował, to one stanowiły esencję kultury, nauki, wiary – całego dorobku ludzkości. I choć zmieniały ciała co kilkadziesiąt lat, to wciąż posiadały własne, unikalne cechy i talenty. Należało szanować ich wolę, bo one to my; jednak nie kosztem ludzkiego życia. Zoltan starał się zawsze celnie dobierać biorców. I tak musiało być i w przypadku Nomen Jona. Nie mógł pozwolić sobie na pomyłkę. Raz w życiu dostał nauczkę. Poprzysiągł sobie wówczas, że nie popełni już nigdy błędu, jak to miało miejsce w przypadku biorcy dla Nomen Ilse. W roku poprzedzającym rozpoczęcie studiów, na egzaminie końcowym w szkole Hermanów, otrzymał zadanie znalezienia biorcy dla Nomen Ilse. Kobieta – Ilse Grimm – mieszkała w Chicago, była samotna, miała czterdzieści sześć lat, pracowała jako kasjerka w supermarkecie i prowadziła nudne życie. Jak się okazało, zbyt nudne dla Nomen Ilse. – Nomen żąda zmiany, bo brakuje mu wrażeń. – Taką informację Zoltan otrzymał od Hermana, który kontaktował się z Nomen Ilse. Mimo że posiadał już szkolne doświadczenie w lokowaniu Nominum, nie rozumiał tych pobudek. Zaczął więc wertować historię Nomen Ilse od początku jej dziejów. Odnalazł w niej: Ilse legendarną księżniczkę gór Harz, Ilse żonę Wikinga Haakona, Ilse Werner holenderską aktorkę i Ilse Koch niemiecką
119
nadzorczynię SS w nazistowskich obozach koncentracyjnych. To ostatnie odkrycie uderzyło go jak piorun. – Ilse Koch… – Zoltan przeskrolował kartotekę niemieckiej nadzorczyni SS, która umarła dokładnie czterdzieści sześć lat temu. Oberaufseherin13, zwana przez swe ofiary Wiedźmą z Buhenwadlu, z całą pewnością wiodła nieszablonowe życie. Choć jako dziecko była nad wyraz spokojną i grzeczną dziewczynką, to jako dojrzała kobieta pokazała swoje prawdziwe oblicze. Bezlitosna i surowa Niemka, uznawana w czasach Hitlera za wzór aryjskiej urody, nakazywała w swym więzieniu wyrabianie z ludzkiej skóry abażurów, rękawiczek, pasków, torebek i wszystkiego, co jej chory umysł uznał za atrakcyjne i przydatne. Uwielbiała zasiadać z filiżanką kawy i zagłębiać się w Mein Kampf obitą w skórę młodego mężczyzny. Frau Ilse nie widziała nic niestosownego w swym „hobby”. Uważała się za estetkę, kolekcjonerkę wymyślnych i oryginalnych ozdób; jeśli dekorowanie stołu w jadalni czaszkami ofiar obozu można nazwać oryginalnym. Zoltan miał nie lada problem. Współczesna Ilse, którą poznał, w niczym nie przypominała poprzedniczki. Czy dlatego Nomen żądało zmiany? Bo Ilse Grimm, w której obecnie żył, nie była morderczynią? Wcześniejsze żywoty Nomen Ilse nie były aż tak burzliwe i okrutne dla ludzkości. Jednak wszystkie kobiety, o których czytał, miały skłonność do dominacji i poczucie, że są kimś ważnym. Tego najwyraźniej brakowało Nomen Ilse. Wszystko wskazywało na to, że Ipsum kobiety z Chicago wolało spokojne życie w cieniu, bez przyśpieszonego bicia serca i ekscytacji, jakich oczekiwało Nomen. Fatalny konflikt wewnętrzny. Rozpoczął poszukiwania biorcy. Potrzebował pary, gdzie zarówno mężczyzna, jak i kobieta posiadają mocne Ipsum – są żądni wrażeń, w życiu już osiągnęli sukces i idącą za nim władzę. Odnalezienie takich ludzi dałoby mu większą pewność, że ich potomek odziedziczy po nich Ipsum, któremu łatwiej będzie żyć w zgodzie z niecierpiącym nudy Nomen. Był jednak podstawowy warunek – tych dwoje musiało spodziewać się dziecka. Taką parę mógł znaleźć jedynie na globalnym serwerze w EPOBI, czyli Ewidencji Potencjalnych Biorców. Zawierała ona miliony plików z bieżącym rejestrem wszystkich ciężarnych kobiet. W przypadku zdania egzaminu Zoltan miał otrzymać swój login i hasło, dzięki którym posiadałby nieograniczony dostęp do serwera. Wciąż był jednak uczniem,
Niem. SS-Oberaufseherin – starsza nadzorczyni SS pełniąca służbę w nazistowskich obozach koncentracyjnych III Rzeszy w latach 1938–1945. 13
120
musiał więc korzystać z tymczasowego loginu wygenerowanego przez jego Hermana na komputerze w bibliotece. Siedział w niej godzinami, przeszukując pliki z informacjami o rodzinach oczekujących dziecka. Kłopot każdego Laufra polegał na tym, że na podstawie szczątkowych informacji z EPOBI, takich jak: wiek, nazwisko, Nomen, adres, zawód, miejsce pracy, stan cywilny i stan konta, musiał zdecydować, którą rodzinę odwiedzić jako pierwszą. Do czyjego życia przeniknąć, by dowiedzieć się więcej i nie stracić przy tym cennego czasu? Trzysta sześćdziesiąt godzin. Tyle zajęło mu przeniknięcie do pięciu miast, gdzie w każdym z nich spędził prawie trzy dni, z przerwami na wybudzenie celem zaspokojenia potrzeb fizjologicznych. Cztery rodziny potencjalnych biorców okazały się ekscytujące jak polowanie na ślimaki. Ale piąta… Ta była idealna. On – właściciel sieci hoteli na całą Europę, ona – dyrektor generalny agencji modelek. Bogacze z Liechtenstein, celebryci z okładek tabloidów. Trzy dni z ich życia wystarczyły, by przekonał się, że tych dwoje brnie po trupach do celu. Nomen Ilse pasował do Bostwików jak ulał. Profile potencjalnego biorcy i jego rodziny, jakie stworzył Zoltan, zachwyciły komisję egzaminacyjną. Problem jednak tkwił w tym, że on sam nie był do nich przekonany. Nie lubił Bostwicków, choć nie miał ku temu powodów. Ale miał przeczucie. – Zoltanie, przeczucie to jedynie kombinacja doświadczeń nasyconych emocjami – oznajmiła nauczycielka przenikania. – Nie możesz ślepo wierzyć swojemu Ipsum. Jesteś Laufrem, powinieneś opierać się na rozumie, nie na uczuciach. Wszczepiono wam septykę, byście właśnie w takich sytuacjach nie ulegali intuicji. – Nie ufam im – odparł. – Uczuciom? I bardzo dobrze – pochwaliła nauczycielka. – Bostwickom. Kobieta sapnęła. – Dlaczego? Przecież sam ich znalazłeś. Widzieliśmy stworzone przez ciebie profile. – Położyła mu rękę na ramieniu. – Zoltanie, więcej wiary w siebie. Sprawdziliśmy ich. Są idealni. Nomen Ilse będzie wniebowzięty. Zoltan wzruszył ramionami, jakby chciał strącić dłoń kobiety. – Mam wrażenie, że coś jest z nimi nie tak. Nauczycielka westchnęła. – To mówi twoje Ipsum. Musisz działać na podstawie zebranych faktów. Napracowałeś się przy poszukiwaniach i zapewniam cię, że komisja egzaminacyjna jest pod 121
dużym wrażeniem twoich dokonań. Teraz powinieneś skupić się na ostatniej części egzaminu: lokowaniu Nomen w biorcy – poradziła. Tak też uczynił. Po wieczornym procesie septyki, który skutecznie pozbawił go wątpliwości, udał się do Samotni w bursie, specjalnie wydzielonej na potrzeby przenikania. Przestronny pokój w stonowanych barwach błękitu, szarości i bieli był stworzony do błogiego wypoczynku. Widok na las, rozłożyste łóżko, łazienka z wanną do hydromasażu, aneks kuchenny, pełna lodówka i sprzęt audio z muzyką relaksacyjną, ułatwiającą zasypianie. Zoltan jednak nie mógł usnąć. Przekręcał się z boku na bok, liczył do stu, napinał i rozluźniał mięśnie, puszczał z CD odgłosy natury, wietrzył pokój, robił pompki, podgrzał sobie mleko z miodem, wypił też melisę, a że i to nie pomogło, zażył odprężającej kąpieli. Też na nic. W końcu sięgnął po ostateczną broń – pudełko z górnej szafki w łazience z napisem: Na sen. Łykać nie więcej niż trzy tabletki. Wziął pięć, i padł jak zabity. Po mniej więcej dwóch minutach snu, gdy jego mózg zaczął wchodzić głębiej w fazę NREM, Zoltan pokonywał już szeroki, wyłożony kamiennym gresem korytarz. Ściany po jego obu stronach pokrywały rzędy fotografii gospodarzy domu w towarzystwie znanych osobistości. Nie był pewien, czy zastanie Bostwicków. Z tego, co zdążył zauważyć, oboje byli aktywni do późnych godzin nocnych, uczestnicząc w różnego rodzaju imprezach i galach. Gdy jednak usłyszał ich głosy dochodzące z kuchni, odczuł ulgę, że nie będzie musiał szukać ich po całym mieście. – Sam nie wiem. Niby go nie planowaliśmy, ale teraz, gdy już widziałem go na USG… – stłumiony głos Bostwicka zaniepokoił Zoltana. – Daj spokój. Nasze życie legnie w gruzach. Wszedł do kuchni, gdzie przy dużym stole siedzieli Bostwickowie. Mężczyzna z głową opartą na rękach wpatrywał się w szklaną fiolkę stojącą w zasięgu kobiecej dłoni. – Nic wcześniej nie mówiłaś. – Skierował na żonę niewyraźny wzrok. – Myślałem, że na jakiś czas zawiesisz karierę, podczas gdy… – No właśnie! – podniosła głos. – Ja zawieszę karierę. Dla ciebie nic praktycznie się nie zmieni. To ja będę siedzieć z dzieciakiem w domu przez pierwsze pół roku. Wiesz, ile to jest czasu w modelingu? – Dlaczego pół roku? Możemy zatrudnić nianię. 122
– A noce? Kto do niego będzie wstawał? – Ja. – Ciebie nawet syrena policyjna by nie obudziła! Bostwick zacisnął usta. – Kto chce, szuka sposobu, kto nie chce, szuka powodu14. Żona spojrzała na niego, rozważając jego słowa. – Masz rację – przyznała po chwili milczenia. – Ja po prostu nie chcę tego dziecka i nic tego nie zmieni. Wzięła fiolkę. Zoltan w sekundę znalazł się przy niej i chwycił ją za rękę. Jednak jego uścisk był dla kobiety niczym muśnięcie wiatru. Bez wahania uniosła wieczko, wysypała na dłoń dwie pigułki i włożyła je do ust. Zoltan puścił jej rękę. Stał zszokowany, nie wiedząc, co ma czynić dalej. Kobieta sięgnęła po stojącą na stole szklankę. Zoltan zamachnął się i uderzył w szkło. Woda w szklance nawet nie zafalowała. – Stój! – nakazał kobiecie. Ta jednak spokojnie upiła łyk, przechylając w tył głowę. Zoltan przeniósł wzrok na Bostwicka. – Powstrzymaj ją, do diabła! – wrzasnął mu w twarz. Mężczyzna przymknął z rezygnacją powieki. – Będę na górze, gdybyś potrzebowała pomocy – oznajmił. Kobieta skinęła głową i jak gdyby nigdy nic, sięgnęła po laptopa i zaczęła sprawdzać maile.
Zoltan powrócił myślami do teraźniejszości i spojrzał na Anielę. Nie mógł znów popełnić błędu. Musiał odnaleźć odpowiednią rodzinę, w której Nomen Jona będzie bezpieczny – gdzie będzie czuł się jak w domu. Ludzie są nieprzewidywalni. Dlatego powinien szukać
14
Cyt. Grzegorz Turniak 123
do upadłego, aż odnajdzie drugą Bystrą, drugą Jadwigę, drugą Anielę. Rodzinę, która powita biorcę wraz z Nomen Jona z otwartymi ramionami. Ale czy to jest w ogóle możliwe? Pomyślał i w jednej sekundzie zaświtał mu w głowie szalony pomysł. Utkwił wzrok w dziewczynie. Chodziła bezradna po szpitalnym korytarzu, zaglądając nieustannie przez szklane drzwi i pukając raz po raz z nadzieją, że ktoś ją wpuści. Poczuł ucisk w gardle. Pomóż jej! – szepnął wewnętrzny głos. Zoltan postanowił go posłuchać. Chciał pomóc Anieli zobaczyć brata. Był jej to winien. Wyciągnął z kieszeni smartfona. Cholerne rękawiczki! Zdjął jedną i zobaczył, że proces septyki przygasł na tyle, że może swobodnie ściągnąć obie. – Co robisz? – Aniela zerknęła w jego stronę. – Dzwonię do dyrektora szpitala – oznajmił, chowając rękawiczki do kieszeni. – Znasz dyrektora t e g o szpitala? – Lev jest mi dłużny przysługę. – Dotknął ekranu, po czym przyłożył telefon do ucha. – Uratowałem jego majątek – wyjaśnił. – Jedna dwudziesta kamienic w mieście należy od pokoleń do jego rodziny. Jego dziadek był fabrykantem pochodzenia żydowskiego. Miał przędzalnie i farbiarnie tkanin… – przerwał w połowie zdania. – Halo, Zilberman – powiedział śmiało. – Wiem, że jest środek nocy, ale to nagły wypadek. – Zaczął chodzić po korytarzu. – Mój znajomy znajduje się w twoim szpitalu. Chcę go odwiedzić, ale drzwi oddziału są zamknięte i nikt nie ma zamiaru mnie wpuścić. Czy możesz coś poradzić w tej sprawie? – Stanął w rozkroku, słuchając odpowiedzi. – Uhm. Rozumiem. – Wodził w skupieniu wzrokiem po ponurych, szpitalnych ścianach. – Jonasz Bukowiecki – powiedział do słuchawki. – Dobrze. Czekam. Rozłączył się i schował telefon. – Co powiedział? – Aniela przygryzła skórkę kciuka. – Że zaraz się tym zajmie. Dziewczyna oparła się plecami o ścianę i westchnęła, jakby zrzucała z serca balast. Usiadła na podłodze i podciągnęła kolana pod brodę. Zoltan obserwował ją bacznie. Podczas wizyty w jej domu zauważył, jak bardzo jest zżyta z Jonaszem. Chłopak zdawał się darzyć ją równie silnym uczuciem co matkę. Nagle, w mglistym wspomnieniu, ujrzał ją leżącą na posłaniu z traw. Do jej nagiej piersi tuliło się niemowlę. Po chwili obraz się zamazał i w jego miejscu powstał nowy. Aniela stała w oknie lepianki niczym niewiasta z obrazu ludowego. Patrzyła w noc, wy124
czekując powrotu ukochanego syna. Zoltan nie rozumiał tych wizji. Nie wiedział, dlaczego rodziły się w jego głowie. Lecz to właśnie one podpowiedziały mu, że jego z pozoru szaleńczy plan może się udać. Dzięki niemu pozyska biorcę. Aniela jest w odpowiednim wieku, a co najważniejsze, posiada wszystkie cechy, których od trzech miesięcy szukał po całym świecie. Dziecko uzupełniłoby jej poczucie straty po śmierci brata. A gdyby wiedziała, że w Lokum jej syna żyje część Jonasza… Wyciągnął z marynarki cygarnicę i wyjął papierosa. Tylko co z Pryncypium? Czy już je złamał? Czy spoufalił się z dawcą i jego rodziną? Czy nie dotrzymał terminu? Będzie wisiał. Chyba że albinos o niczym nie wie. Cholera. No i pozostaje najważniejszy problem. Jak zrealizować swój plan i wyznaczyć biorcę dla Nomen Jona, skoro Aniela nawet nie jest w ciąży? – Tu chyba nie wolno palić. – Jej głos wyrwał go z gąszczu myśli. Zdezorientowany spojrzał na papierosa, schował go z powrotem do cygarnicy i zerknął w stronę drzwi. – No, wreszcie ktoś się ruszył – powiedział. Korpulentna kobieta koło pięćdziesiątki z krótkimi, czerwonymi włosami i w przyciasnym fartuchu, przekręciła kluczyk w zamku i uchyliła drzwi. – Od Zilbermana? – Zmrużyła lisie oczy. Zoltan spojrzał na nią z góry z miną świadczącą o tym, że nie życzy sobie takiego tonu. – Dobry wieczór. – Aniela wstała z podłogi. – Chcieliśmy zobaczyć mojego brata. Jonasz Bukowiecki. Kobieta zmierzyła ją pogardliwym wzrokiem. Nie dało się ukryć, że nocne odwiedziny nie były jej na rękę. Otworzyła szerzej drzwi. Weszli na rozjaśniony pojedynczą jarzeniówką korytarz, pomalowany jakieś dwadzieścia lat temu beżową farbą olejną. Anielę odrzucił zapach środków do dezynfekcji. Przysłoniła dłonią nos i ruszyła za pielęgniarką. Krótkie, natapirowane włosy trzęsły się z każdym jej krokiem, a białe, wysłużone drewniaki stukały donośnie w rytm bicia serca Anieli. Minęli dyżurkę, na której paliła się blaszana lampka pamiętająca jeszcze czasy Polski Ludowej i zatrzymali się pod pokojem z numerem siedem. – Siódmego umarł tata. – Żołądek Anieli zacisnął się w pięść.
125
– Cii! – Kobieta rzuciła jej wymowne spojrzenie, po czym łypnęła na Zoltana. – To, że jesteście od dyrektora, nie oznacza, że możecie zakłócać ciszę nocną. – Wykrzywiła usta. To nie spodobało się Zoltanowi. Nikt nie będzie zwracał mu uwagi, a na pewno nie jakaś nieszykowna piguła. Już miał ją niemiłosiernie zrugać, gdy poczuł na dłoni dotyk Anieli. – Daj spokój. – Spojrzała na niego łagodnie. – Ważne, że weszliśmy. Zobaczę brata, i to dzięki tobie. – Uśmiechnęła się lekko i wplotła swoje palce pomiędzy jego. Od razu poczuł ukłucie w piersi. Zimny pot wystąpił mu na czoło, a w żyłach zaczęła dudnić krew. Tylko nie teraz – pomyślał i zacisnął zęby. Czuł, jak robi mu się gorąco. Wbił wzrok w podłogę, wpatrując się w wyblakłe wzorki na starym linoleum. Za wszelką cenę starał się zdusić w sobie pobudzoną septykę. Coś jednak skutecznie mu przeszkadzało – delikatna kobieca dłoń, której ciepło doprowadzało każdy gram jego ciała do samospalenia. Powinien puścić jej rękę. Ale nie mógł. Nie chciał. Nie, gdy ona go potrzebuje. Tylko tyle mógł dla niej zrobić. Musiał przyznać przed samym sobą, że czuł się jak zdrajca. Był winny rychłej śmierci jej brata. Winny uknucia przewrotnego planu. Winny zamiaru uczynienia z Anieli brzemiennej, noszącej w łonie biorcę dla Nomen Jona. Aniela przysiadła na brzegu łóżka i uścisnęła dłoń Jonasza. Wykrochmalona pościel okrywała młodą pierś, która unosiła się nieznacznie przy wdechu, by po chwili opaść anemicznie w dół. Utkwiła wzrok w twarzy Jonasza. Pojedyncze pasma złocistych włosów opadały na gładkie czoło, a rzęsy rzucały cień na blade policzki. Mimo swego młodego wieku sprawiał wrażenie zmęczonego, jakby gasło w nim życie. – To moja wina. – Przyłożyła dłoń brata do policzka i pocałowała ją czule. – Powinnam siedzieć w gospodarstwie, a nie uciekać do miasta. – Zamknęła zbolałe powieki, by powstrzymać napływające do oczu łzy. – To, że Jonasz jest tutaj, nie ma z tobą nic wspólnego. –Zoltan podszedł bliżej. – Mówisz tak, żeby mnie pocieszyć. – Mówię tak, bo to prawda. Niezależenie od tego, co stanie się dalej z Jonaszem, odpowiedzialność ponosi zupełnie ktoś inny. – Co masz na myśli? Po męskiej twarzy przebiegł kurcz. – Myślę, że jeśli Jonasz umrze, to… 126
– Umrze? – Modre oczy napełniły się łzami. Zoltan wstrzymał oddech. Najwyraźniej się zagalopował. Przesunął dłonią po twarzy. – Źle się wyraziłem. Poczekajmy na opinię lekarza. Zilberman powinien lada chwila tu być. – On nie może umrzeć. Kochała go tak mocno, że aż brakło jej teraz sił, by oddychać. – Braciszku, proszę, otwórz oczy. Jonaszku… – szeptała czule, głaszcząc jego dłoń. – Pamiętasz, jak dzieci ze wsi bawiły się w podchody? Trzymałeś mnie wtedy kurczowo za rękę. Chodziłeś za mną krok w krok, wołając Ań, Ań, Ań. A ja… – przełknęła gorzkie łzy. – Ja przed tobą uciekałam, odganiałam cię jak natrętną muchę i znikałam z resztą dzieciaków w lesie. Dreptałeś wtedy za mną, na tych swoich króciutkich, krzywych nóżkach – zaśmiała się przez łzy. – Wyciągałeś pulchną rączkę i wołałeś Ań, Ań. Powinnam się była tobą opiekować, wtedy i teraz. Ciągle cię zostawiam, ale już nie będę. Wrócę do Bystrej i zostanę razem z wami. Jakoś sobie poradzimy, prawda? – Zwróciła się do brata, jakby szczerze wierzyła, że ten jej odpowie. – Obudź się, proszę. Tak bardzo cię kocham. Mama cię kocha. I Pola cię kocha. – Ścisnęła mocno dłoń brata. Niespodziewanie poczuła, jak jego bezwładne palce odwzajemniają uścisk. – Joszko? – Wtopiła wzrok w jego twarz, lecz ta pozostawała niezmienna niczym maska. – Jonasz? – Nie otrzymała odpowiedzi. Chłopak wciąż leżał nieruchomo jak drewno. – Uścisnął mnie. – Przeniosła pełen nadziei wzrok na stojącego obok Zoltana. Szukała zrozumienia w jego atramentowych oczach A on cierpiał. Jego żyły przebarwiły się na ciemny kobalt, by po chwili przybrać kolor mrocznej czerni. Schował dłonie do kieszeni spodni. – Jonasz uścisnął moją dłoń – powtórzyła jak mantrę. – To się czasem zdarza – przerwał jej głos dobiegający z progu sali. Odwróciła głowę. Ujrzała starszego, średniego wzrostu mężczyznę w lekarskim fartuchu. Twarz miał pomarszczoną, owalną, nos orli, a z jego dużych brązowych oczu biła nieprzeciętna mądrość. – Pacjenci w komie rzadko reagują na bodźce z zewnątrz. Należy jednak bombardować nieustannie ich mózg nowymi impulsami. Zwłaszcza słowami, które mają dla nich szczególne znaczenie. – Doktor podszedł do nich. 127
– Zilberman. – Zoltan skinął głową, nie wyjmując rąk z kieszeni. – Brandenburg. Dawno się nie widzieliśmy. – Doktor uniósł nieznacznie kąciki ust. – Tym bardziej jestem ci wdzięczny za wizytę – odparł Zoltan. – Jestem przecież twoim dłużnikiem. Zilberman podszedł do Jonasza, ujął jego nadgarstek i przytrzymując chwilę, patrzył na swój zegarek. – Tętno jest prawidłowe – oznajmił i zwrócił się do Anieli: – Pani brat jest w śpiączce. Jego mózg niespodziewanie spowolnił pracę, gdy stracił przytomność i od tej pory się nie obudził – wyjaśnił. – Ale w końcu się obudzi? – Aniela popatrzyła na niego z ufnością. – Lev, mogę cię prosić na sekundkę? – Zoltan wskazał głową na drzwi. Aniela zdezorientowana spojrzała mu w oczy. – Czy to może poczekać? Chciałabym dopytać… – To ważne. – Zoltan przerwał jej bezwzględnym tonem, po czym podszedł do drzwi. – Zilberman, wyjdźmy na chwilę. Obaj mężczyźni wyszli na korytarz, po czym przeszli w milczeniu do pokoju lekarzy. Profesor zapalił stojącą w rogu lampkę i wskazał Zoltanowi starą kanapę. – Postoję. – Jak sobie życzysz. O co chodzi? – zapytał Lev. – Musisz znaleźć jakiś sposób, wykorzystać swoją wiedzę i wieloletnie doświadczenie… – Oczywiście. Zrobię wszystko, co w mojej mocy… Zoltan uniósł dłoń w uciszającym geście. – By umiejętnie przekazać Anieli, że jej brat niebawem umrze – oznajmił. Gruba zmarszczka przecięła czoło profesora. – Chyba nie dosłyszałem. – Dosłyszałeś. – Myślałem, że raczej będziesz oczekiwał ode mnie obudzenia. Jestem lekarzem, nie grabarzem. Dlaczego mam jej mówić, że mój pacjent umrze? Nie zrobię tego. – Zilberman. – Zoltan syknął przez zęby. – Nie waż się robić jej złudnych nadziei.
128
– Złudnych nadziei? Czy masz w ogóle świadomość tego, co mówisz? W swojej karierze obudziłem ponad siedemset osób, niektórzy spali po sześć miesięcy. Dlaczego miałoby się nie udać z tym chłopakiem? To młody, silny organizm. – Dlatego, że pisana jest mu śmierć. – Brandenburg! – Profesor się zaperzył. – Czy ty siebie słyszysz? – Znamy się od dawna Zilberman. Musisz mi zaufać. Po prostu wiem, że taki los jest mu pisany. Nic ci to nie powie, że Nomen żyjące w jego ciele chce odejść, a bez niego chłopak umrze – wyjaśnił. – Nomen? – Profesor pokiwał głową. – Zoltanie, nawet jeśli jakimś cudem wiesz o czymś, o czym nie wiedzą inni, to muszę cię uświadomić, że jako lekarz, chirurg z czterdziestoletnim stażem, otworzyłem setki klatek piersiowych. I wiesz co? W żadnej z nich nie widziałem ani, jak to zwiesz, Nomen, ani nawet Boga, w którego wierzy osiemdziesiąt procent ludzkości. Wybacz więc, ale zajmę się tym, co potrafię najlepiej – przywracaniem mojego pacjenta do normalnego życia. Nawet jeśli inni postawili na nim krzyżyk. Profesor odwrócił się i gdy już miał otworzyć drzwi, poczuł, jak jakaś siła unosi go do góry. Dusił się. Spojrzał w dół. Jego stopy wisiały bezwładnie nad ziemią. – Posłuchaj mnie uważnie – Zoltan syknął tuż przy jego uchu, trzymając go ręką za kołnierz. – Ona kocha go ponad wszystko. On niebawem umrze. Ja nie mogę jej tego powiedzieć, więc ty to zrobisz. Dlatego po ciebie zadzwoniłem. – Obowiązuje mnie etyka… – Zilberman wydobył z siebie zdławiony głos. – Jestem lekarzem. – Jesteś też wnukiem kolaboranta żydowskiego, który wydał nazistom dziesiątki niewinnych ludzi. – Odpokutowałem jego winy. Jako lekarz uratowałem więcej istnień, niż zostało przez niego zgładzonych. – Nie przeczę. Tylko nikt nie wie, że cały twój majątek jest splamiony krwią ofiar z Auschwitz. Gdyby nie twój dziadek, nic nie pozostałoby w twojej rodzinie. Wszystko zabraliby Niemcy. – Mam rozdać wszystko biednym? – Nie. – Zoltan postawił go na ziemi i poprawił swoją koszulę. – Wystarczy, że dbasz o dziedzictwo. Obiecałem ci kiedyś, że twoja tajemnica jest ze mną bezpieczna. I dotrzymam słowa, ale musisz przygotować Anielę na śmierć brata. Zrób to tak, żeby nie cierpiała. 129
Profesor odwrócił się i spojrzał na niego ze wzgardą. – Nie masz pojęcia o ludzkich uczuciach Brandenburg. Czasami nadzieja jest jedyną szansą na wyleczenie, na szczęśliwe życie. A ty chcesz odebrać tę jedyną szansę tej biednej dziewczynie. Chyba nie masz serca. Zoltan zatrzymał przenikliwy wzrok na jego twarzy i chociaż w żyłach gotowała mu się krew, odpowiedział najzimniej, jak potrafił: – Masz rację. Nie mam. Kilka minut później patrzył na łzy płynące po piegowatej twarzy. – To niemożliwe. – Aniela otarła drżącą dłonią policzek. – Nie ma żadnych szans? Profesor spojrzał z ukosa na Zoltana i wykrzywił usta. – Przykro mi, rzadko się zdarza, żeby pacjent… – Ale się zdarza? – przerwała mu w połowie zdania. – Cóż… – Zilberman napotkał nakazujący wzrok zimnych oczu i spuścił głowę. Stał przez chwilę w milczeniu, aż w końcu powiedział: – Przykro mi. Nic więcej nie mogę pani powiedzieć. – Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać. – Zoltan niemal niezauważalnie wskazał lekarzowi drzwi. Profesor skinął. – Dobranoc. Aniela nie słyszała, jak zamknął drzwi. Nie słyszała dźwięków aparatury. Nie słyszała własnego płaczu. Nie słyszała wchodzącej matki. Nie słyszała, jak Zoltan wyszedł, ani jak wrócił. Jedyne, co docierało do jej uszu, to wspomnienie głosu Jonasza, któremu wtórował śpiew drozda skrytego w szumiących brzozach. Siedziała na brzegu łóżka, tuląc dłoń brata i patrząc półprzytomnym wzrokiem w jego seraficzną twarz. Nie zauważyła, że nastał nowy poranek. Nie zauważyła kanapki, którą podsunęła jej mama. Nie zauważyła, że dzień schował się za blokami, a na niebie pojawił się księżyc zwiastujący noc. Widziała tylko słońce mieniące się w złotych włosach chłopaka, który z dumą obchodzi rodzime ziemie. – Nie wierzę... To tylko zły sen – zdławiony jęk wydobył się z jej piersi. – Anielo. – Matka podeszła i objęła ją czule. – Mamo, on nie może… – Słowa jak brzytwa raniły jej duszę. Nie chciała wymówić ich na głos. Bała się, że sprowadzi nimi nieszczęście, które i tak przecież miało nadejść. – Kochanie, musimy mieć nadzieję. 130
Aniela podniosła spłakane oczy. – Nadzieję – powtórzyła głucho. – Muszę mieć nadzieję. – Moja dziewczynka. – Jadwiga pocałowała córkę w czoło, które płonęło od ciągłego płaczu. – Musisz odpocząć. Zoltan zaoferował, że odwiezie cię do twojego mieszkania. – Nie chcę. Nie zostawię Jonasza samego. Matka ujęła w dłonie zapuchniętą od płaczu twarz Anieli. – Ja z nim zostanę, ty musisz się przespać, coś zjeść. – Ale… – Anielko, gdy Jonasz się obudzi, powinien zobaczyć twarz siostry, którą najlepiej zna – radosną i uśmiechniętą. Jedź, proszę. Aniela wtuliła się w ramiona matki. – Nie chcę. – Zoltan obiecał, że przywiezie cię z powrotem za parę godzin. Jedź. Prześpij się i wracaj do Jonaszka wypoczęta. – Mamo… – Kocham was oboje, moje dzieci. Wszystko będzie dobrze. – Przycisnęła córkę do siebie i obie zapłakały. Zoltan z Anielą zjeżdżali windą, wypełnioną bladym światłem i niepokojącą ciszą, przerywaną szumem wentylacji. Dla Anieli nie miało teraz żadnego znaczenia, jak dostanie się do wynajmowanego pokoju. Marzyła tylko o tym, by jak najszybciej zasnąć i jeszcze szybciej się obudzić. Chciała aby okazało się, że to, co spotkało Jonasza, było tylko koszmarem sennym. Ni stąd ni zowąd zakręciło jej się w głowie, tętno przyśpieszyło, a chłodny pot zwilżył dłonie. Poczuła nagłe ukłucie w klatce piersiowej, tak że zabrakło jej tchu. Oparła się ręką o metaliczną ścianę windy. Pociemniało jej w oczach. – Co się dzieje? – Zoltan spojrzał na nią czujnie. – Nie mogę oddychać – powiedziała i osunęła się po ścianie. Złapał ją w pasie i położył na podłodze. W tej samej chwili winda zatrzymała się na parterze. Wychylił się na korytarz. – Lekarza. Szybko! – zawołał w stronę dyżurki. Zdjął marynarkę, zwinął ją w kłębek i podłożył Anieli pod głowę. – Boli – Zaczęła dygotać. – Co cię boli? 131
– Serce. Wstał. – Co z tym lekarzem, do diaska?! – krzyknął na korytarz. – Idę, idę. – Rozchełstany, wybudzony z drzemki młodziutki doktor podążał dynamicznym krokiem w jego stronę. Gdy tylko wszedł do windy, kucnął przy Anieli, po czym zmierzył jej puls i zajrzał w źrenice. – Co jej jest? – zapytał Zoltan, stanąwszy nad nim jak kat. – Wygląda na atak paniki – wyjaśnił lekarz. – Dla pewności zrobimy EKG. Siostro, przenośny elektrokardiograf i czterdzieści miligramów tranxene – powiedział do wychylającej się zza windy pielęgniarki. – Już przynoszę. – Proszę zdjąć bluzkę – polecił Anieli. Dziewczyna dygoczącymi palcami złapała za guzik, starając się go odpiąć. Niczym w dystonii, walczyła z każdym mięśniem dłoni, lecz bezskutecznie. Nie była w stanie nawet przez chwilę utrzymać palców nieruchomo, a co dopiero mówić o rozpięciu guzików. – Nie mogę – odparła bezsilnie. Na twarzy młodego lekarza, pojawił się wyraz zakłopotania. Patrzył na nią zmieszany, trochę onieśmielony, jakby toczył wewnętrzną walkę między mężczyzną, który ulega wdziękom dziewczyny a profesjonalistą z dyplomem lekarskim. – Muszę podłączyć elektrokardiograf do twojej klatki piersiowej – powiedział nieco skrępowany. – Może pomogę ci zdjąć…? – Wątpię. – Zoltan ruchem głowy pokazał, by zrobił mu miejsce. Lekarz zmieszany wstał i cofnął się do drzwi windy. Zoltan ukląkł przy Anieli i zaczął rozpinać jej bluzkę. Zatrzymał na chwilę wzrok na piersiach przysłoniętych delikatną koronką i przypominał sobie ich miękkość otuloną słodkim zapachem lilii. – Dzięki – powiedziała drżącym głosem. Przeniósł spojrzenie na jej twarz, na której malował się paniczny i pogładził ją po bladym policzku, jakby chciał powiedzieć: Jestem przy tobie. Ale nie powiedział. Ręka mu pociemniała. Cofnął ją szybko i wstał. W tej samej chwili nadeszła pielęgniarka. Lekarz wziął od niej urządzenie. 132
– Panu już podziękuję – zwrócił się do Zoltana. – A pani zbadam teraz serduszko – przeciągnął melodyjnie. Zoltan łypnął na niego. – Z tym też mam pomóc? – zapytał. – Poradzę sobie, jeśli umożliwi mi pan dojście do pacjentki. Zoltan niechętnie przesunął się w stronę wejścia do windy. Śledził wnikliwie każdy ruch lekarza, zupełnie jak węgierski kuvasz15 strzegący owcy przed atakiem drapieżnika. Po kilku minutach doktor odłączył aparaturę. – Serce jest w najlepszym porządku – stwierdził. – Tak jak myślałem, to tylko atak paniki. Siostro, proszę podać tranxene. Pielęgniarka zamieniła się miejscem z lekarzem. – Pupa, złociutka – zwróciła się do Anieli, pukając w strzykawkę. Aniela niechętnie przekręciła się na bok, odsłoniła pośladek i po chwili poczuła ukłucie. W porównaniu z bólem w klatce piersiowej, zastrzyk był niczym ugryzienie komara. – Po leku poczujesz rozluźnienie, a potem senność – wyjaśnił lekarz. Miał rację. Zastrzyk zaczął działać niemal natychmiast. Mięśnie Anieli zaczęły wiotczeć, oddech się uspokoił, a narastający niepokój zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Proszę ją zabrać do domu. Niech porządnie się wyśpi i unika stresu – polecił doktor Zoltanowi. – Życzę zdrowia – dodał w stronę Anieli i odszedł. Aniela zapinała powoli bluzkę. Choć opanowała już drżenie rąk, miała trudność z trafieniem guzikami w dziurki. – Pomóc ci? – Zoltan przestąpił niepewnie z nogi na nogę. – Poradzę sobie. Wystarczy, że mnie rozebrałeś. – Z chęcią zrobiłbym to jeszcze raz. Tylko w innych okolicznościach, no i miejscu. – Przesunął wzrokiem po metalowych ścianach. – Trochę tu ciasno, podłoga pewnie też niewygodna i ten design… – Zrobił wybredną minę. Aniela uniosła kąciki ust. Domyśliła się, że Zoltan stara się ją rozluźnić. To ją urzekło. Nie chciała psuć jego pozytywnego nastawienia i uświadamiać mu, że igła G20
15
Węgierka rasa psów pasterskich. 133
przeznaczona do iniekcji domięśniowej go uprzedziła – już czuła się wyluzowana jak miś koala. – Nie rajcuje cię robienie tego w windzie? – spytała zadziornie. – W szpitalu? Masz mnie za niezłego dewianta. – W sumie nie. Ale mogę cię tak nazywać, jeśli bardzo chcesz. – Uhm… – Błysk rozbawienia mignął w jego oczach. – Chyba już się przyzwyczaiłem do zadufanego aroganta i paranoika. Aniela zaśmiała się i podparła ręką o ścianę, żeby wstać. Jej mięśnie po zastrzyku stały się jak z gumy, nie były w stanie utrzymać jej ciała w pozycji stojącej. Zachwiała się. Zoltan dał krok i pochwycił ją w pasie. – Trzymam cię – powiedział przy jej uchu. Ton jego głosu sprawił, że poczuła się silniejsza, lecz nie na tyle, by iść sama. Wsparła się na jego ramieniu. – Dziękuję – zbliżyła ku niemu twarz. Najwyraźniej na skutek leku jej umysł zaczął działać w zwolnionym tempie, ciało zaś, choć rozluźnione, odczuwało najmniejszy bodziec, najsłabszy dotyk, najkrótszy oddech Zoltana. Nieoczekiwanie zbliżyła ku niemu swoje usta. Spojrzał na nie tak łapczywie, że zabrakło jej tchu. – Uwierz mi – powiedział tuż przy nich. – Nie należą mi się podziękowania – oznajmił z nutą goryczy i odwrócił od niej twarz.
