Raymond E. Feist Janny Wurts
Władczyni Imperium Przełożyła Alina Pożarowszczyk Tytuł oryginału Mistress of the Empire...
9 downloads
13 Views
3MB Size
Raymond E. Feist Janny Wurts
Władczyni Imperium Przełożyła Alina Pożarowszczyk Tytuł oryginału Mistress of the Empire
Książka ta dedykowana jest Kyung i Jonowi Conningom - jesteśmy wdzięczni za Waszą przyjaźń i intuicję
Podziękowania W ciągu pięciu lat, kiedy pisaliśmy wszystkie trzy powieści, zdążyliśmy zaciągnąć dług wdzięczności wobec wielu osób, bez których ta praca nie sprawiłaby satysfakcji ani nam, ani naszym czytelnikom. Dziękujemy: Friday Nighters, od których wszystko się zaczęło, gdy przed wielu laty R.E.F. zapytał, gdzie leży Midkemia... i nie można już było nie napisać tej historii. Naszym rozlicznym redaktorom - Adrianowi Zackheimowi, Jimowi Moserowi, Pat LoBrutto, Jannie Silverstein - za to, że pozwolili nam odejść. Elain Chubb za kontynuację pracy i jej zakończenie. Ludziom z wydawnictw, które nas publikują, za ich zainteresowanie i pracowitość wykraczające poza obowiązek; zarówno tym, którzy odeszli do innych wydawnictw, jak i tym, którzy zostali z nami. Jonathanowi Matsonowi za to, że jest kimś więcej niż agentem literackim. Mike’owi Floerkeyowi za informacje i techniczne wskazówki. Wreszcie Kathlyn Starbuck i Donowi Maitzowi za to, że wytrzymali z nami przez sześć lat, choć wcale nie było to takie łatwe. To, że nadal jesteśmy małżeństwem, najlepiej świadczy o ich cierpliwości i miłości. Raymond E. Feist Janny Wurts San Diego, Kalifornia Sarasoła, Floryda czerwiec 1991
Rozdział pierwszy
Tragedia Świeciło poranne słońce. Krople rosy na trawie nad jeziorem lśniły jak klejnoty, a łagodny wietrzyk niósł wołanie shatr. Siedząca w lektyce obok męża Mara Acoma napawała się świeżością poranka, który już wkrótce miał ustąpić upalnemu dniu. Na jej kolanach drzemał dwuletni synek, Justin. Zamknęła oczy i wsuwając palce w dłoń męża, westchnęła z zadowoleniem. Hokanu uśmiechnął się i zamknął jej dłoń w swojej. Pomimo delikatności tego uścisku wyczuwało się w nim siłę. Mąż Mary był niezwykle przystojnym mężczyzną i doświadczonym wojownikiem, który nawet w obecnych czasach pokoju nie zatracił atletycznej sylwetki. Ostatnie trzy lata były dobre. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa Mara odzyskała poczucie bezpieczeństwa. Nie zagrażały jej już zabójcze, nie kończące się polityczne intrygi rozgrywki Rady. Wróg, który zabił jej ojca i brata, był pokonany; pozostał po nim tylko proch i wspomnienia. Cały jego ród upadł wraz z nim, a ziemie przodków i wspaniała posiadłość rodowa decyzją cesarza przeszły na własność Mary. Co prawda, przesąd głosił, że na ziemiach upadłego rodu ciąży klątwa; ale w tak piękny poranek trudno było w to uwierzyć. Lektyka przesuwała się powoli wzdłuż brzegu jeziora, a małżonkowie cieszyli się wspólnie spokojem tej godziny. Obydwoje rozmyślali o domu, który tu stworzyli. Dolina, należąca niegdyś do rodu Minwanabich, ukryta między stromymi wzgórzami, które wyżej przechodziły w skalne granie, była za sprawą swego naturalnego położenia nie tylko łatwa do obrony, lecz także tak piękna, jakby przyczynili się do tego sami bogowie. W jeziorze odbijało się spokojne niebo. Powierzchnię wody marszczyły drobne fale wzbudzane przez jednoosobowe łódki posłańców wiozących wiadomości do faktorów w Świętym Mieście. Barki ze zbożem odpychane od dna przez śpiewających niewolników wiozły tegoroczne plony do spichlerzy, gdzie zboże miało poczekać na wiosnę, gdy wyższy poziom wody umożliwi transport w dół rzeki. Suchy jesienny wietrzyk marszczył złote trawy. Mury posiadłości oświetlone porannym słońcem wyglądały, jakby wykuto je z alabastru. Dalej, w naturalnym obniżeniu terenu, Lujan i Xandia musztrowali połączony oddział wojowników Acomy i Shinzawai. Hokanu miał kiedyś odziedziczyć po swym ojcu tytuł głowy rodu, toteż jego małżeństwo z
Marą nie doprowadziło do połączenia obydwu rodów. Wojownicy noszący zieleń Acomy maszerowali w szeregu z odzianymi niebiesko Shinzawai, a tu i ówdzie widać było między nimi czarne oddziały cho-ja. Wraz z ziemiami Minwanabich pani Mara odziedziczyła także sojusze z dwoma przyległymi gniazdami, a co się z tym wiązało, siły zbrojne w postaci trzech kompanii mrówkopodobnych wojowników, zrodzonych specjalnie do walki. Wróg, który byłby na tyle nieroztropny, by ich zaatakować, naraziłby się na szybką zagładę. Mara i Hokanu wraz ze swymi wasalami i sojusznikami dysponowali wyćwiczoną armią, która nie miała równej sobie w całym Imperium. Jedynie Biała Gwardia samej Światłości Niebios, wspomagana przez rekrutów z tych domów, których cesarz był suwerenem, mogłaby mierzyć się z tą siłą. Gdyby jednak znakomici żołnierze i niemal zupełnie niedostępna forteca nie okazały się wystarczającym zabezpieczeniem, Biała Gwardia ruszyłaby jej z pomocą; przyznany Marze tytuł Sługi Imperium czynił ją honorowym członkiem rodziny cesarza, toteż według tsuranskich praw honoru obrazić ją lub też grozić jej było obrazą Światłości Niebios. - Wydaje się, że jesteś dziś bardzo z siebie zadowolona, żono - szepnął Hokanu wprost do jej ucha. Mara oparła głowę na jego ramieniu i rozchyliła usta do pocałunku. Nawet jeśli w głębi serca tęskniła do szalonej namiętności, jakiej zaznała z ojcem Justina, rudowłosym barbarzyńskim niewolnikiem, pogodziła się z tą stratą. Hokanu był jej bratnią duszą. Łączyła ich polityczna przenikliwość i zamiłowanie do innowacji. Miał bystry umysł, dobre serce i był jej bardzo oddany. Godził się też z silnym charakterem żony, do czego niewielu Tsurańczyków było zdolnych. Przy nim Mara miała równe prawo głosu. Małżeństwo przyniosło jej głębokie, trwałe zadowolenie, i choć mniej już się interesowała rozgrywką Rady, nie uczestniczyła w niej zmuszona tylko strachem. Jego pocałunek powoli, jak dobre wino, rozgrzewał krążącą w jej żyłach krew, gdy wtem ciszę przeciął przenikliwy okrzyk. Mara wyprostowała się, uwalniając z objęć Hokanu. W ciemnych oczach męża odbił się jej uśmiech. - Ayaki! - zawołali równocześnie i w tejże chwili na ścieżce biegnącej wzdłuż brzegu jeziora rozległ się tętent końskich kopyt. Hokanu mocniej objął ramiona żony. Obydwoje pochylili się, śledząc z zainteresowaniem poczynania starszego syna i spadkobiercy Mary. Spomiędzy drzew wypadł czarny jak węgiel koń z rozwianą na wietrze grzywą. Jego uzda przyozdobiona była zielonymi pomponami. Wysadzany perłami napierśnik chronił
siodło przed ześliźnięciem się do tyłu po smukłym tułowiu. W lakierowanych strzemionach przykucnął chłopiec, który niedawno skończył dwanaście lat. Jego włosy miały ten sam odcień głębokiej czerni co sierść rumaka. Ściągnął wodze, zawracając konia, i pogalopował w stronę lektyki Mary. Twarz miał zarumienioną od pędu, a piękna, wyszywana cekinami szata powiewała za nim jak chorągiew. - Wyrasta na bardzo śmiałego jeźdźca - odezwał się Hokanu z podziwem. - Zdaje się, że prezent urodzinowy ucieszył go. Mara patrzyła na chłopca z rozjaśnioną twarzą. Ayaki był największą radością jej życia. Nikogo innego nie kochała tak jak jego. Czarny ogier odrzucił łeb do tyłu w geście protestu. Było to szlachetne zwierzę, chętne do biegu. Mara wstrzymała oddech. Nie przywykła jeszcze do tych ogromnych stworzeń, sprowadzanych ze świata barbarzyńców. Ayaki odziedziczył po swym ojcu żyłkę awanturniczą i w ciągu lat, które minęły od czasu, gdy cudem udało mu się uniknąć śmierci z ręki nożownika, czasami ogarniał go niespokojny nastrój. Wydawało się wtedy, że prowokuje śmierć, jakby chwile, gdy narażał się na niebezpieczeństwo, dawały mu poczucie pełni życia. Tym razem jednak nie ryzykował; rumaka wybrano nie tylko ze względu na chyżość, ale także dlatego, że był posłuszny. Wydął chrapliwie nozdrza, wypuszczając obłoczek pary, i posłusznie biegł w równym tempie obok niewolników niosących lektykę Mary, którzy z trudem powstrzymywali ochotę, by się odsunąć od niego jak najdalej. Pani Acoma podniosła wzrok. Chłopiec i koń zajmowali niemal całe pole jej widzenia. Ayaki zapowiadał się na wysokiego mężczyznę, podobnie jak obydwaj jego dziadkowie. Po przodkach z rodu Acoma odziedziczył także szczupłą sylwetkę, a po ojcu upór i odwagę. Hokanu nie był co prawda jego prawdziwym ojcem, lecz zaprzyjaźnili się i darzyli wzajemnym szacunkiem. Każdy rodzic byłby dumny z takiego syna. Ayaki wykazywał już inteligencję, która bardzo mu się przyda, gdy dorośnie i przystąpi do rozgrywki Rady jako pełnoprawny władca Acomy. - Lubisz się popisywać - drażnił się z nim teraz Hokanu. - Nasi niewolnicy, jako jedyni w całym Imperium, otrzymali przywilej noszenia sandałów, ale jeśli myślisz, że każemy im ścigać się z tobą po łąkach, to muszę cię rozczarować. Ayaki roześmiał się, zatrzymując spojrzenie na matce. W jego ciemnych oczach odbijało się podniecenie. - Prawdę mówiąc, miałem właśnie zapytać Lax’la, czy mógłbym się pościgać z cho-ja. Ciekaw jestem, czy jego wojownicy potrafią biec szybciej niż oddział barbarzyńskich jeźdźców.
- To mogłoby się przydać na wypadek wojny, której, bgom niech będzie chwała, w tej chwili nie ma - odrzekł Hokanu nieco poważniej. - Tylko pamiętaj, że masz się odpowiednio zachowywać i uważaj, żeby nie urazić w niczym godności komendanta Lax’la. Ayaki uśmiechnął się szerzej. Wychował się pośród cho-ja i ich dziwne zwyczaje zupełnie go nie onieśmielały. - Lax’l jeszcze mi nie wybaczył tego, że podałem mu owoc jomach z pestką. - Wybaczył - wtrąciła Mara. - Ale dzięki temu przejrzał twoje sztuczki, i bardzo dobrze się stało. Cho-ja nie znają się na żartach tak jak ludzie. - Zerknęła na Hokanu i dodała: - Właściwie wydaje mi się, że w ogóle nie mają poczucia humoru. Ayaki wykrzywił się, a ogier pod nim zatańczył w miejscu. Tragarze odsunęli się od końskich kopyt. Gwałtowne poruszenie zbudziło małego Justina, który otworzył oczy i zaniósł się głośnym płaczem. Rumak poderwał się gwałtownie, spłoszony hałasem. Ayaki mocno trzymał wodze, ale zwinne zwierzę zdążyło odsunąć się o kilka kroków. Twarz Hokanu nie drgnęła, choć bawiła go determinacja chłopca, by nie stracić kontroli nad zwierzęciem. Justin mocno kopnął matkę w brzuch. Mara pochyliła się i pochwyciła go mocniej w ramiona. Naraz tuż przy uchu Hokanu rozległ się świst. Zasłony lektyki zadrżały i w jedwabiu, dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowała się głowa Mary, pojawiła się malutka dziurka. Hokanu rzucił się naprzód, zasłaniając żonę i pasierba własną piersią i równocześnie szybko rozejrzał się dokoła. Coś czarnego poruszyło się w cieniu krzewów obok ścieżki. Instynkt żołnierza nakazał mu działać automatycznie. Wypchnął żonę i dziecko z lektyki, przez cały czas osłaniając ich własnym ciałem. Lektyka przewróciła się, dostarczając im dodatkowej osłony. - W krzakach! - krzyknął do rozciągniętych na ziemi niewolników. Strażnicy wyciągnęli miecze, gotowi bronić swojej pani. Zawahali się jednak, nie widząc żadnego celu, który mogliby zaatakować. Spod zwału poduszek i podartych zasłon rozległ się zdumiony okrzyk Mary i zawodzenie Justina. - Co się... - Za krzewami akasi! - krzyknął jednocześnie Hokanu do strażników. Koń wzdrygnął się, jakby ukąsił go giez. Położył uszy po sobie i potrząsnął ciężką grzywą. Ayaki poczuł, że jego rumak drży, i poluzował wodze, żeby ulżyć zwierzęciu. - Spokojnie. Stój spokojnie - powtarzał. Zaabsorbowany uspokajaniem zwierzęcia nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie ojczyma.
Strażnicy pobiegli w kierunku krzewów akasi. Hokanu zerknął zza osłony lektyki i zauważył zdenerwowanie konia Ayakiego. Promień słońca zabłysnął na malutkiej, lakierowanej strzałce wbitej w kłąb zwierzęcia. - Ayaki! Zsiadaj! Koń niebezpiecznie wierzgnął nogą. Trucizna rozchodząca się po ciele wraz z krwią zaczynała już działać. Przewrócił oczami, pokazując ogromne białka, stanął dęba i zarżał przeraźliwie niemal ludzkim głosem. Hokanu jednym susem wyskoczył z lektyki i pochwycił uzdę, ale uderzenie kopyt odrzuciło go do tyłu. Zrobił unik i spróbował jeszcze raz, koń jednak obrócił się, wyrywając mu uzdę z rąk. Hokanu na tyle dobrze znał się na koniach, by wiedzieć, że zwierzę wpadło w amok i teraz już żadna siła nie może go opanować. - Ayaki! Zsiadaj natychmiast na ziemię! - zawołał do chłopca, który przywarł do zwierzęcia ze wszystkich sił, obejmując jego kark ramionami. - Nie! - zawołał odważnie chłopiec. - Uspokoję go! Hokanu jeszcze raz spróbował pochwycić wodze. Ogarnięty lękiem o Ayakiego, zapomniał o własnym bezpieczeństwie. Troska chłopca byłaby usprawiedliwiona, gdyby koń po prostu się przestraszył, ale Hokanu widział już kiedyś, jak działa zatruta strzałka, i teraz prawidłowo rozpoznał, że drżenie konia i nagły brak koordynacji ruchów zwiastują działanie szybkiej trucizny. Gdyby strzałka trafiła w Marę, śmierć nastąpiłaby w przeciągu kilku sekund. Zwierzę było jednak niemal dziesięciokrotnie większe od niej, toteż jego koniec był powolniejszy i niesamowicie bolesny. Koń dogorywał z chrapliwym rżeniem. Przez wielkie ciało przebiegł spazm. Obnażył żółte zęby i usiłował ugryźć Hokanu, który bezskutecznie próbował pochwycić wodze. - Trucizna, Ayaki! - zawołał, przekrzykując rżenie. Przednie nogi zwierzęcia już zesztywniały. Napinając mięśnie, koń zapierał się mocno o ziemię. Hokanu wyciągnął rękę w stronę siodła z nadzieją, że uda mu się pochwycić chłopca i wyjąć go ze strzemion, ale w tej samej chwili tylne nogi zwierzęcia ugięły się i ogier runął. Odgłos uderzenia ciężkiego ciała o ziemię zmieszał się z krzykiem Mary. Ayaki do ostatniej chwili nie chciał zeskoczyć na ziemię i teraz upadł wraz ze swym rumakiem. Siła uderzenia odrzuciła go w poprzek ścieżki, wykręcając głowę do tyłu pod dziwnym kątem. Koń zadrżał po raz ostatni i skonał, przygniatając sobą jeźdźca. Ayaki nie wydał żadnego dźwięku. Hokanu obiegł dokoła nieszczęsnego rumaka i uklęknął przy nim, ale było już za późno. Uwięziony pod ciężarem wstrząsanego dreszczami agonii zwierzęcia chłopiec był blady jak widmo. W ostatniej chwili przed śmiercią zwrócił ciemne oczy na ojczyma i wyciągniętą ręką dotknął jego dłoni.
Hokanu poczuł, że drobne, brudne palce wiotczeją w jego uścisku. Zacisnął rękę w gniewie i rozpaczy, jakby próbując zaprzeczyć temu, co się stało. - Nie! - zawołał błagalnie. W uszach miał krzyki Mary i niejasno zdawał sobie sprawę z obecności jej gwardii honorowej. Żołnierze otoczyli ich i z wysiłkiem odsunęli zwierzę na bok. Z jego płuc uszły resztki powietrza, poruszając struny głosowe, przez co z gardła wydobył się chrapliwy pomruk. Ayaki w obliczu wstrząsającej, przedwczesnej śmierci nie zdobył się nawet na taki dźwięk. Rumak zmiażdżył mu pierś Z poszarpanego ciała sterczały żebra jak połamane klingi mieczy. Młoda twarz o zbyt bladych policzkach wpatrywała się szeroko otwartymi, zdumionymi oczami w spokojne niebo nad głową. Palce, wyciągnięte z ufnością do przybranego ojca w geście, który miał odepchnąć grozę ciemności, pozostały bezwładnie rozwarte i puste. Przyschnięty pęcherz na kciuku świadczył o pilnych ćwiczeniach w walce drewnianym mieczem, ale chłopiec nigdy już nie miał doświadczyć okropności ani honorów pola bitwy, słodyczy pocałunku swej pierwszej dziewczyny ani dumy i odpowiedzialności władcy wielkiego domu. Nieodwołalność tego nagłego końca była bolesna jak krwawiąca rana. Hokanu poczuł żal i niedowierzanie. Jedynie odruchy wyniesione z pola bitwy pozwoliły mu opanować wstrząs. - Nakryj dziecko swoją tarczą - nakazał wartownikowi. Jego matka nie może go tak zobaczyć. Ale te słowa wyszły z jego odrętwiałych ust zbyt późno. Mara już tu była; poczuł na łydce muśnięcie jej jedwabnej szaty. Rzuciła się na kolana przy ciele syna i wyciągnęła ramiona, by go objąć i podnieść z zakurzonej ziemi, jakby siłą miłości mogła przywrócić go do życia. Jej dłonie jednak zastygły w powietrzu nad poszarpanymi, zakrwawionymi szczątkami, które niedawno jeszcze były Ayakim. Otworzyła bezgłośnie usta. Coś się w niej załamało. Hokanu instynktownie pochwycił ją za ramię i wtulił jej twarz w swoją pierś. - Odszedł do pałacu Czerwonego Boga - wymamrotał, ona jednak nic nie odpowiedziała. Hokanu czuł pod swoją dłonią szybkie uderzenia jej serca. Zbyt późno zauważył jakieś poruszenie w krzewach obok ścieżki. Strażnicy Mary rzucili się tam mściwie i pochwycili zamachowca przyodzianego w czarne szaty. Zanim Hokanu zdążył zebrać myśli i nakazać zachowanie go przy życiu, by zmusić do wyznania, kto go wynajął, miecze uniosły się i opadły, pokrywając się jaskrawą czerwienią. Po krótkiej chwili zabójca Ayakiego leżał już poćwiartowany jak byk nidry w kramie rzeźnika.
Hokanu patrzył na to z przykrością. Gdy strażnicy obrócili ciało, między plamami krwi zauważył krótką czarną koszulę i spodnie. Dłonie zamachowca pomalowane były czerwoną farbą, a na twarzy miał czarną maskę, spod której widać było tylko oczy. Gdy żołnierze odsunęli maskę, ukazał się błękitny tatuaż na lewym policzku. Takie znaki nosili jedynie członkowie Hamoi Tong, bractwa płatnych morderców. Hokanu podniósł się powoli. W tej sytuacji nie miało znaczenia to, że strażnicy zabili mordercę; z radością oddałby życie na torturach, zanim przekazałby jakąkolwiek informację. Ludzie Hamoi zachowywali ścisłą tajemnicę i było pewne, że zabójca nie wiedział, kto zapłacił jego zwierzchnikowi. A liczyło się wyłącznie nazwisko człowieka, który wynajął jednego z Bractwa Hamoi. Resztką chłodnej rozwagi Hokanu pojął, że ten zamach na życie Mary nie był tani. Morderca nie mógł mieć nadziei, że przeżyje swą misję, a samobójczy atak musiał kosztować fortunę w metalu. - Przeszukajcie ciało i prześledźcie jego ślady na terenie posiadłości - usłyszał własny głos, stwardniały od dławionych uczuć. - Może uda wam się znaleźć jakiś znak wskazujący na to, kto mógł go wynająć. Dowódca oddziału Acomy skłonił głowę i ostrym głosem wydał rozkazy swym ludziom. - Zostawcie strażnika przy ciele chłopca - dodał Hokanu, pochylając się do Mary, by, jeśli to możliwe, pocieszyć ją jakiś sposób. Wciąż milczała, walcząc z grozą i niedowierzaniem. Nie winił jej za to, że nie mogła opanować uczuć i zachować maski obojętności; jak przystało na Tsurankę. Przez wiele lat Ayaki był jej jedyną rodziną; nie miała innych krewnych. Jej życie zawczasu zostało naznaczone śmiercią i utratą bliskich. Przytulił do piersi jej drobne, drżące ciało i wydał kilka dodatkowych poleceń dotyczących chłopca. Ale gdy delikatnie spróbował odciągnąć Marę od nieżyjącego syna, wyrwała mu się. - Nie! - zawołała ze stłumionym bólem. - Nie zostawię go tu samego! - Pani, Ayakiemu nikt już nie może pomóc. Stoi teraz przed tronem Czerwonego Boga. Mimo młodego wieku wykazał wielką odwagę w obliczu śmierci. Turakamu przyjmie go z honorami. - Przesunął dłonią po jej ciemnych włosach i wilgotnej od łez twarzy. - Lepiej się poczujesz w pałacu, w otoczeniu bliskich ci ludzi. Piastunki zajmą się Justinem. - Nie - powtórzyła Mara. W jej głosie pojawił się ton, który Hokanu znał i wiedział, że lepiej mu się nie sprzeciwiać. - Nie ruszę się stąd.
I choć po chwili zgodziła się odesłać młodszego syna do pałacu pod eskortą kompanii wojowników, resztę ranka przesiedziała w upale na zakurzonej ziemi, wpatrując się w znieruchomiałą twarz pierworodnego. Hokanu został przy niej. Nie odpędziła go woń martwych ciał ani rojące się chmary much, które wchodziły w oczy zakrwawionego końskiego trupa. Opanowany niczym na polu bitwy, stawił czoło najgorszemu. Cichym głosem nakazał niewolnikowi pobiec po służących i przynieść jedwabny namiot do osłony przed upałem. Mara nawet nie podniosła głowy, gdy rozstawiano nad nią osłonę, jakby ludzie dokoła niej nie istnieli. Siedziała, przesypując między palcami grudki ziemi aż do chwili, gdy nadeszło dwunastu najlepszych żołnierzy w paradnych zbrojach, by zabrać ciało jej syna. Hokanu zdecydował, że chłopcu należy oddać wszelkie honory przysługujące żołnierzom, którzy zginęli na polu bitwy. Nikt się temu nie sprzeciwiał. Ayaki zginął od nieprzyjacielskiej strzałki, tak jakby trucizna trafiła w jego własne ciało, gdyż do ostatniej chwili nie chciał porzucić ukochanego rumaka. Taka odwaga i odpowiedzialność w tak młodym wieku zasługiwały na uhonorowanie. Mara patrzyła z zesztywniałą, porcelanową twarzą na wojowników, którzy podnieśli ciało jej syna i ułożyli je na marach wyścielonych proporcami w zielonym kolorze Acomy. Jeden z proporców był szkarłatny na cześć Czerwonego Boga, pana życia i śmierci. Żaden podmuch wiatru nie mącił upału i wojownicy oblali się potem. Hokanu pomógł Marze podnieść się, modląc się w duchu, by się nie załamała. On sam z trudem hamował rozpacz i to nie tylko ze względu na Ayakiego. Cierpiał także z powodu Mary. Nie był w stanie nawet wyobrazić sobie jej bólu. Podtrzymał ją, gdy stanęli obok noszy, i orszak powoli ruszył ze wzgórza w stronę domu, który zaledwie przed kilkoma godzinami wydawał im się ostoją spokoju i szczęścia. Ogrody nadal były soczyście zielone, brzeg jeziora spokojny i piękny, i pośród tej scenerii widok zakrwawionego, nieruchomego chłopca na noszach wydawał się zbrodnią przeciwko naturze. Gwardia honorowa zatrzymała się przed frontowym wejściem, używanym tylko przy uroczystych okazjach. Zgromadzeni w cieniu olbrzymiego kamiennego portalu najwierniejsi słudzy jeden po drugim skłaniali głowy przed marami, oddając cześć młodemu panu. Przewodził im Keyoke, pierwszy doradca wojenny, o włosach posrebrzonych ze starości, oparty na szczudle, którego musiał używać od czasu, gdy stracił nogę w bitwie. Teraz, wypowiadając tradycyjne słowa współczucia, ukrył szczudło w fałdach uroczystej szaty i choć jego twarz pozostała nieruchoma, jakby wyrzeźbiona w drewnie, patrzył na Marę z ojcowskim smutkiem w ciemnych oczach. Po nim skłonił się Lujan, wódz sił Acomy. Zwykły
szelmowski uśmiech zniknął z jego twarzy; z trudem powstrzymywał łzy. Choć był żołnierzem do szpiku kości, w tej chwili z trudem zachowywał godną postawę. Uczył leżącego na marach chłopca posługiwania się mieczem i zaledwie tego ranka chwalił go za postępy w nauce. Gdy Mara przechodziła obok niego, dotknął jej ręki. - Pani, Ayaki był wzorowym żołnierzem, choć miał zaledwie dwanaście lat. Pani Acoma zaledwie skinęła głową w odpowiedzi. Hokanu podprowadził ją do następnego sługi w szeregu, którym był jej hadonra. Drobny i nieśmiały jak mysz Jican wydawał się głęboko nieszczęśliwy. Niedawno udało mu się zainteresować Ayakiego sztuką prowadzenia finansów posiadłości. Uczył chłopca przy pomocy gier, w których żetony zrobione z muszelek reprezentowały towary Acomy. Teraz w kąciku obok spiżarni nie będzie już rozbrzmiewał grzechot muszli. Jican z trudem wyjąkał oficjalne słowa współczucia. Ból Mary odbijał się w jego szczerych, brązowych oczach. *** Następny po Jicanie był młody doradca Saric i jego pomocnik Incomo. Obydwaj dopiero od niedawna należeli do domowników; Ayaki jednak podbił ich serca tak samo, jak serca starych sług. Kondolencje, które złożyli Marze, brzmiały szczerze, ona jednak nie potrafiła odpowiedzieć. Potknęła się na schodach i upadłaby, gdyby Hokanu nie podtrzymał jej w porę. Nagle znaleźli się w chłodnym cieniu korytarza. Hokanu wzdrygnął się. Po raz pierwszy wnętrze z pięknie obrobionych kamieni nie zrobiło na nim wrażenia bezpiecznego schronienia, a wspaniale malowane ruchome przegrody, które wykonano na ich zamówienie, nie napełniły go podziwem. Poczuł bolesne wątpliwości: czyżby śmierć Ayakiego była wyrazem niezadowolenia bogów z tego, że Mara przejęła posiadłość swych pokonanych wrogów? Ród Minawabich, którego członkowie niegdyś przechadzali się po tych komnatach, zaprzysiągł krwawą walkę przeciwko rodowi Acomów. Wbrew tradycji Mara nie zakopała w ziemi ich natami, kamienia-talizmanu, który wiązał dusze zmarłych z Kołem Życia dopóty, dopóki stał w słońcu. Czyżby kołaczące się tu duchy wrogów miały moc, by sprowadzić nieszczęście na nią i jej dzieci? Pełen obaw o bezpieczeństwo małego Justina, strofując się w duchu za uleganie przesądom, Hokanu skupił się na Marze. Śmierć i utrata zawsze hartowały ją i napełniały wolą walki; tymczasem teraz wyglądała na zupełnie zdruzgotaną. Odprowadziła ciało chłopca do wielkiej sali, poruszając się jak manekin ożywiony zaklęciem czarownika. Siedziała nieruchomo przy marach, gdy służący i pokojówki myli poszarpane ciało jej dziecka i
przyoblekali je w jedwabie i klejnoty, które należały do niego jako do dziedzica wielkiego rodu. Hokanu krążył w pobliżu, nie mogąc znieść bezczynności i zarazem przygnieciony świadomością, że jest zupełnie bezużyteczny. Kazał przynieść jedzenie, ale jego pani odmówiła posiłku. Wezwał uzdrowiciela i polecił mu przyrządzić środek nasenny. Spodziewał się, a nawet miał nadzieję, że wzbudzi tym gniew Mary. Ona jednak tylko potrząsnęła głową w odrętwieniu i odsunęła filiżankę. Słońce przesuwało się coraz wyżej po niebie. Cienie na podłodze zaczęły się wydłużać i przez okna w suficie do wnętrza wpadły ukośne smugi światła. Gdy przysłany przez Jicana skryba po raz trzeci dyskretnie zapukał do głównych drzwi sali, Hokanu wreszcie przejął kontrolę nad sytuacją. Polecił odnaleźć Sarica lub Incoma i sporządzić listę domów, które należało zawiadomić o tragedii. Było oczywiste, że Mara nie potrafi sama się tym zająć. Od wielu godzin siedziała w bezruchu, trzymając zimne, sztywne palce chłopca w swoich. Przed zmierzchem pojawił się Lujan w zakurzonych sandałach i ze znużeniem w oczach większym niż po kampanii wojennej. Skłonił się przed swą panią i jej małżonkiem, czekając na pozwolenie, by przemówić. Mara nie oderwała otępiałego wzroku od syna. Hokanu wyciągnął dłoń i dotknął jej sztywnego ramienia. - Moja ukochana, dowódca ma dla ciebie wiadomości. Pani Acoma poruszyła się gwałtownie, jakby przywołano ją z bardzo daleka. - Mój syn nie żyje - odezwała się cicho. - Na miłosierdzie wszystkich bogów, to ja powinnam była zginąć. Hokanu, przejęty do głębi serca współczuciem, odsunął z jej czoła kosmyk włosów. - Gdyby bogowie chcieli nam okazać swą łaskę, w ogóle nie dopuściliby do tego ataku - odrzekł, widząc jednak, że jego pani znów popadła w odrętwienie, zwrócił się do oficera. Obydwaj mężczyźni wymienili zaniepokojone spojrzenia. Widzieli już Marę ogarniętą bólem, gniewem, nawet panicznym lękiem o własne życie, nigdy jednak nie traciła duch i te uczucia pobudzały ją tylko do energicznego działania. Apatia, w jaką popadła teraz, zupełnie do niej nie pasowała i wszyscy, którzy ją kochali, obawiali się, że wraz ze śmiercią chłopca może zginąć niezłomny duch jego matki. Hokanu postanowił wziąć na swoje barki przynajmniej część ciężaru. - Powiedz, Lujanie, czego się dowiedziałeś. Gdyby naczelny dowódca był bardziej przywiązany do tradycji, mógłby odmówić odpowiedzi: Hokanu, choć szlachetnie urodzony, nie był władcą Acomy. Ale słudzy Shinzawai przebywający w posiadłości wraz z nim zaprzysięgli sojusz z tym rodem, a Mara
nie mogła teraz podejmować ważkich decyzji. Lujan odetchnął z ulgą. Siły pana Shinzawai były znaczne, a wiadomości, które przyniósł, nie napawały otuchą. - Panie, nasi żołnierze obszukali zwłoki, ale niczego nie znaleźli. Wezwaliśmy do poszukiwań naszych najlepszych tropicieli. Oto, na co natrafili w zagłębieniu, gdzie zabójca prawdopodobnie spał. Podał mu okrągłą, szkarłatno-żółtą muszelkę, na której wyryty był trójkątny znak Anasatich. Hokanu wziął ją do ręki z niesmakiem. Taki znak władca rodu mógł dać posłańcowi jako potwierdzenie wykonania ważnego zadania, nie był jednak odpowiedni dla zabójcy; z drugiej strony pan Anasati nigdy nie ukrywał swojej nienawiści do Mary. Jiro był potężny i otwarcie sprzymierzał się z rodami, które pragnęły obalić nową politykę cesarza. Był bardziej uczonym niż żołnierzem i choć był zbyt inteligentny, by pozwalać sobie na prymitywne działania, nie należało zapominać, że Mara uraziła kiedyś jego męską ambicję, wybierając jego młodszego brata na swego pierwszego męża. Od tego dnia Jiro okazywał jej jawną wrogość. Mimo to muszla była dowodem zbyt oczywistym jak na subtelności rozgrywki Rady, a Bractwo Hamoi zazwyczaj zachowywało najgłębszą konspirację. Trudno było uwierzyć, by zamachowiec był tak nierozważny i miał przy sobie jawny znak, wskazujący która rodzina go wynajęła. Kupienie u nich śmierci zapewniało absolutną dyskrecję. Muszla była fałszywym dowodem, który miał skierować podejrzenia na ród Anasatich. Hokanu spojrzał na Lujana, unosząc brwi ze zdziwieniem. - Czy sądzisz, że pan Jiro jest odpowiedzialny za ten atak? Nie było to właściwie pytanie, lecz wyrażona na głos wątpliwość. Lujan także odnosił się do znaleziska z rezerwą i teraz zawahał się przed odpowiedzią. Ale imię pana Anasatiego wyrwało Marę z letargu. - Jiro to zrobił? - Gwałtownie odwróciła się od ciała Ayakiego i zauważyła czerwonożółtą muszlę w dłoni Hokanu. Jej twarz zesztywniała w przerażającą maskę wściekłości. Ród Anasatich jest już tylko prochem na wietrze. Zakopię ich natami w śmietniku, a ich duchy zostaną skazane na wieczne mroki. Okażę im jeszcze mniej miłosierdzia, niż domowi Minwanabich! - wykrzyknęła, zaciskając dłonie w pięści. Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń między swym mężem a Lujanem, jakby znienawidzony wróg mógł się tam zmaterializować dzięki sile jej nienawiści. - Nawet to nie pomści śmierci mojego syna. Nawet to!
- Możliwe, że pan Jiro nie jest winien - wtrącił Lujan. Jego zwykle mocny głos tym razem drżał z żalu. - Ty, pani, byłaś celem, nie Ayaki. W końcu chłopiec był bratankiem pana Anasatiego. Zabójca mógł być nasłany przez któregokolwiek z wrogów cesarza. Mara jednak nie słyszała go. - Jiro za to zapłaci. Mój syn zostanie pomszczony. - Myślisz, że Jiro jest za to odpowiedzialny? - powtórzył Hokanu. Uparta, dziecinna duma sprawiała, że młody dziedzic Anasati nadal podtrzymywał swoje uczucia wobec Mary, nawet gdy został głową rodu. Dojrzały człowiek nie pielęgnowałby takiej urazy, lecz próżny i arogancki pan Anasati mógł pragnąć, by świat się dowiedział, czyja ręka uknuła zgubę Mary. Ale od kiedy Mara otrzymała tytuł Sługi Imperium, jej popularność niezmiernie wzrosła. Niemądry Jiro mógł cierpieć z powodu urażonej ambicji, lecz nie do tego stopnia, by narazić się na gniew cesarza. Lujan zwrócił ciemne oczy na Hokanu. - Ta muszelka jest jedynym dowodem, jaki mamy. Za tą uderzającą oczywistością może się kryć subtelna przebiegłość: zwraca ona uwagę na dom Anasatich, przez co powinniśmy natychmiast odrzucić tę myśl i szukać winowajców gdzie indziej. - W słowach Lujana dźwięczała wściekłość On także pragnął bezwzględnie pomścić zbrodnię na Ayakim. Zresztą to nieważne, co myślę - dodał posępnie. Honor bowiem wymagał, by absolutnie i bez zastrzeżeń
podporządkował
się
woli
swej
pani.
Gdyby
Mara
rozkazała
mu
zebrać garnizon Acomy i wyruszyć na samobójczą wojnę, podporządkowałby się jej całym sercem i całą swą wolą. *** Zapadł mrok. Słudzy cicho zapalili lampy ustawione wokół mar Ayakiego. Światło złagodziło nieco nastrój sali żałobnej. Cienie okryły zdeformowane ciało w jedwabnych szatach. Mara, czuwająca samotnie przy zwłokach, wpatrywała się w owalną twarz syna i czarne jak węgiel włosy, które po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, pozostały uczesane dłużej niż przez godzinę. Ayaki był całą jej przyszłością. Złożyła w nim wszystkie swe nadzieje i marzenia; miał się stać strażnikiem pamięci jej przodków i zachować ciągłość rodu. Zabiło go jej zadowolenie z siebie. Mara zacisnęła zbielałe dłonie w pięści. Nigdy, przenigdy nie powinna była pozwolić, by ugruntowało się w niej przekonanie, że wrogowie nie mogą jej dosięgnąć. Wiedziała, że poczucie winy nie opuści jej do końca życia. Wszelka myśl o jutrze wydawała się ponura.
Obok niej stała taca z rozgrzebanym posiłkiem; jedzenie nie miało dla niej żadnego smaku. Współczucie Hokanu także jej nie pocieszyło; zbyt dobrze go znała. Wyczuwała za jego słowami ból i gniew, i to jeszcze powiększało jej wyrzuty sumienia. Jedynie chłopiec nie wyrzucał jej głupoty. Ayaki pozostawił już wszelkie uczucia za sobą; był poza smutkiem czy radością. Mara zdławiła szloch. Jakże żałowała, że strzałka nie dosięgła celu. Pragnęła, by kończąca wszelkie zmagania ciemność okryła ją, a nie syna. To, że pozostało jej jeszcze jedno dziecko, nie zmniejszało jej rozpaczy. Z nich dwóch Ayaki, choć starszy, mniej zaznał radości życia. Jego ojcem był Buntokapi z nieprzyjaznego jej rodu Anasatich. Mara zaznała w tym małżeństwie wiele cierpienia i żadnego szczęścia. Względy polityczne sprawiły, że zastawiła na swego męża zdradziecką pułapkę, która teraz, gdy patrzyła na to dojrzalej, wydawała jej się niczym innym niż zwykłym morderstwem. Ayaki był odkupieniem za samobójstwo męża, spowodowane jej machinacjami. Chociaż w rozgrywce Rady odniosła znaczne zwycięstwo, prywatnie uważała śmierć Buntokapiego za porażkę. Nie miało znaczenia, że lekceważenie rodziny uczyniło go podatnym narzędziem jej manipulacji. Dzięki Ayakiemu mogła uczcić pamięć pierwszego męża. Była pewna, że jego syn wyrośnie na wielkiego człowieka, osiągnie sławę, jakiej odmówiono Buntokapiemu. Teraz ta nadzieja się skończyła. Pan Jiro Anasati był bratem Buntokapiego, i to, że jego spisek nie powiódł się i doprowadził tylko do śmierci bratanka, zburzyło delikatną równowagę polityczną ostatnich lat. Gdyż bez Ayakiego ród Anasatich po raz pierwszy od śmierci jej ojca znowu mógł otwarcie wyrazić swą wrogość wobec Acomy. Ayaki miał najlepszych nauczycieli i ochronę wszystkich żołnierzy Mary, ale zapłacił za przywileje swego urodzenia. Gdy miał dziewięć lat, omal nie stracił życia z ręki zamachowca uzbrojonego w nóż. Na jego oczach zamordowano dwie piastunki i ukochanego starego służącego. Po tym wydarzeniu długo prześladowały go koszmary. Mara z trudem się powstrzymała, by teraz nie pogładzić go uspokajająco po dłoni. Ale jego ciało było zimne, a oczy już nigdy nie spojrzą na nią z radością i zaufaniem. Nie musiała walczyć ze łzami; czuła przede wszystkim dławiący gniew z powodu tej niesprawiedliwości. Ciemna strona charakteru, widoczna w okrucieństwie jego ojca, w naturze Ayakiego przejawiała się jako skłonność do melancholii i samotnych rozmyślań. Dopiero w ciągu ostatnich trzech lat, od czasu, gdy Mara wyszła za Hokanu, pogodniejsza strona natury chłopca zaczęła brać górę. Ayaki często powtarzał, że żaden wróg nigdy nie próbował oblegać fortecy Minwanabich. Dzięki naturalnym warunkom i dodatkowym zabezpieczeniom to miejsce
wydawało się nie do zdobycia. Co więcej, Mara była Sługą Imperium, co dawało jej przywileje bogów i szczęście wystarczające, by pokonać wszelkie przeciwności życiowe. Teraz wyrzucała sobie, że dała się zwieść tej dziecinnej, ślepej wierze. W przeszłości często obracała tradycje i przesądy na swoją korzyść. Głupotą było nie dostrzec, że te same zjawiska mogą zostać użyte przeciwko niej. Wydawało się rażącą niesprawiedliwością, że zapłaciło za to jej dziecko, nie ona sama. Justin bardzo się przyczynił do rozwiania ponurych nastrojów swego przyrodniego brata. Drugi syn Mary był dzieckiem barbarzyńskiego niewolnika, którego nie przestawała kochać. Wystarczyło, by na chwilę przymknęła oczy, a pod powiekami natychmiast się pojawiała twarz Kevina, prawie zawsze uśmiechnięta z powodu jakiegoś niedorzecznego żartu, rude włosy i broda lśniąca miedzianym blaskiem w słońcu Kelewanu. Nie łączyło jej z Kevinem takie porozumienie duchowe, jak z Hokanu. Nie, Kevin miał impulsywny, płomienny charakter. Jego zachowanie często bywało zdumiewająco nielogiczne. Nie ukrywałby przed nią swej rozpaczy, lecz burzliwie wyrzuciłby ją z siebie; i może taki wybuch energii dałby Marze odwagę, by stawić czoło nieszczęściu. Mały Justin odziedziczył lekkomyślną naturę ojca. Często się śmiał, lubił płatać figle i już teraz było wiadomo, że ma ostry język. Podobnie jak wcześniej jego ojciec, posiadał dar wyrywania Ayakiego z posępnych nastrojów. Biegał szybko na tłustych nóżkach, potykał się i przewracał, zanosząc śmiechem albo też robił zabawne miny i nie sposób było zachowywać rezerwę, przebywając obok niego. Ale teraz Ayaki nigdy już nie będzie się śmiał razem z Justinem. Mara zadrżała i dopiero w tej chwili uświadomiła sobie czyjąś obecność. Hokanu wszedł do komnaty ostrożnym i cichym krokiem, jakiego nauczył się od mieszkańców lasu w świecie barbarzyńców. Gdy Mara spojrzała na niego, ujął jej chłodną dłoń w swoją. - Pani, jest już po północy. Przydałby ci się odpoczynek. Mara odwróciła się od katafalku i utkwiła ciemne oczy w oczach męża. Na jego twarzy malowało się współczucie; poczuła, że pod powieki nabiegają jej łzy i jego sylwetka rozmazała się jej w oczach. Objął ją i oparł o swoje ramię. Był silny, choć szczupły, podobnie jak jego ojciec. I choć nie miał namiętnej natury Kevina, rozumieli się z Marą doskonale. Był dla niej mężem, jakim nigdy nie stał się ojciec Ayakiego, i teraz jedynie jego obecność powstrzymywała ją przed popadnięciem w szaleństwo. Dotyk, który miał złagodzić jej ból, pochodził od mężczyzny, który był znakomitym dowódcą na polu bitwy. Podobnie jak ona,
Hokanu wolał pokój od wojny, ale gdy użycie miecza stawało się konieczne, miał odwagę tygrysów, które zamieszkiwały świat za Wielkim Pęknięciem. Teraz, choć poniewczasie, Acoma będzie potrzebowała jego siły. Policzki Mary pokryły się łzami. Wypełniała ją bezgraniczna gorycz, która teraz znalazła cel. Jiro Anasati zamordował jej syna; za to ona zniszczy jego ród i po wieczne czasy wymaże go z ludzkiej pamięci. Hokanu potrząsnął nią lekko, jakby wyczuwając jej mściwy nastrój. - Pani, jesteś potrzebna żywym, Justin płakał przez całą kolację i pytał, co się stało z mamą. Keyoke co godzinę zgłaszał się po instrukcje, a Lujan chce wiedzieć, ile kompanii ma sprowadzić z garnizonu, z posiadłości w pobliżu Sulan-Qu. Hokanu subtelnie nie zaprzeczał konieczności wojny. To przyniosło jej ulgę. Gdyby zasypał ją pytaniami i usiłował odwieść od zamiaru zemsty na panu Jiro, twierdząc, że jedna muszelka to zbyt słaby dowód, zwróciłaby się przeciwko niemu, rozwścieczona. Ten, kto w tej chwili nie był po jej stronie, był przeciwko niej. Na Acomę spadł cios i honor domagał się działania. Ale widok zamordowanego syna osłabił jej wolę; wszelkie przejawy życia wydawały się jałowe i zupełnie nieinteresujące. - Pani? - powtórzył Hokanu. - Twoje decyzje są konieczne dla przetrwania twojego domu. Gdyż teraz Acoma to ty. Mara zmarszczyła czoło. Jej mąż miał rację. Z chwilą zawarcia małżeństwa ustalili, że Justin będzie następcą Hokanu. Nagle, rozpaczliwie, Mara zapragnęła, by ta obietnica nigdy nie została złożona. Gdyby wówczas uświadamiała sobie śmiertelność Ayakiego, nigdy by się na to nie zgodziła. Złowieszczy krąg znów zamknął się wokół niej. Zaniedbała swoje obowiązki. Gdyby nie weszła w pułapkę zadowolenia z własnego życia, jej czarnowłosy syn nie leżałby teraz bezwładnie pośrodku kręgu zapalonych lamp śmierci. Biegałby, jak powinien biegać chłopiec albo ćwiczyłby sztuki walki, albo też szybciej niż wiatr mknąłby przez wzgórza na swym wielkim, czarnym rumaku. Znów ujrzała w wyobraźni napięte ciało ogiera stojącego na tylnych nogach i usłyszała okropny stuk kopyt, gdy zwierzę upadło... - Pani - Hokanu łagodnie przerwał jej zamyślenie i rozchylił zaciśnięte palce. Delikatnie gładził ją po dłoni, usiłując rozluźnić jej napięcie. - To już minęło. Teraz musimy walczyć o żywych. - W miejsce łez, które otarł z jej twarzy, natychmiast napłynęły nowe. Maro, bogowie okazali nam niełaskę. Ale moja miłość do ciebie nie przeminęła, a zaufanie
twoich sług jest jak światło lampy w ciemnościach. Zycie Ayakiego nie poszło na marne. Był dzielny i silny i nie uchylał się od odpowiedzialności, nawet w chwili śmierci. Musimy się zachowywać tak jak on, jeśli nie chcemy, by strzała, która powaliła konia, zebrała następne śmiertelne ofiary. Mara zamknęła oczy, usiłując zignorować zapach płonących lamp oliwnych. Hokanu nie musiał jej przypominać, że jest odpowiedzialna za tysiące ludzi. Nie była już regentką dorastającego syna. Nie została jej ani odrobina siły, a jednak musi się przygotować do wielkiej wojny, dopełnić zemsty, by ocalić honor rodziny, a potem urodzić następnego dziedzica. Ale nadzieja, przyszłość, entuzjazm i marzenia, dla których tyle poświęciła, wszystko to obróciło się w proch. Czuła się odrętwiała, ukarana tak mocno, że nic już ją nie obchodziło. - Mój panie i mężu - powiedziała ochryple - zajmij się doradcami. Niech robią to, co ty im nakażesz. Nie mam teraz serca do podejmowania decyzji, a Acoma musi się przygotować do wojny. Hokanu spojrzał na nią z bólem. Od dawna podziwiał jej śmiałość i teraz, gdy widział, jak ustępuje ona rozpaczy, serce mu się krajało. Przyciągnął ją do siebie i wyszeptał: - Pani, oszczędzę ci tyle wysiłku, ile będę mógł. Jeśli zdecydujesz się wyruszyć zbrojnie przeciwko Jiro Anasatiemu, stanę u boku twego naczelnego dowódcy. Ale wcześniej czy później będziesz musiała przywdziać płaszcz głowy rodu. Jesteś odpowiedzialna za ród Acomów. Śmierć Ayakiego nie może oznaczać końca. Musisz odnowić swą linię. Niezdolna odpowiedzieć, niezdolna myśleć, Mara wtuliła twarz w ramię męża i przez długą chwilę jej łzy bezgłośnie wsiąkały w gruby, błękitny jedwab jego szaty.
Rozdział drugi
Konfrontacja Jiro zmarszczył brwi. Choć prosta szata bez ozdób, którą miał na sobie, była lekka, a na otaczającym dziedziniec przy bibliotece portyku o tej porze jeszcze panował cień, na jego czole pojawiły się krople potu. Przy łokciu miał zapomnianą tacę z nie dokończonym śniadaniem. Ze wzrokiem utkwionym w trzymanej na kolanach planszy, nerwowo postukując palcami w haftowaną poduszkę, na której siedział, przyglądał się wszystkim figurom po kolei, jakby osądzał prawdopodobny wynik każdego możliwego ruchu. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka błąd nie wydawał się oczywisty, po kilku kolejnych posunięciach jego konsekwencje
mogły stać się druzgocące. Uczeni twierdzili, że gra w shah wyostrza instynkty wojenne i polityczne, Jiro Anasati zaś przedkładał ćwiczenie umysłu nad rywalizację fizyczną. Zawiłości tej gry fascynowały go. Już w bardzo młodym wieku zaczął wygrywać ze swym ojcem i innymi nauczycielami. Gdy był chłopcem, często obrywał od obu braci Halesko i Buntokapiego, których rozwścieczała lekceważąca łatwość, z jaką potrafił ich pokonać. Zaczął wówczas szukać starszych przeciwników i próbował nawet rywalizować z midkemijskimi handlarzami, którzy coraz częściej odwiedzali Imperium, szukając nowych rynków zbytu dla towarów z innych części świata. Nazywali tę grę szachami, ale zasady były te same. Tylko niewielu spośród nich mogło mierzyć się z Jirem. Jedyny człowiek, którego nigdy nie udało mu się pokonać, siedział teraz naprzeciwko niego i z roztargnieniem przeglądał dokumenty porozkładane pedantycznie wokół kolan. Chumaka, pierwszy doradca Anasatich od czasów ojca Jira, był chudym jak szczapa mężczyzną o pociągłej twarzy, ostrym podbródku i ciemnych, nieprzeniknionych oczach. Od czasu do czasu odrywał się od papierów, by przelotnie spojrzeć na planszę i odpowiedzieć na ruch swego pana. Roztargnienie, z jakim pierwszy doradca zawsze go pokonywał, nie irytowało pana Jiro; czuł dumę, że tak bystry umysł pozostaje w służbie domu Anasatich. Talent Chumaki do wcześniejszego przewidywania komplikacji politycznych chwilami graniczył z jasnowidzeniem. Pan Tecuma zawdzięczał większość sukcesów w rozgrywce Rady jego bystrości. Gdy Mara, ledwo wkroczywszy na drogę polityki, upokorzyła ród Anasatich, Chumaka przedstawił rozsądne rozwiązania, dzięki którym nie ponieśli większych szkód w konflikcie, jaki niedługo potem wybuchł między Acomami i Minwanabimi. Jiro przygryzł wargę, usiłując wybrać między dwoma ruchami, które dawały mu niewielką, aczkolwiek natychmiastową przewagę, a trzecim, niosącym obietnicę odległego zwycięstwa. Gdy się zastanawiał, jego myśli znów powróciły do rozgrywki Rady: zniszczenie Minwanabich mogło stać się okazją do świętowania, gdyż byli to rywale Anasatich - tyle że zwycięstwo odniosła kobieta, której Jiro nienawidził najbardziej na świecie. Jego wrogość zrodziła się w chwili, gdy pani Mara wybrała męża. Duma Jira nigdy nie przebolała tego upokorzenia. Nie złagodziła go nawet świadomość, że gdyby wówczas został mężem Mary, to on, nie Bunto, musiałby umrzeć z powodu jej intrygi. Choć rozmiłowany w uczonych księgach, ostatni pozostały przy życiu syn rodu Anasati w tym miejscu pozostawał głuchy na wszelkie argumenty i wciąż karmił się posępnymi rozmyślaniami. Fakt, że ta suka z zimnym wyrachowaniem uknuła śmierć jego brata, był powodem do waśni krwi; mniejsza o to, że cała
rodzina lekceważyła Bunta, a on sam zerwał wszelkie więzy z rodem Anasatich i przyjął tytuł pana Acomy. Nienawiść tak głęboko zakorzeniła się w duszy Jira, że uparcie zamykał oczy i na to, iż gdyby został mężem Mary, nigdy nie odziedziczyłby tytułu pana Anasati. Pragnienie odwetu, zżerające jego duszę od lat, z biegiem czasu przeszło w nieustającą obsesję na punkcie niebezpiecznej, przebiegłej rywalki. Z zachmurzoną twarzą spojrzał na planszę, lecz nie podniósł ręki, by przesunąć figurę. Chumaka zauważył to i uniósł brwi. - Znów myślisz o Marze. Jiro zdawał się zirytowany. - Ostrzegałem cię - podjął Chumaka suchym głosem, wypranym z wszelkich emocji. Skupianie się na uczuciach wrogości niszczy równowagę wewnętrzną i w końcu doprowadza do przegranej. Pan
Anasati
wyraził
swe
lekceważenie,
wybierając
śmielszy
z
dwóch
krótkowzrocznych ruchów. - Ach! - Chumaka miał czelność udać zachwyt. Zdjął z planszy swój zabity pionek i nie odrywając lewej ręki od papierów, prawą przesunął kapłana. Zdenerwowany Anasati przygryzł wargę; dlaczego jego pierwszy doradca tak uczynił? Pogrążony w rozmyślaniach nad celem tego ruchu prawie nie zauważył posłańca, który wbiegł do komnaty. Przybysz skłonił się przed panem i gdy otrzymał leniwy znak, pozwalający mu się podnieść, podał Chumace zapieczętowaną paczkę. - Pozwól, panie? - wymruczał Chumaka. - Korespondencja jest zaszyfrowana, prawda? - zapytał Jiro, zagłębiony w rozważaniu następnego ruchu. Jego dłoń poruszała się między figurami. Chumaka chrząknął. Jiro uznał to za potwierdzenie. - Tak myślałem - powiedział. - W takim razie otwórz. I oby te wiadomości choć raz rozproszyły cię przy grze. Chumaka szczeknął krótkim śmiechem. - Im bardziej niesłychane plotki, tym lepiej będę grał. Przyglądał się niezdecydowaniu swego pana z rozbawieniem, które graniczyło z pogardą.
