AMANDA QUICK
NIEBEZPIECZNY KOCHANEK
Frankowi, z miłością
PROLOG
Oczy intruza rzucały lodowate błyski. Potę ną ręką strącił z półki kolejny rząd waz.
D...
3 downloads
6 Views
AMANDA QUICK
NIEBEZPIECZNY KOCHANEK
Frankowi, z miłością
PROLOG
Oczy intruza rzucały lodowate błyski. Potę ną ręką strącił z półki kolejny rząd waz.
Delikatne przedmioty uderzyły o podłogę i rozprysły się na tysiące kawałków. Podszedł do
wystawy z małymi figurkami.
- Radziłbym się pospieszyć z tym pakowaniem, pani Lake - powiedział, zabierając się do
niszczenia gromady kruchych, glinianych Panów, Afrodyt i satyrów. - Powóz odjedzie za
piętnaście minut, a gwarantuję, e pani wraz z siostrzenicą będą w nim. Z baga em lub bez.
Lavinia obserwowała wszystko, stojąc u podnó a schodów, bezsilna wobec niszczącego
jej towar człowieka.
- Nie ma pan prawa tego robić. Pan mnie zrujnuje.
- Wprost przeciwnie, proszę pani. Ratuję pani ycie. - Obutą stopą strącił du y,
dekorowany w stylu etruskim dzban. - Podziękowań, oczywiście, się nie spodziewam.
Lavinia skrzywiła się, gdy dzban roztrzaskał się o podłogę. Wiedziała ju , e nie ma
sensu powstrzymanie obłąkanego. Był pochłonięty demolowaniem sklepu, a ona nie znała
sposobu na powstrzymanie go. ycie nauczyło ją rozpoznawać znaki świadczące o nadejściu
odpowiedniego momentu na taktyczny odwrót. Nie przywykła jednak do znoszenia ze spokojem
takich sytuacji.
- Gdybyśmy byli w Anglii, kazałabym pana aresztować, panie March - rzekła.
- Ale zdaje się, e tam nie jesteśmy. - Tobias March zbli ył się do stojącego przy szybie
kamiennego centuriona naturalnych rozmiarów. Jednym ruchem przewrócił go. Rzymianin upadł
na swój miecz. - Jesteśmy we Włoszech i nie ma pani innego wyjścia, jak robić to, co rozka ę.
Nie było sensu dalej tak sterczeć. Chwile spędzone na próbach powstrzymania Tobiasa
Marcha były stratą czasu, który powinna przeznaczyć na pakowanie się. Ale jej skłonność do
walki o swoje i upór nie pozwoliły na poddanie się.
- Bękart - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Nie w sensie prawnym - odpowiedział, strącając kolejny zbiór glinianych waz. - Ale
chyba zrozumiałem, co chciała pani przez to powiedzieć.
- Jest jasne, e nie ma pan w sobie nic z d entelmena, Tobiasie March.
- Nie będę się z panią spierał w tej kwestii. - Kopnięciem strącił spory posąg nagiej
Wenus. - Ale w takim razie pani nie jest damą, mam rację?
Skuliła się, gdy posąg uderzył o podłogę. Naga Wenus cieszyła się powodzeniem wśród
klientów sklepu.
- Jak pan śmie?! To, e wraz z siostrzenicą osiedliłyśmy się w Rzymie i z braku innych
mo liwości zajęłyśmy się handlem, aby jakoś się utrzymać, nie jest powodem do tego, by nas
zniewa ać.
- Wystarczy. - Zbli ył się i stali twarzą w twarz. W świetle latarni jego nieprzyjemne
oblicze było bardziej nieruchome ni oblicza kamiennych posągów. - Powinna być mi pani
wdzięczna, e zało yłem, i jest pani tylko nieświadomą ofiarą przestępców, których ścigam, a
nie członkiem szajki złodziei i morderców.
- To od pana wiem, e łotrzy wykorzystywali mój sklep do wymiany informacji. Szczerze
mówiąc, panie March, pana karygodne zachowanie nie daje mi powodów do wiary w choć jedno
słowo, które od pana usłyszałam.
Wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę.
- Czy zaprzeczy pani, e ten świstek był ukryty w jednej z waz?
Spojrzała na przeklętą kartkę. Chwilę wcześniej z nieukrywanym zaskoczeniem
obserwowała, jak wyciąga ją z potłuczonej, niegdyś wspaniałej greckiej wazy. Zwitek
bezsprzecznie wyglądał jak sprawozdanie przestępców, przeznaczone dla mocodawców. Było
tam coś o zakończonych sukcesem transakcjach z piratami.