134
Szli wolno przez szpitalny parking. Aniela opierała się całym swym ciężarem na ramieniu Zoltana. Wieczorne powietrze, zamiast podziałać na nią orzeźwiająco, sprawiło, że poczuła się śpiąca. Ziewała, tuliła twarz do męskiej koszuli, tarła oczy jak znużone dziecko, wypowiadała niezrozumiale krótkie zdania, urywając je w połowie. Kilka minut po tym, jak wsiedli do samochodu, mknący ciemną drogą maybach ukołysał ją najczulej jak potrafił, a Morfeusz bez pytania porwał do krainy snu. Zoltan oderwał wzrok od jezdni. Przez chwilę napawał się widokiem rozchylonych ust, zamkniętych powiek i długich rzęs rozłożonych wachlarzem na policzkach. Wspomnienie ostatnich dwudziestu czterech godzin pobudziło jego Lokum. Całe szczęście udało mu się przejść proces septyki w szpitalnej kaplicy. Nie spodziewał się, że będzie w niej choćby jeden witraż. Tymczasem ujrzał pustą salkę z małymi okienkami, przez które wpadało światło rzucające czerwono–żółto–niebieską poświatę na marmurową posadzkę. Odetchnął wówczas z ulgą. Mimo perfekcyjnie wykonanych ołowianych łączeń i grubej warstwy tlenków metali pokrywających każdy fragment szkła, proces septyki bolał go niemiłosiernie. Sam nie wiedział dlaczego. Wszystko odbyło się prawidłowo – septyka opuściła jego ciało, wystrzeliła w górę i przyssała się do witraża. Popiskiwała cicho z zadowoleniem, wydalając z siebie przetrawione Ipsum. Jak przez szlauch, przepływały przez nią litry oleistej cieczy, z której ani jedna kropla nie skapnęła w dół. Witraż chłonął Ipsum tak łapczywie, jak kwiat pije wodę. Barwy szkła, powstające przez zmieszanie naturalnych tlenków metali z przetrawionymi na złoto uczuciami, zaczęły mienić się i pobłyskiwać. Siarczek kadmu, który pokrywał szyby, zwiększył intensywność koloru żółtego, kobalt stał się niebieski niczym szafir gwiaździsty, a za sprawą złota czerwony odcień szkła zmienił się w subtelny róż. Septyka była spokojna i opanowana. Miała to, co chciała, wszystkie pierwiastki w jednym miejscu. Mimo to Zoltan odczuwał ból. Nie pojmował dlaczego. Wiedział jednak, że musi być silny. Chciał, aby proces skutecznie uwolnił go od wszystkich uczuć, i to na długi czas. Zważywszy na to, co planował, będzie potrzebował serca niewzruszonego jak głaz.
135
Zjechał z dwupasmówki na żwirową drogę, która po chwili zamieniła się w kamienny dukt ułożony z kocich łbów. Reflektory auta oświetlały ponury, dębowy las rosnący po obu stronach traktu, który zdawał się pamiętać jeszcze czasy szlachty. Pięć kilometrów dalej las się przerzedził, aż w końcu pojedyncze drzewa zastąpiły dziesiątki okazałych rododendronów i azalii. W ich ciemnozielonych liściach odbijało się światło niskich żeliwnych lamp ogrodowych, które jarzyły się niewyraźnie w mlecznym powietrzu. Zoltan wjechał na wyłożoną granitem drogę, wzdłuż której ciągnął się angielski trawnik – równy, nienagannie przystrzyżony, ciemnozielony, choć przykryty kożuchem mgły. Bogato zdobione latarnie odbijały się w przedniej szybie samochodu, który z wolna zbliżał się do się Arkan. Wybudowany w miejscu ruin czternastowiecznego zamku przez żonę polskiego magnata (Brytyjkę z pochodzenia, siódmą kuzynkę Królowej Wiktorii i praprababkę Zoltana) dwupiętrowy kamienny sześcian, posiadał w konstrukcji pięć wież. Cztery mniejsze, trzypiętrowe usytuowane zostały na każdym z rogów budowli. Główna i największa stała dumnie na samym jej środku. Zdaniem znawców sztuki Arkan powinien nosić miano pałacu, jednak ze względu na jego dawne obronne przeznaczenie historycy nazywali go zamkiem. Zoltan podjechał pod bogato zdobione drzwi, przy których czekał kamerdyner. Ubrany na czarno mężczyzna w podeszłym wieku, z niewielką łysiną i zaokrąglonym brzuchem, podszedł od strony kierowcy i otworzył drzwi. – Czy mam zaprowadzić auto do garażu? – zapytał. – Najpierw ona. – Zoltan wskazał głową na siedzenie pasażera. Kamerdyner zajrzał do środka. – Tam śpi dziewczyna. – Rozszerzył oczy szczerze zdziwiony. – Jesteś bardzo spostrzegawczy, Antoni. Mężczyzna wydął usta i usunął się na bok, czekając na polecenia. Zoltan obszedł auto, otworzył drzwi pasażera i pochylił się nad Anielą. – Aniela – wymówił jej imię, lecz ona tylko zamruczała i ponownie zapadała w sen. Nie mógł oderwać od niej oczu. Nieoczekiwanie zapragnął mieć ją tylko dla siebie. Jakby kiedyś stanowiła jego własność. Jakby łączyła ich zażyła więź trwająca lata. Bezszelestnie odpiął pas, wsunął dłonie pod jej uda i niczym Calineczkę, wziął na ręce.
136
Antoni przyglądał mu się ze zdumieniem. Nigdy nie widział, by panicz obchodził się tak łagodnie z kobietą. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek widział w jego ciemnoniebieskich oczach tyle czułości. Może nigdy? A przecież znał go od urodzenia. Lokaj podążył pośpiesznie pod dębowe drzwi przyozdobione renesansową kołatką w kształcie głowy, którą okalały warkocze jadowitych węży. Mosiężna twarz rzeźby należała do Meduzy Rondanini, która według podań swym gniewnym spojrzeniem zamieniała żywe istoty w kamień. Antoni, jak to miał w zwyczaju, dygnął przed nią z przestrachem, po czym otworzył na oścież wrota. Zoltan z Anielą na rękach wszedł do przestronnego holu wyłożonego oktagonalną ceramiką w czarno–białym kolorze. Skinął na gosposię, by przytrzymała podekscytowanego charta i udał się bogato zdobionymi schodami na górę, wprost do swojej sypialni. Szturchnięciem łokcia zapalił światło. Kryształy rozłożystego żyrandola rozświetliły ściany obłożone tapetą w bordowe pasy. Wywietrzony pokój urządzony w stylu wiktoriańskim pachniał bukietem świeżych lilii stojących w wazonie na sekretarzyku, tuż przy balkonowym oknie. Zofia, jak co dzień, ułożyła je z ogromną starannością. A wszystko to na specjalne życzenie pana domu. Tylko w taki sposób Zoltan mógł zatrzymać dla siebie namiastkę zapachu, od którego uzależnił się kilka miesięcy temu. Ani światła żyrandola, ani aromat kwiatów nie obudziły wtulonej w jego ramiona Anieli. Spała jak zaklęta. Zjawiskowa jak brzask. Piękna jak wschód słońca. Minął niewielką wnękę, w której znajdował się antyczny szezlong przysłonięty ręcznie tkanym pledem, i podszedł do imponującego łoża z czterema filarami. Przy każdym z nich wisiały ciężkie zasłony w kolorze karminowym, które kontrastowały ze śnieżną bielą puchowej kołdry. Położył Anielę na pościeli. Jedwabiste włosy rozlały się kaskadą po poduszce, kusząc go swoją miękkością. Coś wewnątrz niego zapragnęło ujrzeć modre oczy przysłonięte długimi jak pawie pióra rzęsami. Coś łaknęło kobiecego spojrzenia mówiącego: kochaj się ze mną. To spojrzenie jednak należało teraz do boga snu, który uprowadził Anielę do swojego królestwa. Mimo to Zoltan trwał w swoim postanowieniu. Musiał uczynić to, co zaplanował. Nachylił się nad różanymi ustami i złożył na nich pocałunek. Zachęcający pomruk wydobył się z lekko rozchylonych warg. To go roznamiętniło. Pocałował Anielę ponownie, zwilżając językiem wnętrze jej ust. – Zoltan… – Delikatny szept owionął jego twarz. Zastygł. Puls mu przyśpieszył. Odgarnął kosmyk włosów z jej czoła. 137
Aniela przekręciła się na prawy bok i podkuliła nogi do pozycji embrionalnej. Bezbronna niczym sarna trzymana na celowniku, nieświadoma intencji łowcy, spała na jego terytorium, w jego zamku, w jego łożu. A on, zazwyczaj pewny siebie, uparty i wierny swoim przekonaniom, zawahał się, zwątpił, nie wiedział, co czynić dalej. Zaklął w duchu, przesuwając dłonią po twarzy. Zaangażował się. Niepotrzebnie. Nigdy nie czuł się tak rozdarty. Mógł wykorzystać Anielę tu i teraz i zyskać w ten sposób biorcę. A jednak… Dopadły go przeklęte wyrzuty sumienia, i to pomimo septyki. Zawsze zachowywał się jak drań. Dlaczego nie może być nim teraz? Wycofał się powoli, wstając bezszelestnie. Złorzeczył w myślach na siebie, na Anielę, na cały świat, w którym przyszło mu trwać. Okazał się słaby. Pokonany przez własne sumienie udał się w stronę drzwi. Już miał wychodzić, lecz zawahał się, zawrócił, sięgnął po pled z szezlonga i przykrył nim Anielę. Coś zaczęło w nim pękać. Wzgardził tym uczuciem i wyszedł sprężystym krokiem z sypialni zły na siebie jak diabli.
Blask kominka rzucił światło na twarz Zoltana. Jego ręce opierały się na marmurowym gzymsie, a przesłonięte mgłą oczy wpatrywały się w trawione ogniem szczapy brzeziny. Pogrążoną w ciemnościach bibliotekę wypełniała tenorowa aria, której słowa jak imadło miażdżyły nieszczęśliwe serce. Niechaj nikt nie śpi! Niechaj nikt nie śpi! Ty też, o, Księżniczko, w swej zimnej izbie patrzysz na gwiazdy, które drżą z miłości i nadziei16.
(Nesum Dorma – akt opery Turandot Giacomo Pucciniego) Nessun dorma! Nessun dorma! Tu pure, o Principessa, nella tua fredda stanza guardi le stelle che tremano d'amore e di speranza. 16
138
Zoltan sięgnął po szklankę stojącą na gzymsie i umoczył usta w gorzkim alkoholu. Whisky podrażniła jego gardło i rozpłynęła się gorącą falą po przełyku. Chciał, aby okazała się trucizną i wyzwoliła go od bólu, pozwoliła nie czuć tych kamieni, które ciążą mu w żołądku i tej pętli, co zaciska jego szyję. Lecz moja tajemnica jest zamknięta we mnie, nikt nie pozna mojego imienia! Nie, nie, na twoje usta ją złożę, gdy światło zaświeci. A mój pocałunek roztopi ciszę, która czyni cię moją17.
Myśl, że znał kiedyś Anielę, nie dawała mu spokoju. Jak element układanki, który przepadł bezpowrotnie, katowała jego umysł. Odszedł w cień i sięgnął do gabloty, wybierając najstarszą księgę oprawioną w skórę. Gruba, licząca ponad tysiąc stron, zawierała spis Nominum żyjących od początku Świata, kiedy mitologia przeplatała się z rzeczywistością. Usiadł przy biurku i zaczął wertować postarzałe stronice, poszukując historii Nomen Zoltán, która wskazałaby mu drogę. Nocne godziny płynęły mu jak rzeka mieniąca się niczym srebro w świetle księżyca. Jednak Zoltan nie znajdował ukojenia w jej wodach. Rozpaczliwie szukał znaków przeszłości, które wyznaczyłby mu kierunek, w jakim powinien podążać. Aż znalazł. Zapis zaczerpnięty z węgierskiego mitu niczym błysk pioruna rozświetlił czarną noc: Zoltán władający ludem Lawedii uchronił swe ziemie przed gniewem bożym, pojmując za żonę i czyniąc brzemienną jedyną córkę Bogini Natury – Nimfę zrodzoną na lesistych brzegach górnego Donu, znaną jako Ángelos.
17Ma
il mio mistero è chiuso in me, il nome mio nessun saprà! No, no, sulla tua bocca lo dirò, quando la luce splenderà. Ed il mio bacio scioglierà il silenzio che ti fa mia. 139
Odchylił się na fotelu. Żywe wspomnienia jego Nomen niczym déjà vu wypełniły ciemny gabinet. Zamkowe mury ogarnął mrok polodowcowej jaskini, wiktoriański kominek przybrał postać ogniska, zapach tytoniu przyćmiła woń kwitnących lilii, a stylowa sofa przeistoczyła się w posłanie z trawy. Na nim, namiętnie wtuleni w siebie, całowali się kochankowie. Zoltan nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to jego usta są całowane, że to jego ciało jest pieszczone, że to jego serce wyrywa się jak wariat do kobiety, którą pożąda całym sobą, z którą pragnie mieć syna. Obraz ten omamił go jak opium. Jego tętno przyśpieszyło. Nomen poderwał go z fotela tak nagle, że nim się obejrzał, pokonywał co drugi stopień drogę do swojej sypialni. Nie panował już nad swoim Lokum, Ipsum zawtórowało Nomen – to ono wydawało mu rozkazy. Wszedł do komnaty, gdzie światło księżyca obrysowywało leżącą na boku sylwetkę. Obszedł łoże, przystanął, zdjął buty i nie mogąc powstrzymać narastającego w nim pragnienia, położył się na pościeli, tuż za plecami Anieli. Wodził łapczywym wzrokiem po jej włosach, które niczym mleczna czekolada rozlewały się na poduszce, kusząc go swoją słodyczą. Serce zaczęło mu uderzać rytmicznie. Przesunął palcami po odsłoniętym ramieniu Anieli. Ciche westchnienie jak upojna pieśń zawtórowało jego czynom. Odgarnął jedwabiste pasmo ze smukłej szyi, nachylił się i odnalazł ustami pulsujące miejsce, kuszące go ciepłem i miękkością Poczuł na piersi plecy Anieli. Jej przyśpieszony oddech był dla niego jak iskra w ciemnościach. Był dowodem na to, że nie spała, że czuła go całą sobą, że go chciała. Objął ją ramieniem i musnął ustami płatek jej ucha. – Pragnę cię – szepnął, a wtedy ona ujęła jego dłoń, wsunęła ją pod koc i położyła na swoim biodrze. Zaczął gładzić ją namiętnie, schodząc coraz niżej, w stronę smukłego uda. Choć nie widział twarzy Anieli, czuł, że i ona go pragnie. Zdradzało ją donośne bicie jej serca trzepoczące jak ptak, który wzbija się do lotu. Zoltan nie wiedział, co to miłość, ale wiedział, czym jest namiętność. To ona teraz nim rządziła. To ona zawładnęła wszystkim tym, co męskie. Wsunął swoją dłoń między gorące uda, a wtedy rozchyliła je ulegle, jakby prosiła o więcej. Spełnił jej prośbę. Zwinnym ruchem rozpiął jej spodnie, zsunął do kolan, a ona stopami ściągnęła je całkowicie w dół. Gdy tylko poczuł pod dłonią ciepło bijące od jej nagiej skóry, zapomniał się całkowicie. Odchylił bieliznę i odnalazł palcami 140
najdelikatniejszy pączek. Aniela wydała rozkoszne westchnienie. Zoltan pieścił jej cenny kwiat, aż w końcu poczuł, jak ten rozkwita i obdarza go słodkim nektarem miłości. Usłyszał jej zmysłowy głos szepczący jego imię. To w pełni go roznamiętniło. Jak niedoświadczony młodziak poddał się instynktom, nie kontrolował już siebie. Rozpiął spodnie, przywarł do gorących pośladków i jednym ruchem zanurzył się w intymnych wodach, które napełniły go falą rozkoszy. Jęknęli oboje, jakby dopełniło się to, na co tak czekali. Zespoleni zaczęli kołysać się powolnie w rytm melodii doskonale znanej im od wieków. On wyznaczał rytm, ona go słuchała. Przyśpieszony oddech, niemy szept, erotyczna woń. Ciche westchnienia, gorące ciała, miłosny pot; doskonała całość, symfonia pożądania, w której odnaleźli siebie. I rozbrzmiała w nich orkiestra zmysłów, dźwięków, uczuć. Ich zbliżenie niczym sen. Wspomnienie. Tak odległe, jednak bliskie i znajome, jak miniony dzień. Miękka pierś, a na niej męska dłoń. Rozchylone usta, a w nich stłumione tak. Podniecenie, a z nim odgłos ciał. Dwie połówki, zagubione i stęsknione, odnalazły się na nowo, by połączyć się i trwać. Sensualność coraz szybsza. Przenikanie coraz głębsze. Wszystko to skąpane w woni intymności. Owładnięci namiętnością doszli razem na sam szczyt, gdzie nastąpił finał, potężniejszy niż wiosenna burza, donośniejszy niż jej grzmot. Odurzeni jego siłą rozluźnili się w milczeniu. Ich oddechy uwolniły ich od zbędnych słów. I leżeli znów samotnie, rozdzieleni współczesnością, która wkradła się jak złodziej, zagarnęła wspólną przeszłość, przynosząc niewiadome dni.
Zoltan płonął jak pochodnia. Czarna krew dudniła w jego skroniach, na dłoniach, na piersi, i na całym ciele. Kątem oka spojrzał na Anielę. Oddychała równo i spokojnie. Spała. Usiadł na łóżku i wsunął dłonie w wilgotne od potu włosy. Zimna kropla spłynęła mu po czole. Oddychał szybko i łapczywie, jakby spędził pięć minut pod wodą. Zapiął spodnie i wstał. Plamy pojawiły mu się przed oczami. Zatoczył się i oparł o barokowe krzesło. Z trudem włożył buty. Koszula paliła każdy centymetr jego skóry. Sięgnął ręką 141
do tyłu, ściągnął ją przez głowę, rzucił na podłogę i chwiejnym krokiem wyszedł na korytarz. Z bólem wypisanym na twarzy zstępował po schodach, trzymając się kurczowo poręczy. Wytatuowany czernią od pasa w górę zlewał się z nocą, która powoli przechodziła w mglisty świt. Zaciskał zęby, pokonując długie schody. Każdy stopień, każdy krok rozrywał mięśnie jego ud, które drżały tak, jakby przebył milion mil. Nieoczekiwanie skurcz chwycił go za łydkę. Ból jak drut kolczasty wbił mu się do kości i unieruchomił nogę. Stracił równowagę, sturlał się po schodach i jak ścięty pień uderzył głucho głową o schodek. – Zofia, wezwij pomoc! – Zaspany Antoni wybiegł z pokoju. Zoltan stęknął, starając się podnieść z podłogi. – Septyka… – jęknął. – Poczekaj, krwawisz. – Kamerdyner podszedł do niego, wyciągnął z kieszonki pidżamy płócienną chustkę i przyłożył mu do głowy. – Septyka… Muszę przejść proces – powtórzył jak w gorączce. – Pomóż mi. – Strużka krwi spłynęła mu po skroni. Antoni z wyrazem niepokoju na twarzy podźwignął dwukrotnie większego od siebie Zoltana. – Opatrzę ci ranę – powiedział. – Nie. Do kaplicy. Bo spalę się żywcem.
Obudziło ją donośne dudnienie. Otworzyła ciężkie powieki i objęła wzrokiem renesansową sypialnię. Nie pamiętała, jak się w niej znalazła. Niewyraźne wspomnienie powrotu do domu pobudziło jej umysł, ale nie do tego stopnia, by wyjaśnić obecność w nieswoim łóżku. A raczej łożu. Przekręciła się na plecy. Senne wizje, zaczęły mącić jej umysł. Wciąż widziała tlące się szczapy drewna, które rozjaśniały ciemność wilgotnej jaskini, czuła dotyk dłoni, które roznamiętniły jej ciało, słyszała echo intymnego zbliżenia, które dało jej rozkosz. Rzadko miewała erotyczne sny, a przynajmniej nigdy ich nie pamiętała. Co dziwniejsze, nadal czuła pulsowanie w intymnym miejscu. Czyżby leki podziałały na nią tak znacząco? Odrzuciła na bok pled i ujrzała między stopami zwinięte spodnie i bieliznę. 142
Zamarła. Włożyła je pośpiesznie i walcząc z otumanieniem, wstała. Ogarnęła wzrokiem rozjaśnione świtem pomieszczenie. Sekretarzyk, szafa, zasłony – wszystko było jej obce. Piękne, lecz obce. Obeszła łoże w poszukiwaniu butów i napotkała znajome ubranie. Serce obiło jej się o żebra. Jego koszula. Przeniosła nerwowe spojrzenie z powrotem na łóżko i wymiętą pościel. Nagle, jak w filmie, ujrzała siebie leżącą na boku, zespoloną z Zoltanem. Jego mięśnie napinały się pod wpływem powtarzalnych, przepełnionych erotyzmem ruchów, a ona wtulona plecami w jego pierś oddawała mu się z urywanym oddechem. Tętno jej przyśpieszyło. Sen okazał się jawą. Nie spanikowała, wręcz przeciwnie. Skryte w głębi serca pragnienie, na które rozum nie daje przyzwolenia, spełniło się, nie rodząc negatywnych konsekwencji. Przysiadła na łóżku, próbując poskładać myśli. Nie pamiętała za wiele. Czuła jednak, że uczestniczyła w tym zbliżeniu z własnej woli. Dała Zoltanowi na wszystko przyzwolenie. Nie powinna żałować. W końcu spełniło się to, o czym nieraz skrycie marzyła. Pokręciła głową, karcąc się w myślach za własną uległość, brak rozsądku, rozwiązłość i chęć zaspokojenia fizycznych potrzeb. Czuła się tak, jakby zdradziła samą siebie. Mimo to pożałowała, że skoro już doszło między nią i Zoltanem do zbliżenia, to nie była wtedy w pełni świadoma, tylko znajdowała się w półśnie. Zamknęła oczy i cofnęła się do tamtych chwil. Czuła na sobie pocałunki, intymne pieszczoty, męskość odpowiadającą na potrzeby jej ciała, narastające gorąco. Odgłos popiskującego psa przywrócił ją do rzeczywistości. Podeszła do okna. Na rozległym trawniku przyozdobionym bukszpanami ujrzała dwie postacie, którym towarzyszył ciemnorudy chart. Zoltan, oparty na niskim mężczyźnie, szedł z trudem, kulejąc. Jego nagie plecy przypominały mapę czarnych rzek. Aniela wstrzymała oddech. Gdy zniknęli za pniami dębowych drzew, wybiegła z sypialni, pokonała schody i wypadła na zewnątrz. Poczuła pod gołymi stopami wilgotne źdźbła trawy i ruszyła przed siebie w stronę lasu. Gdy tylko przekroczyła jego granicę, ogarnął ją przenikliwy chłód. Wczesnojesienne, przebarwione na złoty kolor liście szeleściły z każdym jej krokiem, a bijąca się ze świtem noc zamazywała jej pole widzenia. Mimo to brnęła przed siebie, wabiona jakąś niewidzialną siłą. Nie wiedziała, dokąd idzie, czuła natomiast, że musi porozmawiać 143
z Zoltanem; dowiedzieć się wreszcie, co się z nim dzieje, dlaczego jego żyły są czarne jak krzem. Zbyt długo udawała, że ich nie dostrzega. Nie zadawała jednak pytań, licząc na to, że on sam jej o nich powie. I było jeszcze coś, co nie dawało jej spokoju: musi wyjaśnić, co zaszło między nimi tej nocy. Średniowieczny kościół ze strzelistymi wieżami i wielobarwnymi witrażami wyłonił się zza nagich drzew. Szare, spękane mury, po których pięły się bordowe liście winobluszczu, przyprawiły Anielę o dreszcze. Zwolniła kroku i podeszła niepewnie do drewnianych wrót. Serce waliło jej jak szalone. Wsunęła dłoń między uchylone drzwi, wślizgnęła się do środka i struchlała. To, co ujrzała, musiało być wytworem jej wyobraźni, skutkiem działania leków, które dostała w szpitalu. To nie mogło dziać się naprawdę. Bezwiedny jęk wydobył się z jej ust. Męskie ciało, które jeszcze przed chwilą unosiło się nad ziemią, runęło na posadzkę. Granatowe oczy spojrzały rozpaczliwie w jej stronę. Wstrzymała oddech. Zoltan cierpiał, wyczytała to z jego twarzy. Chciała do niego podbiec, pomóc mu pokonać ból. Jednak miękkie w kolanach nogi, zamiast podążyć w jego stronę, zaczęły kroczyć w tył. Za sprawą ciężaru ostatnich dni poczuła, że traci rozum. To wszystko było za dużo, nawet jak na nią. Zoltan okazał się kimś (a raczej czymś), czego nie znała i w obecnej chwili śmiertelnie się bała. Być może istniało jakieś sensowne wyjaśnienie tego, co się z nim działo. Sama przecież je chciała usłyszeć. Jednak strach okazał się silniejszy. Wijąca się, obślizgła pępowina sprawiła, że Aniela nie chciała wiedzieć. Nie czuła się na tyle silna, by pokonać lęk. Obróciła się w stronę wrót i chwyciła drżącą dłonią za klamkę. – Poczekaj – udręczony głos starał się ją zatrzymać. Ale było już za późno. Aniela uciekała przez dębowy las. Wilgotne liście jak pijawki czepiały się jej bosych stóp, a nadciągająca znad jeziora mgła zwilżała jej piegowatą twarz. Obejrzała się za siebie. Nie dostrzegała niczego, poza trzynastowieczną budowlą otoczoną gołymi drzewami. Była bezpieczna. Zatrzymała się, by uspokoić oddech. Serce łomotało jej w piersi, a ciało dygotało jak w febrze. Odwróciła ponownie głowę i ujrzała kamienny kościół o oczach niczym wrota piekieł. Stał niewzruszony tym, co wydarzyło się w jego szarych murach. Poczuła lęk na wspomnienie lewitującego nad posadzką mężczyzny. Pomimo tego, że doskonale 144
potrafiła odtworzyć w pamięci ten surrealistyczny obraz, jej rozum nie był w stanie racjonalnie go wytłumaczyć. Potrząsnęła energicznie głową. Chciała wyrzucić z pamięci widok Zoltana złączonego pępowiną z ołowianą ramą witraża. Głos z oddali zawołał jej imię i wysoka postać mężczyzny wyłoniła się zza nagich drzew. Aniela od razu rozpoznała ten władczy chód. Jego chód. Rozejrzała się. Gdzie nie sięgnęła wzrokiem napotykała rzadki las poorany wąwozami. Wąwóz! To będzie jej droga ucieczki. Oby tylko wydostała się nim z przeklętego Arkan.