Obrócił woreczek
w
palcach
i
nieobgryzionego paznokcia na kciuku. Przejrzał zawartość przesyłki i uniósł brwi. - To nieoczekiwane wiadomości.
rozerwał sznurek,
używając
jedynego
Z ręką zawieszoną w powietrzu pan Anasati podniósł wzrok. Zdziwienie pierwszego doradcy było dla niego czymś nowym. - Co się stało? Chumaka, który służył już dwóm pokoleniom władców, rzadko dawał się zaskoczyć. Teraz spojrzał na Jira z namysłem w ciemnych oczach. - Wybacz, panie. Mówiłem o tym. - Wyjął papier z woreczka i spoglądając kątem oka na uniesioną dłoń pana, dodał: - Czekam na twój ruch. Jiro cofnął rękę, rozdarty między irytacją a rozbawieniem. - Aha, czekasz - mruknął i odchylił się na poduszki, by uspokoić myśli. Patrzył teraz na planszę do gry z nowej perspektywy; była to sztuczka, której w młodości nauczył się od ojca. Chumaka z enigmatycznym uśmiechem postukał pergaminem o skórzasty policzek. Było dla niego typowe, że nigdy nie przepuścił okazji, by wykazać swemu panu popełniony błąd; ale w szachach nie doradzał, tylko spokojnie czekał, aż Jiro będzie musiał ponieść konsekwencje swych ruchów. - To - mruknął, zaznaczając coś piórem na pergaminie. Jiro z furią odtwarzał w myślach wszystkie posunięcia, sprawdzając strategię. Choć starał się jak mógł, nie znalazł żadnego zagrożenia. - Blefujesz - oznajmił i przesunął figurę. - Chumaka wyglądał na urażonego. - Nie muszę blefować. - Wykonał swój ruch i dodał: - Twój senior wojenny jest teraz zagrożony. Jiro dopiero teraz zauważył pułapkę, którą przygotował dla niego pierwszy doradca; jej subtelność doprowadziła go do furii. Albo podda środek pola i zostanie zepchnięty do obrony, albo utraci seniora wojennego, najpotężniejszą figurę, i w rezultacie będzie mógł zaatakować, ale ze zmniejszoną siłą. Zmarszczył czoło, przewidując kilka kolejnych ruchów. Choć wyobrażał sobie najrozmaitsze kombinacje, nie widział sposobu, by wygrać. Mógł mieć najwyżej nadzieję na remis. Przesunął drugiego kapłana. Chumaka siedział pogrążony w czytaniu, ale na głos Jira opuścił wzrok, zbił kapłana żołnierzem i paradoksalnie pozwolił mu uwolnić seniora wojennego. Przywołany do ostrożności przez reprymendę, Jiro usiłował przewidywać posunięcia tak daleko w przód, jak to tylko było możliwe. Zbyt późno doznał przypływu intuicji; z rozczarowaniem zauważył, że został zmuszony do wykonania dokładnie takiego ruchu, o jaki chodziło pierwszemu doradcy. Utracił już szansę na pata, porażka zaś była tylko kwestią
czasu. Przedłużanie rozgrywki nigdy nic nie dawało; Chumaka czasami wydawał się absolutnie odporny na ludzkie błędy. Pan Anasati westchnął rozgoryczony i przewrócił swego cesarza na znak poddania. - Wygrałeś, Chumaka - oznajmił, pocierając oczy. Głowa rozbolała go od napięcia. Chumaka spojrzał na niego przenikliwie sponad listu. - Panie, twoja gra staje się coraz lepsza. Komplement złagodził nieco gorycz kolejnej porażki. - Często się zastanawiam, jak możesz grać tak błyskotliwie, myśląc jednocześnie o innych sprawach, Chumako. Pierwszy doradca równo złożył dokument. - Shah to tylko jedna z umiejętności wyćwiczonego umysłu, mój panie. - Obrzucając Jira spojrzeniem spod ciężkich powiek, dodał: - Nie znam żadnych sztuczek strategii, lecz znam mojego przeciwnika. Panie, obserwowałem cię przez całe twoje życie. Już od twojego trzeciego ruchu wyczuwałem, do czego zmierzasz. Przy szóstym ruchu wyeliminowałem ponad cztery piąte wszystkich istniejących możliwości. Dłonie Jira opadły bezwładnie na kolana. - Jak to możliwe? - Bo jesteś podobny do wszystkich ludzi stworzonych przez bogów. Można liczyć na to, że będziesz postępował tak, jak ci każe twój charakter. - Chumaka wetknął pergamin w obszerną kieszeń. - Spędziłeś spokojną noc. Zjadłeś dobre śniadanie. Byłeś wypoczęty. Byłeś skupiony, ale nie... głodny. Przy trzecim ruchu wywnioskowałem, że w twojej grze przejawi się otwartość, a nie... śmiałość i ryzyko. - Wpatrując się uważnie w twarz swego pana, podsumował: - Sekret polega na tym, żeby zauważyć wskazówki, które odkryją nam myśli przeciwnika. Należy poznać jego motywy, jego namiętności, i wtedy nie musisz czekać na to, co zrobi; możesz przewidzieć jego następny ruch. Jiro uśmiechnął się bez humoru. - Mam nadzieję, że pewnego dnia odwiedzi nas mistrz w shah, który potrafi cię pokonać, Chumako. Pierwszy doradca zaśmiał się cicho. - Zostałem pokonany wiele razy, panie. Bardzo wiele razy. Ale ty tego nigdy nie widziałeś. - Przesunął wzrokiem po rozrzuconych figurach na planszy. - Jeśli będziesz grał z ludźmi, którzy nie znają cię tak dobrze jak ja, wyjdziesz z rozgrywki zwycięsko. Prawdę mówiąc, posiadasz godny pozazdroszczenia talent strategiczny. Panie, nie jestem lepszym graczem od ciebie. - Pierwszy doradca wyjął kolejny dokument z sakwy, kończąc swe
wywody. - Ale obserwowałem cię o wiele dokładniej niż ty kiedykolwiek obserwowałeś mnie. Jiro poczuł się nieswojo na myśl, że ktokolwiek, nawet tak lojalny sługa jak Chumaka, mógł przeniknąć go na wylot. Wziął się jednak w garść; miał szczęście, że Chumaka był jego doradcą, zaufanym człowiekiem i dyplomatą. Im lepiej znał swego pana, tym lepiej mógł służyć domowi Anasatich. Nienawidzić go za wyższość jego inteligencji, byłoby głupotą, błędem pana, który jest zbyt próżny, by przyznać się do własnych braków. Jiro zdusił swe nadmierne ambicje i niegodne podejrzenia i zapytał: - Co cię tak pochłonęło dzisiejszego ranka? Chumaka pogrzebał w sakwie, wyjął jeszcze kilka pergaminów i odsunął planszę na bok, by zrobić miejsce wokół swoich kolan, gdzie porozkładał papiery. - Śledziłem nić prowadzącą nas do sieci szpiegowskiej Acomy i pilnowałem kurierów tak, jak nakazałeś. Właśnie nadeszły nowiny, które próbuję dopasować do całości. - Mruknął jakieś słowa zrozumiałe jedynie dla niego samego. Przez chwilę przesuwał papiery, po czym znów zaczął myśleć na głos: - Nie jestem jeszcze zupełnie pewny... - Przełożył dokument z jednej sterty na drugą. - Wybacz ten nieporządek, panie, lecz tak porozkładane dokumenty pomagają mi śledzić powiązania. Zbyt często ogarnia nas pokusa, by widzieć wydarzenia w linii prostej, w konkretnym porządku, podczas gdy w gruncie rzeczy życie jest... chaosem. – Potarł podbródek dwoma palcami. - Często myślałem o tym, by kazać sobie skonstruować tablicę z drążków, na której mógłbym wieszać notatki na różnych wysokościach, by łatwiej mi było zauważać hierarchię powiązań... Doświadczenie nauczyło Jira nie okazywać irytacji z powodu zachowania pierwszego doradcy. Choć często marudził przy pracy, w takich właśnie chwilach dochodził do najcenniejszych rezultatów. Siatka szpiegowska Anasatich, na której rozbudowę Jiro wydał wszystkie fundusze, jakie zdołał zgromadzić, z roku na rok dostarczała coraz bardziej pożyteczne informacje. Inne wielkie rody zatrudniały mistrzów tajnych służb, którzy zajmowali się wyłącznie takimi operacjami, Chumaka jednak upierał się, by nie mieć nad sobą żadnego nadzorcy. Chciał sprawować osobistą kontrolę nad agentami, których umieścił w innych domach, cechach rzemieślników i ośrodkach handlowych. Jeszcze za panowania Tecumy, ojca Jira, Chumaka od czasu do czasu opuszczał posiadłość, by osobiście dopilnować jakiejś sprawy. Jiro okazywał młodzieńczą niecierpliwość wobec kaprysów swego pierwszego doradcy, ale wiedział, kiedy nie należy się wtrącać. Teraz, gdy Chumaka przeglądał doniesienia agentów, pan Anasati zauważył, że niektóre raporty nosiły daty nawet sprzed
dwóch lat. Kilka z nich wyglądało na zwykłe bazgroły sekretarza kupca zbożowego, który notował wyniki jakichś obliczeń na marginesach dokumentów handlowych. - Co to za nowa informacja? Chumaka nie podniósł głowy. - Ktoś próbował zabić Marę. To były niezmiernie doniosłe nowiny! Jiro wyprostował się, rozzłoszczony, że nie powiedziano mu o tym od razu i wściekły, że ktoś ubiegł Anasatich w działaniach przeciwko pani Acomie. - Skąd wiesz? Chumaka wysunął złożony dokument z fałdów szaty i wyciągnął go w stronę swego pana. Jiro pochwycił pergamin i przeczytał pierwsze linijki. - Mój bratanek Ayaki nie żyje! - wykrzyknął. Zanim jednak zdążył wdać się w tyradę, pierwszy doradca przerwał mu. - Panie, oficjalne wiadomości dotrą do nas dopiero jutro. Do tego czasu możemy się zastanowić, jak powinniśmy zareagować. Odciągnięty od zamiaru zganienia Chumaki za niepotrzebne wstrzymywanie informacji, Jiro zwrócił teraz myśli w pożądanym przez doradcę kierunku. Anasati i Acomowie byli zagorzałymi wrogami aż do czasu małżeństwa Mary z Buntokapim; od chwili, gdy Bunto popełnił rytualne samobójstwo, spadkobierca tytułu, Ayaki, był jedynym łącznikiem między rodami i wyłącznie ze względu na niego nie manifestowano otwartej wrogości. Teraz chłopiec znajdował się w pałacach Tukaramu. Jiro nie czuł osobistego żalu na wiadomość o śmierci bratanka. Gniewało go, że jego najbliższy męski krewny nosił nazwisko Acoma; traktat, który ze względu na ochronę dziecka zobowiązywał go do sojuszu z Acomą, ciążył mu już od dawna. To ograniczenie wreszcie dobiegło końca. Dopuszczając do śmierci chłopca, Mara zaniedbała swoje obowiązki opiekunki. Anasati mieli teraz oficjalny pretekst, wręcz honorowy obowiązek odwetu za przedwczesną śmierć Ayakiego. Jiro z trudem hamował podniecenie na myśl, że wreszcie będzie mógł zemścić się na Marze. - Jak chłopiec zginął? - zapytał. Chumaka spojrzał na niego z jawną naganą. - Gdybyś przeczytał do końca ten dokument, który trzymasz w ręku, wiedziałbyś. Jiro poczuł potrzebę, by podkreślić swą pozycję władcy. - A dlaczego ty mi nie możesz powiedzieć? Jesteś tu po to, by mi doradzać. Gorejące spojrzenie czarnych oczu Chumaki opadło z powrotem na papiery. Nie okazał irytacji, lecz odrzekł z obłudnym posłuszeństwem:
- Przyczyną śmierci Ayakiego był upadek z konia. To jest wersja oficjalna. Natomiast nasi agenci znajdujący się w pobliżu posiadłości Mary dowiedzieli się reszty, której nie podaje się do wiadomości publicznej. Koń także zginął. Upadł i przygniótł chłopca swoim ciałem, gdyż trafiła w niego zatruta strzałka. Jiro przypomniał sobie wcześniejszą rozmowę. - Zamachowiec z Bractwa Hamoi - zaryzykował - którego właściwym celem była pani Mara. Wyraz twarzy Chumaki pozostawał denerwująco nieprzenikniony. - Dokument, który trzymasz w ręku, mówi o tym wyraźnie. Jiro skłonił głowę z wielkodusznym uśmiechem. - Przyjmuję lekcję, pierwszy doradco. Ale teraz wolałbym, byś zamiast używać tych informacji do wykazywania mi moich słabości, podzielił się ze mną wnioskami. Syn mojego wroga był jednak moim krewnym. Te nowiny napełniają mnie gniewem. Chumaka przygryzł paznokieć kciuka, który pielęgnował, by mieć czym łamać pieczęcie listów. Przestał wędrować wzrokiem po trzymanej w ręku zaszyfrowanej stronie i zastanowił się nad odpowiedzią. Zgodnie z tradycyjnymi tsurańskimi zasadami Jiro nie okazał żadnych uczuć; skoro twierdził, że nowiny go rozgniewały, należało przyjąć to za dobrą monetę. Honor wymagał, by sługa wierzył swemu panu. Chumaka jednak doszedł do wniosku, że Jiro był nie tyle wstrząśnięty, co podniecony, to zaś nie wróżyło dobrze Marze. Pan Anasati, choć głowa rodu, był jeszcze młody i nie rozumiał w pełni dalekowzrocznych korzyści płynących z oficjalnego utrzymywania sojuszu między domami Acomy i Anasatich. Milczenie, które zapadło, gdy doradca zastanawiał się nad odpowiedzią, zdenerwowało Jira. - Kto? - zapytał z irytacją. - Który z wrogów Mary pragnie jej śmierci? Jeśli zechcemy działać śmiało, moglibyśmy wejść z nim w sojusz. Chumaka wyprostował się i odetchnął głęboko. Jiro zauważył, że pod maską nieograniczonej cierpliwości jego doradca jest zaintrygowany tym niespodziewanym obrotem wydarzeń. Pierwszy doradca Anasatich był tak rozmiłowany w polityce jak dziecko w smaku słodyczy. - Przychodzi mi do głowy kilka możliwości - przyznał wreszcie Chumaka. - Ale domy, które mają odwagę do działania, nie mają środków, natomiast tym, które posiadają środki, brakuje odwagi. Zamach na życie Sługi Imperium jest... bezprecedensowy. Przygryzając wąskie usta, ruchem ręki nakazał jednemu ze sług pozbierać dokumenty i odnieść do swych prywatnych komnat. Jiro niecierpliwił się. Wreszcie Chumaka podjął:
- Zaryzykowałbym podejrzenie, że Marę zaatakował Hamoi Tong. Jiro prychnął, podając dokument słudze. - Oczywiście, że Tong. Ale kto zapłacił za jej śmierć? Chumaka podniósł się. - Nikt. Dlatego wszystko wygląda tak elegancko. Myślę, że Bractwo Hamoi ma własne powody. Jiro ze zdziwieniem uniósł brwi. - Ale dlaczego? Co Tong mógłby zyskać na śmierci Mary? Przy ruchomej przegrodzie, za którą znajdowało się przejście do głównych pomieszczeń, pojawił się sługa. Skłonił się, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Chumaka odgadł powód jego przybycia. - Panie, dwór się zebrał - powiedział, zwracając się bezpośrednio do Jira, ten zaś ruchem ręki odprawił sługę i podniósł się z poduszek. Obydwaj mężczyźni ruszyli obok siebie w stronę długiej sali, w której pan Anasati przyjmował petentów. Po drodze Jiro podsumował na głos: - Wiemy, że Tasaio Minwanabi zapłacił Bractwu Hamoi za śmierć Mary. Czy myślisz, że kupił u nich także zemstę na wypadek, gdyby przyszło mu zginąć? - Być może. - Chumaka zaczął odliczać możliwości na palcach. Miał zwyczaj robić tak zawsze, gdy porządkował myśli. - Zemsta Minwanabich mogłaby wyjaśnić, dlaczego ni stąd ni zowąd Tong nagle zaatakował po wielu miesiącach spokoju. Przystanęli w cieniu korytarza, z którego podwójne drzwi prowadziły do wielkiej sali. - Jeśli Bractwo Hamoi wiąże obietnica, złożona przed śmiercią Tasaia, czy spróbuje uderzyć jeszcze raz? - zapytał Jiro. Chumaka wzruszył ramionami. Jego przygarbione ramiona uniosły się pod turkusową jedwabną szatą niczym maszty namiotu. - Któż to może wiedzieć? Jedynie Obajan z Hamoi ma dostęp do rejestrów z nazwiskami tych, którzy zapłacili za czyjąś śmierć. Jeśli zaprzysięgli śmierć Marze... będą próbować nadal. Jeśli zaś po prostu zgodził się przeprowadzić zamach na jej życie, wypełnił już swe zobowiązanie. - Chumaka pokiwał głową z mieszaniną żalu i podziwu. - Trzeba przyznać, że bogowie chronią Sługę Imperium. W każdym innym wypadku obietnica wysłania zabójcy Hamoi jest właściwie gwarancją sukcesu. Niektórym udało się uniknąć Tongu raz, nawet dwa razy; ale pani Mara przeżyła pięciu zamachowców, o których wiem. Jej syn nie miał tyle szczęścia. Jiro postąpił krok naprzód, mocno uderzając butem w płyty podłogi. Nie zwrócił uwagi na dwóch służących, którzy zerwali się z miejsc, by otworzyć przed nim drzwi do sali
posłuchań. Prychnął, przechodząc obok ich zgiętych w ukłonie postaci. Na myśl, że traci tylko czas, usiłując należycie podporządkować sobie pierwszego doradcę, prychnął raz jeszcze. - No cóż, szkoda, że zabójca nie trafił w nią. Mimo to możemy wyciągnąć korzyści z tej sytuacji; śmierć syna spowoduje wiele zamieszania w jej domu. Chumaka delikatnie odchrząknął. - Kłopoty dosięgną także nas, panie. Jiro zatrzymał się w pół kroku i ze skrzypieniem sandałów obrócił na pięcie, by stanąć twarzą do swego pierwszego doradcy. - Masz chyba na myśli kłopoty dla domu Acomów? Stracili sojusz z nami. Więcej, napluli na niego, pozwalając, by Ayakiemu stała się krzywda. Chumaka podszedł tak blisko do swego pana, że zgromadzona w głębi sali grupka ludzi oczekujących na audiencję nie mogła ich usłyszeć. - Mów cicho - upomniał go. - Dopóki Mara nie uzyska przekonujących dowodów, że za tą sprawą kryła się ręka Tasaia Minwanabiego, sięgająca z Pałacu Umarłych, logiczne jest, iż będzie obwiniała nas. Po śmierci pana Tecumy, dokładałeś wszelkich starań, by okazać wrogość wobec jej domu - dodał kwaśno. Jiro butnie podniósł głowę. - Możliwe. Chumaka zmienił temat. Znów głęboko urzeczony rozgrywką Rady, dodał: - Jej sieć szpiegowska jest najlepsza, z jaką się spotkałem. Mam pewną teorię: jeśli wziąć pod uwagę, że zaadoptowała całe domostwo Minwanabich... Do policzków Jira nabiegła krew. - To następny przykład jej bluźnierczej pogardy dla tradycji! Chumaka uspokajająco podniósł rękę. Zdarzały się chwile, gdy Jiro odrzucał wszelki rozsądek. Stracił matkę jako pięcioletni chłopiec i od tamtej pory przez całe życie okazywał irracjonalne, ślepe posłuszeństwo tradycji, jakby przez kurczowe trzymanie się porządku mógł się ustrzec sprzeczności niesionych przez życie. Zawsze usiłował odgrodzić się od smutku murami logiki albo niezłomnego oddania ideałom szlachetnie urodzonego Tsurańczyka. Chumaka uważał to za skazę, która osłabiała charakter jego pana. Zdaniem doradcy, tego rodzaju względy za bardzo ograniczały swobodę ruchów, toteż nie należało kierować się nimi w polityce. W rzeczywistości mogły one stać się przyczyną wielkiego niebezpieczeństwa. Chumaka przeprowadził na własną rękę pewne śmiałe posunięcie: po śmierci Tasaia przejął ponad dwustu żołnierzy uprzednio zaprzysiężonych domowi
Minwanabich. Byli to zgorzkniali ludzie i miał pewność, że będą nienawidzić Mary do ostatniego tchu. Nie zrobił tego dla własnej przyjemności; nie okazał się nielojalny wobec swego pana. Po cichu umieścił wojowników w garnizonie na odludziu. Taktowne wypytywanie przekonało go, że Jiro zdecydowanie sprzeciwiłby się zaprzysiężeniu tych żołnierzy na służbę własnemu domowi; według starodawnego obyczaju tacy ludzie byli wyklęci, bez honoru i godni pogardy. Nie należało ich przyjmować na służbę, by niełaska bogów, przez którą nieszczęsny dom upadł, nie spadła z kolei na ich dobroczyńcę. Chumaka jednak nie chciał odsyłać tych żołnierzy. Nie miał nadziei na zmianę poglądów swego pana, lecz wiedział, że narzędzie pozostaje narzędziem i jeśli Jiro nie wyleczy się z nienawiści do Mary, byli wojownicy Minwanabich mogą pewnego dnia okazać się użyteczni. Podstęp będzie potrzebny, by walczyć z podstępem, a Chumaka nie był człowiekiem, który marnuje sposobności. Ale to jeszcze nie było wszystko. Chumaka hamował pragnienie, by zatrzeć ręce z podniecenia. Miał jeszcze szpiegów. Kilku faktorów, którzy poprzednio byli ludźmi Minwanabich, pracowało już dla Anasatiego, a nie dla Acomy. Chumaka czerpał z przeciągania tych ludzi na służbę swego pana przyjemność podobną do tej, jaką mógłby odczuwać przy otoczeniu fortecy czy kapłana przeciwnika w shah. Wiedział, że Anasatim wyjdzie to na dobre i wtedy jego pan będzie musiał docenić mądrość niektórych pociągnięć Mary. Toteż pierwszy doradca Anasatich uśmiechnął się i nic nie powiedział; dobrze znał subtelne granice, do których mógł się posunąć w sprzeciwie wobec Jira. Prowadząc swego pana w stronę oczekujących faktorów, dodał cicho: - Panie, to prawda, że Mara sprzeciwiła się tradycji, przejmując ludzi nieżyjącego wroga, ale dzięki temu zdobyła nie zmierzone zasoby i jej siła znacznie wzrosła. Wcześniej była tylko niebezpiecznym, dominującym graczem w rozgrywce Rady, zaś dzięki temu jednemu posunięciu stała się najpotężniejszą głową rodu w całej historii Imperium. Siły zbrojne samej tylko Acomy liczą teraz ponad dziesięć tysięcy mieczy i przewyższają połączone armie kilku innych, mniejszych klanów. Zaś klan Hadama wraz ze swymi sojusznikami może się równać z cesarską Białą Gwardią! – Chumaka popadł w refleksyjny nastrój i dodał: - Myślę, że gdyby miała takie ambicje, mogłaby rządzić całym Imperium. Światłość Niebios z pewnością nie sprzeciwiałby się jej woli. Jiro nie lubił, gdy mu przypominano o szybkim wzroście pozycji Mary i zirytował się jeszcze bardziej.
- Mniejsza o to. Co to za teoria, o której wspominałeś? Chumaka podniósł w górę palec. - Wiemy, że Tasaio Minwanabi kupił usługi Hamoi. Ton nadal dąży do śmierci Mary. - Odgiął drugi palec i mówił dalej: - Te fakty mogą się ze sobą łączyć albo też nie. Incomo, były pierwszy doradca Tasaia, wykrył niektórych albo też wszystkich agentów Acomy, którzy przeniknęli do domu Minwanabich. Wówczas nastąpiło zamieszanie i tu mamy zagadkę: nasza własna sieć szpiegowska doniosła, że ktoś zabił wszystkich co do jednego agentów Acomy, od posiadłości Minwanabich do Sulan-Qu. Jiro ze zniecierpliwieniem machnął ręką. - Tasaio kazał wybić wszystkich agentów Mary, których zdołał wytropić. Uśmiech Chumaki stał się drapieżny. - A jeśli nie? - Uniósł trzeci palec. - Oto następny fakt: Hamoi Tong zabił służących Minwanabiego, którzy byli agentami Acomy. Znudzenie pana Anasatiego wzrastało. - Tasaio wynajął Tong... - Nie! - przerwał mu Chumaka, ocierając się o brak szacunku. Szybko jednak naprawił tę gafę i obrócił swój wybuch we wstęp do wywodu. - Po co Tasaio miałby wynajmować Bractwo Hamoi, by zabić własnych służących? Po co płacić za śmierć kogoś, kogo można zabić bez trudu, wydając po prostu rozkaz strażnikom? Jiro sprawiał wrażenie pognębionego. - Nie pomyślałem o tym - przyznał i powiódł wzrokiem do miejsca, gdzie faktorzy kręcili się niespokojnie i zdenerwowani przedłużającym się opóźnieniem nie spuszczali wzroku ze swego pana, który stał w drzwiach i cicho rozmawiał z doradcą. Chumaka nie zwracał na nich uwagi. W końcu byli poddanymi i ich powinnością było czekać na posłuchanie. - Nie ma do tego żadnego powodu, panie. Jednak możemy uczynić założenie: na miejscu Mary, gdybym chciał obrazić równocześnie Hamoi Tong i pana Tasaia, jaki mógłbym znaleźć lepszy sposób, niż podszywając się pod kogoś innego, nakazać Tongowi zabić swoich szpiegów? Wyraz twarzy Jira zmienił się. Gdy Chumaka pomógł mu uczynić pierwszy krok, dalej już mógł sam podążać za jego rozumowaniem. - Sądzisz, że Hamoi Tong może mieć powody, by odebrać od Mary krwawy dług? Chumaka tylko uśmiechnął się w odpowiedzi, ukazując ostre zęby.
Jiro ruszył przed siebie. Jego kroki odbijały się echem w ogromnej sali. Po obu jej stronach stały papierowe parawany. Na belkach sufitu wisiały zakurzone trofea wojenne i stara kolekcja zdobytych w bitwach nieprzyjacielskich sztandarów. Miały one przypominać o czasach, gdy Anasati walczyli w pierwszych szeregach historycznych potyczek. Tradycja rodu sięgała daleko wstecz i Jiro zaprzysiągł, że jego dom znów wzniesie się równie wysoko; nie, nawet wyżej. Gdyż on uknuje porażkę Mary i będzie to zwycięstwo, które odbije się głośnym echem w całym Imperium. On sam udowodni, że Mara naraziła się na gniew bogów, darowując życie nieprzyjacielskim sługom. Sam jeden weźmie odwet za pogwałcenie przez nią tradycji. Ona zaś w chwili śmierci spojrzy mu w oczy i zrozumie, że w dniu, gdy wybrała Buntokapiego na męża, popełniła największy błąd swego życia. Wielka sala Anasatich, w przeciwieństwie do wspaniałości sali Minwanabich, którą odziedziczyła Mara, podnosiła na duchu tradycyjnym wystrojem i szacunkiem dla minionych czasów, atmosferą przypominającą świątynię. Jiro upajał się tym; ta sala nie różniła się od sal stu innych rodowych władców, była jednak jedyna w swoim rodzaju, gdyż należała do Anasatich. Po obydwu stronach głównej nawy klęczeli członkowie jego dworu oraz ci, którzy przyszli tu z petycjami. Omelo, naczelny wódz sił Anasatich, stał wyprężony przy podium, z którego Jiro rozsądzał sporne sprawy. Za nim stali w szeregu inni oficerowie i doradcy. Jiro wspiął się na podium, uklęknął na poduszkach i przysiadł na piętach, układając fałdy ceremonialnej szaty. Zanim zasygnalizował hadonrze rozpoczęcie audiencji, jeszcze raz zwrócił się do pierwszego doradcy: - Upewnij się, czy Tong rzeczywiście prześladuje Marę z własnej inicjatywy. Chcę to wiedzieć, żebyśmy mieli już gotowy plan działania w chwili, gdy dotrze do nas oficjalna wiadomość o śmierci Ayakiego. Chumaka klasnął w dłonie i przy jego ramieniu pojawił się sługa. - Niech dwóch posłańców czeka w moich komnatach. Sługa odszedł pośpiesznie, Chumaka zaś skłonił się przed panem. - Natychmiast rozpocznę działanie. Mam kilka nowych źródeł, które mogą nam dostarczyć dokładniejszych informacji. - Na widok twardego błysku w oczach Jira uspokajająco dotknął jego rękawa. - Musimy okazać powściągliwość dopóty, dopóki nie dotrze do nas posłaniec od Mary z oficjalną wiadomością. Jeśli powiesz coś teraz, twoja służba zacznie plotkować. Nie należy upewniać wrogów, że mamy szpiegów w kluczowych miejscach. Jiro wyrwał ramię z uchwytu Chumaki.
- Rozumiem, ale nie każ mi okazywać zadowolenia! Wszyscy, którzy służą domowi Anasati, będą nosić żałobę. Ayaki z rodu Acoma, mój bratanek, został zamordowany, i każdy z naszych wolnych domowników będzie nosił czerwoną przepaskę na rękawie na znak poniesionej straty. Gdy skończy się dzisiejsza audiencja, przygotujesz gwardię honorową do podróży do Sulan-Qu. Teraz z kolei Chumaka okazał irytację. - Pojedziemy na pogrzeb? Jiro obnażył zęby. - Ayaki był moim bratankiem. Pozostanie w domu, gdy jego prochom oddaje się cześć, oznaczałoby wzięcie na siebie odpowiedzialności za jego śmierć albo tchórzostwo, my zaś nie zawiniliśmy ani jednym, ani drugim. Chociaż był synem mojego wroga i mógłbym bez mrugnięcia okiem zniszczyć jego matkę, to przecież płynęła w nim krew Anasatich! Zasługuje na szacunek, do jakiego ma prawo każdy wnuk Tecumy. Zabierzemy relikwie rodzinne, by je pochować razem z nim. Tradycja domaga się naszej obecności! - zakończył Jiro z błyszczącymi oczami. Chumaka zachował dla siebie wątpliwości i skłonił głowę na znak, że przyjmuje do wiadomości życzenia pana. Choć zadanie pierwszego doradcy polegało na wspomaganiu władcy w decyzjach dotyczących polityki rodu, Chumaka uważał udział w posłuchaniu oraz niektóre inne co pospolitsze obowiązki swojego urzędu za nużące. Rozgrywka Rady zmieniła się dramatycznie, odkąd Mara Acoma po raz pierwszy pojawiła się na scenie; mimo wszystko nadal była to gra, a nic na świecie nie fascynowało doradcy tak, jak układanka tsurańskiej polityki. Czujny jak ogar na tropie, wstał podniecony perspektywą zbliżającego się pościgu. Choć możliwości rozwoju wypadków nie były najkorzystniejsze, pierwszy doradca wyszedł z wielkiej sali rozpromieniony, mrucząc pod nosem instrukcje, które będzie musiał rozesłać przez posłańców. Konieczne będą wysokie łapówki, by uzyskać informacje, których potrzebował, lecz jeśli zebrane wiadomości potwierdzą teorię, do której doszedł tego ranka, zyski przewyższą koszty. Przystanął, czekając, aż słudzy otworzą mu drzwi, a na jego ustach pojawił się niebezpieczny uśmieszek. Upłynęły już lata, odkąd po raz ostatni zmierzył się z godnym przeciwnikiem! Jeśli nie uda się poskromić obsesyjnego pragnienia Jira, aby zniszczyć dom Acomy, Mara dostarczy mu wiele rozrywki. Mara rzucała się niespokojnie we śnie. Jej jęki i westchnienia wdzierały się boleśnie w serce Hokanu. Pragnął móc coś zrobić, dotknąć jej, szeptać słowa pociechy, ulżyć jej cierpieniu. Ale od czasu śmierci Ayakiego Mara spała bardzo niewiele. Nawet sen pełen
koszmarów był dla niej chwilą wytchnienia. Gdyby ją obudził, znów musiałaby uświadomić sobie stratę i przytłaczającą konieczność niesienia tego ciężaru. Hokanu westchnął i wpatrzył się we wzory rzucane na podłogę przez światło księżyca, które przebijało przez zasłony. Cienie w kątach czaiły się coraz bardziej złowieszczo; nawet obecność podwójnych straży przy każdych drzwiach i każdym oknie nie potrafiła przywrócić utraconego poczucia bezpieczeństwa. Dziedzic rodu Shinzawai i mąż Sługi Imperium poczuł się naraz samotnym człowiekiem, wyzutym ze wszystkiego oprócz własnych myśli i miłości do cierpiącej kobiety. Powietrze przed świtem było niezwykle chłodne jak na prowincję Szetac, być może dlatego, że dom stał blisko jeziora. Hokanu wstał i narzucił na siebie lekką szatę. Zawiązał szarfę, po czym ciasno skrzyżował ramiona na piersi i stanął nad matą sypialną. Czuwał, podczas gdy Mara rzucała się w pościeli. Jej włosy w wolno rozjaśniającym się powietrzu wyglądały jak pozostała po nocy smuga mroku. Miedziany księżyc bladł, zmywany powoli przez wczesną szarość. Przegroda, za którą znajdował się prywatny taras, powoli zmieniała barwę z czarnej na perłową. Hokanu powstrzymał impuls, by zacząć się przechadzać po komnacie. Mara obudziła się w nocy, łkając w jego ramionach i wołając Ayakiego. Przytulił ją do siebie, ale ciepło jego ciała nie przyniosło jej żadnej pociechy. Na to wspomnienie Hokanu zacisnął zęby. Chętnie zmierzyłby się z wrogiem w bitwie, lecz ta rozpacz... dziecko, które straciło życie, gdy jego możliwości zaledwie zaczęły się ujawniać... Na całym świecie nie było lekarstwa, które mógłby przynieść swej żonie. Tylko czas mógł złagodzić ból. Hokanu nie był człowiekiem, który przeklinałby bogów. Opanowany i napięty jak nastrojona struna tiral, instrumentu podobnego do harfy, nie pozwalał sobie na nic, co zakłócałoby spokój żony. Cicho, poruszając się z wdziękiem drapieżnika, odsunął nieco przegrodę, na tyle, że można było się prześliznąć przez szparę. Ten dzień jest zbyt pogodny, pomyślał, spoglądając na jasnozielone niebo. Bardziej odpowiednia byłaby burza, silny wiatr, nawet błyskawice i deszcz; natura także powinna rozpaczać w dniu pogrzebu Ayakiego. Po drugiej stronie wzgórza, w kotlince nad jeziorem, kończono ostatnie przygotowania. Stos pogrzebowy, ułożony w kształcie schodkowej piramidy, był już gotów. Na polecenie Hokanu Jican mógł swobodnie dysponować zasobami Acomy; dopilnował, by zakupiono jedynie aromatyczne drewno. Nozdrzy żałobników ani matki chłopca nie będzie atakował odór palonego ciała. Hokanu zacisnął usta. W ten najsmutniejszy ze wszystkich dni Mara nie będzie miała ani chwili dla siebie. Wzniosła się tak wysoko, że pogrzeb jej syna miał się stać uroczystością państwową. Ze wszystkich stron Imperium nadciągną władcy, by
współczuć lub też knuć intrygi. Rozgrywka Rady nie ustawała ze względu na żałobę, radość ani żadne przypadłości losowe. Jak tocząca drewno zgnilizna, która nieraz przebija spod farby, tak przyczyny, które spowodowały śmierć Ayakiego, jeszcze nieraz wyjdą na powierzchnię. Na północy pojawiła się chmura kurzu; pierwsi goście zapewne już nadjeżdżają, pomyślał Hokanu. Znów spojrzał na żonę i zauważył, że jej sen stał się spokojniejszy. Cicho podszedł do drzwi, zamienił kilka słów z posłańcem i nakazał, by służebne były przy Marze, gdy się obudzi. Potem zrezygnował z walki z niepokojem i wyszedł na taras. W domostwie już zaczynał się ruch. Pomiędzy skrzydłem kuchennym a mieszkaniami służby zauważył śpieszącego gdzieś Jicana. Praczki biegały między pokojami gościnnymi, niosąc na głowach kosze pełne świeżych prześcieradeł. Przygotowani na przyjęcie państwowych gości wojownicy w paradnym uzbrojeniu maszerowali, by zmienić nocne straże. Ale pośród tej atmosfery pośpiechu i celowego wysiłku Hokanu zauważył na brzegu jeziora dwie postacie, które przechadzały się ramię w ramię, najwyraźniej bez żadnego zadania do spełnienia, po prostu rozkoszując się porannym spacerem. Zatrzymał się podejrzliwie, przyjrzał uważniej i rozpoznał obydwu mężczyzn. Ciekawość zaprowadziła go na drugą stronę tarasu. Zszedł po schodach na brzeg jeziora i skradając się między rzędami kwitnących krzewów akasi, potwierdził swe pierwsze wrażenie: przed nim szli niespiesznym krokiem Incomo i Irrilandi, najwyraźniej pogrążeni w myślach. Były pierwszy doradca i były naczelny wódz Minwanabich nie przyszli tu bez powodu. Zaintrygowany tym, co ci dwaj byli wrogowie, obecnie lojalni słudzy Acomy, robią tak wcześnie w taki smutny dzień, Hokanu cicho skradał się za nimi. Dotarli do brzegu jeziora. Szczupły, drobny doradca i umięśniony, zaprawiony w bitwach wojownik uklękli na niewielkim wzniesieniu. Pierwsze różowe chmurki przesuwały się po skrawku nieba, widocznym między wzgórzem a załomem wielkiego domostwa o zasłoniętych jeszcze oknach, zabarwiając się po brzegach na pomarańczowo, gdy promienie niewidocznego słońca pozłociły ich krawędzie. Obydwaj mężczyźni zdawali się pogrążeni w modlitwie. Hokanu bezszelestnie przysunął się bliżej. Na kilka minut pan i dwóch jego urzędników zastygli. Potem wschód słońca rozświetlił szarość i pierwszy promień zatańczył na niebie, odbijając się oślepiającym błyskiem od skalistego szczytu pagórka. Spokojny, odludny zakątek napełnił się ciepłem i wczesnym światłem, a rosa zalśniła jak klejnoty. Irrilandi i Incomo skłonili się, dotykając głowami ziemi i powtarzając jakieś słowa, których Hokanu nie dosłyszał.
Na krótką chwilę niespodziewany rozbłysk światła oślepił pana Shinzawai; potem kąt padania promieni zmienił się i Hokanu przetarł oczy. Obydwaj mężczyźni zakończyli swój dziwny rytuał i podnieśli się z klęczek. Ostrożne, czujne spojrzenie Irrilandiego pierwsze spostrzegło jakąś zmianę w spokojnym krajobrazie. Zauważył stojącego nie opodal Hokanu i skłonił się. Zaskoczony Incomo powtórzył jego gest. Hokanu gestem dłoni skierował obydwu mężczyzn w stronę domu. - Nie mogłem spać - powiedział z przygnębieniem. - Widziałem, jak tu szliście i przyszedłem sprawdzić, co was tu sprowadza. Irrilandi tsurańskim zwyczajem wzruszył ramionami. - Każdego dnia przed wschodem słońca składamy podziękowanie. Hokanu w milczeniu czekał na dalsze wyjaśnienia. Nie patrzył wprost na żadnego z mężczyzn, lecz na swe nagie stopy przemierzające wilgotną od rosy trawę. Incomo odchrząknął z zakłopotaniem. - Przychodzimy tutaj codziennie patrzeć na początek dnia. I podziękować za to, że Sługa do nas przyszła. - Spojrzał na wielki dom z wysokimi, ostro zakończonymi wieżyczkami, kamiennymi kolumnami i przesłonami na nadprożach, teraz przewiązanymi czerwoną tkaniną w hołdzie dla Turakamu, Czerwonego Boga, który miał godnie powitać duszę Ayakiego powierzoną mu podczas całodniowych rytuałów. Incomo wyjaśniał dalej: Gdy nasza pani doprowadziła do upadku Tasaia, spodziewaliśmy się śmierci albo niewoli. Zamiast tego dostaliśmy w darze życie; jeszcze jedną szansę służenia i osiągnięcia honoru. Toteż każdego dnia o wschodzie słońca odmawiamy modły dziękczynne za to odroczenie i za pomyślność Sługi. Hokanu skinął głową. Nie wzbudziło w nim zdziwienia to oddanie wyższych urzędników. Jako Sługa Imperium Mara była kochana przez swych poddanych. Jej własna służba odnosiła się do niej z oddaniem, które graniczyło z pełną podziwu czcią. Potrzebowała teraz takiego wsparcia ze strony swych ludzi, by podźwignąć się z rozpaczy. Znienawidzony władca mógłby się spodziewać, że tak wielki cios wywoła niepewność wśród jego służby, gdyż wszyscy, od najwyższych urzędników aż do najnędzniejszego niewolnika, zaczną się z niepokojem zastanawiać, czy łaska niebios odwróciła się od domu. Nawet bez niechęci bogów śmiertelni wrogowie mogli skorzystać z okazji i uderzyć tam, gdzie został zakłócony porządek. Tak więc przesąd nie był zupełnie bezpodstawny, gdyż dom, w którym zdarzyło się nieszczęście, zostawał osłabiony i przez to jeszcze bardziej sprawiał wrażenie, że popadł w niełaskę niebios.
Hokanu poczuł złość. Zbyt wiele wydarzeń w Imperium układało się w podobne serie, aż całe wieki sztywnego trzymania się tradycji doprowadziły społeczeństwo do zastoju i bezwładu. On sam, Mara i Ichindar, Cesarz Narodów, zdecydowali się poświęcić całe życie na przerwanie tego błędnego koła. Przedwczesna śmierć Ayakiego oznaczała coś więcej niż tylko smutek i żałobę; mogła się stać poważnym krokiem wstecz i sygnałem do czynu dla wszystkich niezadowolonych z ostatnich zmian. Jeśli Acoma okaże choć cień niezdecydowania, dojdzie do otwartego konfliktu; a w stronnictwie, które już zaczęło się formować, domagającym się ścisłego przestrzegania starych tradycji, najgłośniej będzie słychać głos Anasatich. Goście na pogrzebie nie będą patrzeć, jak popioły zmarłego unoszą się do nieba w spiralach dymu, lecz obserwować się nawzajem niczym wygłodniałe psy, a Mara stanie się przedmiotem ich najgorętszych dociekań. Przejęty obrzydzeniem Hokanu wiedział bowiem, że jego pani jest zbyt pogrążona w bólu, by poświęcać uwagę takim marginalnym sprawom. Otworzył ozdobną bramę i ruszył przez ogród, zapominając o dwóch idących obok niego mężczyznach. Po chwili jednak usłyszał głos Incoma: - Pierwszy doradca Saric wszystko już przygotował, panie. Zapewniono rozrywki dla zabawienia gości, a gwardie honorowe wszystkich największych władców zostaną zakwaterowane w garnizonie po drugiej stronie jeziora. Stos pogrzebowy został nasączony olejami i zrobiono wszystko, co możliwe, by uroczystość trwała jak najkrócej. Słowa Incoma nie podniosły Hokanu na duchu; to, że doradca czuł potrzebę podkreślenia tego wszystkiego, świadczył o jego zatroskaniu. Gra będzie toczyć się nadal, niezależnie od tego, czy Mara będzie w stanie wziąć w niej udział, czy nie. - Oddamy wszelkie honory naszemu młodemu panu - dodał Irrilandi - ale radziłbym ci panie, abyś pozostawał u boku swej żony i był przygotowany na przekazywanie jej poleceń. Uprzejmie i taktownie wysocy urzędnicy domu Acomy dawali mu w ten sposób do zrozumienia, iż zdają sobie sprawę, że ich pani wciąż znajduje się w szoku. Hokanu poczuł falę wdzięczności dla tych ludzi, którzy spokojnie, lecz stanowczo zgłaszali chęć pomocy w zatuszowaniu jej niedyspozycji. Chciał ich upewnić, że dom Acomy nie zacznie dryfować w niesprzyjających prądach jak statek pozbawiony steru. - Będę z moją panią. Jest wzruszona waszym oddaniem i na pewno życzyłaby sobie, bym wam powtórzył, że jeśli będziecie mieli jakieś trudności lub troski, nie powinniście się wahać powiedzieć jej o tym. Pan i słudzy wymienili spojrzenia pełne zrozumienia. Potem Irrilandi skłonił się.
- Ponad tysiąc żołnierzy modliło się do Turakamu, by zechciał zabrać ich w miejsce młodego pana. Hokanu skinął głową z uszanowaniem. Ci żołnierze przez cały czas trwania ceremonii będą nosili pełne uzbrojenie na znak swej przysięgi. Zarazem powinno to zniechęcić każdego gościa, który mógłby mieć ochotę wprowadzić zamieszanie i pogwałcić prawa gościnności. Ta ilość była wielkim honorem dla Ayakiego. Oddanie żołnierzy dowodziło także, że koszarowe plotki doceniały polityczną wagę wydarzenia i wojownicy rozumieli, iż jest to o wiele więcej niż tylko osobista tragedia. Władcy, którzy dzisiaj przyjadą, zbiorą się i będą krążyć jak padlinożerna jaguna, sprawdzając, co można zyskać na tym nieszczęściu. Obydwaj urzędnicy skłonili się przed Hokanu i odeszli, on zaś spojrzał przez ramię na jezioro i barki zmierzające szybko w stronę doków. Na ich masztach powiewały bandery, a przez wodę niosły się pieśni wioślarzy. Już wkrótce spokojna posiadłość zamieni się w scenę polityczną. Hokanu zatrzymał wzrok na wielkim, kamiennym domu, który przez wiele stuleci stanowił siedzibę rodu Minwanabich. Zaprojektowano go jako fortecę, ale dzisiaj nawet wrogowie otrzymają prawo wstępu do środka. Kapłan Chochocana, Dobrego Boga, pobłogosławił tę siedzibę i na oczach Mary natami Minwanabich ustawiono na polanie medytacji, by nie zginęła pamięć o wielkim niegdyś rodzie. Ale pomimo wszelkich podjętych środków i zapewnień kapłanów, że Sługa Imperium zapracowała sobie na łaskę bogów, Hokanu znów poczuł lęk. W zagłębieniach okiennic wydawały się czaić cienie, z których wyglądały duchy wrogów, śmiejąc się bezgłośnie z rozpaczy Mary. Przez chwilę Hokanu pożałował, że nie udało mu się wpłynąć na zmianę śmiałych zamiarów Mary i przekonać jej, by dostosowała się do zwycięskich obyczajów. Zgodnie z tradycją ten dom należało rozebrać, każdy kamień ponieść do jeziora i wrzucić w głębiny, spalić każdą deskę i pole, i posypać żyzną glebę posiadłości solą. Zasady, których trzymano się od stuleci, utrzymywały, że nieszczęsna ziemia nie powinna niczego rodzić, by cykl przeklętych wydarzeń został przełamany na wieczność. Pomimo piękna tej posiadłości i niemal zupełnej niedostępności terenu, Hokanu ogarnęło zimne przeczucie, że obydwoje z Marą mogą nigdy nie zaznać szczęścia, jeśli będą żyli pod tym dachem. Nie była to jednak właściwa chwila na takie rozważania. Goście zaczęli już nadjeżdżać. Małżonek Sługi Imperium wyprostował ramiona i przygotował się na trud nadchodzących godzin. Mara musi okazać godną tsurańską postawę w obliczu nieszczęścia. Utrata syna była czymś o wiele gorszym od śmierci ojca i brata, którzy zginęli jako żołnierze. Hokanu wyczuwał intuicyjnie, że był to najpodlejszy los, jaki mógł spotkać kobietę, którą kochał nad życie. Ze względu na nią musi być dzisiaj silny, uchronić się przed publicznym
poniżeniem, gdyż, choć nadal był zaprzysiężonym dziedzicem Shinzawai, traktował honor Acomy jak swój własny. Umocnił się w tym postanowieniu i wrócił na taras przylegający do sypialni. Zasłony nie zostały jeszcze odsunięte, wiedział więc, że służba pozwoliła jej na niezakłócony odpoczynek. Bezszelestnie przesunął przegrodę i wszedł do środka. Nie odezwał się, lecz pozwolił, by łagodny promień światła dotknął policzka Mary. Poruszyła się, zaciskając dłonie na pomiętych prześcieradłach, po czym otworzyła oczy. Westchnęła głęboko i usiadła z wysiłkiem. Z przerażeniem powiodła wzrokiem po pokoju i dopiero po chwili zauważyła Hokanu, który przyklęknął i otoczył ją ramionami. Twarz miała szarą, jakby w ogóle nie spała. - Czy już pora? Hokanu pogładził ją po ramieniu. Na dźwięk głosu swej pani czekające na zewnątrz służące wbiegły do sypialni. - Dzień się zaczyna - powiedział. Delikatnie pomógł jej się podnieść, po czym cofnął się i gestem nakazał pokojówkom przystąpić do obowiązków. Mara stała nieruchomo z nieobecnym wyrazem twarzy, gdy służebne pośpiesznie przygotowywały jej kąpiel i ubranie. Hokanu starał się nie okazywać bólu, który ściskał mu serce. Przysiągł sobie w duchu, że jeśli się okaże, iż to Jiro jest odpowiedzialny za cierpienie jego pani, pan Anasati zapłaci za to własnym cierpieniem. Zauważył pełen podziwu wzrok jednej z pokojówek i przypomniał sobie, że on sam jeszcze nie jest ubrany. Odsunął myśli o zemście, zaklaskał w dłonie, przywołując swoich służących, i w milczeniu znosił ich zabiegi, gdy ubierali go w ceremonialne szaty, stosowne na uroczystość pogrzebu Ayakiego. Na wzgórzach otaczających posiadłość Acomów zgromadził się tłum w barwach tysiąca rodów. Wszyscy uczestnicy pogrzebu nosili czerwone szarfy albo wstążki w hołdzie dla Czerwonego Boga, pana wszelkiego życia i brata pani Sibi, która była samą Śmiercią. Kolor ten symbolizował także czerwień krwi chłopca, której przepływ nie karmił już jego ducha. Sześć tysięcy żołnierzy stało w szeregach po obu stronach zagłębienia, gdzie złożono ciało. Z przodu, w wypolerowanych zielonych zbrojach, stali wojownicy Acomy, którzy pragnęli oddać swe życie w zamian za życie chłopca; za nimi widać było błękitne szeregi wojsk pana Shinzawai, a jeszcze dalej lśniące bielą i złotem oddziały Gwardii Cesarskiej przysłane przez Ichindara, by w jego imieniu oddać cześć zmarłemu. Następny był Kamatsu Shinzawai, ojciec Hokanu, a potem rodziny klanu Hadama, z którymi łączyły Ayakiego więzy krwi. Dalej aż po horyzont rozciągał się wielki tłum złożony z członków wszystkich rodów,
które przybyły, by złożyć uszanowanie lub też wziąć udział w kolejnej rundzie rozgrywki Rady. Wojownicy stali nieruchomo jak posągi, z pochylonymi głowami, opierając krawędzie tarcz o ziemię. Przed każdym z nich, skrzyżowany z pustą pochwą, leżał miecz z ostrzem skierowanym w stronę mar. Za żołnierzami na wzgórzu stali domownicy Acomy, z uszanowaniem trzymając się w pewnej odległości od linii marszu, by nie przeszkadzać wielkim Imperium, którzy przybyli pożegnać chłopca. Rozległ się głos trąbek zapowiadających rozpoczęcie procesji. Pod Marą, stojącą w cieniu zewnętrznego portyku obiegającego domostwo, gdzie zgromadzili się urzędnicy i doradcy Acomy, ugięły się kolana. Czuła na ramieniu uścisk podtrzymującego ją Hokanu, lecz poza tym nic prawie do niej nie docierało. Oczy, na wpół ukryte za czerwoną żałobną woalką, utkwiła w lektyce, gdzie spoczywało nieruchome ciało jej syna. Ubrano go w piękną zbroję, a białe dłonie zaciśnięto na kosztownym mieczu rzadkiej roboty. Dłoń zmiażdżona w upadku została ukryta w rękawiczce; zdruzgotana klatka piersiowa ukryta za napierśnikiem i tarczą, na której czystym złotem inkrustowany był wizerunek shatry. Na pierwszy rzut oka Ayaki wyglądał jak śpiący wojownik, gotów na pierwszy znak podnieść się i walczyć chwalebnie i z młodzieńczym honorem. Mara poczuła dławienie w gardle. Jeszcze żadne wydarzenie w jej życiu umieszczenie pamiątkowych kamieni na cześć ojca i brata na polanie medytacji czy brutalność jej pierwszego męża, ani utrata pierwszego mężczyzny, z którym odkryła pełnię namiętności, ani nawet śmierć ukochanej przybranej matki - nic nie mogło się równać z tą chwilą czystej rozpaczy. Nawet teraz nie mogła przyjąć do wiadomości, a tym bardziej zaakceptować, nieodwołalności śmierci pierworodnego. Życie tego dziecka uczyniło znośnym jej własne życie w latach nieszczęśliwego pierwszego małżeństwa. Jego beztroski śmiech wyciągnął ją z rozpaczy, gdy musiała stawiać czoło wrogom, których potęga znacznie przerastała jej własną. Ayaki dodawał jej siły do przetrwania. Z czystego uporu i z pragnienia, by jej syn mógł przeżyć i ponieść dalej nazwisko rodu, Mara dokonała niemożliwego. A teraz to wszystko miało się obrócić w popiół. Chłopiec, który powinien przeżyć swą matkę, miał się zmienić w drażniący nozdrza bogów słup dymu. Stojący o krok za Marą mały Justin trwożliwie domagał się wzięcia na ręce. Piastunka usiłowała go uciszyć i poleciła mu stać o własnych siłach. Matka jakby ogłuchła na jego zdenerwowanie, zamknięta w kręgu czarnych myśli. Bezwolnie jak marionetka szła tam, gdzie Hokanu ją prowadził.
Pochód przygotował się do wymarszu. Bicie w bębny zakołysało powietrzem. Akolita w czerwonej szacie włożył farbowaną na czerwono trzcinę w pozbawione czucia dłonie Mary; Hokanu przygiął jej palce, by nie upuściła religijnego symbolu. Procesja ruszyła wolno. Hokanu ujął ją pod ramię i poprowadził. By uczcić jej stratę, zamiast błękitnego stroju Shinzawai przywdział zieloną zbroję Acomy wraz z oficerskim hełmem. Mara czuła jego żal, a także smutek innych - hadonry, który tak często krzyczał na chłopca, gdy ten rozlewał atrament w skryptorium; piastunek i nauczycieli, posiniaczonych od jego ataków złości; doradców, którzy niejednokrotnie mieli ochotę przyłożyć mu płazem miecza, by wlać trochę oleju do pełnej figlów głowy. Słudzy, pokojówki, nawet niewolnicy, wszyscy lubili bystrego, żywego chłopca. Ale wszyscy oni wydawali jej się cieniami, a ich słowa pociechy tylko pustym hałasem. Nic nie mogło się przebić przez osamotnienie pani Acomy. Na ramieniu czuła delikatny uścisk dłoni Hokanu. Zeszli po niskich schodach. Na dole czekała pierwsza delegacja państwowa przysłana przez Ichindara, w oślepiających białozłotych szatach. Mara pochyliła głowę, gdy cesarscy posłańcy skłonili się przed nią; Hokanu wymruczał stosowne słowa, ona zaś, z twarzą ukrytą za woalką, zachowała milczenie. Poprowadzono ją dalej, przed pana Hopparę z rodu Xacatecas, który od dawna był jej wiernym sojusznikiem; dziś potraktowała go jak obcego i tylko Hokanu usłyszał wypowiedziane z wdziękiem słowa współczucia młodego władcy. Obok, elegancka jak zawsze, stała jego owdowiała matka, pani Xacatecas, i patrzyła na Sługę Imperium wzrokiem zabarwionym żalem i szczerą życzliwością. Gdy Hokanu skłonił się przed nią, Isashani przez chwilę przytrzymała jego dłoń. - Nie oddalaj się od swej pani - ostrzegła, na pozór składając osobiste kondolencje. Widać, że nadal jest w szoku. Bardzo możliwe, że jeszcze przez kilka dni nie będzie zdawać sobie sprawy ze swych poczynań. Są tu wrogowie, którzy będą usiłowali ją sprowokować i wyciągnąć z tej sytuacji korzyści dla siebie. Hokanu zachmurzył się i podziękował matce pana Hoppary za ostrzeżenie. Mara nie zwracała uwagi na te niuanse ani na zręczność, z jaką Hokanu zignorował zawoalowane pogróżki pana Omechana. Kłaniała się na sygnał męża, nie zauważając, że po jej przejściu podnosiły się szepty; że skłoniła się z większym uniżeniem, niż to było potrzebne, panu Frasai z rodu Tonmargu; że pan Inrodaka dostrzegł, iż w jej ruchach brakowało charakterystycznego wdzięku i werwy. Nic ją nie interesowało oprócz drobnej, kruchej postaci spoczywającej nieruchomo w lektyce.
Orszak powoli przesuwał się naprzód w takt dudnienia bębnów. Słońce było już wysoko na niebie, gdy wreszcie dotarli do zagłębienia, w którym czekał przygotowany stos. Hokanu wypowiedział uprzejme słowa do ostatniego z władców, który dostąpił zaszczytu osobistego złożenia kondolencji. Pomiędzy lektyką a stosem czekała jeszcze jedna, ostatnia grupka ludzi przyodzianych w czerń bez ozdób. Zdjęty niedobrym przeczuciem, Hokanu przyśpieszył kroku, zaciskając mocniej dłoń na ramieniu Mary. Jeśli nawet zdawała sobie sprawę, że ma przed sobą pięciu Wielkich, magów ze Zgromadzenia, nie okazała tego. To, że magowie uznali za stosowne przysłać tu swoją delegację, choć znajdowali się ponad prawem, nie powstrzymało jej kroków. To Hokanu zastanawiał się nad powodami ich przybycia i w myślach połączył ich obecność z tym, że ostatnimi czasy magowie bardziej niż zazwyczaj zaczęli się interesować zwrotami w polityce. Mara skłoniła się przed Wielkimi tak samo, jak przed każdym innym władcą, nie zwracając uwagi na współczucie okazywane jej przez pulchnego Hochopepę, którego poznała przy okazji rytualnego samobójstwa Tasaia. Chwila, zawsze niezręczna, gdy Hokanu stawał twarzą w twarz ze swym prawdziwym ojcem, umknęła jej uwadze. Nie stropiło jej lodowate, badawcze spojrzenie rudego maga, kryjącego się za upartym Shimonem. Czy wrogie, czy też życzliwe, słowa Wielkich nie przebiły się przez jej apatię. Żadne życie, któremu ich moce mogły zagrażać, nie znaczyło więcej niż to, które już odebrał jej Turakamu i rozgrywka Rady. Weszła w rytualny krąg dokoła stosu pogrzebowego i patrzyła skamieniałym wzrokiem, jak naczelny dowódca podnosi sztywne ciało chłopca i delikatnie układa je na drewnie, które miało być jego ostatnim łożem. Lujan poprawił miecz, hełm i tarczę Ayakiego, po czym odsunął się bez śladu zwykłej wesołości. Mara poczuła delikatne szturchnięcie Hokanu i jak odrętwiała wysunęła się do przodu. Dokoła niej bębny zadudniły krótko i umilkły. Opuściła czerwoną trzcinę na ciało Ayakiego, ale to Hokanu wzniósł tradycyjną inwokację: - Zebraliśmy się tu, by uczcić pamięć Ayakiego, syna Buntokapiego, wnuka Tecumy i Sezu! Mara zmarszczyła czoło, wyczuwając, że przemowa była zbyt krótka. Gdzie lista czynów jej pierworodnego syna? Zapanowała niezręczna cisza; Lujan poczuł na sobie rozpaczliwe spojrzenie Hokanu i obrócił Marę twarzą na wschód. Zbliżył się do nich kapłan Chochocana, odziany w biel symbolizującą życie. Zrzucił szatę i zatańczył, nagi jak w chwili narodzin, na cześć dzieciństwa. Mara nie widziała jego obrotów ani nie odniosła wrażenia, że jej wina została odkupiona. Gdy tancerz skłonił się aż
do ziemi przed marami, na sygnał zwróciła się na zachód i stała tak, wpatrując się przed siebie nie widzącym wzrokiem. Powietrze przecięły gwizdki sług Turakamu i kapłan Czerwonego Boga rozpoczął taniec, który miał pomóc Ayakiemu dotrzeć bezpiecznie do pałacu umarłych. Nigdy jeszcze nie musiał przedstawiać konia i jego wyobrażenie ruchów barbarzyńskiej bestii byłoby zabawne, gdyby cała scena nie kończyła się upadkiem na ziemię, który zdruzgotał młode życie. Oczy Mary pozostały suche, a serce stwardniało na kamień. Nie pochyliła głowy w modlitwie, gdy kapłan wystąpił naprzód i rozciął czerwony sznur krępujący dłonie Ayakiego, uwalniając jego duszę, by znów mogła się odrodzić. Nie łkała ani nie błagała o miłosierdzie bogów, gdy wypuszczono z klatki białego ptaka tirik, symbol odnowionego życia. Kapłan Turakamu zaintonował modlitwę za Ayakiego: - W końcu wszyscy ludzie przychodzą przed mego boga. Bóg Śmierci jest łaskawym panem, gdyż przecina ból i cierpienie. Sądzi tych, którzy do niego przychodzą, i nagradza prawych. Skinął głową okrytą maską, która przedstawiała trupią czaszkę, i dodał z szerokim gestem dłoni: - On rozumie żywych, zna ból i rozpacz. - Czerwona różdżka wskazała na odzianego w zbroję chłopca na stosie. - Ayaki z rodu Acomy był dobrym synem i nie zboczył ze ścieżki, którą wyznaczyli dla niego rodzice. Musimy wierzyć, że Turakamu uznał go za godnego i przywołał do siebie po to, by wyznaczyć mu jeszcze wspanialszy los i znów do nas przysłać. Mara zacisnęła zęby, by się powstrzymać od płaczu. Jakąż można było odmówić modlitwę, która nie byłaby splamiona wściekłością, i jakież odrodzenie mogło być wspanialsze niż dziedzictwo Acomy? Chyba że odrodziłby się jako syn samej Światłości Niebios? Mara wzdrygnęła się w powstrzymywanej furii. Hokanu otoczył ją ramionami i wymruczał coś, czego nie dosłyszała, gdyż właśnie w tej chwili podniesiono pochodnie i przytknięto je do aromatycznego drewna. Wokół jej serca zacisnęła się zimna obręcz. Pogrążona w ponurych myślach patrzyła, jak żółtoczerwone płomienie wspinają się coraz wyżej. Gdy kapłan Jurana Sprawiedliwego podszedł, by ją pobłogosławić, tylko ukradkowe potrząśnięcie Hokanu powstrzymało ją od wybuchnięcia stekiem przekleństw i żądania, by kapłan wyjaśnił jej, jaka to sprawiedliwość istnieje na świecie, gdzie mali chłopcy umierają na oczach swych matek. Płomienie wzbijały się w niebo i pokryły już cały stos, trzaskając w poruszonym powietrzu. Płonące drewno miłosiernie zasłaniało widok ciała, które skręcało się i czerniało w
objęciach ognia. Mimo to Mara czuła, że każde włókno jej ciała zastyga z przerażenia. Wyobraźnia podpowiadała jej, co znajduje się w samym sercu tej jasności, zbyt oślepiającej, by dało się na nią patrzeć wprost; słyszała krzyki, których chłopiec nie mógł już podnieść. - Ayaki - wyszeptała. Uścisk Hokanu wzmocnił się; na chwilę przypomniała sobie, gdzie jest, i jej twarz zesztywniała w maskę, którą jako Sługa Imperium powinna pokazywać światu w obliczu swej straty. Ale od wysiłku koniecznego, by utrzymać twarz nieruchomą, całe jej ciało zaczęło drżeć. Przez długie minuty trzask płomieni przeplatał się z głosami kapłanów, którzy wznosili najróżniejsze modlitwy. Mara usiłowała uspokoić oddech, by odpędzić od siebie potworną rzeczywistość, jej własne dziecko znikające w obłoku dymu. Gdyby był to pogrzeb kogoś niżej postawionego, w tej chwili goście zaczęliby już się rozpraszać, pozostawiając najbliższym czas na prywatną żałobę. Ale gdy odchodzili wielcy, takie uprzejmości nie były w zwyczaju. Mara nie miała żadnych ulg. Musiała pozostać na oczach wszystkich, gdy akolici Turakamu wlewali w płomienie poświęcone olejki. Od strony stosu napływały fale gorąca, czerwieniąc jej skórę. Gdyby nawet płakała, łzy natychmiast wyschłyby na jej policzkach przed tym okrutnym piecem. Nad zasłoną ognia czarny, gęsty dym wzbijał się spiralnie w niebo, przekazując niebiosom wiadomość o odejściu ducha wysoko postawionej osoby. Słońce wzmagało jeszcze palący żar. Marze zbierało się na mdłości i kręciło w głowie. Hokanu w miarę możności starał się osłaniać ją własnym ciałem. Nie ośmielał się patrzeć na nią zbyt często, obawiając się, by nie zdradziła swej słabości. Czas wlókł się nieznośnie jak tortura. Minęła niemal godzina, zanim płomienie opadły; potem, przy dźwiękach kolejnych modlitw i pieśni, rozsypano popioły, by ostygły. Mara zachwiała się na nogach, gdy kapłan Turakamu zaintonował: - Ciało już nie istnieje. Duch uleciał. Ten, który nosił imię Ayaki z rodu Acomy, jest teraz tutaj. - Wskazał na swe serce. - Tutaj. - Dotknął głowy. - I w pałacu Turakamu. Akolici rozgarnęli dymiące węgle. Jeden z nich przy pomocy płachty z grubej skóry wyciągnął powyginane ostrze miecza Ayakiego i szybko podał zawiniątko innemu, który już czekał, by owinąć gorący metal wilgotnymi szmatami. Rozległ się syk i para zmieszała się z dymem. Mara przyglądała się martwymi oczami, jak kapłan Turakamu ozdobną szuflą wsypuje prochy do przygotowanej urny. Więcej tam było popiołu ze spalonego drewna niż prochów chłopca, ale te szczątki miały symbolizować Ayakiego na polanie medytacji jego przodków. Tsurańczycy wierzyli bowiem, że choć prawdziwa dusza człowieka wędruje do pałacu Czerwonego Boga, to mała jej część, cień, pozostaje przy przodkach w natami,
świętym kamieniu rodu. Dzięki temu dusza chłopca mogła powrócić na ziemię w następnym wcieleniu, zaś jej część należąca do rodu pozostawała, by strzec bliskich. Hokanu znów musiał podtrzymać żonę, gdy podeszło do niej dwóch akolitów. Jeden podał jej ostrze miecza. Mara dotknęła go lekko, po czym akolita oddał powyginany kawałek metalu Hokanu. Drugi z młodzieńców wyciągnął w jej stronę urnę. Nie odrywając wzroku od rozrzuconych, zwęglonych kawałków drewna leżących pośrodku kręgu, ujęła w drżące dłonie to, co pozostało z jej syna. Hokanu znów dotknął jej ramienia. Bębny zadudniły i cała procesja skierowała się w stronę polany medytacji. Mara nie zapamiętała z tego marszu nic oprócz chłodu kamiennej urny w dłoniach, rozgrzanej u dna przez znajdujące się w środku, nadal ciepłe popioły. Stawiała jedną stopę przed drugą, aż znalazła się przed słupami bramy strzegącej wejścia na polanę. Słudzy i mąż zatrzymali się przed nią z szacunkiem, gdyż jedyną osobą, w której żyłach nie płynęła krew Acomów, a której wolno było przestąpić bramę i przemierzyć kamienną ścieżkę wiodącą na polanę, był ogrodnik opiekujący się tym miejscem. Tutaj nawet jej mąż, który mimo wszystko nadal pozostawał Shinzawaim, nie mógł wejść pod groźbą śmierci. Wpuszczenie tu obcego byłoby obrazą dla cieni przodków i trwale zakłóciłoby pokój rodowego natami. Mara wysunęła się z objęć Hokanu. Nie słyszała pomruków gości, którzy patrzyli za nią współczującym lub drapieżnym wzrokiem, dopóki nie znikła za żywopłotem. Już kiedyś, w dawnej posiadłości swej rodziny, musiała się podjąć tego okropnego zadania i powierzyć cienie swych bliskich opiece świętego głazu. Zdezorientowana wielkością ogrodu przystanęła niepewnie z urną przyciśniętą do piersi. Nie była to znajoma polana jej dzieciństwa, gdzie chodziła jako mała dziewczynka, by zwracać się do cienia swej matki; nie była to znajoma ścieżka, na której cudem uniknęła śmierci z ręki zabójcy nasłanego przez Tong, gdy opłakiwała ojca i brata. To miejsce było obce; ogromny park, przez który przepływało kilka strumieni. Przyszło jej do głowy, że ten ogród, który przez tyle wieków był domem cieni rodu Minwanabich, może odrzucić duszę jej syna, i na chwilę serce jej zamarło. Poczuła się zagubiona. Szybko wzięła głęboki oddech i wybrała przypadkową ścieżkę, przypominając sobie mgliście, że wszystkie ścieżki wiodły tu do tego samego miejsca, na brzeg dużej sadzawki, gdzie spoczywało natami jej rodziny. - Nie zakopałam waszego natami głęboko pod kamieniem Acomy - powiedziała na głos do nasłuchującego powietrza; cichszy głos w jej duszy ostrzegł, że przemawia przez nią
szaleństwo. Ale samo życie było szalone; gdyby nie to, nie znalazłaby się tutaj i nie czyniłaby pustych gestów nad szczątkami swego dziedzica. Po zdobyciu posiadłości wrogów nalegała, by natami Minwanabich zabrać do odległego miejsca i otoczyć opieką, by cienie zmarłych mogły zaznać spokoju. W tej chwili ten miłosierny uczynek wydał jej się czystą głupotą. Nie miała siły, by się roześmiać. Wykrzywiła usta, czując w nich kwaśny posmak. Od woni słodkich olejków i tłustego dymu, którą przesycone były jej włosy, żołądek podchodził jej do gardła. Uklękła na rozgrzanej słońcem ziemi. Obok natami wykopano dołek. Mara włożyła do zagłębienia wygięty w ogniu miecz, który był najcenniejszą własnością jej syna, po czym przechyliła urnę i przysypała ostrze prochami. Gołymi rękami zgarnęła na wierzch wilgotną ziemię i przyklepała. Na brzegu sadzawki leżała przygotowana biała szata. Na jedwabiu znalazła buteleczkę, a obok tradycyjny kociołek z żarzącymi się węglami i sztylet. Wyjęła zatyczkę fiolki i wylała wonne olejki na powierzchnię wody. W tęczowych refleksach słońca na wodzie nie widziała piękna, lecz jedynie twarz swego syna, usta rozchylone cierpieniem i walkę o ostatni oddech. Rytuały nie przyniosły jej ulgi, wydawały się jałowe i bez znaczenia. - Spocznij, mój synu. Wróć na rodzinną ziemię i uśnij w spokoju u boku przodków. - Ayaki - wyszeptała po chwili. - Mój synu. Rozerwała szatę na piersiach, ale tym razem, inaczej niż przed wielu laty, gdy wykonywała ten rytuał na cześć pamięci ojca i brata, łzy nie popłynęły. Jej oczy pozostały boleśnie suche. Wsunęła rękę do wnętrza kociołka. Dotknięcie gorących węgli nie przywróciło jej przytomności umysłu. Rozpacz paliła ją tępym bólem, gdy rozsmarowywała węgle na piersiach i brzuchu, co oznaczało, że jej serce obróciło się w popiół. W rzeczy samej jej ciało było równie bez życia co spalone drewno ze stosu. Powoli podniosła metalowy sztylet odziedziczony po przodkach, od wielu wieków ostrzony wyłącznie na podobne ceremonie. Po raz trzeci w życiu wyjęła ostrze z pochwy i skaleczyła lewe ramię. Przygnieciona rozpaczą niemal nie poczuła bólu. Wyciągnęła ramię nad sadzawką i pozwoliła, by krople krwi zmieszały się z wodą, jak wymagała tego tradycja. Ponad minutę siedziała bez ruchu, aż krew przestała płynąć. Gdy skaleczenie podeschło, zaczęła wkładać suknię, ale brakowało jej sił, by zrobić to porządnie. Włożyła ją przez głowę i na tym poprzestała. Szata opadła na ziemię, jeden rękaw nasiąknął olejkiem i wodą ze stawu. Wyciągnęła spinki z włosów, rozpuszczając ciemne pasma na ramiona. Wściekłość i rozpacz, ból i smutek powinny skłonić ją do wyrywania włosów z głowy. Ale jej uczucia
ledwo się tliły, jak iskra zdławiona brakiem powietrza. Mali chłopcy nie powinni umierać; gorące łzy oznaczałyby pogodzenie się z tą śmiercią. Mara apatycznie pociągnęła za kilka kosmyków. Przysiadła na piętach i rozejrzała się po polanie. Takie nieskażone piękno, i tylko ona jedna spośród żywych mogła je podziwiać. Ayaki nigdy nie odprawi tu rytuału pogrzebowego dla swej matki. Naraz z jej oczu wytrysnęły gorące łzy i poczuła, jak stwardniała skorupa w jej duszy pęka. Zaszlochała, zapominając się w wybuchu rozpaczy. Wcześniej takie wybuchy przynosiły jej jasność umysłu, ale tym razem chaos w głowie tylko się powiększył. Gdy zamknęła oczy, pod powiekami pojawiały się wirujące obrazy; najpierw biegnący Ayaki, potem Kevin, barbarzyńca, który nauczył ją miłości i który często ryzykował życiem dla jej honoru, choć to pojęcie było mu obce. Zobaczyła Buntokapiego rozciągniętego na zakrwawionym mieczu, jego wielkie jak bochny pięści zaciskające się w drżeniu, gdy uchodziło z niego życie, i ponownie utwierdziła się w przekonaniu, że śmierć pierwszego męża zostanie jej policzona w poczet win. Widziała twarze ojca i brata, potem Nacoi, piastunki, która była dla niej matką. Wszyscy oni przynosili jej ból. Powrót Kevina do jego własnego świata był dla niej stratą równie bolesną jak śmierć, a żadna z pozostałych osób nie zmarła naturalną śmiercią; wszyscy stali się ofiarami intryg politycznych i okrutnych machinacji Rady. Prześladowała ją koszmarna pewność, że Ayaki nie był ostatnim chłopcem, który miał umrzeć dla pustych ambicji władców. Ta myśl była dla niej męką. Wyjąc histerycznie z bólu, Mara rzuciła się głową naprzód do sadzawki. Święty staw obmył jej łzy. Szloch urwał się, zdławiony zimną wodą, która napłynęła jej do nosa. Życie upomniało się o swe prawa. Krztusząc się, Mara wypełzła z powrotem na suchą ziemię. Woda ściekała z jej włosów i ust. Wciągnęła urywany oddech i mechanicznie sięgnęła po szatę, pobrudzoną ziemią i olejkami. Niczym duch, który wstąpił w ciało obcej osoby, patrzyła na siebie samą, jak wciąga tkaninę na mokrą skórę. Splątane włosy uwięzły pod kołnierzem. Ciało wydawało jej się żywym więzieniem. Wzięła się w garść i pokuśtykała w stronę bramy, gdzie czekały na nią tysiące przyjaznych i wrogich spojrzeń. Obecność tłumu zaskoczyła ją. W bezmyślnych lub przebiegłych uśmiechach władców ujrzała potwierdzenie tego, że śmierć Ayakiego będzie się zdarzać jeszcze wiele razy i inne matki także będą wyły w bezsilnej rozpaczy z powodu niesprawiedliwości rozgrywki Rady. Spojrzała na ziemię, by odepchnąć od siebie tę świadomość. Zgubiła gdzieś
jeden sandał. Błoto i kurz przylgnęły do nagiej stopy. Zawahała się, zastanawiając się, czy wrócić i poszukać zgubionego buta, czy też wrzucić drugi w żywopłot. Jakie to ma znaczenie, odezwał się odległy głos w jej duszy. Szła między osłoną żywopłotów i nie podniosła głowy nawet wtedy, gdy Hokanu pośpieszył naprzód i stanął przy jej boku. Słowa pociechy nie docierały do niej. Nie miała ochoty wracać ze swego wewnętrznego oddalenia i zastanawiać się nad ich znaczeniem. Hokanu potrząsnął nią łagodnie, zmuszając do podniesienia głowy. Przed nią stał mężczyzna w czerwonej zbroi; szczupły, elegancki, opanowany, z brodą arogancko zadartą do góry. Mara wpatrzyła się w niego nieprzytomnym wzrokiem. Przymrużył oczy, wykonując lekceważący gest dłonią, w której trzymał jakiś przedmiot. W całym jego zachowaniu widoczna była gryząca pogarda. Wzrok Mary wyostrzył się i skupił na hełmie młodego człowieka. Wstrząsnął nią silny dreszcz. - Anasati! - okrzyk przypominał uderzenie bicza. Pan Jiro odpowiedział jej lodowatym uśmiechem. - Widzę, że pani raczy mnie poznawać. Mara zesztywniała, czując, jak powoli narasta w niej wściekłość. Nic nie odpowiedziała. Palce Hokanu zacisnęły się niepostrzeżenie na jej nadgarstku, ale nie zauważyła ostrzeżenia. W jej uszach zabrzmiał syk tysiąca rozwścieczonych sarcatów, tysiąca nabrzmiałych burzą rzek przelewających się przez poszarpane skały. Jiro Anasati podniósł wyżej przedmiot, który trzymał w ręku. Była to mała układanka ze splecionych drewnianych kółek. Skłonił głowę w oficjalnym ukłonie i powiedział: - Cień mojego bratanka zasługuje na pamiątkę od rodu Anasatich. - Pamiątkę! - powtórzyła Mara wysokim, umęczonym szeptem. Jej dusza zaskowyczała; pamiątka od Anasatich wysłała jej syna na łoże z popiołu. Nie pamiętała, by się poruszyła; nie czuła bólu mięśni, wyrywając się przytrzymującemu ją Hokanu. Jej okrzyk wściekłości przeciął powietrze jak dźwięk wyciąganego z pochwy miecza, a dłonie uniosły się niczym szpony. Jiro odskoczył do tyłu, w pełnym zgrozy zdumieniu wypuszczając układankę z ręki. Mara skoczyła na niego, sięgając szeroko rozpostartymi palcami jego gardła nad zapięciem zbroi. Stojący najbliżej władcy wykrzyknęli z przerażeniem, widząc, jak ta drobna kobieta, nieuzbrojona, brudna i mokra, rzuca się na swego byłego szwagra w ataku niepohamowanej furii.