Lavinia uniosła głowę.
- To nie moja wina, e jeden ze stałych klientów wrzucił tę kartkę do wazy.
- Nie tylko jeden, pani Lake. Przestępcy wykorzystują pani sklep ju od kilku tygodni.
- A pan skąd o tym wie?
- Obserwowałem ten lokal i pani poczynania prawie przez miesiąc.
Z szeroko otwartymi oczami słuchała tego szokującego wyznania, które ją rozjuszyło.
- Spędził pan cały miesiąc na szpiegowaniu mnie?
- Na początku obserwacji wydawało mi się, e jest pani świadomym uczestnikiem
rzymskiej szajki Carlisle’a. Dopiero po wielu przemyśleniach doszedłem do wniosku, e nie wie
pani, co knują niektórzy, jak ich pani nazywa, klienci.
- To skandal!
Spojrzał na nią i z kpiną zapytał:
- Chce pani powiedzieć, e wiedziała o ich zamiarach, gdy regularnie odwiedzali
antykwariat?
- Nic takiego nie powiedziałam! - Jej głos przeradzał się w krzyk, ale nic nie mogła na to
poradzić. Jeszcze nigdy w yciu nie była tak wściekła i tak przera ona. - Wierzyłam, e są
uczciwymi wielbicielami antyków.
- Doprawdy? - Tobias skierował wzrok na zbiór słoi z zielonego, dymionego szkła,
stojący w idealnym ładzie na górnej półce. Jego uśmiech pozbawiony był wszelkiego ciepła. - A
czy pani jest uczciwa, pani Lake?
Zesztywniała.
- Co pan sugeruje?
- Niczego nie sugeruję. Zwracam jedynie uwagę, e większość przedmiotów w tym
sklepie to tanie podróbki staro ytnych dzieł sztuki. Bardzo niewiele jest tu prawdziwych
antyków.
- Skąd pan wie? - zapytała. - Nie wiedziałam, e jest pan tak e znawcą antyków. Po tym
wszystkim, co zrobił pan z moim sklepem, niech się pan nie nazywa ekspertem.
- Ma pani rację, pani Lake. Nie jestem znawcą greckich ani rzymskich zabytków. Jestem
zwykłym człowiekiem interesu.
- Bzdury. Dlaczego zwykły człowiek interesu miałby przyje d ać a do Rzymu w pogoni
za przestępcą zwanym Carlisle?
- Jestem tu w imieniu jednego z moich klientów, który wynajął mnie do zbadania losów
Bennetta Rucklanda.
- A co spotkało tego Rucklanda?
Tobias spojrzał na nią.
- Został zamordowany tutaj, w Rzymie. Mój klient przypuszcza, e dlatego, i zbyt wiele
wiedział o tajnej organizacji, której przewodzi Carlisle.
- Ciekawa historyjka.
- Niewa ne, ale to moja historyjka i tylko ona liczy się dzisiejszego wieczoru. - Cisnął
kolejnym naczyniem o ziemię. - Zostało pani tylko dziesięć minut, pani Lake.
To było beznadziejne. Lavinia uniosła spódnicę i ruszyła w górę po schodach, lecz w
połowie drogi naszła ją pewna myśl. Zatrzymała się.
- Prowadzenie zlecanego przez kogoś śledztwa w sprawie morderstwa to raczej
dziwaczne zajęcie - powiedziała.
Strącił małą rzymską lampkę oliwną.
- Nie bardziej dziwaczne ni sprzedawanie fałszywych antyków.
Lavinia była wściekła.
- Mówiłam ju panu, e one nie są fałszywe. To reprodukcje, przeznaczone na upominki.
- Mo e je pani tak nazywać. Dla mnie wyglądają zupełnie jak oszukańcze imitacje.
Uśmiechnęła się lekko.
- Ale, jak sam pan przyznał, nie jest pan znawcą staroci. Jest pan zwykłym człowiekiem
interesu, czy nie?
- Zostało jeszcze około ośmiu minut, pani Lake.
Dotknęła wiszącego na szyi srebrnego wisiorka, tak jak czyniła to zawsze, gdy jej nerwy
były napięte.
- Nie mogę się zdecydować, czy uznać pana za złoczyńcę, czy tylko za szaleńca -
wyszeptała.