145
– Szukaj! – Zoltan ruszył przyśpieszonym krokiem za chartem. Był wyczerpany, noga bolała go nieludzko, lecz nie zważał na nic. Odprawił Antoniego do zamku i ruszył z psem śladami Anieli. Głęboki wąwóz doprowadził ich do asfaltowej drogi, którą rozświetlały promienie wschodzącego słońca. Chart stanął na jezdni i spojrzał bezradnie na swego pana. – Szukaj! Agar posunął klika metrów nosem po jezdni, po czym zatrzymał się i zaczął warczeć. – Co tam masz? – Zoltan zauważył na drodze świeże ślady motocyklowych kół. Ukucnął. Biała nitka zasrebrzyła się w promieniach słońca. Włos. Podniósł go, zaklął podle i wyjął z kieszeni telefon. – Antoni – powiedział do słuchawki. – Podjedź autem na szosę przy kapliczce. Dziewczyna odjechała motocyklem z jednym z Hermanów – wyjaśnił. – Weź mi koszulę i rękawiczki. Tylko szybko. Kika minut później pędził szosą w stronę Abisynii. Rozłoszczony na siebie, że nie dogonił Anieli, zły na nią, że nie dała mu wyjaśnić, wściekły na cały popaprany świat Hermanów, którzy posunęli się o krok za daleko. Gdy tylko dotarł pod bramę pałacu Premiera, znajdującego się na tyłach Parlamentu, cały gniew skierował w stronę myśli o Hermanie. – Gdzie jest ten gnojek? – warknął w stronę strażnika. Młody chłopak, przyzwyczajony do obelg rzucanych w stronę swojego pracodawcy, odparł leniwie: – Premier jest zajęty. – Mam gdzieś, co robi Premier. Chcę wiedzieć, gdzie jest pieprzony albinos? Strażnik odwrócił się do kolegi siedzącego w wartowni. – Widziałeś ostatnio Gerarda? – zapytał. – Dwa tygodnie się już nie meldował – Ziewnął przeciągle. Młody Herman odwrócił się do Zoltana i wzruszył ramionami. – W takim razie zaanonsuj mnie do Premiera. – Już mówiłem…
146
– Słyszałem, co mówiłeś – przerwał mu w połowie zdania. – Zadzwoń i powiedz mu, że wasz Gerard porwał siostrę dawcy. Strażnik podrapał się po głowie. – Poczekaj – odparł i podszedł do strażnicy. Zoltan wyjął z kieszeni cygarnicę i zapalił papierosa. Młody Herman dyskutował po cichu z drugim, po czym wyciągnął zza pasa krótkofalówkę. – Jest tu Laufer… – zaczął. – Jak się nazywasz? – rzucił w stronę Zoltana. – Brandenburg. – Jest tu Laufer o nazwisku Brandenburg. Chce rozmawiać z Premierem. – Powiedział do słuchawki. – Twierdzi, że Gerard porwał siostrę dawcy. Niewyraźny głos przerywany szumem nakazał czekanie. Zoltan zaczął chodzić przed stróżówką jak rozsierdzony lew. Wspomnienie ostatnich godzin drażniło mu nerwy. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Nie sądził, że albinos podejmie tak stanowcze kroki. Zoltan był ciekaw, po której stronie stanie Premier. Wiele o nim słyszał, lecz tak naprawdę nigdy nie spotkał go osobiście. Nie miał takiej potrzeby. – Chodź za mną. – Usłyszał głos strażnika. Zagasił papierosa i udał się granitową aleją za Hermanem. Gdy tylko weszli do budynku, skręcili w korytarz wyłożony marmurową posadzką, który doprowadził ich do ogrodu zimowego. – Premier czeka. – Młody Herman wskazał rattanowy fotel stojący tyłem. Zoltan podszedł do niego zdecydowanym krokiem i zamarł. – Witaj, przyjacielu. – Znajoma postać wskazała mu fotel naprzeciw siebie. Zoltan ani drgnął. – Wiem. Jesteś zaskoczony – stwierdził Premier. – Powiedz, że to jakiś idiotyczny żart. – Zoltan rozszerzył nozdrza. – Nie, przyjacielu. To nie żart. – Jesteś jednym z nich? – podniósł głos. Premier skinął głową. – Niech cię piekło pochłonie! Niech cię diabli, Maurycy! A może powinienem powiedzieć Urbanie? – niemal krzyknął. – Przez tyle lat udawałeś kogoś innego?
147
– Nie udawałem. Urban to tylko przydomek. Jestem tym samym człowiekiem, którego znasz od dzieciństwa – odparł spokojnie doktor. – Premierem zostałem po katastrofie, gdy już wszczepiono ci septykę. – Nie wierzę. – Zoltan zaczął chodzić niespokojnie po palmiarni. – Nie wierzę. Jak mogłeś? – Jego oczy rzucały gniewne błyskawice. – Oszukałeś mnie. Ty kłamco! Ty zdrajco – Ruszył do Maurycego i złapał go za koszulę. Nie minęła sekunda, jak zjawił się przy nim strażnik i przyłożył mu broń do skroni. Maurycy powstrzymał go uniesieniem dłoni. – Odłóż broń, Szymonie – polecił. – A ty, przyjacielu uspokój się i pozwól mi wytłumaczyć. Zoltan rzucił go na fotel. Doktor odetchnął i poprawił koszulę. – Nie mogłem ci zdradzić, kim jestem – wyznał. – Zbyt mocno cię kochałem. Nie chciałem zaprzepaścić naszej przyjaźni. – Podniósł na niego bladoniebieskie oczy. – Gdybyś wiedział, że jestem Premierem, obwiniałbyś mnie za każde zlecenie, które otrzymałeś, za każdy bolesny proces septyki, który przeszedłeś. Zadawałbyś mi miliony pytań, na które ja, z racji swojego stanowiska i przysięgi, nie mógłbym ci odpowiedzieć. Uznałem, że tak będzie lepiej dla nas obu. Czy nie miałem racji? – Przechylił głowę. – Od początku wiedziałeś, że Jonasz umrze – odwarknął Zoltan. – Pozwoliłeś mi złamać Pryncypium. Pozwoliłeś mi skrzywdzić Anielę. – To cię najbardziej boli, prawda? Nie możesz znieść tego, że Aniela cierpi. Zoltan poczuł, jakby ktoś zaciskał mu sznur na szyi. – Gdzie ona jest? Doktor pokręcił głową ze zbolałym wyrazem twarzy. – Dowiedziałem się o jej porwaniu od ciebie – wyznał. – Jestem równie zaniepokojony, jak ty. Zoltan pochylił się nad nim. – Znów kłamiesz. – Nie, przyjacielu. Niestety mówię prawdę. Spora część Hermanów zaczęła działać na własną rękę. Chcą mnie obalić. Stworzyli własny obóz… – zawiesił głos. – Uwierz mi. Nie wiem, gdzie jest Aniela. Nie sądziłem, że Gerard mógłby ją porwać. Wybrałem go, ponieważ wydawał mi się jednym z najwierniejszych Hermanów. Widocznie się pomyliłem – przyznał ze skruchą. – Pomyliłeś się? 148
– Liczyłem na to, że Gerard przekona Nomen Jona do zmiany zdania. Nie sądziłem, że zechce porwać Anielę. Bo niby po co? Zerknął ukradkiem w stronę młodego Hermana stojącego przy drzwiach, po czym pochylił się do Zoltana i zapytał ściszonym głosem: – Co miałeś na myśli, mówiąc, że złamałeś Pryncypium? – zapytał. Zoltan skrzywił się. – Spałem z nią – powiedział i odstąpił od Premiera. Doktor odchrząknął. – Wiesz, jakie to rodzi dla ciebie konsekwencje? – Wiem. – Mówisz to z takim spokojem… – Przyszedłem tu świadom kary, jaka może mnie spotkać. Jako Premier masz dwa wyjścia: albo mnie ukarać za spoufalenie się z siostrą dawcy, albo pomóc mi ją znaleźć – oznajmił opanowanym tonem. – Czy wiesz w ogóle, gdzie ona może być? Maurycy wstał i podszedł do stoliczka z porcelanowym serwisem. – Mam dobrą herbatę. – Uniósł dzbanek i nalał pełną filiżankę. – Malezyjska. Dostałem ją od córki Sułtana Perlisu. Podobno wyborna. – Spojrzał sugestywnie na Zoltana. – Wira? Maurycy potwierdził skinieniem głowy. – Nawet najznakomitsza herbata świata nie dorównuje naszemu rodzimemu rumiankowi. – Wylał zawartość filiżanki do donicy z kwiatem hibiskusa, który momentalnie oklapł. – Chyba nie muszę nic dodawać. – Doktor podszedł do Zoltana. – Nasze spotkanie dobiegło końca, prawda? – Najwyraźniej. – Niech ta rozmowa pozostanie między nami – oznajmił przyciszonym głosem. – Moja pozycja jako Premiera jest wielce osłabiona. Nie wiem, komu mogę ufać. I ty nie powinieneś ufać nikomu, szczególnie tam, gdzie się wybierasz. – Uścisnął jego dłoń. Zoltan wzmocnił uścisk. – Dlaczego ja? Dlaczego postanowiłeś powierzyć mi ulokowanie Nomen Jona? – Ponieważ wierzyłem, że razem z Gerardem możecie ocalić chłopaka. Teraz… – zawiesił głos i puścił rękę Zoltana. – Teraz mój przyjacielu, jego życie zależy wyłącznie od ciebie. – Chyba zapominasz, że nie jestem Hermanem, tylko Laufrem. 149
– Ściągnij do mnie Gerarda, żywego. – Maurycy podkreślił, jakby podejrzewał, że Zoltan może mieć w stosunku do albinosa inne plany. – Wówczas usunę mu znamię i tym samym odbiorę zdolność komunikacji z Nomen Jona. – Istnieje taka możliwość? – Mój drogi, gdy położę go już na stole operacyjnym, to będzie kwestia dziesięciu minut. Znamię jest usuwane ze skóry Hermana za każdym razem, gdy zakończy on zadanie z danym Nomen. Lecz równie dobrze mogę go pozbawić zdolności komunikacji z Nomen, kiedy zajdzie taka konieczność. W obecnej sytuacji mogę mieć większy problem ze znalezieniem następcy Gerarda. Sam już nie wiem, kto jest po mojej stronie, a kto chce mojego końca. Utworzyła się jednak spora grupa Buntowników, którzy opowiadają się za moją reformą. Być może uda mi się znaleźć wśród nich odpowiednią osobę. Zoltan spojrzał na zwiędniętą roślinę. – Cóż, na pewno nie piłbym na twoim miejscu żadnych herbatek od Wiry. Maurycy uniósł kąciki ust. – Uważaj na siebie. – Uścisnął go po ojcowsku. – Wiem, że Laufrom i Hermanom może żyć się lepiej – wyznał tuż przy jego uchu. – Potrzebuję jednak sojuszników, by móc przeforsować nowe zasady. – Nowe, czyli jakie? Maurycy spojrzał na niego poważnie. – Świat się zmienia. Musimy iść z duchem czasu, a nie tkwić wśród przestarzałych doktryn. Pryncypium jest przestarzałe jak zawód grzebieniarza. Jego zmiana wyjdzie całej ludzkości na dobre, a i Laufrzy wreszcie odetchną. Mam w planach eliminację przymusu septyki, ale o tym opowiem ci, jak wrócisz. – Poklepał Zoltana po plecach. – Idź już. Rzadko czyjaś wizyta trwa tak długo. Nie ma sensu wzbudzać podejrzeń. Zoltan opuszczał dom Premiera z mieszanymi uczuciami. Maurycy go okłamał, mimo to wydawał mu się jedyną osobą, na której może w tym momencie polegać. Nigdy nie przypuszczał, że możliwość zmiany Pryncypium wzbudzi w nim jakąś reakcję. Co dziwniejsze, perspektywa życia bez ciągłej septyki wydała mu się atrakcyjna. Dawna rozmowa z Mosesem zyskała w jego oczach nowy wymiar. Wówczas wydawała mu się czczym gadaniem. Teraz dostrzegł w niej sens. Wsiadł do samochodu, wyciągnął telefon i zadzwonił do Ugandczyka. – Moses, żyjesz jeszcze? – Jak słyszysz, jeszcze dycham. 150
– Doskonale. Mam dwa pytania. Pierwsze: jaki masz stosunek do Ishaha? – Nienawidzę jak karalucha. – Świetnie. Masz ochotę na wycieczkę do Malezji? – W celu? – Dezynsekcji. – Gdzie mam być i kiedy?
Zoltan z Mosesem weszli do ekskluzywnego klubu. Ich oczy od razu znalazły atrakcyjną postać Wiry, siedzącej przy barze. Obcisłe spodnie i bluzka z dekoltem. Lśniący naszyjnik z pereł o morskim zabarwieniu, jak magnes przyciągał wzrok do jej pełnych piersi. Wokół niej wianuszek młodych mężczyzn. – Gdzie ona jest? – Zoltan stanął tuż za nią. Wira odwróciła się i obdarowała go kokieteryjnym uśmiechem. – Zoltan, jak zwykle bezpośredni. – Jej oczy zalśniły. – Chcesz coś, nie dając nic w zamian – zacmokała, kręcąc głową. – Mów, gdzie ona jest. Upiła łyk drinka. – Chłopcy, zostawcie nas na chwilę. Pięciu młodych mężczyzn zmierzyło przybysza zawistnym spojrzeniem i odeszło do stolika w głębi sali. Wira zerknęła na Mosesa. – Ty też. Ugandczyk zignorował jej słowa. – On zostaje – odparł Zoltan. Przez twarz Wiry przemknął chytry uśmieszek. – W takim razie nie mamy o czym rozmawiać. Zoltan zacisnął zęby. Miał ochotę zmieść tę wiedźmę z powierzchni ziemi. – Moses... – Rzucił mu porozumiewawcze spojrzenie. – Będę w przeciwnym rogu baru – odpowiedział Ugandczyk i odszedł. – Siadaj. – Wira poklepała stolik barowy obok siebie. Zoltan oparł się o blat. 151
– Więc? – zapytał zniecierpliwiony. Smukła noga otarła się o jego udo. – Tęskniłam za tobą – wymruczała jak kotka. Chwycił jej łydkę i zacisnął na niej palce. – Nie drażnij mnie. Gdzie jest dziewczyna? – To boli. – Grymas wykrzywił opaloną twarz Wiry. – Nie każ mi powtarzać po raz trzeci. Wyrwała nogę z jego żelaznego uścisku. – Zmieniłeś się. – Sięgnęła do małej torebki w kolorze pereł i wyciągnęła papierośnicę. – Zapalisz? – Nie. Wzruszyła ramionami i zapaliła swojego papierosa. – Rzuciłeś? – Nie. – Poczęstuj się więc, to naprawdę dobry gatunek. – Uśmiechnęła się ponętnie. – Zapewne jak herbata, którą ofiarowałaś Premierowi. Jej perlisty śmiech wypełnił pub. – Myślisz, że chciałabym cię otruć? – zapytała z rozbawieniem. – Nie miałaś skrupułów, żeby uśmiercić Premiera. Wira parsknęła. – To było tylko drobne ostrzeżenie. – Chciałaś go zabić. – Nie, mój drogi. – Wyciągnęła wypielęgnowaną dłoń i przesunęła nią po męskiej szczęce. – To zadanie powierzam tobie. Odepchnął jej rękę. – Oszalałaś – wysyczał. – Nie sądzę. Dwa życia za jedno. To chyba korzystna propozycja? – przechyliła głowę. – Dwa? – Zmrużył oczy. – Twoja dziwka i jej brat. Chwycił ją za szyję. Źrenice Wiry się rozszerzyły. – Zastanów się, nim zrobisz coś, czego będziesz żałował – wydusiła. Zoltan zamknął mocniej palce na gardle. 152
– Jak umrę, to już po niej… – wyrzęziła. Puścił ją. Wira zakasłała, po czym upiła łapczywie łyk drinka. – Życie tych dwojga za Premiera – oznajmiła ochryple. Zoltan zacisnął pięści. Gdyby nie to, że byli w publicznym miejscu i ona rozdawała karty… – Skąd mam wiedzieć, czy na pewno masz Anielę? Wyciągnęła z torebki smartfona i go włączyła. – Relacja na żywo, prosto z piwnic pałacu Sułtana – oznajmiła drwiąco i pokazała mu ekran. Krew ścięła się w jego sercu. W rogu ciemnej klitki, rozświetlonej jedynie bladą żarówką, na podartym materacu leżała Aniela. Bosa, z rozpuszczonymi włosami, podkulonymi nogami, w tym samym ubraniu, w jakim przywiózł ją do Arkan. Jej widok rozmiękczył jego niewzruszone serce. – Chcę mieć pewność, że nic jej nie jest – oświadczył. Wira westchnęła. Przesunęła palcem po ekranie i przyłożyła telefon do ucha. – Gerard. Wejdź do dziewczyny i postaw ją przed kamerą. – Zrób na głośnomówiący – polecił jej Zoltan. Dotknęła telefonu i wyciągnęła w jego stronę. – Patrz sobie na swoją polską suczkę. Piwnicę wypełniło jasne światło. Białowłosy mężczyzna z słuchawką przy uchu wszedł do środka i szturchnął Anielę nogą, jakby była padliną. Zoltanowi skoczyło ciśnienie. – Jeszcze raz ją tkniesz, albinosie, a wyrwę z ciebie wnętrzności – ostrzegł do telefonu. Wira zerknęła na niego z wyrazem zazdrości w oczach. – Wyluzuj, Laufrze, nic jej przecież nie robię – odezwał się niski głos Gerarda. – Wstawaj! Twój chłoptaś chce cię zobaczyć. Aniela jęknęła i podniosła się powolnie z materaca. Światło raziło ją w oczy. Zasłoniła je dłonią i zachwiała się na nogach. Mężczyzna złapał ją za ramię i odwrócił twarzą do kamery. – Pomachaj swojemu kochasiowi. Jesteś na wizji. Zoltan zaczął szybciej oddychać. 153
– Podaj jej telefon. Chcę z nią porozmawiać – rozkazał Hermanowi. Gerard zawahał się przez chwilę. – Zrób, co każe – powiedziała Wira. Albinos przystawił Anieli telefon do ucha. – Aniela, spójrz do góry w kamerę – powiedział Zoltan. Dziewczyna odsłoniła oczy i spełniła jego prośbę. Widok jej poszarzałej twarzy napełnił go niepokojem. – Jak się czujesz? – Chce mi się pić – rozległ się ledwo słyszalny głos. Zoltan rzucił Wirze karcące spojrzenie. – Nie dałaś jej nic do picia? – A czy ja prowadzę schronisko dla bezdomnych suk? Zawrzał. – Zapłacisz mi za to. – Nie, najdroższy. Zapominasz, że ja tu jestem górą. – Zmrużyła oczy. – Czy podjąłeś już decyzję? – Aniela, wydostanę cię stamtąd – obiecał. Dziewczyna patrzyła wciąż zamglonym wzrokiem w kamerę. – Zoltan, czy wiesz, co z Jonaszem? – spytała drżącym głosem. Wira roześmiała się. – A to dobre. Ta dziewucha ma nie po kolei w głowie. Coś mi się zdaje, kochany, że jej serce należy do innego. – Zamknij się wreszcie! – krzyknął Zoltan. – Nie masz pojęcia o ludzkich uczuciach. – A ty masz? Kogo chcesz oszukać? Nie jesteśmy zdolni do odczuwania, tym bardziej do współczucia i rozczulania się nad innymi. Zignorował jej słowa. – Jonasz dzisiaj rano odzyskał przytomność – skłamał Anieli bez zająknięcia. – Za kilka dni wychodzi ze szpitala. Promyk nadziei rozjaśnił twarz dziewczyny. – Naprawdę? – Jej oczy jawiły się teraz Zoltanowi jak dwa kawałki nieba w bezchmurny dzień.
154
– Naprawdę. – Przymknął powieki. – Już wkrótce go zobaczysz. Wyciągnę cię z tej piwnicy, nim się obejrzysz – zapewnił. Jego obietnica dodała Anieli sił. – Zoltanie, dlaczego ja tu jestem? – spytała. Jęknął i przesunął dłonią po twarzy. Jego serce zadudniło jak kamień wrzucony do pustej studni. – Przeze mnie. – W jego głosie słychać było poczucie winy. – Gdybym tylko wiedział… – Dosyć! – Wira zabrała telefon. – Gerard, możesz wyjść. – Rozłączyła się, wrzuciła smartfona do torebki i z wyrazem satysfakcji na twarzy założyła nogę na nogę. – Więc się zgadzasz? Zoltan przeniósł na nią złowieszcze spojrzenie. – Tak. Wirze zabłyszczały oczy. – Mam tylko jeden warunek – oświadczył. – Jaki? – Przeniesiesz Anielę do jednej ze swoich komnat, zapewnisz jej wszystkie wygody i wyżywienie. Dodatkowo będę mógł porozmawiać z nią telefonicznie, kiedy tylko będę miał na to ochotę. Wira przesunęła paznokciem po wymodelowanej brwi. – Zależy ci na niej – stwierdziła z rozgoryczeniem. – Powiedz mi, co ta wiejska dziewka ma w sobie, że wolisz ją od księżniczki Perlisu? Zoltan popatrzył jej w oczy. Zawsze uważał ją za piękną kobietę. Jaki musiał być ślepy. – Dobre serce – oznajmił i skinął na Mosesa. Ten wstał i ruszył w ich stronę. – Pojutrze będę z powrotem. Aniela ma być cała i zdrowa. I zabieram twojego albinosa – dodał. – Zwiąż go mocno, bo nie mam ochoty się z nim szarpać. – Co? – Wira spojrzała na niego jak na wariata. – Chyba postradałeś rozum. – Aż tak się przywiązałaś do tego chłoptasia? Oj, Wira. – Pokręcił głową. – Przecież możesz mieć takich jak on na pęczki. Po jej twarzy przemknął cień uśmiechu
155
– Zabieraj go sobie. Pojutrze chcę widzieć głowę Premiera. Tylko głowę. Resztę możesz wyrzucić – podkreśliła. – Jeśli nie, to twoja lala skończy w wodach cieśniny Malacca. – Mam mu odciąć głowę? – Zoltan spojrzał na nią z obrzydzeniem. – Jak jesteś taki wrażliwy, to sama mu ją utnę – przyznała bez zająknięcia. – Dostarcz mi w takim razie całe ciało. – Po co ci jego głowa? Wira uśmiechnęła się chytrze. – Znam doskonałego taksydermistę. Bez naruszenia skóry tworzy arcydzieła. Nie wierzył własnym uszom. – Chcesz wypchać głowę Premiera? W oczach Lauferki zapłonęły iskierki ekscytacji. – Tatuś kolekcjonuje trofea myśliwskie. To będzie wspaniały prezent na jego sześćdziesiąte urodziny. Nie uważasz? – zapytała całkiem serio. Poczuł mdłości. Jak mógł pożądać kiedyś tak szalonej kobiety? Ciarki mu przeszły po plecach na myśl o tym, do czego jest zdolna. – Tak. To zaiste bardzo nietypowy prezent. Dostaniesz to, czego pragniesz – oświadczył. Wira klasnęła w dłonie jak mała dziewczynka, której obiecano kucyka. – Tylko pamiętaj. – Nachylił się nad nią. – Anieli ma nie spaść włos z głowy. – Nawet jeden? – Uśmiechnęła się przekornie. Zoltan chwycił ją za żuchwę. – Nawet pół. Rozumiesz? – Zawsze to w tobie lubiłam. – Przesunęła palcami po jego dłoni. – To nieokrzesanie – szepnęła, jakby upajała się jego mocnym uściskiem. Odsunął się od niej z niesmakiem. – Zadzwoń po albinosa. Będziemy czekać na zewnątrz. – Jak sobie chcesz. – Wyciągnęła telefon.
Moses usiadł na stopniu w bramie opuszczonego budynku ukrytego za klubem i przesunął dłonią po ogolonej głowie. – Nie wygląda to dobrze – sapnął. – Dlaczego Wira wybrała właśnie ciebie? – spytał, podnosząc wzrok na palącego Zoltana. 156
Ten zgasił nogą papierosa i usiadł obok Ugandczyka. – Musiała dowiedzieć się, że Premier jest moim przyjacielem. – A jest? Zoltan przytaknął. – Dlaczego mi nie powiedziałeś, że znasz Urbana, gdy spotkaliśmy się ostatnim razem? – zapytał z nutą pretensji w głosie. – Bo nie wiedziałem, że go znam. Jego prawdziwe imię to Maurycy. Ukrywał przede mną, że jest Hermanem i Urbanem. Widocznie Wira dowiedziała się tego przede mną i postanowiła to wykorzystać. – Pewnie śledziła Premiera i natrafiła na ciebie. – Być może. To jest teraz najmniej istotne. – Racja… – Ugandczyk zamyślił się na chwilę. – I co zamierzasz? – dodał z wahaniem w głosie. – Pytasz, czy zabiję swojego najlepszego przyjaciela? – A zabijesz? Zoltan wstał i kopnął drewniane drzwi. – Pieprzona suka – zaklął. – Na pewno istnieje jakieś rozwiązanie. – Jakie, Mosesie?! Jakie jest to rozwiązanie, bo ja go nie widzę! – podniósł głos. – Mam zabić Premiera, aby ocalić Anielę? A co stanie się z jej bratem? Kto zostanie Premierem po Maurycym, Ishah? Skąd mam mieć pewność, że wówczas nie zabije mnie i Anieli. – Po kolei. – uspokoił go Moses. – Z tego, co rozumiem, Gerard został przydzielony do Nomen Jona. Zabierzesz go więc do Premiera, żeby odebrał mu zdolność komunikacji z Nomen, a powierzył ją innemu Hermanowi. – Premier nie wie, komu może ufać. – Może zaufać mojemu bratu – padła zdecydowana odpowiedź. Zoltan spojrzał w czarne oczy Mosesa. – Musoke może nakłonić Nomen Jona do zmiany zdania? – zapytał. – Pamiętasz nasze ostanie spotkanie i tego chłopaka na desce? – Tak. Zginął – stwierdził Zoltan. Ugandczyk uśmiechnął się. – Przeżył. Odratowali go w szpitalu. 157
– Jakim cudem? – Tego samego wieczora mój brat przekonał Nomen Andréas, żeby dał chłopakowi ostatnią szansę. – Czyli koncepcja Premiera może się powieść? – zapytał. – Więcej, może odmienić całkowicie nasze życie. Z tego, co wiem, Premier chce zmienić Pryncypium, do tego stopnia, że pozbawi Laufrów konieczności wszczepiania septyki. A ci, którzy ją mają, będą mogli ją operacyjnie usunąć. – Maurycy coś wspominał. – Zoltan zastanowił się chwilę. – To chciałeś mi przekazać, gdy się wtedy spotkaliśmy?. – Tak. Tylko ty nie chciałeś słuchać. Zamierzałem zaproponować ci dołączenie do Buntowników. Zoltan zamyślił się przez moment, po czym zapytał: – Ilu was jest? Moses zmarszczył nos. – Zwolenników Urbana? Wciąż niewielu. – Ilu? – Pięciuset. – Ktoś jest stąd? – Zoltan wyjął papierosa i zapalił. – Tak. – Ma dojście do pałacu? – Tak, ale nie jestem jego w stu procentach pewien – wyjaśnił Moses. – Mimo to musimy spróbować. – To znaczy? – Ugandczyk spojrzał na niego pytająco. – Mam pewien pomysł, ale będę potrzebował twojej pomocy. – Mów. Zoltan ukucnął obok Mosesa. Nim przybyła Wira ze swoimi ludźmi i związanym jak szynka albinosem, opowiedział mu wszystko od początku, przedstawił swoją koncepcję i wyjaśnił, co Moses ma dokładnie zrobić.