Hokanu w żołnierskim odruchu rzucił się do przodu na tyle szybko, że zdołał pochwycić Marę, zanim polała się krew. Uwięził wyrywającą się żonę w uścisku, ale szkoda już się stała. Jiro powiódł ponurym wzrokiem po kręgu ogłuszonych widzów. - Wszyscy jesteście świadkami! - wykrzyknął z oburzeniem, pod którym dźwięczała dzika radość. Teraz wreszcie miał upragniony pretekst, by ujrzeć panią Marę zmiażdżoną pod swymi stopami. - Acoma obraziła Anasatich! Niech wszyscy obecni przyjmą do wiadomości, że sojusz między naszymi domami zostaje zerwany. Zgłaszam swoje prawo do zmycia tej plamy na honorze, a zapłatą za nią będzie krew!
Rozdział trzeci
Wojna Hokanu musiał coś zrobić. Na widok Mary, która w bezrozumnej furii waliła pięściami w jego napierśnik, gwardia otoczyła ich ciasnym kręgiem, by zasłonić histerię swej pani przed oczami zgromadzonych. Hokanu kazał natychmiast przywołać do siebie Sarica i Incoma. Jedno spojrzenie na panią Acomę wystarczyło, by przekonać obu doradców, iż wściekłość i rozpacz przerosły jej wytrzymałość. Nie rozpoznawała poszczególnych twarzy, więc tym bardziej nie mogła teraz publicznie przeprosić pana Jira. Jego widok przeważył szalę. Nawet gdyby odzyskała kontrolę nad sobą jeszcze przed wyjazdem gości, nie byłoby mądrze organizować spotkania obu stron, by Mara miała okazję poprosić o przebaczenie. Mogłyby z tego wyniknąć tylko jeszcze większe kłopoty. Obydwaj doradcy, jeden stary i doświadczony, drugi młody i utalentowany, rozumieli, że jest już za późno, by naprawić to, co się stało. Kłopoty spowodowane wybuchem Mary zwiększały się z chwili na chwilę. Hokanu uświadomił sobie, że powinien był poważniej potraktować ostrzeżenie pani Isashani, ale na razie nie mógł pozwolić, by wyrzuty sumienia z powodu niewłaściwej oceny sytuacji przyćmiły jego umysł. W tej chwili najważniejsze było szybkie podjęcie decyzji. - Saric - rozkazał - wydaj oświadczenie. Nie kłam, ale dobierz słowa tak, by zasugerować, że nasza pani jest chora. Musimy natychmiast obmyślić taktykę, by złagodzić oskarżenie Jira o obrazę, które na pewno nadejdzie w ciągu najbliższych godzin, i znaleźć wiarygodny powód do odesłania gości państwowych. Ciemnowłosy pierwszy doradca skłonił się i zniknął, w myślach dobierając już słowa oświadczenia.
Lujan nie proszony wystąpił naprzód. Pomimo obecności władców, którzy tłoczyli się za jego żołnierzami, gapiąc się otwarcie na Marę, nie odwrócił twarzy od jej poniżenia, lecz zdjął naramienniki, odpasał miecz i nóż, po czym pochylił się i pomógł w obezwładnieniu wyrywającej się pani tak, by jej nie posiniaczyć. Hokanu spojrzał na niego z głęboką wdzięcznością i wydał dalsze instrukcje Incomo. - Idź jak najszybciej do domu i zbierz służebne Mary. Znajdź uzdrowiciela, który potrafi przyrządzić środek nasenny. Potem zajmij się gośćmi. Potrzebna nam będzie pomoc sprzymierzeńców, jeśli jeszcze jakichś mamy, by uniknąć zbrojnego wybuchu wrogości. - Pan Hoppara i siły Xacatecas są po waszej stronie - odezwał się gardłowy kobiecy głos. Ciasno ustawione szeregi gwardii honorowej rozsunęły się, by przepuścić elegancką, odzianą w żółto-purpurową szatę panią Isashani, której uroda i niemal czarodziejski wdzięk pozwoliły przedostać się aż tutaj między wojownikami. - A ja mogę zająć się Marą. Hokanu spojrzał w jej egzotyczne ciemne oczy, w których błyszczała szczerość, po czym skinął głową. - Niech bogowie zmiłują się nad nami za mój brak zrozumienia - wymruczał przepraszająco, przekazując opiekę nad swą żoną kobiecej mądrości pani Xacatecas. - Wasz ród ma naszą dozgonną wdzięczność. - Ona nie oszalała - odrzekła Isashani, ujmując piękną dłonią rękę Mary. - Sen i spokój przywrócą jej zdrowe zmysły, a czas uleczy jej rozpacz. Musisz być cierpliwy. - Po chwili dodała, wracając do spraw politycznych: - Wysłałam dwóch moich doradców, by mieli na oku Omechana i Inrodakę. Moja gwardia honorowa pod dowództwem Hoppary znajdzie sposoby, by się wmieszać, gdy tamci dwaj zaczną zjednywać sobie innych chętnych do przysporzenia ci kłopotów. Dwóch wrogów mniej, którymi należało się zająć; Hokanu pośpiesznie skinął głową. Oprócz zagorzałych przeciwników, którzy chętnie ujrzeliby jej upadek, Mara miała także oddanych przyjaciół. Wielu ludzi w tym kraju kochało ją. Hokanu ścisnęło się serce na myśl, że musi zostawić swą panią w tak okropnym stanie. Z trudem oderwał wzrok od niewielkiego orszaku, który miał odprowadzić jego żonę do prywatnych komnat, ale w tej chwili nie mógł podążyć za głosem serca. Musiał się skupić, jakby za chwilę czekała go walka na śmierć i życie. Dokoła było mnóstwo wrogów, którzy przybyli na pogrzeb Ayakiego jedynie po to, by wykorzystać właśnie taką okazję, jaka przed chwilą im się nadarzyła. Obraza, której Mara dopuściła się wobec Jira, była niewybaczalna. Wyniknie z niej rozlew krwi - to było przesądzone - ale tylko głupiec zdecydowałby się na atak w obrębie posiadłości, gdzie cała
armia Mary zgromadziła się, by oddać cześć Ayakiemu. Gdy już goście znajdą się poza granicami ziem Acomy, wrogowie zaczną swoje knowania. Hokanu przede wszystkim chciał uniknąć niebezpieczeństwa natychmiastowej wojny. Wiedział, że jeśli popełni jeden fałszywy krok, doprowadzi do upadku Acomy, a co więcej, wojownicy i zasoby rodu Shinzawai także mogą zostać wciągnięci w bezsensowną walkę. Wszystkie zdobycze ostatnich trzech lat, które miały umocnić scentralizowaną władzę cesarza, teraz mogą zostać obalone jednym ciosem. Należy zwołać radę i zastanowić się, co można zrobić, by uniknąć katastrofy. Niektórzy władcy nie byli powiązani sojuszami ani z domem Anasatich, ani z Marą. Trzeba będzie przeciągnąć ich na swoją stronę prośbą lub groźbą i zwiększyć siły stronnictwa na tyle, by otwarci wrogowie musieli dobrze się zastanowić, zanim wystąpią przeciwko Słudze Imperium. - Lujan - zawołał Hokanu ponad wzrastającym tumultem do pierwszego dowódcy Acomy - uzbrój garnizon i zwołaj wszystkich swoich najrozsądniejszych oficerów! Nakaż patrolom, by za wszelką cenę utrzymały pokój, nie zważając na żadne prowokacje. Zielony pióropusz na hełmie oficera zakołysał się potakująco. Przez chwilę Hokanu dziękował bogom za to, że Mara dobierała sobie ludzi wedle inteligencji i zdrowego rozsądku. Jedynie zimna krew mogła uchronić dom Acomy od ruiny. Przygnębiony tym obrotem wydarzeń odesłał gwardię honorową do domu. Gdyby Mara była bardziej podobna do innych kobiet w Imperium, które za sprawą tradycyjnego wychowania stały się tylko posłusznymi żonami swych mężów, nigdy nie zdobyłaby się na tyle siły, by wziąć udział w pełnym pogrzebie państwowym swego syna, który zginął z ręki zabójcy. Jako głowa rodu i Sługa Imperium była zanadto wystawiona na widok publiczny i odmawiano jej prawa do ludzkich słabości, które wybaczono by każdej innej matce. Pochwycona w sieć intryg, pani Mara została zmuszona do odgrywania roli, która uczyniła ją celem ataków. *** W godzinę później Mara leżała na macie w sypialni, oszołomiona naparami podawanymi jej przez kapłana Hantukamy, który wyrósł jak spod ziemi i zaproponował swe usługi. Isashani przejęła zarządzanie domem, a mały hadonra, Jican, dwoił się i troił, tłumiąc najbardziej fantastyczne plotki powstające wśród służby. Hokanu musiał samotnie podejmować decyzje w imieniu rodu Acomow. Słuchał raportów dworzan i sporządzał dla Mary notatki, by mogła je przejrzeć, gdy już dojdzie do siebie. Zaznaczył, którzy goście opowiedzieli się po jej stronie, a którzy przeciwko.
Większość okazała tyle godności, by zachować milczenie, albo też byli zbyt wstrząśnięci, by okazać wrogość. Zgodnie z wcześniejszymi planami wszyscy mieli spędzić dzień na spokojnej kontemplacji, a potem wziąć udział w oficjalnej kolacji wydanej przez Sługę Imperium. W tej sytuacji jednak prawie wszyscy zdecydowali się natychmiast wracać do domu, przerażeni niewybaczalnym postępkiem kobiety, która po cesarzu sprawowała najwyższy urząd w państwie. Niejeden delegat wielkich domów zatrzymał się przy Hokanu, pozornie po to, by złożyć wyrazy uszanowania, ale wszyscy oni, za wyjątkiem pana Kedy, gorliwie czyhali na jakikolwiek sygnał świadczący o tym, że dom Acomow został osłabiony. Hokanu uprzejmie wypowiadał puste słowa podziękowania. Pan Hoppara i władcy rodów należących do klanu Hadama krążyli wśród tłumów odjeżdżających gości, na wszelkie sposoby starając się zatuszować skutki wystąpienia Mary przeciwko Anasatim. Dzięki temu wielu panów, którzy wcześniej gotowi byli okazać oburzenie z powodu złamania etykiety, po rozmowie z panem Hopparą lub z innym sojusznikiem Mary zaczynało patrzeć pobłażliwiej na wybuch zrozpaczonej matki. Panu Anasatiemu nie udało się dostać do prywatnych komnat Acomow. Upierał się sztywno, że obraza jego osoby jest niewybaczalna, a gdy odmówiono mu wstępu do apartamentów Mary, zgromadził wokół siebie grono popleczników. Bez trudu doszli do porozumienia; nawet komuś, kto uważał się za przyjaciela Mary, trudno byłoby zignorować osobisty atak, a w wypadku wroga było to zupełnie niemożliwe. Tsurańczycy wybaczenie uważali tylko za nieco mniej hańbiącą formę słabości niż kapitulację. W ciągu kilku sekund pani Acoma zmieniła politycznych przeciwników w sprzymierzeńców lub śmiertelnych wrogów. Jiro nie prosił o publiczne przeprosiny; przeciwnie, otoczył się władcami, którzy najgłośniej okazywali niezadowolenie z reform Ichindara. Saric i Inocomo zgodnie doszli do wniosku, że pan Anasati rozmyślnie ignorował pojednawcze gesty, usiłując zrzucić winę za skandal wyłącznie na Acomę. Jego donośne skargi docierały do uszu wszystkich znajdujących się w pobliżu; narzekał, że przyjechał na pogrzeb swego bratanka, ufając w siłę sojuszu, którzy wszyscy obecni uważali za zgodny z tradycją, tymczasem został napadnięty, upokorzony przez gospodarzy oraz publicznie oskarżony. Choć wielu władców rozumiało źródło irracjonalnego zachowania Mary i nawet jej współczuło, nikt nie mógł zaprzeczyć, że śmiertelnie obraziła swego gościa, nie oferując za to żadnego zadośćuczynienia. Każdą próbę obalenia tych oskarżeń przez wskazanie, że teraz Mara niezdolna jest do przeproszenia go, pan Anasati lekceważył.
W sali posłuchań posiadłości Acomów zrobiło się duszno. Przegrody zaciągnięto szczelnie przed ciekawskimi oczami, a drzwi strzegli pokryci bliznami weterani. Nie nosili jaskrawo lakierowanych paradnych zbroi, lecz wielokrotnie wypróbowane bojowe. Hokanu pod nieobecność Mary usiadł na niższym, mniej oficjalnym podium i cicho poprosił o opinie na temat wydarzeń dnia. To, że najbliżsi i najbardziej lojalni oficerowie Acomy zgodzili się przyjmować rozkazy męża ich pani, który nie był zaprzysiężonym władcą rodu, dowodziło ich wielkiego szacunku dla osądu Hokanu. Nie miał prawa rozporządzać honorem tych ludzi, oni jednak obdarzyli go absolutnym zaufaniem i pozwolili czynić w imieniu ich pani, co uważał za stosowne. Hokanu był wzruszony ich oddaniem, ale także zdenerwowany, gdyż świadczyło ono, jak głęboko rozumieją oni zagrażające Marze niebezpieczeństwo. Modlił się do bogów, by okazał się godnym ich zaufania. Słuchał z powagą, nie przerywając, gdy Irrilandi i Keyoke omawiali siłę garnizonu, choć Lujan już przygotowywał wojska Acomy do bitwy. - Nawet jeśli Jiro wie, że zostanie pokonany, nie ma wyboru; honor wymaga, by odpowiedział na publiczną zniewagę rozlewem krwi - mówił Keyoke, dla podkreślenia wagi swych słów uderzając szczudłem o kikut utraconej nogi. - Wątpię, by zgodził się na pojedynek mistrzów. Co gorsza, jeśli stojący dalej także usłyszeli oskarżenia Mary, mogli uznać jej sugestię, że Jiro wynajął Hamoi Tong, by zabić Ayakiego za obrazę wobec Ionani, która może skończyć się jedynie wojną klanów. Po tych słowach zapadła cisza. Z korytarza dochodziły echa pośpiesznych kroków służących. Kilka osób siedzących przy stole odwróciło głowy, by posłuchać nawoływań oficerów zwołujących rodziny swych panów do lektyk. Wszyscy goście pośpiesznie wyjeżdżali. Doradcy popatrzyli na siebie z głębokim zrozumieniem: wojna klanów rozerwie Imperium na strzępy. Pośród tych posępnych rozmyślań odezwał się Saric: - Ale kto mógłby potraktować poważnie taki pomysł? Żaden Tong nie ośmieliłby się ujawnić nazwisk swych zleceniodawców, a dowody, które mamy, łączące Anasatiego z atakiem, nie są zbyt przekonujące dla nikogo, kto wie, jak głęboko ukryte są metody działania Bractwa Hamoi. Byłbym raczej skłonny przypuszczać, że jest to celowo zostawiony fałszywy ślad. Incomo skinął głową, kiwając zakrzywionym palcem. - Dowód na udział Jira w śmierci Ayakiego jest zbyt przejrzysty. Żaden Tong, który zachowywałby się tak lekkomyślnie, nie utrzymałby długo przy sobie bogatych klientów. A
Hamoi jest najpotężniejszy właśnie dlatego, że ich sekrety nigdy jeszcze nie zostały ujawnione. - Obrzucił wzrokiem twarze siedzących przy stole. – Po pięciu zamachach na życie Mary mieliby nagle pozwolić, by jeden z nich został pochwycony z dowodem udziału Anasatich? Bardzo wątpliwe. Mocno niewiarygodne. Nieprzekonujące w najwyższym stopniu. Hokanu przyjrzał się doradcom z błyskiem w oczach, przypominającym lśnienie barbarzyńskiej stali. - Potrzebny nam jest Arakasi. - Talenty mistrza tajnych służb Acomy były liczne, a jego umiejętność docierania do sedna sprawy pośród meandrów polityki i zachłanności poszczególnych władców Imperium chwilami wydawała się wręcz magiczna. - Musi się zająć śladem, który wskazuje na winę Jira i w ten sposób dotrzeć do prawdziwego mordercy chłopca. - Hokanu westchnął. - Tymczasem spekulacje nigdzie nas nie doprowadzą. Któż jeszcze, po śmierci Tasaia Minwanabiego, ośmiela się dążyć do zgładzenia Sługi Imperium? Saric ponuro poskrobał się po brodzie i rzekł z pewnym współczuciem: - Panie, zaślepia cię miłość do żony. Prości ludzie uważają ją za świętą, lecz jej wysoka pozycja wzbudza zazdrość w sercach innych władców. Wielu z nich z radością ujrzałoby Sługę w drodze do pałaców Turakamu z tego tylko powodu, że zrywa ona z tradycją, a jej wspinaczka do zaszczytów nie ma sobie równej w całej historii Imperium. Inni zaś cierpią, widząc, jak ich domy tracą znaczenie, a ich ambicje zostają ukrócone przez to, że pani Mara stała się faworytką Ichindara. Oni także chętnie przyczyniliby się do jej upadku... gdyby wystarczyło im odwagi. - Więc któż mógłby się na to ośmielić? - zapytał Hokanu ze zniecierpliwieniem. - Z nas wszystkich tylko jeden Arakasi może to wiedzieć. - Saric zerknął na Incoma i taktownie sformułował pytanie, które już od dłuższej chwili nie dawało mu spokoju: - Czy jest jakiś powód, by podejrzewać, że twój poprzedni pan mógłby wyciągnąć rękę z krainy umarłych i zemścić się? Wzrok Keyokego stwardniał na te słowa. Incomo, poprzedni pierwszy doradca Minwanabiego, obecny drugi doradca Acomy, odchrząknął i bez zmrużenia oka stawił czoło skupionej na nim nieufności. - Jeśli nawet tak jest rzeczywiście, ja nie byłem wtajemniczony w ten plan. Ale Tasaio był człowiekiem skrytym i niebezpiecznym. Wiele razy prowadził układy, o których nic nie wiedziałem. Często odsyłał mnie w chwilach, w których większość panów prosiłaby mnie o poradę. Widziano, jak Obajan Hamoi składał mu osobistą wizytę. Odniosłem wówczas wrażenie, że chodziło o wyjaśnienie morderstwa szpiegów Acomy, którzy pozostawali w
służbie Minwanabich. - Na pociągłej twarzy Incoma odbił się niesmak. - Wymieniono groźby i zawarto umowę, ale żywa dusza nie słyszała słów, które padły między Obajanem a Tasaiem. Mogę tylko powiedzieć, że ten jeden raz w życiu widziałem pana Minwanabiego w ataku gwałtownej złości. O panu Tasaio można powiedzieć wiele, ale rzadko tracił opanowanie. Saric dorzucił z namysłem: - Jeśli nawet były pierwszy doradca Minwanabich nie jest pewien, czy Tasaio zostawił polecenie zemsty na wypadek swej śmierci, wydaje mi się, że na próżno tracimy czas, usiłując to odgadnąć. Zresztą Tasaio nie był człowiekiem, który choć przez chwilę liczyłby się z porażką. Jako taktyk był niezrównany i do końca przekonany, że uda mu się zmiażdżyć panią Marę w otwartej wojnie. Jeśli nie wierzył, że ona go przeżyje, to jakie mamy podstawy, by zakładać, iż wybrał ścieżkę tchórza i zapłacił za jej śmierć? Myślę, że powinniśmy się przyjrzeć bliżej szeregom wrogów Jira. Mara jest jedną z nielicznych, dość silną, by stawić mu czoło; ma za sobą poparcie cesarza, toteż niezgoda między Acomą a Anasatimi prawdopodobnie zakończy się porażką pana Jiro. - A mimo to pan Anasati gorliwie pochwycił prowokację, jakiej dostarczył mu los i nasze nieszczęście - wtrącił Hokanu. - Nie cofa się przed konfliktem. To niezupełnie zgadzałoby się z jego niewinnością w sprawie śmierci Ayakiego. Dopóki moja żona nie dojdzie do siebie, ja w jej imieniu podejmę tę decyzję. Niech garnizon przygotuje się do wymarszu. Musi być wojna i nie możemy dopuścić do tego, by zaskoczyła nas nieprzygotowanych. Keyoke w milczeniu skłonił głowę. Nie mógł wypowiedzieć swej zgody, gdyż wolno mu było to uczynić jedynie wobec głowy rodu, ale gestem wyraził niezłomne poparcie. Saric, młodszy i mniej przywiązany do starych tradycji, pochylił głowę w geście bardzo przypominającym ukłon, jaki doradca mógłby złożyć swemu zaprzysiężonemu panu. - Oficjalnie wypowiem wojnę rodowi Anasatich. Gdy Jiro odpowie tym samym, ruszymy. Keyoke zerknął na Irrilandiego, który również skinął głową z aprobatą. Większość walk między tsurańskimi panami toczyła się skrycie, przy pomocy zasadzek, nagłych wypadów i bez publicznego przyznawania się do odpowiedzialności. Ale oficjalna wojna między dwoma domami była uhonorowanym przez wieki, ceremonialnym wydarzeniem. Dwie armie spotykały się w umówionym miejscu i czasie i jedna z nich schodziła z pola walki zwycięsko. Nie proszono o łaskę ani jej nie udzielano, oprócz rzadkich wypadków, a i wtedy stosowano się do sztywnych zasad. Historia przechowała pamięć o bitwach, które trwały przez wiele dni; często zdarzało się, że wojna doprowadzała do ruiny obydwa domy.
Hokanu posunął się jeszcze o krok dalej. - Chciałbym, by powiadomiono klan Hadama. Saric uniósł brwi, głęboko zatroskany, ale także zaintrygowany subtelnością tej sugestii. - Chcesz sprowokować Anasatich do wezwania klanów? Hokanu westchnął. - Mam przeczucie... Tu jednak niespodziewanie włączył się Keyoke, popierając intuicję Hokanu. - Jiro nie jest żołnierzem. Jego wódz Omelo jest zupełnie dobry w polu, ale nie wybija się w wielkich przedsięwzięciach. Wezwanie klanów jest najlepszym wyjściem dla Jira, jeśli chce zachować nienaruszone dom i armię Anasatich. To nie jest prowokacja, lecz oczywisty wniosek. - Co więcej - dodał Incomo - Jiro w sercu jest uczonym. Z pogardą odnosi się do starć zbrojnych. Pragnie mieć powód, by wydać wojnę pani Marze, i żywi do niej nienawiść, która korzeniami sięga daleko w lata młodzieńcze. Ale woli ataki z ukrycia i spryt. Pamiętajcie, że jest mistrzem w shah. Będzie ją usiłował zniszczyć przebiegłością, nie siłą. Jeśli my pierwsi odwołamy się do wezwania klanów, to jest nadzieja, że klan Ionani nie pozwoli wciągnąć się w niszczącą wojnę w imię interesów Anasatich. W otwartej walce Jiro nie jest dla nas groźnym przeciwnikiem. Jeśli członkowie Ionani uznają jego skazę na honorze za własną, klan Hadama odpowie. Hokanu zważył te słowa bez wielkich nadziei ani entuzjazmu. Czy klan Ionani wystąpi przeciwko nim, czy też nie, panu Jiro już udało się stanąć na czele stronnictwa, które miało powody, by dążyć do osłabienia Mary. Zważywszy, ilu władców przyjechało na pogrzeb Ayakiego, oczywiste było, że nie on jeden dostrzegł w osobistej zniewadze objaw głębszej niezgody. Choć Najwyższa Rada została rozwiązana, tradycja jątrzących ją zagorzałych sporów przetrwała w ukryciu i ujawniały się one za każdym razem, gdy szlachetnie urodzeni mieli okazję zgromadzić się w jednym miejscu. To, że magowie przysłali pięcioosobową delegację na pogrzeb, także świadczył o tym, iż ich skłonność do mieszania się w sprawy polityczne nie osłabła od czasu, gdy Ichindar wzniósł się na pozycję absolutnego władcy. W końcu Hokanu podsumował: - Nawet jeśli mamy dość sił i sprzymierzeńców, by pokonać Anasatich, jaki będzie koszt tego zwycięstwa? W końcu może się okazać, że to niczego nie zmieni. Możemy tylko mieć nadzieję, że szybkie, krwawe starcie na polu bitwy zakończy konflikt i poróżni tradycjonalistów, zanim zdążą się zjednoczyć i utworzyć silną partię.
- Panie Hokanu - odezwał się Saric, widząc nie ukrywany smutek na twarzy męża Mary - kierunek, który obrałeś, jest najlepszy z możliwych. Bądź spokojny, że twoja pani, gdyby mogła wziąć udział w naszej naradzie, nie wymyśliłaby nic lepszego. Teraz idź i zajmij się nią, gdyż ona cię potrzebuje. Ja wydam instrukcje skrybom, by przygotowali dokumenty, i wyślę posłańców, którzy zaniosą je do posiadłości pana Jira. Te słowa poparcia przyniosły Hokanu ulgę, niepokój jednak nie zniknął z jego twarzy. Wyszedł z sali krokiem wojownika, celowym i szybkim; ale dłonie bezradnie zacisnął w pięści. Inni urzędnicy Acomy wyszli w ślad za nim. W sali pozostał tylko Saric. Pośród dusznego półmroku uderzył pięścią w drugą dłoń, na której od czasu, gdy awansował z szeregów żołnierzy, nie pojawiały się już odciski. Bardzo tęsknił do przyjaciół pozostawionych w koszarach, a także do kobiety, która wezwała go na służbę i zdobyła pełne jego poparcie. Jeśli Acoma będzie dość szybka, by zakończyć ten konflikt, będzie to cud dany przez bogów. Od czasu, gdy Ichindar rozwiązał Najwyższą Radę, w Imperium było zbyt wielu niezadowolonych panów, którzy mieli za mało obowiązków. Pokój pozostawiał nadmiar czasu na intrygi. Stare partie polityczne rozsypały się, gdy po objęciu rządów przez nowego cesarza zniknął powód ich istnienia. W Imperium panowała cisza, ale daleko było do zupełnego spokoju; napięcie, od trzech lat trzymane w ryzach, narastało i sytuacja dojrzała już do odnowienia wojny domowej. Saric kochał swą panią i doceniał jej błyskotliwe posunięcia, które powoli zmieniały społeczeństwo, żałował jednak, że zniesiono urząd seniora wojennego i Najwyższą Radę. Miały one wiele wad, ale w każdym razie dopóki istniały, wydarzenia toczyły się w zrozumiały sposób, ustalony przez wieki precedensów wypracowanych w rozgrywce Rady. Teraz te zasady zmieniano siłą, choć panowie wciąż postępowali według starych metod. Saric skrzywił się z niechęcią, myśląc, że rozważania stają się zbyt niepewne. Wyszedł z pustej sali i skierował się do komnat, które wybrał sobie na mieszkanie, gdy Mara przejęła posiadłość Minwanabich. Po drodze wysłał posłańca po skrybę. Gdy sługa nadszedł, niosąc torbę z atramentem i piórami, pierwszy doradca Acomy wydał mu krótkie, lakoniczne instrukcje: - Przygotuj informacje dla naszych faktorów i agentów. Jeśli Arakasi gdzieś się pokaże, prześlij mu wiadomość, że ma natychmiast wracać do domu. Pisarz bez komentarza usiadł na podłodze, na jego twarzy jednak odbiło się zaniepokojenie. Umieścił na kolanach drewnianą deseczkę, szybko przyłożył pióro do pergaminu i zaczął układać pierwszy dokument.
- Użyj szyfru numer siedem - zakończył Saric, przechadzając się w podnieceniu, które nie mogło sobie znaleźć innego ujścia - i dodaj, że naszej pani zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. *** Rozległ się gong i podmuch powietrza poruszył jedwabnymi zasłonami w wielkiej sali zgromadzeń w Mieście Magów. Cienie rzucane przez podrygujące płomyki lamp oliwnych zadrgały, gdy na emblemacie pośrodku podłogi pojawił się mag i energicznym krokiem przeszedł przez salę. Tuż za nim wyrosło jak spod ziemi jeszcze dwóch, a za nimi następni, i wkrótce na ławach wokół ścian siedziała już spora grupka postaci odzianych w czerń. Ogromne drzwi na skórzanych zawiasach rozpostarły się szeroko, by wpuścić innych, którzy wybrali zwykły sposób dotarcia na spotkanie. Sala zgromadzeń zapełniała się szybko i w milczeniu. Delegaci nadchodzili ze wszystkich części Miasta Magów, z domów i przykrytych dachami tarasów, wież i galerii, które przeobrażały całą wyspę w gęsty labirynt zabudowań. Położone pośrodku wielkiego jeziora u podnóża Wysokich Turni, pasma gór osłaniających Imperium od północy, Miasto Magów można było zdobyć tylko magią. Wielcy z dalekich prowincji teleportowali się tutaj w odpowiedzi na wezwanie na zgromadzenie, rozesłane ostatniego ranka. Zebrało się ich już dostatecznie wielu, by utworzyć kworum. Zgromadzenie Magów było najpotężniejszą siłą w całym Tsuranuanni, gdyż Wielcy stali ponad prawem. Cieszyli się tym przywilejem od tysięcy lat i nikt, nawet sam cesarz, nie ośmielał się przeciwstawiać ich woli. Po kilku minutach wszystkie miejsca na ławach były już zajęte. Hodiku, szczupły mężczyzna w średnim wieku i z haczykowatym nosem, który z własnego wyboru spędzał większość czasu w Świętym Mieście, studiując stare księgi, zajął miejsce pierwszego mówcy pośrodku mozaikowej podłogi. Jego głos pozornie bez wysiłku niósł się po przepastnej sali. - Zebraliśmy się tu dzisiaj ze względu na dobro Imperium. To zwyczajowe rozpoczęcie zostało przyjęte milczeniem, gdyż wszystkie sprawy wymagające zwołania Zgromadzenia Wielkich miały związek ze stanem Imperium. - Dzisiaj - ciągnął Hodiku - złamano czerwoną pieczęć na wewnętrznym sanktuarium świątyni Jastura! Te słowa wywołały nerwowe poruszenie wśród magów, gdyż łukowe drzwi prowadzące do centralnej części Świątyni Boga Wojny otwierano jedynie po oficjalnym wypowiedzeniu wojny między domami lub klanami. Hodiku uniósł w górę rękę, prosząc o spokój.
- Mara Acoma, jako głowa swego rodu i wódz klanu Hadama, wypowiedziała wojnę panu Jiro z rodu Anasati! W sali rozległy się okrzyki zaskoczenia. Młodsi magowie dobrze orientowali się w bieżącej polityce, nie stanowili oni jednak większości. Nowo zaprzysiężeni dołączyli do Zgromadzenia podczas zamieszek spowodowanych przez siłę nazywaną po prostu Wrogiem, która stanowiła zagrożenie zarówno dla Kelewanu, jak i dla Midkemii, krainy leżącej za Wielkim Pęknięciem. Groźba wobec obydwu cywilizacji sprawiła, że Zgromadzenie poparło cesarza Ichindara w dążeniach do uzyskania absolutnej władzy w Imperium, by wewnętrzne walki nie osłabiały kraju w czasach poważniejszego kryzysu. Toteż młodsi magowie zdążyli zasmakować we wpływaniu swymi mocami na bieg wydarzeń politycznych. Starsi jednak, przyzwyczajeni do indywidualizmu i spokojnych studiów nad księgami, uważali mieszanie się w politykę Tsurani za przejaw złego smaku i uciążliwy obowiązek, podejmowany jedynie w chwilach wyraźnej potrzeby. Istniała także niewielka grupa magów, której przewodzili Hochopepa i Shimone, niegdyś bliscy przyjaciele barbarzyńskiego maga Milambera. Mieli oni głębsze powody, by interesować się zmianą tradycyjnych sposobów rządzenia. Zaznajomienie się z myślą Midkemii sprawiło, że ujrzeli sprawy Tsuranuanni w odmiennym świetle, a jako że pani Mara obecnie stała się najważniejszą sojuszniczką Ichindara, groźba wojny Acomy z Anasatimi nabierała wielkiego znaczenia. Hochopepa, stary praktyk tsurańskiej polityki, uniósł pulchną dłoń do twarzy i przymknął ciemne oczy z wyrazem męczeńskiej cierpliwości. - Tak, jak przewidywałeś - wymruczał do chudego jak szczapa, ascetycznego Shimone’a. - Kłopoty, i to akurat w chwili, gdy Imperium najmniej może sobie na to pozwolić. Uparty jak zwykle Shimone nie odpowiedział, lecz wpatrywał się jastrzębim wzrokiem w kilku co bardziej porywczych kolegów, którzy zerwali się na równe nogi, zgłaszając chęć zabrania głosu. Hodiku wskazał na młodego mężczyznę o imieniu Sevean, który wystąpił na środek. Pozostali wrócili na swoje miejsca. Sevean zaledwie przed rokiem został mistrzem umiejętności magicznych. Był impulsywny, szybki w ruchach i w mowie i często pochopnie wyciągał wnioski, podczas gdy inni, dojrzalsi koledzy czekali, by przed wypowiedzeniem własnego zdania najpierw posłuchać opinii młodszych towarzyszy. W sali, która miała znakomitą akustykę, jego głos rozległ się zbyt donośnie.
- Panuje powszechne przekonanie, że Jiro maczał palce w śmierci syna Sługi Imperium. Nie była to żadna nowina; Shimone skrzywił usta z lekką niechęcią, zaś Hochopepa wymruczał na tyle głośno, że usłyszała go połowa zgromadzonych: - Czyżby znów podsłuchiwał w komnatach Isashani i zbierał plotki od służby? Shimone znów nic nie odrzekł; podobnie jak wielu starszych magów uznawał magiczne wtykanie nosa w pańskie sprawy za prostactwo najniższego rzędu. Sevean, zażenowany uwagą Hochopepy i ostrymi spojrzeniami kilku starszych Zgromadzenia, stracił wątek i skrócił swą przemowę, powtarzając tylko: - Takie jest ogólne przekonanie. Kilku magów próbowało zwrócić na siebie uwagę pierwszego mówcy. Hodiku wyznaczył jednego z nich. Gdy powolny w mowie, ciężko zbudowany młodzieniec rozwlekle przedstawiał swój nieistotny punkt widzenia, bardziej doświadczeni towarzysze cicho rozmawiali między sobą, zupełnie go ignorując. Mag o imieniu Teloro, siedzący o dwa miejsca za Hochopepą i Shimone’em, pochylił głowę w ich stronę. - O co tak naprawdę chodzi, Hocho? Pulchny mag westchnął, kręcąc młynka palcami. - O los Imperium, Teloro. O los Imperium. Teloro zamilkł na te niejasne słowa, zauważył jednak, że choć w zachowaniu krępego towarzysza nie widać było szczególnego niepokoju, w jego głosie dźwięczało głębokie zatroskanie. Shimone i jego przyjaciel skupili uwagę na dyskusji prowadzonej po drugiej stronie sali, gdzie kilku magów naradzało się ze sobą po cichu. Gdy kolejny mówca usiadł, a z szepczącej grupy podniósł się mężczyzna o okrągłych ramionach, Teloro usłyszał mamrotanie Hochopepy: - Teraz się przekonamy, jaki będzie przebieg tej rundy. Hodiku gestem przywołał maga na środek. Był to szczupły mężczyzna o brązowych włosach, obciętych nad uszami na sposób nazywany w Imperium fryzurą wojownika. Jak na wielkiego był to dziwny kaprys, ale według wszelkich kryteriów Motecha był dziwnym magiem. Przyjaźnił się z dwoma braćmi, którzy aktywnie popierali poprzedniego seniora wojennego; gdy jednak Elgoran zmarł, a Elgohar wyjechał na służbę do Midkemii, Motecha usiłował sprawiać wrażenie, że zawsze traktował obu braci chłodno.
- Czy ambicje pani Mary nie mają żadnych granic? - zaczął Motecha. Shimone i Hochopepa czujnie nadstawili uszu. - Wypowiedziała wojnę klanów z powodu osobistej zniewagi, którą sama wyrządziła panu Anasatiemu. Hochopepa skinął głową, jakby potwierdziły się jego przypuszczenia. - A więc Motecha zawarł przymierze z Anasatimi. Dziwne. Nie jest szczególnie błyskotliwy. Zastanawiam się, kto go do tego nakłonił? Shimone przytrzymał go za rękę. - Nie rozpraszaj mnie. Chcę tego posłuchać. Motecha uniósł upierścienioną dłoń, jakby oczekując sprzeciwu ze strony towarzyszy. Pytanie było jednak czysto retoryczne i mówca co prędzej podjął wątek, zapobiegając możliwym wtrętom. - Najwyraźniej nie. Słudze Imperium nie wystarczyło, że podeptała tradycję, przejmując wojska swego byłego wroga... - Co uważamy za błyskotliwe posunięcie - wtrącił Hochopepa, znów na tyle głośno, by mówca zaciął się niepewnie. Teloro i Shimone stłumili rozbawienie. Pulchny mag był mistrzem we wprawianiu swych kolegów w zakłopotanie, gdy uznawał, że należy przebić balonik ich napuszoności. Gdy już zanosiło się, że Motecha zrezygnuje z wypowiedzenia przygotowanej kwestii, Hocłiopepa dodał: - Ale proszę, mów dalej; nie miałem zamiaru przerywać. Motecha jednak zaczął się plątać. Usiłował wybrnąć z sytuacji, oznajmiając: - Rozbije dom Anasatich... Na to podniósł się Fumita, reprezentujący bardziej dojrzałą część Zgromadzenia. Gdy Hodiku skinął głową, powiedział: - Wybacz, że ci przerwę, Motecho, lecz porażka Anasatich nie jest pewna ani nawet prawdopodobna. Gdy się weźmie pod uwagę dobrze udokumentowane szacunki siły wojsk obydwu stron, oczywiste jest, że Jiro musi odpowiedzieć wezwaniem klanu. Armia samych tylko Anasatich nie może się równać z siłami pani Mary, ona zaś postąpiła śmiało, wzywając klan Hadama. Ale to już pociągnęło za sobą koszty polityczne. Utraci potężnych sojuszników; w gruncie rzeczy dwóch z nich z powodu więzów krwi będzie zmuszonych stanąć przeciwko niej po stronie Jira i choć nikt nie może się równać z Acomą pod względem władzy i bogactwa wojska obu klanów są mniej więcej tak samo silne. Hochopepa nie krył szerokiego uśmiechu. Ledwo zamaskowana próba Motechy, by wzbudzić sympatię Zgromadzenia dla Anasatich, w tej chwili została zupełnie zmiażdżona. Fumita nie usiadł, lecz ciągnął:
- Jest jeszcze jedno, o czym należy tu wspomnieć. Motecha odrzucił głowę do tyłu i z niesmakiem zszedł z miejsca mówcy. Gdy żaden z Wielkich nie wyszedł na środek, Hodiku gestem kazał Fumicie kontynuować. - Nie będziemy tu rozstrzygać kwestii honoru, lecz musimy rozsądzić: czy to starcie klanów osłabi spójność Imperium na tyle, by zagroziło to utratą równowagi? Przez Zgromadzenie przebiegł szmer, ale nikt nie wypowiedział głośno swojej opinii na ten temat. lonani i Hadama były dużymi klanami, ale żaden z nich nie gromadził tylu rodów, by móc nieodwracalnie zburzyć porządek Imperium. Hochopepa wiedział, że jego sojusznik Fumita chce zyskać na czasie; sedno sprawy leżało bowiem gdzie indziej i dotyczyło czegoś więcej niż tylko naruszenia honoru jednego z domów. Członkowie Zgromadzenia nie uświadomili sobie jeszcze najgorszego: że konflikt Anasatich i Acomów podzieli sojusze i zmusi stronnictwa nieprzychylne Ichindarowi do otwartego określenia swych sympatii. Już teraz nie zorganizowani przeciwnicy cesarza stawali po stronie Jira, łącząc się w partię tradycjonalistów, która mogła stworzyć poważną opozycję wobec nowych porządków w Imperium. Choć nie byli jeszcze na tyle wojowniczo nastawieni, by dążyć do rozlewu krwi, to gdyby Najwyższa Rada nadal istniała i w tej chwili zarządziła głosowanie, pan Jiro bez wątpienia uzyskałby wystarczające poparcie, by objąć stanowisko seniora wojennego. Niektórzy magowie uważali wzrost władzy Ichindara za nadmierny i przeciwny woli bogów. Twierdzili oni, iż należy przywrócić wcześniejszy stan rzeczy i że urząd Światłości Niebios powinien mieć takie uprawnienia, jak przed czasami zagrożenia. Hochopepa był przywódcą niewielkiego odłamu, który sprzyjał ostatnim przemianom; przestał słuchać Fumity, skupiając uwagę na reakcji Motechy. - Oto mamy wyraźnego sojusznika sprawy Jira - szepnął do swego towarzysza, wskazując ledwo dostrzegalnym ruchem głowy na maga, z którym Motecha właśnie rozmawiał. Był to mocno zbudowany mężczyzna, który niedawno wyszedł z lat młodzieńczych.
Nie odznaczał się
niczym
szczególnym oprócz rudych włosów,
wymykających się spod brzegów czarnego kaptura. Miał gęste brwi, skrzywioną twarz i sprawiał wrażenie nadmiernie popędliwego. - Tapek - oznajmił Shimone. - To ten, który spalił budynek, ćwicząc swe umiejętności. Bardzo wcześnie zaczął wykazywać talent, ale dużo czasu zajęła mu nauka kontroli swoich poczynań. Łagodna twarz Hochopepy zmarszczyła się z troską. - On nie jest przyjacielem Jira. Ciekawy jestem, co chce na tym zyskać?
Shimone ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami w enigmatycznym tsurańskim geście. - Tacy jak on lubią się mieszać w kłopoty. Patyk na wodzie zawsze popłynie w stronę wiru. Tymczasem debata na środku sali trwała. Fumita przedstawiał swe wnioski, starając się zachować neutralne zabarwienie głosu, by nikt nie użył więzów krwi łączących go z Hokanu i domem Mary jako argumentu przeciwko niemu. - Uważam, że jeśli klany Ionani i Hadama zniszczą się wzajemnie, będziemy musieli stawić czoło poważnym zagrożeniom wewnętrznym i zewnętrznym. - Uniósł wskazujący palec. - Czy ktokolwiek może wątpić, iż nawet jeśli któraś ze stron przetrwa, to będzie tak osłabiona, że inni natychmiast ją zaatakują? - Podniósł następny palec i dodał: -I czy ktoś ośmieli się zaprzeczyć, że wrogowie poza naszymi granicami natychmiast wykorzystają chaos w Imperium, by uderzyć? - Moja kolej, by jeszcze trochę podgrzać atmosferę - wymruczał Hochopepa, podnosząc się z miejsca. Widząc to, Fumita usiadł tak niespodziewanie, że nikt inny nie zdążył podnieść się w porę, zanim Hodiku skierował krępego maga na miejsce mówcy. Hochopepa odkaszlnął. - Mój uczony brat znakomicie streścił sytuację - rozpoczął, rozgrzewając się do wirtuozowskiej przemowy, która w założeniu miała być tak kwiecista, by możliwie jak najbardziej zamieszać w głowach przeciwnikom. - Ale nie dajmy się zaślepić retoryce. Usta Shimone’a drgnęły w rozbawieniu. Jego pękaty towarzysz przechadzał się ciężkim krokiem po sali, wodząc wzrokiem po twarzach wszystkich magów siedzących w pierwszych rzędach, by przyciągnąć ich uwagę. - Chciałbym zauważyć, że takie starcia nigdy jeszcze nie oznaczały końca znanej nam cywilizacji! - Skinął głową z emfazą. - I nie mamy podstaw do stwierdzenia, że sąsiedzi za naszymi granicami tylko czyhają, by na nas uderzyć. Thuril jest zbyt zajęty handlem na naszych wschodnich granicach, by wypowiedzieć nam wojnę, dopóki nie damy im ku temu powodu. To twardzi wojownicy, ale zyski z handlu są dla nich bardziej kuszące niż rozlew krwi; w każdym razie wydaje się, że tak jest, od kiedy Stronnictwo Wojny zrezygnowało z próby podbicia tego kraju. - W mrocznej sali rozległ się szmer dezaprobaty, gdyż próba uczynienia Wyżyny Thuril nową prowincją Imperium zakończyła się niesławą dla Tsuranuanni i przypominanie o porażce uważano za nietakt. Hochopepa bez skrupułów wykorzystał to, by wyprowadzić z równowagi opozycję. Odezwał się donośnym głosem, by
go słyszano ponad gwarem. - Mieszkańców pustyni Tsubar wiąże traktat z rodami Xacatecas i Acoma zawarty w imieniu Imperium, a konflikt w Dustari nie został odnowiony. Fakt, że częściowo było to zasługą pani Mary, nie uszedł uwagi Zgromadzenia. Na okrągłej twarzy Hochopepy pojawił się uśmiech. Gwar umilkł i w sali znów zapanowała pełna szacunku cisza. - Pod każdym względem w Imperium panuje spokój, wręcz nuda - stwierdził i niespodziewanie w miejsce uśmiechu na jego twarzy pojawił się dramatyczny grymas. Wyciągnął palec wskazujący: - Czy muszę przypominać moim braciom, że Sługa Imperium prawem adopcji jest członkiem rodziny cesarskiej? Wiem, że to dziwny zwyczaj, ale taka jest tradycja. - Wskazał ręką na Motechę, który usiłował zdyskredytować Marę. - Jeśli będziemy na tyle pochopni, by uczynić cokolwiek w imieniu Anasatich, cesarz może to uznać za atak na swą rodzinę. A wracając do tematu, Elgohar i ja byliśmy świadkami egzekucji ostatniego seniora wojennego. Został powieszony... - Hochopepa przerwał na chwilę dla zwiększenia efektu i postukał się w skroń. – Spróbuję sobie przypomnieć dokładnie słowa wypowiedziane przy tej okazji przez Światłość Niebios, które dotyczyły udziału magów w polityce Rady. Ach tak, powiedział wtedy: „Jeśli kiedykolwiek jeszcze okaże się, że jakiś mag brał udział w spisku wymierzonym w mój dom, będzie to oznaczało koniec uprzywilejowanego statusu Wielkich. Nawet gdybym musiał zgromadzić wszystkie armie Imperium przeciwko wszej magicznej mocy, nawet gdybym musiał zrujnować całe państwo, nie pozwolę znów podważać pozycji cesarza. Czy to jest jasne?” Hochopepa omiótł zgromadzonych szybkim spojrzeniem. - Zapewniam was, że Ichindar mówił poważnie. Nie jest to człowiek, który wypowiadałby próżne pogróżki. Naszych poprzednich cesarzy zadowalało dzielenie czasu między obrzędy w świątyniach a płodzenie dziedziców ze swymi wybranymi żonami i nałożnicami - jego głos znów się wzniósł - lecz Ichindar jest inny! To władca, a nie boska marionetka przebrana w kostium religijnego urzędu! Hochopepa ściszył głos, zmuszając wszystkich obecnych magów, by wytężyli słuch i dzięki temu znów zyskał ich niezmąconą uwagę. Przeszedł do podsumowania. - My, którzy byliśmy obecni na pogrzebie syna Sługi Imperium, wiemy dobrze, że potknięcie Mary wynikało z bezgranicznej rozpaczy. Teraz musi ona ponieść konsekwencje swego uczynku. Od chwili, gdy rzuciła się na Jira z gołymi rękami, konflikt był nieunikniony. Naszym zadaniem jest zachować Imperium i poważnie wątpię, czy zdołamy usprawiedliwić jakikolwiek czyn, w wyniku którego - grzmiał teraz na całą salę - z powodu osobistej obrazy musielibyśmy stawić czoło na polu bitwy połączonym armiom całego Imperium! - Umilkł, po
czym podjął cicho i rozsądnie: - Oczywiście zwyciężylibyśmy, ale po tym zostałoby nam bardzo niewiele z Imperium do zachowywania. To wszystko, co miałem do powiedzenia zakończył z lekceważącym gestem dłoni i usiadł. Przez chwilę trwało milczenie, zaraz jednak Tapek zerwał się na nogi. Hodiku skinął głową i szata rudego maga zaszeleściła, gdy szybko wyszedł na środek. Z pobladłą twarzą obrzucił spojrzeniem zgromadzenie pogrążone w cichej zadumie. - Słyszeliśmy już dość o pani Marze. Muszę przypomnieć, że skrzywdzoną stroną jest pan Jiro. Nie sprowokował on wrogości. - Tapek uniósł ramiona. - Proszę was wszystkich, byście dla odmiany zastanowili się nad bezpośrednimi dowodami, nie nad słowami! Zatoczył szeroki łuk ramieniem, wypowiadając jednocześnie zaklęcie, i w powietrzu pojawiła się prostokątna rama, w której rozbłysło światło. Tęczowa gra kolorów po chwili ustaliła się w ostry, wyraźny obraz komnaty o ścianach wypełnionych książkami i zwojami pergaminu. Pośrodku, odziany w elegancką, prostą szatę, przechadzał się Jiro, wyraźnie zdenerwowany. Na poduszce w rogu pomieszczenia siedział Chumaka z twarzą starannie wypraną z wszelkiego wyrazu. - Jak Mara śmie mi grozić! - grzmiał Jiro z oburzeniem i wściekłością. - Nie mieliśmy nic wspólnego ze śmiercią jej syna! Podejrzenie, że jesteśmy domem tak pozbawionym honoru, by uderzać w chłopca, w którego żyłach płynęła krew Anasatich, jest niedorzeczne! Dowód podrzucony temu zabójcy jest przejrzystą próbą zdyskredytowania nas, i z tego powodu czeka nas wojna klanów! Chumaka złożył dłonie ozdobione pierścieniami z rzeźbionych muszli, których nie zdjął jeszcze od pogrzebu. - Klan Ionani uzna to za niesprawiedliwość - powiedział, usiłując uspokoić swego pana. - Nie pomaszerujemy na pole bitwy bez poparcia. - Wojna! - Jiro obrócił się w miejscu z oczami zwężonymi niechęcią. - Pani Acoma okazała tchórzostwo, rozpoczynając to wezwanie do broni! Chce nas przechytrzyć, nie brudząc sobie rąk, zmiażdżyć nas znaczną przewagą. Musimy pójść po rozum do głowy i dać jej nauczkę. Klan lonani może nas poprze; tym lepiej. Ale nigdy jej nie wybaczę, że taki krok stał się niezbędny. Jeśli nasz dom przetrwa ten zmasowany atak, możesz być pewny, że Acoma zyska wroga, którego będzie musiała się obawiać! Chumaka oblizał usta. - Na arenie politycznej panuje niepokój. Pojawiają się nowe układy. Z pewnością są tam rzeczy, które można wygrać. Jiro gwałtownie zwrócił się do pierwszego doradcy.
- Po pierwsze, niech ta wiedźma będzie przeklęta, sami musimy ocalić skórę w tej powszechnej jatce, jaka zapewne nastąpi. Scena zakończyła się, gdy Tapek klasnął w dłonie i rozproszył czar, który ją przywołał. Odrzucił do tyłu płomiennorude loki i prychnął pogardliwie w odpowiedzi na oskarżycielskie spojrzenia starszych magów, którzy zesztywnieli z oburzenia na to wtargnięcie do prywatnych komnat szlachetnie urodzonego. - Występujesz przeciwko tradycji! - zawołał wzburzony głos z tylnej ławy. - Czy jesteśmy stadem plotkujących starych bab, by używać czarów do szpiegowania? Czy następnie zaczniemy zaglądać do ubieralni dam? Kilku innych siwowłosych członków Zgromadzenia podzielało jego opinię. Zerwali się na nogi, wznosząc okrzyki protestu. Tapek wybuchnął: - Pogwałcenie tradycji? A co pani Mara zrobiła z tradycją? Nikt jeszcze nie narobił takiego bałaganu jak ona! Czy mamy czekać, by w przyszłości zapłacić cenę za stworzoną przez nią niestabilność? Jaka etyka ją powstrzyma? Czy nie okazała braku opanowania podczas tego pożałowania godnego ataku na pana Jira? Ta uwaga poruszyła nawet Shimone’a. - Straciła dziecko w okropny sposób! - przerwał. – Jest kobietą i istotą ludzką. Musi mieć jakieś słabości! Tapek objął głowę obiema dłońmi. - To celne słowa, bracie, ale nie mam tu zamiaru rozważać słabości pani Acomy. Według wszelkich miar wzniosła się niesłychanie wysoko. Jej wpływy stały się zbyt wielkie, a władza zbyt rozległa. Jako wódz klanu Hadama i głowa najsilniejszego domu Imperium góruje ponad wszystkimi władcami. A jako Sługa Imperium ma niebezpieczny wpływ na pospólstwo. Zgadzam się, że jest tylko istotą ludzką! Ale żaden władca ani władczyni nie powinni mieć tak wielkich wpływów w całym państwie! Uważam, że powinniśmy teraz ukrócić jej wybryki, bo wkrótce problemy mogą stać się tak wielkie, że nie będziemy w stanie sobie z nimi poradzić! Pierwszy mówca Hodiku pogładził się po brodzie, zaniepokojony obrotem, jaki przybrała dyskusja. Usiłując załagodzić niepokój, jaki się wkradł do Zgromadzenia, zwrócił się do Hochopepy. - Mam pytanie do mojego uczonego przyjaciela. Hocho, co twoim zdaniem powinniśmy zrobić?
Hochopepa odchylił się do tyłu i oparł łokieć na oparciu ławy za plecami, usiłując sprawić wrażenie, że rozstrzygnięcie tej sprawy niezbyt go interesuje. - Zrobić? Ależ sądzę, że to oczywiste. Nic nie powinniśmy robić. Niech te kłótliwe stronnictwa toczą swoją wojnę. Gdy już nasycą się krwią i zmyją swoje plamy na honorze, nietrudno będzie pozbierać ich szczątki. Rozległ się gwar i wielu magów zerwało się na nogi, domagając się głosu. Shimone westchnął głośno. - Chyba ich do tego nie przekonasz, Hocho. Okrągły mag ukrył podbródek w dłoniach, wbijając palce w policzki. - Oczywiście, że nie - szepnął. - Ale trzeba było trochę przyhamować tego popędliwego rudzielca. Wielcy znajdowali się ponad prawem i każdy z nich mógł postępować według swego uznania. Każdy na własną rękę miał prawo wystąpić przeciwko Marze, gdyby uznał, że tak będzie najlepiej dla dobra Imperium. Ale wprowadzając sprawę interwencji na forum Zgromadzenia, Hodiku uczynił z niej kwestię, którą należało rozstrzygnąć przez głosowanie. Gdy Zgromadzenie podjęło wspólną decyzję na jakiś temat, żaden z członków nie miał prawa się jej przeciwstawić. Jako że nie było nadziei na szybkie rozstrzygnięcie sporu, Hochopepa ustalił cele i w tej chwili chodziło mu tylko o dojście do rozsądnej decyzji. Krępy mag z rezygnacją ułożył fałdy swej szaty. - Dojdźmy wreszcie do sedna sprawy. Niech te gorące głowy się wykrzyczą. Gdy już zabraknie im pary, pokażemy im jedyne rozsądne wyjście i zarządzimy głosowanie, pozwalając im myśleć, że to oni pierwsi wpadli na ten pomysł. Bezpieczniej jest pozwolić, by Tapek i Motecha uważali, że to oni doprowadzili Zgromadzenie do zgody, niż żeby mieli działać na własną rękę z godnymi pożałowania skutkami. Shimone spojrzał kwaśno na swego przysadzistego towarzysza. - Dlaczego przy tobie podjęcie każdej decyzji wymaga tylu godzin gadania? - A masz lepszy pomysł? - odparował ostro Hochopepa. - Nie - prychnął Shimone i nie mając ochoty dłużej zawracać sobie głowy gadaniem, skupił uwagę na środku sali, gdzie pojawił się właśnie pierwszy z długiego szeregu chętnych do podjęcia debaty. *** Poranne słońce nagrzewało wielki namiot dowództwa. Panujący wewnątrz półmrok przesycony był ciężkim zapachem olejków używanych do impregnacji tkaniny oraz tłuszczu, którym smarowano skórzane paski zbroi. Nie wyczuwało się jednak woni oliwy do lamp,
gdyż pani nie życzyła sobie światła. Ubrana w ozdobną zbroję i hełm przybrany pióropuszem wodza klanu Hadama, siedziała na poduszkach z pięknego jedwabiu. Klapy wejścia do namiotu były odsłonięte i jej sztywny profil obrysowany był światłem poranka. Za Marą stał Hokanu i opierając obciągniętą rękawicą dłoń na jej ramieniu, przyglądał się armii ustawionej w szeregi w rozległej dolinie. Tłum czekających wojowników zaciemniał całą panoramę łąki, dochodząc aż do punktu obserwacyjnego na wzgórzu za namiotem; jak okiem sięgnąć, wszędzie rozpościerały się nieprzeliczone szeregi włóczni i hełmów. Jedyny widoczny ruch pochodził od wiatru rozgarniającego pióropusze oficerów. Oprócz zieleni Acomy widać było także barwy wielu innych domów. Jednak ten bezruch był złudny. Każdy uzbrojony żołnierz klanu Hadama gotów był do ataku. Mara ubrana w ceremonialną zbroję przypominała jaspisową rzeźbę. Jej twarz, jak przystało na tsurańskiego wodza, była maską bez wyrazu. Jednak obecni u jej boku doradcy zauważyli, że jej zachowanie było nadmiernie usztywnione, jakby nieruchoma fasada miała ukryć kłębiące się wewnątrz uczucia. W jej obecności poruszali się i rozmawiali po cichu, obawiając się, że przypadkowy gest albo jedno niewłaściwe słowo mogą pozbawić ją kontroli nad sobą, a irracjonalny gniew, który wybuchł na widok pana Jira, przerwie tamy i znów się ujawni. W otoczeniu olbrzymich armii, stojących w gotowości i czekających na jej sygnał, była równie nieobliczalna jak burza z piorunami, która jeszcze nie ujawniła swej potęgi. Oficjalne wypowiedzenie wojny oznaczało rezygnację z wszelkich podstępów i strategii, a nawet zwykłego rozsądku; należało po prostu popędzić przez otwarte pole wprost na szeregi wroga wyzwanego do walki podczas ceremonii w świątyni Jastura. Naprzeciwko sił klanu Hadama rozpostarte były sztandary klanu Ionani; podobnie jak Mara, pan Jiro siedział z wodzem Ionani na zboczu przeciwległego wzgórza, dumny, jak przystało na członka jego rodu, i nie miał najmniejszego zamiaru wybaczyć pani Acomie uszczerbku na honorze. Za zwartymi szeregami wojowników Ionani, nad namiotem sztabu powiewał stary, czerwono-żółty sztandar wojenny Anasatich, ustawiony obok czarnozielonego namiotu pana Tonmargu, wodza klanu. Zgodnie z wielowiekową tradycją takie ustawienie oznaczało, że obraza Anasatich została uznana za własną przez wszystkie domy i zostanie odkupiona przez rozlew krwi, w którym liczba poległych nie ma znaczenia. Śmierć była honorem dla Tsurańczyków; zaś życie w niesławie i tchórzostwo uważano za gorsze od śmierci. Mara patrzyła na pole bitwy bez drżenia. Otoczyła swe myśli grubym murem, przez który nawet Hokanu nie potrafił się przedrzeć. Ona, która pogardzała wojną i zabijaniem,
teraz z ochotą witała przemoc i gwałt. Wiedziała, że rozlew krwi nie przywróci jej syna, lecz miała nadzieję, że gorączka bitwy zagłuszy jej myśli. Jej rozpacz i ból zaznają ukojenia dopiero wówczas, gdy Jiro Anasati będzie starty na proch i pył. Na tę myśl zacisnęła usta. Hokanu wyczuł jej napięcie. Nie próbował jej uspokajać, instynktownie czując, że nie istnieje pociecha, która mogłaby do niej przemówić. Po prostu stał obok niej cichy, i gdy tylko mógł, łagodził jej decyzje. Może pewnego dnia Mara pogodzi się ze swoją stratą. Zanim jednak czas zacznie leczyć jej rany, Hokanu mógł jej ofiarować jedynie nieustające wsparcie, wiedząc, że na razie jest ono konieczne, by nie dopuścić do bardziej jeszcze rozpaczliwych rozwiązań. Z prawdziwie tsurańską obojętnością Hokanu obrzucił wzrokiem sztywno stojących żołnierzy. Z szeregów armii Hadama wystąpiło kilka postaci i podeszło do wojsk Ionani. Przewodził im Lujan. W promieniach słońca odbitych od jego zbroi czubki pióropuszy oficerów jarzyły się szmaragdowym blaskiem. Przy jego ramieniu szło dwóch jego zastępców, Irrilandi i Kenji, a za nimi, według godności, dowódcy armii pozostałych rodów należących do klanu Hadama. Grupę zamykał skryba, który miał notować wymianę zdań. Zgodnie z tradycją delegacja miała spotkać się z drugą w połowie drogi między armiami, by ustalić warunki nadchodzącej wojny, granice pola bitwy, godzinę jej rozpoczęcia oraz rozstrzygnąć, czy można deklarować i przyjmować poddanie się. Mara jednak nie miała już nadziei na to drugie. To, że rodziny należące do klanu Ionani zgodziły się przystąpić do walki, nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. Jeśli chcą, niech walczą po stronie Jira lub upadną wraz z nim; nie tylko ona jedna będzie musiała znosić potworności, do jakich doprowadzała rozgrywka Rady. Gdy Keyoke, jej doradca wojenny, wspomniał o darowaniu życia jeńcom, oczy jej rozbłysły gniewem i odparła: - Żadnego miłosierdzia. Nie było już odwrotu; kości zostały rzucone. Mara była wodzem klanu i nikt nie miał prawa podważać jej decyzji. Hokanu rozejrzał się po namiocie dowództwa, chcąc uspokoić własne myśli i zbadać nastroje obecnych. Keyoke miał na sobie zbroję, a nie szatę doradcy, do jakiej uprawniało go stanowisko; Saric, który przed objęciem obecnej pozycji walczył w szeregach żołnierzy Acomy, także wybrał zbroję. Bitwa miała się rozpocząć lada chwila i czułby się nagi, nosząc na grzbiecie jedynie cienki jedwab. Stary Incomo miał jednak na sobie zwykły strój. Czuł się swobodniej, trzymając w ręku pióro niż nóż. Stał z rękami zatkniętymi za pas i ściągniętą twarzą. Choć na swój sposób był równie dojrzały jak dowódca armii, nie był wyszkolony w sztuce prowadzenia wojny.