Rzucił jej krótkie, chłodne, lecz nieco rozbawione spojrzenie.
- A co to za ró nica?
- adna.
Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Lavinii nie pozostało nic innego, jak uznać jego
zwycięstwo.
Odwróciła się i ruszyła w górę schodów. Gdy dotarła do małego, oświetlonego lampą
naftową pokoju, zauwa yła, e Emeline, w przeciwieństwie do niej, dobrze wykorzystała
wyznaczony im czas. W pokoju stały trzy kufry. Dwa, średnie, były ju wypełnione po brzegi.
- Bogu dzięki, e jesteś. - Stłumione słowa Emeline dobiegały z wnętrza szafy. - Czemu
tak długo cię nie było?
- Usiłowałam przekonać pana Marcha, e nie ma prawa wyrzucać nas na ulicę w środku
nocy.
- Przecie nie wyrzuca nas na ulicę. - Emeline wyprostowała się, obejmując rękami małą,
staro ytną wazę. - Zapewnił nam powóz i dwóch uzbrojonych ludzi, byśmy bezpiecznie
wyjechały z Rzymu i dotarły do Anglii. To uprzejmość z jego strony.
- Bzdura. Nie ma nic uprzejmego w jego zachowaniu. Rozgrywa jakąś skomplikowaną
grę i chce, byśmy zeszły mu z drogi.
Emeline uwijała się, opatulając wazę miękką suknią.
- On sądzi, e grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony tego złoczyńcy, który
urządził sobie w naszym sklepie punkt kontaktowy, wykorzystywany do wymiany informacji
pomiędzy członkami szajki.
- Có , jest jedyną osobą, od której wiemy, e taki złoczyńca działa w Rzymie. - Lavinia
otworzyła szafę. Spoglądał z niej bardzo przystojny, dobrze zbudowany Apollo. - Osobiście nie
jestem skłonna wierzyć w choćby jedno słowo tego człowieka. Jedno, co wiem, to to, e chce on
wykorzystać nasze pomieszczenia do swoich niecnych poczynań.
- Jestem przekonana, e mówi prawdę. - Emeline wło yła opatuloną wazę do trzeciego
kufra. - A je eli tak jest, to ma rację, mówiąc, e grozi nam niebezpieczeństwo.
- Je eli rzeczywiście jest w to zamieszana grupa przestępców, nie zdziwiłabym się, gdyby
Tobias March okazał się jej przywódcą. Twierdzi, e jest zwykłym przedsiębiorcą, ale nie ulega
dla mnie wątpliwości, e jest w nim coś szatańskiego.
- Gniew, który cię ogarnął, oddziałuje na twój umysł, Lavinio. Wiesz dobrze, e bujna
wyobraźnia często przeszkadza w jasnym postrzeganiu rzeczywistości.
Brzęk tłuczonej porcelany odbił się echem w klatce schodowej.
- Do diabła z nim! - wymamrotała Lavinia.
Emeline przerwała pakowanie i nasłuchując, lekko przechyliła głowę.
- Z całą pewnością zale y mu na tym, eby wyglądało tak, jakbyśmy padły ofiarą wandali
czy złodziei. Nie sądzisz? - spytała.
- Bąknął coś, e musi zniszczyć sklep, by łotr Carlisle nie podejrzewał, e został nakryty.
- Lavinia siłowała się z Apollem, próbując wydostać go z szafy. - Ale ja myślę, e to kolejne
kłamstwo. Ten człowiek świetnie się tutaj bawi. Moim zdaniem jest szalony.
- Nie sądzę. - Emeline wróciła do szafy po kolejną wazę. - Przyznam jednak, e dobrze
zrobiłyśmy, ukrywając autentyczne antyki tutaj, by uchronić je przed złodziejaszkami.
- Odrobina szczęścia w tym nieszczęściu. - Lavinia chwyciła Apolla wpół i wyciągnęła go
z szafy. - Ze zgrozą myślę o tym, co by było, gdybyśmy umieściły je na wystawie razem z
replikami. Z całą pewnością March by ich nie oszczędził.
- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to uwa am, e dobrą stroną tego zajścia jest fakt, i pan
March nie uznał nas za członkinie szajki Carlisle’a. - Emeline zawinęła małą wazę w ręcznik i
umieściła w kufrze. - Nie chcę nawet myśleć, co by nam zrobił, gdyby stwierdził, e pracujemy
dla przestępców, a nie, e jesteśmy ofiarami oszustwa.