158
Aniela wreszcie mogła się umyć i założyć czyste, choć nie własne ubrania. Pobyt w zatęchłej piwnicy bardzo ją osłabił. Czuła się, jakby toczyła ją jakaś dziwna choroba, tym bardziej że podczas toalety zauważyła na bieliźnie krwawe plamy. Usiadła na dywanie przy niskim stoliczku, na którym postawiono ciepłą zupę. Była głodna jak wilk, jednak gdy tylko nachyliła się nad talerzem, poczuła, że zbiera jej się na wymioty. Odsunęła z niesmakiem zupę, podeszła do łóżka i położyła się na wznak. Czuła się senna, mimo to żar, jaki buchał jej z twarzy nie pozwolił jej zasnąć. Zamknęła powieki. Od ostatniej rozmowy z Zoltanem sporo myślała o życiu toczącym się poza murami, w których została uwięziona. Nie rozumiała sytuacji, w której się znalazła. Początkowo, gdy trafiła do piwnicy, myślała, że porwano ją przez pomyłkę. Jednak po rozmowie z Zoltanem zyskała pewność, że została mimowolnie wplątana w jego sprawy. Już sama nie wiedziała, co ma o nim sądzić. Całe to zajście w kościele, jego wyznanie, że znalazła się tu przez niego, sprawiły, że straciła do niego zaufanie. Ale czy kiedykolwiek go nim darzyła? Jej rozmyślania przerwał odgłos otwieranych drzwi. Ujrzała ciemnowłosą kobietę w czarnym kostiumie z lejącego materiału. Ta weszła pewnym krokiem do pokoju i zerknęła na stolik. – Nie zjadłaś – stwierdziła po angielsku z dziwnym akcentem. – Nie smakuje ci nasze jedzenie? – zapytała z wyrzutem. Aniela usiadała na łóżku. – Źle się czuję. Kobieta cofnęła się, jakby bała się, że zarazi się jakąś chorobą. – Jak to źle? Co ci jest? – Jest mi gorąco, mam mdłości, ogólnie czuję się osłabiona. Wira sapnęła z niezadowoleniem, bowiem przypomniało jej się ostrzeżenie Zoltana, które ponowił rano wrogim smsem: Niech Aniela tylko kichnie, niech poczuje się słabo, a dowiem się o tym. Wtedy ty pożegnasz się z wizją tatusia w roli Premiera. Wira zacisnęła pięści. Miała nadzieję, że Gerard jej nie zawiedzie, jednak nie mogła uzależniać powodzenia całej misji tylko od niego. – Mam wezwać lekarza? – zapytała niechętnie. 159
– Pewnie samo przejdzie. – Aniela starała się brzmieć przekonywująco. Nie chciała drażnić kobiety. Nie wiedziała, kim jest ani dlaczego zdecydowała się przenieść ją z piwnicy do pięknie urządzonego pokoju. – W takim razie jedz – rozkazała Wira. Aniela zerknęła na talerz z zupą i znów poczuła mdłości. – Niedobrze mi. – Zerwała się z łóżka i ruszyła do łazienki, gdzie zwymiotowała wodę, którą wypiła godzinę wcześniej. Usiadła przy sedesie i oparła głowę o deskę. Wira jęknęła i opadła na fotel w najbardziej oddalonym końcu przestronnego pokoju. Wyciągnęła z kieszeni telefon, po czym zaczęła rozmawiać po malezyjsku. Gdy tylko skończyła, krzyknęła w stronę łazienki: – Lekarz będzie za piętnaście minut. – Założyła nogę na nogę. – Pieprzona lafirynda – dodała pod nosem i schowała telefon z powrotem do kieszeni. Aniela wyczerpana wyszła z łazienki i położyła się na łóżku. Pokój wypełniło milczenie. Wira westchnęła kilka razy, po czym przełożyła ponownie nogę na nogę, przyglądając się leżącej na plecach Anieli. Nie miała bladego pojęcia, dlaczego Zoltanowi tak zależało na tej dziewce. Gdy ujrzała ich razem na tej zapyziałej wsi wspólnie z Premierem, nie sądziła, że łączy ich coś poważnego. Cóż, mogła się tylko cieszyć, że trafiła w dziesiątkę z jej porwaniem, choć początkowo wątpiła, czy Zoltan w ogóle zdecyduje się na zabójstwo w zamian za uwolnienie dziewczyny. – Długo znasz Zoltana? – Nie wytrzymała i zadała pytanie. – Pół roku. – Krótko. Aniela nie odpowiedziała. Leżała z zamkniętymi oczami i próbowała uspokoić oddech. – Od początku wiedziałaś, że jest Laufrem? Dziewczyna uniosła powieki. Patrzyła w sufit, starając się ukryć fakt, że pierwszy raz w życiu słyszy tę nazwę. Nie chciała dać poznać po sobie, że w sumie mało wie o Zoltanie. Przybrała obojętną pozę, bowiem domyśliła się, że kobieta znała go lepiej niż ona. –Dowiedziałam się miesiąc temu – skłamała. – I co o nas sądzisz? Próbowała odtworzyć w pamięci obraz cierpiącego Zoltana wiszącego nad ziemią. – Współczuję wam – powiedziała, tym razem szczerze. 160
Wira się zaśmiała. – A niby dlaczego? Uczucia są dla słabeuszy. Ja jestem szczęśliwa, że mogę korzystać z septyki i nie ukrywam, że w porównaniu do innych Laufrów, radzę sobie z emocjami pierwszorzędnie – oznajmiła dumnie. – Raz tylko, gdy tatuś miał wypadek, złapało mnie w klubie, a ja nie miałam rękawiczek – zachichotała. – Facet, z którym tańczyłam, omal nie zemdlał, gdy zobaczył moje dłonie. Cóż, kobieca ręka, nawet najzgrabniejsza, nie prezentuje się atrakcyjnie z czarnymi żyłami. Ale to było tylko raz – dodała i przechyliła głowę, wpatrując się w Anielę. – A Zoltan? – spytała. – Często miewa proces septyki? – strzepnęła biały pyłek z uda. – Bo wiesz, nigdy nie był zbyt uczuciowy. Może to się zmieniło? Aniela zagryzła wargi, rozważając, co odpowiedzieć. – Prawie nie miewa procesu septyki – odparła, nie rozumiejąc do końca własnych słów. – Tak myślałam. – Wira zaczęła machać nogą. – A tak między nami, jego kobietami… – znów się zaśmiała. – Nie przeszkadza ci, że on cię nigdy nie pokocha? W końcu jesteście razem, a ty chyba nie jesteś z kamienia? Aniela zamknęła oczy. – Nie jesteśmy razem. Zoltan jest tylko moim pracodawcą – wyjaśniła. – Kłamiesz. Gdyby tak było, nie dążyłby do uwolnienia ciebie ani ocalenia twojego brata – oznajmiła chłodnym tonem. – Wiesz, że twój Jonaszek jest wciąż nieprzytomny, a jego Nomen czeka na biorcę? – Jej oczy błysnęły mściwie. Aniela zacisnęła mocniej powieki. Czyli ją okłamał. Jonasz jest wciąż nieprzytomny. Starała się uspokoić przyśpieszony oddech. Miała mętlik w głowie. O jakim Nomen i biorcy ta kobieta mówi? Czy Maurycy przypadkiem też nie wspominał właśnie o nich? Starała się odtworzyć w pamięci słowa doktora: My to całość, na którą składa się Nomen, Lokum i Ipsum. Zoltan zaś posiada dar przenikania, którym posługuje się przy poszukiwaniach biorcy... Poczuła ucisk w gardle. – Nie mam pojęcia, dlaczego chce mnie uwolnić – odparła najobojętniej, jak tylko potrafiła. Wira wstała. – Zoltan twierdzi, że masz dobre serce. – Przesunęła palcem po komodzie, jakby sprawdzała, czy służąca wywiązuje się ze swoich obowiązków. – Czy rzeczywiście tak 161
jest? Czy będziesz potrafiła spojrzeć mu w oczy, gdy twój brat umrze? Czy wybaczysz mu, gdy bez porozumienia z tobą ulokuje jego Nomen w obcym ciele? Aniela starała się szybko pozbierać kawałeczki układanki, które niczym puzzle składały się w całość. I stanowczo nie był to ładny obrazek, który można powiesić sobie w antyramie nad łóżkiem. W jej głowie powstało mroczne, ekspresjonistyczne malowidło. Im więcej informacji miała, tym trudniej jej było uwierzyć, że wszystko to jest prawdą. Wiedziała, że kobieta może ją okłamywać. Im bardziej irracjonalnie brzmiały jej wypowiedzi, tym bardziej nie dawały Anieli spokoju. – Skąd wiesz, że mój brat umrze? – spytała. Wira przestawiła ramkę z ulubionym zdjęciem z ojcem i zerknęła z ukosa na dziewczynę. – Bo Zoltan nie da rady uratować równocześnie ciebie, twojego brata, Premiera i samego siebie. Aniela oparła się o wezgłowie łóżka. – Premiera? – zapytała. – Maurycego – wyjaśniła. – Biedny Zoltan, nie wiedział, że jego najlepszy przyjaciel jest szefem Hermanów. – Zrobiła pozornie smutną minę. – Swoją drogą głupiec z tego Premiera, nie domyślił się, że Gerard może pracować dla mnie i powierzył wasz los w jego ręce. Czyli Maurycy też jest w to zaangażowany? – Gerard czyli…? – zaczęła niepewnie, obawiając się, czy nie wyciąga informacji od kobiety zbyt nachalnie. – Mój albinosik. Przecież już go poznałaś. Rozkoszny, prawda? – Uśmiechnęła się. – Ciekawe, czy uda mu się wypełnić misję? Ich rozmowę przerwało ciche pukanie do drzwi. – Wejść! – odpowiedziała Wira. Do pokoju wszedł przygarbiony i chudy jak patyk starszy mężczyzna o ciemnej karnacji. W ręku trzymał torbę lekarską. – Jesteś wreszcie – warknęła. – Trzeba ją zbadać. – Rozumiem. – Mężczyzna skłonił głowę, podszedł do łóżka i przysiadł na jego krawędzi. – Jakie masz objawy? – zapytał łamaną angielszczyzną. – Mdłości, słabość… – ściszyła głos, tak żeby kobieta jej nie usłyszała. – Plamienie. 162
Lekarz zamruczał. Nie zadał Anieli żadnego pytania, tylko zaczął ją dokładanie oglądać. Zajrzał jej w oczy, uszy, nos i gardło. Przyciskał brzuch, zginał kolana, zmierzył ciśnienie i temperaturę, zbadał ją ginekologicznie, co sprawiło, że Aniela omal spłonęła ze wstydu. Po piętnastu minutach, gdy kazał jej dotknąć palcem do nosa, Wira nie wytrzymała. – Długo jeszcze?! Ile można czekać? – krzyknęła. Lekarz podniósł na nią wzrok. – Muszę jeszcze zbadać równowagę i zrobić dokładny wywiad. – Ile to potrwa? – Wywróciła oczami. – Do dwudziestu minut. Może panienka pójdzie się czegoś napić w tym czasie? – zasugerował, widząc jej zniecierpliwienie. – Żebyś wiedział, medyku – wyszła i trzasnęła za sobą drzwiami. Lekarz spojrzał bystro na Anielę. – Zbieraj się! – powiedział, ściągając ją siłą z łóżka. Stanęła niepewnie na nogach. – O co chodzi? – Podejdź do okna – rozkazał, wyciągnął z torby grubą linę i udał się za nią. Otworzył cicho okiennice i wyjrzał na zewnątrz. Było prawie ciemno. – Jesteś? – szepnął w dół. – Tak, dawaj – odpowiedział niski głos. Rzucił linę przez okno. – Schodź, szybko. – Odwrócił się do Anieli i pomógł jej wejść na parapet . – Tylko uważaj na dziecko. Aniela spojrzała na niego osłupiałym wzrokiem, lecz nim zdołała o cokolwiek zapytać, kątem oka ujrzała, że drzwi się otwierają i do pokoju wchodzi Wira. – Co, u diabła!? – krzyknęła. Aniela przełożyła nogę na zewnątrz, złapała mocno za linę i zsunęła się po niej. W sekundzie znalazła się obok ciemnoskórego mężczyzny, który pomógł jej złapać równowagę. – Mam cię – powiedział. – Ty zdrajco! – rozległ się krzyk Wiry, któremu zawtórował odgłos uderzenia. Przełknęła ślinę. – Biegnij za mną! – Mężczyzna ruszył przodem. 163
Aniela zawahała się, lecz uznała, że ktoś, kto pomaga wydostać jej się z więzienia, nie może zrobić jej nic złego. Pobiegła za nim Nie zważała na to, że jest jedynie w samej koszulce, majtkach i, o zgrozo, znów na boso! Mimo osłabienia i kamyków wbijających jej się w stopy, biegła co sił w nogach. Za plecami słyszała złowieszczy krzyk Wiry i szereg komend w obcym języku, którym wtórowało szczekanie rozwścieczonych psów. – Tędy! – Mężczyzna skręcił w zarośniętą część ogrodu. Jego ginąca w ciemnościach sylwetka nakazała Anieli przyśpieszyć. Lawirowali pomiędzy egzotycznymi krzewami, aż w końcu dobiegli do skrytej za bluszczem furtki. Mężczyzna załapał za klamkę, ale ta ani drgnęła. – Zamknięte. A żeby ją! – Uderzył barkiem o pręty. – Chłopaki! – krzyknął i w tym samym momencie usłyszał za plecami warknięcie. Odwrócił głowę. Aniela stała oko w oko z wielkim jak cerber psem. Moses zaklął i ruszył w jego stronę. – Stój –powiedziała cicho, zatrzymując go ręką. Ugandczyk przystanął niepewnie. Pies szczerzył kły, jakby zamierzał rozszarpać ich na kawałki. – Odsuń się. Tylko powoli – zwróciła się do Mosesa szeptem, a sama uklęknęła, wzięła z ziemi kamyk, po czym włożyła go do ust. Piach zatrzeszczał jej w zębach, jednak Aniela miała taki wyraz twarzy jakby smakowała przepyszne praliny z Chocolaterie Sukerbuy w Belgii. Moses stał jak piorunem rażony. Pies przechylił głowę, przyglądając jej się wnikliwie. W jego pysku zasrebrzyły się olbrzymie kły, spomiędzy których zaczęła wyciekać ślina. Aniela nadstawiła dłoń, wypluła na nią kamyk i oblizała się smakowicie. – Jesteś głodny? – zapytała psa. Bestia postawiła uszy, jakby rozumiała każde jej słowo. Mimo to wciąż szczerzyła kły. – Mam dla ciebie coś pysznego – powiedziała, po czym zamachnęła się i rzuciła kamień daleko w krzaki. – Aport! Pies pobiegł za kamieniem. Moses wytrzeszczył oczy. – Jesteś zaklinaczem kundli czy co? – spytał z niedowierzaniem. 164
Aniela wzruszyła ramionami. – Raczej to drugie. Co z furtką? Moses odwrócił się i szarpnął za klamkę. – Chłopaki, nie możemy wyjść – krzyknął. – Coś się zacięło. Po chwili usłyszeli odgłos wyłamywanego zamka. Furtka się uchyliła. Aniela przezornie odwróciła się za siebie i ujrzała, jak pies z niezadowoleniem rozgryza kamień, wypluwa go i rusza w ich stronę. – Wychodź! – Wypchnęła Ugandczyka za furtkę. Wypadł na brukowany chodnik. W tej samej chwili poczuła, że coś ostrego wbija jej się w plecy i ciągnie za koszulkę. Odwróciła głowę. Bestia, zapierając się łapami o jej barki, trzymała w zębach kawałek ubrania. Szarpnęła do przodu, ale tylko rozjuszyła tym psa. Jego oczy pociemniały. Wiedziała, że zaraz rzuci jej się do gardła, by odpłacić sowicie za oszustwo. Poczuła czyjąś dłoń, która pociągnęła ją w stronę bruku. Ciemnowłosy mężczyzna z niewyobrażalną siłą odepchnął psa nogą, a wtedy koszulka Anieli rozdarła się na całej długości. Bestia upadła metr od nich i zaskomlała. Po chwili wstała, otrzepała się i parsknęła, wyszczerzając kły. Mężczyzna, widząc, że dziewczyna jest bezpieczna w otoczeniu jego kompanów, cofnął się i zatrzasnął furtkę. Pies dopadł do niej i zaczął ujadać. – Zaraz zjawią się ludzie Wiry. Idziemy! – Ciemnowłosy wskazał na terenowy wóz zaparkowany po przeciwnej stronie ulicy. Ugandczyk wraz z drugim ciemnoskórym mężczyzną ruszyli w stronę auta. Mężczyzna spojrzał na Anielę, która próbowała okryć dłońmi odsłonięte ciało. Serce zabiło mu mocno. Zdjął z siebie biały podkoszulek i podał go jej. Ujrzała szeroką pierś, po której wiły się pasma czarnych żył. Klatka piersiowa mężczyzny przywiodła jej na myśl złoty kontynent, który jak po trzęsieniu ziemi, popękał wszerz i wzdłuż, i na wieki został naznaczony ciemnymi szczelinami. Tętno jej przyśpieszyło. Mężczyzna spojrzał na nią niebieskimi oczami, które mimo panującego wokół mroku zdawały się rozjaśniać jego twarz. Domyślił się, że wystraszył ją swoim wyglądem. – Jestem Buntownikiem, nie przechodziłem septyki od trzech miesięcy. – Powiedział w jej ojczystym języku. Starał się uśmiechnąć, lecz ból wykrzywił mu twarz. Aniela bez słowa włożyła koszulkę przez głowę. Zapach dojrzewających w letnim słońcu malin owionął jej twarz. Kąciki ust mężczyzny drgnęły w górę. 165
– Coś nie tak? – zapytała. – Nie sądziłem, że mój bawełniany T–shirt może być tak twarzową kiecką. Aniela spojrzała na siebie i parsknęła śmiechem. Wyglądała jak polski raper z lat osiemdziesiątych zaopatrujący się w bazarowe podróbki. Koszulka wisiała na niej skutecznie zasłaniając uda. To uświadomiło jej, jak potężny jest stojący przed nią mężczyzna albo jak ona schudła w przeciągu tych kilku dni. – Kasjan! Idziecie?! – Zawołał jeden z ciemnoskórych mężczyzn siedzący już za kółkiem. Aniela poczuła na dłoni dotyk stojącego obok niej mężczyzny. Pociągnął ją w stronę auta, i w chwilę później siedziała obok niego na tylnym siedzeniu land rovera defender pędzącego przez ulice Malezji.
166
Całą drogę Moses z Musoke i Kasjanem starali się w najłagodniejszy sposób wyjaśnić Anieli, że życie człowieka uzależnione jest od istoty, która lokowana w ciałach ludzkich od tysięcy lat, może je porzucić, kiedy jej się żywnie podoba. Odpowiadali na jej pytania dotyczące septyki, życia Laufrów i Hermanów i wytłumaczyli powód jej porwania. Aniela porządkowała sobie w głowie wszystkie szczegóły, które wywróciły do góry nogami jej dotychczasowe postrzeganie świata. – Czyli to, kim jesteśmy, uzależnione jest od imienia, jakie nosimy? – spytała z niedowierzeniem. Moses, siedzący na fotelu pasażera, po raz setny odwrócił się w jej kierunku. – W sześćdziesięciu procentach. Pozostałe czterdzieści to cechy naszego Ipsum i Lokum. – Widząc niedowierzanie w jej oczach, dodał: – To taki odpowiednik wewnętrznego Ja i ciała, które posiadamy. Przykładowo Nomen Moses… – Ugandczyk ciągnął dalej. – Przywiązuje dużą wagę do wygody i ma doskonałe relacje z ludźmi. Jego brat, siedzący za kółkiem, parsknął śmiechem. – Raczej jest uparty i chytry – sprostował. Moses zacisnął zęby i odparł: – Za to Nomen Musoke cechuje brak ogłady i roztrzepanie – odgryzł się bratu, lecz ten wzruszył tylko ramionami. Moses spojrzał na swojego przyjaciela, który nieobecnym wzrokiem obejmował ciemności malezyjskiej pustyni. – Nomen Kasjan natomiast… – zaczął. – Jest zrównoważony, szlachetny, ceni sobie spokój i rzadko wchodzi w konflikty. – Zachwalasz mnie jak konia na targu – odezwał się mężczyzna.– Już ci mówiłem, że nie zamienimy się miejscami. Moses sapnął i powiercił się na fotelu, jakby miał owsiki. – Ale tu jest mi niewygodnie. Ciągle muszę odwracać głowę. – To nie odwracaj. Może Aniela chce już od ciebie odpocząć. – Przeniósł na nią pytający wzrok. Anielę ogarnęła fala ciepła. Rzadko zdarzało się by obcy ludzie patrzyli na nią z taką troską. To prawda, że była śmiertelnie zmęczona, jednak nie chciała stracić okazji, by uzyskać odpowiedzi na pytania, które roiły się w jej głowie. 167
– Mam jeszcze do was kilka pytań. – Wal śmiało. – Moses odparł zadowolony, jakby brał udział w teleturnieju. – Czy to prawda, że Zoltan mnie okłamał i Jonasz jest wciąż nieprzytomny? – głos jej zadrżał. Moses z Musoke spojrzeli po sobie. W samochodzie zapanowała cisza, którą wypełniał jednostajny odgłos silnika. Aniela patrzyła na braci w oczekiwaniu, lecz coś wewnątrz niej podpowiadało, że nie może liczyć na wylewność z ich strony. Przeniosła wzrok na Kasjana i napotkała jego niebieskie oczy. Nie musiał nic mówić. Wyczytała w jego źrenicach, że Wira miała rację. – Czy on umrze? – spytała i poczuła, że coś staje jej w gardle. Moses nawet się nie odwrócił, patrzył przed siebie w dal, jakby chciał ukryć przed Anielą prawdę, która przecież jej się należała. – Czy ktoś mi odpowie? – Poczuła gniew. Była wściekła na Zoltana, a że nie mogła wygarnąć mu prosto w oczy, co o nim myśli, musiała zadowolić się osobami obecnymi w aucie. – Mówię do was – podniosła głos. – Czy wy też, tak jak Brandenburg, nie macie serca?! Powie mi ktoś wreszcie prawdę? – poczuła w oczach łzy bezradności. Musoke zacisnął ręce na kierownicy i spojrzał na brata. Ten odwrócił się w jej stronę. – Źle oceniasz Zoltana. Musiał skłamać, żeby dać ci nadzieję. – Nadzieja matką głupców. Chcę znać prawdę – odparła. Musoke zerknął na nią we wstecznym lusterku. – Zoltan zabrał albinosa do Premiera, by ten pozbawił go kontaktu z Nomen Jona – powiedział. – To znaczy? – Aniela pochyliła się w jego stronę. – Gdy Nomen zgłasza chęć zmiany, Premier dostaje wiadomość w postaci marzenia sennego. Wówczas wybiera Hermana, któremu zaszczepia znamię nierozerwalnie łączące go z danym Nomen. Zadaniem Hermana jest komunikacja z Nomen i Laufrem wytypowanym przez Premiera. Jednak to na wybranym Laufrze spoczywa obowiązek odnalezienia właściwego biorcy i ulokowania Nomen w jego ciele. W tym przypadku Laufrem był Zoltan – wyjaśnił i ciągnął dalej. – Premier miał nadzieję, że Gerard namówi Nomen Jona do pozostania w Lokum twojego brata. Albinos jednak go zdradził. Zoltan będzie dążył do tego, by Premier usunął Gerardowi znamię i zaszczepił je nowemu Hermanowi, który nakłoni Nomen Jona do zmiany zdania. 168
– Kto ma być tym Hermanem? – spytała. Musoke odchrząknął. – Ja. Ich spojrzenia spotkały się we wstecznym lusterku. – Potrafisz nakłonić Nomen, żeby nie zostawiał Jonasza? – spytała. Serce zabiło jej mocniej, wzniecając na nowo iskierkę szansy na życie dla jej brata. – Postaram się. – Musoke się uśmiechnął. Aniela opadła na fotel. Myśli kłębiły się w jej głowie. Zoltan okłamywał ją, odkąd się poznali. Nie wiedziała, co o nim sądzić. Z całego serca pragnęła mu zaufać, lecz obawa przed kolejnym rozczarowaniem była silniejsza. To prawda, że dzięki niemu wydostała się z macek Wiry, ale przez niego też w nie wpadła. Być może chciał jej dać nadzieję, mówiąc, że Jonasz wyzdrowiał, ale równie dobrze mógł wcześniej wyznać jej całą prawdę. Może razem by coś wymyślili. Pomyślała o biednym Jonaszu, który leżał w szpitalnej sali. Czyli teraz jego życie całkowicie zależy od Zoltana. W samochodzie zapanowała długa cisza. Aniela przeniosła wzrok na pogrążone w ciemności piaski pustyni. Ich monotonny widok sprawił, że co chwilę zamykała oczy, wsłuchując się w miarowy odgłos jadącego auta. Jego dźwięk niczym biały szum, działał na nią kojąco. W końcu jej powieki stały się ciężkie, leniwe, aż opadły. Aniela zasnęła. Zbierała zioła na kwiecistej łące rozświetlonej południowym słońcem. Za każdym razem, gdy się schylała, czuła jakby ktoś uwiesił jej na szyi ogromny głaz, który ogranicza płynność ruchów. Zerwała dorodną łodygę rumianku, włożyła ją do koszyczka i usłyszała za plecami czyjeś kroki. Odwróciła się i ujrzała zarys znajomej postaci. Mimo tego, że mężczyzna nosił zbroję, Aniela od razu go rozpoznała. Odrzuciła koszyk i padła mu w ramiona. – Jak się miewacie? – Jego głos napełnił radością pustkę w jej sercu, którą odczuwała od prawie dziewięciu miesięcy. – Wróciłeś. – Wtuliła się w żelazną pierś. Nie przeszkadzała jej zimna zbroja, która miała za zadanie chronić jej ukochanego. Mimo twardego pancerza słyszała przyśpieszone bicie serca, które kochała ponad wszystko. – Pokonaliśmy ich – powiedział wycieńczonym głosem. – Tak się martwiłam. – Pragnęła przytulić się do niego jeszcze mocniej, lecz jakby ciężka obręcz owinięta wokół jej pasa uniemożliwiała zbliżenie. – Wiem. Tęskniłem za wami. 169
Aniela podniosła głowę i napotkała jego ciemnoniebieskie oczy. – Jak się czujesz? – Położył rękę na jej brzuchu. – Mały kopie? Spojrzała w dół. – Dziecko… – szepnęła, kładąc swoją rękę na jego dłoni. – Mój syn. – Zajrzał jej w oczy. – Nasz syn. – Pochylił się nad jej twarzą. Aniela poczuła na sobie jego ciepły oddech i rozchyliła zachęcająco usta. Kątem oka ujrzała błysk stali. Spojrzała w jego stronę i zamarła. Wojownik o białych włosach zamachnął się mieczem nad głową ukochanego i… – Zoltan! Otworzyła oczy. Siedziała w pustym samochodzie rozświetlonym blaskiem wschodzącego słońca. Serce waliło jej jak szalone, dłonie drżały zlane potem. Drzwi od jej strony się otworzyły. – Co się stało? – Moses rozejrzał się po aucie. – On miał miecz. – Aniela starała się uspokoić oddech, nie do końca świadoma tego, co mówi. – Co? – Miecz. – Kto? – Wojownik. Wróg Zoltana. Moses odetchnął i odgarnął jej kosmyk z wilgotnego czoła. – To tylko zły sen. Przed chwilą wysłałem Zoltanowi wiadomość, że zaraz wylatujemy do Polski. Aniela zerknęła na telefon, który trzymał w dłoni. – Odpowiedział coś? – Jest już u Premiera. Zaczynają zabieg usuwania znamienia Gerardowi. Serce jej zamarło. – Zadzwoń do niego – poprosiła. – Nie ma takiej potrzeby. Wszystko idzie zgodnie z planem. Co ci się dokładnie śniło? – Albinos. – Głos jej zadrżał. – Zamierzał zabić Zoltana. Po twarzy Mosesa przemknął cień zwątpienia. Odwrócił się i zawołał przyjaciela.
170
– Kasjan! Zabierz Anielę do sali odlotów. Musoke już pewnie kupił bilety – Przeniósł wzrok na wciąż roztrzęsioną dziewczynę, która patrzyła na niego proszącym wzrokiem. – Już do niego dzwonię – odparł i odszedł kilka metrów od auta. – Co jest? – Kasjan minął go z wypchaną reklamówką w ręku. – Śniło jej się, że Gerard zabił Zoltana. – Moses przyłożył słuchawkę do ucha i odszedł na bok. Kasjan zbliżył się do auta i podał Anieli torbę z ubraniami. – Proszę o zwrot koszulki. – Uśmiechnął się. Aniela dopiero teraz się zreflektowała, że chłopak jest ubrany, podczas gdy ona wciąż ma na sobie jego T-shirt. W dziennym świetle wydawał się potężniejszy, a jego twarz miała w sobie jeszcze więcej spokoju i ciepła. Wzięła torbę. Nawet nie musiała prosić Kasjana, żeby się odwrócił. Sam zamknął drzwi i stanął do niej plecami, zasłaniając przed wzrokiem przypadkowych przechodniów. Aniela wyciągnęła z reklamówki prosty top, sweter, dżinsy i tenisówki. Na dnie torby leżała śnieżnobiała bielizna. Zawahała się przez chwilę. Wyjęła stanik i majtki z delikatnej jak piórko bawełny wykończonej drobną koronką. Zrobiło jej się ciepło. – I jak, wszystko pasuje? – Kasjan zapytał z ciekawością w głosie, lecz bez wyczuwalnych podtekstów. Aniela spojrzała na jego szerokie plecy. – Jeszcze chwila. – Sprzedawczyni mówiła, że możesz wymienić ubrania, jeśli nie będą pasować. Tylko nie zrywaj metek. Za późno. Aniela właśnie oderwała czerwoną karteczkę od biustonosza. Zdjęła męski podkoszulek, podartą bluzkę, stanik i włożyła na jego miejsce nowy. Leżał jak ulał. Kasjan zniecierpliwiony brakiem jakichkolwiek komentarzy spojrzał w boczne lusterko i zobaczył ją w bieliźnie. Poczuł ucisk w klatce piersiowej i zimny pot na skroni. Odwrócił wzrok i włożył ręce do kieszeni. Pomyślał, że zachowuje się jak małolat. Nie dosyć, że Aniela była dziewczyną Zoltana, to jeszcze brakowało, by uznała Kasjana za zboczeńca. Zacisnął zęby, żeby zwalczyć w sobie ból, który tlił się w jego piersi. Pragnął pozbyć się wreszcie septyki, spotkać wymarzoną dziewczynę i być z nią szczęśliwy. Gdy zobaczył wczoraj Anielę, zyskał nadzieję, że to może być właśnie ona. Należała jednak do innego Laufra. Nawet jeśli Kasjan nie znał Zoltana, nie powinien jej mu wykradać. 171
– Już. – Zapukała w szybę. Kasjan odsunął się, otworzył drzwi i uniósł brwi. – Wyglądasz pięknie. Podał jej dłoń. Aniela dostrzegła na niej pasma czarnych żył. – Aż tak pięknie? – uśmiechnęła się zadziornie. – Cholera. – Schował rękę do kieszeni. – Przepraszam. – Nie przepraszaj. Muszę jakoś przywyknąć, że Laufrzy zwykli czasem upodabniać się do zebry. – Wysiadła z auta. Kasjan odpowiedział jej uśmiechem, choć domyślał się, że miała na myśli Zoltana, nie jego. – Dobrze się czujesz? – spytała, gdy dostrzegła dziwną zmianę w jego oczach. Tylko potwierdził głową. – A ty? – zapytał. – Znacznie lepiej. Dzięki za ciuchy – odparła, nie odrywając wzroku od jego oczu, które przypominały jej jak spokojną taflę wody. Aniela wierzyła, że oczy są zwierciadłem duszy. Dusza Kasjana musiała być czysta i szlachetna. A raczej taki był jego Nomen – pomyślała. – Chodź, zjesz coś. – Wyciągnął rękę z kieszeni, objął ją ramieniem i poprowadził w stronę lotniska. Rozejrzała się w poszukiwaniu Ugandczyka, ale nigdzie nie mogła go dostrzec. – Gdzie Moses? – spytała. – Pewnie już w sali odlotów. – Domyślił się, że Aniela wciąż zastanawia się, co z Zoltanem. – To był tylko koszmar – uspokoił ją. Była mu wdzięczna. Oddziaływał na nią kojąco. Usiłowała wmówić sobie, że miała tylko zły sen. Mimo to wciąż nękało ją nieodparte wrażenie, że były to bardziej retrospekcje niż marzenia senne. Już wcześniej doznawała podobnych wspomnień. Chociażby wtedy, gdy spędziła noc z Zoltanem. Powracające uczucie miłosnych doznań sprawiło, że napięła całe ciało. Pojawiły się wizje: jaskinia, zapach namiętności, a potem spotkanie na łące. Nasz syn… – rozbrzmiało w jej głowie. Zatrzymała się. – Coś nie tak? – zapytał Kasjan. 172
Dotknęła dłonią brzucha. To niemożliwe – pomyślała. Nawet jeśli tamtej nocy była z Zoltanem, to przecież minął dopiero tydzień. – Poczuła pulsowanie z tyłu głowy. – Anielo? – Zajrzał jej w oczy. – Źle się czujesz? Podniosła na niego białą jak pergamin twarz. Nawet jej piegi zlewały z bladością policzków. – Boli mnie głowa. Myślisz, że jest tu apteka? – spytała. Wziął ją za rękę. – Zobaczymy, ale uważam, że wpierw powinnaś coś zjeść. Weszła bezwolnie do sali odlotów i usiadła na krzesełku. Kasjan wyjął z tylnej kieszeni spodni plik kartek i sztywną książeczkę. W tej samej chwili dołączył do nich Moses. – I co z nim? – Wstrzymała oddech. – Ma wyłączony telefon – powiedział Moses. – Pewnie odbywa się teraz zabieg – dodał uspokajająco. Aniela nie stała się wcale spokojniejsza. Kasjan starał się odciągnąć jej uwagę. – Tu jest twój paszport, wiza i zaproszenie od wuja, którego odwiedzałaś w Malezji. – Podał jej dokumenty. Spojrzała na papiery i otworzyła paszport. – Mój Boże, skąd wzięliście to zdjęcie? – Zobaczyła siebie z zamglonym spojrzeniem. Na szyi miała kolorową apaszkę. Doskonale pamiętała moment, kiedy Marta zarzuciła jej ją na szyję. Podniosła wzrok na Kasjana, lecz ten jedynie wzruszył ramionami. – Ja załatwiałem tylko papiery, zdjęcie mam od niego. – Wskazał głową na Mosesa. Aniela przeniosła pytające spojrzenie na Ugandczyka. – Zoltan wyjął je z portfela, gdy omawialiśmy plan twojego uwolnienia – powiedział swobodnie, jakby nie rozumiał zdumienia Anieli. – Nosił w portfelu moje zdjęcie? – Poczuła ciepło rozchodzące się w żołądku. – Nazwisko też on wymyślił – dodał Moses z cwanym uśmieszkiem. Zerknęła do paszportu. – Hermenegilda Krzekobrzegoszczycińska? – przeczytała. – Czy on był trzeźwy? Przecież to jakaś porażka dyslektyczna. Moses uśmiechnął się przebiegle. 173
– I o to chodzi. Zoltan celowo je wymyślił, żeby zniechęcić celników do jakichkolwiek pytań. Jeśli zagadną do ciebie po angielsku, masz wzruszyć ramionami, że nie rozumiesz. Wtedy na pewno odpuszczą. Na twarzy Anieli odmalował się wyraz powątpiewania. – Oby Zoltan miał rację. Kilka minut później okazało się, że miał. Celnik spojrzał na Anielę, następnie na wątpliwej jakości zdjęcie, po czym przysunął paszport bliżej, starając się przeczytać jej nazwisko, i się skrzywił. Odetchnęła z ulgą, co niestety nie uszło uwadze celnika, bo spojrzał na nią spode łba i zapytał: – You spent a nice time in Malaysia while visiting your uncle18? Doskonale zrozumiała pytanie, zrobiła jednak minę wolnomyśliciela, który za grosz nie rozumie po angielsku i tak jak kazał jej Moses, wzruszyła bezradnie ramionami. Celnik uderzał paszportem w dłoń. Patrzył na nią, jakby starał się wyczytać jej myśli. Nie wytrzymała i zaryzykowała: – W trzęsawisku trzeszczą trzciny, trzmiel trze w Trzciance trzy trzmieliny, a trzy byczki znad Trzebyczki z trzaskiem trzepią trzy trzewiczki. Rozumiesz? – spojrzała na niego pytająco. Celnik skrzywił się jak po wypiciu soku z cytryny, oddał jej bez słowa dokumenty i kiwnął głową, by szła dalej. Aniela na bezdechu minęła budkę. Znalazła się w strefie bezcłowej. Od razu rzuciła jej się w oczy tabliczka z pulsującym czerwonym krzyżykiem. – Udało się bez problemów? – Musoke, który zaledwie pięć minut przed nią przeszedł przeprawę paszportową, pogryzał już smacznie batonika. – Powiedzmy – odparła. – Słuchaj, muszę wejść do apteki. – Pójdę z tobą. Aniela odgarnęła włosy z czoła. – To kobieca sprawa. Wiesz, podpaski, tampony, te sprawy… Musoke przełknął batona. – Poczekam na ciebie przed wejściem – odparł. – Super. Masz jakieś pieniądze? Chłopak sięgnął do kieszeni i wyciągnął pogniecione banknoty i kilka monet. 18
Spędziłaś miło czas w Malezji podczas odwiedzin u wujka? Ang. 174
– Wystarczy? – Zaraz się przekonam. Wzięła pieniądze i ruszyła w stronę apteki. Za diabła nie mogła zrozumieć nazw produktów, które leżały przed nią na półkach. W końcu na jednym z opakowań ujrzała śpiące niemowlę i chwyciła za pudełko. Po drodze, dla niepoznaki, złapała paczkę podpasek. Podeszła do kasjerki, położyła produkty na ladzie i wyciągnęła dłoń z banknotami. Kobieta otworzyła szeroko oczy i wzięła najmniejszą z monet. Wyciągnęła spod lady białą torebeczkę, do której włożyła pojemnik na mocz, resztę produktów i paragon. Aniela uśmiechnęła się niepewnie i wcisnęła resztę pieniędzy do kieszeni dżinsów. Serce zaczęło jej uderzać szybciej. Wyszła pośpiesznym krokiem z apteki, gdzie czekała już na nią cała trójka. – Muszę jeszcze do toalety. – Wskazała drzwi po przeciwnej stronie i ruszyła przed siebie. Trzej mężczyźni, niczym obstawa głowy państwa, podążyli za nią i usiedli na krzesełkach naprzeciw damskiego WC. Mijały minuty, a Aniela wciąż siedziała na sedesie i wpatrywała się w pojedynczą różową kreskę w okienku na patyku z plastiku. Wynik negatywny. Dlaczego w ogóle przyszedł jej do głowy pomysł, że może być w ciąży? Parsknęła. Powinna się cieszyć, że słowa lekarza z pałacu i jej chore przeczucia okazały się bzdurą. Jak w ogóle mogła pomyśleć, że po tygodniu od tamtej nocy może być brzemienna? Prawdopodobieństwo, że po jednym razie zajdzie w ciążę było wręcz zerowe. A jednak, czuła się po trosze rozczarowana. Przez ułamek sekundy widziała siebie z niemowlęciem na rękach, o oczach ciemnoniebieskich jak morskie głębiny. Dokładnie takich, jakie posiadał Zoltan. Oddech jej przyśpieszył. W toalecie rozległo się męskie chrząknięcie. – Aniela, wszystko okej? – zawołał Kasjan. – Tak, tak. Już wychodzę. – Wyrzuciła test do kosza na śmieci, spuściła wodę i wyszła z kabiny. Myjąc ręce, widziała w lustrze odbicie Kasjana, który opierał się o futrynę drzwi. – To damska toaleta. – Uśmiechnęła się do lustra. – Przecież stoję w progu. 175
– Odstraszasz kobiety, które muszą tu wejść za potrzebą. – Aż taki potworny jestem? Aniela zaśmiała się, otrzepała ręce, wytarła je w papierowy ręcznik i wzięła spomiędzy kolan torebkę z podpaskami. – Szczerze? – Podeszła do niego. – Uważam, że jesteś cudownym facetem. – Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. – Szkoda tylko, że nie twoim – odpowiedział. Aniela spojrzała na niego z czułością, jaką darzy się przyjaciela. Nie, nie jesteś dla mnie – podpowiedział jej jakiś szept w głowie. – Kasjan, ja… – I nie mam żadnych szans, żeby nim zostać – dodał. – To znaczy… Jesteś wyjątkowy. Pełen ciepła. Tylko że ja… – zawiesiła głos. – Kochasz Zoltana. Otworzyła szeroko oczy. – Nie! – niemal krzyknęła. – To nie tak – zaprzeczyła, ale już mniej pewnie. Poczuła, że robi jej się gorąco. Kasjan patrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jakby wiedział lepiej, co Aniela czuje do Zoltana. Co było raczej niemożliwe, bo ona sama była nad wyraz niezdecydowana. – Nawet nie jestem pewna, czy go lubię – wyznała. – Musisz go lubić. Wasze Nomina łączy przeszłość. – Słucham? Kasjan objął ją ramieniem i wskazał ręką krzesła, na których siedzieli bracia. – Chodź, pogadamy.