Uczynek Mary nie był rozsądny, a jako że wcześniej stanowiła ona uosobienie łagodności i rozwagi, zatrwożyła go ochota, z jaką przystała na tsurański rytuał zemsty. Jednak lata doświadczenia nabytego podczas pełnienia funkcji doradcy rodu Minwanabich pozwoliły mu wytrwać w niewzruszonym posłuszeństwie. Wszyscy poddani domu Acoma, a także innych domów klanu Hadama, czekali na objawienie się woli bogów. Rozległ się dźwięk trąb i wysokie tony kręconych rogów wojennych. Dobosze uderzyli w werble. Delegacje Hadamy i Ionani odstąpiły od siebie, obróciły się i pomaszerowały z powrotem do własnych szeregów. Bicie w bębny nabrało szybszego tempa. Lujan zajął swoje miejsce pośrodku szeregów; Irrilandi i Kenji pomaszerowali na lewe i prawe skrzydło; inni oficerowie zajęli pozycje na czele armii swych rodów. Poranne słońce odbijało się od lakierowanych krawędzi tarcz i włóczni i oświetlało falujący tłum tysięcy wojowników wyciągających miecze z pochew. Sztandary załopotały na wietrze. Rozwinięto czerwone proporce na cześć Boga Śmierci Turakamu, by pobłogosławił uczestników masowej rzezi, która miała się za chwilę rozpocząć. Kapłan Czerwonego Boga wystąpił naprzód na wąski pas ziemi oddzielający od siebie obie armie i zaintonował modlitwę. Tysiące wojowników przyłączyło się do niego. Pomruk narastał i brzmiał jak drżenie ziemi poprzedzające kataklizm. Obok kapłana stała przyodziana na czarno kapłanka bogini Sibi, Tej, która jest Śmiercią. Obecność kapłanki oddającej cześć starszej siostrze Turakamu oznaczała, że wielu ludzi nie przeżyje tego dnia. Kapłan zakończył inwokację i wyrzucił w powietrze garść czerwonych piór. Skłonił się ziemi, po czym oddał honory kapłance bogini Śmierci. Gdy przedstawiciele bogów cofnęli się, wojownicy wznieśli okrzyk. Ciszę poranka rozdarły wrzaski skierowane pod adresem przeciwników. Wymieniano niewybaczalne obelgi, które miały umocnić wolę walki i odciąć żołnierzom drogę odwrotu od bitwy na śmierć i życie; teraz już można było tylko wygrać lub zginąć zgodnie z nakazami honoru. Nie było mowy o tym, by któregoś wojownika ogarnęła pokusa tchórzostwa. Kodeks honorowy był niewzruszony: człowiek zasługiwał sobie na życie zwycięstwem albo też jego niesława sięgała aż poza Koło Życia i wymagała pokuty w nowym wcieleniu. Mara patrzyła na tę scenę obojętnie i ze stwardniałym sercem. Tego dnia inne matki miały się przekonać, co to znaczy szlochać nad ciałami zamordowanych synów. Prawie nie zauważyła, że Hokanu, który z bijącym sercem czekał na rozwój wypadków, mocno zacisnął palce na jej zbroi.
Dziedzic rodu Shinzawai miał prawo nie brać udziału w walce, gdyż nie łączyły go więzy krwi z żadnym z dwóch klanów, lecz jako mąż Sługi Imperium czuł się w obowiązku nadzorować tę jatkę. Teraz, gdy podniecenie wojowników doszło do stopnia, przy którym krew zaczynała szybciej krążyć w żyłach, ciemniejsza strona jego natury zaczęła wyczekiwać wezwania do ataku. Kochał Ayakiego jak własnego syna i podzielał wściekłość jego matki. Choć logika zaprzeczała temu, by dom Anasatich nasłał na chłopca zabójcę, wzburzone uczucia domagały się zemsty. Czy Jiro był winien, czy też nie, musi zapłacić krwią za krew. Do namiotu dowództwa przybiegł posłaniec od Lujana. Skłonił się aż do ziemi, milcząc do chwili, gdy Mara dała mu znak, by przemówił. - Pani, dowódcy wojsk Ionani wyrazili zgodę. Bitwa rozpocznie się, gdy słońce przejdzie sześć swoich wysokości po wschodniej stronie nieba. Mara z namysłem spojrzała na niebo. - To znaczy, że sygnał do ataku rozlegnie się za niecałe pół godziny. - Ostro skinęła głową. Opóźnienie było większe niż pragnęła; Ayaki nie uzyskał takiego odroczenia. Minuty mijały powoli. Żołnierze chrypli od wykrzykiwanych obelg. Słońce wznosiło się coraz wyżej i powietrze nagrzewało się powoli. W namiocie dowództwa panowało takie napięcie, że przelatująca mucha mogłaby spowodować wybuch. Niecierpliwość Hokanu rosła. Gotów był wyciągnąć miecz i patrzeć, jak ostrze syci się krwią. Wreszcie słońce dotarło do wyznaczonej wysokości. Oficerowie zgromadzeni w namiocie nie wymienili żadnego sygnału. Keyoke wciągnął oddech, widząc, jak Mara unosi dłoń. Jednocześnie na polu Lujan wyciągnął obnażony miecz i trąbki ogłosiły wezwanie do boju. Hokanu bezmyślnie sięgnął po miecz, choć wiedział, że bitwa może się zakończyć, zanim będzie miał okazję stanąć twarzą w twarz z wrogiem. Jego miejsce było obok Mary. Wiedział, że żaden wojownik Ionani nie przedrze się do namiotu dowództwa strzeżonego przez gwardię honorową, chyba że siły klanu Hadama zostaną zdruzgotane, jednak obydwaj z Sarikiem przygotowani byli do walki. Dźwięki fanfar zdawały się ciągnąć w nieskończoność. W oddali niczym igła lśniło w słońcu uniesione wysoko ostrze miecza Lujana, stojącego na czele armii. Po drugiej stronie pola w takiej samej pozie stał głównodowodzący klanu Ionani. Gdy miecze obydwu oficerów opadną, wąski pas łąki zaleje powódź atakujących żołnierzy, a echa szczęku mieczy i okrzyków bitewnych odbiją się od wzgórz. Hokanu pochwycił oddech i wymruczał pośpieszną modlitwę za Lujana, gdyż było niemal pewne, że dzielny wódz Acomy nie przeżyje tego dnia. Napór żołnierzy z obu stron
sprawiał, że prawie nikt ze stojących w pierwszych pięciu szeregach nie miał szans przetrwać pierwszego ataku. Obie wielkie armie zmiażdżą się nawzajem jak zaciskające się szczęki i tylko wojownicy stojący w ostatnich rzędach będą mogli zauważyć, na czyją stronę przechyla się zwycięstwo. Chwila wyczekiwania dobiegła końca. Żołnierze dokończyli w duchu ostatnie modlitwy o honor, zwycięstwo i życie. Lujan opuścił miecz. W chwili, gdy wojownicy pochylili się przed szarżą naprzód, a sztandary zadrżały w dłoniach chorążych, wyrywających drzewce z ziemi, na czystym, zielonym niebie rozległ się grzmot. Podmuch powietrza uderzył Marę i Hokanu prosto w twarze. Zasłony namiotu zatrzepotały. Hokanu potknął się i opadł na kolana, wolną ręką pociągając Marę za sobą. Incomo został odepchnięty do tyłu. Jego szaty załopotały jak żagle, namiot dowództwa zaś zaczął falować pod wpływem silnych uderzeń powietrza. Keyoke, cofając się, wpadł na Sarica, który zachwiał się, gdy szczudło starca uderzyło go w nogę. Obydwaj doradcy Acomy przywarli do siebie, z trudem chwytając równowagę. Stoły w namiocie przewracały się, a zasłony zmiotły mapy i upadły splątane na matę sypialną Mary. Na polu bitwy zapanował chaos. Sztandary łopotały i trzeszczały, wyrwane z rąk chorążych. Z pierwszych rzędów obu armii wzniósł się w górę krzyk, gdy podmuch rzucił wojowników na ziemię. Ich miecze zagłębiły się w trawie zamiast w ciałach nieprzyjaciół. Rozproszeni przez wir powietrza żołnierze bezładnie przewracali się na siebie, aż nie został nikt zdolny wysunąć się do przodu, by rozpocząć walkę. Na środku pola pojawiło się kilka postaci w czerni. Ich szaty nie powiewały na wietrze, lecz opadały spokojnie, nie tknięte nawet najmniejszym podmuchem. Po chwili nienaturalny wiatr ustał jak na zawołanie. Wściekłość wojowników przeszła w grozę. Mrugając sklejonymi kurzem powiekami, patrzyli na Wielkich, i choć nadal mieli miecze w dłoniach, a żądza krwi jeszcze w nich nie wygasła, żaden żołnierz nie podniósł się ani nie uczynił żadnego ruchu, by wyprzedzić magów rozdzielających obie armie. Wojownicy leżeli rozciągnięci na ziemi z twarzami ukrytymi w trawie. Żadna komenda ich pana czy pani nie mogłaby ich zmusić do pójścia naprzód, gdyż dotknięcie maga oznaczało pewną zagładę, jeśli nie obrazę bogów. Mara spojrzała wrogo na tych, którzy udaremnili jej zemstę. Paski przy jej zbroi zaskrzypiały, a mięśnie twarzy zadrgały, gdy podniosła się z dłońmi zaciśniętymi w pięści. - Nie - powiedziała cicho.
Spod hełmu wysunął się luźny kosmyk włosów. Pióropusz drżał jak trzcina na wietrze. W chwilę później kolejny z Wielkich zmaterializował się przy otwartym wejściu do namiotu. Jego szata miała tak głęboki odcień czerni, jakby uszyto ją z samej nocy, i choć był młody i szczupły, w jego oczach nie było nic młodego. Lśniło w nich światło, które wydawało się jeszcze ostrzejsze przez kontrast z ciemną skórą i włosami. Gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał nieoczekiwanie głębokim tonem: - Pani Maro, wysłuchaj naszej woli. Zgromadzenie nie pozwala na tę wojnę! Mara pobladła z gniewu. Nigdy nie przypuszczała, że Zgromadzenie może się przeciwstawić jej woli. Była teraz równie bezradna, jak niegdyś jej wróg, Tasaio Minwanabi. Pozbawienie jej uświęconych tradycją możliwości zemsty za zamordowanie Ayakiego oznaczało, że musi splamić honor Acomy. Wycofanie się z tej konfrontacji bez rozlewu krwi przynosiło o wiele większą hańbę Acomom niż Anasatim, bowiem syn Mary pozostawał nie pomszczony, zaś Jiro zyskiwał szacunek za swą odwagę, gdyż przybył na pole bitwy gotowy do walki w obronie swego honoru. W takim wypadku tytuł zwycięzcy przypadnie panu Anasatiemu. To nie na jego syna ani przodków padnie cień niesławy przez to, że odmówiono im zapłaty krwi za morderstwo. Jako oskarżyciel, który zaniechał zbrojnego dochodzenia swych praw, pani Acoma utraci wiele z przynależnego jej pozycji szacunku. Po chwili odzyskała głos. - Zmuszasz mnie do postąpienia wbrew zasadom honoru, Wielki. Mag przyjął jej uwagę z wyniosłym spokojem. - Twój honor czy też jego brak nie jest moją sprawą, Sługo Imperium. Zgromadzenie działa dla dobra Imperium. Krwawy spór między klanami Hadama i Ionani osłabi Imperium i narazi je na niebezpieczeństwo ataku wrogów mieszkających poza naszymi granicami. Dlatego mam ci powtórzyć, że żadnym wojskom Acomy, Anasatich, ich klanów ani sprzymierzeńców nie wolno stanąć na polu bitwy przeciwko drugiej stronie ani z tego powodu, ani z żadnego innego. Nie wolno ci toczyć wojny przeciwko panu Jiro. Mara zmusiła się do milczenia. Była kiedyś świadkiem, jak barbarzyński mag, Milamber, rozdarł niebiosa nad cesarską areną. Moce, które uwolnił, wstrząsnęły ziemią. Z chmur jak deszcz spływał w dół ogień. Nie była aż do tego stopnia pogrążona w rozpaczy, by zupełnie stracić rozsądek i zapomnieć, że magowie są najwyższą siłą w Imperium. Młody, bezimienny mag przyglądał się jej w aroganckim milczeniu. Nerwowo przełknęła ślinę. Policzki miała zaczerwienione, a Hokanu stojący u jej boku czuł, że drży z powstrzymywanej wściekłości. Mimo wszystko była Tsuranką. Wielkim należało okazywać posłuszeństwo. Sztywno skinęła głową.
- Jak sobie życzysz, Wielki. Skłoniła się nisko, choć niechętnie, i zwróciła do swych doradców. - Rozkazuję wojskom wycofać się. W obliczu nakazu maga nie miała wyboru. Choć była władczynią najpotężniejszego domu w państwie, choć nosiła tytuł Sługi Imperium, mogła jedynie schylić głowę przed nieuniknionym i zachować się godnie, by żadne dalsze poniżenia nie dokładały się do jej dyshonoru. Hokanu przekazał rozkazy swej pani doradcom. Saric otrząsnął się z odrętwienia i pośpieszył do posłańców, którzy nadal leżeli rozciągnięci płasko na ziemi przed namiotem. Keyoke przygotował chorągiewki sygnałowe. Wdzięczni za wymówkę, która pozwalała im oddalić się od czarno odzianego maga, posłańcy pochwycili zielone i białe chorągiewki i wbiegli na pagórek, by przekazać rozkaz odwrotu. Klęczący na polu między swymi wojownikami Lujan ujrzał sygnał. Przyłożył zwinięte dłonie do ust i wykrzyknął. Dokoła niego inni dowódcy armii klanu Hadama powtórzyli rozkazy odwrotu. Mężczyźni karnie schowali miecze i włócznie, podnieśli się powoli z ziemi i na powrót zgromadzili przy rodowych sztandarach. Szeregi sformowały się na nowo i pomaszerowały na wzgórze w stronę namiotów swych dowódców. Armie gotowe, by zmiażdżyć się nawzajem, odsunęły się od siebie, pozostawiając po sobie wygniecioną trawę. Stojący pośrodku łąki magowie nadzorowali odwrót, po czym, gdy już dopełnili swego obowiązku, jeden po drugim zniknęli, przenosząc się na wzgórze obok namiotu dowództwa Ionani. Rozgoryczona Mara ledwo zauważała maga i Hokanu, którzy wciąż stali obok niej. Zajęta była wydawaniem instrukcji odsyłających wojska klanu Hadama z powrotem do garnizonów w posiadłościach rodowych. Patrzyła na koniec wojny, ale wyraz jej oczu nie złagodniał. Musi zaspokoić wymogi honoru. Rzucenie się na rodowy miecz nie było zadośćuczynieniem za śmierć Ayakiego. Publiczna hańba nie zostanie jej zapomniana. Jiro wykorzysta sytuację, by zebrać sojuszników przeciwko jej domowi. Musi wrócić do swych obowiązków i odpokutować błąd. Teraz już tylko intryga mogła rozstrzygnąć konflikt między nią a Anasatimi. Mara nie miała wyboru. Musi się zadowolić udziałem w rozgrywce Rady, gdzie za fasadą tsurańskiej poprawności knuto spiski i dokonywano sekretnych morderstw. Obok namiotu powstało jakieś poruszenie i rozległ się gwar podniesionych głosów, w którym najdonośniej słychać było zdumiony okrzyk Keyokego: - Dwie kompanie z najbardziej wysuniętej części lewego skrzydła idą do przodu!
Mara wybiegła przed namiot. Lęk wypędził z jej myśli nienawiść. Spojrzała na dolinę i dostrzegła z niedowierzaniem i przerażeniem, że część sił klanu Hadama sprzeciwiła się rozkazom i ruszyła do ataku. Mag, który przez cały czas stał tuż za jej ramieniem, wysunął się naprzód. W przejrzystym powietrzu zmaterializowało się jeszcze kilku jego kolegów. Na ten widok Mara wpadła w panikę. Jeśli ona sama nie uratuje sytuacji, Wielcy zaprowadzą porządek w jej imieniu. Za chwilę jej klan, jej dom i każdy lojalny sługa Acomy mogą paść trupem, rażeni ich gniewem. - Kto dowodzi lewym skrzydłem? - zawołała z desperacją. Irrilandi, który przed chwilą pojawił się na wzgórzu, od krzyknął w odpowiedzi: - Pani, to rezerwowa kompania. Dowodzi nią pan Petcha. Mara z furią przygryzła wargę. Petcha był jeszcze niemal chłopcem; dopiero niedawno odziedziczył tytuł głowy rodu. O wyznaczeniu go na dowódcę zadecydował szacunek dla jego pozycji, nie doświadczenie czy umiejętności. Tradycja Tsurani dawała mu prawo do miejsca w pierwszych szeregach. Lujan próbował jakoś temu zaradzić i ustanowił chłopca dowódcą pomocniczego oddziału, który miał wkroczyć do walki dopiero w chwili, gdy los bitwy będzie przesądzony. Teraz jednak jego młodość i gorąca krew miały ściągnąć na wszystkich nieszczęście. Keyoke ocenił sytuację w dolinie jak wytrawny taktyk. - Co za skończony głupiec! Chce uderzyć, dopóki w szeregach Anasatich po tej stronie nie zapanuje spokój. Czy nie widział Wielkich? Jak mógł zignorować ich przybycie? - Zupełnie postradał zmysły - Hokanu wskazał na posłańców, którzy dotarli nawet do najbardziej oddalonych oddziałów. - Albo nie umie czytać sygnałów z flag. Saric pośpiesznie wysłał jeszcze kilku posłańców, tymczasem zaś na polu kilku starszych oficerów dowództwa oderwało się od wycofujących się oddziałów i pobiegło w stronę sztandarów pana Petchy. Na wzgórzu Mara patrzyła z rosnącą grozą, jak dwie kompanie w niebieskopomarańczowych zbrojach pana Petchy przygotowują się do ataku na prawe skrzydło wojsk Anasatich. Żołnierze w czerwonych i żółtych zbrojach po drugiej stronie wzgórza stanęli wyprostowani, gotowi do odparcia ataku. Wiatr niósł okrzyki ich komendanta, który nakazywał im nie tracić głowy. Byli to zahartowani wojownicy lub może strach nakazywał im ostrożność. Posłuszni woli Wielkich, nie wybiegli naprzód i nie odpowiedzieli na prowokację pana Petchy. Szczupłe dłonie Keyokego, ściskające drewniane szczudło, zbielały.
- Ten dowódca Anasatich jest mądry. Nie pogwałci nakazu wycofania się i jeśli nasi ludzie dowodzeni przez Petchę nie przerwą natarcia, będą musieli atakować pod górę. On ma czas, może poczekać i utrzymać zawieszenie broni. Wypowiedział te słowa ze względu na obecność magów, którzy marszcząc brwi pod czarnymi jak węgiel kapturami, patrzyli, jak wojska Petchy biegną na łeb na szyję na wzgórze, gdzie stały siły klanu Ionanich. Jeden z nich powiedział coś i dwóch innych znikło ze świstem powietrza. Słudzy Mary wystraszyli się śmiertelnie. Niejeden weteran zbladł. Lujan wyglądał, jakby zbierało mu się na mdłości, a twarz Keyokego przypominała rzeźbę w kamieniu. Dwaj magowie pojawili się na polu przed nacierającymi wojskami. Malutcy jak zabawki, mimo to wyglądali groźnie. Wyrzucili dłonie w powietrze. Z czubków ich palców trysnęło zielone światło i przed atakującymi wojownikami pojawił się błysk, który poraził wzrok wszystkich patrzących. Oślepiona nagłą jasnością Mara musiała zamrugać, by usunąć łzy z piekących oczu. Dopiero po dłuższej chwili odzyskała ostrość widzenia. Zmusiła się, by stanąć twarzą do doliny i ze zdumienia zaparło jej dech w piersiach. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak jak przedtem. Żołnierze pana Petchy już nie biegli; stali sztywno wyprostowani, ich pomarańczowe zbroje błyszczały w słońcu, a pióropusze poruszały się na wietrze. Ale za tym spokojem krył się przerażający obraz. Dłonie, które nadal trzymały miecze, drżały i skręcały się; ciała z wolna pokrywały się pęcherzami, a twarze ściągały w koszmarnej, bezgłośnej agonii. Skóra falowała jak powierzchnia gotującej się wody, po czym czerniała i kurczyła się. Wiatr niósł w stronę pagórka smużki dymu i odór spalenizny. Z trzaskających ciał wypływała krew, która natychmiast zamieniała się w parę. Mara poczuła, że jej trzewia ściskają mdłości. Zachwiała się; Hokanu pochwycił ją w porę. Jego także ogarniała groza. Nawet zaprawiony w bojach Keyoke wyglądał, jakby było mu niedobrze. Z pola bitwy nie dochodził żaden okrzyk. Ofiary zastygły w miejscu, zatrzymane w ruchu jak kukiełki. Ich oczy pękały i wypływały. Obrzmiałe, fioletowe języki zwisały z ust, z których nie mógł się wydostać nawet pojedynczy, zduszony jęk. Z włosów unosił się dym, paznokcie topiły się, ale żołnierze nadal żyli. Stojący na odległym wzgórzu obserwatorzy wyraźnie widzieli gwałtowne skurcze i dreszcze przebiegające przez ich ciała. Saric stłumił głębokie westchnienie. - O bogowie, o bogowie, naprawdę zostali już dość ukarani. Mag, który pierwszy pojawił się w namiocie Mary, odwrócił się i spojrzał na niego.
- Będą dostatecznie ukarani dopiero wówczas, gdy my tak zdecydujemy i pozwolimy im przekroczyć bramy królestwa Turakamu. - Twoja wola, Wielki! - Saric natychmiast zgiął się w pokłonie, przyciskając twarz do ziemi jak niewolnik. - Wybacz mi, Wielki. Żałuję moich słów i przepraszam, że odezwałem się nie pytany. Mag nie odpowiedział, lecz stał i w chłodnym milczeniu patrzył na cierpienie wojowników Petchy. Płaty spalonej skóry odrywały się z ich ciał i dymiąc, opadały na ziemię. Wreszcie mężczyźni zaczęli się przewracać, najpierw jeden, potem następny, aż w końcu na nie tkniętej trawie leżało dwieście poczerniałych szkieletów nadal przyodzianych w lśniące zbroje. Przed nimi widać było pomarańczowo-niebieski sztandar Petchy. Frędzle łopotały na wietrze, który unosił ledwie dostrzegalne smużki dymu. Młody mag odsunął się od swych towarzyszy i zwrócił do pani Mary. - Sługo Imperium, nasza władza jest absolutna. Niech twoi ludzie o tym pamiętają. A ci, którzy się nam przeciw stawiają, sami domagają się natychmiastowej zagłady. Czy to jest jasne? Mara zwalczyła mdłości i wyszeptała ochryple: - Twoja wola, Wielki. Kolejny mag oddzielił się od grupy. - Ja jeszcze nie jestem usatysfakcjonowany. - Obrzucił wzrokiem oficerów Mary. Wszyscy oprócz Sarica stali wyprostowani i choć na twarzach mieli tsurańskie maski obojętności, drżeli z przerażenia. Wydawało się, że ich dzielna postawa zwiększyła jeszcze niezadowolenie maga. - Kto się nam przeciwstawił? - zapytał swych towarzyszy, ignorując Marę. - Młody pan Petcha - nadeszła odpowiedź wypowiedziana zimnym głosem. Z grupy magów odezwał się trzeci głos, bardziej umiarkowany. - Działał na własną rękę, bez pozwolenia swego wodza. Drugi mag, mężczyzna o ostrym wzroku z szopą rudych włosów, które wymykały się spod brzegów jego kaptura, przesunął wzrok na Marę. - To jeszcze nie jest koniec jego hańby. Mag, który sprawiał wrażenie mediatora, znów zawołał: - Tapek, powiedziałem ci, że pani Mara nie miała nic wspólnego z tym nieposłuszeństwem! Tapek wzruszył ramionami, jakby odpędzał natrętną muchę. - Jako wódz klanu pana Petchy odpowiada ona za zachowanie wszystkich wojsk, które znajdują się pod jej komendą.
Mara uniosła wyżej głowę. Pomyślała z przerażeniem, że magowie mogą decydować o jej śmierci, nie okazując jej więcej miłosierdzia niż panu Tasaio Minwanabiemu, któremu rozkazali popełnić rytualne samobójstwo. Jej oficerowie zesztywnieli z przerażenia. Jedynie Keyoke nie okazał nic po sobie, lecz w jego wzroku pojawiła się twardość, jakiej nikt z żyjących jeszcze u niego nie widział. Hokanu nieświadomie drgnął, jakby chciał postąpić naprzód, lecz Lujan zatrzymał go żelaznym uchwytem. Wszyscy bez wyjątku wstrzymali oddech. Jeśli Wielcy zażądają zgładzenia Mary, nie powstrzyma ich żaden miecz, żadna prośba, żadna siła miłości. Lojalność tysięcy żołnierzy i sług, którzy z ochotą oddaliby życie za swą panią, nie zda się na nic. Podczas gdy rudowłosy Tapek przyglądał się Marze z zimną przenikliwością węża, młody mag zapytał: - Czy pan Petcha jeszcze żyje? Lujan natychmiast wysłał posłańca na pole. Mijały minuty. Tapek poruszył się niecierpliwie, patrząc na posłańca krążącego po scenie zagłady. Chorągiewka sygnałowa uniosła się, zakołysała i opadła. Lujan odczytał wiadomość. - Wszyscy atakujący nie żyją. - Ośmielił się podnieść wzrok na Wielkich i dodał: Pan Petcha stał na czele swego wojska. Jego ciało zmieniło się w proch wraz z innymi. Pierwszy mag krótko skinął głową. - Zagłada tego, który się nam przeciwstawił, jest już wystarczającą karą. - Niech tak będzie - zgodził się trzeci z magów. Mara niemal zasłabła z ulgi, ale Tapek szybko stanął przed nią. Jego gęste brwi, skryte głęboko w cieniu kaptura, były ściągnięte z niezadowoleniem. Miał jasne oczy, zimne jak głębiny morza, i gdy się odezwał, w jego głosie brzmiała groźba: - Maro Acoma, dom Petcha już nie istnieje. Jeszcze dzisiaj przed zmierzchem wszyscy członkowie tej rodziny zginą. Cała ich posiadłość będzie spalona. Ogień zostanie podłożony także na polach. Gdy zniszczymy ich plony, słudzy domu Acoma posypią ziemię solą, by już nic na niej nie wyrosło. Wszystkich żołnierzy zaprzysiężonych na natami Petchy należy powiesić. Zostawisz ich szczątki, by sczezły na wietrze i nie zaofiarujesz im schronienia, jak to uczyniłaś z żołnierzami innych podbitych domów. Wszyscy wolni słudzy Petchy są teraz niewolnikami i masz ich oddać w służbę cesarzowi. Wszystkie posiadłości Petchy przechodzą na własność świątyń. Natami jego rodu należy rozbić młotami i zakopać je w ziemi, by nigdy nie oświetlił ich blask słońca i by nie mogły doprowadzić duchów rodu Petchy do Koła Życia.
Od dzisiejszego wieczoru aż po wieczność ten dom nigdy już nie będzie istniał. Niech to cię przekona, że nikomu nie wolno sprzeciwiać się woli Zgromadzenia. Nikomu. Mara z najwyższym trudem powstrzymała się, by nie upaść na kolana. Nogi pod nią drżały. Użyła wszystkich sił, jakie jej pozostały, by wziąć oddech i odezwać się: - Twoja wola, Wielki. Skłoniła się. Zbroja ciążyła jej na ramionach, a pióropusz hełmu zdawał się przyginać jej kark, ale uklękła i przyłożyła czoło do ziemi, aż pióra klanu Hadama zamiotły trawę. Młody mag pochylił głowę, przyjmując do wiadomości jej posłuszeństwo, po czym wyciągnął z fałd szaty okrągły metalowy przedmiot i przesunął po nim kciukiem. Ciszę przeciął jękliwy dźwięk. Czarna Szata zniknęła w podmuchu powietrza. Mag o imieniu Tapek ociągał się nieco, przypatrując się kobiecie leżącej u jego stóp. Jego usta zadrgały, jakby ten widok sprawił mu przyjemność. - Dopilnuj, by wszyscy członkowie twojego klanu dobrze pojęli tę lekcję, Sługo Imperium. Każdego, kto będzie się sprzeciwiał Zgromadzeniu, spotka taki los, jak Petchę. W chwilę później wyjął podobny przedmiot i także zniknął. Pozostali magowie poszli w jego ślady i na szczycie wzgórza pozostał jedynie krąg wstrząśniętych oficerów Mary. Niżej w dolinie rozległy się okrzyki. Oficerowie nawoływali w zamieszaniu swoich żołnierzy. Wojownicy zgromadzili się na stokach wzgórza, niektórzy w pośpiechu, by jak najprędzej oddalić się od potwornego widoku magicznego ludobójstwa, inni z ociąganiem, niechętnie zwracając się plecami do wroga, który również zbierał siły do wymarszu. Saric podniósł się z ziemi, a Lujan pomógł wstać swej pani, której przeszkadzała zbroja. - Roześlij więcej posłańców - powiedziała ochryple Mara do Lujana. - Musimy jak najszybciej rozproszyć klan, by znów jakiś wypadek nie wywołał następnego nieszczęścia. Przełknęła ślinę, nadal czując mdłości, i zwróciła się do Sarica: - I, na miłosierdzie bogów, nakaż zrobić tę okropną rzecz: zniszczyć dom Petcha. Saric skinął głową, niezdolny się odezwać. Miał talent do właściwej oceny ludzkich charakterów i na wspomnienie intensywnego wzroku Tapeka przeszywały go dreszcze. Mara została ukarana najgorzej jak można: całkowitą zagładą lojalnego rodu. Dlatego, że jego pani ogłosiła wezwanie klanów, młody władca, który zawinił zwykłą młodzieńczą porywczością, zginął w okrutnych mękach; przed zmierzchem jego młoda żona i małe dzieci także będą martwi, a wraz z nimi kuzyni i krewni, którzy nosili jego nazwisko. W dodatku Mara sama musi stać się wykonawczynią tego niesprawiedliwego wyroku, do którego doprowadziła jej rozpacz z powodu śmierci Ayakiego. Po raz pierwszy od chwili, gdy czarny ogier upadł na ciało jej syna, w jej oczach pojawiła się iskra na nowo rozbudzonego współczucia dla innych.
Saric zauważył tę iskrę, gdy odchodził, by wykonać okrutne zadanie wyznaczone rodowi Acoma przez Wielkich. Hokanu patrzył za nim, podtrzymując swą panią. Magiczny ogień Zgromadzenia wypalił rany z jej duszy. Znikła obsesyjna żądza zemsty na panu Jiro; teraz przepełniał ją wściekły gniew. Mara przezwyciężyła apatię. Hokanu poczuł gorzką ulgę z powodu tej zmiany. Ubolewał nad losem Petchy, lecz kobieta, którą kochał, znów była sobą, najbardziej niebezpiecznym uczestnikiem rozgrywki Rady w całej historii Imperium. Gestem odprawiła służących, którzy przybiegli posprzątać namiot. Gdy ostatni z nich oddalił się na dyskretną odległość, zawołała na Irrilandiego, by zamknął klapy wejścia i zapewnił jej nieco odosobnienia. Gdy ostatnia zasłona opadła, do namiotu wszedł Keyoke. Przejął na siebie obowiązki służącego i pozapalał lampy, Mara zaś chodziła od jednej płóciennej ściany do drugiej. Choć drżała ze zdenerwowania, jednocześnie promieniała energią. Przyjrzała się siedzącym w półkolu oficerom i powiedziała bezbarwnym tonem: - Ośmielili się... Keyoke zesztywniał i z ukosa zerknął na Hokanu, który podobnie jak wszyscy zaniemówił. Mara dotarła do splątanych zasłon otaczających jej prywatną część namiotu i obróciła się na pięcie. - No cóż, trzeba im dać nauczkę. Irrilandi, nie tak dobrze oswojony z jej nastrojami jak pozostali, przyłożył rękę do piersi. - Pani, mam nadzieję, że nie mówisz o magach? W świetle lamp, które odsuwały cienie w kąty przepastnego namiotu, Mara wydawała się niezwykle drobna. Minęła dłuższa chwila wypełniona jedynie stłumionymi krzykami oficerów, którzy nadal porządkowali szeregi wojowników na zewnątrz. Wreszcie pani Acoma, napięta jak struna, odrzekła: - Moi wierni przyjaciele, musimy uczynić coś, czego w całej historii Imperium nikt jeszcze nigdy nie próbował. Musimy znaleźć sposób, by ominąć wolę Wielkich. Irrilandi wstrzymał oddech. Keyoke, który przez całe burzliwe życie stawiał czoło śmierci, wydawał się do głębi wstrząśnięty. Mara jednak ciągnęła posępnie: - Nie
mamy wyboru. Pohańbiłam imię Acomy przed Jirem z rodu Anasatich.
Zabroniono nam odkupienia w walce; nie rzucę się na miecz. Jesteśmy w impasie, dla którego historia nie zna rozwiązania. Pan Anasati musi zginąć, a nie zniżę się do tego, by wynajmować zabójców. Jiro już wykorzystał moje poniżenie, by zjednoczyć wrogów. Obrócił
niezadowolonych panów w zwartą partię tradycjonalistów, co zagraża nie tylko przetrwaniu domu Acoma, ale także panowaniu Ichindara. Jedyny mój dziedzic nie żyje, więc rytualne samobójstwo nie jest dla mnie żadnym wyjściem. Skoro zagrożone jest wszystko, co osiągnęłam przez całe życie, musimy spędzić wiele lat na planowaniu. Jiro musi zginąć z mojej ręki, jeśli nie na wojnie, to podczas pokoju, pomimo woli Zgromadzenia Magów.
Rozdział czwarty
Przeciwności Ktoś się poruszył. Rozciągnięty na stercie bel materiału, częściowo ukryty za jedną z nich, która leżała nierówno, Arakasi usłyszał jakiś dźwięk, który mógł być skrzypieniem kroków na nierównych deskach podłogi. Zastygł, zaniepokojony tym, że nie jest sam w mrocznym magazynie. Kontrolował oddech; z trudem rozluźnił napięte mięśnie, by zlikwidować ryzyko skurczu z powodu niewygodnej pozycji. Wiedział, że z pewnej odległości jego strój zleje się z towarami w magazynie; będzie wyglądał jak zmięty kawałek tkaniny, który leży luzem, odwinięty z beli. Z bliska jednak nie sposób było pomylić jego grubej szaty z delikatnymi płótnami. Schronił się w tym budynku, usiłując zgubić człowieka, który prawdopodobnie go śledził, ale wyglądało na to, że wpadł w pułapkę. Zamknął oczy i wytężył inne zmysły. Powietrze było zatęchłe od spleśniałego zboża i egzotycznych przypraw, które wysypywały się z nieszczelnych beczek. Aromat żywic, którymi impregnowane było pokrycie dachu, mieszał się z wonią zapleśniałej skóry zawiasów drzwi. Magazyn znajdował się blisko doku i wiosną wezbrane wody, występując z rzeki, zalewały podłogę. Minuty mijały. Przez ściany docierał stłumiony hałas z dzielnicy portowej; głośne kłótnie żeglarzy z prostytutkami, szczekanie cura i nieustający łomot kół, gdy nidry ciągnęły wyładowane towarami wozy od strony ramp przy brzegu rzeki. Mistrz tajnych służb Acomy wytężał słuch, by pochwycić odległy gwar; jeden po drugim, oddzielał od siebie dźwięki. Dzień chylił się ku końcowi. Obok magazynu przebiegła rozkrzyczana gromada uliczników. Gwar miasta cichł. Dotychczas słuch Arakasiego nie pochwycił nic oprócz nawoływań latarników, którzy nadchodzili od strony alei. Dużo czasu już minęło od chwili, gdy usłyszał stąpanie i każdy inny człowiek doszedłby do wniosku, że było to tylko złudzenie, gra nerwów i wyobraźni, Arakasi jednak nie śmiał się poruszyć. Szósty zmysł ostrzegał go o niebezpieczeństwie. Wolał nie ryzykować. W jego pracy przede wszystkim liczyła się cierpliwość.
Ostrożność została w końcu nagrodzona. Usłyszał cichutkie skrobanie: szata ocierająca się o drewno albo rękaw, który zaczepił się o belkę podtrzymującą sklepienie. Obawy zmieniły się w nieprzyjemną pewność: ktoś jeszcze był w magazynie. Arakasi modlił się w myślach do Chochocana, Dobrego Boga, by pozwolił mu przeżyć to spotkanie. Ten, kto wszedł do ciemnego budynku, nie uczynił tego bez powodu. Mało prawdopodobne, by intruz był sługą, który wymknął się na nielegalną drzemkę w popołudniowym upale, a potem zaspał i obudził się już po kolacji. Arakasi nigdy nie ufał zbiegom okoliczności; mylne założenia mogły stać się dla niego wyrokiem śmierci. Biorąc pod uwagę późną porę i ostrożność, z jaką skradał się ten człowiek, mistrz tajnych służb musiał przyjąć, że jest śledzony. Oblewając się potem w zatęchłym, nieruchomym powietrzu, odtwarzał w myślach wszystkie kroki, które przyprowadziły go do tego miejsca. Po południu odwiedził pośrednika handlu tekstyliami, który oficjalnie pracował dla jednego z mniejszych rodów, naprawdę zaś był jednym z jego najaktywniejszych agentów. Arakasi miał zwyczaj od czasu do czasu odwiedzać swych szpiegów osobiście, by się upewnić, że pozostają lojalni wobec Acomy i że wróg nie może ich rozszyfrować. Sieć wywiadowcza, którą budował od czasów, gdy był sługą domu Tuscai, pod patronatem Acomy rozrosła się niezmiernie. Niedopatrzenie z jego strony mogło zaowocować tysiącem rozmaitych nieszczęśliwych zdarzeń, a każde z nich, nawet najmniejsze, mogło się stać katastrofą dla jego pani. Starannie przygotował dzisiejszą wizytę. Przebrał się za niezależnego kupca z Yankory, miał też ze sobą odpowiednie dokumenty i referencje. Oficjalne wiadomości o interwencji Zgromadzenia w zatarg między Acomami i Anasatimi dotarły do tego południowego miasta dopiero po kilku dniach; nowiny wolno podróżowały przez prowincje, gdy poziom wody w rzekach opadał i karawany zastępowały barki przystosowane do wysokiego poziomu wód. Arakasi zdawał sobie sprawę, że pani Mara będzie natychmiast potrzebowała jego najświeższych doniesień, by ustrzec się przed możliwym odwetem ze strony Anasatich albo innych wrogów, których wyrok Zgromadzenia mógł ośmielić do działania, toteż ograniczył się do pośpiesznej wymiany informacji. Po wyjściu zaczął podejrzewać, że ktoś go śledzi. Ktokolwiek to był, znał się na swoim fachu. Arakasi trzykrotnie próbował pozbyć się asysty w tłoku ubogiej dzielnicy; jedynie ostrożność granicząca z obsesją kazała mu zwrócić uwagę na dostrzeżoną kątem oka twarz, dłoń poplamioną smołą, a dwa razy na barwny skraj szarfy, który nie powinien był się powtórzyć w przypadkowym ruchu późnego popołudnia.
O ile mógł się zorientować, było ich czterech, znakomicie wyćwiczona drużyna, która na pewno pracowała dla innej sieci. Prości marynarze ani słudzy przebrani za zwykłych robotników nie byliby tak zgrani. Arakasi zaklął w duchu. Wpadł w taką samą pułapkę, jaką sam często zastawiał na obcych informatorów. Ale w jego planie odwrotu nie było żadnego błędu. Szybko przeszedł przez ruchliwy główny rynek, gdzie zakupił nową szatę. Pośpiesznie przemknąwszy przez knajpę pełną pijanych awanturników, kupiec z Yankory zniknął, a w jego miejsce pojawił się posłaniec. Jego talent do zmieniania wyglądu, ruchów, nawet ułożenia ciała i sylwetki przez wiele lat skutecznie mylił wszystkich przeciwników. Wydawało mu się, że nikt za nim nie idzie. Pobiegł do mieszkania pośrednika i wszedł do środka przez ukryte drzwi. Tam przebrał się w brązową odzież prostego robotnika i skrył się w magazynie za sklepem. Wczołgał się na stertę bel materiału i miał zamiar przespać tu do rana. Teraz przeklinał się w duchu, uznając się za skończonego głupca. Gdy śledzący stracili go z oczu, musieli wysłać jednego z powrotem do magazynu, licząc na to, że może tam wrócić. Było to posunięcie, jakie ktoś mniej pewny siebie z łatwością mógłby przewidzieć; a mistrzowi tajnych służb Acomy tylko łaska bogów pozwoliła zakraść się do magazynu i ukryć, zanim agent wroga wszedł za nim. Arakasi poczuł, że krople potu spływają mu za kołnierz. Wróg, którego napotkał, był niebezpieczny; wszedł do środka niemal niedostrzegalnie. Ostrożność Arakasiego podyktowana była raczej instynktem niż pewnością. Mrok był zbyt gęsty, by udało mu się dostrzec miejsce, gdzie znajdował się przeciwnik. Nieskończenie powoli Arakasi przesunął dłoń w dół i pochwycił mały sztylet tkwiący za pasem. Przez całe życie niezręcznie posługiwał się mieczem, miał jednak rzadki talent do używania noża. Gdyby wyraźnie widział cel, denerwujące oczekiwanie już w tej chwili mogłoby dobiec końca. Ale gdyby bogowie zmiennego losu zechcieli teraz spełnić jedno jego życzenie, nie prosiłby ich o broń, lecz o to, by znaleźć się daleko stąd, w drodze powrotnej do Mary. Arakasi nie łudził się, że jest wojownikiem. Zabijał już wcześniej, ale jego ulubiony sposób obrony polegał na przechytrzeniu przeciwnika, taktyce zaskoczenia, która pozwalała mu zadać pierwszy cios. Teraz po raz pierwszy w życiu poczuł się zapędzony w kozi róg. Na drugim końcu magazynu rozległo się szuranie. Arakasi wstrzymał oddech. Luźna deska w ścianie zaskrzypiała, odsunięta, i w środku pojawił się drugi mężczyzna. Ostrożnie wypuścił powietrze z płuc. Teraz nie mógł już mieć nadziei, że uda mu się niepostrzeżenie zabić przeciwnika. Musiał brać pod uwagę dwóch wrogów. Przybysz odsłonił
niesioną w ręku latarnię i we wnętrzu składu rozbłysło światło. Arakasi przymrużył oczy, nie pozwalając się oślepić. Sytuacja zmieniła się z napiętej na krytyczną. Pierwszy agent prawdopodobnie go nie widział, ale drugi, który wszedł do środka od tyłu magazynu, musiał go odkryć, przechodząc obok z latarnią. Arakasi pomyślał o szczelinie, jaka powinna się znajdować między belami materiału a ścianą. Tkanina potrzebuje powietrza, inaczej niszczy ją wilgoć. Właściciel składu nie szafował jednak przestrzenią; szpara, jaką napotkała dłoń Arakasiego, była bardzo wąska. Świadomy zagrażającego mu niebezpieczeństwa wsunął w nią ramię i poruszał nim, aż bele przesunęły się nieco. Przycisnął się do ściany i popychając belę, wśliznął się w rozszerzającą się szparę. W kolana wbiły mu się drzazgi z nie heblowanych desek. Nie ośmielił się zatrzymać, nawet po to, by zakląć w duchu, gdyż światło latarni było coraz bliżej. W miejscu, gdzie znajdował się przed chwilą, rozległy się kroki i po belkach sufitu przesunęły się cienie. Arakasi był ukryty jedynie w połowie, lecz osunął się już na tyle, że krąg światła powędrował nad nim; gdyby odczekał jeszcze choć sekundę, przeciwnik zauważyłby jego ruch. Nie miał ani chwili do stracenia i zdążył w samą porę. Kroki wroga zagłuszyły odgłos jego ostatniego ukradkowego poruszenia, gdy zsuwał się w dół za belami. Usłyszał niewyraźny pomruk, stłumiony przez warstwę tkaniny: - Coś takiego! - prychnął nowoprzybyły niczym nadzorca składu. - Bele dobrego materiału porozrzucane jak snopki siana, jakby nie były warte tego, żeby je porządnie zapakować. Ktoś powinien za to oberwać... - Tutaj - przerwał mu szept pierwszego ścigającego. Latarnia przesunęła się, oświetlając twarz niewidzialnego wroga. Arakasi nie odważył podnieść głowy i zaryzykować spojrzenia. - Trafiłeś na jakiś ślad? - Nie. - Pierwszego agent był zirytowany. - Jakiś czas temu wydawało mi się, że coś usłyszałem, ale to pewnie była mysz. Tu wszędzie dokoła są magazyny ze zbożem. Nowo przybyły uspokoił się na tyle, że podniósł latarnię wyżej. - Musi być gdzieś niedaleko. Niewolnik pośrednika przysięgał, że wrócił i poszedł do kryjówki. Inni obserwują dom. Musimy go znaleźć przed świtem. Nie chciałbym być tym, który będzie musiał powiedzieć naszemu panu, że go zgubiliśmy. - Słyszałeś plotki, że tego człowieka już gdzieś wcześniej widziano w innym przebraniu? To musi być co najmniej kurier albo nawet inspektor. I nie pochodzi z tej prowincji - dodał drugi mężczyzna pogodnie.
- Za dużo gadasz - uciął ostro jego towarzysz. - I pamiętasz o sprawach, o których lepiej byłoby zapomnieć. Jeśli nie chcesz stracić życia, lepiej zachowuj takie wiadomości dla siebie. Wiesz, co mówią: ludzie mają gardła, a sztylety mają ostrza. Ta rada została przyjęta westchnieniem. - Jak długo mamy tu czekać? - Jeśli nikt nie zwolni nas wcześniej, zostaniemy aż do świtu. Lepiej, żeby nas tu nie widziano, bo strażnicy mogą uznać nas za zwykłych złodziei i zabić. Niezrozumiałe chrząknięcie zakończyło rozmowę. Arakasi z rezygnacją przygotował się na długie, niewygodne czekanie. Wiedział, że do rana jego ciało zupełnie zesztywnieje, a drzazgi były dodatkową uciążliwością, ale wolał nawet nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby dał się pochwycić. Długie języki prześladowców potwierdziły jego najgorsze przypuszczenia: wyśledziła go inna siatka szpiegowska. Ten, kto nimi dowodził i któremu składali raporty, mistrz stojący na szczycie ich organizacji pracował dla kogoś sprytnego, komu udało się zbudować nie zauważony do tej pory system szpiegowski. Arakasi poczuł strach. Przypadek i intuicja ocaliły go w chwili, gdy zawiodły staranne przygotowania. Skryty w dusznym mroku, skulony w niewygodnej pozycji, zastanawiał się nad wnioskami. Grupa, która usiłowała go pochwycić, była dobrze wyszkolona, ale nie na tyle dobrze, by powstrzymać się od próżnego gadania. Z tego wynikało, że przygotowywali się na schwytanie kogoś, kto zdaniem ich mistrza był zaledwie zwykłym łącznikiem sieci, którą chcieli zniszczyć. Po plecach Arakasiego przebiegł zimny dreszcz. Nieustająca podejrzliwość sprawiała, że zawsze, gdy tylko mógł, wolał wykonywać rozmaite drobne zadania osobiście. Możliwe, że jego niewidzialny wróg wie o istnieniu jego osoby oraz sieci, a także o tym, dla kogo ta sieć pracuje. Być może ma przed sobą najbardziej niebezpiecznego przeciwnika, jakiego dotychczas napotkał. Pani Mara zaś ma wroga, którego przebiegłość jest dla niej większym zagrożeniem niż wszystko, czemu musiała dotychczas stawić czoło. Jeśli Arakasi nie wydostanie się żywy z Ontoset, jeśli nie uda mu się dostarczyć wiadomości do domu, następne uderzenie może zaskoczyć jego panią. Ból w piersiach przypomniał mu, że oddycha szybko i płytko. Zmusił się do kontroli nad własnym ciałem. Napotkał zagrożenie wtedy, gdy go nie przeczuwał. Świadczyło to o starannym planowaniu. Podwójna rola pośrednika musiała zostać odkryta; nie wiadomo dokładnie jak, ale jego dom przy dokach Ontoset był pod obserwacją i szpiedzy znajdowali się na tyle blisko, że zdołali zapamiętać twarze kupców, którzy pojawiali się tam regularnie, i odróżnić
je od obcych. Drużyna prześladowców okazała się na tyle sprytna, by rozpoznać Arakasiego mimo dwu przebrań, a to źle wróżyło. Arakasi oszacował koszty. Będzie musiał zmienić pośrednika. Pewien niewolnik umrze z przyczyn, które będą wyglądały na naturalne, a sklep należy zamknąć. Smutna konieczność, gdyż było to jedno z nielicznych przedsięwzięć szpiegowskich Acomy, które przynosiło zyski. Sklep zarabiał na siebie i dostarczał dodatkowych funduszy na innych agentów. Przez szparę w ścianie sączyło się szare światło. Świt był niedaleki, lecz mężczyźni nie wykazywali żadnej ochoty, by stąd pójść. Nie usnęli, lecz czekali, przygotowani na to, że poszukiwany człowiek może się pojawić w ostatniej chwili. Minuty wlokły się nieznośnie. Na zewnątrz zajaśniał świt. Wózki straganiarzy zaczęły łomotać o bruk, śpiesząc, by załadować towary na brzegu rzeki, zanim nadejdzie upał. Z barki wypływającej z przystani rozległ się fałszywy śpiew wioślarzy, przerywany wrzaskiem żony wymyślającej pijanemu mężowi. Potem gdzieś niedaleko nad odgłosami budzącego się miasta rozległ się gorączkowy okrzyk. Arakasi, wciśnięty między bele płótna, które tłumiły dźwięki, nie mógł rozróżnić słów, lecz dwaj mężczyźni natychmiast poderwali się z miejsc. Usłyszał ich kroki i skrzyp odsuwanej deski w ścianie. Najprawdopodobniej już się stąd wynieśli na dobre; ale jeśli są sprytni, mogli potraktować hałas przy wyjściu jako przynętę i zastawić na niego zasadzkę. W takim wypadku jeden z nich powinien zaczaić się w tyle i poczekać, aż ścigany wyjdzie z ukrycia. Arakasi nie poruszał się, choć mięśnie nóg zesztywniały mu w bolesne supły. Odczekał minutę, dwie, wytężając słuch na wszelkie sygnały niebezpieczeństwa. Za podwójnymi drzwiami rozległy się jakieś głosy. Arakasi usłyszał zgrzyt otwieranego zamka, który chronił magazyn przed niepożądanymi gośćmi. Obrócił się, próbując się wyswobodzić, i odkrył, że jego tułów zaklinował się w szparze. Ramiona miał wyprostowane i przyciśnięte do boków, a nogi zwisały mu bezwładnie i nie mógł się na nich oprzeć. Był w pułapce. Ogarnęła go desperacja. Jeśli go tu złapią i zaaresztują jako złodzieja, szpieg, który go śledził, na pewno o tym usłyszy. Przekupny urzędnik miejski otrzyma podarunek i Arakasi znajdzie się w rękach wroga, a tym samym straci możliwość powrotu do Mary. Zaparł się łokciami o bele, ale nic mu to nie dało. Szczelina, w której utkwił, rozszerzyła się i wsunął się w nią jeszcze głębiej. W ramiona i nadgarstki wbijały mu się nowe drzazgi. Zaklął w duchu, pchnął jeszcze raz i wpadł w szczelinę beznadziejnie głęboko. Teraz już nie miał żadnej nadziei na wydostanie się stąd o własnych siłach.
Drzwi magazynu otworzyły się szeroko. Mistrz tajnych służb modlił się o sposobność do improwizacji. - Zabierajcie wszystko spod tej ściany - zahuczał jakiś głos. Do wnętrza wdarło się słońce i powietrze ciężkie od zapachu mułu rzecznego; z ulicy dochodził ryk nidry i skrzypienie uprzęży. Arakasi zrozumiał, że na zewnątrz wozy czekają na załadunek. Zważył swoje szanse. Jeśli teraz zwróci na siebie uwagę, musi liczyć na to, że nikt z siatki szpiegowskiej nie czeka na zewnątrz. Nie ośmielił się podjąć takiego ryzyka. Mogliby znów zacząć go śledzić, a za drugim razem zapewne miałby mniej szczęścia. Po chwili jednak wszelkie wątpliwości stały się bezużyteczne. Grupa robotników wpadła do magazynu i bele, które więziły jego ciało, naraz drgnęły. - Hej - zawołał ktoś. - Uważajcie na ten luźny kawałek! - Luźny kawałek! - prychnął nadzorca. - Który z was, psy, rozerwał sznur i nie zawiadomił mnie o tym? Zamieszanie wywołane przez robotników, którzy jeden przez drugiego wypierali się winy, zamaskowało ruchy Arakasiego. Rozciągnął zesztywniałe mięśnie, przygotowując się na nieuniknione odkrycie. Nic takiego jednak się nie zdarzyło. Robotnicy byli zajęci tłumaczeniem się przed nadzorcą. Arakasi wybrał odpowiednią chwilę i podciągnął się do góry. Zawadził przy tym o leżącą luzem belę, która z głośnym tąpnięciem spadła na ziemię. - Ośle! - wykrzyknął nadzorca z niezadowoleniem. – Te bele są cięższe, niż się wydaje! Poproś kogoś o pomoc, zanim zaczniesz je spychać z góry. Arakasi doszedł do wniosku, że kupiec musiał zdać sobie sprawę z jego kłopotów i naprędce zorganizował mu sposób ucieczki. Jeśli ta improwizacja ma się powieść, nie może sobie pozwolić na żaden błąd. Wyprostował się pośpiesznie i, przyciskając twarz do beli, na której przycupnął, wymamrotał przeprosiny. - Pośpiesz się! - zawołał nadzorca. - Twoja niezręczność to jeszcze nie powód, byś miał się bezczynnie wylegiwać. Ładujcie te wozy! Arakasi skinął głową i zeskoczył ze sterty, z trudem utrzymując się na zesztywniałych nogach. Po wielu godzinach przymusowego bezruchu szok był zbyt wielki. Zachwiał się, oparł o zrzuconą belę i rozciągnął całe ciało, jakby sprawdzał, czy niczego sobie nie złamał. - Nic ci nie jest? - zapytał inny robotnik, obrzucając go kwaśnym spojrzeniem. Arakasi energicznie potrząsnął głową, pozwalając, by włosy opadły mu na twarz. - To bierz się do pomocy - powiedział robotnik. - Z tej strony już prawie skończone.
Arakasi zrobił, czego od niego żądano, i pochwycił za koniec zrzuconej ze stosu beli. Wraz z drugim robotnikiem przyłączył się do grupy ładującej tkaniny na wozy. Z pochyloną głową i zajętymi dłońmi używał wszystkich znanych mu sztuczek, by zmienić swój wygląd. Po twarzy spływał mu pot. Roztarł strużki dłońmi, wcierając w skórę kurz i brud, by przyciemnić kości policzkowe. Przesunął dłonią po siwym kosmyku włosów, który rósł w miejscu, gdzie miał bliznę na głowie i który zazwyczaj farbował. Zręcznie roztarł farbę na twarzy, powiększając cienie tak, by optycznie skrócić brodę. Zmarszczył pochmurnie brwi, by obniżyć czoło, a dolnymi zębami przygryzł górną wargę. Dla przypadkowego obserwatora wyglądał jak zwykły, niezbyt rozgarnięty robotnik; podnosząc swój koniec beli, patrzył prosto przed siebie i starannie wystrzegał się wszelkich gestów, które mogłyby zdradzić go jako uciekiniera. Każde przejście od magazynu do wozu było próbą nerwów. Zanim załadowali bele, zauważył włóczęgę stojącego w cieniu sklepu po drugiej stronie ulicy. Mężczyzna na pozór spoglądał przed siebie pustym wzrokiem jak żebrak, który uzależnił się od tatiszy i postradał rozum; ale jego spojrzenie było zbyt skupione. Arakasi stłumił dreszcz. Wróg nadal na niego czyhał. Wozy były gotowe do odjazdu. Robotnicy wspięli się na stertę bel. Arakasi wskoczył na wóz, jakby to właśnie było jego obowiązkiem, i szturchnął siedzącego obok mężczyznę łokciem pod żebro. - Czy ta mała kuzynka dostała sukienkę, o którą prosiła? - zapytał głośno. - Tę w kwiatki? Rozległo się trzaśniecie bicza i okrzyk woźnicy. Nidry weszły w koleiny i wyładowane wozy ruszyły ze skrzypieniem. Robotnik, którego Arakasi zagadnął, spojrzał na niego zaskoczony. - Co? Arakasi wybuchnął głośnym śmiechem, jakby mężczyzna powiedział coś zabawnego. - No wiesz, ta mała córeczka Lubala. Ta, która przynosi posiłki grupie Simeta na przystani. Robotnik mruknął coś niewyraźnie. - Słyszałem o Simecie, ale nie znam żadnego Lubala. Arakasi uderzył się dłonią w czoło. - Nie jesteś jego przyjacielem Jido? Mężczyzna splunął, oczyszczając gardło z kurzu. - Nigdy o takim nie słyszałem.
Wozy dotarły do rogu alei i zaczęły zakręcać. Ulicznicy tarasujący drogę wywołali stek przekleństw pierwszego woźnicy. Nadzorca groźnie potrząsnął pięścią. Dzieci odpowiedziały obscenicznymi gestami, po czym rozproszyły się jak stado ptaków. Za nimi galopowały dwa zapchlone charty. Arakasi odważył się obejrzeć na dom kupca. Włóczęga nadal stał przed sklepem i obserwował drzwi magazynu, które sługa właśnie zamykał na klucz. Chyba się udało. Arakasi wymamrotał jakieś przeprosiny pod adresem swego towarzysza i oparł głowę na skrzyżowanych ramionach. Wóz toczył się, podskakując na nierównym bruku i rozpryskując zawartość przepełnionych rynsztoków przy dokach. Mistrz tajnych służb westchnął z ulgą. Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło i nie poczuje się swobodnie, dopóki nie znajdzie się o wiele mil od Ontoset. Zaczął myśleć o przyszłości: ten, kto zastawił na niego pułapkę u pośrednika, domyśli się, że jego sieć została odkryta. Na pewno dojdzie także do wniosku, że jego niedoszła ofiara odgadła, iż natrafiła na inną organizację. Logicznie rzecz biorąc, jego niewidzialny wróg powinien podjąć jakieś środki zaradcze, by zmylić poszukiwania, jakie Arakasi musi teraz rozpocząć. Wiedział, że napotka na swej drodze wiele fałszywych śladów, tymczasem zaś siatka Acomy w Ontoset była unieruchomiona na dobre. Należy zlikwidować połączenia, nie pozostawiając żadnego śladu. Trzeba uruchomić jeszcze dwa poziomy siatki, i to jak najszybciej: jeden, by sprawdzić możliwość przecieków w innych prowincjach, a drugi, by zbadać ostygły ślad i spróbować wypłoszyć nowego wroga z ukrycia. Trudności były niemal nie do przezwyciężenia. Co prawda Arakasi miał talent do rozwiązywania trudnych łamigłówek, ale ta akurat mogła się okazać śmiertelna jak ostrze miecza zagrzebane w piasku, na które mogła natrafić czyjaś stopa. Przerwał rozważania dopiero w chwili, gdy wozy zatrzymały się przy dokach. Razem z innymi robotnikami zeskoczył na nabrzeże i zaczął rozładowywać wóz. Bele jedną po drugiej wyciągano z wozu i ładowano w czekające sieci. Gdy sieć była pełna, Arakasi wraz z innymi popychał tyczkę, przy pomocy której unoszono ładunek do góry i wciągano na pokład barki przycumowanej przy nabrzeżu. Słońce wznosiło się coraz wyżej i upał przybierał na sile. Przy pierwszej okazji wymknął się pod pretekstem, że musi się napić wody, i zniknął w ubogiej dzielnicy. Musi wydostać się z Ontoset bez niczyjej pomocy. Zwracając się do któregokolwiek agenta w mieście, ryzykował, że znów zostanie odkryty; co gorsza, mógłby wprowadzić pogoń na nowe tereny i ujawnić kolejną część swej sieci. Wiedział, że mógłby znaleźć w
Ontoset ludzi, którzy przemycali uciekinierów za opłatą, ale obawiał się skorzystać z ich usług. Niewykluczone, że byli szpiegowani przez wroga; ktoś mógłby go skojarzyć z wydarzeniem w magazynie. Tęsknił do kąpieli i wolnej chwili na wyciągnięcie drzazg spod skóry, ale wiedział, że nie może sobie pozwolić na nic takiego. Musi się wydostać poza bramy miasta w szarych szatach niewolnika lub w łachmanach żebraka. Gdy już znajdzie się za murami, zaszyje się gdzieś na prowincji i pozostanie tam aż do chwili, gdy uzyska pewność, że udało mu się zmylić pościg. Wtedy może przebrać się za kuriera i pośpieszyć, by nadrobić spóźnienie. Westchnął ciężko. Jego podróż przedłuży się i jeszcze przez wiele dni będzie zdany na towarzystwo jedynie własnych myśli. Niepokoił go nieznany przeciwnik, któremu niemal udało się usunąć go z gry jednym ruchem, pan, któremu ten przeciwnik służył oraz poczucie niewidocznego, nieuchwytnego zagrożenia. Skoro magowie zabronili wojny klanów między Marą a panem Jiro, jego uwielbiana pani Acoma znalazła się w niebezpieczeństwie. Oportuniści i wrogowie na pewno już zaczęli sprzymierzać się przeciwko niej. Będzie potrzebowała najlepszego wywiadu, by ustrzec się przed skrytymi posunięciami w morderczych intrygach Rady. *** Krawiec pozwolił, by skraj jedwabnej sukni osunął się na podłogę. W zaciśniętych ustach trzymał szpilki z misternie rzeźbionej kości; odsunął się nieco, podziwiając krój ceremonialnej szaty, którą zlecił mu uszyć pan Anasati. Pan Jiro lekceważył zabiegi krawca. Z twarzą bez wyrazu i ramionami odsuniętymi od ciała, by przypadkiem nie ukłuła go jedna ze szpilek spinających mankiety, stał tak nieruchomo, że ozdabiające przód szaty, naszyte w kształt skrzydeł cekiny nawet nie lśniły w świetle wpadającym przez odsunięte przegrody. - Mój panie - wyseplenił krawiec, nadal ze szpilkami w zębach - wyglądasz wspaniale. Każda niezamężna kobieta wysokiego rodu, która cię ujrzy w tej szacie, padnie ci do stóp. Jiro skrzywił się. Nie lubił pochlebstw. Zawsze do tego stopnia zwracał uwagę na wygląd, że ktoś mało spostrzegawczy mógłby go uważać za próżnego, ale przyczyna była inna. Pan Anasati dobrze wiedział, jak bardzo strój pomaga wywrzeć odpowiednie wrażenie. Niewłaściwa szata mogła sprawić, że człowiek wyglądał głupio, grubo lub frywolnie. Jiro nie gustował w pojedynkach i bitwach, toteż używał wszelkich innych dostępnych mu środków, by podkreślić swą męskość. Można było w ten sposób wiele wygrać, a zwycięstwo w rywalizacji umysłów nieskończenie przewyższało subtelnością każdy prostacki triumf na polu bitwy.