- Mógłby uczynić coś znacznie gorszego ni zdewastowanie naszego jedynego źródła
utrzymania i wyrzucenie nas z własnego domu.
Emeline rozejrzała się po otaczających je starych kamiennych ścianach i cicho
westchnęła.
- Trudno nazwać ten mały, obskurny pokój domem. Nie będzie mi go al ani przez chwilę
- powiedziała.
- Z pewnością zatęsknisz za nim, kiedy znajdziemy się w Londynie, bez grosza przy
duszy, zmuszone yć na ulicy.
- Nie dojdzie do tego. - Emeline zabębniła palcami w owiniętą ręcznikiem wazę. -
Będziemy przecie mogły sprzedać te antyki po powrocie do Anglii. Kolekcjonowanie starej
porcelany i rzeźb to najnowszy krzyk mody. Za pieniądze uzyskane ze sprzeda y tych
przedmiotów powinnyśmy być w stanie wynająć dom.
- Nie na długo. Będziemy miały szczęście, je eli wystarczy nam na utrzymanie przez
sześć miesięcy. Wraz ze sprzeda ą ostatniej rzeczy popadniemy w tarapaty finansowe.
- Na pewno coś wymyślisz, Lavinio. Zawsze ci się udaje. Przypomnij sobie tylko, jak
dobrze sobie poradziłyśmy w Rzymie, gdy twoja pracodawczyni uciekła z tym przystojnym
hrabią. Pomysł zajęcia się sprzeda ą antyków był wprost genialny.
Jedynie dzięki sile woli Lavinia powstrzymała okrzyk oburzenia. Bezgraniczna wiara
Emeline w jej umiejętność otrząsania się po wszelkich katastrofach była irytująca.
- Proszę cię, pomó mi z tym Apollem - powiedziała. Emeline z powątpiewaniem
spojrzała na ogromną, nagą figurę, którą Lavinia ciągnęła przez pokój.
- Zajmie zbyt du o miejsca w kufrze. Mo e powinnyśmy raczej zapakować jeszcze kilka
waz?
- Ten Apollo wart jest kilku tuzinów waz. - Lavinia zatrzymała się na środku
pomieszczenia, by złapać oddech i inaczej chwycić posąg. - Jest najwartościowszym antykiem,
jaki posiadamy. Musimy go zabrać.
- Je eli umieścimy go w kufrze, nie będzie ju miejsca na twoje ksią ki - przypomniała
Emeline.
Lavinia poczuła, e coś ściska ją w środku. Nagle zatrzymała się i spojrzała na półki
wypełnione tomami poezji, które przywiozła ze sobą z Anglii. Z trudem dopuszczała do siebie
myśl o pozostawieniu ich w Rzymie.
- Ostatecznie będę mogła kupić nowe. - Mocniej chwyciła rzeźbę.
Emeline zawahała się, próbując napotkać wzrok Lavinii.
- Jesteś pewna? Wiem przecie , jak wiele dla ciebie znaczą.
- Apollo jest wa niejszy.
- Dobrze. - Emeline schyliła się, by złapać posąg za nogi.
Na schodach rozległy się cię kie kroki i w drzwiach pojawił się zaraz Tobias March.
Rzucił spojrzenie na kufry, potem na Lavinię i Emeline.
- Musicie ju iść - powiedział. - Nie mogę ryzykować, pozwalając wam zostać tutaj
choćby dziesięć minut dłu ej.
Lavinia zapragnęła roztrzaskać jedną z waz na jego głowie.
- Nie zostawię Apolla. Niewykluczone, e tylko dzięki niemu unikniemy ycia w burdelu
po powrocie do Anglii.
Emeline skrzywiła się.
- Doprawdy, Lavinio, nie przesadzaj.
- Nie przesadzam - warknęła Lavinia.
- Proszę mi dać ten przeklęty posąg. - Tobias zbli ył się do nich i obejmując Apolla
ramionami, dźwignął go z ziemi. - Wło ę go do kufra, jeśli tak bardzo pani na nim zale y.
Emeline uśmiechnęła się ciepło.
- Dziękujemy. Jest dość cię ki.
Lavinia prychnęła z niesmakiem.
- Nie dziękuj mu, Emeline. Przecie to on jest przyczyną naszych kłopotów.
- Zawsze do usług - powiedział Tobias i umieścił posąg w kufrze. - Czy coś jeszcze?
- Tak - odparła krótko Lavinia. - Ta amfora obok drzwi. To wyjątkowo cenny okaz.