176
Zoltan i Maurycy usiedli na fotelach w gabinecie. Patrzyli w milczeniu na boczną ścianę, na której umieszczono ekrany ukazujące obraz z każdego pomieszczenia rozległego budynku. Na jednym z nich widać było albinosa. Siedział naprzeciw chirurgicznego łóżka w zimnej, niemal pustej sali. Krzesło, do którego został przywiązany, przytwierdzono śrubami do podłogi. – Zrobimy to sami – powiedział Premier do Zoltana. – Nie lepiej poczekać na Musoke? – Wolę nie tracić czasu. Obawiam się, że Gerard może komunikować się z Nomen Jona i podsycać w nim chęć do zmiany Lokum. A tak, usunę mu znamię, zamrożę i jak tylko Musoke się pojawi, wszczepię je jemu. – Co zamierzasz uczynić z albinosem? – To, co z resztą zdrajców. – Więzienie Gotingam? – Tam właśnie kończą ci, którzy są poza prawem – odpowiedział Maurycy. – Mnie też zamierzasz tam zesłać, jak już będzie po wszystkim? W oczach doktora pojawił się cień rozbawienia. – Skąd ta myśl? – Złamałem Pryncypium. – A ten wciąż swoje... – Maurycy pochylił się w jego stronę. – Zoltanie, jesteś mi potrzebny. Poza tym Premier i jego parlament może zdecydować o tym, czy je złamano. Pryncypium, choć służyło nam od wieków, niebawem może stać się jedynie martwym prawem. Mój plan reformacji zakłada taką współpracę z Nomen, że w niektórych przypadkach usługi Laufrów mogą okazać się zbędne, a co za tym idzie Pryncypium przestanie obowiązywać. – Co oznacza zbędne? Premier oparł głowę na fotelu. – Jeśli Hermanowi za każdym razem uda się przekonać Nomen do pozostania z dawcą, wówczas Laufer nie będzie musiał poszukiwać biorcy. – Dlaczego Nomen miałby dać się przekonać? – Do tej pory nikt nie starał się uświadomić dawcy, w jakiej sytuacji się znajduje. Nie wiedział, że swoimi czynami zbliża się do niechybnej śmierci. Nie miał pojęcia, że 177
czyni to wbrew woli Nomen. Moja reforma zakłada stworzenie ośrodków adaptacji, w której każdy Herman jako mentor będzie pracował z dawcą i jednocześnie komunikował się z Nomen, pytając o jego potrzeby. Dzięki temu oczekiwania Nomen spotkają się z oczekiwaniami dawcy. Zadaniem Hermana będzie wypracowanie kompromisu pomiędzy ich potrzebami. – A co, jeśli to się nie uda? – A dlaczego ma się nie udać? – Maurycy poprawił okulary. – Każdy człowiek, wiedząc, że grozi mu śmierć, zrobi wszystko, by jej uniknąć. To jest wola przetrwania. Każdy ją posiada. – Ale nie mają jej ci, którzy są nieszczęśliwi i pragną odejść z tego świata – stwierdził Zoltan. – Zapominasz, mój drogi, że ludzie są nieszczęśliwi z konkretnego powodu. Poza tym może nasunąć się pytanie: czy nieszczęśliwe jest Nomen, czy Ipsum? W naszym ośrodku jedno i drugie powinno poznać swoje oczekiwania, otrzymać wsparcie Hermanów, psychoanalityków, lekarzy… – To brzmi jak idylla – przerwał mu Zoltan. – Ale nie jest niemożliwe. Laufrzy będą przenikać tylko w przypadku naturalnej śmierci, wypadków, choroby, zabójstw… – W takim razie wciąż będzie potrzebne nam Pryncypium – stwierdził Zoltan. – Nie w obecnej formie. Mój plan zakłada wyzwolenie Laufrów od septyki. – To się nie uda. – Ty jesteś żywym przykładem na to, że się udało. – Ja? – Zoltan zaśmiał się jak z dobrego żartu. – Chyba coś ci się pomyliło. Zawsze byłem wiernym zwolennikiem septyki. – Tak, ale na początku przenikałeś do Sary i znalazłeś biorcę, zanim wszczepiono ci septykę. To niezbity dowód na to, że uczucia nie są przeszkodą dla Laufra. – To było zupełnie co innego. To był wypadek. Maurycy pokręcił głową. – Moja córeczka była śmiertelnie chora. Tak jak jej babka chorowała na zwłóknienie torbielowate. Ludzie cierpiący na tę przypadłość dożywają dwudziestu paru lat, jednak Nomen Saraj, wyczuwając, że Lokum staje się coraz słabsze, zażądało jego zmiany. Twój ojciec podejrzewał, że posiadasz dar przenikania, dlatego postanowił powierzyć ci znalezienie biorcy. 178
– Mój ojciec? – Był Premierem. – Był Hermanem? – Hermanem i Laufrem. – Równocześnie? To niemożliwe. – Zoltan wstał. – Możliwe. W naszej historii takie przypadki występowały bardzo rzadko. Zdarzały się wówczas, gdy jedno z rodziców było Laufrem, a drugie Hermanem. Dary są dziedziczone. – wytłumaczył Maurycy. Ręce Zoltana zaczęły drżeć. Nigdy nawet nie próbował tłumaczyć ojca, jego okrutnego zachowania, ciągłych zmian nastrojów, oziębłości. Nie dociekał również, dlaczego w Arkan wybudowano kościół z taką ilością witraży. – Nic mi nie powiedział. – Zacisnął pięści. – Obawiał się, że nie zrozumiesz. Chciał, żebyś przekonał się na własnej skórze, co oznacza być Laufrem. Słowa nic by nie dały. Liczył na to, że podczas przenikania Sary zrozumiesz, na czym polega twój dar. – Skoro ojciec wiedział, że Sara w końcu straci przytomność i posiadał dar Hermana, dlaczego nie starał się przekonać jej Nomen do zmiany zdania? – Obaj podejmowaliśmy starania w tym kierunku. To był początek naszej reformacji. I prawie nam się udało, ale ktoś nam przeszkodził. – Mówisz o zamachu? Premier zamknął oczy. – Ishah od zawsze miał chrapkę na stanowisko Premiera. Śmierć naszych bliskich to jego dzieło. – Maurycy zacisnął dłoń na oparciu fotela. – Po katastrofie Parlament zdecydował, że mam zająć miejsce twego ojca. To rozwścieczyło Sułtana. Zaczął gromadzić swoich sojuszników. W Parlamencie wybuchły kłótnie, niewygodni członkowie byli zastraszani, inni przekupywani. Hermani podzielili się na dwa obozy, a ja, zamiast koncentrować się na reformie, musiałem poświęcić cały swój czas na dociekaniu, kto jest po mojej stronie, a kto przeciw mnie. Długo to trwało. Teraz jednak jestem gotów, by przekonać Parlament do reformacji. Dochodzą mnie słuchy, że mam grupę cichych sojuszników, która ciągle się rozrasta. Buntowników. Z tego, co mi powiedziałeś, Moses, jego brat i Kasjan są jednymi z nich. Nie mogę natomiast wprowadzić ich do swojej siedziby i Parlamentu, dopóki nie przekonam do siebie, chociaż połowy Starszyzny. – Maurycy wstał. – Przez te osiemnaście lat udało mi się zebrać dowody na to, że kompromisy z Nomen są możliwe. Coraz więcej Hermanów podziela moje zdanie, tylko nie wiem, na 179
kogo mogę zdać się w tej sprawie. Gerard był jednym z tych, którym bezgranicznie ufałem. Mimo to Wira przeciągnęła go na swoją stronę. Doktor podszedł do obrazu z wizerunkiem młodej dziewczynki, ukucnął i włożył palec w niewielką szczelinę w podłodze. Rozległo się ciche kliknięcie. Rząd płytek podłogowych rozsunął się przed Maurycym jak żaluzja. – Pamiętasz jeszcze datę śmierci Sary? – zapytał Zoltana. – Tak. – Doskonale. – Wstukał kod do sejfu umieszczonego w zagłębieniu podłogi. – Tutaj są wszystkie dowody na to, by przekonać parlament o słuszności reformacji. – Pokazał czarny dysk, po czym schował go z powrotem do sejfu i kliknięciem zasunął podłogę. – To co? Zaczynamy zabieg. – Mam jeszcze jedno pytanie. – Słucham. – Dlaczego Nomen chce opuścić Jonasza? Maurycy westchnął. – Nomen Jona od zawsze był typem rodzinnym. Miał gromadkę dzieciaków i kochająca żonę. Brat Anieli natomiast wzbrania się przed związkiem, mimo że ma Polę, która bardzo go kocha. Nomen nie przekazał mi wielu szczegółów, ale domyślam się, że chłopak za wszelką cenę pragnie uratować gospodarstwo. Haruje jak wół. Pewnie sądzi, że małżeństwo i dzieci tylko przeszkodzą mu w jego odbudowie. A Nomen Jona chce założyć rodzinę już teraz. Jest samotny. – I to jest powód? Nomen chce pozbawić go życia, bo ten nie chce mieć rodziny? – Zoltan nie mógł uwierzyć, że z tak błahego powodu może ucierpieć tyle osób. – Widocznie dla Nomen Jona jest to ważny powód. Zoltan pokręcił głową. – Jak Musoke ma go przekonać? – Uświadomi Nomen, że podejście Jonasza jest tymczasowe, a chłopaka namówi do założenia rodziny. – Przeszedł przez środek salonu. – Nie będzie to trudne, tym bardziej że postanowiłem zainwestować w gospodarstwo Bukowieckich. Jonasz będzie miał pieniądze, a co za tym idzie mniej zmartwień i większą ochotę na założenie rodziny. Wystarczy tylko, żeby Musoke skonfrontował potrzeby Jonasza z jego Nomen. To musi się udać. – Uśmiechnął się do przyjaciela i podszedł do drzwi. – Nie traćmy czasu. Niech to się wreszcie dobrze skończy. 180
Moses domyślił się po minie Anieli, że nie wierzy w ani jedno jego słowo. – Oczywiście, to tylko mit węgierski – wyjaśnił. – Z tym że Zoltan był święcie przekonany, że musi on coś znaczyć. W każdym micie jest jakieś źdźbło prawdy – skrawek historii. – Poczekaj. – Aniela uniosła dłoń. – Zoltan powiedział ci, że ja byłam Nimfą, a on wodzem, któremu mnie przeznaczono? – Tak. Dziewczyna parsknęła śmiechem. – I ty mu uwierzyłeś? – Ty też powinnaś. – Twarz Mosesa była śmiertelnie poważna. – Anielo, nasze życie nie jest tym, czym się wydaje ludzkości. Od tysięcy lat zależymy od Nominum. Kościół zawsze to ukrywał i będzie to robił dalej. Nigdzie nie jest powiedziane, że wspomnienia Nomen nie mogą mieć wpływu na biorcę, nawet po kilku tysiącach lat. – To przecież śmieszne. – Założyła ręce na pierś, jakby chciała osłonić się przed prawdą. – Nie jestem żadną Nimfą. – Nie ty nią byłaś, tylko twoje Nomen – wyjaśnił. – W historii są miliony takich przykładów: Nomen w kolejnym życiu spotyka swoją dawną miłość, ale bywa też, że napotyka wroga. Czasami ponowne spotkanie zdarza się po kilku miesiącach od zmiany dawcy, czasami po latach, a bywa że – tak jak w waszym przypadku – miną wieki, nim Nomina znów się zejdą. Aniela przesunęła wilgotnymi od potu dłońmi po spodniach. – Nie wierzę. Moses sapnął i spojrzał porozumiewawczo na brata. Musoke wstał i stanął naprzeciwko niej. – Kojarzysz Henryka VIII Tudora króla Anglii? – zapytał. Aniela starała się odtworzyć w głowie skrawki historii szesnastowiecznej Anglii. – To ten co ścinał głowy swoim żonom? – Ten sam. A pamiętasz, jak miała na imię jego pierwsza królowa? – Chyba Katarzyna.
181
– Zgadza się, Katarzyna Aragońska. Trzydzieści lat przed ich narodzinami Anglią władało też małżeństwo: Katarzyny de Valois i Henryka VI. Po ich śmierci ich Nomina spotkały się ponownie w tej samej linii przodków, właśnie w Lokum Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej. – Czysty przypadek – stwierdziła Aniela. – W tamtych czasach było zatrzęsienie Henryków i Katarzyn, a dzieci dostawały imiona po dziadkach, stąd ta zbieżność. – Dostawali takie imiona, jakie nadali im rodzice, którzy oprócz przeczucia wiedzieli, że Laufer ulokował Nomen w ciele ich potomka. Kiedyś działania Laufrów i Hermanów nie były utajniane. Każdy, kto chciał wierzyć w istnienie Nomen, miał dostęp do wiedzy o naszych poczynaniach. Musiał jednak zachować ostrożność. Wiara w Nomen uznawana była za herezję, a za nią groziło spłonięcie żywcem na stosie albo poćwiartowanie. W siedemnastym wieku władze kościelne wymazały doszczętnie ze wszystkich ksiąg, zapisów i zwojów wzmiankę o istnieniu Nomen, Laufrów i Hermanów. Uznanie, że Nomen jest w każdym z nas i ma wpływ na nasze życie, było w oczach Kościoła grzechem ciężkim, za który groziła śmierć nie tylko wyznawcy, ale i całej jego rodzinie. Nawet dzieciom. Mimo że Aniela słyszała o tym, że kiedyś karano ludzi za wyznania, to nadal nie była przekonana do słów braci. Musoke westchnął, usiadł na swoim miejscu i poklepał brata po nodze. – Powiedz jej o wspomnieniach. Ten łypnął na niego ostrzegawczo. – No mów – ponaglił. – Zoltan mi zabronił. Będzie wściekły, jak się dowie, że jej powiedziałem – odparł Moses. – Z tego, co mówiłeś, on rzadko kiedy nie jest wściekły. Aniela powinna poznać całą prawdę i sama zdecydować, co zrobić dalej. – Ja tu nadal jestem. Możecie mi wytłumaczyć, o czym mówicie? – upomniała. Moses przesunął dłonią po twarzy. – Zoltan miewa wspomnienia z twoim udziałem. Słyszy szepty, które pochodzą z zamierzchłych czasów. Miewa też wizje. On jest wodzem swego ludu, a ty jego żoną i… – zawiesił głos. – I…? – Ponagliła go. – I matką jego syna. Zoltan uważa, że możesz być z nim w ciąży. 182
Serce Anieli zaczęło uderzać szybciej. Patrzyła na Mosesa, jakby zaraz miał się uśmiechnąć i powiedzieć: Ale cię wkręciliśmy. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Wszyscy trzej siedzieli teraz, czekając na jej reakcję. Ona zaś czuła, jak dygocze w środku. Też miewała takie wizje, też słyszała głosy. Mało tego, podejrzewała, że jest w ciąży. Ale przecież nie była. A przynajmniej na to wskazywał test ciążowy. Słyszała nieraz opowieści o dziewczynach z Bystrej, które miały negatywny wynik z paska, a po trzech miesiącach zakrywały skrzętnie zaokrąglony brzuszek. Starała się odrzucić od siebie tę myśl, kiedy z głośników popłynął komunikat, wzywający pasażerów lotu dwieście trzydzieści cztery. – To nasz samolot. – Musoke podniósł się z krzesła. Cała trójka bez słowa podążyła za nim w stronę bramki. Aniela nie mogła przestać myśleć o Zoltanie, o tym, co powiedział Mosesowi, o tym, że może nosić w sobie jego dziecko. Czuła na dnie serca, że to może być prawda. Chociaż wielokrotnie miała ochotę udusić Zoltana i znienawidzić go na zawsze, to potrzeba bycia teraz blisko niego, z nim, była silniejsza. Dwa głosy w jej głowie zaczęły sprzeczać się o to, co tak naprawdę do niego czuje. Gdy w zamyśleniu podawała bilet kobiecie ubranej w niebieski uniform, zadzwonił telefon Mosesa. Powróciła w pełnym skupieniu do rzeczywistości. Ugandczyk wyjął komórkę z kieszeni i rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie. – To Zoltan – powiedział i odebrał. Aniela patrzyła na niego z wyczekiwaniem, czując, jak jej żołądek robi salta, jedno po drugim. – Może pani już wejść. – Kobieta w mundurku oddała jej bilet. – Momencik. – Aniela nie spuszczała wzroku z Ugandczyka. Nagle, ten złapał się za głowę. – Uciśnij ranę! – krzyknął do telefonu. Zamarła. Moses przesunął dłonią po twarzy, na której pojawiły się krople potu. Wsłuchiwał się w głos po drugiej stronie. – Już ją daję – powiedział do słuchawki. Podał telefon Anieli. Chwyciła go drżącą dłonią. Serce waliło jej tak mocno, jakby zaraz miało rozsadzić pierś. 183
– Zoltan? Usłyszała jego rzężący oddech. Strużka potu spłynęła jej po plecach. – Co się dzieje? Jesteś ranny? – zapytała. – Wybacz mi, jeśli źle postąpiłem – odpowiedział i się rozłączył.
Wszystko szło zgodnie z planem. Zoltan sięgnął po telefon, aby poinformować Mosesa, że Gerard właśnie został pozbawiony znamienia. I nagle sprawy zadziały się tak szybko, jakby ktoś przyśpieszył czas. W jednej chwili albinos, jakby w ogóle nie spał, wybudził się z narkozy, chwycił za skalpel ze stolika, złapał za gardło Maurycego i wbił mu ostrze w szyję. Krew trysnęła niczym z fontanny. Doktor padł na ziemię. Jego twarz momentalnie zanurzyła się w kałuży krwi. Zoltan ruszył na albinosa. Ten zeskoczył ze stołu gotowy do walki. Był tak silny i sprawny, jakby zamiast narkozy dostał zastrzyk adrenaliny. Zoltanowi zdawało się, że siłuje się nie z jednym, a z trzema rosłymi mężczyznami. Obkładali się pięściami jak bokserzy na ringu. Z tym wyjątkiem, że ciosy Zoltana nie robiły najmniejszego wrażenia na albinosie. Gerard był silny jak taran walący w mury zamku, który ma za chwilę paść. I w końcu padł. Zoltan, plując krwią, leżał na posadzce, tuż obok Premiera. Nie wiedział, jakim cudem albinos go pokonał, domyślał się jednak, że nie był to przypadek. Herman musiał być przygotowany do ataku, naszprycowany do granic możliwości jakimś świństwem, tak aby zmusić do wysiłku każdy mięsień. Albinos chwycił ze stołu najgrubszy skalpel i usiadł na Zoltanie miażdżąc mu żebra. Rozerwał mu koszulę na piersi i chwycił za nadgarstki. – I co, Laufrze? To koniec. – Poklepał go po twarzy. – Dzięki, że przyprowadziłeś mnie do Premiera. – W jego prawej dłoni błysnęło ostrze skalpela. – Co zamierzasz? – wycharczał Zoltan. – Uhm, może nie uwierzysz, ale Wira chyba bardzo cię kocha. Pragnie mieć twoje serce tylko dla siebie. –Bez ostrzeżenia wbił ostrze w mostek Zoltana i przeciągnął skalpelem wzdłuż całej długości klatki piersiowej, aż do pępka. 184
Zoltan zawył. Krew rozlała się po jego skórze. Zdołał odwrócić głowę w stronę Maurycego i ujrzał zaciśnięty w jego dłoni niewielki włącznik. Rozległ się alarm. Albinos zaklął i zerwał się na równe nogi. Wiedział, że musi uciekać, jeśli chce wyjść z tego żywy. – Zdychaj, Laufrze. – Splunął na Zoltana, rzucił skalpel i wybiegł z sali operacyjnej. Zoltan oddychał z trudem. Nie obawiał się swojej śmierci, myślał jedynie o tej, dla której warto będzie umrzeć. Wiedział, że zaprzepaścił szansę na uratowanie życia jej brata. Mógł jednak ocalić jego Nomen, który pozostałby z Anielą na zawsze, do jej ostatnich dni. Tylko tyle chciał jeszcze dla niej zrobić. Podarować jej namiastkę Jonasza, którego Nomen zniknie bezpowrotnie z jej życia, jeśli Premierem pozostanie Ishah. A wszystko wskazywało na to, że tak się niebawem stanie. Zamknął oczy z nadzieją, że ogarniająca go czerń przyniesie przed śmiercią ostatni, głęboki sen. Jego oddech się uspokoił. Poczuł znajomy dreszcz, a po nim wrażenie odrywania się od ciała. Skupił swe myśli na usłanej piegami twarzy. Doskonale wiedział, gdzie jej szukać. Pomyślał o lotnisku w Malezji i w sekundzie znalazł się w hali, gdzie na krzesłach ujrzał siedzącą Anielę w otoczeniu trzech mężczyzn. Zbliżył się do niej, lecz ona go nie widziała. Nikt go nie widział. Najchętniej stałby tak całe godziny, upajając się jej widokiem. Wiedział jednak, że ma niewiele czasu. Wyciągnął dłoń w jej stronę i położył pomiędzy jej piersiami. Bliskość, którą poczuł, sprawiła mu ból. Już nie będzie miał okazji, by dotknąć jej ponownie. Nigdy więcej nie ujrzy Anieli. Zamknął powieki, koncentrując się na miarowych uderzaniach jej serca i zanurzył powolnie dłoń w jej ciele. Przenikał stopniowo każdą częścią siebie przez skórę, kierując się wprost do wnętrza brzucha, gdzie spodziewał się ujrzeć mały cud. Ale nie dostrzegł nic, prócz gęstwiny czerwieni, plątaniny żył, tkanek i wód. Rozglądał się wokół, czując, jak narasta w nim niemoc. Ogarnął go niepokój niepodobny do żadnego, jakiego doznał w swoim życiu. Zanurzył się jeszcze głębiej w otchłani lepkich błon, szukając rozpaczliwie iskierki nadziei. Wytężał wzrok, jak człowiek w ciemnościach modlący się o blask gwiazdy, która wskaże mu kierunek podróży. I nagle ujrzał tlące się światełko. Ziarenko, pulsujące słabo jak latarnia na statku oddalonym od brzegu o setki mil. Zaledwie milimetrowych rozmiarów nasionko, niepodobne w niczym do człowieka. Ale Zoltan poczuł całym sobą, że wyrośnie z niego wspaniały chłopak o granatowych oczach i drobnych piegach. 185
Przybliżył lewą dłoń i poczuł bijące od niego ciepło. Serce zadudniło mu w uszach. – A więc jesteś – powiedział i głos mu się załamał. Nie odrywając dłoni od źródła ciepła, zamknął oczy i poszybował myślą przez jedenaście tysięcy kilometrów, wprost do szpitala w Abisynii, do pokoju Jonasza. Widok chłopaka wzbudził w nim poczucie winy. Usiadł na skraju łóżka. Spokojny oddech Jonasza uzmysłowił Zoltanowi, co będzie musiał za moment zrobić. Za jego sprawą brat Anieli wyda dzisiaj ostatnie tchnienie i odejdzie ze świata żywych na zawsze. – To nie powinno się tak skończyć – powiedział i choć wiedział, że Jonasz go nie słyszy, dodał: – Uwierz mi, nie mam innego wyjścia. – Położył dłoń na piersi chłopaka i przeniknął w głąb ciała. Wewnątrz panował błogi spokój, jakby Lokum chłopaka pogodziło się z myślą, że niebawem przestanie być użyteczne. Zoltan przemieścił się niżej w zagłębienie między sercem a splotem słonecznym i wtedy napotkał przenikliwe spojrzenie pięciorga oczu – dużych, wyrazistych, o barwie srebra, pozbawionych źrenic i rzęs. Tylko jedna istota na świecie przypominała Zoltanowi postać Nominum – meduza morska wielkości ludzkiej dłoni, iskrząca niczym śnieg w świetle słońca. Nomen jednak posiadało kształt bardziej wymyślny niż jamochłony, zbliżony nieco do pięciolistnej kończyny, gdzie na każdym płatku znajdowało się głęboko osadzone oko. Nomen Jona przywitał Zoltana powolnym mrugnięciem i zakołysał się zwiewnie w wodach ustrojowych. Czekał z niecierpliwością na jeden ruch swojego Laufra. Jego oczy zwężały się i rozszerzały na przemian z wyraźnym ożywieniem. – Nic nie zmieni twojego zdania? – Zoltan zapytał, jakby miał nadzieję, że uda mu się skomunikować z Nomen i odwieść go od zmiany Lokum. Nomen nie zareagował. Bujał się na boki, tryumfując nowe życie, które dla dawcy oznaczało pewną śmierć. Zoltan czuł, jak z sekundy na sekundę słabnie. Wiedział, że rana zadana przez Gerarda powoli go zabija. Wyciągnął prawą dłoń w stronę Nomen Jona i poczuł arktyczny chłód spowijający jego palce. Nomen przeistoczyło się w pył i otoczyło jego rękę, pokrywając ją srebrzystą szadzią. Zoltan czuł, jak mroźny szron pokrywa jego skórę, przesuwając się stopniowo w górę, po przedramieniu, ramieniu, barku, karku, prosto na drugą stronę ciała. Był teraz niczym mleczna droga dla nowego życia Nomen Jona, które wędrując z lekkością piórka, znalazło się w końcu na jego lewej dłoni. Gwiezdny pył zatańczył niczym liście na wietrze i otoczył mroźnym kokonem tlący się życiodajnym ciepłem zarodek. Rozległ się cichy syk, zupełnie jakby ktoś skąpał wodą rozżarzone węgle. Od186
głos ten ostatecznie zwieńczył dzieło lokowania, które zapoczątkowało nowe życie dla Nomen Jona, a dało kres istnieniu Jonasza. Zoltan otworzył oczy. Jego serce biło coraz słabiej, choć z nadzieją, że pozostawiło po sobie coś cennego. Żałował, że nie zapewni swemu synowi tego, czego jemu w życiu brakowało najbardziej – ojcowskiej miłości. Mimo piekielnego bólu sięgnął do kieszeni, wyjął telefon i wybrał ostatnio wyświetlany numer. Musiał uprzedzić Mosesa, powiedzieć, co się stało, ale ponad wszystko pragnął po raz ostatni usłyszeć ten głos. Jej głos. W chwilę później, gdy ostatkiem sił zdołał prosić ją o wybaczenie, telefon wypadł mu z dłoni, a usta wzięły ostatni wdech. Zoltan, z czystym sumieniem, lecz z krwawiącym sercem, opuścił ten świat.
187
Krople deszczu uderzały o dach Kościoła w Bystrej. Wierni zawodzili żałobną pieśń, a niewierni łkali w chusteczkę lub patrzyli nieobecnym wzrokiem na trumnę. Aniela nie śpiewała, nie płakała, oczy miała zamknięte, zbolałe, wymęczone, podkrążone. Wszystkie łzy, które można wypłakać, wypłynęły z niej w ostatnich dniach. Dziś rano zastygły. Wyschły na wiór, zresztą tak jak i serce, które niczym róża pustyni stało się skamieliną. Blada, pozbawiona sił nieruchomo siedziała obok matki. Dębowa trumna bezlitośnie przypominała o człowieku, który odszedł na zawsze. Otworzyła oczy. Ciało, które dostrzegła, musiało należeć do nieznanego jej mężczyzny. Bo to nie mógł być Jonasz. Zwiotczała skóra, zamknięte powieki i zapadłe policzki nie mogły przecież należeć do pełnego życia chłopaka – z ogorzałą od słońca twarzą i błyszczącymi oczami, w których jak w modrym stawie odbijał się świat. Teraz ten świat nie żył. Stał się szary. Martwy. Tak jak Jonasz. Anielski orszak niech twą duszę przyjmie. Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba...
Aniela nie mogła znieść dźwięków żałobnej pieśni. Choć słyszała ją wcześniej wiele razy, teraz zdawała jej się torturą – nożem rozdzierającym każdy milimetr jej ciała. Miała wrażenie, jakby spadała na samo dno studni cierpienia. A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi, aż przed oblicze Boga Najwyższego.
Jakiego Boga? – pomyślała i zamknęła ponownie oczy. Bóg, Nomen, Dusza, Lokum… Wszystko to nie miało znaczenia. Jonasz umarł. Nigdy już nie usłyszy jego śmiechu, nie obejmie go, nie powie mu: kocham cię. Z tą myślą kroczyła za konduktem żałobnym na cmentarz; wraz z nią słuchała samotnie grającej trąbki rozbrzmiewającej wśród lasu krzyży; z nią kładła się spać i wstawała co rano przez kolejny miesiąc. Aż pewnego dnia pogodziła się z nią, jak z wrogiem, który obiecał, że zostawi ją już w spokoju. Odwiedziła grób i pożegnała się z bra-
188
tem na zawsze, porzucając nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Że kiedykolwiek zobaczy tych, których kochała. Mijały miesiące. Przyszła późna jesień, a po niej zima. Aniela, mimo złego samopoczucia, po namowach mamy wróciła do Abisynii. – Nie myśl, dziecko. Wróć na studia, do ludzi – mówiła. – Czas leczy rany, ale musisz go wypełnić działaniem, inaczej zmarniejesz. Uczęszczała więc na zajęcia. Popołudniami spotykała się z Martą i Damianem, którzy po stracie pracy zdecydowali się otworzyć własne biuro projektowe. Czasami wpadał do niej Moses z chłopakami. Wypytywali ją, jak się czuje i ostrzegali, że gdy tylko zauważy, że jest przez kogoś śledzona, ma natychmiast do nich dzwonić. Nie pracowała, choć wiedziała, że powinna. Jej stan pozwalał jej tylko na wytężony wysiłek do późnego popołudnia. Wtedy to padała wymęczona na łóżko i spała do następnego dnia. Nie miała siły, żeby pracować. Poza tym, kto przy zdrowych zmysłach zatrudniłby ciężarną? Ku jej zdziwieniu gospodarstwo funkcjonowało całkiem dobrze. Mama wynajęła chłopaka ze wsi do pomocy, choć nie chciała zdradzić, skąd wzięła pieniądze, by go opłacić. Aniela w weekendy bywała w domu, a wtedy mama dawała jej kopertę z pieniędzmi na utrzymanie, zastawiała syto stół i prosiła, by córka nie zadawała pytań. Pewnej niedzieli jednak, gdy jak co tydzień stały pogrążone w myślach nad grobem Jonasza, matka podniosła wzrok na córkę. – W każdy piątek odwiedza mnie mężczyzna i bez słowa wręcza mi plik pieniędzy – powiedziała. Aniela nie kryła zdumienia. – Jak to wręcza? Znasz go? – Nie. Gdy przyjechał pierwszy raz, odmówiłam ich przyjęcia. Wtedy oznajmił, że nie są dla mnie, tylko dla Jonasza – wyjaśniła. – Powiedziałam mu, że mój syn nie żyje, ale on włożył mi banknoty do ręki i odrzekł: Miałem na myśli pani wnuka. Anieli zrobiło się gorąco. – Jak wyglądał? – Niski, łysawy, nie wyróżniał się niczym szczególnym… Chociaż jego majestatyczny sposób bycia i schludny ubiór zwrócił moją uwagę. – Przyjeżdża sam? – Tak. – Czym? 189
Jadwiga zagryzła wargę. – Mamo. Czym przyjeżdża ten człowiek? Matka odwróciła wzrok. – Nie powinnam była zaczynać tego tematu – odrzekła. – Ale zaczęłaś, więc skończ, proszę. – Anielo, nie chcę cię denerwować. Musimy myśleć o dziecku. – Zrobiła znak krzyża w stronę nagrobka. – Chodźmy na obiad. – Mamo. To ważne. Jadwiga spojrzała jej w oczy. – Anielo, to nic nie da. Sama mówiłaś, że Zoltan i Maurycy spłonęli, a ich ciał nie odnaleziono. Aniela spuściła wzrok. – Tak było? – dopytała matka dla pewności. – Tak. – Aniela skłamała z wyraźnym poczuciem winy. Ale co miała odpowiedzieć, że zabił ich Herman? Tak naprawdę ani ona, ani Moses nie wiedzieli, co stało się z ciałami Premiera i Zoltana. Nie mogła nawet odwiedzić ich grobów. Pałac należał teraz do Ishaha. Żaden z Buntowników nie miał tam wstępu. – Tyle nieszczęść nas spotyka – westchnęła matka. – Niech, chociaż to dziecko przyjdzie na świat w spokoju. A twój spokój, to jego spokój – oznajmiła i odeszła od grobu. Aniela przeżegnała się i ruszyła za nią. – Dlaczego wspomniałaś Zoltana? Czy ma to coś wspólnego z tym człowiekiem, który cię odwiedza? – Starała się dotrzymać matce kroku. – To bez znaczenia. Musisz żyć dalej – oznajmiła. – Widzę, jak cierpisz. Ale oni odeszli, tak jak nasz Jonasz. Ty żyjesz i nosisz w sobie nowe życie. Nie możesz się dłużej zadręczać. Żałoba nawet po tych, których kochaliśmy całym sercem, musi się kiedyś skończyć. Aniela chwyciła ją za rękę. – Mamo! Musisz mi powiedzieć – zadrżał jej głos. Kobieta stanęła i podniosła na nią oczy. – Dlaczego? Po co ci dodatkowe zmartwienie, kochanie? Nie wystarcza ci, że twoje dziecko nie będzie miało ojca? Może nim Zoltan odszedł, podejrzewał, że jesteś w ciąży?