Dumny z umiejętności zwyciężania przeciwników bez rozlewu krwi Jiro z trudem hamował złość wywołaną bezmyślnym komplementem krawca. Ten człowiek był rzemieślnikiem, najemnikiem nie wartym nawet spojrzenia, cóż dopiero gniewu. Jego słowa mniej znaczyły niż wiatr i tylko przez przypadek udało mu się trafić w czuły punkt pana Anasatiego. Choć poświęcał tak wiele uwagi sposobowi bycia i strojom, pani Mara wzgardziła nim. Zamiast niego wybrała na męża niezgrabnego, gruboskórnego Buntokapiego. Nawet przelotne wspomnienie tego dnia doprowadzało Jira do furii. Lata wysiłków nie zdały się na nic. Pani Acoma bez mrugnięcia okiem odrzuciła całą jego inteligencję i starannie wyćwiczony wdzięk. Jego śmieszny, godny pożałowania brat wziął nad nim górę. Jiro nie zapomniał pogardliwego uśmieszku Buntokapiego; wspomnienie tego upokorzenia nadal go bolało. Zacisnął pięści i poczuł, że nie ma już siły stać. - Nie podoba mi się ta szata - prychnął z irytacją. - Nie jest dobra. Zrób inną, a z tej możesz zrobić ścierki. Krawiec zbladł, wyciągnął szpilki z ust i rzucił się na podłogę, przyciskając czoło do parkietu. - Mój panie! Oczywiście stanie się tak, jak sobie życzysz. Pokornie błagam, wybacz mi brak dobrego smaku i wyczucia. Jiro nie odpowiedział, tylko gestem ufryzowanej głowy nakazał słudze zdjąć szatę i rzucić ją na podłogę. - Nałożę strój z niebiesko-czerwonego jedwabiu. Przynieś mi go. Krawiec spełnił jego polecenie w nerwowym pośpiechu. Pan Anasati rzadko karał swych niewolników i sługi, lecz już w dniu, gdy stał się głową rodu, wyraźnie dał do zrozumienia, że nie będzie tolerował żadnego nieposłuszeństwa. Pierwszy doradca Chumaka, który właśnie wszedł do sali, by przekazać panu najświeższe informacje, zauważył gorączkową krzątaninę zesztywniałych ze strachu służących. Nawet nie drgnęła mu powieka; ten najmądrzejszy z dworzan Anasatich najlepiej z nich wszystkich znał swego pana. Jiro nie cenił przesadnej usłużności; przeciwnie, dorastał jako drugi syn, toteż wszelkie fanfary i nadmierna pompa wzbudzały jego niechęć. Ale od czasu, gdy odziedziczył płaszcz władcy, zaczął zwracać wielką uwagę na to, jak traktują go poddani. Jeśli nie okazywali mu szacunku należnego głowie rodu, zauważał to i natychmiast wymierzał karę. Nie wybaczał potknięcia słudze, który zbyt późno wymienił jego tytuł, czy niewolnikowi, który przy prezentacji zawahał się przed ukłonem. Podobnie jak piękne szaty i gładkie obejście, przestrzeganie tradycji i praw kastowych wpływało na ocenę pana przez innych szlachetnie urodzonych. Jiro stał się mistrzem etykiety.
Nie zwracając najmniejszej uwagi na szatę z delikatnego jedwabiu, porzuconą niby śmieć u jego obutych w sandały stóp, pochylił głowę w stronę Chumaki, który właśnie prostował się z ukłonu. - Co cię do mnie sprowadza o tej porze, pierwszy doradco? Czy zapomniałeś, że miałem zamiar spędzić popołudnie na dyspucie z uczonymi, którzy przybyli do nas z Migran? Chumaka przechylił głowę na bok jak głodny gryzoń obserwujący ruchy przyszłej ofiary. - Proponowałbym, panie, byś kazał uczonym poczekać i wybrał się ze mną na krótki spacer. Pan Jiro nie okazał zaniepokojenia. Poczekał, aż słudzy skończą wiązać szarfę jego szaty, i dopiero wtedy odpowiedział: - Czy wiadomości, które przynosisz, są aż tak ważne? Wszyscy obecni przy tej rozmowie wiedzieli, że po południu Jiro miał przyjąć faktorów, więc jeśli odłoży spotkanie z uczonymi, będą musieli zaczekać do rana, przez to zaś pan Anasati straci godzinę zazwyczaj przeznaczoną na czytanie. Pierwszy doradca uśmiechnął się sucho i zręcznie wybrnął z trudnej sytuacji. - Dotyczy to pani Mary oraz powiązania, o którym wspominałem wcześniej, a które prowadzi do nieżyjącego pana Tuscai. Wyjaśnienie wzbudziło zainteresowanie. - Te dwie sprawy się łączą? Milczenie Chumaki spowodowane obecnością służących wystarczyło za odpowiedź. Podniecony Jiro zaklaskał na posłańca. - Znajdź hadonrę i każ mu przygotować jakieś rozrywki dla naszych gości. Niech im powie, że zatrzymują mnie pilne sprawy i spotkam się z nimi jutro rano. Jeśli będą niezadowoleni, niech im wyjaśni, że o ile ich sztuka debaty słownej zrobi na mnie wrażenie, zastanowię się nad przyznaniem im patronatu. Posłaniec skłonił się do ziemi i wybiegł spełnić swój obowiązek. Chumaka oblizał wargi w oczekiwaniu. Jego pan ruszył wraz z nim w stronę wyjścia do ogrodu. Dotarli nad sadzawkę z rybkami. Jiro usiadł w cieniu na kamiennej ławce i zanurzył leniwie palce w wodzie, wpatrując się w twarz Chumaki. - Czy to dobre wiadomości, czy złe? Jak zawsze odpowiedź pierwszego doradcy była niejednoznaczna. - Nie jestem pewien. - Zanim jego pan zdążył okazać niezadowolenie, Chumaka poprawił szatę i wyciągnął z głębokiej kieszeni plik dokumentów. - Może jedno i drugie,
panie. Niewielki posterunek obserwacyjny, który ustanowiłem na wszelki wypadek, rozpoznał człowieka, który bez wątpienia jest wysoko postawionym agentem sieci szpiegowskiej Acomy. - Przerwał, zagłębiając się w niejasnych przypuszczeniach. - Z jakimi rezultatami? - popędził go Jiro, który nie miał nastroju ani takiej subtelności, by śledzić tok rozumowania Chumaki. Doradca odchrząknął i przyznał: - Ten człowiek nam uciekł. - Więc jak mogą to być dobre wiadomości? - zapytał Jiro z irytacją. Chumaka wzruszył ramionami. - Wiemy, że był to ktoś ważny; w rezultacie cała sieć w Ontoset została unieruchomiona. Faktor należący do domu Habatuca nagle stał się tym, na kogo zawsze wyglądał: zwykłym faktorem. - Po chwili namysłu dodał: - Jego interesy idą bardzo mizernie, więc musimy przyjąć, że towary, które miał, należały do Acomów, nie do Habatuków. Zerknął na jeden z dokumentów i złożył pergamin. - Wiemy, że Habatuca nie są wasalami Acomy; są mocno związani z klanem Omechan i należą do tradycjonalistów, co któregoś dnia może się okazać dla nas pożyteczne. Nawet nie podejrzewają, że ten człowiek nie jest ich lojalnym sługą, ale prawdę mówiąc, jest to bardzo źle zorganizowany dom. Jiro postukał się w podbródek elegancko wymanikiurowanym paznokciem. - Usunięcie tego pośrednika jest ważne? - Tak, panie. Strata tego agenta zmniejszy wpływy Acomy na wschodzie. Mam podstawy przypuszczać, że prawie wszystkie informacje z tego regionu docierały do Acomy za pośrednictwem Ontoset. Jiro uśmiechnął się zimno. - W takim razie zaszkodziliśmy im. Ale teraz oni wiedzą, że nasi agenci są na ich tropie. - To było nieuniknione, panie - odrzekł Chumaka. - Zdumiony jestem, że nie odkryli tego wcześniej. Ich sieć jest dobrze zorganizowana i wyszkolona. Z cudem graniczy to, że przez tak długi czas obserwowaliśmy ich niespostrzeżenie. Jiro dostrzegł błysk w oku pierwszego doradcy i zapytał: - Co jeszcze chcesz mi powiedzieć? - Wspomniałem, że ma to związek ze śmiercią pana Tuscai, na wiele lat przed twoim urodzeniem. Tuż przed tym, zanim Jingu Minwanabi zniszczył dom Tuscai, odkryłem tożsamość jednego z ich kluczowych agentów. Był nim pewien kupiec zbożowy z Jamar. Gdy zakopano natami Tuscai, przyjąłem, że ten człowiek nadal zajmuje się handlem jako
niezależny kupiec. Nie miał oficjalnych powiązań z domem Tuscai, toteż nie został wyjęty spod prawa. Jiro zesztywniał, słysząc o tej nieuczciwości. Pogrążony we wspomnieniach Chumaka zmilczał niezadowolenie swego pana. - Teraz mam powody przypuszczać, że moje założenie było niesłuszne. W każdym razie aż do niedawna nie miało to żadnego znaczenia. Do Ontoset przybyło dwóch ludzi, o których wiem, że niegdyś służyli kupcowi zbożowemu w Jamar. Oni naprowadzili mnie na ślad. Ponieważ nikt oprócz pani Mary nie przyjmował szarych wojowników w służbę swego domu, możemy wnioskować, iż ten mistrz tajnych służb i dawni szpiedzy Tuscai są teraz zaprzysiężeni Acomie. - Więc mamy to powiązanie - powiedział Jiro. - Czy możemy przeniknąć do ich sieci? - Dość łatwo byłoby, panie, ogłupić kupca zbożowego i wprowadzić tam naszego agenta. - Chumaka zmarszczył brwi. - Ale mistrz tajnych służb Acomy na pewno się tego domyśli. Jest bardzo dobry. Bardzo. Jiro uciął te rozważania jednym ruchem ręki. Chumaka wrócił do tematu i wyłożył swój punkt widzenia. - Pewne jest jedno: zaszkodziliśmy interesom Acomy, zmuszając ich do zamknięcia jednej z ważniejszych części ich organizacji na wschodzie. Poza tym wiemy teraz na pewno, że agent z Jamar znów działa; wcześniej czy później ten człowiek będzie musiał złożyć raport swemu panu i wtedy znów wpadniemy na jego trop. Tym razem nie powierzę zadania żadnym głupcom i nie pozwolę zepsuć wszystkiego, jak to się stało w Ontoset. Jeśli okażemy cierpliwość, za jakiś czas uzyskamy wyraźną nić prowadzącą prosto do mistrza tajnych służb Acomy. Jiro nie wykazywał entuzjazmu. - Teraz, gdy nasz wróg wie, że jego agent został odkryty, może udaremnić nasze wysiłki. - To prawda, panie. - Chumaka oblizał wargi. - Ale jednak mamy przewagę. Wiemy, że poprzedni mistrz tajnych służb pana Tuscai pracuje teraz dla pani Mary. Niegdyś miałem swoje dojścia do tej sieci. Mogę znów podjąć obserwację agentów, których lata temu podejrzewałem o to, że pracują dla domu Tuscai. Jeśli ci ludzie nadal zajmują te same stanowiska, ten prosty fakt potwierdzi, iż są oni agentami Acomy. Zastawię nowe pułapki i obsadzę je ludźmi, którym osobiście wydam instrukcje. Przeciwko temu mistrzowi szpiegów będziemy potrzebowali naszych najlepszych sił. Tak. - Pierwszy doradca był z siebie niezmiernie zadowolony. - Przypadek doprowadził nas do pierwszego agenta i w naszą sieć
omal nie wpadł ktoś wysoko postawiony. – Chumaka przerwał i powachlował zaczerwienioną twarz zwiniętym dokumentem. - Teraz obserwujemy dom i jestem pewien, że nasi obserwatorzy też są obserwowani, więc inni ludzie śledzą tych, którzy śledzą naszych ludzi... - Potrząsnął głową. - Mój przeciwnik jest niezmiernie przebiegły. On... - Twój przeciwnik? - przerwał mu Jiro. Chumaka pochylił głowę z szacunkiem. - Sługa wroga mojego pana, czyli, jeśli wolno, mój odpowiednik. Pozwól, panie, staremu człowiekowi na tę odrobinę próżności. Sługa domu Acoma, który wykonuje pracę podobną do mojej, jest niezwykle inteligentnym i podejrzliwym człowiekiem. - Znów zajrzał do pergaminu. - Osaczymy to powiązanie w Jamar. Potem możemy się zająć następnym... - Oszczędź mi tych nudnych szczegółów - przerwał mu Jiro. - Zdawało mi się, że kazałem ci wyśledzić człowieka, który próbował okryć Anasatich niesławą i podrzucił fałszywy dowód zabójcy mojego bratanka. - Ach - mruknął Chumaka. - Ale te dwie sprawy łączą się ze sobą! Nie powiedziałem tego jeszcze? Nie przyzwyczajony do siedzenia bez poduszek, Jiro poruszył się niespokojnie na twardej ławce. - Jeśli nawet powiedziałeś, to tylko ktoś równie pokrętny jak ty mógłby to zrozumieć. Pierwszy doradca Anasatich przyjął te słowa za komplement. - Panie, twoja cierpliwość jest wzruszająca. – Przesunął palcami po dokumencie, jakby był on szczególnie cenny. - Wreszcie otrzymałem dowód. Pamiętasz, panie, tych jedenastu agentów Acomy przesyłających informacje przez prowincję Szetac, którzy zostali zamordowani w ciągu jednego miesiąca? Rzeczywiście byli oni powiązani z pięcioma innymi, którzy także zginęli w domu Tasaio Minwanabiego. Nieruchome rysy twarzy pana Jira skrywały irytację. Zanim jednak zdążył się odezwać, Chumaka podjął: - Kiedyś wszyscy oni byli agentami Tuscai. Teraz wygląda na to, że zamordowano ich, by zlikwidować niepewne ogniwo w łańcuchu bezpieczeństwa Acomy. Mieliśmy swojego człowieka w domu Tasaia. Choć usunięto go, gdy Mara przejęła ziemie Minwanabich, nadal jest nam wierny. Mam tutaj jego oświadczenie. Morderstwa w domu Tasaia były dziełem Bractwa Hamoi. Jiro był zaintrygowany. - Myślisz, że człowiek Mary podstępem nakłonił Hamoi Tong do zatarcia niepowodzeń Acomy?
- Tak - uśmiechnął się Chumaka gładko. - Myślę, że jej mistrz tajnych służb przechytrzył sam siebie i popełnił błąd, fałszując pieczęć Tasaia. Wiemy, że Obajan rozmawiał z panem Minwanabim. Podobno obydwaj byli wtedy rozgniewani - gdyby byli rozgniewani na siebie nawzajem, Tasaio zginąłby na długo przed tym, zanim Mara doprowadziła do jego upadku. Jeśli Acoma stała za zniszczeniem swoich wykrytych agentów i jeśli użyli Bractwa Hamoi jako nieświadomego narzędzia, by się pozbyć odpowiedzialności za ten czyn, to dopuścili się poważnej obrazy Hamoi. Jeżeli tak było, to Bractwo Czerwonego Kwiatu mogło poszukać zemsty na własną rękę. Jiro przetrawił te słowa, mrużąc oczy. - Ale po co mieszać Hamoi Tong w sprawę, która wyglądała na zwyczajną czystkę? Jeśli człowiek Mary jest tak dobry, jak twierdzisz, chyba nie zrobiłby nic tak głupiego! - To musiało być desperackie posunięcie - przyznał Chumaka. - Trudno było przeniknąć do domu Tasaia. My sami umieściliśmy tam agenta, zanim ten człowiek został władcą rodu, gdy jeszcze był zastępcą seniora wojennego podczas najazdu na Midkemię. Jiro znów okazał zniecierpliwienie toteż Chumaka westchnął. Jakże pragnął, by jego pan nauczył się myśleć i postępować bardziej przewidująco; ale Jiro zawsze był niecierpliwy, nawet jako chłopiec. Pierwszy doradca przeszedł do podsumowania. - Mara nie miała żadnego agenta w domu Minwanabich, który nie zostałby ujawniony. Ich śmierć musiała więc wyglądać na robotę z zewnątrz, a związki Tongu z Tasaiem dostarczyły jej wygodnego pretekstu. - I wszystko to odgadłeś - zdziwił się Jiro. Chumaka wzruszył ramionami. - Ja sam bym tak zrobił na jego miejscu. Mistrz tajnych służb Acomy jest bardzo pomysłowy. Mogliśmy wpaść na trop sieci w Ontoset i śledzić jej operacje nawet przez dziesięć lat i nigdy nie domyślić się związków z agentami na północy, z tymi w Jamar i linią komunikacyjną, która przecinała Szetac. To, że udało nam się dotrzeć aż tak daleko, zawdzięczamy bardziej szczęściu niż moim talentom, panie. Wydawało się, że temat, który bez reszty pochłaniał pierwszego doradcę, nie wywarł większego wrażenia na Jiro. Zamiast tego uczepił się kwestii dotyczącej honoru Anasatich. - Masz dowód, że Hamoi Tong działał z własnej woli - prychnął. - W takim razie, pozorując udział naszego dom w zamachu na Ayakiego, Hamoi splamiło honor moich przodków. Należy im natychmiast odpłacić za tę zniewagę! Chumaka zamrugał oczami i szybko oblizał wargi.
- Ależ nie, mój szlachetny panie. Wybacz mi moją skromną radę, ale ośmielę się zaproponować ci coś zupełnie przeciwnego. - Dlaczego mamy pozwalać, by psy z Bractwa Hamoi okrywały hańbą dom Anasatich? - Jiro wyprostował się na ławce z groźną miną. - Mam nadzieję, że przedstawisz mi wyraźne powody! - No cóż - westchnął Chumaka - oczywiście powinniśmy to zrobić po to, by doprowadzić do śmierci pani Mary. Panie, to znakomity plan. Jakiż wróg mógłby się okazać bardziej niebezpieczny dla Acomy niż bractwo zabójców? Każda próba odebrania jej życia będzie coraz bardziej niszczyła jej spokój. W końcu Tong dopnie swego celu. Mara musi umrzeć; honor Bractwa Hamoi tego wymaga. Zrobią to za nas, a my tymczasem możemy się zająć zjednoczeniem stronnictwa tradycjonalistów. - Chumaka uniósł w górę palec. - Teraz, gdy magowie zabronili obu stronom toczyć wojnę, Mara będzie usiłowała cię zniszczyć innymi sposobami. Ma wielkie bogactwa i potężnych sojuszników. Jako Sługa Imperium cieszy się popularnością i władzą oraz względami samego cesarza. Nie wolno nam jej zlekceważyć. Oprócz tych przewag, które już wymieniłem, jest także niezwykle utalentowaną władczynią. - Ośmielasz się wychwalać ją pod niebiosa w mojej obecności? - zapytał Jiro z naganą. Jego głos był opanowany, lecz Chumaka nie miał złudzeń; uraził swego pana. Odpowiedział szeptem, by nie usłyszał go żaden ogrodnik ani żołnierz patrolujący ogród: - Panie, nigdy nie przepadałem za twoim bratem. Toteż jego śmierć dla mnie osobiście nie miała większego znaczenia. - Twarz Jira ściemniała z gniewu, ale ton Chumaki był ostry jak nóż: - A ty, mój panie, także go nie lubiłeś. - Elegancki mężczyzna przełknął tę prawdę z kamienną twarzą, doradca zaś ciągnął: - Nie zauważasz oczywistej prawdy: małżeństwo Mary z Bunto, a nie z tobą, ocaliło ci życie... panie Jiro. - Pierwszy doradca zmienił ton na przymilny: - Skoro nadal zachowujesz w sercu nienawiść do Sługi Imperium, ze wszystkich sił będę dążył do jej zagłady. Ale mam zamiar zachować spokój, gdyż pozwolić, by gniew wziął górę nad zdrowym rozsądkiem, byłoby nie tylko głupie; w przypadku Mary oznaczałoby samobójstwo. Poproś wróżbitę w świątyni Turakamu, by przywołał duchy Jingu, Desia i Tasaia Minwanabich. Oni to potwierdzą. Jiro wpatrywał się w drobne fale, jakie na powierzchni wody wzbudziła pomarańczowa rybka. Po dłuższej chwili westchnął: - Masz rację. Bunto nigdy mnie za bardzo nie obchodził: gdy byliśmy dziećmi, zawsze mną pomiatał. - Zwinął dłonie w pięści i uderzył nimi w wodę. Spłoszone rybki rozproszyły
się we wszystkich kierunkach. - Mój gniew może być bezpodstawny, ale nie staje się przez to mniejszy! - Spojrzał na Chumakę zwężonymi oczami. - Jestem panem Anasatim. Nie muszę postępować rozsądnie. Mojemu domowi wyrządzono zło, które należy pomścić! Chumaka skłonił się z wyraźnym szacunkiem. - Doprowadzę do śmierci Mary, panie, nie dlatego, że jej nienawidzę, ale dlatego, że taka jest twoja wola. Zawsze jestem twoim wiernym sługą. Teraz, gdy już wiemy, kto jest mistrzem tajnych służb Acomy... - Znasz tego człowieka? - wykrzyknął Jiro ze zdumieniem. - Nigdy się nie przyznałeś, że znasz tożsamość mistrza tajnych służb Tuscai! Chumaka lekceważąco machnął ręką. - Nie znam go z nazwiska ani z twarzy, jest na to zbyt inteligentny. Niech bogowie go za to przeklną. Nigdy go nie spotkałem, a w każdym razie nic o tym nie wiem. ale rozpoznaję sposób jego działania. Jest wyraźny jak podpis skryby. - Od tego jeszcze daleko do solidnego dowodu - wytknął natychmiast Jiro. - O ile dobrze odgadłem tożsamość tego człowieka, trudno będzie o solidny dowód. Ale jeśli rzeczywiście mistrz tajnych służb Tuscai przyjął służbę u Mary, bogowie mogą się do nas jeszcze uśmiechnąć. To mistrz kamuflażu, ale znam jego metody. Moja dawna wiedza o operacjach Tuscai w Jamar powinna nam umożliwić przeniknięcie do jego sieci. Po kilku latach może uda nam się znaleźć dojście do niego samego, a wtedy będziemy mogli do woli manipulować siecią Mary. Musimy się skupić na odwróceniu jego uwagi, niszcząc handel i sojusze Acomy. Tymczasem Hamoi Tong również będzie chciał doprowadzić Marę do upadku. - Może powinniśmy zachęcić nieco Bractwo Hamoi do wysiłków - podsunął Jiro z nadzieją. Na samą myśl Chumaka wciągnął głęboki oddech i skłonił się przed odezwaniem, co robił jedynie wówczas, gdy coś go zaalarmowało. - Panie, tego nie ośmielimy się spróbować. Tong jest bardzo zakonspirowaną organizacją i zbyt niebezpieczną, by można było mieszać się w jego sprawy bezkarnie. Najlepiej trzymać sprawy Anasatich jak najdalej od ich przedsięwzięć. Jiro z żalem porzucił ten pomysł, tymczasem pierwszy doradca tryskał optymizmem. - Bractwo Hamoi nigdy nie działa pochopnie; nie. Jeśli występują we własnym imieniu, zawsze robią to powoli i z zimną krwią. Między Hamoi a Midkemią odbywała się wymiana wiadomości, której wówczas nie rozumiałem, ale teraz przypuszczam, że już wtedy
knuto długodystansowe plany zniszczenia Acomy. Słabość pani Mary do barbarzyńców jest powszechnie znana. - To prawda - zgodził się Jiro, przyglądając się w zamyśleniu pływającym rybkom. W całym Imperium nie było drugiego doradcy, który by równie zręcznie jak Chumaka potrafił powiązać ze sobą pozornie nie mające nic wspólnego strzępki informacji. I całe Imperium słyszało plotki o romansie Mary z midkemijskim niewolnikiem. Tę jej słabostkę można było wykorzystać. Widząc, że jego pan złagodniał, Chumaka precyzyjnie wybrał właściwy moment i dodał: - Dom Anasatich będzie musiał znieść niewielki uszczerbek na honorze w postaci tego fałszywego dowodu. Tylko dzieci i głupcy mogą się na to nabrać. Ale wszyscy mądrzejsi panowie wiedzą, że Hamoi Tong dobrze strzeże swoich sekretów. Potężne rody nigdy nie uwierzą w powiązanie twojego nazwiska z wynajętym zabójcą. Ród Anasatich jest stary, a jego honor nieskazitelny. Nie zważaj na małostkowe pomówienia, mój panie. Nie są one godne twej uwagi. Jeśli ktokolwiek ma inne zdanie w tej sprawie, niech stanie przed tobą i powie to wprost, a wówczas będziesz mógł wyprostować jego poglądy. - Chumaka zakończył cytatem z ulubionej sztuki Jira: - „Niskie uczynki przystoją małym domom i ciasnym umysłom”. Pan Anasati skinął głową. - Masz rację. Mój gniew czasami mnie zaślepia Chumaka przyjął komplement ukłonem. - Panie, proszę o pozwolenie na odejście. Zacząłem już przemyśliwać nad sidłami, które możemy zastawić na mistrza tajnych służb Mary. Gdy on skupi uwagę na pozornym śladzie pozostawionym przez naszą sieć w Ontoset, my tymczasem rozpoczniemy w Jamar działania, których celem będzie przyłożenie sztyletu do gardła pani Acomy. - Znakomicie, Chumako - uśmiechnął się Jiro i zaklaskał w ręce, pozwalając mu odejść. Gdy pierwszy doradca skłonił się i oddalił pośpiesznie, mrucząc pod nosem scenariusze możliwych intryg, Jiro pozostał przy sadzawce rybnej. Pomyślał o radzie Chumaki i poczuł satysfakcję. Gdy Zgromadzenie Magów zabroniło wojny między nim a Marą, w głębi ducha poczuł euforię. Skoro pani Acoma została pozbawiona armii i wyraźnej przewagi zbrojnej na polu bitwy, ich szanse się wyrównały. - Umysł - wymruczał pan Anasati, mącąc ręką spokojną wodę. - Przebiegłość, nie miecz, doprowadzi Sługę Imperium do upadku. Przed śmiercią zrozumie, że popełniła błąd, wybierając mojego brata, a nie mnie. Jestem lepszym człowiekiem od Buntokapiego. Gdy po
śmierci spotkam go w pałacu Czerwonego Boga, Bunto dowie się, że go pomściłem i starłem na proch jego ukochany dom Acoma! *** Arakasi spóźniał się. Jego nieobecność niepokoiła starszych doradców Acomy do tego stopnia, że na myśl o wieczornej radzie Lujana ogarniał lęk. Wstąpił do swych komnat po hełm z pióropuszem, który zdejmował w czasie wolnym od służby, i ruszył do wielkiej sali. Szedł wymierzonym, precyzyjnym krokiem doświadczonego wojownika, ale w jego duszy kłębił się niepokój. Mechanicznie skinął głową żołnierzom z patrolu, którzy zasalutowali, gdy przechodził obok. W domostwie Acomów znajdowało się teraz więcej uzbrojonych żołnierzy niż służby; od czasu, gdy zamordowano Ayakiego, nie sposób było tu znaleźć choć odrobinę prywatności. W nocy dodatkowe straże spały w skryptorium i niektórych skrzydłach domu, gdzie znajdowały się pokoje gościnne. Pokój dziecinny Justina przypominał obóz wojskowy; Lujan pomyślał, że chłopiec nie może się bawić drewnianymi żołnierzykami, gdyż nieustannie przeszkadzają mu przemierzające podłogę bitewne sandały wojowników. Jednak chłopiec był jedynym potomkiem rodu Acoma, toteż jego bezpieczeństwo stało się teraz przedmiotem szczególnej troski. Przy braku wiarygodnych raportów Arakasiego patrole odbywały swoją służbę w niepewności. Wartownicy atakowali cienie i wyciągali miecze na odgłos kroków pomywaczy przemykających przez ciemne zakamarki na spotkanie ze swymi ukochanymi. Lujan westchnął i naraz zastygł w miejscu, słysząc dźwięk miecza wyciąganego z pochwy. - Hej, ty! - zawołał wartownik. - Stój! Lujan biegiem rzucił się za róg korytarza. Przed nim przykucnął żołnierz gotów do ataku, z mieczem wyciągniętym w stronę mrocznego załomu korytarza, gdzie na pozór nic się nie działo. Za plecami dowódcy wojsk rozległo się szuranie i stukot szczudła. Keyoke. Doradca wojenny Mary także usłyszał, że coś się dzieje. Zbyt długo był wojownikiem, by zignorować niebezpieczeństwo i teraz także pośpieszył, by się przekonać, komu udało się zakraść do najpilniej strzeżonej części domu. Lujan modlił się, by nie był to kolejny zamachowiec. Zatrzymał się i wytężył wzrok. Lampa, która powinna się palić, była wygaszona. To zły znak, pomyślał ponuro; opóźniona przez to zamieszanie rada wydała mu się naraz niemal przyjemnością. Utarczki handlowe i zawirowania w sojuszach na dworze Ichindara bywały rozpaczliwie niezrozumiałe bez wiedzy dostarczanej przez Arakasiego, lecz pojawienie się kolejnego zabójcy z Hamoi Tongu aż tutaj, za liniami patroli, napełniło go śmiertelnym przerażeniem. Choć od śmierci Ayakiego
minęło już kilka miesięcy, Justin nadal miewał koszmarne sny, w których widział upadającego czarnego ogiera. Lujan zatrzymał się przy wartowniku z obnażonym mieczem, rysując kamienną podłogę podkutymi sandałami. - Kto tam? - zapytał. Stary Keyoke przykuśtykał z hałasem i stanął po drugiej stronie żołnierza, sucho powtarzając to samo pytanie. Nie odrywając wzroku od ciemnego kąta, wojownik nieznacznie wskazał mieczem załom między dwiema belkami, które podpierały krokiew dachu. Jakiś czas temu przy reperacji zastąpiono spróchniały kawałek drewna nowym. Posiadłość, którą Mara i Hokanu odziedziczyli, była bardzo stara, a ta część należała do najstarszego budynku. Kamienie, na których bitewne sandały Lujana pozostawiły białe rysy, liczyły sobie niemal trzy tysiące lat i pokryte były zagłębieniami wydeptanymi przez niezliczone pokolenia domowników. W tym domu jest zbyt wiele zakamarków, w których może się skryć niepożądany przybysz, pomyślał Lujan, wiodąc wzrokiem w ślad za spojrzeniem wartownika. W cieniu czaił się jakiś mężczyzna. Stał z rękami wyciągniętymi w geście poddania, ale jego twarz była podejrzanie usmolona, jakby użył sadzy z lamp, by zamaskować wymowną bladość policzków. Lujan wyciągnął miecz. Keyoke z nieprzeniknionym wyrazem twarzy uniósł szczudło, przycisnął ukrytą dźwignię i wyciągnął z podstawy cienkie ostrze. Choć stał na jednej nodze, utrzymywał równowagę bez widocznego wysiłku. - Wyjdź stamtąd i trzymaj ręce w górze, jeśli nie chcesz zginąć - powiedział Lujan ostro do przybysza, który teraz miał przed sobą trzy obnażone ostrza. - Wolałbym, żeby na powitanie nie potraktowano mnie jak kawałka mięsa u rzeźnika odpowiedział zachrypły głos. - Arakasi! - zdumiał się Keyoke, unosząc broń w pozdrowieniu. Jego surowy profil rozjaśnił słaby uśmiech. - Bogowie! - zawołał Lujan. Wyciągnął pustą dłoń i dotknął ramienia wartownika, który opuścił miecz. Dowódca Acomy zadrżał na myśl, że mistrz tajnych służb omal nie zginął z ręki jego żołnierza. Ulga sprawiła, że roześmiał się na głos. - Wreszcie! Od ilu już lat obydwaj z Keyokem usiłowaliśmy ustanowić nieczekiwane patrole? Czy to możliwe, by przynajmniej raz nawet tobie, mój dobry człowieku, nie udało się ich ominąć?
- Miałem ciężką podróż do domu - przyznał Arakasi. - A ponadto tu jest więcej żołnierzy niż służby. Człowiek nie może nawet zrobić trzech kroków, żeby nie wpaść na kogoś uzbrojonego. Keyoke schował swój sztylet, wetknął szczudło pod ramię i przesunął palcami po białych włosach, czego nigdy nie mógł zrobić na polu bitwy, gdyż zawsze wtedy miał na głowie hełm. - Wkrótce rozpocznie się rada. Pani Mara potrzebuje twoich wiadomości. Arakasi w milczeniu wyszedł zza filarów, które zasłaniały go przed wzrokiem towarzyszy. Ubrany był jak uliczny żebrak. Długie, brudne włosy zwisały mu w strąkach, skórę miał wysmarowaną czymś, co wyglądało jak sadza i cały był przesiąknięty przenikliwą wonią dymu z palonego drewna. - Wyglądasz, jakby cię wyciągnięto z komina - zauważył Lujan, gestem nakazując wartownikowi powrócić do przerwanego obchodu. - Albo jakbyś przez tydzień spał w lesie. - Jesteś niedaleki od prawdy - mruknął Arakasi, zwracając poirytowane spojrzenie w bok. Keyoke nie lubił czekać na nikogo; teraz już mógł swobodnie wyrażać niecierpliwość, którą tłumił przez całe lata, pokuśtykał więc w stronę sali zgromadzeń. Arakasi schylił się, jakby odejście starca sprawiło mu ulgę, uniósł skraj szaty i podrapał ropiejącą ranę. Lujan pogładził się po podbródku i rzekł taktownie: - Może najpierw pójdziesz do mnie. Mój sługa potrafi szybko przygotowywać kąpiel. Nastąpiło milczenie. Wreszcie Arakasi westchnął i wyznał: - To drzazgi. Lujan nie miał nadziei, że usłyszy jakieś obszerniejsze wyjaśnienia, toteż sam dopowiedział resztę: - Ropiejące. To znaczy, że rany nie są świeże. Za bardzo ci się śpieszyło, by je wyciągnąć. Znowu zapadła cisza, która potwierdziła przypuszczenia Lujana. Znali się z Arakasim od czasu upadku domu Tuscai i wiele lat spędzili wspólnie jako szarzy wojownicy. - Chodź - nalegał dowódca. - Jeśli w tym stanie pojawisz się na radzie, służba będzie musiała spalić poduszki, na których siedziałeś. Śmierdzisz jak Khardengo, który stracił swój wóz. Porównanie do koczownika, który podróżował z miasta do miasta, zarabiając na taniej rozrywce i oferując podejrzane usługi, nie sprawiło Arakasiemu przyjemności. Wykrzywił usta.
- Możesz zdobyć dla mnie metalową igłę? - zapytał ostrożnie. Lujan zaśmiał się. - Tak się składa, że mogę. Jedna ze szwaczek ma do mnie słabość. Ale będziesz mi coś dłużny. Jeśli ją poproszę, by wypożyczyła mi taki skarb, na pewno zażyczy sobie czegoś w zamian. Na Arakasim nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wiedział, że prawie wszystkie dziewczyny w domu za obietnicę pocałunku Lujana chętnie oddałyby nawet dobry los w przyszłym wcieleniu. - Równie dobrze mogę użyć któregoś z moich sztyletów. Ta pozorna obojętność zaniepokoiła Lujana. - Mam nadzieję, że przynosisz dobre wiadomości. Arakasi stanął twarzą w twarz z wodzem Acomy. Światło lampy w korytarzu odbijało się na jego wystających kościach policzkowych i pogłębiało cienie pod oczami. - Chyba przyjmę twoją propozycję kąpieli – powiedział niechętnie. Lujan wolał nie drażnić przyjaciela dalszymi docinkami i nie wspomniał, że wygląda on również, jakby nie spał i nie jadł od tygodnia. W tym stwierdzeniu zapewne byłoby więcej prawdy niż żartobliwego fałszu. - Przyniosę ci tę igłę - zgodził się i pośpiesznie spróbował załagodzić urażoną dumę Arakasiego humorem. - Choć zapewne jej nie potrzebujesz, skoro masz przy sobie swoje noże. Wątpię, czy mój wartownik, który trzymał cię na strychu, wiedział, że mógłbyś go zabić i pokroić, zanim zdążyłby uderzyć. - Jestem dobry - przyznał Arakasi. - Ale dzisiaj chyba nie tak dobry jak zazwyczaj. Postąpił krok do przodu. Dopiero teraz Lujan zauważył, że Arakasi z trudem trzyma się na nogach. Westchnął z troską. Mistrz tajnych służb przybrał najbardziej kwaśną minę i dodał: - Musisz zaręczyć honorem, że nie pozwolisz mi zasnąć w wannie. - Zasnąć czy utonąć? - odparował Lujan, szybko wyciągając rękę, gdyż Arakasi zachwiał się na nogach. - Człowieku, coś ty przeszedł? Ale pomimo nalegań nie uzyskał od mistrza tajnych służb żadnego wyjaśnienia aż do chwili, gdy kąpiel była zakończona, hełm na głowie, a obrady w trakcie. Keyoke siedział już w żółtym świetle rzucanym przez krąg lamp. Pomarszczone ręce skrzyżował na szczudle, które położył sobie na kolanach. Do kuchni posłano wiadomość o powrocie Arakasiego i słudzy pośpiesznie wnieśli tace wyładowane przekąskami. Hokanu siedział po prawej ręce Mary, w miejscu zazwyczaj zajmowanym przez pierwszego doradcę.
Naprzeciwko niego Saric i Incomo rozmawiali cicho. Za ogromną stertą tabliczek widać było zmartwionego Jicana, który przycupnął na poduszkach, obejmując kolana ramionami. Przy obu jego łokciach niczym bastiony spoczywały kosze wypełnione zwojami. Arakasi szybko przebiegł wzrokiem przez zgromadzenie i powiedział sucho: - Widzę, że podczas mojej nieobecności handel nie szedł najlepiej. Na te słowa Jican poderwał się, co na chwilę skutecznie odwróciło uwagę zebranych od żałosnego wyglądu nowo przybyłego. - Nie jest tak źle - bronił się gorączkowo mały hadonra. - Ale kilka przedsięwzięć rynkowych spaliło na panewce. Pani Mara straciła sojuszników wśród kupców, którzy prowadzą interesy także z rodziną Anasatich. Ale aukcje jedwabiu nie ucierpiały - zakończył z widoczną ulgą. - Mimo wszystko - wtrącił nie proszony Incomo - tradycjonaliści zyskują coraz większe wpływy. Biała Gwardia Ichindara kilkakrotnie musiała rozlać krew, by powstrzymać zamieszki w Kentosani. - Targi żywności przy nabrzeżu - potwierdził zwięźle Arakasi. - Słyszałem o tym. Nasz cesarz miałby mniej kłopotów z buntownikami, gdyby spłodził dziedzica płci męskiej. Wszystkie oczy zwróciły się na panią Acomę. Urzędnicy czekali na pytania. Mara zeszczuplała od czasu pogrzebu Ayakiego, ale zachowywała doskonałą kontrolę nad sobą. Na jej twarzy nie było widać ani śladu makijażu, a spojrzenie miała uważne i przenikliwe. Złożyła ręce na kolanach i odezwała się: - Arakasi ujawnił, że zagraża nam nowe niebezpieczeństwo. - Jedynie w jej głosie znać było ślady ciągłego napięcia, ukrywanego za tsurańskim opanowaniem; przed śmiercią syna w jej tonie nigdy nie pobrzmiewała taka ostrość, zrodzona z nienawiści. - Proszę was wszystkich, byście bez zadawania pytań udzielili mu każdej pomocy, jakiej sobie zażyczy. Lujan zerknął surowo na Arakasiego. - Widzę, że zdążyłeś już pobrudzić poduszki - wymamrotał z irytacją i urazą. Keyoke także zdawał się niezadowolony. Obydwaj odkryli, że zanim patrol zauważył zaczajonego w korytarzu mistrza tajnych służb, ten zdążył już przejść przez dom bez przeszkód i odbyć konferencję z Marą. Pozostali dwaj doradcy zdawali sobie sprawę z tego dodatkowego wątku, ale zasady etykiety nakazywały im nie zwracać nań uwagi, toteż tylko pochylili głowy na znak, że przyjmują do wiadomości życzenie swej pani. Jedynie Jican wiercił się niespokojnie, wiedząc dobrze, że rozkaz Mary wywoła dodatkowe zamieszanie w skarbcu Acomy. Usługi Arakasiego były kosztowne, co nieustannie przysparzało hadonrze powodów do zamartwiania się i załamywania rąk.
Lekki wiatr wpadał przez otwarte okna wielkiej sali wykutej w skalistym zboczu wzgórza, na którym opierał się dom. Pomimo jasno płonących lamp w kątach zalegał mrok. Kule świetlne wyrabiane przez cho-ja stały nie zapalone na postumentach. Jedyną jasno oświetloną częścią komnaty było niskie podium używane do nieformalnych spotkań. Słudzy czekali w dyskretnej odległości, z której mogli usłyszeć wołanie, gdyby ich potrzebowano, ale gdzie nie docierały wypowiadane między doradcami słowa. - To, o czym tu mówimy, musi pozostać tylko między nami - podjęła Mara i zwróciła się do Arakasiego: - Ile czasu potrzebujesz, by poradzić sobie z tym nowym zagrożeniem? Arakasi wzruszył ramionami, obracając dłonie wierzchem do góry. Na przegubie miał żółtego siniaka. - Mogę tylko zgadywać, pani. Instynkt mówi mi, że organizacja, na którą się natknąłem, ma swoje centrum na wschód od nas, możliwe, że w Ontoset. Praktycznie żaden ślad nie prowadzi stamtąd do naszej sieci w Jamar i w Mieście Równin, gdyż ten właśnie kupiec był jedynym łącznikiem. Wróg, który wyśledziłby nasze działania na zachodzie, nie zauważyłby we wschodnim połączeniu niczego oprócz przypadku. Nie wiem jednak, gdzie nastąpił przeciek. Nieprzyjaciel mógł wpaść na nasz ślad z jakiegoś innego miejsca. Mara przygryzła wargę. - Wyjaśnij to. - Sprawdziłem już kilka rzeczy, zanim wróciłem do Sulan-Qu. - Bardziej jeszcze opanowany niż Keyoke na polu bitwy, mistrz tajnych służb ciągnął: - Na pozór nasze interesy handlowe na zachodzie i północy wydają się niezagrożone. Ostatnia próba zdobycia nowych rynków, którą niestety musiałem przerwać, była skierowana na południe i wschód. Nasz nieznany przeciwnik mógł przypadkiem natknąć się na jakieś nowe ogniwo sieci; albo też i nie. Nie potrafię tego powiedzieć. Jego starania odczuliśmy bardzo wyraźnie. Wykrył jakąś część naszego systemu kurierskiego i uznał, że najlepiej będzie zorganizować sieć, której zadaniem będzie śledzenie nas. Pozostawił obserwatorów w miejscach, gdzie według niego mogą pochwycić kogoś, kto doprowadzi ich do osób wyżej stojących w naszej organizacji. Stąd wnoszę, że nasz wróg ma swoje metody, które pozwolą mu zebrać korzyści z takiej sytuacji. Hokanu objął Marę ramieniem, choć nic w jej zachowaniu nie wskazywało na to, by potrzebowała wsparcia. - Skąd możesz mieć co do tego pewność? Arakasi wygładził szatę, by zakryć rany, które drzazgi pozostawiły na jego łydkach, i odrzekł śmiało:
- Bo na jego miejscu sam bym to zrobił. Omal nie zostałem schwytany, a to nie jest łatwe zadanie. - W jego tonie nie było ani śladu arogancji. Uniósł palec: - Martwię się, bo zostaliśmy wykryci. - Uniósł drugi palec: - Ulgę przynosi mi to, że udało mi się uciec. Gdyby ci, co mnie ścigali, odgadli, kogo udało im się otoczyć, dołożyliby wszystkich sił, by nie dać mi się wymknąć. Zrezygnowaliby z kamuflażu, by mnie dopaść. Toteż musieli spodziewać się raczej kuriera lub nadzorcy. Najprawdopodobniej moja tożsamość nie została odkryta. Mara wyprostowała się, podejmując nagłą decyzję. - W takim razie chyba najmądrzej będzie, jeśli na razie porzucisz tę sprawę. Arakasi nie posiadał się ze zdumienia. - Pani? Mara zrozumiała, że Arakasi wziął jej słowa za zwątpienie w jego umiejętności i poczuł się urażony, toteż szybko dodała, by załagodzić sytuację: - Jesteś bardzo potrzebny w innej sprawie, którą należy się pilnie zająć. - Gestem nakazała Jicanowi odejść: - Myślę, że problemy handlowe mogą poczekać. Drobny człowieczek skłonił się i pstryknął palcami na swych sekretarzy, którzy pomogli mu pozbierać zwoje pergaminów i tabliczek. Mara nakazała wyjść z sali wszystkim sługom. Gdy wielkie, podwójne drzwi zatrzasnęły się za nimi, pozostawiając ją samą w gronie najbliższych doradców, powiedziała do mistrza tajnych służb: - Mam dla ciebie inne zadanie. Arakasi uznał, że powinien wyraźnie przedstawić swój punkt widzenia. - Pani, jesteś w wielkim niebezpieczeństwie. Prawdę mówiąc, obawiam się, że mistrz, który dowodzi tą siatką szpiegowską, może być najgroźniejszym ze wszystkich żyjących ludzi. Mara skinęła głową, nie zdradzając swych myśli i nakazując mu mówić dalej. - Aż do tego wydarzenia uważałem się za mistrza w swej sztuce. Teraz przyznaję, że była to próżność. - Po raz pierwszy od początku rozmowy mistrz tajnych służb zawahał się w doborze słów. - To zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa w żaden sposób nie było spowodowane lekkomyślnością. Nie mogę niczego zarzucić dyskrecji moich ludzi w Ontoset. Dlatego też obawiam się, że wróg, przed którym stoimy, może się okazać lepszy ode mnie. - W takim razie podjęłam już decyzję - oznajmiła Mara. - Przekażesz ten problem komuś innemu, do kogo masz zaufanie. W ten sposób, jeśli nasz nieznany wróg okaże się tak dobry, jak twierdzisz, stracimy człowieka mniej dla nas ważnego. Arakasi skłonił się z niepokojem. - Pani...
Mara przerwała mu ostro. - Mam dla ciebie inne zadanie - powtórzyła. Arakasi natychmiast zamilkł; tsurańskie zwyczaje nie pozwalały, by sługa przeciwstawiał się swemu zaprzysiężonemu panu, a co więcej, Mara już podjęła decyzję. Od czasu śmierci pierworodnego syna pojawiła się w niej twardość, której nie sposób było się przeciwstawiać; Arakasi zdążył to zauważyć. Hokanu najwyraźniej także to wyczuwał, gdyż nie sprzeciwiał się żonie. Arakasi wiedział, że w całej jego ogromnej sieci nie ma człowieka na tyle ostrożnego i doświadczonego, by poradził sobie z zagrożeniem tej miary, nie powiedział tego jednak na głos. Nie mógł okazać nieposłuszeństwa swej pani, choć śmiertelnie się obawiał o jej życie. Mógł jedynie postępować ogródkami, słuchając dosłownie poleceń, a przy tym usuwając niebezpieczeństwo, na ile będzie mógł. Najpierw musi się upewnić,
że człowiek,
którego
urzędowo uczyni odpowiedzialnym
za wykrycie
nieprzyjacielskiej organizacji, będzie mógł składać mu regularne raporty. Choć martwiło go niezmiernie, że pani Mara tak beztrosko odsunęła na bok bezpośrednie zagrożenie, szanował ją na tyle, by przynajmniej wysłuchać jej racji, nim osądzi ją krytycznie. - Co to za sprawa, pani? Jego skupienie złagodziło ostrość Mary. - Chciałabym, żebyś dowiedział się wszystkiego, czego się da, o Zgromadzeniu Magów. Po raz pierwszy odkąd objął służbę u Mary, Arakasi poczuł się zdumiony jej tupetem. Otworzył szeroko oczy i zniżył głos do szeptu: - O Wielkich? Mara skinęła głową na Sarica, gdyż sprawa dotyczyła dziedzin, którymi doradca interesował się już od jakiegoś czasu. Saric odezwał się z drugiego końca podium. - Niektóre zdarzenia z ostatnich kilku lat sprawiły, że zacząłem się zastanawiać nad motywami magów. Tradycyjnie przyjmujemy, iż działają oni dla dobra Imperium. Ale gdyby się okazało, że w gruncie rzeczy nie jest to prawda, czy nie rzuciłoby to nowego światła na wiele spraw? - Zamiast zwykłego ironicznego humoru w głosie Sarica pojawił się niepokój. A przede wszystkim, gdyby się okazało, że mądrość Zgromadzenia służy wyłącznie interesom magów? Pretekstem dla ich działań jest stabilność Imperium; ale jeśli to prawda, dlaczego mieliby się obawiać, że Acoma skruszy Anasatich w imię sprawiedliwej zemsty? - pierwszy doradca Acomy pochylił się, opierając łokcie na kolanach. - Magowie nie są głupcami. Nie wierzę, by nie zdawali sobie sprawy, że pozwalając, by władca, który morduje zdradziecko,
pozostał bezkarny, wprowadzają zamęt w państwie. Nie pomszczona śmierć jest jaskrawym zaprzeczeniem honoru. Bez rozgrywek Najwyższej Rady, które częściowo wyrównywały rachunki między rodami, każdy dom dryfuje w swoją stronę, a jego przetrwanie zależy od dobrej woli i obietnic innych rodów. Mara podsumowała jego wypowiedź: - W ciągu najbliższego roku ze dwanaście domów przestanie istnieć tylko dlatego, że zabroniono mi stanąć na polu bitwy przeciwko tym, którzy chcą nas na powrót poddać władzy seniorów wojennych. Stałam się politycznie bezsilna. Mój klan nie może wyciągnąć miecza przeciwko tradycjonalistom, którzy wykorzystują Jira jako głównego przedstawiciela. Jeśli nie mogę wypowiedzieć mu wojny, nie potrafię dotrzymać zobowiązania ochrony wobec tych domów, które zależne są od sojuszu z Acomą. - Na chwilę zamknęła oczy, jakby zbierała myśli. Arakasi przyjrzał się swej pani badawczo, w tej chwili bowiem zrozumiał coś ważnego: Mara na tyle już doszła do siebie po stracie Ayakiego, by odzyskać rozsądek. W głębi serca wiedziała, że dowód przeciwko Jiro był zbyt oczywisty, by brać go poważnie. Musiała jednak ponieść koszty swego zachowania na pogrzebie; okryła się niesławą i teraz wina czy brak winy pana Anasatiego był zupełnie nieistotny. Przyznanie, że jest on niewinny, oznaczało oficjalne przyjęcie na siebie całej odpowiedzialności za zajście. Tego nie mogła zrobić, nie tracąc zarazem honoru, gdyż wówczas powstałoby kolejne pytanie: czy wierzy, że jej wróg nie jest winien śmierci Ayakiego, czy też tylko wycofuje się i rezygnuje z pomszczenia syna? Zaś zaniechanie zemsty za morderstwo było nieodwracalnym pogwałceniem praw honoru. Choć Mara żałowała swego wybuchu i pomyłki w osądzie, teraz nic już nie mogła zrobić. Musiała postępować tak, jakby przez cały czas niezachwianie wierzyła w zdradę Anasatich. Inne zachowanie nie byłoby godne Tsuranki, oznaczałoby słabość, którą wrogowie wykorzystaliby natychmiast, by doprowadzić do jej upadku. Mara podjęła, jakby chcąc uciec od nieprzyjemnych wspomnień: - W ciągu najbliższych dwóch lat wielu spośród tych, których uważamy za sojuszników, może stracić życie lub honor, inni zaś, którzy teraz zachowują neutralność, mogą zostać zmuszeni perswazją albo politycznymi naciskami do przyłączenia się do obozu tradycjonalistów. Osłabiona Partia Cesarska będzie usiłowała zrównoważyć oba skrzydła, ale bez nas istnieje katastrofalne prawdopodobieństwo, że nowy senior wojenny przywróci Radę. I jeśli ten smutny dzień nadejdzie, człowiekiem, który przywdzieje biało-złotą szatę będzie Jiro Anasati.
Arakasi potarł pięścią policzek, myśląc gorączkowo. - Sądzisz więc, że Zgromadzenie być może miesza się w politykę dla własnych celów. To prawda, że magowie zawsze zazdrośnie strzegli swoich sekretów. Nie znam człowieka, któremu udałoby się wejść do ich miasta. Pani Maro, próba wniknięcia do tej twierdzy będzie niebezpieczna i bardzo trudna albo zgoła niemożliwa. Magowie znają zaklęcia prawdy, dzięki którym nikt niepowołany nie może przeniknąć w ich szeregi. Słyszałem opowieści... może nie jestem pierwszym mistrzem tajnych służb, który próbowałby infiltracji, ale wiem, że nikt, kto zbliża się do Wielkiego ze zdradą w sercu, nie doczeka naturalnej śmierci. Mara zacisnęła dłonie. - Musimy znaleźć jakiś sposób, by poznać ich motywy. Co więcej, musimy wymyślić metodę, by zapobiec ich wtrącaniu się albo przynajmniej uzyskać jasne określenie granic, do których dają nam zupełną swobodę. Musimy wiedzieć, ile można osiągnąć, nie powodując ich gniewu. Z czasem może znajdą się sposoby, by z nimi negocjować. Arakasi pochylił głowę z rezygnacją, ale w duchu obmyślał już obliczone na wielką skalę plany. Nigdy nie oczekiwał, że dożyje późnego wieku; rozwiązywanie zagadek, nawet niebezpiecznych, było jego jedyną przyjemnością w życiu. Ale łamigłówka, którą proponowała jego pani, najprawdopodobniej prowadziła do szybkiej śmierci. - Jak sobie życzysz, pani. Natychmiast zacznę przenosić naszych agentów na północny zachód. Od pierwszej chwili Arakasi odrzucił nadzieję na negocjacje z magami. Aby przystępować do targów, trzeba mieć siłę albo też coś, co przeciwnik pragnie uzyskać. Mara miała władzę i popularność, ale podczas cesarskich igrzysk Arakasi także widział pokaz mocy jednego tylko maga, Milambera. Tysiące żołnierzy, którymi dysponowała pani Mara wraz ze swymi przyjaciółmi i sojusznikami, były niczym wobec sił, jakimi rozporządzało Zgromadzenie. A czy ktokolwiek na świecie miał coś, czego jeden z Wielkich mógłby pożądać, a czego nie mógłby dostać, gdyby tylko chciał? Arakasi poczuł, że przeszywa go zimny dreszcz. Pomyślał o ostatniej możliwości, która mogłaby poskutkować: o szantażu. Jeśli Zgromadzenie ma jakąś tajemnicę, coś, co nie może ujrzeć światła dziennego, może wówczas skłonne byłoby pójść na pewne ustępstwa wobec Mary, by zapewnić sobie jej milczenie... Ale ten pomysł wydawał się zupełnym szaleństwem. Wielcy stali ponad wszelkim prawem. O wiele bardziej prawdopodobne było, że nawet jeśli szczęście dopisze Arakasiemu i uda mu się odkryć jakiś sekret, magowie po prostu zapewnią sobie wieczne milczenie Mary, skazując ją na okropną śmierć.
Wyczuł, że Saric, Lujan i Keyoke też to rozumieli, gdyż nie odrywali wzroku od jego twarzy, gdy wstał i ukłonił się na pożegnanie. Tym razem Mara ważyła się na zbyt wiele i wszyscy obawiali się, co z tego może wyniknąć. Arakasi wyszedł z sali, przeniknięty chłodem do szpiku kości. Nic w jego zachowaniu nie wskazywało na to, że przeklinał okrutny los. Musi odłożyć na bok śledzenie wroga, który, jak ostrzegał go instynkt, może być największym jak do tej pory zagrożeniem dla pani Mary; nie wolno mu nawet podjąć środków zapobiegawczych. Całe gałęzie jego ogromnej sieci pozostaną bezczynne, dopóki nie poradzi sobie z wyzwaniem, jakiego do tej pory żaden jeszcze człowiek nie podejmował. Zagadka czekała na niego za bezimienną wodą znaną jedynie pod nazwą jeziora, które otaczało wyspę z Miastem Magów.
Rozdział piąty
Machinacje Dwa lata minęły bez żadnych nowych prób zamachu na panią Acomę i choć wszyscy nadal zachowywali ostrożność, poczucie bezpośredniego zagrożenia zmalało. Niekorzystne operacje handlowe i tarcia między stronnictwami politycznymi wywołały napięcia, które znacznie nadwerężyły zasoby domu Acoma. Tym cenniejszy wydawał się spokój, jaki panował w sypialni wypełnionej bladym światłem przedświtu. O tej porze w całym domu jedynie patrole czuwały bezsennie, a posłańcy przynoszący codziennie nowiny jeszcze nie przybyli. Nad jeziorem rozległ się głos ptaka. Hokanu zacisnął ramiona wokół swej ukochanej. Jego dłonie dotknęły gładkiej jak kość słoniowa skóry na jej brzuchu i zatrzymały się, zaalarmowane jego zaokrągleniem. Nagle zrozumiał, dlaczego ostatnio tak często zamykała się przed południem w sypialni i nie chciała się widzieć z nim ani nawet z żadnym ze swych najbardziej zaufanych doradców. Poczuł przypływ ekstatyczej radości. Uśmiechnął się i wtulił twarz we włosy żony. - Położne powiedziały ci już, czy nowy dziedzic Acomy to chłopiec, czy dziewczynka? Mara obróciła się w jego ramionach i szeroko otwarła zdumione oczy. - Nie mówiłam ci, że jestem w ciąży! Która ze służebnych mnie zdradziła? W odpowiedzi Hokanu jedynie uśmiechnął się szerzej. Mara sięgnęła ręką do jego ramion, nadal oplecionych wokół jej brzucha, i stwierdziła:
- Rozumiem. Wszystkie moje pokojówki były lojalne. To ja sama nie potrafię utrzymać przed tobą sekretu, mężu. Nie była to prawda; choć łączyło ich głebokie zrozumienie, w duszy Mary istniały zakamarki, do których nawet Hokanu nie potrafił dotrzeć. Od czasu śmierci pierworodnego wyczuwał w niej cień, który pozostawiła rozpacz. Choć ciepło i radość bijące z niej, gdy przytuliła twarz do ciała męża i oficjalnie wyszeptała mu do ucha, że wkrótce zostanie ojcem, były prawdziwe, Hokanu czuł, że coś ją gnębi. Mara martwiła się czymś i tym razem nie miało to związku ze śmiercią Ayakiego ani z interwencją Zgromadzenia w jej próbę zemsty na Jiro. Nie była to jednak odpowiednia chwila, by dopytywać się ojej sprawy. - Kocham cię, pani - wymruczał. - I mam zamiar rozpieszczać cię bezwstydnie aż do chwili, gdy urodzisz nasze dziecko, więc lepiej zacznij się do tego przyzwyczajać. - Obrócił ją w ramionach i pocałował. - A potem może się okazać, że to zbyt przyjemny nawyk, by go przerywać. Mara wtuliła się w niego, przesuwając palcami po jego piersi. - Ukochany, jesteś najlepszym mężem w całym Imperium. O wiele lepszym, niż na to zasługuję. Hokanu nie uważał, by tak było, ale nic nie powiedział. Wiedział, że Mara kocha go głęboko i daje mu tyle satysfakcji i troski, ile tylko potrafi dać kobieta; a jednak często ogarniało go wrażenie, że z jej strony brakuje w tym uczuciu czegoś, czego nie potrafił nazwać. Zastanawiał się nad tym wielokrotnie, aż do zupełnego wyczerpania. Mara nigdy go nie okłamywała, ani nie skąpiła uczuć. Mimo to zdarzały się chwile, gdy odbiegała myślami gdzieś daleko, do jakiegoś miejsca, do którego on nie miał dostępu. Potrzebowała czegoś jeszcze, a instynkt ostrzegał go, że nie może jej tego dać. Hokanu był pragmatykiem i nie usiłował domagać się od niej niemożliwego. Budował na latach wspólnie spędzonych w zadowoleniu i spokoju, które były trwałe i solidne jak skała. I Mara była z nim szczęśliwa aż do dnia, gdy zatruta strzałka trafiła w konia, na którym siedział jej syn. Poruszyła się obok niego, wpatrując się w rozkwitły ogród, widoczny za odsuniętą przesłoną. Wiał lekki wietrzyk i jej ulubione kwiaty kekali wyglądały, jakby kiwały głowami. Ich ciężki zapach niósł się po sypialni. Z oddali słychać było podniesiony głos piekarza, który wymyślał leniwemu niewolnikowi, i odgłosy barki cumującej przy doku, dziwnie wzmocnione przez nieruchomą wodę i mglistą ciszę poranka. Hokanu pogładził palce Mary. Nie od razu zareagowała na pieszczotę, przypuszczał więc, że odbiegła myślami od zwykłych spraw
- Czy znowu myślisz o Zgromadzeniu? - zapytał, wiedząc, że tak nie jest, ale miał nadzieję, że w ten sposób przełamie mur, którym się odgrodziła i skłoni ją do wyznania, co naprawdę ją zaprząta. Mara zacisnęła palce na jego dłoni. - Siostra twojego ojca ma dwóch synów. Masz także kuzyna, który ma pięcioro dzieci, w tym trzech chłopców. Hokanu skinął głową, niepewny, dokąd ten wstęp ma prowadzić, choć już zaczynał rozumieć tok jej myśli. - Gdyby coś się stało Justinowi, zanim nasze dziecko się urodzi, mój ojciec mógłby wybierać nowego dziedzica Shinzawai spomiędzy kilku kuzynów i krewnych - dokończył za nią refleksyjnie. - Ale nie powinnaś się o to martwić, kochanie; mam zamiar pozostać przy życiu i dbać o twoje bepieczeństwo. Mara zmarszczyła czoło. Coś ją gryzło bardziej, niż Hokanu przypuszczał. - Nie. Rozmawialiśmy już o tym. Nie chcę łączyć rodu Acoma z rodem Shinzawai. Hokanu przyciągnął ją bliżej, uświadamiając sobie nagle, co kryło się za jej napięciem. - Boisz się o przetrwanie rodu. Rozumiem to. Dopóki nasze dziecko nie przyjdzie na świat, jesteś ostatnią z Acomów. Skinęła głową. Za jej napięciem ukrywał się głęboki lęk, z którym zmagała się przez ostatnie dwa lata. Hokanu nie mógł jej za to winić, wiedząc, przez co przeszła, by zapewnić ciągłość rodu swych przodków. - W przeciwieństwie do twojego ojca nie mam już żadnych krewnych i nie mam też innego wyjścia. - Szybko wzięła głęboki oddech i desperacko doszła do sedna sprawy. - Chcę, żeby Justin został zaprzysiężony na natami Acomów. - Mara! - zawołał zaskoczony Hokanu. - Co się stało, to się stało! Chłopiec ma prawie pięć lat i przysiągł już wierność na natami Shinzawai! Mara zacięła usta. Od smutku i porannych mdłości jej oczy wydawały się zbyt duże, a kości policzkowe zbyt wystające. - Zwolnij go z przysięgi. W jej głosie brzmiała desperacja i nieugięta twardość, jakie dotychczas pojawiały się jedynie wobec wrogów; a, na bogów, Hokanu nie był przecież jej wrogiem. Opanował pierwszy szok, wyciągnął ramiona i znów przytulił ją do siebie. Drżała, choć jej ciało było ciepłe. Pohamował uczucia i zastanowił się nad jej położeniem. Próbował przeniknąć jej racje, zrozumieć ją, żeby móc z nią rozmawiać; gdyż zdawał sobie sprawę, że ze względu na
swego ojca nikomu nie oddałby przysługi, zmieniając przynależność rodową Justina - a już najmniej samemu chłopcu. Teraz jednak Justin był już na tyle duży, że zaczynał rozumieć znaczenie nazwiska, które nosił. Śmierć starszego brata była dla niego dostatecznie silnym ciosem. Zmiana nazwiska oznaczałaby dodatkowe obciążenie; Justin stałby się pionkiem w rozgrywkach politycznych. Hokanu głęboko kochał Marę, ale rozumiał także, że ciężar zagrożenia, jakim był Jiro, jest zbyt wielki, by składać go na barki niewinnego dziecka. Ale Mara także posiadała dar odczytywania myśli męża. - O wiele trudniej jest zabić chłopca, który potrafi już mówić, chodzić i odróżniać obcych, niż niemowlę w kołysce. Jako dziedzic Shinzawai nasze dziecko będzie bezpieczniejsze. Dom, cały ród nie wygaśnie wraz z jedną śmiercią. Hokanu nie mógł zaprzeczyć; jego sprzeciw spowodowany był przede wszystkim tym, że kochał Justina jak własne dziecko. Poza tym jego przybrany ojciec, Kamatsu, także uwielbiał chłopca. Czy lepiej narazić na śmiertelne niebezpieczeństwo dziecko, które posmakowało już radości życia, czy też niewinne niemowlę? - Jeśli umrę - wyszeptała Mara - nic nie zostanie. Nie będzie dziecka. Nie będzie Acomy. Moi przodkowie stracą swoje miejsca w Kole Życia i nikt nie pozostanie, by podtrzymywać honor rodu w oczach bogów. - Mogła jeszcze dodać, że wszystko, czego sama dokonała, również pójdzie na marne. Hokanu wyprostował się na poduszkach, położył żonę obok siebie i przesunął ręką po jej ciemnych włosach. - Pani, zastanowię się nad tym, co powiedziałaś. Mara wyrwała się z jego objęć. Piękna, zdeterminowana i rozgniewana, usiadła i zwróciła się twarzą do niego. - Nie chcę, żebyś się zastanawiał. Masz podjąć decyzję. Zwolnij Justina z przysięgi, gdyż ród Acoma nie może trwać ani dnia dłużej bez dziedzica, który przejąłby nazwisko po mnie. W jej głosie dźwięczała nuta histerii. Hokanu wyczuł to i domyślił się, że Marę gnębi jeszcze coś, o czym dotychczas nie wspomniała i z czego on sam także zdał sobie sprawę dopiero w tej chwili. - Niepokoisz się tym, że Arakasiemu tak dużo czasu zajmuje wypełnienie zadania, które mu wyznaczyłaś - powiedział w nagłym przypływie intuicji. Cała energia nagle opuściła Marę.