- Nie zmieści się w kufrze. - Tobias uniósł wieko i spojrzał na nią. - Musi pani wybrać
pomiędzy Apollem a amforą. Nie mo ecie zabrać obu rzeczy.
Podejrzliwie zmru yła oczy.
- Zamierza pan ją wziąć sobie, tak? Chce pan ją ukraść.
- Zapewniam, pani Lake, e nie obchodzi mnie ta przeklęta amfora. Bierzecie Apolla czy
amforę? Musi pani zdecydować natychmiast.
- Apolla - wymamrotała.
Emeline w pośpiechu utykała podomkę i buty wokół Apolla.
- Wydaje mi się, panie March, e jesteśmy gotowe.
- W rzeczy samej. - Lavinia posłała mu złośliwy uśmiech. - Całkiem gotowe. Pozostaje
mi tylko mieć nadzieję, e pewnego pięknego dnia będę mogła panu odpłacić za te nocne
atrakcje, panie March.
Zatrzasnął wieko kufra.
- Czy to groźba, pani Lake?
- Niech pan to rozumie, jak chce. - W jednej ręce trzymała torebkę, w drugiej płaszcz
podró ny. - Chodźmy ju , Emeline, zanim pan March zdecyduje się zrównać to miejsce z ziemią.
- Nie ma powodu, ebyś była tak nieuprzejma. - Emeline podniosła swój płaszcz i
nakrycie głowy. - Zwa ywszy na okoliczności, uwa am, e opanowanie pana Marcha jest godne
podziwu.
Tobias skinął głową.
- Dziękuję za wsparcie, panno Emeline.
- Proszę nie zwa ać na słowa Lavinii - powiedziała Emeline. - Ma taką naturę, e w
obliczu przymusu puszczają jej nerwy.
Tobias po raz kolejny zmierzył Lavinię przenikliwym, lodowatym wzrokiem.
- Zauwa yłem.
- Proszę wziąć pod uwagę - kontynuowała Emeline - e prócz tego wszystkiego, co
wydarzyło się dzisiejszej nocy, jest zmuszona zostawić swoje tomy poezji. To była bardzo trudna
decyzja. Widzi pan, ona uwielbia poezję.
- Na miłość boską! - Lavinia zarzuciła płaszcz na ramiona i szybkim krokiem skierowała
się do drzwi. - Nie będę słuchała tych ałosnych tłumaczeń. Niczego nie pragnę bardziej ni
chwili, w której pozbędę się pana towarzystwa, panie March.
- Rani mnie pani, pani Lake.
- Nie tak bardzo, jak bym chciała.
Zatrzymała się przy schodach i spojrzała na niego. Nie wyglądał na zranionego. Wprost
przeciwnie, wydawał się w znakomitej formie. Łatwość, z jaką podniósł jeden z kufrów,
świadczyła o jego świetnej kondycji fizycznej.
- Ja bardzo się cieszę, e jedziemy do domu. - Emeline pospieszyła w kierunku schodów.
- Włochy są miłym miejscem, ale stęskniłam się za Londynem.
- Ja te . - Lavinia oderwała wreszcie wzrok od mocnych ramion Tobiasa Marcha i zeszła
po schodach. - To całe przedsięwzięcie było prawdziwą katastrofą. Kto wpadł na pomysł, by
jechać do Rzymu z tą okropną panią Underwood?
Emeline odchrząknęła.
- Jak sądzę, ty.
- Następnym razem, je eli wymyślę coś równie dziwacznego, błagam cię, bądź tak dobra
i znajdź skuteczny sposób, by mnie od tego odwieść.
- Była to wtedy, bez wątpienia, wspaniała propozycja - odezwał się za jej plecami Tobias
March.
- O tak - przyznała Emeline spokojnie. - „Tylko pomyśl, jak wspaniale będzie spędzić
jakiś czas w Rzymie” - mówiła Lavinia. - „W otoczeniu tych niezwykłych, inspirujących
zabytków. I wszystko na koszt pani Underwood. Będziemy się dobrze bawić w doborowym
towarzystwie” - zapewniała.
- Dość ju tego! - warknęła Lavinia. - Wiesz dobrze, e dzięki temu doświadczeniu wiele
się nauczyłyśmy.
- Wyobra am sobie - powiedział Tobias March z nutką rozbawienia w głosie. -
Wnioskuję tak z plotek, jakie słyszałem o przyjęciach u pani Underwood. Czy to prawda, e
często odbywały się tam orgie?