190
Może te pieniądze to jego alimenty, które życzył sobie, by wypłacono na wypadek jego śmierci? Oczy Anieli rozszerzyły się. – O czym ty mówisz? Myślisz, że ten człowiek jest od Zoltana? Jadwiga westchnęła. – Nie wiem, ale zawsze przyjeżdża jego samochodem.
Wysoki, szpakowaty mężczyzna pochylił się nad stołem zastawionym buteleczkami z lekami. Otworzył jedną z nich i nasączył gazik w brunatnej cieczy. – Sonam, podaj mi, proszę, aloes – zwrócił się w obcym języku do stojącej obok kobiety o azjatyckiej urodzie. Ta zerwała mięsisty liść z doniczkowej rośliny, drobnymi palcami zdjęła z niego skórkę i wycisnęła sok na podstawiony gazik. Mężczyzna uśmiechnął się do niej w podziękowaniu, odwrócił się i podszedł do skromnego łóżka, na którym leżał chory. Kobieta ruszyła za nim, po czym odsunęła kołdrę i rozpięła płócienną koszulę na piersi śpiącego. Ich oczom ukazała się pozszywana rana biegnąca od piersi do podbrzusza. Mężczyzna przyłożył gazik do pięciocentymetrowego fragmentu, który goił się najtrudniej. Chory syknął z bólu. Oboje spojrzeli na siebie z nadzieją. – Zoltanie… – odezwał się mężczyzna. Ten uchylił lekko powieki, po czym zamknął je ponownie. – Jestem w piekle – jęknął słabym głosem. – Nie. Jesteś wśród żywych. Zoltan znów otworzył powieki. Patrzył zmrużonymi oczyma w znajomą, choć niewidzianą przez lata twarz. – Łżesz. –Doświadczyłeś śmierci klinicznej. – Muszę być martwy, skoro widzę martwego – oznajmił ochrypłym głosem. Mężczyzna zakrył mu pierś koszulą i kołdrą. – Odpoczywaj, twój organizm wciąż walczy. 191
Zoltan nie usłuchał. Leżał przez dłuższą chwilę, zbierając siły, po czym podźwignął się na łokciach i zawył z bólu. Mężczyzna przytrzymał go za ramię. – Nie możesz się forsować. – Nie będziesz mi mówił, co mam robić – wysyczał przez zęby. – Pogorszy ci się. – Nie może mnie już spotkać nic gorszego, niż twój widok – rzucił mu wrogie spojrzenie. Na twarzy mężczyzny drgnął mięsień. – Josef. – Sonam położyła mu dłoń na plecach i szepnęła coś do ucha. – A to nałożnica Lucyfera? – Zoltan objął wzrokiem drobną kobietę o czarnych włosach. – Nie sądziłem, że w piekle spotkam takie ładne kobiety. – Zacisnął zęby i podciągnął się wyżej, by oprzeć się o wezgłowie łóżka. Mężczyzna pomógł mu usiąść. – Łapy precz! – Zoltan rzucił mu wrogie spojrzenie. Józef odsunął się niepewnie. – Synu, pozwól, że ci wytłumaczę. Jesteś… – Nie jestem twoim synem – przerwał mu. – Mój ojciec zmarł osiemnaście lat temu. Teraz widocznie przyszła pora na mnie. Mężczyzna pokręcił głową. – To nie tak. – Sięgnął po wiklinowe krzesło i usiadł przy Zoltanie. – Nie umarłeś, a to nie jest piekło. – Powiódł dłonią po skromnym pomieszczeniu, po czym wskazał na okno, za którym szalała burza śnieżna. – Jesteś w Buthanie, w Himalajach. Przez dwa miesiące dochodziłeś do siebie. Rana, którą zdano ci w pałacu Premiera była bardzo ciężka. A operacja usunięcia septyki, której dokonaliśmy, dodatkowo cię osłabiła. Naprawdę nic nie pamiętasz? Budziłeś się wielokrotnie, jadłeś, rozmawiałeś ze mną, opowiadałeś o Anieli... Oczy Zoltana się rozszerzyły. Nie zważając na ból, wychylił się w stronę mężczyzny i złapał go za szyję. Kobieta pisnęła z przestrachem. – Co jej zrobiłeś? Mężczyzna, choć tej samej postury co Zoltan, odciągnął jego rękę z łatwością i wstał, rozmasowując szyję. 192
– Nic jej nie zrobiłem, na Boga. Opowiadałeś mi o niej godzinami. Kazałeś mi skontaktować się z Antonim, podałeś mu hasło do konta, żeby dostarczył pieniądze jej matce. Zoltan patrzył na niego, czując jak ból rozsadza mu nie tylko pierś, ale i głowę. – Znów łżesz. Mężczyzna pokiwał głową. – Nie, synu. Mówię szczerą prawdę. Zoltan zacisnął ręce na kołdrze. – Już ci chyba mówiłem, żebyś mnie tak nie nazywał. Mój ojciec nie żyje, a ty mnie zwodzisz swoimi sztuczkami. Kim jesteś? Mężczyzna podszedł bliżej. – Ja nie umarłem – wyznał. – Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale chciałem cię chronić przed Ishahem. Tylko moja śmierć mogła odciągnąć jego uwagę od ciebie. Chociaż twój brat i matka zginęli… – zadrżał mu głos. – My obaj przeżyliśmy. Mimo to nie mogłem ryzykować. Stanowisko Premiera nie było tego warte. Ishah wciąż starałby się mnie zabić, a ty stałbyś się jego następną ofiarą. Serce Zoltana zaczęło szybciej bić. Nie mógł, nie chciał mu wierzyć.– Nie jesteś moim ojcem – powtórzył jak mantrę. – Jestem. Zawsze nim byłem. Jego głos i twarz były tak znajome. Zoltan poczuł, jak odżywają w nim wspomnienia o nieszczęśliwym dzieciństwie, wiecznie niezadowolonym ojcu, śmierci i następującej po niej samotności. – Więc twierdzisz, że to przez ciebie miałem siniaki na rękach, że przez ciebie byłem nieszczęśliwym dzieckiem, że przez ciebie stałem się sierotą? – powiedział z pretensjami. – Wiem, że cię skrzywdziłem i bardzo tego żałuję… – Spojrzał synowi w oczy. – Liczę jednak, że kiedyś mi wybaczysz. Zoltan prychnął. – Takich rzeczy się nie wybacza – odparł. – Nawet komuś, kto twierdzi, że jest twoim ojcem. – Synu. Upłynęło wiele lat. Popełniłem masę błędów w moim dawnym życiu. Ale odkąd pozbyłem się septyki, jestem innym człowiekiem.
193
– Nie pofatygowałeś się nawet, żeby mi wyjaśnić, kim jestem, ani kim ty jesteś. Zostawiłeś mnie samego z tym wszystkim: septyką, Hermanami i przeklętym darem, który po tobie odziedziczyłem. – Chciałem cię chronić. Nasze spotkanie mogło być dla ciebie zagrożeniem. Zaszyłem się więc w tych górach, zrywając całkowicie kontakt z Polską, z tobą, Maurycym, Hermanami. Jedyną osobą, która dawała mi znać, że jesteś cały i zdrów był Antoni. To on poinformował mnie, że wszedłeś w konflikt z córką Ishaha. Podejrzewałem, że może grozić ci coś złego. Nie myliłem się. Dlatego uruchomiłem swój kontakt w pałacu. To on cię reanimował, poddał hipotermii i zorganizował transport do mnie. – Mam ci być wdzięczny? Zostawiłeś mnie zupełnie samego, gdy byłem dzieckiem. – Miałeś Maurycego. Zoltan zaśmiał się. Wyglądało no to, że wszyscy wokół go okłamywali. – No tak… – Zoltan odchylił kołdrę, podciągnął się wyżej i przechylił na bok, żeby wstać. Kobieta podbiegła, by mu pomóc. – Jesteś za bardzo osłabiony. – Mężczyzna upomniał go z niepokojem. Ten jednak nic nie odpowiedział. Wsparł się lewą ręką na drobnej Sonam i stanął na chwiejnych nogach, zupełnie jakby pozbawiono go mięśni. – Synu, nie powinieneś jeszcze wstawać. – Józef podszedł do niego z wyrazem zatroskania na twarzy. Zoltan zdjął rękę z ramion Sonam i spojrzał ojcu w oczy. Patrzyli na siebie w milczeniu, a każdy z nich zdawał się przeżywać ich spotkanie po latach na swój sposób. Józef zrobił nieśmiały krok w stronę syna, jakby zamierzał go objąć. Zoltan miał inne plany. Zacisnął mocno pięść, zamachnął się i uderzył go prawym sierpowym w twarz. – A ty, ojcze, nie powinieneś był mnie okłamywać.
Do Świąt Bożego Narodzenia pozostał niecały tydzień, a nie spadł ani centymetr śniegu. Niebo było ciężkie i sine. Od samego rana zanosiło się na deszcz i burzę, a temperatura sięgała prawie piętnastu stopni Celsjusza, co o tej porze roku było prawdziwą anomalią. W domu Bukowieckich trwały świąteczne porządki. Pani Jadwiga myła okna, a Aniela 194
ubrana w luźną starą sukienkę ścierała kurze. Mając wyraźny zakaz wykonywania jakichkolwiek ciężkich prac, od czasu do czasu wyglądała ze znudzeniem przez szybę w oczekiwaniu na przyjście Poli. – Ciekawe, jakie przyniesie te suszone grzyby? – Matka Anieli starła gazetą smugę płynu z okna. – Mówiła, że same prawdziwki. – Aniela przejechała szmatką po komodzie. – Pewnie też takie robaczywe jak w zeszłym roku. – Jadwiga sapnęła i zaczęła skrobać paznokciem plamkę. – Gdybym tylko wiedziała. Ech. Nasze borowiki usmażyłam, a jej wrzuciłam do zupy. W efekcie jedliśmy czerwony barszczyk z białymi glistami. Aniela zaśmiała się na wspomnienie miny mamy, gdy podała zupę do stołu na Wigilię. Po chwili jej uśmiech zniknął. – Nasze borowiki zbierał Jonasz – przypomniała. Matka zatrzymała rękę ze zgniecioną gazetą przy szybie i spojrzała na córkę. – Uwielbiał chodzić na grzyby – powiedziała. – Pamiętasz, jak za polem Makowskich znalazł tego wielkiego prawdziwka? Boże, skakał z radości jak opity zając. Zaśmiały się na to wspomnienie. Aniela wiedziała, że takiego powinna go nosić w sercu. Od dłuższego czasu nie wracała do jego śmierci. Wspólnie z matką zaakceptowały i pogodziły się z myślą, że Jonasz odszedł na zawsze. Nie chciała już rozdrapywać ran, które, choć wciąż tkliwe, goiły się swoim tempem. – A pamiętasz, jak razem z Rajmundem składali samolot? – Matka zeszła z krzesła i podeszła do zlewu. – Jezu, ile w nim było wtedy pasji, zaangażowania. Aniela potaknęła głową. – Bardzo się przyjaźnili z Rajmundem. – To prawda. Szkoda, że po swoim wyjeździe Mundek już nas nie odwiedzał. Jonasz bardzo to przeżył. Tęsknił za nim straszliwie… – Matka zamyśliła się przez chwilę. – Ech. Odkąd pamiętam był wrażliwym chłopakiem. – A ci nie mają łatwo… – Aniela przesunęła ściereczką po ramce ze zdjęciem brata, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. – To pewnie Pola. – Rzuciła szmatkę na stół, wyszła z pokoju i wycierając ręce o sukienkę, udała się w stronę werandy. Gdy tylko weszła do przeszklonego pomieszczenia, jej serce zamarło. Podeszła na miękkich nogach do drzwi i otworzyła je powolnym ruchem. Widok męskiej sylwetki sprawił, że zakręciło jej się w głowie.
195
Granatowe oczy patrzyły na nią tak intensywnie, że mogłaby przysiąc, że istnieją naprawdę. To tylko sen – pomyślała. To musiał być sen, skoro stał przed nią ktoś, kogo uznała za zmarłego. – Aniela – usłyszała niski głos. Nie mogła wymówić słowa. – Mogę wejść? – Mężczyzna uchylił drzwi i stanął tuż przy niej. Serce Anieli waliło jak młotem. Zaschło jej w gardle, straciła oddech. Uniosła niepewnie rękę, by sprawdzić, czy nie stoi przed nią zjawa. Dotknęła szorstkiego policzka i poczuła ciepło skóry pod palcami. Dłoń jej zadrżała. – Zoltan? – spytała zagubiona, jakby nie ufała swoim zmysłom. Sięgnął po jej dłoń, która miękko spoczywała na jego żuchwie i przyłożył do ust. Ciepło warg wtopionych w jej skórę sprawiło, że Aniela uwierzyła, że stoi przed nią żywy człowiek. – Jak się czujesz? – Splótł palce ich dłoni. – Jakbym śniła. Ty przecież… – zawiesiła głos. – To się nie dzieje naprawdę. Zoltan uśmiechnął się do niej, aż ścisnęło ją w żołądku. Coś jednak zaniepokoiło ją w jego zachowaniu. Zmrużyła oczy i wyciągnęła niepewnie dłoń z jego ręki. – Tęskniłem. – Zajrzał jej w oczy i wtedy Aniela zyskała pewność, że to nie może być on. Zrobiła krok w tył. – Kimkolwiek jesteś, zostaw nas w spokoju – powiedziała. – Słucham? – Słucham? – prychnęła. – Powiedz Ishaowi i jego córeczce, że nie dam się nabrać na wasze sztuczki. Chwyciła za drzwi, lecz Zoltan skutecznie je przytrzymał. – Aniela. O czym ty mówisz? To ja. – Nie jesteś nim – oświadczyła pewnym tonem. – Zoltan, którego znam, nie wyznaje: Tęskniłem. Nie pyta: Mogę wejść? Nie odpowiada: Słucham? Tylko warczy: Co powiedziałaś? I rozkazuje: Wpuść mnie! Nie uśmiecha się promiennie, jedynie wykrzywia usta w grymas imitujący uśmiech. I na pewno nie całuje nikogo w dłoń. – Założyła ręce na pierś. – Nie mam bladego pojęcia, po co tu przyszedłeś, ale nie przydam się twojej malezyjskiej pani. Zoltan uniósł kąciki ust z rozbawieniem.
196
– Widzę, że ciąża ci służy, dziewczyno od gazet. – Przyciągnął ją do siebie i pocałował ją w usta. Aniela wstrzymała oddech i zacisnęła szczęki w geście protestu. Ale gdy tylko poczuła znajomy zapach wody kolońskiej, znajomy dotyk ust, jej ciało momentalnie się rozluźniło, a wargi rozchyliły stęsknione pieszczot, które tak dobrze pamiętały. – To on… – szepnął głos w jej głowie, którego nie słyszała od ponad trzech miesięcy. – Wiem – odpowiedziała mu w myślach i oddała Zoltanowi pocałunek. Stali na progu scaleni pieszczotą ust. Ich serca biły w tym samym tempie. Męskie ramiona obejmowały Anielę, jakby chciały ją wchłonąć i zagarnąć tylko dla siebie, na zawsze. – No i jakie te grzyby? – dobiegł z korytarza głos Jadwigi. Aniela niechętnie przerwała pocałunek i zajrzała Zoltanowi w oczy. – Jeden bardzo dorodny – odpowiedziała, a na jej twarzy zagościł uśmiech. – Ale czy robaczywe? – padło pytanie, któremu po chwili zawtórował okrzyk zdumienia. – Słodki Boże! – Wystarczy Zoltan. – Ale ty przecież… – Przeniosła wzrok na córkę. – Mówiłaś, że on nie żyje. – Też tak myślałem. – Ujął dłoń Anieli, a jego twarz pojaśniała. – Tymczasem narodziłem się na nowo – Ponownie przyłożył jej rękę do ust. Gdy tylko weszli do domu, Aniela pociągnęła go za sobą do pokoju. – Moja mama myśli, że spłonęliście razem z Maurycym. Więc trzymajmy się tej wersji. Waszych ciał nie odnaleziono, ale ty najwidoczniej cudem przeżyłeś i leżałeś w szpitalu. Okej? Co do mojego porwania, mama myśli, że pojechałam wtedy na drugi koniec Polski, by porozmawiać z wybitnym specjalistą od komy. Zoltan skinął głową. Podniosła na niego błyszczące oczy. Wciąż nie mogła uwierzyć, że przed nią stoi, że żyje. – Co się stało? Gdzie byłeś przez te miesiące? Zoltan usiadł na jej łóżku. – Uratował mnie mój ojciec. – Przecież ty nie masz ojca.
197
– Okazuje się, że mam. Przez wszystkie te lata żył w chacie nad urwiskiem w Himalajach. Poznał nawet kobietę, Bhutankę, nadzwyczaj opiekuńczą. – I? – Aniela usiadła obok niego. – Ojciec miał szpiega w pałacu Premiera. To on mnie reanimował, po tym jak Gerard zostawił mnie na pewną śmierć. W całym zamieszaniu zdążył poddać mnie hipotermii i wysłać w góry Bhutanu. Tam ojciec wspólnie z Sonam poddali mnie operacji i usunęli mi septykę. Aniela otworzyła szeroko oczy. Zoltan nie potrafił odgadnąć z wyrazu jej twarzy, czy jest zaskoczona, czy się cieszy, czy może nie ma pojęcia, o czym on mówi. – Nie wiem nawet, ile o mnie wiesz – ciągnął dalej. – Moses miał ci powiedzieć, kim jestem i czym jest septyka. – Wiem sporo. – Położyła mu rękę na kolanie. – Moses codziennie mnie odwiedzał, a gadane to on ma. Zoltan uśmiechnął się pod nosem. Wydał jej się tak przystojny, że zabrakło jej tchu. – Jeśli więc usunięto ci septykę, to znaczy, że… – szukała odpowiednich słów. – To znaczy, że mogę zrobić TO… – Nachylił się powoli w jej stronę. – I nie odczuwać bólu. – Pocałował ją delikatnie, muskając językiem wnętrze jej ust. Aniela poczuła, jak serce jej trzepocze niczym ptak. Zoltan odsunął się i spojrzał na nią, jakby chciał w tych kilka minut nasycić się jej widokiem, za te wszystkie miesiące, kiedy jej nie widział. – Pięknie wyglądasz. – Objął ją wzrokiem. Aniela spojrzała po sobie i skrzywiła się. – Nie usunęli ci przypadkiem czegoś jeszcze? Zachowujesz się inaczej, mówisz inaczej, nawet gust ci się najwyraźniej zmienił, bo jestem rozczochrana, w starej kiecce, z dodatkowymi dziesięcioma kilogramami i brzuchem wielkości piłki siatkowej. Zoltan wyciągnął rękę i położył na jej brzuchu. – To nie piłka, tylko nasz syn. – Podniósł na nią wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Wspomnienie ich upojnej nocy sprawiło, że Aniela poczuła przypływ gorąca. – Skąd pewność, że to chłopak? Nawet ja tego jeszcze nie wiem – oznajmiła. – Widziałem go. – Widziałeś? 198
Zoltan wstał. – Moses faktycznie dużo wie, prócz jednej rzeczy – powiedział. – To znaczy? – Wiesz, czym jest Nomen? – Tak. – I wiesz, że jako Laufer mogę lokować Nomen w ciele biorcy. – Tak. – I że to ja miałem znaleźć biorcę dla Nomen Jona? – Do czego zmierzasz? Zoltan przesunął dłonią po twarzy. – Tamtej nocy, gdy byliśmy razem… – zaczął, a ona już wiedziała, o której nocy mówił. – Zrobiłem to celowo, żeby znaleźć biorcę dla Nomen Jona. Wyprostowała plecy. – To znaczy? – zapytała ze zwątpieniem w głosie. Zoltan zwlekał z odpowiedzią. Wiedział jednak, że w końcu będzie musiał jej powiedzieć. – Chciałem cię zapłodnić, żeby móc ulokować Nomen Jona w ciele naszego dziecka. Aniela poczuła, jak robi jej się słabo. Odchrząknęła, jakby ość stanęła jej w gardle. – Mam rozumieć, że kochałeś się ze mną po to, żeby…– Głos odmówił jej posłuszeństwa. – Nie tylko po to – zaprzeczył. – Choć nie ukrywam, że taki był mój cel. Zaczął chodzić po pokoju. – Nie mogłem długo znaleźć odpowiedniego biorcy, a ty wydawałaś się idealna – wyjaśnił. – W międzyczasie nasze relacje się zmieniły, w zasadzie od początku czułem, że coś między nami się dzieje, ale septyka skutecznie zagłuszała wszystkie uczucia, jakimi mogłem cię obdarzyć. Nie sądziłem, że sprawy tak się skomplikują – ciągnął dalej. – Wierzyłem, że z Maurycym uratujemy Jonasza. Ale gdy wykrwawiałem się na podłodze w przeświadczeniu, że żaden z nas nie przeżyje, dotarło do mnie, że to koniec. Wiedziałem, że jeśli nie ulokuję Nomen Jona w twoim dziecku, to Laufer wyznaczony przez Ishaha znajdzie mu biorcę, który na pewno nie będzie pasował, bo nie będzie przy nim ciebie. To było jedyne słuszne rozwiązanie. Z jednej strony chciałem, żeby Nomen Jona miał odpowiedniego biorcę, ale też wiedziałem, że dziecko, które urodzisz, może po części 199
wypełnić ci pustkę po Jonaszu. Zastąpić go, jako twój syn. Dlatego pewny swojej śmierci, przeniknąłem do twojego ciała, znalazłem zarodek i ulokowałem w nim Nomen Jona. Aniela czuła się, jakby ktoś uderzył ją obuchem w głowę. Dopiero co jej serce podskakiwało radośnie na widok Zoltana, by teraz napełnić się goryczą, której smak poczuła nawet w ustach. Zoltan stał w bezruchu, oczekując, aż Aniela coś powie. Widział po wyrazie jej twarzy, że jest zaskoczona. Spodziewał się jednak, że w jej oczach dostrzeże chociaż błysk nadziei, zrozumienia, wybaczenia, ale rozpoznał w nich jedynie rozczarowanie. Podszedł ostrożnie i usiadł obok niej. – Aniela… – Położył rękę na jej dłoni, lecz wyrwała ją szybko, jakby oparzył jej skórę. Wstała. – Wyjdź – powiedziała i zadrżał jej głos. – Co? – Zoltan zbliżył się do niej, lecz momentalnie się cofnęła. – Wyjdź stąd. – Nie rozumiem. – Czego nie rozumiesz? – Podniosła na niego oczy, które momentalnie wypełniły się łzami. – Że przespałeś się ze mną, chociaż wcale mnie nie kochałeś? Czy może, że zabiłeś mojego brata, choć istniał cień szansy, że on może przeżyć? – To nie tak. Nomen Jona chciał, by Jonasz założył rodzinę, ale twój brat z tym zwlekał, dlatego Nomen zamierzał go opuścić i… – Nie przerywaj mi. Ja cię wysłuchałam do końca. – Rzuciła mu zimne spojrzenie. – Może nie rozumiesz, że Jonasz umarł? I nic ani nikt nigdy mi go nie zastąpi. – Otarła trzęsącą się dłonią łzy. – Nawet nie wiesz, ile cierpienia będzie mnie kosztowało to, co zrobiłeś. Dopiero co pożegnałam się z moim bratem, a przez ciebie on znów powróci, ale tak naprawdę to nie będzie on. Moje dziecko, które powinnam kochać za to, że jest odrębną istotą, będzie za każdym razem przypominać mi mojego nieżyjącego brata. Wiesz, jakie to będzie bolesne? Przez ciebie nigdy nie pogodzę się ze śmiercią Jonasza. Twarz mojego syna nie pozwoli mi o nim zapomnieć. Jak rozdrapywana rana, będzie boleć i krwawić do końca mojego życia. Pomyślałeś o tym? Co? – Rzuciła mu w twarz, ale on milczał, tak jak go wcześniej prosiła. – Co ty sobie wyobrażałeś? Że dziecko to zabawka, że można je sprowadzić na świat, bo ma się taki kaprys!? Dzieckiem trzeba się zajmować, dbać o to, by było najedzone, przewinięte, ubrane, zdrowe, szczęśliwe, ale przede 200
wszystkim kochane. Kochane, słyszysz? – Słowa zaczęły wypływać z niej jak wrząca lawa. – A ty przecież nie potrafisz kochać, prawda? Nigdy nie potrafiłeś i wątpię, by przyczyną była septyka. Jak chcesz być ojcem? Jak chcesz zapewnić swojemu synowi ciepło, miłość i poczucie bezpieczeństwa? Twoje pieniądze go nie przytulą, nie powiedzą mu: kocham cię synu. Mówisz do mnie o Nomen Jona. Czy ono nie potrzebuje obojga rodziców? Mówisz, że szukałeś dla Nomen Jona idealnej matki, a co z ojcem, hmm? – Postaram się… – Zoltan zaczął, lecz nie pozwoliła mu dokończyć. – Postarasz się? – Zawrzała jeszcze mocniej. – To nie wystarczy, Zoltanie. Gdy pojawi się dziecko, twój świat wywróci się do góry nogami, nie będzie czasu na firmę, na inwestycje, na walkę z Ishahem albo, co gorsza, uciekanie przed jego zemstą. – Przechyliła głowę. – To, że jestem w ciąży, czyni mnie najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Będę kochać mojego syna z całego serca, ale przez ciebie… – Potok łez uwięził jej głos. – Przez ciebie… Nie mogę. Wyjdź już – zdołała powiedzieć. – Nie wyjdę. – Nie wyjdziesz? – Aniela wbiła w niego zapłakane spojrzenie. – Od początku byłeś bezczelny. – Uspokój się i postaraj się zrozumieć. Potrzebujesz czasu… – Idź stąd! – Chcę, żebyś zrozumiała. Pokiwała głową. Czuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, jak skroń pulsuje boleśnie. – Niedobrze mi. – Odwróciła się i wybiegła. Musiała zaczerpnąć powietrza. Podciągnęła czarną spódnicę i ruszyła kamienistą drogą w stronę pól. Potrzebowała przestrzeni, by wiatr rozwiał jej troski i osuszył łzy. Kocie łby zalśniły jej pod nogami, a mżawka zrosiła twarz. Minęła ostatnią chatę i skręciła na żwirową ścieżkę oddzielającą od siebie łyse pola. Wilgotne powietrze zmoczyło jej włosy, a wiatr przeszył ciało. Zadygotała z zimna. Mimo to biegła przed siebie, nie zważając na deszcz, który zaczął padać z szarego nieba. Nie wiedziała, skąd bierze siłę, by uciekać przed swoim losem. Wiedziała jednak, że choćby biegła z prędkością światła, przeznaczenie i tak ją dogoni. Za jakie grzechy ją to spotkało? Czy Bóg ją karze za bezmyślność młodzieńczych lat, czy za to, że tak łatwo oddała swoje ciało mężczyźnie? Nigdy się nie nauczy. Najpierw Bernard, a teraz Zoltan.
201
Jaka była głupia... Po raz kolejny łzy napłynęły jej do oczu i spłynęły strugami po policzkach. Czuła, jak robi jej się słabo. Ciężkie, wilgotne powietrze nie pozwalało swobodnie oddychać. Mimo to biegła przez pola ojcowizny, przeklinając dzień, w którym poznała Zoltana. Myśli plątały jej się w głowie. Obraz brata w trumnie mącił umysł. Słowa mężczyzny, którego bezmyślnie pokochała, miażdżyły serce. Przyśpieszyła bieg, chciała uciec przed przeszłością. Polna ścieżka, pod wpływem deszczu, zaczęła przeradzać się w błotnisty trakt. Przemoczona suknia ciążyła jak wór kamieni, mimo to Aniela parła przed siebie bez celu. Jaka przyszłość ją czeka? Jaką będzie matką? Dopiero teraz to do niej dotarło, głośno i wyraźnie: będzie miała syna z Zoltanem. Z człowiekiem niezdolnym do miłości. Zakręciło jej się w głowie. Jakim ojcem będzie dla ich dziecka, skoro sam nie potrafi kochać? A kim będzie dla niej? Nie chciała go więcej widzieć, nie po tym, co zrobił. Zacinający deszcz wydzierał z niej ostatnie siły. Smętny widok ogołoconych pól odbierał chęć do życia. Miała wrażenie, jakby cała przyroda płakała razem z nią. Gdzie nie sięgnęła wzrokiem, widziała tylko szarość. Szare pola, szare drzewa, szare niebo, szara ona, szara przeszłość, szara przyszłość. Ubłocona, zmęczona i zziębnięta zatrzymała się, by uspokoić oddech. W szumiącym deszczu usłyszała kroki. – Aniela! Odwróciła się i ujrzała przemoczonego Zoltana. – Odejdź. – Rozumiem, że jesteś na mnie zła… – Podszedł bliżej. Aniela dała krok w tył. – Nie masz pojęcia, co czuję. Zoltan spuścił oczy. – Masz rację, nie mam pojęcia – przyznał z porażającą szczerością. – Nie wiem, co to rozpacz, zawód, nienawiść i miłość. Bo żeby doświadczyć tych uczuć, trzeba umieć kochać. A ja nigdy nie kochałem. Nie cofnę czasu, ale mogę się zmienić. Teraz, gdy nie ma we mnie septyki...