- Tak. Może prosiłam go o zbyt wiele albo rozpoczęłam o wiele bardziej niebezpieczną walkę, niż mi się wydawało. - W rzadkiej chwili zwątpienia przyznała: - Byłam zbyt rozpalona i zagniewana. Prawdę mówiąc, wszystko idzie o wiele bardziej gładko, niż się obawiałam. Natarcie tradycjonalistów nie sprawiło nam aż takich kłopotów, jakie przewidywałam. Te słowa nie zwiodły Hokanu. Nie wierzył, by sytuacja polityczna ustaliła się już na dobre. Pomimo pozornego spokoju niesnaski, jakie wybuchały podczas transakcji handlowych, były oznakami kryjącego się znacznie głębiej konfliktu. Tsurańscy panowie byli podstępni; przez tysiące lat rodził się w tym kraju ideał władcy, który potrafi być subtelny i snuć pokrętne, długodystansowe intrygi, przygotowując grunt pod olśniewające zwycięstwo, osiągane po wielu latach. Było bardzo prawdopodobne, że pan Jiro chce zyskać na czasie i przygotowuje się do potężnego uderzenia. Edykt Zgromadzenia dał mu nieograniczony czas i możliwości do knucia intryg przeciwko Acomie, tak jak najbardziej lubił. Ani Mara, ani Hokanu woleli się nad tym nie rozwodzić, gdyż obydwoje obawiali się tego samego. Zapadła między nimi długa chwila milczenia, wypełniona odgłosami budzącego się domostwa. Światło wpadające przez przesłony zmieniło barwę z szarej na różowozłotą, a ptaki zaczęły śpiewać na tle pokrzykiwań oficerów nadzorujących zmianę warty. Przed śmiercią Ayakiego żołnierze nie patrolowali terenu tak blisko domu. Mara i Hokanu nigdy nie rozmawiali o tym, że dowód podrzucony przez zabójcę w rzeczywistości mógł być fałszywy i wymierzony przeciwko Anasatim. Jiro i tradycjonaliści ze starych rodów pragnęli śmierci Mary, co mogło tłumaczyć zamach. Ale możliwe, że wchodził tu w grę jakiś nieznany trzeci czynnik. Komuś zależało na zerwaniu sojuszu między Acomą a Anasatimi, którego rękojmią było życie Ayakiego. Zamach wymierzony był w Marę; gdyby zginęła zgodnie z planem, jej syn odziedziczyłby nazwisko i tytuł władcy. Hokanu, w delikatnej roli regenta, musiałby dbać o to, by zachować niezależność Acomy, tak jak życzyłaby sobie jego pani, pomimo dążenia Anasatich do przejęcia domu na mocy łączących ich z chłopcem więzów krwi. Ale jeśli to nie Jiro zawarł z Bractwem Hamoi kontrakt, który doprowadził do śmierci Ayakiego, w takim razie musiał istnieć ktoś trzeci, kto na tym korzystał. Może był to ten sam pan, którego siatka szpiegowska zagroziła bezpieczeństwu Arakasiego. - Myślę - powiedział Hokanu łagodnie, lecz stanowczo - że nie powinniśmy rozstrzygać tej sprawy, dopóki nie dotrą do nas wiadomości od Arakasiego albo od któregoś z jego agentów. Jeśli udało mu się poznać sekrety Wielkich, jego sieć poinformuje nas o tym. Na razie musimy uznać, że brak wiadomości to dobra wiadomość.
Mara skinęła głową. Była blada i wstrząsały nią zimne dreszcze. Ze względu na dolegliwości związane z ciążą wkrótce trudno jej będzie rozstrzygać jakiekolwiek istotne kwestie. Leżała bezwładnie w ramionach męża. Hokanu pstryknął palcami i przywołał służebne. Uczucie zatrzymało go przy jej boku w porze porannego złego samopoczucia. Gdy Mara chciała go odesłać do innych obowiązków, mówiąc, że na pewno ma ważniejsze sprawy do załatwienia, jej mąż tylko się uśmiechnął. *** Zegar wybił godzinę. Mara z westchnieniem odgarnęła z czoła wilgotne włosy i na chwilę przymknęła powieki, by ulżyć oczom zmęczonym od wpatrywania się w drobne literki raportów od faktorów z Sulan-Qu. Jednak ta przerwa trwała tylko kilka sekund. Do gabinetu weszła pokojówka z tacą. Mara drgnęła lekko zaskoczona, po czym z rezygnacją wzruszyła ramionami. Służąca ustawiła lekki posiłek na małym stoliku obok dużego stołu, który zarzucony był dokumentami. Gdy pani podniosła na nią wzrok, dziewczyna skłoniła się, dotykając czołem podłogi z niemal niewolniczym poddaniem. Tak jak Mara podejrzewała, ubrana była w błękitną szatę służby Shinzawai. - Pani, pan Hokanu przysłał mnie tu z posiłkiem. Mówi, że jesteś zbyt szczupła i że dziecko nie urośnie, jeśli nie znajdziesz czasu na jedzenie. Mara przyłożyła rękę do wydatnego brzucha. Sądząc po jego rozmiarach, chłopiec, którego przepowiadały jej położne, rósł zdrowo. Jeśli ona sama nie wyglądała najlepiej, to przyczyną była raczej niecierpliwość i zdenerwowanie niż dieta. Ta ciąża męczyła ją i nie mogła się już doczekać przyjścia dziecka na świat. Pragnęła wreszcie mieć dziedzica. Nie zdawała sobie nawet sprawy, do jakiego stopnia zaczęła polegać na towarzystwie Hokanu, dopóki nie pojawiło się między nimi napięcie. Jej życzenie, by przemianować Justina na dziedzica Acomy, oddaliło ich od siebie. Pragnęła jak najszybciej urodzić to dziecko, by powróciły ich dawne dobre stosunki. Ale miesiące, które dzieliły ją od rozwiązania, ciągnęły się w nieskończoność. Mara w zamyśleniu wyjrzała przez okno na kwitnące pędy akasi, które niewolnicy właśnie przycinali sekatorami przy ścianach domu. Ciężki zapach przywiódł jej na myśl gabinet w starej posiadłości Acomy i pewien dzień z przeszłości, gdy rudowłosy barbarzyński niewolnik zburzył jej tsurański system wartości. Teraz miała wrażenie, że Hokanu jest jedynym człowiekiem w całym Imperium, który podziela jej postępowe idee i marzenia. Ale ostatnio trudno im było rozmawiać, gdyż ciągle wchodziła w drogę kwestia dziedziczenia.
Służąca cicho wyszła z gabinetu. Mara bez entuzjazmu przyjrzała się tacy pełnej owoców, chleba i sera. Mimo wszystko zmusiła się, by napełnić talerz, choć jedzenie wydawało jej się zupełnie bez smaku. Nauczona doświadczeniem wiedziała, że Hokanu przyjdzie sprawdzić, ile zjadła. Jeśli zostawi posiłek nietknięty, znów będzie musiała stawić czoło badawczej czułości w jego wzroku, a na to nie miała ochoty. Raport, który zajmował jej uwagę, był o wiele poważniejszy, niż na to wyglądał. Dotyczył pożaru, jaki wydarzył się w magazynie nad rzeką. Ogień zniszczył skóry, które miały być sprzedane wiosną. W ostatnim sezonie ceny były niższe niż zazwyczaj i Jican uznał, że lepiej będzie zachować je na późniejsze dostawy dla wytwórców sandałów, zamiast sprzedawać od razu z niewielkim zyskiem. Mara zmarszczyła czoło i odruchowo odsunęła ledwo napoczęte jedzenie na bok. Choć dla nikogo nie było tajemnicą, że ze wszystkich domów w Imperium jedynie u niej niewolnikom i robotnikom polowym dostarczano sandałów, do tej pory ta sprawa znajdowała swoje echo jedynie w plotkach towarzyskich. Tradycjonaliści, władcy starych rodów, wyśmiewali się z niej, twierdząc, że w jej domu rządzą niewolnicy; pewien szczególnie nieżyczliwy kapłan Chochocana wysłał jej ostre upomnienie, ostrzegając, że zbyt łagodne traktowanie niewolników jest obrazą boską. Jeśli uczyni się ich życie zbyt łatwym, ostrzegał kapłan, nie odsłużą oni swej kary, co sprowadzi na nich niełaskę niebios. Być może powrócą w Kole Życia jako gryzonie albo inne drobne zwierzęta, by odpokutować za brak cierpienia w obecnym życiu. Oszczędzanie stóp niewolników przed okaleczeniami i otarciami z pewnością umniejsza ich nieśmiertelnego ducha. Mara uspokoiła niezadowolonego kapłana banałami i nadal dostarczała niewolnikom sandałów. Ale ten raport, z podpisem jej faktora i odciskiem pieczęci używanej do cotygodniowych sprawozdań, to co innego. Po raz pierwszy wróg użył jej niewinnej słabości, by zaszkodzić domowi Acoma. Mara była pewna, że następnym posunięciem będzie rozpuszczenie w barakach niewolników plotek, iż to ona sama zorganizowała pożar, by zaoszczędzić na kosztach dodatkowych sandałów, a źródła tych plotek nie da się wyśledzić. Posiadanie obuwia zapewniało niewolnikom służącym w jej domu nie tylko wygodę, ale także znaczący status i budziło zawiść wśród niewolników należących do innych rodów. Choć żaden niewolnik tsurański nigdy w życiu nie pomyślałby o buncie, gdyż nieposłuszeństwo wobec pani czy pana oznaczało sprzeciwienie się woli bogów, myśl, że ich roczny przydział sandałów miałby zostać zniesiony, wywołałaby niezadowolenie. Zapewne jego skutki na pierwszy rzut oka nie byłyby wyraźnie widoczne, ale zaowocowałoby ono niedbałą pracą w
polu albo niewłaściwym wykonywaniem innych zadań i jego wpływ na los Acomy byłby subtelny, lecz wyraźnie odczuwalny. Sabotaż w magazynie był podstępną, sprytną intrygą. Jeśli Mara zdecyduje się dokupić skórę, by zapobiec niedoborom, może to przyciągnąć uwagę kogoś ważniejszego niż stary fanatyk w świątyni. Jeżeli zaś pewne kręgi dostrzegą jej słaby punkt, to świątynie, dotychczas jej przyjazne, mogą nagle stać się „neutralne” w stopniu graniczącym z wrogością. Nie mogła sobie pozwolić na kłopoty z kapłanami akurat teraz, nie w chwili, gdy wrogowie cesarza i jej samej zawierali sojusze, które miały doprowadzić ją do upadku. Taca z jedzeniem stała zapomniana. Mara wzięła pióro i czysty pergamin i napisała upoważnienie dla kupca z Sulan-Qu na zakup nowych skór, które miały zostać przesłane do szewca. Potem wysłała posłańca po Jicana, któremu z kolei poleciła ostrzec służących i nadzorców przed niebezpieczeństwem plotek i powiedzieć im, że nie będzie sporów o buty dla niewolników. Nim skończyła z tą sprawą, owoce już leżały w kałużach soku, a sery zaczęły się roztapiać na talerzu w ciepłym, wilgotnym powietrzu wczesnego popołudnia. Zajęta kolejnym raportem ze sterty, dotyczącym transakcji handlowej, która miała przynieść szkody Anasatim, Mara usłyszała kroki za przegrodą. - Skończyłam już jeść - wymruczała, nie podnosząc wzroku. Przypuszczając, że sługa jak zwykle w milczeniu wyniesie resztki jej posiłku, nie odrywała myśli od dokumentów. Ale niezależnie od ilości obrabowanych karawan, ładunków tkanin, które zbłądziły w drodze na rynek i statków, które dopłynęły do niewłaściwych portów, Mara nie odczuwała satysfakcji. Wszystkie te działania nie przynosiły jej ulgi. Mocniej pochwyciła pergaminy, szukając między wierszami tekstu jakiegoś sposobu na uderzenie, które pozwoliłoby wrogowi odczuć pełnię jej nienawiści. Jakaś dłoń sięgnęła przez jej ramię, wyjęła raport z jej rąk i delikatnie rozmasowała kark, zesztywniały od długiego siedzenia w bezruchu. - Kucharze poproszą o pozwolenie na rytualne samobójstwo, gdy zobaczą, jak niewiele zjadłaś z przygotowanego przez nich posiłku, moja pani - powiedział Hokanu wprost do jej ucha, po czym pocałował ją w czubek głowy. Mara poczerwieniała z zażenowania, zawstydzona, że wzięła go za służącego, i spojrzała z żalem na nie zjedzony posiłek. - Wybacz mi. Tak byłam zajęta, że zapomniałam. - Z westchnieniem obróciła się twarzą do męża i pocałowała go. - Co to było tym razem, wilgoć w workach z thyzą? - zapytał Hokanu z porozumiewawczym mrugnięciem.
Mara potarła bolące skronie. - Nie. Skóry dla szewca. Musimy kupić nowe. Hokanu skinął głową. Jako jeden z nielicznych ludzi w Imperium nie uważał, by sandały dla niewolników były stratą pieniędzy. Mara wiedziała, jakie ma szczęście, że trafiła na takiego męża, toteż objęła go mocniej i heroicznie sięgnęła do tacy z posiłkiem. Hokanu stanowczo pochwycił jej przegub. - To jedzenie jest już niedobre. Każemy służbie przynieść nową tacę. Zostanę tu i zjem z tobą. Ostatnio spędzamy razem zbyt mało czasu. Przeszedł dokoła jej poduszki, poruszając się jak zawsze z gracją wojownika. Jego ruchy były piękne, choć Mara wiedziała, że zawdzięczają swój urok treningowi w śmiercionośnych sztukach. Hokanu miał na sobie luźną jedwabną szatę, przewiązaną pasem z muszli, z klamrą wysadzaną lapis lazuli. Włosy miał wilgotne, co oznaczało, że przyszedł tu prosto z kąpieli, którą zwykle brał po ćwiczeniach z oficerami. - Może nie czujesz głodu, ale ja mógłbym zjeść halrutha. Lujan i Kemutali postanowili sprawdzić, czy jestem bardzo zadowolony z ojcostwa. Mara odpowiedziała bladym uśmiechem. - Mam nadzieję, że obaj w tej chwili liżą siniaki? - Ja też to robiłem jeszcze kilka minut temu - odrzekł Hokanu żałośnie. - I jesteś zadowolony z siebie? - nie ustępowała Mara. - Bogowie, nie - zaśmiał się Hokanu. - Na pewno nie w tym domu. Justin zaatakował mnie dwa razy, gdy szedłem do kąpieli, a później jeszcze raz. - Nie chcąc mówić o synu, który stał się kością niezgody między nimi, pośpiesznie zapytał, z jakiego powodu jego żona tak głęboko marszczy brwi. - Chyba że ty też chcesz sprawdzić stopień mojego zadowolenia - dodał. Mara roześmiała się ze zdumieniem. - Nie. Wiem, jak lekko sypiasz, kochanie. Będę wiedziała, że jesteś zadowolony z siebie, gdy nadejdzie noc, którą prześpisz bez przewracania się z boku na bok, zrywania się i rzucania poduszkami, gdy usłyszysz najmniejszy hałas. Hokanu był szczęśliwy, że choć na chwilę zdołał ją rozweselić. Zaklaskał w dłonie na sługę, by zabrał tacę z nieświeżym jedzeniem i posłał do kuchni po nową. Gdy już wydał rozporządzenia, wrócił do Mary, która znów wpatrywała się przed siebie nieprzytomnie. Dłonie zacisnęła nerwowo na kolanach, splatając palce w charakterystyczny sposób, jak zawsze, gdy rozmyślała o zadaniu, które postawiła przed swym mistrzem tajnych służb. Podejrzenia Hokanu potwierdziły się, gdy Mara powiedziała:
- Ciekawa jestem, jak daleko Arakasi dotarł w swych usiłowaniach, by przedostać się do Miasta Magów. - Porozmawiamy o tym dopiero, gdy coś zjesz - odrzekł Hokanu kpiąco. - Jeśli nadal będziesz się głodzić, nic z ciebie nie zostanie oprócz ogromnego brzucha. - W którym znajduje się twój syn i przyszły dziedzic! - odparowała Mara równie lekkim tonem. Dotknęła jednak drażliwego tematu, co oznaczało, że zwykła bystrość umysłu musiała ją na chwilę opuścić. Hokanu puścił tę aluzję mimo uszu. Chciał, by Mara mogła w spokoju delektować się lekkim pieczywem, mięsem i owocami, po które posłał. Doszedł do wniosku, że poczynania Arakasiego prawdopodobnie są bezpieczniejszym tematem rozmowy. Arakasi zaś siedział w tej chwili w hałaśliwej oberży przy szlaku handlowym, przecinającym północną prowincję Neshka. Ubrany był w pasiastą szatę wolnego przewodnika karawan, przesiąkniętą zapachem nidr, wyglądał, jakby prawe oko przesłaniało mu bielmo. Lewe mrużył, by zachować ostrość widzenia oraz ukryć łzawienie wywołane palącym smakiem warzonych z rosnących w tundrze bulw trunków, z których słynęli ludzie Thun. Zamoczył język w piekielnym napoju i podał butelkę dowódcy karawany, którego przez ostatnich kilka godzin usiłował upić. Dowódca karawany miał głowę mocną jak najtwardsza skała. Był to łysy, masywny i umięśniony mężczyzna, obdarzony grzmiącym śmiechem oraz, niestety, upodobaniem do klepania swego towarzysza po plecach; Arakasi pomyślał, że prawdopodobnie właśnie dlatego ławy po obu jego stronach pozostawały puste. Mistrz tajnych służb Acomy miał już posiniaczoną klatkę piersiową od uderzeń o krawędź stołu, o którą obijał się za każdym razem, gdy dłoń towarzysza z rozmachem trafiała w jego ramię. Zbyt późno doszedł do wniosku, że mógł sobie wybrać lepsze źródło informacji. Ale inni przywódcy karawan trzymali się w grupach, a jemu potrzebny był ktoś, kto siedział osobno. Miał zbyt mało czasu, by wśliznąć się do grupy, w której wszyscy dobrze się znali, i próbować odciągnąć pojedynczego człowieka na bok. Arakasiemu nie brakowało cierpliwości; niejednokrotnie poświęcał całe miesiące na zyskanie czyjegoś zaufania, by zdobyć wiadomości, których Mara potrzebowała. Ale tutaj, w tej odludnej oberży na północy, człowiek siedzący w towarzystwie bliskich przyjaciół zbyt łatwo mógłby zapamiętać obcego, który wypytywał o to, co miejscowy przewodnik powinien wiedzieć. - Uff - czknął ogromny dowódca karawany, stanowczo zbyt głośno jak na gust Arakasiego. - Nie mam pojęcia, po co człowiek pije takie siuśki z własnego wyboru. – Uniósł
butelkę w dłoni podobnej do bochna i zerknął podejrzliwie na zawartość. - Smakuje jak trucizna, aż wykrzywia język. - Kolejny wielki haust zakończył tę diatrybę. Arakasi w porę zauważył, że nadchodzi kolejny moment poufałości i ledwie zdążył na czas pochwycić palcami krawędź stołu. Uderzenie dosięgło go między łopatki. Drewniany stół zatrząsł się i tanie gliniane naczynia zadźwięczały. - Hej! - zawołał stojący za barem właściciel tawerny. - Żadnej rozróby! Dowódca karawany beknął. - To głupiec - wyznał szeptem w alkoholowym natchnieniu. - Gdybyśmy mieli ochotę rozrabiać, moglibyśmy powybijać stołami dziury w ścianach i zwalić ten śmierdzący sufit. Niewielka strata. Na belkach i tak siedzą pająki, a w siennikach są pluskwy. Arakasi spojrzał na ciężkie deski, z których zbity był stół, i zgodził się, że konstrukcja nadaje się na taran. - Jest tak ciężki, że można by nim rozwalić bramy Miasta Magów – mruknął sugestywnie. - Ha! - Potężny mężczyzna uderzył butelką w stół, aż deski zadygotały. - Tylko głupiec mógłby tego próbować. Słyszałeś o tym chłopcu, który w zeszłym miesiącu ukrył się na wozie? Słudzy magów przeszukali cały ładunek i nie znaleźli go. Ale kiedy wóz wtaczał się przez bramy przy moście, ze sklepienia wystrzeliła smuga światła i opaliła cały wierzch beli wełny, w której siedział ten dzieciak. - Mężczyzna roześmiał się i uderzył pięścią w stół. Naczynia znów podskoczyły. - Mówię ci, siedem piekieł! Wszyscy słudzy magów ganiali dookoła, wrzeszcząc, jakby ich obdzierano ze skóry. A zaraz potem ten chłopak zaczął się drzeć tak głośno, że usłyszeli go chyba aż w Dustari. Wyskoczył z powrotem na drogę i do lasu, jakby mu się tyłek zajął ogniem. Znaleźli go później. Ukrywał się w szopie na żużel. Na całym ciele nie miał ani śladu, ale jeszcze przez wiele dni nie przestawał krzyczeć. - Dowódca karawany przyłożył palec do skroni i mrugnął porozumiewawczo. - Rozumiesz, uszkodzili mu rozum. Zdawało mu się, że pożerają go demony ognia czy coś takiego. Gdy Arakasi przetrawiał tę informację, dowódca karawany pociągnął kolejny łyk z butelki, wytarł usta włochatym przedramieniem i zerknął z ukosa na mistrza tajnych służb. Zniżając głos, dodał złowróżbnym tonem: - Nawet nie myśl o tym, żeby przekroczyć bramy Miasta Magów. Jeśli ktoś narazi się Zgromadzeniu, wszyscy stracimy pracę. Nie mam najmniejszej ochoty kończyć życia jak niewolnik. - Ale ten chłopak, który próbował się tam zakraść, nie stracił wolności - zauważył Arakasi.
- Równie dobrze mogło się tak stać - odrzekł dowódca ponuro, pociągając następny łyk. - Mogło się tak stać. Teraz nie może spać, bo dręczą go koszmary, i wygląda, jakby już był na tamtym świecie. Nadal ma źle w głowie. – Ściszył strachliwie głos i dodał: Słyszałem, że magowie mają sposoby, by poznać myśli tych, którzy próbują dostać się na wyspę. Pozwolili mu przeżyć, bo to był tylko głupi dzieciak. Ale słyszałem historie, które kończyły się gorzej – wyciągnął rękę z kciukiem odgiętym w dół, zniżając głos do szeptu. Można się znaleźć na dnie jeziora. Całe dno jest pokryte ciałami. Woda jest taka zimna, że trupy się nie rozkładają i nie wypływają na wierzch. Po prostu tam zostają. – Skinął głową dla podkreślenia wagi swych słów i zakończył już nomalnym tonem: - Wszyscy wiedzą, że magowie nie lubią, żeby się mieszać w ich sprawy. - Wypijmy za ich spokój. - Arakasi pochwycił butelkę i pociągnął łyk w niezwykłym dla siebie przypływie rozgoryczenia. Zadanie, które wyznaczyła mu Mara, okazało się niemożliwe do wypełnienia. Karawany docierały jedynie do bram na moście. Tam dowódcy przekazywali je służbie z miasta i wszystkie ładunki były dokładnie przeszukiwane, zanim pozwolono wozom wjechać dalej. Most nie sięgał przez całą szerokość jeziora, lecz kończył się położoną na wodzie platformą, gdzie przeznaczone dla miasta dostawy przeładowywano na łodzie i sprawdzano po raz drugi. Stamtąd flisacy odpychali je żerdziami przez wodę do Miasta Magów. Potężny dowódca karawany był już trzecim człowiekiem, który opowiadał Arakasiemu o losie intruzów; nikomu nie udało się wedrzeć podstępem do Miasta Magów, a wszyscy, którzy tego próbowali, zostawali przeniesieni za pomocą magicznych sił na dno jeziora, gdzie czekał ich wieczny spoczynek, albo tracili rozum. Sytuacja nie napawała optymizmem. Arakasi pociągnął jeszcze jeden łyk z butelki, by się wzmocnić, zostawił resztę trunku owłosionemu dowódcy karawany i niepostrzeżenie wymknął się na zewnątrz. W śmierdzącym mroku wychodka obok oberży przyjrzał się uważnie nierównym deskom ściany, na których przejeżdżające tędy karawany wyskrobały lub wypisały najrozmaitsze inicjały, pogardliwe komentarze na temat jakości serwowanego tu piwa oraz imiona najpopularniejszych dam lekkich obyczajów pozostawionych w burdelach na wschodzie. Pomiędzy nimi znajdował się znak, którego szukał, namalowany białą kredą: zwykły rysunek z kilku kresek, przedstawiający stojącego człowieka. Przy jego kolanach znajdowała się dodatkowa linia, jakby artysta w pośpiechu zahaczył kredą o ścianę. Ale na ten widok Arakasi przymknął oczy i westchnął z ulgą.
Jego agent, posłaniec węglarza, był tutaj i przekazywał mu dobre wiadomości. Ogniwo sieci, które poprzednio mieściło się w feralnym składzie kupca tekstylnego, od dwóch i pół roku nie działało. Teraz farbiarzowi z drugiej strony ulicy udało się wypromować swego najstarszego czeladnika. Syn kupca, który ubiegał się o zwolnione miejsce, będzie szpiegiem Acomy. Arakasi wreszcie mógł zacząć odbudowę swej sieci. Od czasu tamtej katastrofy skład prowadził wyłącznie działalność handlową. Właściciel przyjął swoją degradację ze szpiega na zwykłego pośrednika handlowego z rezygnacją i kamienną twarzą. Obydwaj z Arakasim chcieli jak najszybciej pozbyć się niektórych służących i robotników, którzy pracowali w składzie, ale nie można było tego zrobić w zbyt wielkim pośpiechu; ci ludzie byli cenni, niektórych można było użyć jako agentów w innych, odległych miejscach, ale nie było z nich żadnego pożytku, dopóki skład znajdował się pod obserwacją wroga. A sądząc po sprawności działania sieci, która niemal go pochwyciła, Arakasi nie odważył się zakładać, że tak nie jest. Należało pracować powoli i żmudnie, z innej strony. Agent u farbiarza sprawdzi, czy ktoś nadal obserwuje magazyn i dostarczy mu cennych informacji. Uświadomił sobie nagle, że spędził zbyt wiele czasu w toalecie. Umył się, jak należało tego oczekiwać, i wyszedł przez skrzypiące drewniane drzwi. Naraz przyszło mu do głowy, że zwolnienie się miejsca u farbiarza mogło nie być tylko zwykłym szczęśliwym przypadkiem. Gdyby on był na miejscu swego sprytnego wroga, na pewno próbowałby umieścić tam swojego agenta. W końcu nie było lepszego sposobu, by obserwować skład, bo włóczędzy i żebracy na rogach ulic zwykle wzbudzali większe podejrzenia. Arakasiego zmroziła zimna pewność, gdyż wierzył niezachwianie, że jego wróg jest równie przebiegły, jak on sam. Zaklął i obrócił się na pięcie. Mrucząc pod nosem, jakby czegoś zapomniał, przepchnął się obok młodego poganiacza bydła, który przechodził właśnie przez podwórze, kierując się w stronę ustępu, i zatrzasnął za sobą drzwi. - No jest, bogom niech będą dzięki - wymruczał, jakby gubienie ważnych rzeczy w śmierdzących publicznych wychodkach nie było niczym nadzwyczajnym. Jedną ręką oderwał od mankietu guzik z masy perłowej, a drugą starł głowę narysowanej kredą postaci i paznokciem wyskrobał obok obsceniczny symbol. Wybiegł na zewnątrz. Na widok wściekłego chłopaka przepraszającym gestem wzruszył ramionami i pokazał mu guzik. - Talizman na szczęście od mojej ukochanej. Zabiłaby mnie, gdybym to zgubił. Chłopak uśmiechnął się ze zrozumieniem i wbiegł do środka; sądząc po jego wyglądzie, ilość wypitego w oberży piwa nie posłużyła mu. Arakasi zaczekał, aż drzwi się zatrzasną, po czym wsunął się do lasu na skraju drogi. Przy odrobinie szczęścia chłopak od
węglarza będzie tędy przechodził jeszcze przed upływem tygodnia. Zobaczy zmieniony rysunek i nieprzyzwoity symbol, który oznacza, że należy zaniechać wprowadzania agenta na miejsce czeladnika farbiarskiego. Poruszając się bezgłośnie między iglastymi drzewami, pod niebem dziwnie szarym jak na tę porę roku, Arakasi pomyślał, że należy obserwować chłopca, który w końcu zajmie wolne stanowisko; jeśli będzie on niewinny, nie wyniknie z tego żadna szkoda, ale jeśli, jak podpowiadała intuicja, okaże się podwójnym agentem, może go doprowadzić do swego pana... *** Po jakimś czasie Arakasi leżał na brzuchu w krzakach, z których kapały krople wody, i drżał z zimna, nie przyzwyczajony do klimatu północnych terenów. Lekki deszcz i wiatr wiejący od strony jeziora zmówiły się, by utrudnić mu życie. Mimo to przy kilku różnych okazjach spędzał tu całe godziny. Z tego miejsca w lesie, na wcinającym się w jezioro półwyspie, widział bramę na moście i łódź przybijającą do miejsca, gdzie słudzy lojalni jedynie wobec magów ładowali towary przybyłe z głębi lądu na małe, jednoosobowe łódeczki i spławiali je do miasta. Dawno już stwierdził, że próba ukrycia się w wozach z towarami skazana jest na niepowodzenie. Opowieść dowódcy karawany potwierdziła jedynie jego przypuszczenie, że wwożone towary były przeszukiwane za pomocą magii. Teraz chciał jeszcze sprawdzić, czy istnieje jakiś sposób na zakradnięcie się do miasta tak, by uniknąć wszystkowidzącego sklepienia bramy nad mostem. Wyspa była zbyt oddalona od brzegu jeziora, by dało się do niej dopłynąć. Z kryjówki Arakasiego budynki wyglądały jak jednolita masa zakończona ostrymi wieżami. Jedna z nich była tak wysoka, że zdawała się przebijać chmury. Przez lornetkę okrętową, którą kupił w sklepie na wybrzeżu, dostrzegał domy otoczone wysokimi murami i kręte, łukowate wiadukty przecinające przestrzeń między domami. Na brzegu jeziora tłoczyły się budynki o kamiennych frontonach, z oknami o niezwykłym kształcie i drzwiami o dziwnie wygiętych łukach. Nie było zewnętrznych murów ani, o ile mógł dostrzec, także żadnych straży. To nie wykluczało systemów obronnych opartych na czarach; ale najwyraźniej nie było innego sposobu, by się dostać do miasta, niż przepłynąć tam łódką, a potem zakraść się przez jakiś mur ogrodowy albo poszukać przesmyku między domami. Arakasi westchnął. To była robota dla złodzieja, a poza tym musiałby zdobyć łódkę w okolicy, gdzie nie było żadnych osad rybackich. Trzeba byłoby przemycić łódź na wozie, co nie było łatwym zadaniem, gdyż wszyscy w karawanach dobrze się znali między sobą. Potrzebny byłby także człowiek wprawiony w zakradaniu się, a niewielu takich pracowało w uczciwych zawodach. Nie istniało szybkie ani łatwe rozwiązanie żadnego z tych problemów.
Mara będzie musiała długo czekać na informacje, które, prawdę mówiąc, mogły się okazać zupełnie niemożliwe do zdobycia. Zawsze praktyczny Arakasi wstał z wilgotnego zagłębienia i wszedł w głąb lasu. Roztarł kurcz mięśni karku, strząsnął wilgoć z odzieży i wrócił do zajazdu. Szedł jak zwykle pogrążony w myślach. Ten zwyczaj często przynosił mu niespodziewane przypływy natchnienia. Nie skupiał się bezustannie na najbardziej palącym problemie, lecz zamiast tego myślał o jakimś innym, takim, który na pierwszy rzut oka nie wydawał się ważny, lecz coraz częściej zaczynał go zaprzątać. Choć starał się, jak mógł, nie udawało mu się umieścić nowych agentów w domu Anasatich. Tylko jeden z tych, którzy dawniej pracowali dla Acomy, pozostawał nadal czynny, a był to stary człowiek, niegdyś zaufany ojca Jiro, którego młody władca nie polubił. Sługę tego odesłano na mało istotne stanowisko i wiadomości, które do niego docierały, były niewiele więcej warte od zwykłych plotek ulicznych. Arakasi po raz pierwszy zastanowił się, czy jego kolejne niepowodzenia, by zastąpić tego agenta kimś innym, mogły nie być jedynie zbiegiem okoliczności. Na pozór wszystko wyglądało niewinnie. Każdą z siedmiu prób udaremniło coś, co sprawiało wrażenie zwykłego pecha lub wyboru niewłaściwej chwili: Jiro w złym nastroju, pośrednik zbyt poirytowany, by wyrządzić przysługę staremu przyjacielowi, a ostatnio była to niedyspozycja żołądka, przez którą zaufany sługa nie mógł udzielić rekomendacji nowemu przybyszowi. Arakasi zatrzymał się jak rażony piorunem, nie zwracając uwagi na deszcz, który właśnie przybrał na sile. Nie czuł zimna ani wilgoci kroplami wkradającej się za jego kołnierz, lecz zadrżał w nagłym olśnieniu. Był głupcem, że wcześniej na to nie wpadł. Taki łańcuch pozornie nie powiązanych ze sobą zdarzeń nie mógł być przypadkowy. A jeśli przez cały czas jego usiłowania, by wprowadzić agenta do domu Anasatich, były zbijane przez kogoś sprytniejszego od niego? Przeniknięty chłodem do szpiku kości, Arakasi ruszył przed siebie. Od dawna podziwiał pierwszego doradcę wroga, Chumakę, którego talent do polityki służył Anasatim jeszcze za czasów ojca Jira. Teraz mistrz tajnych służb Acomy zastanawiał się, czy to właśnie był jego ukryty przeciwnik, czy przez cały czas walczył z bystrym umysłem Chumaki. Ta myśl nieodzownie pociągała za sobą następną: czy to możliwe, by w wydarzeniu w składzie tkanin brali udział ludzie Anasatich? Elegancja tego rozwiązania przemawiała do mistrza tajnych służb Mary. Istnienie jednego utalentowanego wroga było bardziej prawdopodobne niż istnienie dwóch przeciwników o równej inteligencji.
Głęboko poruszony Arakasi przyśpieszył kroku. Musiał się wysuszyć i ogrzać oraz znaleźć wygodny kąt, gdzie mógłby spokojnie pomyśleć. Gdyż wszystkie udaremnione przedsięwzięcia wskazywały na to, że miał do czynienia z rywalem godnym jego najlepszych wysiłków. Zdenerwowała go myśl, że mogło istnieć powiązanie między takim człowiekiem a największym wrogiem Mary. Jeszcze gorsze było przypuszczenie, że rywal Arakasiego może przewyższać go talentem. Umieszczenie szpiega w Mieście Magów było zupełnie niemożliwe i ważność tego zadania bladła wobec groźby, jaką dla Mary była sieć szpiegowska doradcy Jira. Arakasi nie miał złudzeń. Zawsze chwytał w lot niuanse rozgrywki Rady. Tu chodziło o coś więcej niż tylko waśń między dwoma potężnymi domami. Mara była ważną postacią na dworze cesarza i jej upadek mógłby wywołać wojnę domową.
Rozdział szósty
Gambit Chumaka zmarszczył czoło i z rosnącą irytacją przebiegł wzrokiem arkusze notatek, które przygotował na nadchodzący dzień publicznej audiencji swego pana. Żadna z wiadomości nie była dobra. Uniósł rękę i zaczął obgryzać paznokcie. Frustracja sprawiała, że zapominał o dobrych manierach. Tak niewiele już brakowało mu do wyśledzenia mistrza tajnych służb, który niegdyś stworzył sieć Tuscai! Było do przewidzenia, że po osaczeniu magazynu z jedwabiem gałąź w Ontoset zostanie odcięta. Ale żadnego sensu nie miało to, że po prawie trzech latach gałąź w Jamar także pozostawała na pozór uśpiona. Rody, które decydowały się na trud i koszty utrzymania sieci szpiegowskich, szybko się od nich uzależniały. Było nie do pomyślenia, by jakiś władca przyzwyczajony do otrzymywania informacji tajnymi kanałami, naraz z powodu odkrycia jednego kuriera porzucił swą z trudem zdobytą przewagę. A już szczególnie trudno było w to uwierzyć w wypadku pani Mary; była śmiała lub ostrożna, zależnie od okoliczności, ale nigdy nie okazywała przesadnej strachliwości. Śmierć syna nie mogła tak radykalnie zmienić jej charakteru. Można było liczyć na to, że nadal będzie korzystała ze wszelkich dostępnych jej środków i jedno drobne niepowodzenie nie odwiedzie jej od celu. Chumaka skrzywił się lekko, gdy jego zęby zagłębiły się w miękkie ciało. Wytarł krwawiący palec w szatę i nerwowo ułożył papiery w odpowiednim porządku. Sytuacja niepokoiła go. Jiro z dnia na dzień coraz bardziej stanowczo domagał się jasnych odpowiedzi. Pierwszy doradca domu Anasatich z niechęcią przyznawał, że zaczynał popadać w desperację. Nie miał innego
wyboru, jak tylko wziąć pod uwagę coś, co wydawało się nie do pomyślenia: tym razem mógł trafić na przeciwnika, który przewyższał go inteligencją. Myśl, że ktoś w Imperium mógł przechytrzyć Chumakę, była jątrząca. Ale takiej możliwości nie można było wykluczyć. Intuicja mówiła Chumace, że organizacja nie została rozwiązana, tylko przycichła albo zwróciła swoje zainteresowania ku jakimś innym obszarom. Ale jakim? I dlaczego? Pragnienie, by się tego dowiedzieć, spędzało mu sen z powiek. Czarne kręgi i wory pod oczami nadawały jego i tak już ostrej twarzy zgnębiony wygląd. Z niespokojnych rozmyślań wyrwał go zgrzyt nasączonych olejem drewnianych ram. Słudzy odsuwali już przegrody w wielkiej sali, przygotowując ją na publiczną audiencję. Omelo ustawiał gwardię honorową przy podium, a hadonra nadzorował rozmieszczenie swych faktorów i sekretarzy. Za kilka minut zaczną się pojawiać sojusznicy i władcy szukający posłuchania u pana Anasatiego, eskortowani na miejsca wyznaczone zależnie od godności. Pan Jiro wejdzie ostatni, by wysłuchać petycji, wymienić towarzyskie plotki i wynegocjować nowe interesy. Chumaka zwinął trzymane pergaminy w rulon i wepchnął je do sakwy. Mrucząc coś pod nosem, podkradł się do podium i sprawdził, czy jego ulubione poduszki ułożone są jak należy. Lista gości była długa i ta audiencja mogła potrwać do wieczora. Chudy, z wystającymi
kośćmi
Chumaka
lubił
mieć
miękko
wyścielone
miejsce
podczas
przedłużających się posiedzeń. Uważał, że ból fizyczny rozprasza jego myśli, a teraz, wobec bystrości nieznanego przeciwnika, nie mógł sobie pozwolić na przegapienie żadnego odcienia słów, które miały tu zostać wypowiedziane. Wielka sala zapełniała się powoli. Słudzy wbiegali i wybiegali, przynosząc zimne napoje i dyrygując rozmieszczeniem niewolników z wachlarzami. Dzień był upalny, a Jiro miał zwyczaj upewniać się, że jego goście znajdują się w chłodzie i jest im wygodnie. Obsługiwał ich, by zwiększyć ich cierpliwość, oni zaś wierzyli, że rozpieszcza ich, by pozyskać ich względy. Pochlebiała im taka uwaga i często zgadzali się na większe ustępstwa wobec pana Anasatiego, niż zamierzali poczynić. Pan Jiro wkroczył do sali bez wielkiej pompy, mając przy każdym boku jedynie po dwóch wojowników, idących o pół kroku za nim. Skryba wykrzyknął jego nazwisko. Jiro ubrany był w szatę o prostym kroju, lecz uszytą z najszlachetniejszego jedwabiu. Zdecydował się dzisiaj na sposób zachowania i strój, które, choć bogate, nie były nazbyt ostentacyjne i sprawiały wrażenie stanowczości i męskości albo też młodzieńczej niewinności, zależnie od tego, którą stronę swej osobowości Jiro chciał podkreślić. Chumaka zauważył ten podwójny
efekt i pogładził się po podbródku, myśląc, że gdyby jego pan nie został wybrany przez bogów, by nosić płaszcz głowy rodu Anasatich, mógłby stać się znakomitym agentem. Przerwał te rozważania, gdy młody pan wkroczył na podwyższenie. Wojownicy otoczyli go z obu stron, on zaś zajął miejsce na poduszkach i ogłosił oficjalnie: - Posłuchanie rozpoczęte. Gdy marszałek dworu wszedł między gości, by ogłosić nazwisko pierwszego, który miał zostać wysłuchany, Jiro pochylił się w stronę Chumaki i zapytał przyciszonym tonem: - Na co dzisiaj powinienem zwrócić szczególną uwagę, pierwszy doradco? Chumaka postukał się zgiętym palcem w brodę. - Aby zniszczyć poparcie rodu Xacatecas dla pani Mary, będziemy potrzebowali sojuszników, a ściśle mówiąc, ich pieniędzy. Zwróć uwagę na propozycję pana Matawy, który chce wysyłać nasze zboże na południe w zamian za pewne koncesje. - Wyciągnął odpowiedni dokument z pliku, który rozpychał jego sakwę i szybko przebiegł wzrokiem po wierszach. - Matawa pragnąłby korzystnego mariażu dla swej córki. Może ten nieprawy siostrzeniec twego kuzyna by się nadawał? Jest młody, ale dość przystojny. Małżeństwo z dziewczyną z wysokiego rodu skierowałoby jego ambicje w odpowiednią stronę, a nam dostarczyło jeszcze jednego sojusznika. - Chumaka zniżył głos, gdyż kilka osób zbliżyło się do podium. - Krążą plotki, że ten pan Matawa handluje z Midkemijczykami z miasta LaMut. Jiro zareagował krzywym spojrzeniem. - Plotki? Czy też wiadomości jednego z twoich podsłuchiwaczy? Chumaka odchrząknął, nie chcąc wdawać się w szczegóły. - Przypominam ci, panie, że wielu członków konsorcjum kupieckiego w LaMut urodziło się w Tsuranuanni i mogliby nam dostarczyć podobnych przewag, jakimi cieszy się dom Acoma. - Dodał ochrypłym szeptem: - Mara postąpiła przewidująco, ubiegając się o koncesje u strażnika pieczęci Imperium. Na podstawie wiadomości z zewnątrz odgadła właściwy kierunek i zmonopolizowała handel towarami przychodzącymi zza Wielkiego Pęknięcia. Ale wówczas mogła się zdać tylko na instynkt, więc nie przewidziała wszystkiego. Jest ze sześć towarów, na imporcie których moglibyśmy się wzbogacić. Mara może udaremnić próby sprowadzania przez nas towarów bezpośrednio z Midkemii, ale nic nie będzie mogła poradzić na to, jeśli mieszkańcy LaMut zaczną je sprzedawać panu Matawie. Jiro uśmiechnął się. - Jak bardzo panu Matawie zależy na wyłącznej licencji na ten handel? I jak brzydka jest jego córka? Chumaka rozpromienił się.
- Jego córka podobna jest do matki, ta zaś przypomina psa, a właściwie wyjątkowo pokracznego psa. Są jeszcze dwie młodsze siostry. Obie mają krzywe zęby, ale tylko najstarsza może odziedziczyć tytuł. Ich ojciec potrzebuje pełnego skarbca, jeśli młodsze córki mają uniknąć małżeństw z nisko urodzonymi kupcami. A to oznacza, że pan Matawa rzeczywiście bardzo pragnie otrzymać tę koncesję. Delegat z nieznaczącego domu podszedł do podium i ukłonił się z szacunkiem, Jiro zakończył więc konferencję z Chumaka słowami: - Twoja rada wydaje się dobra. Uczynię z pana Matawy szczęśliwego człowieka. Zwrócił się uprzejmie do pierwszego petenta, ale naraz jakieś zamieszanie w końcu sali sprawiło, że połowa obecnych odwróciła głowy. Zażywny mężczyzna w fioletowej szacie przeciskał się obok odźwiernych. Byli to niewolnicy, którzy w strachu przed niezadowoleniem swego pana rzucili się twarzami na ziemię, kajając się za niewypełnienie powinności. Intruz nie zwrócił na nich uwagi i śmiało kroczył przez salę, ignorując zdumione protesty służących, którzy biegli za nim zaniepokojeni. Sztandary wojenne zakołysały się od powietrza poruszonego przez jego energiczny przemarsz. Wyminął bez jednego spojrzenia rzędy gości, zupełnie jakby był sam w sali, i zatrzymał się dopiero przed obliczem Jira. Zbyt przejęty, by zwracać uwagę na maniery i etykietę, wykrzyknął: - Czy możesz sobie wyobrazić, co ona zrobiła! Pierwszy delegat odsunął się na bok z zakłopotaniem; Jiro także był wytrącony z równowagi, lecz pokrył to szybkim spojrzeniem na Chumakę, który zasłaniając usta dłonią, cicho podpowiedział mu nazwisko przybysza. Zaskoczony niespodziewanym wtargnięciem gościa, Jiro powitał go swym najbardziej lodowatym tonem: - Witam, panie Dawan. Zdaje się, że jesteś... nieco poruszony. Mężczyzna wysunął naprzód głowę osadzoną na potężnym karku. Przypominał byka nidry w sezonie godowym, który usiłuje przebić się przez płot, by dostać się do krowy. Parskając z gniewu, zamachał ramionami w powietrzu. - Poruszony? Mój panie, jestem zrujnowany! W sali rozległ się szmer niezadowolenia, gdyż wszyscy panowie i delegaci musieli przeczekać to bezczelne pogwałcenie dobrych manier. Jiro uspokajająco uniósł głos. - Panie Dawan, proszę, usiądź, gdyż upał powiększa jeszcze twoje zdenerwowanie rzekł szybko, nie chcąc sprawić wrażenia, że faworyzuje przybysza i wzbudzać tym niechęci innych petentów. Na jego sygnał do rozdrażnionego mężczyzny podbiegli słudzy z zimnymi napojami. Jiro pośpiesznie zastanawiał się, czy może wyciągnąć jakąś korzyść z tej sytuacji. Dawan
Tuscobar od czasu do czasu prowadził z nim interesy i był niepewnym stronnikiem Anasatich. Dotychczas nie udało się pozyskać go jako zdeklarowanego sojusznika. Irytowało to Jira, ale nie było wielkim zmartwieniem. Dalekosiężne konsekwencje były jednak niemałe. Dom Tuscobar miał wpływy u pana Kedy, którego poparcie w każdej konfrontacji z Marą byłoby solidnym wzmocnieniem dla Anasatich. Jiro doszedł do wniosku, że ten sojusz może się okazać kluczowy w przyszłości, gdy spisek tradycjonalistów w celu przywrócenia Najwyższej Rady wreszcie się powiedzie. Ponad szemraniem niezadowolonych gości zawołał: - Niech słuchają wszyscy, którzy szukają pomocy Anasatich. Starzy przyjaciele, których dosięgły kłopoty, zawsze mogą liczyć na wsparcie mojego domu. Panie Tuscobar, co się stało? Ciężko zbudowany pan napił się zimnego soku, który podała mu służba Jira i spróbował przybrać godną pozę. - Cała moja flota wioząca wszystkie co do ziarnka zeszło roczne plony została zatopiona! Oczy Jiro rozszerzyły się ze zdumienia. - Zatopiona? Jak to? - Jakiś złośliwy urok tej wiedźmy - odrzekł Dawan. - Wiedźmy? - Jiro uniósł brwi. Dawan odstawił sok i sięgnął z kolei po wino podane mu przez krążącego w pobliżu sługę. Pociągnął głęboki łyk i wytarł usta, po czym, gdy już poczuł się wzmocniony, powiedział: - Mara Acoma, któż by inny? Wszyscy wiedzą, że jako Sługa Imperium cieszy się niezwyczajnym szczęściem i łaskami bogów. Zrujnowała mnie, wysyłając fałszywe rozkazy mojemu dowódcy floty, które kazały mu płynąć z ładunkiem całorocznych plonów zboża do Dustari, zamiast na rynki zboża w Lepali! - Niemal łkając z rozpaczy, pan Dewan ciągnął: To tylko by wystarczyło, by zrobić ze mnie nędzarza. Ale tydzień temu w Jamar zerwał się niezwykle silny sztorm i wszystkie statki, co do jednego, zatonęły! Jestem zrujnowany. Złagodził swą rozpacz, pociągając kolejny potężny łyk wina. - Panie Jiro, przysięgam na swych przodków: nigdy już nie uchylę się od poparcia twoich wysiłków, by zniszczyć złe wpływy tej kobiety. Jiro oparł podbródek na dłoni i zamyślił się głęboko, po czym oznajmił: - Wdzięczny ci jestem za to, że doceniasz ryzyko, jakie niesie ze sobą łamanie tradycji przez panią Marę, lecz nawet gdybyś niczego takiego nie powiedział i tak pomógłbym
staremu przyjacielowi rodziny. - Nie zwlekając, zwrócił się do Chumaki. - Powiedz hadonrze, żeby wypisał listy kredytowe dla pana Tuscobara. - W stronę Dawana zaś dorzucił: Możesz, nie krępując się, pożyczyć tyle, ile potrzebujesz i na tak długo, jak chcesz, oddasz zaś dług na warunkach, jakie będziesz uważał za stosowne. Dawan zapomniał o winie i zesztywniał, wpatrując się w niego podejrzliwie. - Jaki procent? Jiro pomachał ręką, jakby codziennie przyznawał duże darmowe kredyty potrzebującym. - Bez procentu! Nie będę zarabiał na nieszczęściu przyjciela. Szczególnie, jeśli to nieszczęście spowodowane jest przez mojego wroga - dodał ciszej. Dawan powstał i ukłonił się głęboko. - Panie Jiro, wzywam wszystkich tu obecnych na świadków! Jesteś człowiekiem o nieskazitelnej szlachetności i hojności. Twoi przodkowie są z ciebie dumni. - Znów się skłonił, z opóźnieniem zauważając, że inni oczekujący na posłuchanie u pana Anasatiego okazali mu wiele cierpliwości. - I proszę mi wybaczyć, że zakłóciłem to szanowne zgromadzenie. Jiro podniósł się i wskazując Chumace, by także wstał, osobiście odprowadził pana Tuscobara do bocznych drzwi, gdzie na pożegnanie wymruczał przyjacielskim tonem: - Nonsens. Nie ma nic do wybaczania. Teraz idź do moich łaźni i odśwież się. Zostań na wieczorny posiłek. Jeśli chcesz, możesz nawet spędzić tu noc i wrócić do domu jutro. Zawołał niewolnika i kazał mu odprowadzić lekko zawianego pana Tuscobara do komnat gościnnych. Gdy wrócił na podium, doskonale odgrywając rolę wspaniałomyślnego władcy, Chumaka wymruczał: - To dziwne, nie sądzisz? Po co Mara miałaby wyrządzać krzywdę takiej chorągiewce na wietrze, jak Dawan? To nie ma sensu. Jiro zerknął na swego pierwszego doradcę z nie skrywanym rozbawieniem. - Ależ ona tego nie zrobiła. Ja sam wszystko zorganizowałem. To ja wysłałem fałszywe rozkazy do dowódcy floty Dawana. Chumaka skłonił się nisko, cicho się śmiejąc i powiedział ściszonym głosem: - Zdumiewasz mnie, panie. Wyrastasz na dojrzałego gracza zarówno w shah, jak i w rozgrywce Rady. Jak udało ci się zrzucić winę na Marę? Jiro był bardzo zadowolony z siebie. - Nasz hadonra rozpuszczał plotki na moje polecenie. W ten sposób Dawan i inni dowiedzieli się o obrazach i krzywdach uczynionych nam przez Acomę w ciągu ostatnich
kilku lat. Ja tylko skopiowałem jej metody i pozwoliłem, by Dwan sam wyciągnął wnioski. Wchodząc zdecydowanym krokiem na podwyższenie, dodał: - Upewniłem się też, że Dawan usłyszał, iż w tym sezonie zboże Acomy jest wysyłane na rynki w Lepali. Chumaka zarumienił się z widoczną przyjemnością. - Znakomite, mój panie. Na tyle inteligentne, że mógłby to być mój pomysł. Żałuję, że nie wpadłem na to pierwszy. Pan i pierwszy doradca znów zajęli swe miejsca, obydwaj z tą samą myślą: każdy z nich uważał, że jest szczęściarzem, mając przy boku tego drugiego, gdyż znakomicie pracowało im się razem. Gdy już Najwyższa Rada zostanie przywrócona, a sieć szpiegowska Mary zniszczona, pani Acoma będzie miała wiele powodów do zmartwienia, gdyż nawet godne pozazdroszczenia szczęście Sługi Imperium nie uratuje jej domu przed zagładą. *** Mara niespokojnie chodziła po komnacie. Już od wielu tygodni mur chłodu oddzielał ją od męża. Niechęć, z jaką Hokanu odnosił się do jej pragnienia, by Justin został zwolniony ze swej przysięgi wobec Shinzawai i stał się dziedzicem Acomy, była zrozumiała. Kochał chłopca jak własnego syna, a śmierć Ayakiego uczyniła go jeszcze bardziej opiekuńczym ojcem. Na wspomnienie tej śmierci Mara czuła gorycz, która wydawała się nie zmniejszać mimo upływu czasu. Przystanęła w swej niespokojnej wędrówce z ręką opartą na przegrodzie, za którą znajdowała się prywatna część ogrodu. Oddałaby wiele, by móc teraz spędzić choć godzinę w towarzystwie starej Nacoi i jej mądrości. Jej piastunka, przybrana matka, a potem pierwszy doradca zawsze potrafiła wejrzeć w głąb sprawy i dotrzeć do sedna każdego problemu. Nawet gdy Mara nie chciała przyjąć jej rady albo upierała się przy podejmowaniu ryzyka, z którym staruszka nie potrafiła się pogodzić, przekonywała się z czasem, że Nacoya miała rację. W sprawach serca jej wgląd był niezrównany. Mara westchnęła. To właśnie Nacoya pierwsza zauważyła rodzące się uczucie swej pani do barbarzyńskiego niewolnika, na długo przed tym, zanim Mara przyznała, że być może kocha Kevina. Rada starej kobiety niezmiernie by jej się teraz przydała. Mara usiłowała wyobrazić sobie głos Nacoi, ale tego dnia cień piastunki pozostawał gdzieś daleko. Z zamyślenia wyrwało ją kopnięcie w brzuch. Szybko pochwyciła oddech, przycisnęła dłoń do pękatej wypukłości i uśmiechnęła się z wysiłkiem. Jej nie narodzony syn miał siłę barbarzyńskiego tygrysiątka. Hokanu na pewno zmieni zdanie, gdy zobaczy pierworodnego syna. Ojcowska duma złagodzi jego uczucia, przestanie się upierać i zgodzi się na żądanie Mary, by zaprzysiąc Justina na natami Acomy. To dziecko, ciało z jego ciała, pozwoli mu
zrozumieć, że taka była wola bogów i że właściwym dziedzicem tytułu władcy Shinzawai jest syn, którego poczęli wspólnie. Mara oparła się o przegrodę, wyobrażając sobie radość, jaką przyniesie to wydarzenie. Miała już dwoje dzieci: z mężczyzną, którego nienawidziła, i z tym, którego kochała. Obydwaj synowie dali jej coś zupełnie nieoczekiwanego; to, co zaczęło się jako spełnianie nakazu honoru przy poczęciu Ayakiego, zmieniło się w radosną rzeczywistość, gdy pokochała dziedzica, któremu dała życie. To jej potomek miał odziedziczyć wielkość Acomy. Gdy trzymała dziecko w ramionach i słyszała jego radosny śmiech, honor rodu przestał jej się wydawać czymś odległym i abstrakcyjnym. Nie mogła już się doczekać chwili, gdy Hokanu także poczuje tę magię. Przyjście na świat syna powinno ich pogodzić i znów zbliżyć do siebie. Zimna rywalizacja woli zakończy się i obydwaj chłopcy, Acoma i Shinzawai, będą dorastać do wielkiej przyszłości. Choć Mara nigdy nie czuła burzącej krew namiętności do człowieka, który był jej mężem, bliskość Hokanu dawała jej wielkie oparcie. Jego zrozumienie było dla niej pociechą, jego mądrość schronieniem, inteligencja i dowcip ulgą po niebezpieczeństwach i troskach, a ciche, intuicyjne porozumienie czułością, bez której nie potrafiła żyć. Tęskniła do niego. Jego miłość stała się podporą jej szczęścia; nie zauważała jej, dopóki nie musiała obywać się bez niej. Gdyż choć Hokanu przez cały czas był blisko, coraz bardziej oddalał się duchem. Nie przypuszczała, że odczuwany z tego powodu ból będzie aż tak dotkliwy. Wciąż coś jej o tym przypominało: przypadkowy dotyk dłoni na twarzy, którego nie poczuła, budząc się; lekkie wygięcie ust w uśmiechu, które wskazywało na to, że coś go rozbawiło podczas audiencji, a którego dzisiaj nie dostrzegła. Już nie spędzali wspólnie popołudniowej godziny nad tacą z chochą, kiedy to Hokanu przeglądał raporty doradców wojskowych, a ona sprawdzała listy handlowe od faktorów z innych prowincji, które codziennie przynosił jej Jican. Ich stosunki stały się napięte i choć Hokanu nie nalegał w sprawie Justina, przeciągał ćwiczenia tak, że był zajęty w porze, którą wcześniej spędzali razem. Nie wymieniali żadnych ostrych słów, nie doszło nawet do lekkiej sprzeczki, ale niezgoda w sprawie przynależności rodowej chłopca zatruwała całe dnie. Mara pogładziła się po napiętym brzuchu z nadzieją, że ta obcość zakończy się z chwilą narodzin ich nowego syna. Oprócz Nacoi Hokanu był jedynym człowiekiem, który potrafił bezbłędnie odczytywać jej myśli. Poczuła w brzuchu kolejne kopnięcie i roześmiała się.
- Synku mój malutki - wyszeptała do dziecka. Na dźwięk jej głosu służąca poderwała się. - Pani? Mara ciężko odsunęła się od przegrody. - Nie pragnę niczego oprócz tego dziecka, a wydaje się, że ono także chciałoby się już urodzić. Służąca zastygła w napięciu. - Czy mam zawołać... Mara uniosła dłoń. - Nie, jest jeszcze czas. Położna i uzdrowiciel twierdzą, że co najmniej miesiąc. Zmarszczyła brwi. - Ale zastanawiam się, czy to dziecko nie urodzi się wcześniej. Do wewnętrznych drzwi rozległo się ciche stukanie. Mara obciągnęła szatę na obrzmiałym ciele i skinęła na służącą, pozwalając jej odsłonić wejście. Zza portalu skłonił się Jican. - Pani, jest tu kupiec, który chciałby pokazać towary. Musiało to być coś niezwykłego, inaczej bowiem Jican sam zająłby się tym. Od tak dawna zarządzał ogromnym majątkiem Mary, że umiał przewidzieć niemal wszystkie jej decyzje, nawet takie, z którymi się nie zgadzał. Zaciekawiona, co to takiego, zapytała: - Czego sobie życzysz? Jican, jak zawsze onieśmielony w niecodziennych sytuacjach, odrzekł ostrożnie: - Pani, myślę, że powinnaś zobaczyć towary tego kupca. Marę ucieszyło to urozmaicenie kolejnego popołudnia spędzanego bez Hokanu. Zaklaskała na pokojówkę i kazała sobie przynieść szatę bardziej stosowną na powitanie obcego. Gdy już miała na sobie suknię z długimi rękawami i przedłużonym stanem, uszytą z lśniącego jedwabiu, gestem nakazała hadonrze prowadzić. Kupiec czekał w cienistej sali kolumnowej, umieszczonej w tym samym skrzydle, gdzie znajdowały się pomieszczenia skrybów. Zauważyła niepewność w szybkim kroku Jicana i zapytała: - Czy towary tego kupca są aż tak niezwykłe? - Możliwe. - Mały hadonra zerknął płochliwie w bok. - Myślę, pani, że twój osąd jest konieczny, by właściwie ocenić dobra tego człowieka. W ciągu lat wiernej służby Jicana Mara nauczyła się słuchać jego intuicji. Zauważyła, że nie zaczął jej natychmiast opisywać owych towarów, toteż pytała dalej: - I co jeszcze?