Lavinia zazgrzytała zębami.
- Załó my, e podobne przypadki zdarzyły się raz czy dwa razy.
- Orgie były krępujące - wyznała Emeline. - Lavinia i ja miałyśmy przykazane zamykać
się w sypialniach i czekać, a się wszyscy rozejdą. Ale uwa am, e nie było tak strasznie, dopóki
pewnego ranka nie zorientowałyśmy się, e pani Underwood uciekła ze swoim hrabią.
Opuszczone, bez grosza przy duszy, musiałyśmy zacząć sobie radzić same w obcym miejscu.
- Mimo to udało nam się stanąć na nogi i całkiem dobrze sobie radziłyśmy, dopóki nie
postanowił pan wtrącić się w nasze sprawy - uzupełniła Lavinia.
- Proszę mi wierzyć, pani Lake, nikt bardziej ni ja nie ałuje, e było to konieczne -
powiedział Tobias.
Zatrzymała się u podnó a schodów, by po raz ostatni spojrzeć na sklep, zasypany
potłuczoną porcelaną. Zniszczył wszystko, pomyślała. Nawet jedna waza nie pozostała
nietknięta. Niecałą godzinę zajęło mu zrujnowanie wszystkiego, co budowała przeszło cztery
miesiące.
- To nieprawdopodobne, e ałujemy tego samego, panie March. - Mocniej chwyciła
torebkę i depcząc po szczątkach czegoś, co sprzedawała w swoim sklepie, skierowała się do
drzwi. - Jednak, jak mi się wydaje, cała ta katastrofa to pana sprawka.
* * *
Jeszcze nie świtało, gdy Tobias w końcu usłyszał skrzypienie drzwi sklepu. Czekał z
pistoletem w dłoni na nieoświetlonych schodach.
Mę czyzna trzymający lampę naftową powoli przemierzał lokal. Gdy spostrzegł
gruzowisko, zatrzymał się.
- Niech to szlag!
Opuścił lampę, tak by oświetlała podłogę, i prędko przeszedł przez pomieszczenie,
badając skrupulatnie ka dy fragment, który pozostał z du ej wazy.
- Niech to szlag… - wymamrotał znowu. Kręcił się wkoło, oglądając zniszczone
przedmioty. - Niech to jasny szlag!
Tobias zszedł o stopień ni ej.
- Szukasz pan czegoś, Carlisle?
Carlisle znieruchomiał. W słabym, dr ącym świetle lampy jego twarz wydawała się
lodową maską.
- Kim pan jest?
- Nie zna mnie pan. Przyjaciel Bennetta Rucklanda przysłał mnie tu, bym pana odnalazł.
- Rucklanda. Oczywiście, powinienem był się tego spodziewać.
Carlisle z niezwykłą szybkością uniósł dłoń, w której trzymał pistolet gotowy do strzału.
Tobias był na to przygotowany. Pierwszy pociągnął za spust, lecz strzał nie był udany.
Broń nie wypaliła. Sięgnął do kieszeni po drugi pistolet, ale było ju za późno.
Carlisle wystrzelił.
Tobias poczuł, e lewa noga odmawia mu posłuszeństwa. Siła wystrzału odrzuciła go do
tyłu. Upuścił pistolet, by złapać się poręczy. W jakiś sposób udało mu się uniknąć upadku ze
schodów głową w dół.
Carlisle przygotowywał do strzału drugi pistolet.
Tobias próbował wdrapać się z powrotem po schodach, choć z jego lewą nogą działo się
coś bardzo złego. Nie mógł nią poruszać. Przekręcił się na brzuch i u ywając rąk oraz prawej
nogi, czołgał się po schodach. Jego stopa dotknęła czegoś mokrego. Domyślił się, e to krew
sącząca się z uda.
Na dole Carlisle ostro nie przesuwał się w kierunku schodów. Tobias wiedział, e jedyną
przyczyną, dla której tamten jeszcze nie wystrzelił, była panująca ciemność, w której trudno
odró nić sylwetkę człowieka od przesuwających się cieni.
Ciemność więc była jego jedyną nadzieją. Dotarł do szczytu schodów i wpadł przez
otwarte drzwi do ciemnego pokoju. Ręką namacał cię ką amforę, którą Lavinia zostawiła z braku
miejsca w kufrze.
- Nie ma nic bardziej denerwującego ni pistolet, który nie wy...