202
– To nie septyka! To nie ona była winowajcą. Ty po prostu nie masz serca! Zoltan podniósł na nią zbolały wzrok. – Widocznie masz rację. Jego przyznanie się jeszcze mocniej ją rozzłościło. – Jesteś bezduszny – powiedziała ostro. – Tak. – I podły. – Też. – Wykorzystałeś mnie. – Zgadza się. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Ale chcę ci pomóc. Mam dużo pieniędzy. Nasze dziecko będzie bawić się pięknymi zabawkami, kupię mu najlepsze ubranka, zapiszę go do prestiżowej szkoły... – Czy ty siebie słyszysz?! – Aniela miała ochotę uderzyć go w twarz. – Czy naprawdę uważasz, że w życiu chodzi tylko o pieniądze? One nie zapewnią naszemu synowi szczęścia. Wręcz przeciwnie, mogą sprawić, że nie dowie się, co jest dla niego najcenniejsze. Nic nie nauczyło cię twoje życie? Twoje relacje z ojcem? – To co innego. On był bezdusznym tyranem. – Doprawdy. A ty kim jesteś? Zapadła głucha cisza, którą wypełnił plusk kropel spadających na błotnistą drogę. Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc sobie w oczy. – Ale mój ojciec się zmienił – wyznał Zoltan. – Poznałem go. Bez septyki jest innym człowiekiem. Masz rację, że do tej pory niczym się od niego nie różniłem. On ranił wszystkich, których spotkał na swojej drodze i ja robiłem to samo – przyznał. – Sądziłem, że przy tobie się zmienię, że stanę się lepszy, że będziemy rodziną. Jechałem do ciebie z mocnym postanowieniem. Starałem się. Może jednak rzeczywiście się myliłem. Widocznie nie bez powodu urodziłem się Laufrem. Najwyraźniej nie jestem zdolny, by prawdziwie czuć. Zamilkł. Stał w bezruchu, patrzył w szkliste oczy w kolorze niezapominajek i czuł, jak jego serce pęka niczym skorupa ziemska podczas trzęsienia ziemi. Chciał sprawdzić, czy ono naprawdę jest tak niewzruszone, czy wciąż jest obojętne na łzy, na zapach, na dotyk kobiety, która przed nim stoi. Przybliżył się, przyciągnął do siebie Anielę i przytulił ją moc-
203
no do piersi. Poczuł, jak jego wnętrze napełnia się błogim ciepłem, jak jego ciało przenika odurzający dreszcz. Przyłożył usta do jej mokrej głowy. Aniela zapłakała, aż zatrzęsły jej się ramiona. – Nienawidzę cię! – powiedziała w jego przemoczoną koszulę. –Wiem. Odsunęła się i spojrzała na jego twarz, po której spływały krople deszczu. Walczyła ze sobą, miotały nią sprzeczne uczucia. I chociaż chciała znaleźć w sercu odrobinę zrozumienia dla Zoltana, jej wzburzenie było tak silne, że nie potrafiła. – Nie chcę cię widzieć – powiedziała. Zoltan przeczesał dłonią mokre włosy. – Anielo… – Odejdź, już – powtórzyła cicho. – Odprowadzę cię. – Sama trafię do domu. – Proszę... – Nic nie mów. Po prostu odejdź. – Mam nadzieję, że kiedyś zrozumiesz, czemu to zrobiłem. Aniela zamknęła powieki, a gdy je otworzyła, Zoltan oddalał się błotnistą drogą, przygarbiony, jakby przygniotło go ciężkie od sinych chmur niebo. Stała w bezruchu, aż w końcu jego wysoka sylwetka zniknęła za ścianą deszczu. Ścianą, która zdawała się wodospadem jej własnych łez. Wtedy ruszyła z powrotem do domu. Gdy tylko przekroczyła próg, podbiegły do niej matka z Polą. – Dziecko, gdzie ty byłaś? – Jadwiga zaczęła wyżymać jej włosy. – Na spacerze – Aniela odparła słabo. – Marsz się przebrać i wysuszyć. – Wygoniła ją z korytarza. – Jeszcze się przeziębisz. – Zerknęła za córką. – A gdzie Zoltan? – Musiał jechać – odpowiedziała i ruszyła do swojego pokoju. Pola udała się za nią. – Wszystko okej? – zapytała, wchodząc za nią. – Nie. – Twoja mama powiedziała, że Zoltan przeżył. Niewiarygodne. To chyba dobra wiadomość, prawda? 204
Aniela wzruszyła ramionami i zaczęła się rozbierać. – Nie wyglądasz na uradowaną. – Bo nie jestem uradowana. – Zdjęła sukienkę i podeszła do szuflady, żeby wyjąć bieliznę. – Pokłóciliście się? – Idę do łazienki. Zaraz wracam – odpowiedziała i wyszła, zabierając ze sobą suche ubrania. Stała przed lustrem, susząc włosy i przyglądając się swojemu odbiciu. Co chwilę jej wzrok przyciągał zaokrąglony brzuch. Przesunęła po nim dłonią, jakby chciała porozumieć się z małym człowieczkiem i zapytać, czy dobrze osądziła jego ojca. Zastanowiła się, jak powinna się zwracać do swojego dziecka. Wcześniej nie myślała, jakie imię powinna mu nadać. Nie chciała zapeszyć. Tyle słyszała o poronieniach. Ale po dzisiejszym dniu zyskała pewność, że nie nazwie go Jonasz. To by oznaczało, że pogodziła się z tym, że Nomen Jona żyje w ciele jej syna. A prawdę mówiąc, nie do końca w to wierzyła. Nie chciała w to wierzyć. Nomen… Czy ono w ogóle istniało? Przecież nie ma na to żadnych dowodów. Wyłączyła suszarkę i ubrana wróciła do pokoju. Gdy tylko weszła, ujrzała Polę, siedzącą na łóżku z albumem fotografii na kolanach. Jej twarz była zaróżowiona od płaczu. – Polunia, co się stało? – Aniela podeszła do niej i usiadała obok. Dziewczyna rzuciła jej się na szyję i zapłakała głośno. – Co jest? – Aniela pogłaskała ją po głowie i kątem oka dostrzegła zdjęcie, na którym Pola i Jonasz rozbawieni dosiadają młodego źrebaka. – Tak za nim tęsknię. – Dziewczyna chlipnęła w ramię przyjaciółki. – Wiem. – Aniela starała się, by nie zadrżał jej głos. – Ja też. – Tak strasznie go potraktowałam… – Pola wyznała przez łzy. – Ciii… Już dobrze. – Nie, Anielo. – Pola podniosła zaczerwienione oczy. – Nie jest dobrze. Zraniłam go. I nawet nie miałam szansy go przeprosić. Aniela patrzyła na nią w milczeniu. Nie chciała wypytywać o ich życie prywatne. Pamiętała jednak, że w dniu, w którym Jonasz stracił przytomność, pokłócił się z Polą. – Na pewno ci wybaczył. Pola pokręciła głową. 205
– Nie rozumiesz. On szukał u mnie wsparcia, a ja go odepchnęłam. A potem… – grymas wykrzywił jej twarz. – On umarł przeze mnie. Aniela chwyciła ją za ramiona. – Nie mów tak. Cokolwiek mu powiedziałaś, nie odszedł z twojej winy. – A ja myślę, że pękło mu serce. Aniela patrzyła na nią z politowaniem. – Czy wy… Zerwaliście tego dnia? – zapytała delikatnie. Pola odgarnęła włosy z czoła. – My nawet nie chodziliśmy razem. – Nie? Dziewczyna potrząsnęła głową. – On… On kochał kogoś innego – zadrżał jej głos. Aniela otworzyła szeroko oczy. – To niemożliwe. Wiedziałabym. Znałabym ją, gdyby… – Jego – sprostowała Pola. Aniela miała wrażenie, że się przesłyszała.– Znałaś go – dodała Pola, ocierając łzy. – Twój brat… –On kochał innego chłopaka. Serce Anieli zadrżało. Spojrzała na album. Nie musiała go nawet brać do rąk, by pamiętać, że na dziesiątkach zdjęć znajduje się Jonasz z Rajmundem. – Mundek? – spytała cicho. Dziewczyna potwierdziła głową. – Ale oni się tylko przyjaźnili. To niemożliwe, żeby… – zawahała się przez chwilę. – Boże… – Wstała i zaczęła krążyć niespokojnie po pokoju. – Jonasz by mi powiedział. Mówił mi o wszystkim. Pola śledziła wzrokiem każdy ruch Anieli. – Wstydził się – przyznała cicho. – Mnie też by nie powiedział, ale go zmusiłam. – Zmusiłaś? – Odkąd pamiętam, zawsze ja inicjowałam jakiekolwiek pocałunki – wyznała nieśmiało. – A Jonasz… On zawsze całował mnie jak przyjaciółkę. Nigdy nie posunął się dalej, co po pięciu latach znajomości zaczęło mnie niepokoić. Tamtego dnia mój ojciec złożył mu propozycję. – Pochyliła głowę i zaczęła skubać skórki od paznokci. – Jeśli weźmiecie ślub, to połowa moich ziem stanie się waszą własnością oznajmił. Było mi strasznie głupio, że tata ingeruje w nasz związek, ale w sumie się ucieszyłam. Nic nam nie stało na drodze do szczęścia. Wtedy Jonasz poprosił mnie do pokoju i wyznał, że nigdy się ze mną 206
nie ożeni. Byłam w szoku. Powiedziałam mu wiele niemiłych słów. Spotykałam się z nim w przekonaniu, że jest tym jedynym, że będziemy razem na zawsze, że będziemy mieli dzieci i własne gospodarstwo. Wtedy kazałam mu wyznać prawdę. Więc wyznał – westchnęła. – Widziałam, że przychodzi mu to z ogromnym trudem, ale mimo to naciskałam. W końcu się złamał. Oznajmił, że kocha Rajmunda. Jakiś czas temu wyznał mu miłość. Mundek go uderzył i wyzwał od cioty – głos jej się załamał. – Jonasz oczekiwał ode mnie zrozumienia, a ja… Zamiast poskładać myśli, ochłonąć… Ja go wygoniłam z domu. Aniela opadła bezsilnie na fotel. Zakręciło jej się w głowie, żołądek się zacisnął. Schowała twarz w dłoniach i jęknęła boleśnie. – Jonasz, dlaczego mi nie powiedziałeś? – szepnęła. Ból zaczął ćwiartować jej serce. Nie była w stanie utrzymać ciężaru świadomości, jak nieszczęśliwy musiał być jej kochany brat. Jak bardzo samotny, jak nierozumiany… Miała ochotę zawyć. Mogła sobie tylko wyobrazić, jak bardzo cierpiał z powodu uczuć, które musiał ukrywać przed całym światem w obawie przed odrzuceniem, poniżeniem i wyśmianiem. Jak musiał się bać, skoro nawet własnej siostrze nie zdradził swojej tajemnicy? Jak wielką presję odczuwał, kiedy oczekiwano od niego związku z dziewczyną? Przypomniała sobie słowa Zoltana: Nomen Jona chciał, by Jonasz założył rodzinę, ale twój brat z tym zwlekał… Czuła, jakby ktoś związał jej jelita w supeł. Czyli nie było dla niego ratunku. Nomen i tak by go porzucił.
Parlament wrzał. Przed budynkiem dochodziło do zamieszek. W stronę barierek leciały race i koktajle mołotowa. Ponad trzy tysiące Hermanów i Laufrów ubranych w czarne zakapturzone habity i szklane maski krzyczało: Precz z Ishahem! Takich tłumów nie pamiętała nawet Starszyzna. Strażnicy stali za metalowymi bramkami, z trudem odpierając ataki Buntowników. Zoltan, Moses, Musoke i Kasjan przebrani w mundury wtopili się w rozproszony rząd straży. Tłum napierał zaciekle, aż w końcu znalazł ujście w nieszczelnej blokadzie straży i wylał się na dziedziniec Parlamentu. 207
– Teraz! – Zoltan dał rozkaz. On i Moses pobiegli w stronę tylnego wejścia do Pałacu Premiera, a Musoke i Kasjan ruszyli za tłumem do drzwi, za którymi obradowało Zgromadzenie Hermanów. – Jesteś potrzebny przy głównym wejściu. –Zoltan rzucił do strażnika, strzegącego Pałacu. Ten spojrzał na nich wyniośle. – Nigdzie się stąd nie ruszam. Moses oparł się tuż przy jego głowie. – Chłopie, to rozkaz Premiera. Mamy cię zastąpić. Strażnik zwątpił, lecz po chwili uniósł podbródek, patrząc przed siebie. – Dostałem wyraźne polecenie nieopuszczania stanowiska. – Jak sobie chcesz. – Zoltan odwrócił się, jakby miał zamiar odjeść, lecz po chwili zamachnął się i zadał strażnikowi cios w szczękę. Mężczyzna tylko jęknął i padł jak ścięte drzewo na ziemię. Zoltan z Mosesem wbiegli do sieni i udali się na górę. U szczytu schodów zaczepiło ich dwóch strażników. – A co wy tu…? Nie dokończyli. Zoltan i Moses celnymi kopniakami w brzuch zwalili ich z nóg. Ci sturlali się po marmurowych schodach na sam dół. – Za tymi drzwiami. – Zoltan wskazał na prawo i ruszyli w ich stronę. Wpadli do środka. Gabinet obecnego Premiera różnił się od tego, w którym Zoltan gościł ostatnio. Przepych, bogactwo, ozdoby z kości słoniowej, złote wazony, szkatułki ze skorup żółwi, ciężkie meble wyłożone kamieniami i dziesiątki wypchanych zwierząt spozierających na nich wystraszonym wzrokiem. Wszystko to zniesmaczyło Zoltana. – Gdzie to jest? – zapytał Moses. Zoltan oderwał wzrok od głowy małej sarenki, wiszącej na miejscu obrazu z dziewczynką i schylił się, wkładając dłoń w szczelinę. – Odsuń się. – Machnął ręką na Mosesa. Ten dał krok w bok, a wtedy Zoltan chwycił za zapadkę, która przeskoczyła pod naciskiem jego palców. Płytki tak samo jak ostatnio rozsunęły się, ukazując wnękę. Pustą wnękę. – Niech to szlag! – Zoltan ukucnął, patrząc z niedowierzaniem w dziurę. 208
– Co jest? – Moses uklęknął tuż obok niego. – Sejf. Nie ma pieprzonego sejfu! – Zoltan wstał. – Jak to nie ma? Co teraz? – Moses spojrzał na niego bezradnie. Zoltan ruszył do biurka i zaczął wyciągać z niego szuflady, wyrzucając całą ich zawartość na podłogę. Moses poszedł w jego ślady. Dobiegł do regałów i zgarnął ręką książki. Zaglądali do wazonów i pod nie. Zrolowali dywan, szukając kolejnych szczelin. Nic. Półki, regały, trofea, szafki, parapety, nawet doniczki z kwiatami – przeszukali wszystko w dwie minuty, ale nic nie znaleźli. Zoltan spojrzał na zegarek. – Mamy siedem minut – powiedział. – To może być wszędzie. Obaj rozglądali się po gabinecie, który wyglądał jak po przejściu huraganu. Nagle promienie słońca wpadły przez wysokie okno i pomieszczenie wypełniła gama refleksów. Zupełnie jakby dzieci puszczały zajączki małymi lusterkami. Zoltan przeniósł wzrok do góry. Pod sufitem, na grubym łańcuchu, wisiał imponujący żyrandol oblepiony setkami mieniących się kamieni o barwie srebra, w przeróżnych rozmiarach. – Podsadź mnie – powiedział do Mosesa. Ten ułożył z dłoni koszyczek, w który Zoltan włożył stopę. Podciągnął się i stanął na jego barkach, a wtedy Moses złapał go za kostki. – Jak w jakimś tanim cyrku, cholera. – Zoltan wyciągnął ręce i chwycił się żyrandola. – Puść mnie. – Co? – Moses zadarł głowę.– Odejdź, muszę zawisnąć. – Oszalałeś? Zoltan jęknął i odepchnął się nogami od jego. – Nich cię diabli! – Moses patrzył z niedowierzaniem jak przyjaciel wisi pod żyrandolem. Zoltan podciągnął się na rękach, uniósł kolana do klatki piersiowej i szarpnął za żyrandol. W gabinecie rozległ się dźwięk przypominający odgłos wózka widłowego. Moses obrócił się i ujrzał, jak głowa wielkiego jelenia wiszącego na ścianie zsuwa się w dół. – Ale numer… – Podszedł bliżej. Zoltan zeskoczył na podłogę. – Mogłem ci pomóc – oświadczył Moses. 209
– Mogłeś – Zoltan otrzepał ręce. Podeszli do ściany, w której stopniowo pojawiała się kwadratowa wnęka. Nagle sparaliżował ich makabryczny widok. Stali oniemiali, zniesmaczeni, a zarazem poruszeni tym, co ujrzeli. – Czy to jest…? – Moses przełknął ślinę, jakby chciał powstrzymać mdłości. – Maurycy. – Zoltan zacisnął szczęki, z trudem hamując się przed wydaniem z siebie ryku. Oczy jego martwego przyjaciela wpatrywały się w niego nieobecne. Skóra naciągnięta jak maska połyskiwała na policzkach nienaturalnym różem. Kosmyki siwych włosów pokrytych brylantyną zakrywały starannie wyżłobienia po zmarszczkach na czole. W ustach zaś rozchylonych na kształt litery O znajdowało się czarne pudełeczko – dokładnie to, którego szukali. Zoltan podszedł bliżej, czując jak jego ciało się napina. – Wybacz, przyjacielu. – Wyciągnął ostrożnie dysk spomiędzy warg Maurycego. – On za to zapłaci. Pięć minut później wbiegali do owalnej sali Parlamentu, którą zdążyli już wypełnić Buntownicy. – Cisza! – Naczelny Herman, który mógł mieć nawet ze sto lat, siedział za biurkiem na trzecim piętrze rzędu ław i uderzał młotkiem w drewniany krążek, który podskakiwał jak moneta. – Cisza! Tłum jednak nie reagował. Zakapturzeni Buntownicy szemrali jak szarańcza, raz po raz wykrzykując: – Dymisja Premiera! Kolejny stukot młotka wypełnił salę. – Brak uzasadnienia – odkrzykiwali Hermani na pierwszym i drugim piętrze. – Cisza! – Naczelny walnął kolejny raz młotkiem, tak że krążek poturlał się i spadł na ławę poniżej. Przez chwilę zapanował spokój, co od razu wykorzystał Zoltan. – Ja mam uzasadnienie! – krzyknął, a wszystkie oczy zwróciły się na niego. Z krzesła na drugim piętrze zerwał się Ishah. – Pojmać go! – rozkazał strażnikom. Tłum automatycznie stworzył mur obronny wokół niego. 210
– Rado Parlamentu! – przemówił Zoltan. – Mam niezbite dowody na to, że reforma jest konieczna, a wraz z nią zmiana Pryncypium. Żądanie Nomen nie zawsze musi zakończyć się śmiercią dawcy, a Laufrzy nie muszą być poddawani septyce. Rozległy się szepty. – Rado! – Zoltan podniósł głos. – Ten oto człowiek, przeciwnik reformacji, który śmie nazywać się Premierem i który zwodził każdego z was, zabił dwóch swoich poprzedników: mojego ojca Józefa Czarnieckiego i przyjaciela Maurycego Majera. Starszyzna zaczęła łypać podejrzliwie na Sułtana Perlisu. – To bardzo mocne słowa, młody człowieku. Twierdzisz, że masz dowody? – Naczelny zabrał głos. – Tak – Podniósł do góry rękę, w której trzymał czarne pudełko. Oczy Ishaha zrobiły się okrągłe jak spodki. – Na tym dysku Maurycy zapisał wszystkie argumenty przemawiające za słusznością reformacji. Naczelny skinął głową. – Proszę podać go mojemu strażnikowi. – Odwrócił głowę do stojącego obok mężczyzny w czerwonym mundurze. Strażnik minął ławy i zszedł bocznymi schodami na sam dół. Tłum się rozstąpił. Zoltan niepewnie podał mu dysk, podnosząc wzrok na Naczelnego. – Ufam, że cały parlament ujrzy jego zawartość – powiedział. – Masz moje słowo. Czy na dysku są również informacje dotyczące zarzutów stawianych Premierowi? – Nie – Zoltan odparł. – Jakie więc masz dowody potwierdzające winę Sułtana Perlisu? – Ja jestem dowodem! – padło z tłumu. – Kto to powiedział?! – Naczelny wychylił się, szukając wzrokiem źródła głosu. Jeden z mężczyzn w habicie zdjął kaptur i maskę. Parlament wydał odgłos zdumienia. Naczelny wraz ze starszyzną wstali. Wyglądali, jakby zobaczyli ducha. – Józef? Ojciec Zoltana ukłonił się i przemówił:.
211
– Członków Rady, którzy przybyli po moim odejściu, informuję, że nazywam się Józef Czarniecki. Za czasów mojej kadencji jako Premiera moja rodzina padła ofiarą zamachu, który zorganizował Ishah Sułtan Perlisu. Odgłosy oburzenia rozległy się w sali. Józef uciszył je uniesieniem dłoni. – Ja i mój syn Zoltan ocaleliśmy, jednak obawiając się o jego życie, zdecydowałem ukryć swoje istnienie przed obecnym Premierem. Starszyzna patrzyła na siebie porozumiewawczo. – Józefie. – Naczelny zwrócił się w jego stronę. – Znamy się od dawna i rad jestem, żeś żyw. Zawsze byłeś prawdziwym Polakiem i prawdomównym Hermanem. Nie widzę powodów, dla których miałbym ci nie wierzyć. – On kłamie! – Ishah poderwał się z ławy. – Straż, proszę przywołać Sułtana do porządku – nakazał Naczelny. – Co z drugim zarzutem? – Rado – zaczął Zoltan. – Jeśli jest taka możliwość, proszę wysłać strażnika do gabinetu Premiera. Tam znajdzie on dowód okrucieństwa i zbrodni, jaka została popełniona na Maurycym na zlecenie Isaha. Sułtan uniósł się z fotela, jednak strażnicy skutecznie go przytrzymali. Naczelny skinął na mężczyznę w czerwieni, a ten udał się w stronę przejścia do pałacu Premiera. Przez kilka minut Parlament wypełniała absolutna cisza, którą od czasu do czasu przerywały ledwo słyszalne szepty. Gdy strażnik powrócił, wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Przeszedł przez tłum i schodkami w górę udał się prosto do Naczelnego. – I co? – Naczelny zakrył dłonią mikrofon i nachylił ucho do strażnika. Z każdym usłyszanym słowem jego oczy robiły się coraz większe, a on coraz bledszy. – Mój Boże… – Echo jego westchnienia rozległo się po sali. Wstał z trudem oszołomiony wiadomością, którą mu przekazano. Łypnął z pogardą w stronę Ishaha, a ten skulił się na krześle. – Szanowna Rado! – Naczelny odchrząknął. – Strażnik mój twierdzi, że w gabinecie Premiera odnalazł… – słowa stanęły mu w gardle. – Sam w to nie mogę uwierzyć… – pokręcił głową z dezaprobatą. –Sułtan posiada spreparowaną głowę Maurycego Majera. Zapadła cisza, którą po chwili przerwały narastające odgłosy oburzenia. – Winny! – Na mury z nim! – Do Gotingam! 212
Skandowali Buntownicy. Starszyzna z wyrazem zniesmaczenia wymieniała uwagi, łypiąc oskarżycielsko na Ishaha. Naczelny usiadł i uderzył młotkiem w biurko. – Rado głosujmy! Niniejszym oskarżam Ishaha Sułtana Perlisu o usiłowanie zabójstwa Józefa Czarnieckiego. Kto jest za, proszę podnieść rękę. W ułamku sekundy wszystkie ławy wypełniły się lasem rąk. – Kto jest przeciw? Nie widzę. Kto się wstrzymał? Nie widzę. – Naczelny zanotował coś w wielkiej księdze. – Niniejszym oskarżam Ishaha Sułtana Perlisu o morderstwo i zbeszczeszczanie zwłok Maurycego Majera. Kto jest za, proszę podnieść rękę. Wszystkie dłonie uniosły się do góry. – Kto jest przeciw? Nie widzę. Kto się wstrzymał? Nie widzę. Naczelny odchrząkną i podniósł głos. – Niniejszym uznajemy Ishaha Sułtana Perlisu za winnego postawionych mu czynów i skazujemy na powieszenie na murach Gotingam i pozostawienie go tam aż do jego śmierci. – To nie ja! – zawołał Ishah. – To Wira. Moja córka, ona jest wszystkiemu winna. Po sali rozszedł się pomruk dezaprobaty. Naczelny zastukał ponownie młotkiem wyraźnie oburzony zachowaniem Sułtana. – Wobec ponownych zarzutów zarządzam śledztwo w celu zebrania dowodów przeciw Wirze Ishah – oświadczył. – Zabrać skazanego. Ogłaszam przerwę na weryfikację materiałów z dysku.
– No panowie, zdrowie! – Moses uniósł kufel jasnego piwa. – Zdrowie! – zawtórował mu Kasjan. – Za nowego Premiera! – dodał Musoke. – Za nowe Pryncypium! – Zoltan dołączył ze swoim kuflem i wszystkie cztery stuknęły się w powietrzu, po czym niemal połowa ich zawartości trafiła do męskich gardeł.
213
– Myślisz, że twój ojciec poradzi sobie w roli Premiera? – Moses odstawił piwo. – W końcu przez kilkanaście ostatnich lat żył na odludziu. Zoltan wyciągnął nogi pod stolikiem. – To twarda sztuka, choć faktycznie się zmienił. Zelżał. Kiedyś to był człowiek gorączka. – Przynajmniej wiemy, po kim to masz. – Musoke zaśmiał się i szturchnął go łokciem. Zoltan zapatrzył się przed siebie. – Zastanawiam się raczej, czy Rada znajdzie dowody przeciw Wirze – powiedział. – Mają twoje zeznania. Zawsze też mogą powołać na świadków nas i Anielę – odparł Musoke. Zoltan zgromił go wzrokiem. – Nie będę ciągać Anieli na żadne zeznania. – Faktycznie, trzeba na nią uważać, skoro Wira wciąż jest na wolności. Wariatka może się zemścić. – Wiem. To nie daje mi spokoju. – Zoltan upił łyk piwa. – Co w ogóle u Anieli? Jak się czuje? – odezwał się Kasjan. – Wciąż nie chce mnie widzieć. Rozmawiam tylko z jej matką. Kasjan obrócił powoli kufel w dłoniach. – Może z nią pogadam? – zaproponował. – W sumie dawno się nie widzieliśmy przez to całe zamieszanie w Parlamencie. – Szukał aprobaty w twarzach kompanów. – Pogadasz? – Zoltan uniósł podejrzliwie brew. – A niby o czym? – No… O jej uczuciach. Zoltan zerwał się z krzesła i zajrzał Kasjanowi w oczy. – Chyba się zapominasz – warknął mu w twarz. – To, że aktualnie Aniela nie chce mnie widzieć, nie oznacza, że masz do niej jakiekolwiek prawo. Kasjan wstał, przybierając postawę do walki. – Ej, chłopaki! – Musoke rozdzielił ich ramieniem. – No co wy? – Jesteś idiotą, Zoltan. – Kasjan rzucił mu wrogie spojrzenie. – Chciałem z nią porozmawiać o jej uczuciach do ciebie. – Pewnie – prychnął Zoltan. – Moses mi mówił, jak się zaprzyjaźniliście w Malezji. Kasjan przeniósł zdumione spojrzenie na Ugandczyka. Ten uniósł dłonie w poddańczym geście 214
– No zaprzyjaźniliście się przecież, nie?– Tak, ale nic poza tym. – Lepiej się do niej nie zbliżaj – ostrzegł Zoltan. – Jak sobie chcesz. – Kasjan usiadł i założył ręce na piersi. – Chciałem tylko pomóc. Zoltan burknął coś pod nosem, opadł na krzesło i jednym haustem dopił piwo do końca. Atmosfera wyraźnie zgęstniała. – To co, zagramy partyjkę? – Moses przetasował karty i zaczął rozdawać. Grali tak do piątej nad ranem, wypijając hektolitry piwa, kłócąc się, kto ile dobrał kart, a kto oszukał i ciesząc się z wygranych jak małe dzieci. Gdy zaczęło już świtać, Moses wezwał taksówkę. – Nie jedziesz z nami? Taksiarz nas odstawi i podrzuci cię dalej do Arkan. – Nie. Antoni mnie odbierze. – Dobra. Trzymaj się, brachu. – Moses poklepał go po plecach i wsiadł do taksówki. Zoltan został sam na pokrytej topniejącym śniegiem ulicy i zadzwonił do Antoniego. Czuł się strasznie. Już dawno tyle nie wypił, ale to nie alkohol był przyczyną jego podłego nastroju. To, że Aniela nie chciała go widzieć, odbierało mu jakąkolwiek chęć do życia. Co z tego, że bywał u niej nawet dwa razy w tygodniu, skoro ani razu nie ujrzał jej twarzy, ani nie usłyszał słowa z jej ust. Gdy przyjeżdżał, otwierała mu jej matka, informując, że dziewczyna ma się dobrze, ale wciąż nie ma ochoty go widzieć. Za każdym razem wracał do domu z niczym. Zatracał się wtedy w pracy, reaktywując firmę i wracając do dawnego życia. Z tym że jego życie nie było takie, jak kiedyś. Było trudniejsze. Bez septyki każda emocja przepływała przez Zoltana jak prąd wartkiej rzeki i wirowała w jego żołądku jak cyklon. Każdą sytuację, w którą się angażował, przypłacał nieprzespaną nocą albo piekielnym bólem głowy. Cholernie trudno było czuć. Jego myśli codziennie krążyły wokół Anieli. Czy jest bezpieczna, jak się czuje, czy mu wybaczyła? Dzwonił do niej co drugi dzień, ale odrzucała połączenie. Wsiadał więc do auta i jechał do Bystrej. Gdy tylko naciskał dzwonek w drzwiach, Aniela chowała się w swoim pokoju jak przed łotrem, który zamierza ją skrzywdzić. Szczerze powiedziawszy, miał już tego dosyć. Nie uczynił nic, co zasługiwało na traktowanie go jak potwora. Chciał się zmienić. Dla niej. Chciał ją chronić. Czy to nie wystarczyło? Co jeszcze miał, do diabła, zrobić?