- Ja... - zająknął się Jican. Jego niepewność przeszła w wahanie. Skinął głową w przepraszającym ukłonie i wyrzucił z siebie: - Pani, nie jestem pewien, jak powinienem potraktować tego człowieka. Mara znała febliki hadonry i wiedziała, że dalsze pytania mogą tylko pogłębić jego zmieszanie, toteż po prostu szła dalej w wyczekującym milczeniu. Wyjaśnienie nadeszło po kolejnych kilku krokach. - Dlatego, że on jest... był Tsurańczykiem - wykrztusił Jican. Mara zastanowiła się nad tym szczegółem. - Z LaMut? Władcą LaMut był brat Hokanu i większość delegacji handlowych z Królestwa miała w swym składzie byłego żołnierza Tsurani, który służył jako tłumacz. Jican skinął głową, najwyraźniej czując ulgę, że nie musi już dłużej naprowadzać swej pani. - Tsurańczyk, który przyjął zwyczaje Królestwa. Teraz wyjaśnił się powód niepewności hadonry; Mara mogła naginać tradycję do swych potrzeb i zaprzysięgać bezpańskich ludzi w służbę Acomy, ale pomysł, by ktokolwiek z własnej woli pozostawał pozbawiony więzi rodowych w cudzoziemskim świecie - mimo, że jednym z tych ludzi był brat Hokanu, Kasumi - nawet jej wydawał się niezrozumiały. A skoro taki człowiek przewodniczył delegacji, negocjacje należało prowadzić delikatniej niż zazwyczaj. Długi wewnętrzny korytarz otworzył się wreszcie na wypełniony kolumnami portyk, który stanowił fronton południowej strony posiadłości. Wzdłuż niego biegła żwirowa ścieżka prowadząca do głównego wejścia i tam, w cieniu starych drzew, czekała niewielka grupa tragarzy i dziesięciu strażników. Na ten widok oczy Mary rozszerzyły się ze zdumienia. Strażników było więcej niż zwykle, ale w pierwszej chwili nie zauważyła tego, gdyż przede wszystkim rzucił jej się w oczy ich niezwykle wysoki wzrost. Po bliższym przyjrzeniu przekonała się, że wszyscy oni są Midkemijczykami. W Imperium nieczęsto ich widywano, toteż żołnierze trzymający wartę przy wejściu do domu spoglądali na nich podejrzliwie. Do uszu Mary dobiegły strzępy rozmowy prowadzonej w obcym języku. Na dźwięk znajomego akcentu napłynęły do niej wspomnienia Kevina z Zun. Zastygła wpół kroku i dopiero niecierpliwość Jicana, który zaczął nerwowo wykręcać palce, przywołała ją do obowiązków. Opanowała się natychmiast i pośpieszyła przez skrzydło dla służby do sali, w której czekał kupiec. Zgodnie z etykietą mężczyzna siedział obok niskiego podium, z którego Mara prowadziła negocjacje z obcymi. Przy jego boku leżały poukładane toboły i pudełka z
próbkami. Dłonie splótł na kolanach. Ubrany był w szaty z pięknego, błyszczącego jedwabiu wyraźnie cudzoziemskiego pochodzenia, farbowanego we wzory zupełnie nie znane Tsurańczykom. Mara pomyślała, że jest to śmiałość nieledwie granicząca z obrazą. Zbliżyła się, spoglądając na mężczyznę spod przymkniętych powiek. Choć ten człowiek przedstawił się jako kupiec, jego stroju nie powstydziłby się nawet największy pan Imperium. Jednak nie był on szlachetnie urodzony; w miejscu rodowego godła, które zazwyczaj noszono na szarfie lub ramieniu, miał wyhaftowany barbarzyński symbol LaMut, podobne do psa stworzenie nazywane wilkiem. Mara uznała to za arogancję. Jican pomógł jej wspiąć się na niskie schodki i usiąść na poduszkach. Mimo wszystko maniery przybysza były nienaganne. Gdy już pani usadowiła się wygodnie, skłonił się, dotykając czołem maty, na której klęczał, i milczał z szacunkiem, gdy Jican podawał swej pani jego nazwisko. - Pani, to jest Janaio z miasta LaMut. Janaio wyprostował się z wdziękiem i uśmiechnął. - Cześć twemu domowi, Sługo Imperium. Czy dobrze się miewasz, pani Maro? Mara skłoniła głowę. - Miewam się dobrze, Janaio z... LaMut. Rzucił jej się w oczy pewien szczegół. Ten człowiek nosił złoto! Mara stłumiła oddech, gdyż okazywanie zdumienia nie licowało z jej godnością. Na mocy cesarskiego edyktu biżuteria i wszelkie inne rzeczy użytkowe zrobione z metalu były zabierane do depozytu przy wjeździe do Tsuranuanni. Handlarze ze świata barbarzyńców często oburzali się, gdy zabierano im buty i na czas podróży po Imperium wypożyczano zwykłe sandały, ale skonfiskowane przedmioty zawsze były zwracane przy wyjeździe. Skarbiec cesarski dostał przykrą nauczkę, gdy pierwsza grupa Midkemijczyków wróciła do domu bez butów, a ekonomia prowincji Lash stanęła na głowie dzięki żelaznym gwoździom, które wyciągano z podeszew i wymieniano na pieniądze. Kupiec dotknął palcami łańcucha na szyi. - Dałem rękojmię, że nie zostawię tego w tym kraju, pani Maro - wyjaśnił, zauważając jej spojrzenie. To przypomniało jej o jego tsurańskim pochodzeniu. Żadnemu barbarzyńcy nie uwierzono by, że dotrzyma słowa w obliczu pokusy. Midkemijczycy nie wierzyli w Koło Życia, toteż nie powstrzymywały ich prawa honoru ani lęk przed utratą łask bogów. Marze z trudem udało się zachować opanowaną twarz. Ten człowiek doprawdy był bezczelny! Może bogaci ludzie za Pęknięciem uważali taką ozdobę za skromną, ale na Kelwanie jej wartość równała się rocznemu dochodowi mniejszego domu i kupiec dobrze o
tym wiedział. Publiczne obnoszenie się z takim skarbem było wykalkulowaną ostentacją. Mara czekała z rezerwą, by się przekonać, co takiego ten handlarz chce od niej uzyskać. Gdy uznała, że upłynęła już odpowiednio długa chwila, by mu dać do zrozumienia, jakie jest jego miejsce, zapytała: - Co mogę dla ciebie zrobić? Uwagi mężczyzny nie umknęło, że ten zwrot był dokładnym przekładem na tsurański wyrażenia z Królewskiego Języka. Sprytne powitanie Mary poinformowało go bez dodatkowych wyjaśnień, że przeprowadzała już transakcje z kupcami z Midkemii. Odpowiedział jej według zasad tsurańskiego protokołu. - Pani, jestem skromnym pośrednikiem w handlu pewnymi przyprawami. Ze względu na historię mego życia - wykonał szeroki ruch ręką - wiem, na których produktach występujących jedynie w mej przybranej ojczyźnie można zrobić dobry interes w Cesarstwie. Mara skinęła głową. Janaio podjął przypochlebnie: - Ale nie chciałbym marnować twego cennego czasu na przemowy. Prosiłbym cię uniżenie, byś pozwoliła moim towarom przemawiać za siebie. - Co oferujesz? - zapytała zaciekawiona Mara. Janaio wskazał na rozmaite pudła i worki leżące przy jego łokciu. - Mam tu próbki. Zbliża się pora, gdy większość ludzi w Imperium odrywa się od swoich zajęć, by cieszyć się filiżanką chochy, więc może zechciałabyś, pani, spróbować czegoś bardziej egzotycznego? Niefortunnie te słowa przypomniały Marze, że jest to pora, którą zwykle spędzała razem z Hokanu. Stłumiła westchnienie. Była zmęczona i potrzebowała drzemki. Dziecko, które nosiła w łonie, zakłócało jej sen w nocy. - Mam niewiele czasu. - Proszę - powiedział szybko Janaio, kłaniając się nisko, by ją przekonać. - Nie zajmę ci zbyt wiele czasu i zapewniam, że nie będzie on stracony, zarówno pod względem przyjemności, jak i zysków. Jican pochylił się do ucha Mary. - Pozwól mi zawołać degustatora, pani - szepnął. Mara spojrzała uważnie na hadonrę. On także był zaintrygowany; co więcej, miał jeszcze coś do powiedzenia na temat tajemniczego handlarza. Sięgnęła ręką po wachlarz zatknięty za pas i rozpostarła go, by zakryć usta przed gościem. - Co jeszcze powinnam wiedzieć o tym człowieku? - zapytała szeptem. Jican wyglądał na skrępowanego.
- Podejrzenie - wymruczał tak cicho, by tylko ona mogła usłyszeć. - Otrzymałem ostrzeżenie od pośrednika, który jest nam życzliwy. Ten Janaio ubiegał się także o względy pana Matawy. - Zagorzałego stronnika tradycjonalistów i Jira - Mara poruszyła wachlarzem. - Czy myślisz, że on ma nadzieję, iż nasza rywalizacja pomoże mu ubić dobry interes? Hadonra zamyślił się, zaciskając usta. - Tego nie potrafię powiedzieć. To możliwe. Jeśli jego towary są tak cenne, dom, który otrzyma koncesję, wiele zyska. To sprawiło, że Mara podjęła decyzję. Zaklaskała na posłańca i wysłała go po kucharza, który miał posłużyć jako degustator. Poprosiła także o przywołanie Sarica i Lujana, gdyż mogła później potrzebować od nich dodatkowych rad. Janaio patrzył na te przygotowania z wyraźną aprobatą. - Mądrze czynisz, pani Maro. Choć zapewniam cię, że moje intencje są szczere. Mara bez komentarza złożyła ręce na brzuchu. Żadne środki ostrożności nie wydawały się przesadne, gdy była tak bliska rozwiązania. Czekała, ignorując wysiłki Janaia, który próbował nawiązać z nią rozmowę. Wkrótce pojawił się Saric, który obrzucił kupca zdziwionym spojrzeniem. Mara zrozumiała, że wziął go za Midkemijczyka naśladującego styl Imperium. Jedno spojrzenie na pierwszego doradcę Acomy sprawiło, że Janaio wyprostował się na miejscu, jakby instynkt go ostrzegł, że zdanie Sarica należy szanować. - Pani, wiem, że przysmaki, które mam ze sobą, są egzotyczne i nikt w tym kraju nie zna ich smaku na tyle dobrze, by wykryć obce domieszki. Toteż by zmniejszyć twój niepkój, proponuję, że będę dzielił z tobą każdą filiżankę. Saric, na którym złoty łańcuch i górnolotne słowa nie zrobiły żadnego wrażenia, przyjął to oświadczenie z kamienną twarzą i uważnie przyglądał się kupcowi, ten zaś demonstracyjnie podwinął rękawy, pokazując, że nie nosi żadnego pierścienia ani bransolety i nie ukrywa niczego w fałdach szaty. - Zechciej, pani, poprosić swoich służących, by przynieśli gorącą wodę, trzy dzbanki i filiżanki z twojej własnej kuchni, a ja przygotuję składniki. Możesz wybrać filiżankę, którą dasz mi do spróbowania, i tę, z której sama będziesz piła. - Uśmiechając się do milczącego Sarica, dodał: - Pani, jeśli się zgodzisz, ja poniosę takie ryzyko, jak i ty. Zaintrygowana, pomimo wyraźnej rezerwy pierwszego doradcy, Mara zapytała: - Co zamierzasz sprowadzać do naszego Imperium?
- Znakomite napoje, pani. Wspaniały zestaw aromatycznych i korzennych napoi, które zadziwią twoje podniebienie. Jeśli to przedsięwzięcie okaże się zyskowne, a zapewniam cię, że tak będzie, wówczas przywiozę do Imperium także egzotyczne wina i piwa od najlepszych winiarzy i piwowarów Królestwa Wysp. Mara zastanawiała się nad swymi wrażeniami. Nic dziwnego, że ten człowiek wolał pozostawać w Midkemii. Przed bitwą, która zakończyła wojnę midkemijską, mógł być zwykłym żołnierzem jakiegoś domu, ale miał wrodzony talent kupiecki. Zerknęła w bok; Lujan właśnie nadszedł i pomaszerował żywo na swoje miejsce za jej plecami. Gdyby los rzucił go na drugą stronę Pęknięcia, z jego gładkim językiem i żywym umysłem, być może to on siedziałby tu teraz, sprzedając egzotyczne towary. To założenie jakoś podtrzymało ją na duchu. Mimo wszystko łatwowierność nie leżała w jej naturze, zwłaszcza że Saric nie wypowiedział ani słowa za przyjęciem oferty tego człowieka. Nie chciała jednak rezygnować z okazji, obawiając się, że ród Anasatich może ją przechwycić. - Jaka była twoja umowa z panem Matawą? Janaio posłał jej uśmiech typowy dla rdzennego Midkemijczyka. Choć inny władca tsurański mógłby się poczuć urażony taką otwartością, Mara zbyt dobrze poznała Kevina, by niewłaściwie rozumieć podobne zachowanie; obce maniery nawet dodawały jej swobody. - Widzę, że słyszałaś o moich rozmowach, ale zapewniam cię, że nie jest to sekret. Towary, które sprzedaję, są luksusowe i należy się z nimi obchodzić bardzo ostrożnie. Ważne jest także to, by zręczni pośrednicy umieścili je na właściwych rynkach. Byłbym kiepskim kupcem, gdybym najpierw nie sprawdził wszystkich możliwości. Pan Matawa wysyłał wielu delegatów do Midkemii, usiłując uzyskać prawa pośrednictwa. Mara zacisnęła usta, rozważając sytuację. Jican wyszeptał coś do Sarica, który skinął głową i delikatnie dotknął jej ramienia. - Pani, wiemy, że Matawa chce się wśliznąć na twoje rynki. Nie może naruszyć cesarskiej licencji, która daje ci wyłączność na handel niektórymi towarami, lecz ma nadzieję, że stanie się twoim rywalem, który mógłby przyciągnąć niekoncesjonowany handel i odebrać go naszym pośrednikom. Może legalnie ustanowić prawa wyłączności za Pęknięciem, gdzie nie mamy żadnej kontroli. Z raportu Arakasiego wynika, że być może Jiro daje na to pieniądze. Mara poczuła mdłości na myśl, że względy polityczne zaczynają napędzać nawet najbardziej niewinne przedsięwzięcia i skłoniła głowę w stronę Janaia. - Poślij po to, czego potrzebujesz.
Słudzy szybko wnieśli tace, na których stało kilka dzbanków i porcelanowych filiżanek. Za nimi wbiegł niewolnik z kociołkiem parującej wody. Janaio teatralnie otwierał rozmaite paczki i butelki. - Najpierw - oznajmił - coś ostrego i korzennego. Wlał wodę do jednego z mniejszych dzbanków i wrzucił do niej niewielki woreczek. - Ten przysmak rośnie na krzewach w południowej części Królestwa, pani. Suszenie i przesyłanie liści jest kosztowne, a ponieważ są one wrażliwe na wilgoć, tylko bogacze mogą sobie pozwolić na kupowanie niewielkich dostaw, które docierają na północne ziemie. Dlatego napój, który przygotowuję, nie jest zbyt popularny w LaMut. Skoro już go spróbujesz, myślę, że zgodzisz się ze mną, iż prawdopodobnie wynika to tylko z nieznajomości jego smaku. - Podniósł pokrywkę dzbanka, powąchał parę i zamknął oczy. Sądzę, że ten znakomity napój przypadnie do gustu szlachetnym podniebieniom Tsurańczyków. Mówiąc to, rozlał napój do filiżanek. Sala napełniła się egzotycznym, korzennym aromatem. Gdy trzy filiżanki były pełne, skinął głową na sługę Mary, ten zaś ujął tacę i postawił ją przed panią. Mara gestem nakazała najpierw spróbować niewolnikowi, który przyniósł wodę. Sługa podał jej jedną z dwóch pozostałych filiżanek, a trzecią odniósł z powrotem do Janaia. Kupiec uniósł filiżankę ze słowami: - Pij ostrożnie, pani, by nie poparzyć sobie języka. Obcy, niezwykle podniecający aromat zafascynował Marę. Ostrożnie sączyła napar. W pierwszej chwili smak był ostry i dziwny, ale orzeźwiający i aromatyczny. Przez chwilę smakowała w milczeniu, po czym powiedziała: - Przypuszczam, że odrobina miodu zmniejszyłaby gorycz. Kupiec uśmiechnął się. - Uprzedzasz moje słowa, pani. W Midkemii używamy białego cukru wyrabianego z rośliny, która nazywa się burak. Niektórzy wolą kroplę mleka, a jeszcze inni sok z cierpkiego owocu podobnego do kelewańskiego ketundi. Mara pociągnęła kolejny łyk i napój zasmakował jej jeszcze bardziej. - Jak to się nazywa? - To herbata, Sługo Imperium - uśmiechnął się mężczyzna. Mara roześmiała się na głos. - Wiele rzeczy nazywa się „herbatą”, Janaio z LaMut. Jak się nazywa to ziele, które zaparzyłeś? Kupiec wzruszył ramionami jak Tsurańczyk.
- To właśnie jest nazwa tego krzewu, czy też raczej jego liści. Gdy ktoś w LaMut mówi „herbata”, ma na myśli właśnie ten napój, a nie napary ziołowe, które pije się w twoim kraju. Ale ten przysmak także występuje w wielu odmianach, mocnych i subtelnych, słodkich i gorzkich. Wybiera się je zależnie od okazji. Mara skinęła głową, zafascynowana. - Co jeszcze masz? Janaio wybrał drugi dzbanek z zapasów Acomy i przygotował nowy gorący napój. - To ma zupełnie inny smak. Podano Marze filiżankę z czarnym płynem o bogatym, uderzającym do głowy zapachu. Tym razem podniecenie Jicana przerosło ostrożność i zastąpił jej degustatora. Mara ledwie mogła się doczekać, zanim hadonra spróbuje, po czym sama upiła łyk ze swej próbki. Napój był gorzki i pikantny. - Jak to się nazywa? Trochę przypomina chochę. Janaio skłonił się, zadowolony z jej wyraźnego zaciekawienia. - Pani, to jest kawa. Podobnie jak herbata, ma tysiąc rozmaitych odmian. Ta, którą pijesz, rośnie wysoko na wzgórzach Yabonu. Dobra, bogata w smaku, lecz trudno ją nazwać rarytasem. - Zaklaskał w ręce i jeden z jego służących przyniósł niewielki koszyk przewiązany ozdobnymi wstążkami. - Pozwól, że ofiaruję ci podarunek. Oto dwanaście próbek, z których możesz skorzystać w wolnym czasie. Na każdej z nich jest wyraźnie napisana nazwa ziarna, którego użyto do jej wyrobu i sposób przyrządzenia. Mara odstawiła w połowie opróżnioną filiżankę. Choć ta degustacja odwracała jej myśli od kłopotów małżeńskich, dzień dobiegał końca. Nie chciała stracić pory, gdy jej syn jadł kolację. Zwykle towarzyszyła mu przy tym. Justin niedawno skończył pięć lat i był jeszcze zbyt mały, by zrozumieć przyczynę jej opóźnienia. Janaio wyczuł jej niecierpliwość i prosząco podniósł dłoń. - Został nam jeszcze do wypróbowania najbardziej zdumiewający napój. - Szybko, nim Mara zdążyła się podnieść i odejść, powiedział do jej służącego: - Czy mógłbym prosić o odrobinę mleka nidry? Jego zachowanie mogło się wydawać aroganckie, ale Mara wiedziała, że po Midkemijczykach należy się spodziewać bezpośredniości. Ukryła zmęczenie i nakazała słudze pobiec po żądane mleko. Saric pochylił się blisko jej ucha: - Nie trać z oczu szczegółów - poradził. - Ten człowiek urodził się jako Tsurańczyk. Naśladuje bezpośredniość Midkemijczyków niemal tak, jakby wiedział, że kiedyś lubiłaś
takie zachowanie. Nie podoba mi się ta gra na twoich sentymentach, pani. Proszę, bądź ostrożna! Mara postukała się w brodę wachlarzem. Jej doradca miał rację, sugerując powściągliwość. - Janaio pije z tego samego dzbanka, co ja. Zapewne nic się nie stanie, jeśli skosztuję jeszcze jedną próbkę. Po tym zakończymy posłuchanie. Saric lekko skinął głową, ale wymienił spojrzenia z Jicanem i mały hadonra popadł w zamyślenie. Gdy sługa wrócił z niewielkim dzbankiem mleka, Jican powiedział, że oprócz niewolnika, który w dalszym ciągu będzie wykonywał swój obowiązek, on także chciałby skosztować trzeciego napoju. - Ależ oczywiście - zgodził się uprzejmie Janaio. - Okazujesz naturalną bystrość, pragnąc zrozumieć wszelkie niuanse transakcji, którą twój dom być może zawrze. Doradcy Mary patrzyli z zadziwieniem, jak handlarz odmierza równe porcje mleka i gorącej wody i nalewa je do dzbanka. Łańcuch na jego szyi zamigotał, gdy pochylił się do koszyka, przez cały czas mówiąc: - Od czasu do czasu można użyć samego mleka, które dodatkowo wzbogaca smak napoju. Gdy skończył przygotowania, aromat był jeszcze wspanialszy niż przy poprzednich próbkach. Znów podał tacę z napełnionymi filiżankami słudze, wskazując, że Mara pierwsza powinna wybrać swoją. Ona jednak poczekała, aż Jican i degustator wzięli po jednej. Woń tego napoju oszałamiała. Mały hadonra odsunął na bok obawy i zaczął pić, ale sparzył sobie język i skrzywił się boleśnie ze zduszonym okrzykiem. Kupcowi starczyło dobrych manier, by się nie roześmiać. - Przyjmij moje najgorętsze przeprosiny, pani. Powinie nem był ostrzec; ten napój podaje się bardzo gorący. Jican doszedł już do siebie. - Pani - wykrzyknął z zachwytem - smak tego rarytasu jest niewypowiedziany. Obydwoje, hadonra i Mara, patrzyli na niewolnika, który służył jako degustator. Był ostrożniejszy od Jicana i nie oparzył sobie języka. Pił z tak wyraźnym upojeniem, że Mara gestem nakazała słudze przysunąć sobie tacę. Gdy wybrała jedną z dwóch pozostałych filiżanek, Janaio rzekł: - Skoro kawa przypominała ci chochę, to ten cud powinien ci się skojarzyć z chochala, którą robicie dla dzieci. Ale pokornie przyznaję, że chochala jest tym wobec czekolady, czym moja skromna pozycja wobec twojego majestatu.
Mara upiła łyk i przymknęła oczy, rozkoszując się wspaniałym smakiem. Niezdolna ukryć przyjemności i zdumienia. Janaio z uśmiechem wziął z tacy ostatnią filiżankę. - Pani, to jest czekolada. Mara nie mogła się powstrzymać od myśli o Kevinie, który często powtarzał, że tęskni do festiwali czekoladowych w swym rodzinnym kraju. Teraz wreszcie zrozumiała powód tej tęsknoty. Oczy zaszły jej łzami. Mrugając, by odpędzić parę z filiżanki, wyznała niedyskretnie: - To znakomity napój. Janaio odstawił na bok pustą filiżankę i skłonił się. - Pani, pragnąłbym otrzymać wyłączną licencję na import. Mara potrząsnęła głową z wyraźnym żalem. - Janaio z LaMut, nie mogę dać ci takiej licencji. Moja koncesja otrzymana od Cesarskiego Rządu obejmuje tylko niektóre artykuły. Rozczarowany kupiec szeroko machnął rękami. - W takim razie może umowa handlowa. Jeśli nie możesz zapewnić mi wyłączności, to przynajmniej pozwól mi zostać pośrednikiem najpotężniejszego domu w Imperium. Mara piła dalej znakomity napój, aż wreszcie przypomniała sobie o ostrzeżeniu. - A co z domem pana Matawy? Janaio odchrząknął lekceważąco. - Jego oferta była dla mnie obrazą, wręcz upokorzeniem, a poza tym brakuje im doświadczonych pośredników, jakich ty zatrudniasz. Nadal potrzeba im tłumaczy, a taka sytuacja jest niezręczna dla kogoś, kto tak jak ja zajmuje się towarami luksusowymi. Nie pragnę kontaktów, w których grożą nieporozumienia, a nawet może się zdarzyć, że przypadkowo zostanę wykorzystany. Wysączając resztki napoju aż do fusów, Mara odrzekła z żalem: - Tyle tylko mogę ci obiecać. Nie mogę nałożyć żadnych ograniczeń na innych, którzy zechcieliby sprowadzać do nas te towary, lecz może udałoby ci się dokonywać zakupów w LaMut tak, by zniechęcić innych do konkurencji. Zleciła opracowanie dalszych szczegółów Jicanowi i przygotowała się do wyjścia. Kupiec skłonił się, dotykając czołem podłogi. - Pani, twoja mądrość sławiona jest na całym świecie. Mara wstała. - Gdy już oboje będziemy bogaci dzięki importowi czekolady do Imperium, wówczas przyjmę ten komplement. Ale teraz inne sprawy domagają się mojej obecności. Jican przy gotuje dokumenty przypieczętowujące nasze partnerstwo.
Słudzy rzucili się zbierać brudne filiżanki, a Jican zmarszczył czoło, przygotowując w myślach zawiłe szczegóły umów. Mara wyszła z sali, podtrzymywana przez Lujana i Sarica. Na zewnątrz, gdy już nie było ich widać w mroku korytarza, Saric spojrzał na swą panią surowo. - Podjęłaś poważne ryzyko, pani. Każdy handlarz z Midkemii, który urodził się jako Tsurańczyk, mógł być kiedyś zaprzysiężony na wierność Minwanabim. Mara była poirytowana utratą popołudniowego odpoczynku, toteż odpowiedziała cierpko: - Wszyscy widzieliście. Wypił tyle samo, co ja. - Po chwili złagodniała. - A po tych rzadkich napojach naprawdę czuję się znakomicie. Saric skłonił się, ale w jego milczeniu wyraźnie przebijało niezadowolenie. Mara ruszyła w stronę pokoju dziecinnego. Choć dzieliło ją od niego jeszcze całe skrzydło, słyszała już rozwścieczone krzyki Justina. Jej westchnienie zamieniło się w dziewczęcy śmiech. - Spóźniłam się i, jak słyszę, piastunki mają pełne ręce roboty. - Przyłożyła dłonie do ciążącego jej brzucha. - Chciałabym, żeby to dziecko już się urodziło, choć gdy to nastąpi, żadne z nas nie będzie miało chwili spokoju. Możliwe, że gdy już będę mogła usiąść bez pomocy dwóch młodych, zdrowych mężczyzn, zacznie mi brakować tej opieki. Obydwaj doradcy uśmiechnęli się nieśmiało. - Jestem pewien, że Hokanu dołoży starań, by dziecko zajęło ci cały wolny czas powiedział Lujan. Mara zaśmiała się, ale obydwaj mężczyźni usłyszeli w tym śmiechu odrobinę goryczy. - Jestem pewna, że tak. O ile uda się go przekonać, by Justin został zaprzysiężony jako dziedzic Acomy. - Uparta - mruknął Saric do swego kuzyna nad pochyloną głową pani. *** Po zapadnięciu nocy kupiec zwany Janaio z LaMut wrócił z orszakiem wynajętych midkemijskich strażników do opuszczonego magazynu w Kentosani. Pora była późna. Knoty latarni w bogatej dzielnicy już się wypaliły, zaś rozsypujące się kamienice nad brzegiem rzeki oświetlone były jedynie przez księżyc w pierwszej kwadrze. Ulice leżały pogrążone w atramentowoczarnych ciemnościach, spowite mgłą napływającą znad Gagajin. Tam, gdzie niegdyś miejscy rzezimieszkowie czatowali na ludzi, którzy ośmielili się zapuścić w noc bez straży, teraz patrole cesarskie przepędzały malkontentów i włóczęgów w najciemniejsze
zaułki. Tylko kundle, grzebiące w śmieciach na placach targowych, nie kryły się na widok żołnierzy. Miasto, choć ciche dla Tsurańczyka, dla midkemijskich uszu dalekie było od spokoju. Nawet w magazynie słychać było krzyki właścicielki burdelu, wymyślającej klientowi, który zbyt brutalnie potraktował jedną z dziewcząt. Na ulicy szczekały psy i krakał rozbudzony jiga, a gdzieś niedaleko rozlegał się płacz dziecka. Najemnicy wynajęci do ochrony dóbr Janaia poruszali się niespokojnie. Drażnił ich obcy zapach wilgotnego mułu rzecznego. Nie wiedzieli, po co przyprowadzono ich do tego pustego, na wpół spróchniałego budynku; nie rozumieli także dokładnie, za co właściwie im zapłacono. Zleceniodawca wypytał ich dokładnie i zażyczył sobie, by nie odzywali się ani słowem w języku Tsurani. Ale od czasów bitwy pod Sethanon w Królestwie trudno było o pracę. Niewiele wiązało tych ludzi z rodzinnymi stronami, a oferowana zapłata była dobra. Tragarze położyli towary na ziemi i czekali na rozkazy, strażnicy zaś trzymali się w szyku za Janaiem. Naraz bezszelestnie z krokwi opadły jedwabne pętle obciążone ciężarkami. Każda z nich owinęła się wokół gardła nieświadomego zagrożenia żołnierza i zacisnęła mocno. Po chwili z niewidocznych belek zeskoczyli zabójcy odziani w czerń, siłą impetu zbijając strażników z nóg. Cztery karki trzasnęły natychmiast, pozostali zaś wisieli, kopiąc nogami i czekając na powolną śmierć. Tragarze zastygli w przerażeniu i patrzyli na tę scenę szeroko otwartymi oczami, wiedząc, że nie ma sensu wołać pomocy. Ich lęk nie trwał długo. Jeszcze dwóch czarnych morderców wyskoczyło z cienia i przemknęło przez nieuzbrojone szeregi niczym wiatr przez krzewy. Po niecałej minucie dziesięciu tragarzy Janaia leżało martwych, a krew z ich poderżniętych gardeł kapała na drewnianą podłogę. Zabójcy, którzy przytrzymywali wiszących, puścili sznury. Martwi Midkemijczycy zwalili się bezwładnie w dół. Jeden upadł na wykręcone pod dziwnym kątem ramię, innemu na brodę kapała krew z przegryzionego języka. Janaio zdjął bogatą szatę i cisnął ją między ciała. Czarno odziany zabójca skłonił się przed nim, podając mu niewielką torbę. Janaio wyjął z zawiniątka ciemną szatę i narzucił ją na ramiona. Szybko wyciągnął z kieszeni fiolkę i natarł dłonie płynem o słodkim zapachu. Tłuszcz rozpuścił warstwę niewidocznej farby; gdyby w magazynie było jaśniej, dałoby się teraz zauważyć na jego dłoniach czerwony tatuaż zabójcy Hamoi. Z kąta pogrążonego w najciemniejszym mroku odezwał się głęboki głos: - Czy już wykonane?
Mężczyzna, który nie był kupcem i przybrał imię Janaia jedynie dla wygody, skłonił głowę. - Tak jak zarządziłeś, czcigodny mistrzu. Z ukrycia niespodziewanie lekkim krokiem wyszedł mocno zbudowany mężczyzna. Przy każdym jego ruchu kościane ozdoby zawieszone na skórzanych rzemieniach obijały się z brzękiem o śmiercionośne narzędzia, które nosił przypięte do pasa. Jego szata naszywana była kościanymi krążkami wyciętymi z czaszek ofiar; paski sandałów zrobiono z wyprawionej ludzkiej skóry. Nawet nie zerknął na rozrzucone po podłodze trupy, choć idąc, omijał kałuże krwi. Obajan Hamoi skinął głową; kosmyk włosów zwisający z, poza tym, gładko ogolonej głowy opadł mu na kark. - To dobrze. Uniósł potężnie umięśnione ramię i wyjął fiolkę z kieszeni na piersiach. - Jesteś pewien, że wypiła? - Tak samo jak ja, panie. - Fałszywy kupiec znów skłonił się nisko. - Dodałem trucizny do czekolady, wiedząc, że temu napojowi najtrudniej się oprzeć. Jej hadonra uniknął śmierci, gdyż miał to szczęście, że sparzył sobie język. Ale pani wypiła swoją porcję do dna. Było tam dość trucizny, by zabić trzech ludzi. Umilkł i oblizał usta. Niespokojny, spocony, opanował zdenerwowanie i czekał. Obajan obracał w grubych palcach fiolkę zawierającą antidotum na rzadką truciznę wymieszaną z czekoladą i wpatrywał się nieruchomo w twarz podwładnego, który nie mógł oderwać oczu od buteleczki; ale wytrwał i pomimo desperacji nie zniżył się do błagania. Usta Obajana rozchyliły się w uśmiechu. - Dobrze się spisałeś. Podał mu fiolkę w zielonym kolorze oznaczającym życie. Mężczyzna, który podawał się za Janaia z LaMut, wziął tę obietnicę życia drżącymi rękami, szybko złamał woskową pieczęć i wypił do dna gorzką zawartość. Potem także się uśmiechnął. W chwilę później jego twarz zastygła. Przeniknął go strach i coś, co w pierwszej chwili wyglądało na dreszcz niepewności. Poczuł przenikliwy ból w podbrzuszu i spojrzał na pustą fiolkę rozszerzonymi oczami. Jego palce rozluźniły uchwyt i buteleczka z fałszywą odtrutką upadła na ziemię. Pod mordercą ugięły się kolana. Upadł, zgięty wpół. - Dlaczego? - wychrypiał między jednym a drugim spazmem cierpienia. Odpowiedź Obajana była bardzo łagodna.
- Dlatego, że widziała twoją twarz, Kolosie. Ona, a także jej doradcy. I dlatego, że odpowiada to potrzebom Hamoi. Umierasz z honorem, w służbie bractwa. Turakamu powita cię w swym pałacu wielką ucztą i wrócisz na Kole Życia na wyższej pozycji. Zdradzony zabójca walczył z cierpieniem. Obajan dodał beznamiętnie: - Ból szybko minie. Już teraz życie z ciebie uchodzi. Umierający człowiek przewrócił błagalnie oczami, szukając w mroku twarzy tego drugiego. - Ale... Ojcze... Obajan uklęknął i położył poplamioną czerwienią dłoń na czole swego syna. - Przynosisz zaszczyt swojej rodzinie, Kolosie. Przynosisz zaszczyt mnie. - Spocone ciało pod jego dłonią drgnęło w skurczach agonii raz, drugi, i zwiotczało, gdy zwieracze rozluźniły się w chwili śmierci, Obajan wstał i westchnął pośród fetoru. - Poza tym mam jeszcze innych synów. Dał sygnał i wokół niego wyrosła gwardia w czerni. Na jego rozkaz szybko i zręcznie wysunęli się z magazynu, zostawiając ciała tam, gdzie leżały. Mistrz Bractwa Hamoi pozostał sam. Wyjął z fałd szaty niewielki zwitek pergaminu i rzucił go do stóp zamordowanego syna. Złoty łańcuch na szyi martwego człowieka przykuje uwagę rabusiów; ciała zostaną znalezione i obrabowane, a papier odczytany podczas późniejszego dochodzenia. Przywódca bractwa obrócił się na pięcie w stronę wyjścia. Na lepką od świeżej krwi podłogę opadł powoli czerwono-żółty znak domu Anasatich. *** Pierwszy ból dał o sobie znać na krótko przed świtem. Mara obudziła się zwinięta w kłębek i stłumiła okrzyk. Leżący obok niej Hokanu zerwał się ze snu. Jego dłonie natychmiast odnalazły ją i objęły z troską. - Czy dobrze się czujesz? Ból minął. Mara oparła się na łokciu i czekała. Nic się nie działo. - To tylko skurcz. Nic więcej. Przykro mi, że cię obudziłam. W szarości przed brzaskiem Hokanu patrzył na żonę. Odgarnął jej z czoła splątane włosy i kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy po raz pierwszy od wielu tygodni. - Dziecko? Mara roześmiała się z ulgą i radością. - Chyba tak. Może mnie kopnął, gdy spałam. Ma bardzo dużo energii. Hokanu przesunął ręką po jej czole i policzku, po czym zachmurzył się. - Jesteś chłodna.
- Trochę - wzruszyła ramionami. Jego troska pogłębiła się. - Ale ranek jest ciepły. - Znów przesunął dłonią po jej czole. - I czoło masz spocone. - Nic mi nie jest - odrzekła Mara szybko. - Wszystko będzie dobrze. Zamknęła oczy, zastanawiając się niespokojnie, czy obce napoje, których próbowała poprzedniego wieczoru, mogły wywołać tę niedyspozycję. Hokanu wyczuł jej wahanie. - Pozwól mi zawołać uzdrowiciela, by cię zbadał. Pomysł, by sługa miał wtargnąć w pierwszą chwilę intymności, jaką dzieliła z Hokanu od tygodni, wzbudził jej gwałtowny protest. - Mężu, już wcześniej rodziłam - odrzekła ostro i dodała łagodniej: - Czuję się dobrze. ** * Jednak przy śniadaniu nie miała apetytu. Widząc, że Hokanu nie spuszcza z niej wzroku, rozmawiała lekkim tonem, ignorując palący ból, który niespodziewanie przeszył jej nogę jak ogień. Usiłowała przekonać siebie, że noga jej zdrętwiała, ponieważ źle usiadła. Niewolnik, który służył jej za degustatora, wyglądał zdrowo. Gdy nadszedł Jican ze swymi tabliczkami, zagrzebała się w raportach handlowych, ciesząc się, że ten skurcz przed świtem usunął wreszcie rezerwę Hokanu. Zajrzał do niej dwukrotnie, raz, gdy szedł na poranne ćwiczenia z Lujanem, a potem znów, gdy wracał, by wziąć kąpiel. ** * W trzy godziny później ból się nasilił. Słudzy zanieśli ją ciężko dyszącą do łóżka. Wezwano uzdrowicieli. Hokanu zostawił niedokończony list do ojca i przybiegł do jej boku. Stał, trzymając ją za rękę, całkowicie opanowany, nie chcąc, by jego lęk dokładał się do jej zdenerwowania. Ale ziołowe lekarstwa i masaże nie przynosiły ulgi. Ciało Mary wiło się w spazmach, spocone od bólu i skurczów. Uzdrowiciel położył dłonie na jej podbrzuszu i poważnie skinął głową do swego pomocnika. - Czy już czas? - zapytał Hokanu. Uzdrowiciel nie odpowiedział, zajęty swymi zabiegami, pomocnik zaś wysłał posłańca Mary po położną. - Ale tak wcześnie? - dopytywał się Hokanu. - Czy jesteś pewien, że wszystko w porządku? Uzdrowiciel z desperacją podniósł wzrok. Jego ukłon był tylko zdawkowym skinieniem głowy.
- To się zdarza, panie. Teraz, proszę, zostaw żonę i przyślij tu jej służebne. One będą wiedziały lepiej od ciebie, w jaki sposób można jej pomóc. Jeśli nie potrafisz czekać spokojnie ani znaleźć sobie zajęcia, możesz poprosić kucharki, by przygotowały gorącą wodę. Hokanu zignorował rozkazy uzdrowiciela. Pochylił się, pocałował żonę w policzek i wymruczał jej do ucha: - Moja dzielna pani, bogowie z pewnością wiedzą, ile dla mnie znaczysz. Zachowają cię od niebezpieczeństw i uczynią twój poród lekkim, a jeśli nie, to niebiosa mi za to odpo wiedzą. Moja matka zawsze mówiła, że dzieci Shinzawaich bardzo się śpieszą z przyjściem na świat. Zdaje się, że i tym razem nie jest inaczej. Mara odpowiedziała mu uściskiem dłoni, ale już po chwili słudzy oderwali od niej jego palce i, wypełniając ochrypłe rozkazy uzdrowiciela, stanowczo wypchnęli małżonka pani Acomy z jego własnej sypialni. Hokanu spoglądał na żonę aż do chwili, gdy zasunięto przegrody. Potem, pozostawiony samotnie w korytarzu, zastanowił się, czy nie zawołać służącego z winem. Natychmiast jednak porzucił tę myśl; przypomniał sobie bowiem, że Mara opowiadała mu kiedyś, jak jej grubiański pierwszy mąż upił się do nieprzytomności podczas porodu Ayakiego i Nacoya musiała dać mu w twarz, by oznajmić szczęśliwą wiadomość, że ma syna. Taką okazję z pewnością należało uczcić, ale Hokanu nie chciał sprawiać Marze najmniejszej choćby przykrości; nie mógłby pojawić się przy niej, tracąc alkoholem. Toteż chodził po korytarzu, niezdolny zająć się czymkolwiek. Przez cały czas nasłuchiwał czujnie i starał się rozpoznać każdy dźwięk, który dochodził zza zasłoniętych przegród. Pośpieszne kroki nic mu nie mówiły, a chwile ciszy przygnębiały, gdyż wówczas myślał o tym, przez co Mara przechodzi. Przeklinał w duchu i szalał z wściekłości, zagniewany, że nie ma dla niego miejsca w tajemnicy narodzin. Potem przyszło mu do głowy, że ta okropna niepewność zapewne jest bardzo bliska temu, przez co przechodzą żony, gdy ich mężowie biorą udział w bitwie, i jego usta wygięły się w półuśmiechu. Po jakimś czasie jego czuwanie przerwali Lujan, Saric, Incomo i Keyoke, którzy nadeszli z wielkiej sali, zaniepokojeni, że Mara nie pojawiła się na radzie. Jedno spojrzenie na zdenerwowanego Hokanu wystarczyło, by Incomo pojął, co się dzieje, choć żaden sługa nic im nie powiedział. - Jak się czuje pani Mara? - zapytał. - Mówią, że dziecko już jest w drodze - odrzekł Hokanu. Twarz Keyokego znieruchomiała, a Lujan potrząsnął głową. - Jest jeszcze wcześnie.
- Ale to się zdarza - pośpiesznie dorzucił Incomo. – Dzieci nie rodzą się według sztywnych zasad. Mój najstarszy chłopak urodził się po ośmiu miesiącach. Urósł zdrowy i silny, i wcale mu to nie zaszkodziło. Saric jednak milczał, choć w chwilach napięcia i lęku zwykł uspokajać innych żartami. Czujnie patrzył na Hokanu ciemnymi oczami i nie odzywał się, myśląc nieustannie o kupcu, który nosił piękne złoto jak zwykłą błyskotkę. *** Godziny mijały. Zaniedbane obowiązki nie odciągnęły doradców Mary z korytarza. Za milczącym przyzwoleniem Hokanu przenieśli się wszyscy do sąsiedniej komnaty, której Mara używała do medytacji. Od czasu do czasu Lujan lub Keyoke wysyłali sługę z rozkazem dla garnizonu; albo Saric otrzymywał wiadomości od Jicana, na które hadonra domagał się odpowiedzi. Upał stawał się coraz bardziej nieznośny. Na prośbę Hokanu służba przyniosła południowy posiłek, ale nikt nie miał ochoty jeść. Wiadomości o stanie Mary nie były pomyślniejsze i gdy popołudnie zaczęło przechodzić w wieczór, nawet Incomo zrezygnował z uspokajania. Dłużej już nie dało się zaprzeczać: poród Mary okazał się bardzo ciężki. Kilkakrotnie w korytarzu odbiły się echem niskie pomruki i okrzyki, ale częściej najbliżsi Mary słyszeli jedynie ciszę. Służba poruszała się niezwykle ostrożnie. O zmroku, gdy zapalono lampy, pojawił się Jican z dłońmi pobrudzonymi kredą i przyznał, że nie ma już więcej rachunków do przejrzenia. Hokanu już otwierał usta, by wyrazić pełne zrozumienia współczucie, gdy wtem powietrze przeciął ostry krzyk Mary. Pan Shinzawai zastygł w napięciu, po czym bez słowa obrócił się na pięcie i pobiegł korytarzem. Wejście do komnaty jego pani było na wpół odsunięte; gdyby nie to, rozbiłby przegrodę.
W
jaskrawo
oświetlonym przez
lampy pomieszczeniu
dwie
położne
przytrzymywały jego żonę wijącą się w skurczach. Delikatna biała skóra na jej przegubach i ramionach poczerwieniała od wielogodzinnych tortur. Hokanu wciągnął głęboki, lękliwy oddech. Zauważył uzdrowiciela, który klęczał w nogach maty. Ręce miał czerwone od krwi Mary. Gdy podniósł wzrok, prosząc swego pomocnika o zimne okłady i zobaczył, kto nad nim stoi, na jego skupionej twarzy błysnęła panika. - Panie, nie powinieneś tu być! - Nigdzie stąd nie pójdę - wychrypiał Hokanu tonem, jakiego zazwyczaj używał wśród żołnierzy. - Wyjaśnij, co się stało. Natychmiast!
- Ja... - Uzdrowiciel zawahał się i urwał, gdyż ciało Mary wygięło się w łuk w skurczu, który sprawiał wrażenie przedśmiertnego. Hokanu natychmiast znalazł się przy niej. Odepchnął na bok położną, pochwycił wykręcający się w bólu przegub żony i pochylił twarz nad nią. - Jestem tutaj. Bądź spokojna. Wszystko będzie dobrze, ręczę ci za to życiem. Marze udało się z wysiłkiem skinąć głową między jednym a drugim skurczem. Twarz miała spopielała, ściągniętą bólem, pokrytą kroplami potu. Hokanu patrzył jej prosto w oczy, częściowo po to, by ją uspokoić, a po części, by nie dopuścić myśli o nieszczęściu, któremu nie mógł zapobiec. Musiał zaufać uzdrowicielowi i położnym, że zrobią, co tylko w ich mocy, choć jego ukochana pani leżała skąpana we krwi. Prześcieradła wokół jej bioder były czerwone. Hokanu nie chciał myśleć o tym, co szlochające służebne zakryły zbyt późno: u stóp Mary leżała malutka sinoniebieska postać, bezwładna jak szmata. Jeśli kiedykolwiek było to dziecko, teraz został z niego tylko poszarpany kawałek ciała, umęczony, posiniaczony i martwy. Hokanu poczuł gniew na myśl, że nikt nie ośmielił się mu powiedzieć, kiedy to się stało. Skurcz minął i Mara opadła ciężko w jego ramionach. Przygarnął ją delikatnie. Leżała z zamkniętymi oczami, z wysiłkiem chwytając oddech, tak wyczerpana, że nic nie słyszała. Hokanu przełknął ból, który palił go jak rozżarzone węgle i zwrócił pełne żalu spojrzenie na uzdrowiciela: - Moja żona? Sługa potrząsnął głową i odpowiedział szeptem: - Poślij swego najszybszego posłańca do Sulan-Qu, panie. Niech poszuka kapłana Hantukamy, bo... - rozpacz zdławiła ostatnie słowa - bo ja już nic nie mogę zrobić. Twoja żona umiera.
Rozdział siódmy
Winowajca Biegacz w ostatniej chwili zrobił unik. Arakasi zatrzymał się na drodze jak wryty, uświadamiając sobie mgliście, że omal się z nim nie zderzył. Zbliżało się południe i słońce stało zbyt wysoko na niebie, by posłaniec Acomy poruszał się z takim pośpiechem, chyba że miał załatwić jakąś pilną sprawę. Arakasi zachmurzył się na wspomnienie ponurej twarzy kuriera, błyskawicznie obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem w stronę Sulan-Qu.
Biegł szybko i miał na sobie strój kupieckiego gońca, mimo to zrównał się z posłańcem dopiero po kilku minutach. Na jego gorączkowe wypytywanie mężczyzna nie zwolnił kroku. - Tak, niosę wiadomości z domu Acoma - powiedział. - Nie twoja sprawa, jakie. Arakasi nie ustępował, walcząc z upałem, pylistą, nierówną drogą i wysiłkiem, jakiego wymagało dotrzymywanie kroku człowiekowi, który bardzo się śpieszył. Spojrzał na zwężone oczy posłańca, pełny nos, wydatną szczękę i usiłował odnaleźć w pamięci jego imię. - Hubaxachi - powiedział po chwili. - Jestem wiernym sługą Mary i zapewniam cię, że to moja sprawa dowiedzieć się, jaka potrzeba gna cię w samo południe do Sulan-Qu. Pani nie żąda od swych biegaczy, by narażali się na atak serca dla jej kaprysu. To znaczy, że dzieje się coś złego. Mężczyzna obejrzał się ze zdumieniem, ale zwolnił do truchtu, poznając jednego ze starszych doradców Mary. - To ty! - wykrzyknął. - Jak miałem cię rozpoznać w tym przebraniu? Czy to nie są barwy związku kupców Keschai? - Mniejsza o to - rzucił Arakasi, któremu brakowało już tchu i cierpliwości. Zdarł z głowy przepaskę, która zmyliła sługę. - Powiedz mi, co się stało. - Pani - wysapał biegacz. - Miała ciężki poród. Jej syn nie przeżył. - Wydawało się, że zbiera się na odwagę, by wypowiedzieć następne zdanie. - Niebezpiecznie krwawi. Posłano mnie, bym znalazł kapłana Hantukamy. - Bogini miłosierdzia! - wybuchnął Arakasi. Obrócił się gwałtownie na pięcie i, zapominając o przepasce, którą nadal trzymał w dłoni, popędził w stronę posiadłości Acomów. Skoro najszybszego biegacza Mary posłano po kapłana Hantukamy, mogło to znaczyć jedynie, że jego pani umiera. *** Lekki wiatr poruszył zasłonami. Słudzy stąpali na palcach. Hokanu siedział przy łożu Mary z twarzą ściągniętą w maskę bez wyrazu, by ukryć cierpienie. Wolałby stawić czoło mieczom tysiąca wrogów, niż polegać na nadziei, modlitwie i niepewnych wysiłkach uzdrowicieli. Nie mógł myśleć o martwym dziecku. Syn był stracony, odszedł do Turakamu bez jednego nawet oddechu. Pani jeszcze żyła, ale i jej koniec był bliski. Twarz miała białą jak porcelana. Zimne kompresy i bandaże, którymi położne usiłowały zmniejszyć krwawienie, niewiele pomagały. Przez cały czas z jej ciała sączyła się powoli szkarłatna strużka krwi. Hokanu widywał na polu bitwy śmiertelne rany, które robiły
na nim mniejsze wrażenie niż ta pełznąca, złowieszcza plama, która pojawiała się na nowo za każdym razem, gdy zmieniano prześcieradła. Przygryzł usta w cichej rozpaczy, nie zauważając słońca na zewnątrz ani buczenia rogów barki, która jak co dzień przywoziła nowiny z Kentosani. - Mara - wyszeptał cicho - wybacz mi upór mojego serca. Choć nie był głęboko religijny, zgadzał się ze świątynną wiarą, że wal, wewnętrzny duch, słyszy i zapamiętuje to, czego nie słyszą uszy i rozum nie pojmuje. Mówił tak, jakby Mara go słuchała, a nie leżała nieruchomo niczym posąg. - Pani, jesteś ostatnią z rodu Acoma, gdyż ja nie chciałem przystać na twą prośbę, by zaprzysiąc Justina jako twego dziedzica. Wolałem nie dostrzegać zagrożenia dla twego domu. Teraz żałuję mego zaślepienia. - Hokanu przerwał, by opanować drżenie głosu. - Ja, który cię kocham, nie mogłem sobie wyobrazić wroga, który ośmieliłby się sięgnąć ponad moim ramieniem i uderzyć w ciebie. Nie pomyślałem, że sama natura może to zrobić, nie pomyślałem o trudnościach porodu. Powieki Mary nie poruszyły się, usta nie drgnęły ani nie pojawił się na nich uśmiech, nie było widać nawet zmarszczki między brwiami. Hokanu, walcząc ze szlochem, przesuwał w palcach pasmo jej długich, rozpuszczonych włosów, rozrzuconych na jedwabnych poduszkach. - Mówię oficjalnie - dodał i teraz głos zadrżał mu zdradziecko. - Żyj, moja piękna, silna pani. Żyj, byś mogła zaprzysiąc nowego dziedzica domu Acoma na rodowe natami. Usłysz mnie, ukochana żono. W tej chwili zwalniam Justina, syna Kevina, ze zobowiązań wobec domu Shinzawai. Jest twój, by wzmocnić imię i dziedzictwo Acomy. Żyj, moja pani, byśmy razem mogli spłodzić następnych synów dla przyszłości obu naszych domów. Oczy Mary nie otworzyły się i nie zapłonęło w nich światło triumfu. Leżała bezwładna pod prześcieradłami i nie poruszyła się, gdy jej mąż pochylił głowę i w końcu poddał się łzom. Nie drgnęła także wówczas, gdy w pobliżu rozległy się lekkie, niemal bezgłośne kroki i gładki jak jedwab głos powiedział: - Jest jednak wróg, który ośmielił się uderzyć z zimną krwią w nią, a także w jej nie narodzone dziecko. Napięty jak cięciwa łuku Hokanu odwrócił się do przemawiającego cienia i napotkał nieprzeniknione, ciemne jak onyks spojrzenie Arakasiego, który przed chwilą przypłynął barką. - O czym ty mówisz? - Ton Hokanu był ostry jak cięcie miecza. Przyjrzał się zakurzonemu, wyczerpanemu, spoconemu mistrzowi tajnych służb, który nadal zaciskał w
drżącej dłoni rdzawo-błękitną przepaskę. - Czyżby to nie było tylko niebezpieczne poronienie? Arakasi przez chwilę zbierał myśli, po czym oznajmił z kamienną twarzą: - Jican mi powiedział, kiedy wchodziłem. Degustator Mary nie obudził się ze swej popołudniowej drzemki. Jest teraz u niego uzdrowiciel. Mówi, że chyba jest w letargu. Przez chwilę na twarzy Hokanu wypisane były wszystkie szalejące w jego duszy uczucia. Potem zacisnął mocno szczęki. Gdy się odezwał, głos miał twardy jak barbarzyńskie żelazo: - Sugerujesz, że moja żona została otruta? Tym razem to Arakasi nie zdołał wydobyć z siebie głosu. Widok leżącej bezwładnie Mary sparaliżował go i mógł tylko milcząco skinąć głową. Twarz Hokanu zbielała, lecz opanował drżenie mięśni i szepnął: - Był tu wczoraj kupiec korzenny zza Pęknięcia, który oferował egzotyczne napoje, warzone z luksusowych midkemijskich ziół. Arakasi odzyskał głos. - Mara tego próbowała? Jej mąż potwierdził i obydwaj mężczyźni rzucili się do drzwi, wpadając na położną, która wróciła, by zmienić Marze kompres. - Kuchnia - wydyszał Hokanu. - To samo pomyślałem - rzucił Arakasi i skręcił, by wyminąć posłańca, który czekał na swoim miejscu w korytarzu. - Czy jest jakaś nadzieja, że jeszcze nie umyto naczyń? Posiadłość była olbrzymia, rozbudowywana przez wieki raczej według gustów niż planów. Hokanu biegł pędem przez labirynty przejść dla służby, podcieni i kamiennych schodków, zastanawiając się, jakim cudem Arakasi znajduje najkrótszą drogę do kuchni, skoro bywał w domu tak rzadko; a jednak mistrz tajnych służb nie potrzebował żadnych wskazówek. W holu, gdzie krzyżowało się pięć korytarzy prowadzących do różnych skrzydeł, Arakasi bezbłędnie wybrał właściwe drzwi. Hokanu ze zdumienia niemal zapomniał o lęku. Jego towarzysz, choć bardzo zaabsorbowany, zauważył to. - Mapy - wydyszał. - Zapominasz, że kiedyś była to posiadłość największego wroga Mary. Byłbym marnym mistrzem tajnych służb, gdybym nie znał rozkładu domu takiego człowieka. Trzeba było powiedzieć agentom, przy których drzwiach mają nasłuchiwać, nie wspominając już o tym, że kiedyś musiałem podać dokładne wskazówki zamachowcowi z Hamoi Tongu, których pięciu służących należy zabić...
Arakasi przerwał te wspomnienia i w jego oczach pojawił się błysk zastanowienia. - O co chodzi? - zapytał Hokanu, przebiegając przez brukowany portyk. Jedwabne zasłony wydęły się za nimi. - O czym myślisz? Wiem, że ma to coś wspólnego z Marą. Arakasi krótko potrząsnął głową. - Miałem przypływ intuicji. Powiem więcej, kiedy przemyślę to dokładnie. Hokanu uszanował to i nie nalegał na odpowiedź, wkładając całą energię w bieg. Dopadł kuchni o pół kroku przed mistrzem tajnych służb. Służba przygotowywała właśnie kolację dla robotników pracujących w polu. Podnieśli głowy i spojrzeli na wzburzonego pana ze zdumieniem, po czym natychmiast rzucili się na podłogę. - Twoja wola, panie - wychrypiał kucharz, przyciskając czoło do kamiennych płyt. - Naczynia, filiżanki - Hokanu rzucał oderwane słowa. - Cokolwiek, czego moja pani używała, gdy był tu ten zagraniczny kupiec. Wynieście wszystko, żeby uzdrowiciel mógł to obejrzeć. Kark kucharza zbielał. - Panie - wymamrotał - nie mogę spełnić twojego rozkazu. Wczorajsze naczynia zostały umyte o wschodzie słońca i jak zwykle położone razem ze wszystkimi innymi. Arakasi i Hokanu spojrzeli na siebie z bezgraniczną desperacją. Śmieci wysypywano jigom albo palono, by nie zalęgło się robactwo. Nie pozostał żaden ślad trucizny, której mógł użyć kupiec z Midkemii. A skoro nie mogli odkryć czym otruto Marę, nie mogli mieć nadziei, że znajdą antidotum. Czując instynktownie, że Hokanu jest na krawędzi wybuchu i za chwilę wyładuje się burzliwie i bezużytecznie, Arakasi mocno pochwycił go za ramiona. - Tak, ona umiera, ale nie wszystko jeszcze stracone. Hokanu nic nie odpowiedział, lecz pozostawał napięty jak struna. Arakasi ciągnął już łagodniej: - Użyli powolnej trucizny... - Chcieli, żeby cierpiała! - wykrzyknął Hokanu z udręką. - Mordercy chcieli, żebyśmy wszyscy musieli patrzeć na to bezradnie! Ryzykując poważne konsekwencje za to, że położył ręce na szlachetnie urodzonym, a także prowokując oszalałego z wściekłości i cierpienia mężczyznę, Arakasi mocno potrząsnął swym panem. - Tak, to prawda! - wykrzyknął. - I właśnie to okrucieństwo może uratować jej życie!
Teraz Hokanu zaczął go słuchać; gniew pana Shinzawai wymierzony był przede wszystkim w niego samego. Spocony Arakasi ciągnął, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa: - Nie da się znaleźć na czas żadnego kapłana Hantukamy. Najbliższy... - Upływ krwi zabije ją o wiele wcześniej niż trucizna - przerwał mu Hokanu. - Niestety, nie - odrzekł Arakasi brutalnie. - Po drodze rozmawiałem z położną. Posłała do świątyni Lashimy po liście złotej korony. Okłady z nich zatrzymają krwawienie. To pozostawia mi nieco czasu, by wyśledzić tego kupca. Spojrzenie Hokanu oprzytomniało, lecz nie stało się spokojniejsze. - Miał barbarzyńskich tragarzy. Arakasi skinął głową. - A także był ostentacyjnie ubrany. To złoto musiało przyciągnąć uwagę. Pomimo zaaferowania Hokanu okazał zdumienie. - Skąd wiesz? Czyżbyś minął tego człowieka na ulicy? - Nie. - Arakasi odpowiedział nieśmiałym uśmiechem, uwalniając pana Shinzawai z uchwytu. - Słyszałem plotki służących. - Czy jest jakiś szczegół, który byś przegapił? - zapytał mąż Mary z zadziwieniem. - Niestety, wiele, i martwi mnie to niezmiernie. - Arakasi zerknął zażenowany na podłogę. Obydwaj mężczyźni dopiero w tej chwili uświadomili sobie, że cała służba kuchenna nadal leży u ich stóp. - Na miłosierdzie wszystkich bogów! - zawołał Hokanu. - Proszę, wstańcie wszyscy i zajmijcie się swoimi obowiązkami. Choroba pani nie jest waszą winą. Słudzy i niewolnicy podnieśli się i wrócili do krojenia warzyw i obracania rożnów z pieczeniami. Arakasi padł na kolana. - Panie, proszę o formalne pozwolenie, bym mógł poszukać tego zagranicznego kupca i znaleźć antidotum dla pani Mary. Hokanu krótko, po wojskowemu skinął głową. - Zrób to, Arakasi, i nie trać już więcej czasu na ukłony. Mistrz tajnych służb w mgnieniu oka zerwał się na nogi i ruszył w stronę drzwi. Dopiero gdy stopił się z cieniami w korytarzu, porzucił żelazne opanowanie i ze wzburzeniem zastanawiał się nad prawdopodobieństwem tego, co przyszło mu do głowy, a czego nie ujawnił przed Hokanu. Kupiec z barbarzyńską świtą i ostentacyjną biżuterią rzeczywiście bardzo rzucał się w oczy i z pewnością nie był to przypadek. Człowiek urodzony w Kelewanie nigdy bez wyraźnego powodu nie nosiłby metalu na publicznej drodze. Arakasi już wiedział, że tego mężczyznę łatwo będzie wytropić, gdyż o to właśnie chodziło. Mistrz tajnych służb znajdzie
tylko to, co zleceniodawca kupca chciał, by znaleziono, lecz nie dowie się, jakie jest antidotum dla Mary. Puścił się pędem przez portyk między wielką salą a schodami prowadzącymi do mieszkań służby. Miał już pewne podejrzenie: spodziewał się znaleźć kupca i jego tragarzy martwych. Dotarł do wąskiego, ciasnego pomieszczenia na strychu nad magazynami i otworzył stojący w kącie kuferek. Skórzane zawiasy zaskrzypiały. Oparł wieko o cienką gipsową ścianę, pogrzebał w środku i wyciągnął szatę w kolorze zboża hwaet, jaką nosili wędrowni kapłani Alihamy, bogini podróżnych, należącej do dwudziestu niższych bogów. Tkanina była pokryta starymi tłustymi plamami i kurzem z drogi. Szybko narzucił szatę na nagie ramiona i zapiął kołki na sznurowe pętelki. Potem wyciągnął zniszczoną parę sandałów, pas w purpurowe prążki i długi kaptur z frędzlami. Wreszcie znalazł glinianą kadzielnicę obwieszoną dzwoneczkami i kołatkę. Przebranie było kompletne; Arakasi jednak dołożył do niego jeszcze siedem cennych metalowych noży do rzucania. Każdy z nich był doskonale wyważony i ostry jak brzytwa. Pięć wetknął za szeroką szarfę, gdzie były zupełnie niewidoczne, a pozostałe dwa wsunął w podeszwy sandałów ze skóry nidry, między rzędy fałszywych szwów. Wolno, ostrożnie wyszedł z pomieszczenia na mansardzie. Czujnie rozejrzał się na schodach. Jedno z jego oczu wyglądało, jakby było przysłonięte bielmem. Przemiana była tak zupełna, że niewiele brakowało, a Hokanu wyminąłby go bez słowa przy wyjściu z domu. Spojrzenie pana Shinzawai przykuła jednak szeroka, krzykliwa szarfa, a ponieważ nie zauważył w kuchni, by słudzy karmili jakiegoś wędrownego kapłana, uświadomił sobie ze zdumieniem, że to Arakasi. - Poczekaj! - zawołał. Mistrz tajnych służb nie zatrzymał się i powłócząc nogami skręcił w stronę przystani, gdzie zamierzał wsiąść na najbliższą barkę płynącą do Kentosani. Hokanu, ubrany w wysokie buty i ciasne bryczesy, jakie Midkemijczycy nosili dojazdy konnej, musiał biec, by go dogonić, choć było mu niewygodnie. Pochwycił mistrza tajnych służb za ramię i zdumiał się, gdy ten obrócił się niewiarygodnie szybko, odskakując jak wojownik. Dłoń Arakasiego odsunęła się od szarfy. Przymrużył oczy, spojrzał na Hokanu i powiedział aksamitnym głosem: - Przestraszyłeś mnie.