215
Znów w jego głowie zabrzmiał ten sam szept, który nie dawał mu spokoju: Musisz ją chronić. Zoltan zacisnął pięści z bezradności. W obecnej sytuacji przychodziło mu do głowy tylko jedno rozwiązanie. Gdy tylko Antoni podjechał, Zoltan wsiadł do samochodu i powiedział: – Zawieź mnie do niej. Lokaj spojrzał na niego zaskoczony. – Ale jest piąta rano, pewnie śpią, a ty jesteś... – Jedź. Na wsi wstają z kurami. Nie mylił się. Gdy tylko podjechali pod dom Anieli, ujrzał zapalone światło w kuchni. Odetchnął ciężko. – Naszykuj mi koszulę, spodnie, bieliznę, przybory do golenia i laptopa. Zadzwonię wieczorem – rzekł pośpiesznie do Antoniego. – Wyjeżdżasz? – Lokaj spojrzał zaskoczony. – Takie małe agrowczasy. – Otworzył drzwi i wysiadł. Antoni pokręcił głową. – Och, dzieciaku, tylko pogorszysz swoją sytuację – westchnął i odjechał. Gdy Zoltan podchodził do werandy, zaszumiało mu w uszach, a świat zawirował pod stopami. Wyciągnął dłoń, by nacisnąć dzwonek i ku swojemu zdziwieniu zauważył, że w niego nie trafił. Spróbował ponownie. Wewnątrz rozległ się odgłos imitujący śpiew ptaka. Zoltan oparł się o futrynę, czekając na otwarcie drzwi. I tym razem, tradycyjnie, otworzyła mu Jadwiga. – Zoltan?– Muszę z nią porozmawiać. – Anieli nie ma. Poszła wydoić krowy. – Krowy… – Zoltan zmrużył oczy, jakby miał problem z kojarzeniem. – W oborze? Matka Anieli skinęła głową. Zoltan odwrócił się i ruszył przez mały ogródek w stronę drewnianych zabudowań. – Uważaj na psy! – zawołała za nim, lecz zdążyła już go dopaść zgraja pięciu kundli. Dwa małe złapały go za nogawki, warcząc zaciekle, jeden duży skoczył mu na pierś, a dwa pozostałe zaczęły obszczekiwać go jazgotliwie z odległości półtora metra. Nim Zoltan zdołał się od nich opędzić, rozległ się donośny gwizd. 216
– Tupek, Mania, Lipi do nogi – padła komenda. Aniela w dżinsach, zimowej kurtce i z metalowym wiadrem w ręce wyszła z obory. Psy niechętnie odstąpiły od intruza i podbiegły do właścicielki.. – Nie powinnaś dźwigać – Zoltan ruszył w jej stronę. – Jest puste. Zestresowałeś mi krowę. – Podążyła w stronę domu, omijając go szerokim łukiem,. Psy nie odstępowały jej na krok. Zoltan udał się za nią. – Musimy porozmawiać – powiedział do jej pleców. – Nie mamy o czym. – Mamy. O nas. – Chwycił ją za rękę. – Puść mnie. – Jej słowom zawtórowało warczenie psów. Zoltan nie posłuchał. – Nie ignoruj mnie. Nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie. – Zbliżył się do niej. Aniela odchyliła się z niesmakiem. – Jesteś pijany. – Wypiłem z chłopakami odrobinę – Zrobił kwaśną minę. – Odrobinę? Śmierdzi od ciebie jak z gorzelni. Po co tu przyszedłeś? – Do ciebie. – Ale ja ciebie nie potrzebuję. – Ale ja potrzebuję ciebie. – Nachylił się w jej stronę. Aniela zastygła, wpatrując się w jego błyszczące oczy. Poczuła, jak jej serce bije coraz szybciej. Zoltan przyciągnął ją do siebie i zbliżył do jej ust. Jęknęła z rezygnacją, wsunęła dłoń pomiędzy ich twarze i odepchnęła go. – Alkohol uderzył ci do głowy. Jak się tu dostałeś? Chyba nie prowadziłeś w takim stanie? – W jej głosie zadźwięczała niespokojna nuta. – Antoni mnie przywiózł. – Aha. Więc niech Antoni zabierze cię z powrotem – odrzekła i ruszyła w stronę domu. – Już pojechał. Nie mam, jak wrócić. – Zoltan z trudem dotrzymywał jej kroku, stwierdzając, że Aniela jak na ciężarną zadziwiająco szybko się porusza. – Dwa kilometry stąd jest przystanek PKS. Szerokiej drogi. – Otworzyła drzwi werandy. Zoltan przytrzymał je nogą. 217
– Nigdzie nie wracam – oświadczył. Aniela postawiła wiadro na werandzie i spojrzała na niego, jakby nie dosłyszała. – Słucham? – Zostaję tutaj. Wieczorem Antoni przywiezie moje rzeczy. Dziewczyna zaśmiała się jak z dobrego dowcipu. – Nie wiem, co piliście, ale to nie posłużyło twojej głowie. – Jestem ojcem twojego dziecka, czy chcesz tego czy nie i nie zamierzam się stąd nigdzie ruszać, dopóki nie urodzisz. Potem przeprowadzimy się do mnie – oświadczył całkiem poważnie. Nie wierzyła własnym uszom. – Ty mówisz serio. – Tak. – Zwariowałeś. Nie rozumiem, co chcesz tym wskórać? Tylko pogarszasz sytuację między nami. – A może być gorzej? Przecież i tak mnie nienawidzisz. Aniela poczuła, jak żołądek jej się skręca. Tak naprawdę wciąż nie wiedziała, co czuje. Nienawidzić to mocne słowo, ale przecież sama go użyła. Co prawda, w złości, ale jednak powiedziała: Nienawidzę cię. Za każdym razem, gdy Zoltan dzwonił, odrzucała połączenie. Gdy przyjeżdżał, chowała się w swoim pokoju, żałując, że nie potrafi podjąć ostatecznej decyzji względem niego. Miotała się i męczyła sama ze sobą. Matka i Pola twierdziły, że to przez hormony, ale ona wiedziała, co jest przyczyną – jej wizje. Widziała w nich Zoltana i siebie z dzieckiem na ręku. Słyszała w głowie głos szepczący: Wybacz mu, przecież go kochasz. Lecz ona wiedziała, że nie powinna nazywać swoich uczuć miłością. Być może zauroczeniem, opętaniem, utratą rozumu, a nawet szaleństwem. Bo na pewno nie było normalnym unikanie Zoltana, a następnie obserwowanie z okna, z walącym sercem, jak odjeżdża. Teraz, gdy stał tak blisko, miała miękkie kolana, a serce trzepotało jej w piersi. Jakaś część niej pragnęła jego obecności jak roślina słońca, jak ryba wody, jak człowiek powietrza. Tylko że Aniela była zbyt dumna. Obawiała się, że gdy podaruje Zoltanowi swoje serce, on je złamie na zawsze. A ile razy człowiek może sklejać swoje serce na nowo? Mimo że prosiła go wielokrotnie, by opuścił jej dom, krzyczała, groziła i szantażowała, nie ustąpił. Rozlokował się u niej w pokoju jak u siebie i kazał Antoniemu do218
starczyć pościel, poduszkę i karimatę, a samochód zostawić pod płotem. Biedny lokaj był wyraźnie zniesmaczony perspektywą powrotu do Arkan zdezelowanym autobusem. – Będę spał na podłodze obok twojego łóżka – oznajmił Zoltan, układając pod wieczór swoje koszule w jej szafie. – Nie ma mowy. – Założyła ręce na piersi. – Poza tym moja mama na pewno nie pozwoli, żebyś tu nocował. – Dlaczego? – Bo to nie przystoi, bo… bo… – Bo możemy pójść razem do łóżka i zajdziesz w ciążę? – dokończył z ironicznym uśmieszkiem. – Uhh! – Aniela tupnęła ze złością i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Weszła do kuchni, dorwała się do butelki wody mineralnej i zaczęła pochłaniać jej zawartość ogromnymi haustami. Jadwiga, która właśnie kroiła warzywa na sałatkę, zerknęła na nią z ukosa. – Chcesz porozmawiać? Aniela tylko zaprzeczyła głową przyssana do butelki, jakby nie piła przez tydzień. W końcu odstawiła ją na blat, oddychając przy tym szybko. – Dlaczego się tak na niego zawzięłaś? – Matka spojrzała na nią i przekroiła jajko na pół. – Bo mnie oszukał. – Okłamał cię? – Nie powiedział prawdy. Matka poszatkowała żółtko i zgarnęła je do miski. – Zranił cię... – Zerknęła na córkę ze zrozumieniem. – I to bardzo. – Ale przeprosił? – zgadywała i szło jej całkiem nieźle. – Powiedzmy. – A ty się boisz, że znów cię zrani? Aniela oparła się plecami o blat i poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. – Tak. Jadwiga odłożyła nóż. – Anielo, nie da się przeżyć życia bezboleśnie. Zresztą sama to wiesz. Cierpiałyśmy po stracie ojca, potem Jonasza. 219
– Ale to była śmierć, a na nią nie mamy wpływu. Musimy się z nią pogodzić. – Tak samo jest z krzywdą, którą wyrządzają nam inni ludzie. – Mamo, co ze mną jest nie tak? Gdy tylko się zakocham, ktoś łamie mi serce. Najpierw Bernard, a teraz Zoltan… – Oj, dziecko. – Mama pogłaskała ją po głowie i pocałowała. – Ludzie, nawet jeśli się kochają, czasem się ranią. Taka już nasza natura. Ważne byśmy potrafili się pogodzić i naprawić szkody, jakie wyrządziliśmy. Bernard nas okradł, oszukał i uciekł, nie okazując żadnej skruchy, ale Zoltan… – westchnęła. – Nie wiem, czym cię uraził, ale przejeżdża tu co drugi dzień i najwyraźniej chce ci pokazać, że mu zależy. Tylko ty musisz mu na to pozwolić. Jesteś mądrą i rozsądną dziewczyną. Wierzę, że nie oddałabyś mu siebie, gdybyś nic do niego nie czuła. Aniela dotknęła dłonią brzucha. – A co, jeśli to było chwilowe zauroczenie? – To już ty musisz osądzić. Wykorzystaj te chwile z Zoltanem, skoro już tutaj jest. Patrz na niego, rozmawiaj z nim, a przede wszystkim słuchaj, co podpowiada ci serce. – Pocałowała ją w czoło i przytuliła mocno. Tej nocy Aniela nie mogła zasnąć. Przerzucała się boku na bok, wkładała sobie poduszkę między kolana, odkrywała się, by po sekundzie zakryć z powrotem. Serce jej waliło jak szalone, a po głowie krążyła jedna myśl, że on leży tuż obok na podłodze. I chyba też miał kłopot z zapadnięciem w sen, bo wzdychał ciężko, przekręcał się to na brzuch, to na plecy. Niepotrzebnie w ogóle z nim rozmawiała, gdy niespełna pół godziny wcześniej wszedł do jej pokoju bez koszulki, w samych bokserkach, z mokrą głową i drobnymi kropelkami wody na barkach. Spojrzał wtedy na nią tak, że zabrakło jej tchu i podniósł ręcznik do kruczoczarnych włosów. – Nie śpisz jeszcze? – zapytał, przetarł głowę dynamicznym ruchem i rzucił ręcznik na krzesło. – Jak widzisz. – Aniela przekręciła się na bok, obserwując, jak Zoltan kładzie się na podłodze. Gdy tylko się położył, zgasiła lampkę na szafce nocnej. – Dobranoc – powiedziała. – Ostatni raz spałem na podłodze w Bursie Hermanów – odezwał się.– Mhm – mruknęła obojętnie. – Nie sądziłem, że kiedyś jeszcze będę musiał znosić taką niewygodę. – Sam tego chciałeś. 220
– W zasadzie to chciałem spać z tobą w łóżku. Aniela poczuła, jak płoną jej policzki. – Niedoczekanie twoje – odparła. Zoltan zignorował jej odpowiedź i od razu dodał: – Stwierdziłem jednak, że będzie mi zbyt ciasno. Nie, żebyś zajmowała w obecnym stanie całe łóżko. Aniela usłyszała dźwięk rozbawienia w jego głosie. Sięgnęła po jasiek i rzuciła nim w Zoltana. – O! Tej części posłania mi brakowało. Dzięki. Prychnęła i przekręciła się na bok. Wiedziała, że teraz prędko nie zaśnie. Ciśnienie jej podskoczyło, aż pulsowała cała szyja. Nie wyśpi się dzisiejszej nocy. Nie, gdy on jest obok. Pocieszające jednak było to, że Zoltan też nie mógł zasnąć. Skoro świt obudziło ich pianie koguta. Aniela otworzyła oczy i przeciągnęła się, zerkając ukradkiem na Zoltana. Spał. Wstała i cichutko podeszła do szafy, wyciągając ubrania. Poczuł powiew powietrza, gdy przechodziła obok. Uchylił nieznacznie powieki. Jego serce zabiło mocniej, a ciało zareagowało wręcz boleśnie. Gdyby ktoś jeszcze rok temu powiedział mu, że piegowata dziewczyna w zaawansowanej ciąży, w koszuli nocnej w łączkę rozbudzi w nim ochotę na seks, uznałby go za obłąkańca. Aniela zabrała ubrania i poszła do łazienki, a wtedy Zoltan zerwał się szybko na nogi. Za szybko. Poczuł ból rozsadzający czaszkę. Ogarnęło go niewyobrażalne pragnienie. Wody! Wszystko wskazywało na to, że ma ogromnego kaca. Ubrał się, spryskał pierś perfumami z zamiarem umycia się po śniadaniu i wyszedł z pokoju, kierując się w stronę kuchni. Jadwiga siedziała przy stole i piła poranną kawę. – Dzień dobry – powitała go, gdy tylko przekroczył próg. – Bry… – Zoltan przesunął dłonią po twarzy. – Woda? – zapytał ochrypłym głosem. Mama Anieli wskazała na sześciopak wody mineralnej, stojącyh na blacie. – Cała zgrzewka? – Zoltan podszedł i odkręcił butelkę. – Aniela ma teraz ogromne pragnienie. – Chociaż to nas łączy. – Zaczął pić łapczywie, aż opróżnił ją całkowicie. 221
Od razu poczuł się lepiej i zgłodniał. – Mogę? – Wskazał na lodówkę. – Oczywiście. Bierz to, na co masz ochotę. Otworzył drzwiczki, porozglądał się po wnętrzu i zaczął wyjmować produkty: boczek, słoninę, jajka, masło. – Jajecznica? – Jadwiga spojrzała na niego znad kubka. – Skusi się pani? – Oczywiście. Zoltan pokroił mięso w kawałeczki, poszatkował cebulę i wrzucił wszystko na rozgrzane masło, a gdy boczek się zrumienił, zaczął wbijać jajka. – Mamuś, ale cudnie pachnie… – odezwał się głos Anieli. Dziewczyna weszła z korytarza do kuchni i stanęła jak wryta. – Uhm. Zoltan. Myślałam, że śpisz. – Cześć – odpowiedział, mieszając łyżką jajka. Aniela podeszła do lodówki i wyciągnęła wędzonego śledzia. Zoltan zerknął na nią z ukosa. – Zamierzasz to jeść? – zapytał. – A co? Coś z nim nie tak? – powąchała rybę, oglądając ją dokładnie. Zoltan zamieszał ostatni raz i wyłączył gaz. – Raczej niezbyt komponuje się z jajecznicą – odparł i przeniósł wzrok na matkę Anieli. – Talerze? – zapytał. – Górna szafka – odpowiedziała Jadwiga. Przybliżył się do Anieli i sięgnął ręką ponad jej głowę. Jego bliskość i męski zapach sprawiły, że jej żołądek wykonał salto. Zoltan wyjął trzy talerze i podał je Anieli. – Nakryjesz? Aniela bez słowa odebrała je z jego rąk, wyjęła z szuflady widelce, położyła na stole i usiadła. Matka obdarowała ją znaczącym uśmieszkiem i przeniosła wzrok na Zoltana, który podchodził do nich z wypełnioną po brzegi patelnią. – Wygląda pysznie – powiedziała Jadwiga i mrugnęła do córki, jakby chciała powiedzieć: Widzisz, jak się chłopak stara?
222
Upłynął tydzień. Aniela musiała przyznać, że Zoltan naprawdę się starał. Nie był może wylewny i przesadnie miły, jak to on, ale gołym okiem można było dostrzec, że się zmienił. Przede wszystkim nie burczał już arogancko, nie rozkazywał i nie palił, chociaż Aniela widziała, że wychodzenie z nałogu kosztuje go wiele nerwów. Zbliżała się wiosna, a ona przyzwyczaiła już się do obecności Zoltana, który odciążał ją w pracach w gospodarstwie. Było jej go nawet żal, że po ciężkim dniu sprzątania w oborze musiał spać na niewygodnej podłodze. Coraz częściej, gdy leżąc wieczorem na swoich posłaniach, wspominali miniony dzień, miała ochotę zaprosić go do swojego łóżka. Ale za każdym razem gasiła światło i mówiła dobranoc. Tak też zrobiła tego wieczoru. Sen jednak nie nadchodził. Wierciła się, przekręcając z boku na bok i zerkając ukradkiem na podłogę w stronę Zoltana. – Śpisz? – zapytała szeptem. – Uhm. Zagryzła wargę. – A wygodnie ci? Zoltan odwrócił się w jej stronę. Światło księżyca wpadające przez okno oświetlało twarz Anieli, tak urokliwie, że Zoltan poczuł, jak przyśpiesza mu tętno. Patrzyli na siebie w milczeniu i wyczekiwaniu, aż któreś zrobi pierwszy krok. Nagle ich uszu dobiegło głośne tupanie z korytarza. Aniela podniosła się na rękach. Usłyszała ponownie tupnięcie, tym razem mocniejsze. – Mamo? Odpowiedział jej dudniący odgłos kroków za drzwiami. Zoltan zerwał się z posłania. Przyłożył sobie palec do ust na znak, by Aniela zachowała ciszę. Potaknęła głową. Podszedł do swojego plecaka, rozsunął dolny ekspres i wyjął pistolet, który błysnął w jego dłoni. Dziewczyna otworzyła szeroko oczy i napotkała spojrzenie Zoltana, mówiące: Nie bój się. Zakradł się powoli do drzwi i otworzył je bezdźwięcznie. Stanął w progu niczym zaczajony tygrys, który ciemną nocą poluje na ofiarę. – Stój! – krzyknął i ruszył biegiem. Aniela zadrżała. Nasłuchiwała kroków dudniących na korytarzu, po których rozbrzmiał dźwięk szarpaniny i uderzania o drzwi. Usłyszała krzyk Jadwigi. 223
– Mamo? – Odsłoniła kołdrę. Nie zdążyła wstać. W jej pokoju rozległ się brzdęk tłuczonej szyby. Przeniosła wzrok w stronę okna. – Zoltan! – krzyknęła. Było już za późno na ratunek. Kobieta w czerni zeskoczyła z parapetu i dopadła do niej jak pantera. Jej oczy pałały żądzą krwi, a dłoń zaciskała się na czarnej rękojeści noża. Aniela wstrzymała oddech na widok pobłyskującego ostrza. Serce podskoczyło jej do gardła. Nie zdążyła nawet otworzyć ust, gdy usłyszała: – Giń, suko! – złowieszczy syk wypłynął z morderczo wykrzywionych ust. Kobieta zamachnęła się i z całych sił wbiła nóż w zaokrąglony brzuch. – Nie! – krzyknęła Aniela. Rozrywający ból przeszył ją od pasa w dół. Krew momentalnie rozlała się na białą pościel. – Dziecko… – Aniela zawyła z rozpaczy. W oczach Wiry zapłonął piekielny ogień. Podniosła głowę w chwale zwycięzcy, lecz nagle jej twarz wykrzywił grymas. – Poczekaj! – zdołała zawołać, gdy rozległ się odgłos strzału. Chwyciła się za pierś i spojrzała na poplamioną czerwienią dłoń. Z niedowierzaniem podniosła oczy na swego zabójcę i padła na podłogę. – Aniela! – Zoltan rzucił broń na łóżko i dobiegł do dziewczyny. Ucisnął dłońmi ranę, tamując krew, która litrami wyciekała z jej brzucha. Aniela po raz pierwszy widziała, by tak mocno trzęsły mu się ręce. Naprawdę mu zależy – pomyślała i poczuła, jak przyjemne ciepło ogarnia jej ciało, a oczy zachodzą mgłą. – Aniela? – Zoltan uniósł jej głowę. – Nie wolno ci zemdleć, słyszysz? – Jego słowa brzmiały niczym echo w głuchym lesie. – Boże! Moje dziecko! – krzyk Jadwigi dotarł do niej jak spod ziemi. – Proszę mi pomóc – usłyszała stłumiony głos Zoltana i poczuła, jak coś unosi ją ku górze. Nie poddawaj się – nakazał jej znajomy szept. Aniela jednak zamknęła powieki. Ujrzała małego Jonasza, jak roześmiany z drewnianym mieczem bawi się w berka na słonecznej łące. Zoltan chwyta chłopca w ramiona, unosi w powietrze i obraca się z nim wkoło. Ich oczy błyszczą, twarze promienieją, ciała
224
kipią z radości, a ona widząc ten obrazek, jest najszczęśliwszą kobietą na świecie. Nagle z nieba, niczym w teatrze spadła ciężka kurtyna. Wraz z nią nastała mroczna czerń.
– Oszalałeś!? Każesz mi wybierać?! – krzyczał Zoltan na ordynatora w szpitalnym korytarzu. – Zaczęliśmy cesarskie cięcie. Dziewczyna się wykrwawia. Może nie przeżyć. Musimy wiedzieć, kogo mamy ratować pierwszego? – wyjaśnił lekarz. Zoltan wsunął palce we włosy, jakby zamierzał je sobie wyrwać. – Musimy wiedzieć… – doktor zwrócił się do Zoltana. – Aniela – powiedział i zadrżał mu głos. – Ratujcie matkę. Jadwiga zapłakała i usiadła w rzędzie krzeseł. Zoltan podszedł do niej na chwiejnych nogach, opadł na siedzenie i pochylił głowę. Może nie przeżyć… Zadźwięczało mu w uszach jak złowieszczy gong. Opanował go tak przeszywający ból w piersi, że najchętniej wyrywałby sobie serce, byle więcej nie czuć. Sekundy płynęły mu jak minuty, a minuty zdawały się trwać godzinami. Nie mógł usiedzieć. Chodził. Krążył jak niespokojny zwierz w klatce, w tę i z powrotem, jakby zamierzał rzucić się na drzwi z napisem „sala operacyjna”. Dobijał się myślą, że to przez niego ona tam jest. Że Wira mściła się na nim, a cierpi Aniela i jej syn. Jego syn. Jęknął boleśnie, jakby wbito mu sztylet w plecy. Co miał czynić? Obiecał już pieniądze wszystkim w tym przeklętym szpitalu, od których mogło zależeć życie Anieli i dziecka. Mógł tylko czekać, a to dobijało go najmocniej. Brak kontroli. Gdy po raz setny minął zielone drzwi z mleczną szybą, jego oczy napotkały znajomą postać. Młody Herman, którego poznał niespełna miesiąc temu, dostrzegł go z końca korytarza i kroczył teraz niepewnie w jego stronę. Zoltan wstrzymał oddech. Nie. Tylko nie ona. Herman z bladym obliczem podszedł do Zoltana, a ten zacisnął szczęki, jakby szykował się na odparcie ataku. – Zoltan. – Herman skinął głową. 225
– Czego chcesz? – Mam dla ciebie polecenie znalezienia biorcy. Zoltan czuł, jak pot występuje mu na czoło. – Mogłeś poczekać, a nie szukać mnie po szpitalach. Młody Herman spuścił wzrok. – Nie mogłem – wyjaśnił. – Sprawa jest pilna, a dawca jest tutaj… – zawahał się przez chwilę. – I właśnie umiera. Zoltan nie chciał wierzyć jego słowom. – Mój ojciec cię przysłał? – Tak, Nomen Toma żąda zmiany. – Nomen Toma? Herman potaknął. – Dawca jest piętro wyżej, nazywa się Tomasz Jaskulski – oznajmił. Zoltan wypuścił głośno powietrze. Uszło z niego całe napięcie. Herman spojrzał na niego, nie pojmując skąd u Laufra tak niespotykana reakcja, po czym odchrząknął i zaczął mówić dalej: – Rozmawiałem z dawcą tydzień temu, był już w ośrodku, miał terapię, ale nic nie pomogło. Nomen nie chce żyć w ciele chłopaka, który zamiast kanapki zjada dopalacza. Na tego dzieciaka nic nie działa – wyznał z posępną miną. – On po prostu chce się zaćpać na śmierć. – Trafiłeś na zły moment. Sprawa musi poczekać. – Ale… – To musi poczekać – powtórzył zdecydowanym głosem. – Idź już – Zoltan odprawił go skinieniem głowy. Herman odszedł ze spuszczoną głową, a Zoltan poczuł wyrzuty sumienia, że go tak potraktował. Ale nie miał teraz czasu, nie kiedy… Zielone drzwi uchyliły się i w ich progu pojawił się ordynator. Zoltan odwrócił się w jego stronę, czując się jak skazaniec, któremu mają odczytać wyrok. Jadwiga zerwała się z krzesła i podeszła do nich nerwowym krokiem. Lekarz westchnął ciężko z nieodgadnionym wyrazem na twarzy. – To była bardzo ciężka operacja. Dziewczyna… – Serce Zoltana znieruchomiało. – Omal jej nie straciliśmy, ale miała ogromną wolę życia. Jest stabilna. Serce Zoltana ponownie zaczęło bić.
226
– Dziecko natomiast…– Doktor zawiesił głos. – To wcześniak, ma spory niedobór masy ciała i żółtaczkę. Jest w inkubatorze, ale dobrze mu rokujemy. Jadwiga rzuciła się Zoltanowi na szyję, ale on stał bez ruchu, jakby nie dowierzał. – Dziękuję, doktorze. – Matka Anieli uścisnęła lekarza. – Dziękuję. Zoltan odetchnął. Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń ordynatorowi. – Dziękuję – powiedział i nagle zdał sobie sprawę, że nie wymawiał tego słowa od osiemnastu lat. Pieniądze w polskiej służbie zdrowia czynią cuda. Aniela z ośmioosobowej sali poporodowej z łazienką na korytarzu, po uiszczeniu przez Zoltana stosownej darowizny na rzecz szpitala i wręczeniu kilku kopert wybrednym położonym, została przewieziona do ustronnej jedynki z toaletą, prysznicem i telewizorem. Przemiła pani doktor neonatolog pozwoliła im nawet zobaczyć dziecko, przywożąc je w małym inkubatorze do sali, bo Aniela jeszcze nie mogła wstawać po operacji. Gdy ujrzała małego człowieczka, którego twarz, choć drobna i pomarszczona, była jej tak dobrze znana, łzy stanęły jej w oczach, a na myśl przyszło jedno słowo: – Jonasz… Zoltan podniósł na nią wzrok i ich spojrzenia się spotkały. – Jonasz Czarniecki – Aniela powiedziała i roześmiała się przez łzy. – Mam tak napisać w jego karcie? – spytała lekarka. – Tak – odpowiedział Zoltan. – Dajecie mu mleko, które odciągam? – Aniela zwróciła się do pani doktor. – Oczywiście, to teraz dla niego najwartościowszy pokarm. Niedługo będzie mógł opuścić inkubator, a wtedy przystawi go pani do piersi. – Już się nie mogę doczekać, kiedy wyrzucę ten laktator. To takie mechaniczne… – Ale dzięki niemu pani syn dostaje to, co najlepsze – wyjaśniła. – Muszę go już zabrać na naświetlanie – dodała. – Pewnie jutro już pani wstanie i będzie mogła do niego sama chodzić. – Mam taką nadzieję. Dziś już nawet usiadłam – odparła dumnie. – Cieszy mnie to bardzo. A teraz będziemy już jechać. Zoltan dotknął ręką inkubatora, jakby chciał pogłaskać małego Jonasza, a wtedy Aniela położyła swoją dłoń na jego i uścisnęła mocno. Zoltan poczuł ukłucie w sercu. – Dobranoc – pożegnała się lekarka, wyjeżdżając z inkubatorem. 227
– Dobranoc. – Zoltan zamknął za nią drzwi na klucz, po czym ze zbolałą miną usiadł na łóżku tuż przy Anieli. – Co ci jest? Nie cieszysz się? – Aniela przechyliła głowę. – Przecież jest taki śliczny, malutki, taki nasz. – Przeze mnie leży w inkubatorze – wyznał. – Co ty opowiadasz? – Gdyby nie ja, Wira nie zrobiłaby ci krzywdy. – Zoltan, gdyby nie ty, Jonasza nie byłoby teraz ze mną – Położyła dłoń na jego policzku. – Miałeś rację – powiedziała. – Gdy tylko go zobaczyłam, poczułam ulgę. Nie wyobrażam sobie, by cząstka mojego brata mogła być teraz gdzieś indziej, niż w nim, niż przy mnie, niż przy nas. – Przesunęła dłoń w stronę karku i przyciągnęła Zoltana do siebie. Ich usta się spotkały. Tak gorące i tak spragnione swojej bliskości. Zoltan rozpostarł dłonie po obu stronach jej głowy i pogłębił pocałunek. – Chyba musimy z tym poczekać – Ostrożnie się wycofał. Aniela jedynie potwierdziła skinieniem głowy. – Będę na leżance obok – oznajmił. – Posiedź przy mnie jeszcze chwilę – poprosiła. Zoltan wziął ją za rękę. Czuł, jak szczęście wypełnia jego serce. Serce, którego przecież nigdy nie miał.
Pierwsze dwa i pół tygodnia połogu upłynęły Anieli pod znakiem prastarego powiedzenia ludowego: Cierp ciało, jak ci się chciało. Rana bolała ją niemiłosiernie, brodawki przybrały kolor krwistej czerwieni. Karmienie piersią jest najlepszym sposobem żywienia niemowląt – Aniela wmawiała sobie poradę położnej ze szpitala. I wierzyła całym sercem, że tak jest naprawdę. Jednak, gdy tylko przystawiała Jonaszka do obolałych piersi, odnosiła wrażenie, że formułę tę wymyślił rząd wrogiego państwa pragnący wyniszczenia polskich rodzicielek, a co za tym idzie całkowitego wybicia mieszkańców naszego pięknego kraju. Na domiar złego mały dostał wysypkę na całym ciele i biegunkę. Zoltan poruszył piekło i ziemię. Wszystkie rady nietanich profesorów pediatrii brzmiały: Matka niech karmi piersią i przejdzie na dietę bezmleczną. Pierwsze tygodnie macierzyń228
stwa i jego uroków przysłoniły Anieli rozognione brodawki, stany zapalne sutków, dieta cud w postaci ryżu, indyka i marchewki, i bezwarunkowe zniewolenie – bo przecież trzeba karmić na żądanie. Przynajmniej Zoltan stanowił dla niej spore oparcie. Nocą podawał jej Jonaszka do łóżka, za dnia przewijał go i nosił do odbicia, a wieczorami kąpał. Anieli nie chciało się wierzyć, że z taką łatwością i zręcznością przychodzi mu mycie tak drobnej, bo niespełna trzykilogramowej istotki. Sześć tygodni połogu upłynęły im więc na nauce obsługi noworodka, nieprzespanych nocach i zgrzytach. Starali się dopasować do nowej sytuacji, która uświadomiła im, że ich potrzeby zostały całkowicie wyparte przez małego człowieczka, który pojawił się w ich życiu i wywrócił je do góry nogami. Rana Anieli goiła się, brodawki się zahartowały, a Jonaszek rósł jak na drożdżach. Tylko oni czuli, że rozpaczliwie brakuje im czasu dla siebie. Chociaż godziny samotności tylko we dwoje. – Dosyć tego! – Jadwiga stanęła pewnego słonecznego popołudnia w drzwiach pokoju Anieli, gdy oboje szykowali się na spacer. – Jonaszek ma nie tylko rodziców, ale też babcię. – Podeszła do wózka. – Babunia dzisiaj sama zabierze cię na spacerek. – Zabujała gondolą, pochylając się nad wnuczkiem, na co ten zakwilił rozkosznie. Aniela z Zoltanem spojrzeli po sobie. – No co? – Jadwiga dostrzegła wahanie w ich oczach. – Przecież dzieciak musi od was trochę odpocząć. Tak będzie najlepiej dla wszystkich. – Zwróciła wózek w stronę korytarza. – Wracamy za godzinę – dodała i ruszyła przed siebie. – Jakby płakał, to w bocznej kieszeni masz butelkę z moim mlekiem – Aniela zawołała za matką. – A w torbie pieluchy – dodał Zoltan. – Tak, tak… – dobiegło z korytarza. – Wychowałam już dwójkę bobasów, poradzę sobie przez godzinę i z trzecim. Zoltan zamknął za nią drzwi. Stali w milczeniu, jakby zastanawiali się, co uczynić z godziną wolności, która spadała na nich tak niespodziewanie. – I co teraz? Możemy obejrzeć film. – Aniela zaczęła. – Albo… Zoltan podszedł do niej i pociągnął ją za rękę na łóżko. – Jak się czujesz? – zapytał. – W porządku – odparła, czując jak serce jej łomoce. – Dlaczego pytasz? – Połóg się skończył, ale nie wiem, czy masz ochotę...?
229
– O… – Aniela zaśmiała się. – Od kiedy to jesteś taki ostrożny? Kiedyś nie miałbyś skrupułów. – Kiedyś nie wiedziałem, że tak można – wyznał. – Można? Zoltan nachylił się nad nią i szepnął jej do ucha: – Kochać do szaleństwa. Z twarzy Anieli zniknął uśmiech, a tętno przyspieszyło. Przywarli do siebie namiętnie ustami, jakby nie widzieli się setki lat. Aniela zarzuciła mu ręce na szyję. Jej słodki zapach pobudził ciało Zoltana, a bezkresny błękit oczu wzbudził pragnienie na więcej. Jeszcze nie tak dawno zerwałby z niej koszulę i posiadł bez pytania. Lecz nie teraz. Aniela patrzyła na niego szczerze, ufając, że każdy jego gest, każdy ruch, każdy dotyk będzie dowodem jego miłości. Wyciągnęła ku niemu dłoń i pogładziła go po policzku. Delikatnie. Zoltan nieświadomie wstrzymał powietrze i pocałował ją jeszcze namiętniej. Długo, mocno, żarliwie, aż poczuł, jak całe pożądanie, które wstrzymywał do tej pory, gromadzi się w jego lędźwiach. Wsunęła dłoń w jego kruczoczarne włosy i poddała się sile jego pocałunku. Czuła narastające podekscytowanie. Przesunęła drugą dłonią po jego plecach i poczuła, jak mięśnie napinają się pod jej dotykiem. Gładziła go kusząco, a on czuł ją pod skórą, którą przeszywał dreszcz. Zapragnął przylgnąć do Anieli swoim ciałem, zapragnął być z nią i w niej, świadomie tu i teraz, patrząc jej w oczy. Chwycił wstążkę koszulki i jedno pociągnięcie sprawiło, że nagie piersi uwolniły się spod materiału. Zoltan ujął sutek w dłoń i zaczął delikatnie go pieścić. Aniela sięgnęła do jego spodni i powoli je rozpięła. – Jesteś pewna? – Zoltan zapytał, nie odrywając od niej wzroku. – Jak nigdy wcześniej – wyznała i po chwili poczuła jego palce, jak podciągają jej spódnicę, wsuwają się pod bieliznę i dotykają ją w najintymniejszym miejscu. Oddech jej przyśpieszył, a ciało wygięło się jak struna. Zoltan rozchylił delikatnie jej płatki i wsunął między nie palce. Westchnęła i zamknęła oczy, oczekując większej rozkoszy. – Tak… Zoltan delikatnie wysunął z niej palce, rozchylił ręką jej uda i wszedł w nią tak płynnie, jakby znał na pamięć każdy centymetr jej ciała. Aniela poczuła, jak wypełnia ją
230
całym sobą. Zaczął poruszać się w niej powoli i namiętnie, nie spuszczając wzroku z jej oczu. Nigdy nie kochał się tak z kobietą. Nie zważał wcześniej na wygodę, na ból, na komfort, na wyraz twarzy i mowę ciała partnerki. A ciało Anieli mówiło mu teraz, jak bardzo go pragnie, jak pożąda, jak kocha, jak chce więcej. Zanurzał się w niej coraz głębiej, kontrolując z precyzją każdy ruch bioder, każde posunięcie, po to, by sprawić jej jeszcze większą rozkosz. I dawało mu to nieziemską przyjemność. To było coś więcej niż seks. To była miłość, której nigdy wcześniej nie zaznał. Pożądanie, którego nigdy nie poczuł. Jedność, której z nikim nigdy nie stanowił. Zatracił się w tym doznaniu, w tych gorących udach, w tych roznamiętnionych oczach, w tej piegowatej twarzy, którą pokochał całym sobą. I osiągnęli spełnienie, o jakim marzy każdy człowiek; a po nim zapadli w błogi sen. Spokojny, kojący, który choć krótki, dał im poczucie, że stali się najszczęśliwszymi istotami na ziemi. Wreszcie razem, po tysiącach lat, ukojeni i wyciszeni Nomen Zoltán i Nomen Ángelos zasnęli wraz z nimi.
231
– Święto grilla. – Zoltan zrobił kwaśną minę. – Kto to w ogóle wymyślił? – Daj spokój. – Aniela ukroiła ostatni kawałek pomidora i położyła go na talerzu. – Zobaczysz, będzie fajnie. – Nikt z nich nawet nie ruszy palcem przy grillu – oznajmił, opierając się o blat. – To ty przerzucisz kiełbaski. Zoltan mruknął z niezadowoleniem. – Już są! – Jadwiga z Jonaszkiem na ręku zawołała z korytarza. – Zaprowadzisz ich do ogrodu? Już idziemy – krzyknęła Aniela. – Chodź! – poklepała Zoltana po plecach. – I weź piwo z lodówki. Wyszli na skąpany słońcem trawnik, gdzie pod drzewem ustawiono nakryty stół, przy którym żarzył się grill. Goście już siedzieli. – A nie mówiłam, że z tego będzie coś więcej? – Aniela powiedziała do Zoltana, widząc Kasjana obejmującego rozanieloną Polę. – Jego szczęście – odarł Zoltan. Aniela szturchnęła go biodrem. – Przecież mówiłam ci, że między nami nic nie zaszło. Poza tym jestem z tobą, nie z nim – dodała. – Bo kazałem mu się od ciebie odczepić. – Super pomysł z tym grillem! – zawołał Moses, gdy podochodzili do stolika. – Chcesz poprzerzucać kiełbasę? – Zoltan wyciągnął w jego stronę szczypce. Moses spojrzał na nie jak na widły do nawozu. – A nie mówiłem? – Zoltan rzucił Anieli znaczące spojrzenie. – My poprzerzucamy. – Pola wyrwała mu z ręki szczypce i pociągnęła za sobą Kasjana. Anielę ucieszył ich widok. Zoltan, wbrew temu, co mówił, też wyglądał na zadowolonego. Tak naprawdę lubił Kasjana. A że był trochę o nią zazdrosny... Cóż, to chyba dobrze – uśmiechnęła się sama do siebie. – Czy ta wizyta ma czemuś służyć? – Józef zapytał wprost. Jak zwykle pragmatyczny, pomyślał Zoltan. Aniela odstawiła talerz i sięgnęła po koperty przygotowane na stole. – Chcemy zaprosić was na nasz ślub. 232
– O! – Moses chwycił w rękę biały kartonik. – Cudownie. Gdzie? W pałacu Arkan? Paryżu? Może na Fidżi? Otworzył zaproszenie i zmarszczył nos. – Kościół w Bystrej? – Usiadł zrezygnowany. Zoltan i Aniela spojrzeli po sobie. – Pomyśleliśmy, że skoro mamy tu mieszkać… – Będziecie mieszkać tutaj? – Ojciec Zoltana był szczerze zdziwiony. – Przecież pół zamku jest do waszej dyspozycji. – Wiem, ojcze – zaczął Zoltan. – Podjęliśmy jednak decyzję, że chcemy wybudować własny dom, od nowa, od fundamentów, z własną duszą, według własnych upodobań. – A co z firmą? – Musoke upił łyk piwa. – Będziemy codziennie dojeżdżać do Abisynii. Mama obiecała zająć się Jonaszem, tak aby Aniela mogła wrócić na studia. – Zrobię to z ogromną radością. – Jadwiga ucałowała pulchne policzki niemowlaka. Pola podeszła do nich i uściskała Anielę. – To wspaniały plan – powiedziała. – Przede wszystkim nasz – Aniela ujęła dłoń Zoltana. – Wypijmy więc zdrowie młodych – zaproponował Musoke. – Zdrowie zatem – zawtórował mu Józef. – Niech ci się szczęści, synu. Wszyscy unieśli butelki i wznieśli toast. Zoltan nachylił się do Anieli. – Jeszcze ci nie podziękowałem – wyszeptał tak, aby nikt ich nie słyszał. Podniosła na niego oczy. – Nie podziękowałeś? Za co? – Że wtedy na skrzyżowaniu dałaś mi tę szmatławą gazetę – uśmiechnął się zadziornie i pocałował ją w usta. Nieoczekiwane ukłucie przeszyło jego pierś. Znienawidzony ucisk, o którym już dawno zapomniał, a który nie miał prawa zaistnieć, zmiażdżył mu serce. Zoltan odstąpił od Anieli i zaczerpnął powietrza. Ból zniknął tak szybko, jak się pojawił. A może mu się tylko zdawało, że go poczuł?
233
234