- Widzę. - Hokanu z niezwykłą dla siebie niezręcznością wskazał na szatę kapłana. Barka i wędrówka zabiorą zbyt wiele czasu. Wybieram się razem z tobą, i obydwaj pojedziemy konno. Arakasi zesztywniał w napięciu. - Twoje miejsce jest przy boku pani. - Dobrze o tym wiem. - Hokanu był rozdrażniony i niespokojnie obracał w dłoni skórzany bicz. - Ale tutaj mogę tylko patrzeć, jak życie z niej uchodzi. Nie, jadę. - Nie wypowiedział głośno tego, o czym obydwaj myśleli, że Arakasi był sługą Acomy. Jako mąż Mary Hokanu nie był jego panem i nie miał prawa wydawać mu rozkazów. - Mogę tylko prosić - powiedział z udręką. - Pozwól mi pojechać z tobą. Pozwól mi pomóc ze względu na dobro naszej pani. Arakasi otaksował postać pana Shinzawai bezlitosnym spojrzeniem, po czym odwrócił wzrok. - Rozumiem, panie, co by dla ciebie znaczyło, gdybym odrzucił twoją prośbę - rzekł cicho. - Ale konie nie będą odpowiednie. Jeśli chcesz, możesz pojechać jako mój akolita. Teraz Hokanu zaostrzył ton. - Jak myślisz, ilu ludzi poza tą posiadłością widziało konia z barbarzyńskich krain za Pęknięciem? Czy sądzisz, że ktokolwiek zwróci uwagę najeźdźców? Zanim przestaną się gapić na zwierzęta, my sami dawno już zginiemy w tumanie kurzu. - No dobrze - zgodził się Arakasi, choć martwiło go, że jego przebranie zupełnie nie pasuje do wybranego przez Hokanu środka transportu. Jeśli w przyszłości ktoś skojarzy sobie jego twarz z niezwykłym kapłanem i egzotycznym stworzeniem z innego świata, cała jego praca pójdzie na marne. Pomyślał jednak o Marze i stwierdził, że kocha ją bardziej niż swoją pracę, bardziej niż własne życie. Jeśli ona umrze, jego praca dla przyszłości i stworzenia lepszego, silniejszego Imperium i tak obróci się w proch. - Będzie tak, jak chcesz, panie - powiedział impulsywnie. - Ale musisz mnie przywiązać do siodła. Będę jechał przed tobą jako twój więzień. Hokanu, który już szedł do stajni, ze zdumieniem zerknął przez ramię. - Co takiego? Na twój honor, nigdy bym się nie ośmielił tak cię poniżyć! - Zrobisz to. - Arakasi zrównał się z nim jednym susem. Wciąż miał bielmo na oku; wydawało się, że żadne zamieszanie nie ma wpływu na jego kamuflaż. - Musisz. Szaty kapłana będą mi potrzebne na później, więc wszystkie szczegóły muszą do siebie pasować. Jestem świętym człowiekiem, który zniżył się do kradzieży. Twoi słudzy mnie schwytali i odwozisz mnie do Kentosani, by wydać świątynnej sprawiedliwości.
- To brzmi przekonywająco. - Hokanu dla zyskania na czasie przeskoczył przez płot, odpędzając niecierpliwym gestem sługę, który zerwał się, by otworzyć przed nimi bramę. Ale twoje słowo wystarczy. Nie chcę cię widzieć związanego. - Zrobisz to - nalegał Arakasi z lekkim uśmiechem. - Chyba że chcesz zatrzymywać się co chwilę, by podnosić mnie z drogi. Panie, nosiłem już wszelkie szaty, jakie spotyka się w Imperium, i wiele cudzoziemskich, ale to, że nigdy nie próbowałem dosiadać konia, jest równie pewne jak to, że bogowie kochają przewrotność. Przeraża mnie twój pomysł. Znaleźli się na podwórzu, gdzie midkemijski najemnik trzymał w pogotowiu dwa osiodłane konie: siwka i kasztana. Choć miały mniej wigoru niż piękny kary ogier Ayakiego, Hokanu widział, że Arakasi spogląda na nie z drżeniem. Ale bielmo mistrza tajnych służb było równie wyraźne jak przedtem. - Kłamiesz - oskarżył go pan Shinzawai z uczuciem, które zacierało obraźliwość tego oskarżenia. - Masz lodowatą wodę zamiast krwi i gdybyś był zręczniejszym szermierzem, mógłbyś zostać znakomitym dowódcą armii. - Przynieś linę, panie - odrzekł Arakasi lakonicznie. - Mam zamiar pokazać ci, jak się wiąże węzły marynarskie. I dla dobra nas obydwu mam nadzieję, że zawiążesz je mocno. *** Konie tętniły kopytami w galopie, wzbijając za sobą tumany kurzu w południowym upale. O tej porze ruch na głównym trakcie był niewielki. Sześcionogie nidry ciągnące wozy z towarami parskały i płoszyły się przy ich przejeździe, szukając bezpieczeństwa na skraju drogi. Na widok czworonożnych bestii woźnice wykrzykiwali z oburzeniem i zgrozą, a biegacze rozpraszali się na boki. Handlowe karawany rozsypywały szeregi i nawet ich przewodnicy i dowódcy gapili się jak prości chłopi. - Nigdy jeszcze nie wyprowadzałeś tych stworzeń za granice posiadłości - stwierdził napiętym głosem Arakasi, z najwyższym trudem utrzymując godną pozycję. Przeguby miał przywiązane do łęku siodła, a kostki do popręgu. Szata kapłańska powiewała za nim jak flaga, przytrzymywana tylko przez szarfę, a kadzielnica obijała mu się o łydkę. - Spróbuj się rozluźnić - poradził mu Hokanu życzliwie. On sam siedział w siodle z płynną lekkością, jego ciemne włosy powiewały na wietrze, a ręce pewnie trzymały wodze. Nie wyglądał jak ktoś, kto ma pęcherze w niewymownych miejscach. Gdyby nie troska o żonę, bawiłoby go zamieszanie, jakie te obce zwierzęta wprowadzały na drodze. - Skąd wiesz, że musimy zacząć od Kentosani? - zapytał, puszczając wodze, by dać koniom odetchnąć. Droga biegła teraz przez las.
Arakasi zamknął oczy, obijając się o siodło, gdy jego koń odpowiedział na gwałtowne pociągnięcie uzdy i przeszedł z cwału w kłus. Westchnął, odsunął kadzielnicę od posiniaczonej kostki i z ukosa obrzucił pana Shinzawai wymownym spojrzeniem. Jednak odpowiedział bez niechęci. - Święte Miasto to jedyne miejsce w Imperium, w którym mieszkają Midkemijczycy i gdzie ludzie Thuril, a nawet koczownicy z pustyni noszą swoje narodowe stroje. Przypuszczam, że naszemu kupcowi zależało na tym, by się rzucać się w oczy, potem zaś zatarł swoje ślady, byśmy mogli go znaleźć, ale nie od razu. Gdyż wierzę, że miał on pana, który wydał mu rozkazy dotyczące twej pani i że ten człowiek, nasz wróg, chce, byśmy znaleźli jego pracownika. Mistrz tajnych służb nie wspomniał o swym drugim przypuszczeniu, ale wolał tego nie robić, dopóki nie będzie miał dowodów. Jechali w milczeniu pod drzewami ulo. Na widok obcych zwierząt ptaki zrywały się z gałęzi. Konie ignorowały je zupełnie, opędzając się od much. Swoboda, z jaką Hokanu trzymał się w siodle, skrywała emocje szalejące w jego duszy. Na każdym zakręcie drogi, w cieniu każdego drzewa widział zagrożenie. Prześladowały go wspomnienia bladej twarzy Mary i jej dłoni, nienaturalnie sztywno zaciśniętych na prześcieradle. Wiedział, że te wyobrażenia są bezużyteczne, ale nie potrafił nad nimi zapanować. Pod przykrywką żołnierskiej obojętności gnębiło go, że nic nie może na razie zrobić, jedynie pomóc Arakasiemu. Mistrz tajnych służb był biegły w swej sztuce; towarzystwo Hokanu najprawdopodobniej było mu tylko zawadą. Hokanu wiedział jednak, że gdyby został w domu, widok bezradnej Mary doprowadziłby go do szaleństwa. Zebrałby żołnierzy i pomaszerował przeciwko Jiro, skazując siebie i ich na śmierć z ręki Zgromadzenia. Nawet teraz musiał się hamować, by nie pochwycić bicza i nie popędzić konia do galopu. Gdyby pozwolił, by zawładnęła nim wściekłość, poczucie winy i rozpacz, pędziłby zwierzę przed siebie do ostatniego tchu. - Cieszę się, że jesteś ze mną - powiedział niespodziewanie Arakasi. Hokanu oderwał się od nieprzyjemnych myśli i zauważył utkwione w sobie enigmatyczne spojrzenie towarzysza. Po chwili wypełnionej szelestem wiatru w liściach drzew Arakasi znów się odezwał. - Przy tobie nie mogę sobie pozwolić na nieostrożność. Dodatkowa odpowiedzialność pomoże mi się uspokoić w chwili, gdy po raz pierwszy w życiu odczuwam pokusę lekkomyślnego działania. - Zajęty posępnymi myślami Arakasi spojrzał na swe związane dłonie i napiął knykcie, sprawdzając siłę węzłów. - Mara znaczy dla mnie bardzo wiele. Moje
uczucia do niej w niczym nie przypominają tych, jakie wzbudzał we mnie poprzedni pan, nawet wówczas, gdy wrogowie zniszczyli jego dom. - Nie wiedziałem, że służyłeś wcześniej w innym domu - odrzekł Hokanu ze zdziwieniem. Arakasi jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że wyznał jeden ze swych sekretów. Wzruszył ramionami. - Kiedyś zbudowałem sieć dla pana Tuscai. - Ach! - Hokanu skinął głową. To wiele wyjaśniało. - To znaczy, że przyszedłeś na służbę do Acomy w tym samym czasie, co Lujan i inni szarzy wojownicy? Mistrz tajnych służb skinął głową, obserwując bacznie każde drgnienie jego twarzy. Po chwili wydawało się, że podjął jakąś decyzję. - Dzielisz jej marzenia - powiedział. Hokanu znów się zdumiał. Spostrzegawczość tego człowieka była tak wielka, że trudno było czuć się przy nim swobodnie. - Chciałbym widzieć Imperium wolne od niesprawiedliwości, legalnych morderstw i niewolnictwa, jeśli to właśnie masz na myśli. Konie wywołały zamieszanie wśród nadjeżdżającej karawany. Woźnice i przewodnicy zaczęli krzyczeć, pokazując zwierzęta palcami. Przez zgiełk bez wysiłku przedarła się cicha odpowiedź Arakasiego. - Jej życie jest cenniejsze niż życie nas obu. Panie, jeśli chcesz ze mną pojechać, musisz zrozumieć, że dla niej narażę twoje bezpieczeństwo równie bezwzględnie jak naraziłbym swoje. Hokanu uświadomił sobie, że nieprzywykły do zwierzeń mistrz szpiegów, przemawia z głębi serca i nie próbował odpowiadać wprost. - Czas już, żebyśmy ruszyli szybciej. Wbił pięty w żebra ogiera i pogonił oba konie do galopu. *** W bocznych uliczkach Ketosani zalegał fetor gnijących śmieci i przelewających się ścieków z nocników ubogich. Mistrz tajnych służb i pan Shinzawai konie zostawili pod opieką śmiertelnie przerażonego właściciela oberży, który pośród tysięcznych ukłonów przysięgał, jąkając się z przejęcia, że nie jest godzien opiekować się tak rzadkimi stworzeniami. W zamieszaniu, jakie obecność koni wywołała wśród służby w zajeździe, Hokanu i Arakasi wymknęli się niepostrzeżenie, pozostawiając przerażonego oberżystę. Wszyscy służący i klienci wybiegli na zewnątrz, by popatrzeć na midkemijskie zwierzęta, z
którymi usiłowali sobie poradzić stajenni przyzwyczajeni do otępiałych, obdarzonych o wiele mniejszym wigorem nidr. W ironicznej zamianie ról teraz Arakasi przejął dowodzenie. Hokanu, jedynie w przepasce na biodrach, odgrywał rolę pokutnika, który służąc kapłanowi, odbywa pielgrzymkę, by przebłagać pomniejsze bóstwo, które nieopatrznie obraził. Wtopili się w popołudniowy tłum. Idąc piechotą, po raz pierwszy w życiu pozbawiony lektyki oraz eskorty gwardii honorowej, Hokanu uświadomił sobie, jak bardzo Święte Miasto zmieniło się od czasu rozwiązania Najwyższej Rady i przejęcia absolutnych rządów przez cesarza. Władcy nie podróżowali już z tłumem zbrojnych, gdyż po mieście krążyły patrole Gwardii Cesarskiej, zachowując porządek. Większość głównych ulic była bezpieczna, choć zatłoczona przez wozy farmerów, procesje świątynne i śpieszących posłańców. Ale w ciemniejsze, wąskie zaułki, gdzie mieszkali robotnicy i żebracy, oraz okolice targu rybnego za magazynami na nabrzeżu wciąż nie należało się zapuszczać bez straży. Arakasi dobrze się orientował w tym labiryncie zaułków. Poznał je wiele lat wcześniej, zanim Ichindar zniósł urząd seniora wojennego. Prowadził Hokanu krętym szlakiem przez wilgotne bramy, między zatłoczonymi budynkami, gdzie nie dochodziła ani odrobina słońca, a raz nawet przeszli przez śmierdzący, zatkany odpadkami kanał odpływu burzowego. - Dlaczego idziemy taką trasą? - zapytał Hokanu, gdy zatrzymali się, by przepuścić rozkrzyczanych uliczników, ścigających wychudzonego psa. - Z przyzwyczajenia - mruknął Arakasi. Przy jego kolanie kołysała się dymiąca kadzielnica, ale zapach ziół tylko częściowo tłumił napór smrodu z rynsztoków. Przeszli pod oknem, w którym siedziała pomarszczona staruszka, obierająca kościanym nożem jomach. - Ta oberża, gdzie zostawiliśmy konie, jest dosyć uczciwa, ale zbierają się tam plotkarze, by powymieniać wiadomości. Nie chciałem, żeby ktoś za nami szedł; gdy wychodziliśmy, śledził nas sługa Ekamchiego. Widział konie przy głównej bramie i domyślił się, że jesteśmy z domu Acomy i Shinzawai. - Czy już go zgubiliśmy? - zapytał Hokanu. Arakasi uśmiechnął się lekko i uniósł szczupłą dłoń nad głową żebraka w geście błogosławieństwa. Mężczyzna patrzył przed siebie dzikim wzrokiem, mamrocząc coś pod nosem. Najwyraźniej bogowie dotknęli go szaleństwem. Mistrz tajnych służb obrócił w palcach sznur kadzielnicy, wypuszczając w powietrze obłok dymu, i odrzekł:
- Tak, zgubiliśmy go. Pewnie nie chciał pobrudzić sobie sandałów w tym śmietniku, przez który przeszliśmy dwie ulice. Obszedł go dokoła, na chwilę stracił nas z oczu... - A my wskoczyliśmy w kanał - zaśmiał się Hokanu. Przeszli obok zasłoniętego okiennicami sklepu tkacza i wstąpili do piekarni. Arakasi kupił bułkę z dżemem z owoców sa namalował na wierzchu zygzak. Sprzedawca obsłużył następnego klienta, po czym pomachał do swego pomocnika, który zaprowadził kapłana i pokutnika do zasłoniętego pomieszczenia na zapleczu. W kilka minut później sprzedawca przyszedł do nich. Obrzucił swych gości bystrym spojrzeniem i rzekł do Arakasiego: - Nie poznałem cię w tej szacie. - Potrzebuję informacji - odpowiedział Arakasi, zlizując dżem z palców. - To pilne. Bogato ubrany kupiec korzenny, obnoszący się z metalową biżuterią. Miał barbarzyńską ochronę. Czy możesz go znaleźć? Piekarz otarł pot z tłustej twarzy. - Jeśli poczekasz do świtu, gdy wyrzucamy resztki ciasta żebrzącym dzieciom, może będę mógł dostarczyć ci odpowiedzi. Na twarzy Arakasiego odbiła się irytacja. - To za późno. Chciałbym użyć twojego posłańca. Jak as z rękawa w jego dłoni pojawił się zwitek pergaminu. Hokanu pomyślał, że mistrz tajnych służb rzeczywiście mógł go przez cały czas ukrywać w rękawie, ale nie był tego pewny. - Każ to zanieść do szewca na rogu Chmielnej i Garbarskiej. Właścicielem jest Chimichi. Powiedz mu, że ciasto się przypaliło. Sprzedawca przyjrzał się pergaminowi niepewnie. - Zrób to! - zawołał Arakasi napiętym szeptem, od którego włosy na karku Hokanu stanęły dęba. Mężczyzna uniósł owłosione dłonie w geście poddania i zawołał pomocnika. Chłopiec wziął pergamin i wybiegł na ulicę. Do jego powrotu Arakasi krążył po pomieszczeniu jak głodny sarcat po klatce. Szewc Chimichi był chudy jak szczapa i musiał mieć domieszkę krwi pustynnej, gdyż pod szatą nosił brudne od potu zawiniątko z talizmanami. Proste włosy opadały mu na niespokojnie rozbiegane oczy. Dłonie pokrywały blizny. Mogły to być skaleczenia pozostawione przez szewski nóż, Hokanu pomyślał jednak, że sądząc z ich ilości i umiejscowienia, są to raczej ślady wprawnych tortur. Wszedł na zaplecze, pochylając się pod
zasłoną i mrugając nieprzywykłymi do półmroku oczami. W ręku trzymał bułkę pomazaną dżemem w taki sam wzór, jaki wcześniej nakreślił Arakasi. - Głupcze - syknął do kapłana. - Ryzykujesz ujawnieniem mnie, przesyłając w ten sposób pilne wezwanie i każąc mi tu przyjść. Pan każe cię spalić w twoim piecu za taką nieostrożność. - Pan z pewnością nie każe - odrzekł Arakasi sucho. Szewc drgnął z zaskoczenia. - To ty, panie! Na bogów, nie poznałem cię w tych świątynnych szmatach. - Brwi Chimichiego ściągnęły się w grymasie godnym jego tsubarskiego dziedzictwa. - Czego ci potrzeba? - Pewnego kupca korzennego, który nosi złoty łańcuch i ma tragarzy z Midkemii. Twarz Chimichiego rozjaśniła się. - Nie żyje - odrzekł obojętnie. - Tragarze zginęli wraz z nim. W magazynie przy ulicy Zbożowej, jeśli można polegać na słowach tego rzezimieszka, który próbował wymienić w kantorze ogniwa łańcucha na centis. Ale skoro taki człowiek miał złoto, to możliwe, że nie zmyślał. - Czy patrole cesarskie wiedzą już o ciałach? - zapytał Arakasi. - Chyba nie. - Chimichi odłożył na bok bułkę i wytarł o fartuch dłoń pobrudzoną dżemem. Jego głęboko osadzone, rozbiegane oczy zatrzymały się na twarzy mistrza tajnych służb. - Widziałeś kiedyś, żeby człowiek, który zmienia pieniądze, doniósł o czymś, o czym nie musiał donosić? Podatki na metal nie są w dzisiejszych czasach małe. Światłość Niebios potrzebuje środków, by wzmocnić armię przeciwko zagrożeniu ze strony tradycjonalistów. Arakasi uniósł rękę, przerywając gadaninę. - Każda chwila droga, Chimichi. Mój towarzysz i ja idziemy do tego magazynu przyjrzeć się ciałom. Ty wywołasz zamieszanie, które zajmie cesarskie patrole na tak długo, byśmy zdążyli obejrzeć to miejsce. Nie chcę, by gwardia odkryła te morderstwa wcześniej. Chimichi odrzucił do tyłu czarne włosy i błysnął uśmiechem, pokazując zdumiewająco równe, białe zęby. Przednie siekacze miał spiłowane ostro na modłę nomadów. - Już dawno nie widzieliśmy tu porządnego zamieszania. Zaczynało być nudno. Ale zanim dokończył zdanie, w pokoju nie było już nikogo. Zamrugał oczami i wymamrotał: - Matka tego człowieka musiała pochodzić z krainy cieni. Ściągnął twarz w skupieniu i wybiegł, obmyślając sposoby, by zmienić zwykły, spokojny dzień roboczy w dzielnicy handlowej w nieopisany chaos. ***
Zapadał zmierzch, pogłębiając mrok w i tak ciemnym magazynie. Hokanu z żagwią w ręku przykucnął obok Arakasiego. Z kilku sąsiednich ulic dobiegały odgłosy tłuczenia i krzyki; na tle hałasu rozbijanych naczyń słychać było potok przekleństw. - Magazyn z winami - mruknął Hokanu. - Za kilka minut będziemy tu mieli towarzystwo. - Przerwał i przesunął w dłoni żagiew ze zwiniętej tkaniny, która zaczynała parzyć mu palce. - Drzwi do tego budynku nie były szczególnie mocne. Arakasi skinął głową. Jego twarz była niewidoczna pod kapturem kapłana. Szybko przesuwał palcami po ciele tragarza, które już dawno zesztywniało i zaczynało się rozkładać. - Uduszony - mruknął. - Wszyscy zostali uduszeni. Przesunął się do przodu. Jego skupienie nie zmalało ani na chwilę. Przez szpary w drewnianej ścianie do magazynu wpadały smugi światła z pochodni lub może z pożaru. Hokanu skrzywił się, gdy płomień znów sięgnął jego palców. Pochwycił go mocniej i zapalił ostatni zwitek płótna, jaki udało mu się oderwać z poszarpanej przepaski na biodra. Podniósł głowę; Arakasi właśnie przeszukiwał ciało kupca. Złoty łańcuch i piękne szaty z jedwabiu zdążyły już zniknąć, zrabowane przez złodzieja, o którym wspominał Chimichi. W świetle płóciennej pochodni widać było dość szczegółów, by stwierdzić, że ten człowiek nie został uduszony. Dłonie miał kurczowo zaciśnięte, a niewidzące, suche oczy wywrócone białkami do góry. W otwartych ustach widać było przegryziony język. Krew spływająca po wyszczotkowanej, wyperfumowanej brodzie zaczerniła deski podłogi. - Coś znalazłeś - powiedział Hokanu, zauważając, że Arakasi zastygł w bezruchu. Mistrz tajnych służb podniósł głowę i jego oczy zabłysły pod kapturem. - Tak. - Obrócił rękę mężczyzny wnętrzem do góry, ukazując tatuaż. - Nasz winowajca pochodzi z Bractwa Hamoi. Ma znak. To, że udawał Midkemijczyka wskazuje na dalekosiężne planowanie. - To nie w stylu Jira - podsumował Hokanu. - Zdecydowanie nie. - Arakasi znów przysiadł na piętach, nie zważając na to, że w pobliżu magazynu rozległo się uderzenie deski o bruk. - Ale chodziło o to, żebyśmy tak myśleli. Na ulicy rozległo się przekleństwo marynarza. Ktoś inny krzyknął z wściekłością. Zgiełk wzburzonego pospólstwa podchodził coraz bliżej, zagłuszany przez odgłos rogu dowódcy cesarskiego patrolu.
Hokanu także uznał pergamin z pieczęcią Anasatich za fałszywy trop. Żaden syn Tecumy i żaden pan, który miał tak przebiegłego doradcę jak Chumaka, nigdy nie popełniłby tak oczywistego błędu. - Więc kto? - zapytał z wyraźną rozpaczą w głosie. Każda mijająca chwila oddalała nadzieję, że jeszcze ujrzy Marę żywą. - Czy można kupić w Bractwie Hamoi coś jeszcze oprócz zamachu? Myślałem, że wypełniają umowy anonimowo. Arakasi zajęty był przeglądaniem bielizny kupca. Nie powstrzymało go to, że w chwili śmierci została ona zabrudzona, mimo smrodu nie zebrało mu się na mdłości. - Podejrzewam, że najważniejszym słowem jest tu „umowa”. Czy któryś z zagorzałych tradycjonalistów w Imperium jest tak bogaty, by rozrzucać złote łańcuchy żebrakom tylko po to, by zostawić ślad, za którym będziemy mogli podążyć? - Jego dłoń zatrzymała się, drgnęła i pochwyciła niewielki przedmiot. - Ach! - zawołał z triumfem. Hokanu zauważył błysk zielonego szkła. Zapomniał o odorze trupów, przysunął się bliżej i oświetlił to coś, co trzymał Arakasi. Była to niewielka, otwarta fiolka, w której pozostały jeszcze resztki ciemnego, lepkiego płynu. - Buteleczka z odtrutką? - zapytał Hokanu. Arakasi potrząsnął głową. - W środku jest trucizna. Dał Hokanu fiolkę do powąchania. Zapach był żywiczny i przenikliwie gorzki. - Ale szkło jest zielone. Aptekarze zwykle używają pojemników w tym kolorze do przechowywania odtrutek. - Spojrzał na twarz kupca, zastygłą w okropnym grymasie śmierci. - Biedny łajdaku. Myślałeś, że dostajesz życie z ręki swego pana. Mistrz szpiegów wyrwał się z zamyślenia i spojrzał na Hokanu. - Dlatego właśnie degustator Mary niczego nie podejrzewał. Ten człowiek wypił tę samą truciznę co ona, wiedząc, że jest to środek o powolnym działaniu. Był pewien, że zdąży zażyć antidotum. Dłoń Hokanu zadrżała i płomień zamigotał. Krzyki na zewnątrz nasiliły się, a echa walki na miecze były coraz bliższe. - Musimy iść - oznajmił Arakasi. Mocne palce zacisnęły się wokół przegubu Hokanu i pociągnęły go na nogi. - Mara - wymruczał w wybuchu nie kontrolowanej rozpaczy. - Mara. Arakasi popchnął go do przodu. - Nie! - powiedział ostro. - Teraz jest nadzieja. Hokanu spojrzał na mistrza tajnych służb martwym wzrokiem.
- Jak to? Przecież ten kupiec nie żyje. Jak możesz twierdzić, że mamy nadzieję? Zęby Arakasiego błysnęły w uśmiechu dzikiej satysfakcji. - Bo wiemy, że jest antidotum. A na dnie tej fiolki jest pieczęć wytwórcy. - Pociągnął zmartwiałego Hokanu za sobą do obluzowanej deski od strony doku, którędy wcześniej weszli do środka. - Znam aptekarza, który używa tej pieczęci. W przeszłości kupowałem od niego informacje. – Arakasi pochylił się i dał nura w mglisty, cuchnący mrok alei za sklepem rybnym. - Musimy teraz uniknąć zamieszania, które Chimichi dla nas wywołał, znaleźć tego człowieka i wypytać go.
Rozdział ósmy
Przesłuchanie Hokanu puścił się pędem. Ulice pełne były hałasu i uciekających mieszkańców. Arakasi wyglądał między nimi jak cień i można go było odróżnić jedynie po powiewającej kapłańskiej szacie. Hokanu był twardym, zahartowanym wojownikiem, ale nie przywykł do chodzenia boso. Palce nóg miał poobijane od nierównego bruku, i co rusz wpadał w śliską zawartość rynsztoków, a raz nawet trafił piętą na skorupę z rozbitego naczynia. W tej chwili z radością przyjąłby nawet źle dopasowane sandały, choć miałby potem pęcherze. Ale jeśli nawet Arakasi zauważył jego kłopoty, nie zwolnił kroku. Hokanu wolałby umrzeć, niż się skarżyć. Stawką było życie Mary i z każdą mijającą minutą coraz bardziej się obawiał, że może już być za późno na pomoc, że potworna, powolna trucizna mogła zaszkodzić jej nieodwracalnie. - Nie myśl - wydyszał do siebie. - Tylko biegnij. Wyminęli kram garncarza, dokoła którego biegał właściciel w koszuli nocnej, wygrażając pięścią przechodniom. Arakasi pociągnął pana Shinzawai na prawo. - Żołnierze - mruknął, prawie w ogóle nie zdyszany. - Jeśli pójdziemy prosto, wbiegniemy prosto na nich. - Gwardziści? - Hokanu skręcił posłusznie, krzywiąc się, gdy poczuł między palcami stopy dotyk czegoś, co śmierdziało zgniłą cebulą. - Nie wiem - odrzekł Arakasi. - Światło migocze i zauważyłem tylko pióropusze na hełmach. Nie będziemy czekać, żeby się przekonać - dodał, biorąc głęboki oddech. Skręcił w lewo, w alejkę jeszcze węższą i bardziej hałaśliwą niż poprzednia. Odgłosy zamieszek powoli cichły, a zamiast tego słychać było ukradkowe dreptanie szczurów,
człapanie latarnika, który wracał po pracy do domu, i skrzypienie wózka straganiarza, ciągniętego przez wychudzoną nidrę. Arakasi naciągnął głębiej kaptur i dał nura w porośniętą mchem bramę. - Jesteśmy na miejscu. Uważaj na portal, łuk jest bardzo niski. Hokanu musiał się schylić przy wejściu. Za bramą znajdowało się zatłoczone podwórko, na którym rosły chwasty i coś jeszcze, co sprawiało wrażenie lekarskiego zielnika. Pośrodku była sadzawka z rybkami, także zarośnięta chwastami i turzycą; Hokanu zatrzymał się na chwilę i opłukał stopy. Woda była letnia i cuchnąca; zastanawiał się z niesmakiem, czy to ludzie, czy psy załatwiali w niej swe potrzeby. - Kiedyś to była cysterna - szepnął Arakasi, jakby czytał w jego myślach. - Sądząc po zapachu, Korbargh wylewa tu pomyje. Hokanu zmarszczył nos. - Co to za imię, Korbargh? - Z krainy Thuril - wyjaśnił mistrz tajnych służb. - Ale ten człowiek nie pochodzi z wyżyn. Powiedziałbym, że ma w sobie więcej krwi pustynnej. Nie daj się zwieść. Jest przebiegły i mówi tyloma językami, co ja. - To znaczy iloma? - odszepnął Hokanu. Arakasi jednak uniósł już dłoń i zastukał w nie oheblowane deski, z których zbite były drzwi frontowe Korbargha. Deska odsunęła się ze skrzypieniem, od którego Hokanu się wzdrygnął. - Kto tam? - warknął z wnętrza ponury głos. Arakasi, zupełnie nie zbity z tropu, powiedział coś w gardłowym, pełnym spółgłosek języku nomadów. Ten, do kogo się zwracał, próbował zamknąć drzwi, ale mistrz tajnych służb w porę wsunął kadzielnicę w szparę. - Pozwól nam zobaczyć się z twoim panem, przebrzydły karle, albo wybiję ci wszystkie zęby! - warknął w gardłowym dialekcie złodziei i żebraków. Hokanu nigdy jeszcze nie słyszał u niego takiego tonu i po plecach przeszły mu ciarki. Karzeł wypowiedział jakieś słowo, które brzmiało jak przekleństwo. - To za mało - odrzekł Arakasi i szybkim ruchem głowy wskazał swemu pokutnikowi, by pomógł mu wyważyć drzwi. Oszalały z niepokoju o żonę Hokanu chętnie przyłożył się do zadania. Uderzył ramieniem w deski z taką siłą, że drzwi przewróciły stojącego za nimi karła, a skórzane zawiasy wpadły do środka. Przy trzasku pękającego drewna Arakasi i Hokanu wpadli do pomieszczenia, które służyło za przedsionek. Podłoga wyłożona była terakotą, a ściany
ozdobione fryzami, które pamiętały lepsze czasy. Karzeł obrzucał ich stekiem przekleństw w rozmaitych językach, skarżąc się, że zmiażdżyli mu palce i że ma siniak na głowie od uderzenia sztabą, która została wyrwana z zawiasów i teraz połamana leżała na podłodze. - I tak była spróchniała - zauważył Hokanu, wyciągając drzazgi z ramienia. - Nie powstrzymałaby przed wejściem nawet szczura. Dotknięciem ręki Arakasi nakazał mu milczenie. Pojawił się przed nimi wielki, potężnie umięśniony mężczyzna w szacie haftowanej w ptaki li. Oczy pana Shinzawai rozszerzyły się w uznaniu. - Powiedziałeś, pustynna krew? - wymamrotał cicho. Arakasi nie zareagował na tę uwagę, lecz powiedział coś do karła w pustynnym dialekcie. Stworzenie przestało zawodzić, podniosło się na nogi niczym ścigany gazen i zniknęło za węgłem. - Bogowie - zahuczał gigant w kobiecej szacie. - Nie jesteś kapłanem. - Cieszę się, że to zauważyłeś - odrzekł mistrz tajnych służb. - Zaoszczędzi nam to niepotrzebnych wyjaśnień. - Wykonał ruch, jakby chciał odsunąć kaptur z twarzy, i rękawy jego szaty opadły, odkrywając pierścienie skórzanych więzów. Zatknięte pod nimi pochwy na noże były puste, zaś ich zawartość błysnęła srebrem w dłoniach Arakasiego. Hokanu zdziwił się niezmiernie, że mistrz tajnych służb Mary posiada broń z cennego metalu, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać, gdyż Korbargh wymruczał ponuro: - Ach, więc to ty zabiłeś mojego czeladnika! Arakasi przesunął językiem po wargach. - Widzę, że pamięć ci dopisuje. To dobrze. - Noże w jego dłoniach nawet nie drgnęły. - W takim razie powinieneś także pamiętać, że mogę ci przebić serce, zanim zdążysz mrugnąć okiem, a cóż dopiero uciec. Zwrócił się do Hokanu: - Odwiń mój pas i zwiąż mu ręce i nogi. Olbrzym wciągnął oddech, by zaprotestować, ale gdy Arakasi nieznacznie poruszył przegubem, zmienił zdanie. Hokanu bardzo uważał, by nie stanąć między nimi. Rozwiązał pas Arakasiego: była to spleciona w warkocz skóra nidry, twardsza niż lina okrętowa. Mocno skrępował kończyny Korbargha. Lęk o Marę przeważył nad wszelkim miłosierdziem, jakie ten człowiek mógłby w nim wzbudzić. W potężną drewnianą belkę podtrzymującą sufit wbite były rogowe haki, jakich bogacze używali do wieszania lamp oliwnych; teraz wisiały na nich jedynie pajęczyny, ale w przeciwieństwie do skórzanych pętli, których w tym samym celu używali biedacy, haki nie zgniły ani nie były obluzowane. Podążając za spojrzeniem Arakasiego, Hokanu uśmiechnął się mściwie.
- Chcesz go powiesić za przeguby? Arakasi skinął głową. Olbrzym wrzasnął w języku, którego Hokanu nie rozpoznał. Mistrz tajnych służb odpowiedział mu tym samym gardłowym akcentem, po czym z uprzejmości wobec swego pana przeszedł na rodzimy język. - Nie ma dla ciebie ratunku, Korbargh. Twoją żonę i tego gburowatego strażnika, którego z nią posłałeś, coś zatrzymało w mieście. Na ulicach trwają zamieszki i oddziały gwardii zabarykadowały ulice tam, gdzie robiła zakupy. Jeśli jest mądra, spędzi tę noc w hotelu i wróci do domu rano. Twój sługa Mekeh właśnie w tej chwili chowa się pod beczką z piwem w szopie na podwórzu. Widział, jak umierał twój ostatni czeladnik i dopóki tu jestem, nie odważy się wyjść z ukrycia, nawet po to, by wezwać pomoc. Więc zadam ci pytanie, a ty odpowiesz. Chcę wiedzieć, jakie antidotum powinno znajdować się w butelce, którą pokaże ci mój towarzysz. Hokanu naciągnął sznur, umocował go węzłem i wyciągnął zieloną fiolkę, znalezioną przy martwym kupcu w magazynie. Korbargh, i tak już blady, teraz zrobił się zupełnie biały. - Nic o tym nie wiem. Zupełnie nic. Arakasi uniósł brwi. - Nic? - zapytał współczująco łagodnym tonem. - Ach, Korbargh, rozczarowujesz mnie. - Jego twarz stwardniała, a dłoń poruszyła się błyskawicznie. Przez pomieszczenie śmignęła stal. Ostrze otarło się o policzek Korbargha, obcięło pasmo tłustych włosów i ze stuknięciem utkwiło w belce. - Na tej fiolce są trzy cyfry napisane pismem ludów pustyni. Pismo jest twoje. Teraz mów. Gdy więzień uniósł brodę, by znów zaprzeczyć, Arakasi nie dał mu dojść do słowa: - Mój towarzysz jest żołnierzem. Jego żona umiera z powodu twojej trucizny. Czy ma ci opowiedzieć, w jaki sposób wyciąga się informacje od pochwyconych żołnierzy wroga? - Niech opowiada - wydyszał Korbargh, wystraszony, lecz uparty. - Nic nie powiem. Ciemne oczy Arakasiego przesunęły się na twarz Hokanu. - Dla dobra twej pani powiedz temu człowiekowi, jak się zmusza jeńców do mówienia - uśmiechnął się bezlitośnie. Hokanu wyczuł kierunek wskazywany mu przez Arakasiego i oparł się ramieniem o ścianę. Powoli, jakby miał mnóstwo czasu, opisywał wszystkie metody tortur, jakie pamiętał z plotek, starych kronik znalezionych w domu Minwanabich, historii, którymi starsi żołnierze straszyli rekrutów, a na koniec dorzucił jeszcze kilka własnych improwizacji. Kobargh nie wyglądał na człowieka obdarzonego bujną wyobraźnią, dlatego też Hokanu szczególnie długo
rozwodził się nad co bardziej koszmarnymi szczegółami, opisując je kwieciście i z wyraźnym upojeniem. Korbargh zaczął drżeć i pocić się. Jego dłonie poruszały się przy więzach, nie dlatego, by miał nadzieję uciec, lecz z bezmyślnego, rozpaczliwego strachu. Zachwycony Hokanu zwrócił się do Arakasiego: - Jak myślisz, czego spróbujemy najpierw, rozgrzanych igieł czy dźwigni i sznurów? Arakasi z namysłem poskrobał się w brodę, obrzucając drżące ciało aptekarza pieszczotliwym wzrokiem. - No cóż - rzekł przeciągle. - Chcesz wiedzieć, co myślę? Korbargh sprężył się w więzach. - Nie! - zawołał ochryple. - Nie. Powiem wam, co chcecie wiedzieć. - Czekamy - odrzekł Hokanu. - Myślę, że ten pręt od zasłony z sąsiedniego pokoju dobrze by się nadał na dźwignię. I wiem, gdzie niedaleko można znaleźć robaki, które jedzą ludzkie ciało... - Poczekajcie! Nie! - zaskowyczał Korbargh. - W takim razie - wtrącił rozsądnie Arakasi - podaj nam recepturę odtrutki, która powinna się znajdować w tej fiolce. Korbargh gorączkowo skinął głową. - Liście sessali, parzone przez dwie godziny w słonej wodzie. Trzeba to posłodzić dużą ilością miodu czerwonych pszczół, żeby twoja pani nie zwymiotowała słonego naparu. Mały łyk. Potem trzeba chwilę poczekać. Jeszcze jeden. Znów poczekać. A potem tyle, ile da radę wypić. Im więcej wypije, tym szybciej wyzdrowieje. Potem, gdy już odzyska wyraźne spojrzenie i minie jej gorączka, mała filiżanka mikstury co dwanaście godzin przez trzy dni. Oto antidotum. Arakasi obrócił się twarzą do Hokanu. - Idź - powiedział krótko. - Zabierz konie i jedź do domu. Każdy uzdrowiciel będzie miał w zapasach ziele sessali, a dla Mary czas liczy się najbardziej. Zdenerwowany Hokanu zerknął na napiętą postać Korbargha, który teraz szlochał z histeryczną ulgą. - Ja się zajmę jego kontaktami - dorzucił Arakasi z naciskiem, ale mówił do powietrza. Hokanu zniknął już za wyłamanymi drzwiami. Przez otwór wpadało nocne powietrze, chłodząc spocone ciało Korbargha. Gdzieś dalej na ulicy dwóch pijanych mężczyzn toczyło się do domu, śpiewając na całe gardło. Ktoś
wylał z okna garnek pomyj. Pluśnięcie wody zmieszało się z piskiem przestraszonego ulicznego cura. Arakasi stał w bezruchu. Zdenerwowany milczeniem Korbargh poruszył się w więzach. - W-w-wypuścisz m-mnie? - zapytał ostro. - Podałem ci receptę na antidotum. Arakasi wyglądał jak cień na tle ściany. Poruszył się i jego oczy zabłysły jak u drapieżnika. - Ale nie powiedziałeś mi, kto kupił tę truciznę w butelce na antidotum. Korbargh rzucił się w więzach. - Ta odpowiedź będzie mnie kosztować życie! Cicho jak kot, Arakasi podszedł do niego i wyszarpnął nóż z belki; w mroku zalśniło ostrze. Przesunął po nim palcem, jakby próbując jego jakość. - Ale nie targujemy się już o twoje życie. Pozostał nam do uzgodnienia jedynie sposób, w jaki umrzesz. - Nie - jęknął Korbargh. - Nie. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Nawet gdybyś chciał mnie powiesić i bogowie mieli zrzucić mojego ducha z Koła Życia za złamanie honoru. - Powieszę cię - powiedział Arakasi szybko - jeśli nie będziesz mówił, to jest pewne. Ale zanim użyje się sznura, by wyprawić człowieka na tamten świat, ostrze może mu wyrządzić poważną szkodę. Nie jest to kwestia honoru czy jego braku, Korbargh, lecz miłosiernego końca albo przedłużonej agonii. Znasz środki, które mogą przynieść spokojną śmierć. - Dotknął czubkiem noża ramienia więźnia i dodał: - I wiesz, które leki z twoich półek mogą spowodować, że będziesz się skręcał w przedśmiertnej męce. Wiesz, że istnieją leki, które wzmagają ból, nie pozwolą ci stracić przytomności i sprawią, że czas będzie mijał niesłychanie wolno. Oczy Korbargha wyszły na wierzch z przerażenia. Arakasi w zamyśleniu postukał palcem w czubek noża. - Jest mnóstwo czasu, ale nie mam ochoty tracić go, słuchając twojego milczenia. - Moja żona... - zaczął rozpaczliwie sprzedawca trucizn Arakasi przerwał mu. - Jeśli dotrze do domu, zanim powiesz mi to, co chcę wiedzieć, dołączy do ciebie. Twój strażnik umrze, nim zdąży przejść przez drzwi, a ty będziesz musiał patrzeć, jak wypróbowuję swoje metody na twojej żonie. Będę jej wydzielał leki, by ją zachować przy przytomności, a potem potnę je ciało na pasy! - Gdy wielki mężczyzna zaczął szlochać z przerażenia, Arakasi dodał: - Jak myślisz, czy twój karzeł wyprawi wam obydwojgu porządny pogrzeb, czy raczej obrabuje dom? - Wzruszył ramionami. - Dobrze wiesz, że ukradnie
wszystko, co się da. - Rozejrzał się dokoła i dodał: - Biorąc pod uwagę położenie tego miejsca i twoją klientelę, wątpię, czy ktokolwiek będzie się śpieszył, by donieść o twej śmierci straży miejskiej. Możliwe, że żaden kapłan nigdy nie odmówi za was modlitwy. Korbargh wymruczał coś niezrozumiale i Arakasi przerwał pogróżki. Podszedł do przodu, pochwycił brzeg szaty więźnia i odciął z niej pas materiału. Nie był to jedwab, lecz tkanina była pięknie wykonana, a dolny jej skraj obszyty był wstążką. Arakasi umiejętnie skręcił knebel, ale zanim zdążył owiązać go wokół ust Korbargha, wielki mężczyzna pochwycił oddech i odezwał się błagalnie: - Jeśli mnie zakneblujesz, zaczniesz mnie torturować, to jak będę mógł ci powiedzieć to, co chcesz usłyszeć, nawet gdybym chciał? Arakasi bez wahania wcisnął knebel między zęby handlarza trucizn. Gdy ten zaczął się wyrywać, zawiązał mocno końce solidnymi węzłami żeglarskimi. - Nie jestem głupcem - wyjaśnił aksamitnym głosem. Zostawił więźnia związanego i wbiegł na górę. Wrócił z kilkoma fiolkami, które po kolei przytrzymywał przed twarzą Korbargha. - Korzeń taigi, który wzmaga postrzeganie i ból - zaczął. - Proszek ze zmielonej kory jinab, który całymi tygodniami utrzymuje człowieka przy przytomności. Liście sinauoi, dzięki którym czas mija wolniej. Wkrótce przekonasz się, że znam je równie dobrze jak każdy uzdrowiciel. A używania noża uczył mnie mistrz. Nie wolno ci będzie krzyknąć, gdy cierpienie się rozpocznie, a jeśli chciałeś uniknąć bólu i powiedzieć to, co wiesz, to już straciłeś tę szansę. Z budzącą grozę łagodnością rozluźnił szatę Korbargha i odsłonił wielki brzuch, po czym zniknął na krótką chwilę w przyległym pomieszczeniu. Korbargh rzucał się w więzach jak ryba na haczyku. Wreszcie uspokoił się, wyczerpany, i gdy Arakasi wrócił, zastał go wiszącego bezwładnie. Mistrz tajnych służb przyniósł ze sobą lampę, wcześniej stojącą obok pulpitu, przy którym wynajęty rachmistrz prowadził rachunki, i kosz z przyborami do szycia dziennego sługi. Postawił te przedmioty na małym stoliku przy swojej lewej ręce, wyjął nóż z pochwy i przymrużając oczy, sprawdził, czy nie ma żadnych wad. Metalowe, ostre jak brzytwa ostrze zalśniło złowieszczo w półmroku. Sprzedawca trucizn wyjęczał coś pod kneblem. - Zacznę bez używania mikstur - powiedział Arakasi. - Będziesz mógł sobie wyobrazić, jak się poczujesz, gdy ci je podam.
Podszedł do więźnia i ukośnymi, biegnącymi w stronę lędźwi uderzeniami delikatnie rozciął skórę na jego podbrzuszu. Na podłogę spłynęła krew. Korbargh wydał zduszony jęk, rzucił się i opadł. - Nie ruszaj się - ostrzegł Arakasi. - Nie lubię bałaganu przy pracy. Ofiara nie była zdolna wydusić z siebie ani słowa, lecz wydawało się, że Arakasiego nic to nie obchodzi. Jego ręka poruszała się szybko pomimo drgnięć i podskoków Korbargha. Zrobił kolejne lekkie nacięcie i oderwał z ciała kawałek skóry, który odrzucił na bok. Przebił się przez warstwę tłuszczu pod spodem i odsłonił mięsień, jakby wykonywał sekcję zwłok w szkole medyków. - Czy teraz będziesz mówił? - zapytał lekkim tonem. Korbargh odmownie potrząsnął głową. Pot spływał z niego strumieniami wraz z krwią, włosy i brodę miał zupełnie mokre. Wymamrotał coś pod kneblem, ale w jego oczach wciąż malował się upór. Arakasi westchnął. - No dobrze. Ostrzegałem cię, że ból dopiero się zaczął. Jego nóż poruszył się z niezwykłą precyzją i rozdzielił mięśnie podbrzusza ofiary. Korbargh wydał stłumiony skowyt. Niewzruszony Arakasi wyciągnął oddzielone żyły i przewiązał je nicią, po czym jego nóż zaczął pracować przy obnażonych wnętrznościach pod spodem i krew popłynęła szybciej. Podłoga pod jego stopami stała się śliska jak w rzeźni, a powietrze zaczęło cuchnąć. Korbargh stracił kontrolę nad pęcherzem i do kałuży spłynęła dodatkowa ciecz. - A czy teraz - zapytał Arakasi, prostując się i podnosząc głowę, by spojrzeć w twarz sprzedawcy trucizn - czy teraz masz coś ciekawego do powiedzenia? Nie? W takim razie obawiam się, że będziemy musieli zająć się nerwami. Nóż zagłębił się w żywej tkance, oddzielił włókno nerwowe i poskrobał je bardzo delikatnie. Korbargh załamał się, niezdolny nawet do skowytu. Przewrócił oczami i wbił zęby głęboko w tkaninę knebla, po czym zemdlał. W chwilę później jakiś gryzący zapach wypełnił mu nozdrza. Odrzucił głowę do tyłu i zamrugał oczami, wracając do przytomności. Silne ręce wlały śmierdzący płyn w jego usta, zacisnęły nos i zmusiły go do przełknięcia. Ból przeszedł w oślepiające cierpienie, a w umyśle aptekarza rozbłysła potworna jasność. - Może teraz będziesz mówił - zaproponował Arakasi. – A jeśli nie, będę to ciągnął aż do rana. - Wytarł lepkie ostrze, wetknął je za pas, wyciągnął rękę i rozluźnił knebel. - A gdy przyjdzie twoja żona, zrobię to samo z nią, by się przekonać, czy coś wie.
- Demon! - wysapał zraniony mężczyzna. - Zły duch! Oby twoje ciało i mózg zgniły i odrodziły się w przyszłym życiu pod postacią grzyba! Arakasi z nieprzeniknioną twarzą obrócił ostrze w otwartym ciele. Korbargh wrzasnął przenikliwie. - Nazwisko - nalegał niezmordowany mistrz tajnych służb. I wreszcie z ust Korbargha padło oczekiwane słowo. - Ilakuli - powtórzył Arakasi. - Plotkarz, którego można znaleźć na ulicy Złych Snów. Sprzedawca trucizn z trudem skinął głową i zaczął szlochać. Jego twarz przypominała żółty tłuszcz. - Myślę, że należy do Bractwa Hamoi. - Tak myślisz? - Arakasi westchnął, jakby rozmawiał z dzieckiem. - Ja wiem o tym na pewno. - Co z moją żoną? - Bractwo może jej szukać. Wiedziałeś, że ryzykujesz, gdy zdecydowałeś się z nimi handlować. Ale zanim ona wróci, mnie już od wielu godzin nie będzie, więc od tej strony jest bezpieczna. - Wyciągnął rękę i jednym szybkim ruchem poderżnął gardło Korbargha. Trysnęła krew i ofiara po raz ostatni kopnęła nogami. Arakasi odskoczył do tyłu i natychmiast zdusił płomień lampy. Miłosierny mrok otoczył rzeźnię w przedsionku. Mistrz tajnych służb pracował dalej w ciemnościach. Ręce drżały mu spazmatycznie. Owinął Korbargha szatą i zawiązał pas, by jego młodej żony już od drzwi nie powitał widok wszystkich ohydnych szczegółów tej nocy. Odciął ciało i położył je na podłodze. Z krwią nic nie mógł zrobić. Wcześniej, gdy szukał lampy, przekonał się, że w domu nie było wody do mycia. Starannie wytarł dłonie w zasłony. Oprócz nich jedyną rzeczą, której mógł użyć jako ręcznika, była mata modlitewna. Potem wreszcie poddał się zdenerwowaniu. Przyklęknął w kącie sypialni Korbargha, zaciskając kurczowo dłonie na nie opróżnionym nocnym naczyniu, i gwałtownie zwymiotował. Torsje wstrząsały nim jeszcze długo, choć wnętrzności miał już zupełnie puste. Nie chcąc wracać do przedsionka, wymknął się na zewnątrz przez okno. Zamieszki już dawno ucichły. Ulice były niemal zupełnie wyludnione, tylko kilku maruderów śpieszyło do domu i w ciemnych zaułkach czaiły się cienie rzezimieszków. Drżący kapłan w obszarpanych szatach nie miał nic, z czego można by go obrabować; złoczyńcy pozostawili Arakasiego w spokoju. Nocny wiatr wiejący mu w twarz pomógł mu odzyskać równowagę. Zatrzymał się na chwilę przy ozdobnej sadzawce obok wejścia do domu, gdzie prawdopodobnie mieścił się burdel, i zmył resztę brudu z dłoni. Pod
paznokciami wciąż miał zaschniętą krew, ale teraz brakowało mu siły, by wyjąć nóż i wyczyścić je czubkiem ostrza. Ruszył truchtem i, chcąc odpędzić od siebie koszmarne wspomnienia z domu Korbargha, pomyślał o informacjach, jakie uzyskał tak potwornym kosztem. Słyszał już nazwisko Ilakuliego; w mieście przebywał człowiek, który powinien wiedzieć, gdzie można go znaleźć. Arakasi ruszył w noc. *** Hokanu biegł, prowadząc dwa zmęczone ogiery, które truchtały przy jego boku. Sierść miały spienioną, a rozdęte nozdrza ukazywały czerwoną śluzówkę. Tylko obawa o życie Mary trzymała pana Shinzawai na nogach, choć mięśnie miał już zupełnie wyczerpane. Nadal był w przepasce pokutnika. Gdy odebrał szaty w oberży, zatrzymał się tylko, by zawiązać sandały. Resztę wepchnął do juków przy siodle, nie zwracając uwagi na to, że półnagi, pokryty potem i brudem wygląda jak żebrak. Myślał tylko o recepturze na odtrutkę, która dawała ostatnią nadzieję Marze. Nisko nad ziemią zbierała się mgła. Krajobraz w mroku przedświtu sprawiał widmowe wrażenie. Brama modlitewna wzniesiona na cześć Chochocana majaczyła biało jak budowla z krainy duchów, którą rządził Turakamu. Hokanu przebiegł pod jej sklepieniem, nie zauważając namalowanych w niszach świętych postaci ani lampek wotywnych, zapalonych przez przechodzącego tędy kapłana. Kuśtykał dalej, myśląc tylko o tym, że zbliża się już do końca swej podróży. Za najbliższymi wzgórzami, za parowem strzeżonym przez jego patrole, zaczynały się granice posiadłości Acomów. Znajdzie tam posłańca, zaufanego oficera i jeszcze jednego człowieka, wyszkolonego na polowego uzdrowiciela. Ten zaś przy odrobinie szczęścia będzie miał w zapasie ziele na antidotum; a miód czerwonych pszczół można było znaleźć w każdej kuchni. Bolały go wszystkie stawy. Dyszał ciężko w skrajnym wyczerpaniu, mając nadzieję, że dobry bóg wybaczy mu, iż nie pomodlił się, przechodząc przez bramę. Brakowało mu tchu, by mówić, i wiedział, że jeśli się zatrzyma, upadnie i zemdleje. Zebrał resztki sił i wynurzył się spod sklepienia bramy w perłową mgłę. Konie pierwsze wyczuły zasadzkę. Wielki deresz zatrzymał się w miejscu, prychając, a klacz zadrżała. Hokanu z rozpędu przebiegł jeszcze kilka kroków i zatrzymał się gwałtownie, czując opór wodzy. Westchnął z desperacją, ale w tej samej chwili strzała nadlatująca z gęstych krzewów przy drodze minęła go o cal i odbiła się ze stukiem od ściany.
Natychmiast uderzył ogiera łokciem, wprawiając go w oszalały piruet. Prychająca klacz otarła się o zad swego towarzysza, który zarżał przenikliwie i wierzgnął. Hokanu zgiął się wpół i pod osłoną spłoszonych zwierząt wrócił pod łuk bramy modlitewnej Chochocana. Nie śmiał przypuszczać, że napastnik jest tylko jeden. Szybko pomodlił się do dobrego boga, by ci ludzie, kimkolwiek byli, nie znali koni, gdyż była to jedyna szansa ocalenia. Konie rzucały się na wszystkie strony przed bramą, wciąż połączone ze sobą związanymi wodzami. Ogier wierzgał i usiłował ugryźć klacz, która w panice kręciła się wokół własnej osi, próbując wyrwać się i uciec. Hokanu miał nadzieję, że żaden napastnik Kelewańczyk nie odważy się przebiec do bramy pod tymi wierzgającymi kopytami. Napastnicy mogli jedynie otoczyć go od drugiej strony, a chwała niech będzie Chochocanowi, pan Minwanabi wzniósł bramę, nie szczędząc środków. Była to masywna budowla z kamieni i drewnianych belek, z potężnymi przyporami, które sięgały wysoko aż po dach, zdobiona misternymi rzeźbami i spiralnymi kolumnami pokrytymi złotem, a w środku znajdowało się mnóstwo załomów, zakamarków i nisz modlitewnych. Sześciu łuczników mogło się tam ukryć i zatrzymać wszelki ruch na drodze; bez wątpienia to właśnie był prawdziwy powód pobożnego gestu władcy. W tej chwili Hokanu był tylko wdzięczny nieznanemu panu Minwanabiemu za jego wyrachowanie. Wyszedł zza osłony przestraszonych koni i wspiął się na kolumnę, a potem ostrożnie sięgnął belki pod stropem. Podciągnął się i wczołgał w zakamarek za obliczem bóstwa szczęścia. Dysząc z wysiłku, wcisnął się w płytki cień. Oparł się plecami o ścianę ze ślepo otwartymi oczami, całym ciałem chłonąc powietrze. Chwila, która minęła, wydawała się wiecznością. Gdy już przestało mu się kręcić w głowie, pan Shinzawai zauważył, że twarz nad nim jest wydrążona. Za nią znajdowało się coś w rodzaju stanowiska obserwacyjnego. W oczach wizerunku wywiercono otwory, przez które stojący w ukryciu człowiek mógł widzieć każdego, kto przechodził przez modlitewną bramę. Gdyby
Hokanu
nie
stracił
tchu
i
gdyby
nie
zagrażało
mu
śmiertelne
niebezpieczeństwo, roześmiałby się na głos. W granicach Imperium żadna religia nie była wolna od rozgrywki Rady; najwidoczniej w czasach panów Minwanabich zostawiano tu obserwatorów, którzy przekazywali ostrzegawcze sygnały do posiadłości i szpiegowali podróżnych pojawiających się na drodze. Ale jakiekolwiek były intencje budowniczych, Hokanu mógł teraz wykorzystać ich podstęp. Uchwycił się belki, na której opierała się maska bóstwa, podciągnął się i wyjrzał przez otwory w oczach.
Klacz i ogier nadal kręciły się w kółko, sczepione ze sobą beznadziejnie splątanymi wodzami. Któreś z nich musiało kopnąć w podporę, gdyż na jednej z kariatyd, które podtrzymywały łuk przy wejściu, widać było zagłębienie w kształcie kopyta. Naraz zwierzęta obróciły się jednocześnie. Ogier parsknął i obydwa konie z napięciem wpatrzyły się w mrok, czujnie nastawiając uszy. Hokanu powiódł wzrokiem w ślad za nimi i zauważył jakiś ruch w krzewach za bramą. Czaiły się tam postacie w czerni, gotowe do ataku. Trzech mężczyzn trzymało łuki. Za nimi jako tylna straż stało jeszcze dwóch i, ku ogromnej uldze ściganego, wszyscy wpatrywali się w zakamarki bramy blisko ziemi. Klacz zauważyła ludzi wcześniej niż ogier. Odrzuciła łeb do tyłu z taką siłą, że wodze zerwały się i, parskając, pomknęła drogą. Strach popędził ją do galopu, a instynkt prowadził w stronę stajni i domu. Napastnicy w czerni wyskoczyli na ścieżkę i zmienili szyki. Spokojniejszy ogier patrzył na nich z postawionymi uszami i czujnie uniesionym ogonem. Potrząsnął grzywą, potarł karkiem o ramię uszkodzonej kariatydy i odbiegł na skraj drogi, gdzie zaczął skubać rosnącą na poboczu trawę. W wilgotnym od nocnego powietrza wnętrzu bramy wszystko nagle ucichło; Hokanu nasłuchiwał z konsternacją. Płuca bolały go od wysiłku i, gdy spróbował uspokoić oddech, niebezpiecznie zakręciło mu się w głowie. Postawiony wobec nieprzyjemnego wyboru uznał, że woli zostać odkryty i walczyć, niż zemdleć i pozwolić, by wrogowie znaleźli go nieprzytomnego. Pięciu atakujących natychmiast usłyszało poruszenie. Napięli się czujnie jak psy, które wyczuły zwierzynę, i otoczyli kryjówkę ofiary. Dwóch przyciągnęło łuki do ramion i zaczęło się wspinać, pozostali zaś ustawili się w szyku obronnym. Hokanu obrócił w dłoni miecz i cisnął go jak oszczep. Ostrze zahaczyło o gardło wyższego z mężczyzn i przebiło klatkę piersiową, trafiając prosto w serce. Napastnik upadł z głośnym tąpnięciem, od którego ogier kręcący się nerwowo wokół kolumny za bramą drgnął i podniósł łeb. Hokanu obserwował zwierzę kątem oka, ale gdy trzy strzały pomknęły w stronę jego kryjówki, natychmiast dał nura w dół i przywarł do belki. Jedna ze strzał trafiła w belkę. Dwie pozostałe wyrwały drzazgi z ucha maski szczęścia, odbiły się od krawędzi i utkwiły w deskach za jego plecami. Hokanu wyciągnął nóż zza przepaski, wcisnął się jak najgłębiej w zakamarek i lewą ręką wyrwał ze ściany jedną ze strzał. Na tle ciemnych belek pojawił się zarys czarnej postaci. Hokanu rzucił w nią nożem. Ostrze wbiło się w szyję napastnika i mężczyzna upadł z głośnym charczeniem. Jego
towarzysz nie był na tyle głupi, by pójść w jego ślady. Pochylił się i napiął łuk. Hokanu zauważył w mroku lśnienie wypolerowanego drewna. Całe ciało ostrzegało go przed bliskim niebezpieczeństwem. Obrócił trzymaną w dłoni strzałę grotem naprzód i wycelował w łucznika. Z dołu rozległ się ochrypły głos: - Nie śpiesz się. Trzymaj go na celu. Oridzu wejdzie na górę po tym drugim posągu i weźmie go na cel z drugiej strony. Hokanu poczuł, że ogarnia go rozpacz. Kryjówka chroniła go jedynie przed atakiem z dołu; po obu stronach górowały nad nią wielkie podobizny bogów. Napastnik, któremu udałoby się wspiąć na jedną z nich, zyskałby nad nim znakomitą przewagę. Jeśli będzie próbował ukryć się przed wspinającym, wystawi się na strzały tego, który stał na dole. A najgorsza i najbardziej okrutna ze wszystkiego była świadomość, że wiedza o antidotum, które może ocalić Marę, zginie wraz z nim. Arakaśi nie będzie miał powodów wątpić, iż bezpiecznie dotarł do domu. Przeklął pośpiech, przez który wyjechał z Kentosani, nie tracąc ani chwili na zebranie eskorty. Nie miał czasu, by wstąpić po żołnierzy do miejskiego domu swego ojca lub Mary, ale mógł przynajmniej wziąć najemników. Każda ochrona mogłaby udaremnić zasadzkę. Zrezygnował z ochrony, bo sam mógł poruszać się szybciej. Konie potrafiły prześcignąć nawet najszybszych biegaczy i Hokanu przedłożył bezpieczeństwo żony nad własne. Teraz Mara zapłaci za jego głupotę. Ostatnia z Acomów umrze, nie wiedząc, jak niewiele brakowało, by mężczyzna, który ją kochał, przyniósł jej odtrutkę. Hokanu zaklął, gdy usłyszał skradających się mężczyzn. Obydwaj napastnicy, którzy przeżyli, wspinali się na posąg. Będą do niego strzelać z obu stron, a sądząc po przebiegłości panów Minwanabich, było bardzo prawdopodobne, że ukryte platformy znajdują się także za innymi rzeźbami w bramie. Zanim zauważy atakujących, ci już mogą wziąć go na cel. Zrozpaczony, osaczony ze wszystkich stron, drżący z wyczerpania i wściekłości Hokanu pochwycił strzałę, która była jego jedyną bronią i wymierzył ją w człowieka stojącego na dole z naciągniętym łukiem. Zginie, lecz może uda mu się zabrać ze sobą do pałacu Turakamu jeszcze jednego wroga. Napinając mięśnie, by zsunąć się ze ściany, usłyszał świst strzały. Pochylił się, ale było już za późno. Ostrze wbiło się w jego biodro i utkwiło w kości. Rozchylił usta w bezgłośnym grymasie. Z bólu i niepohamowanej wściekłości zobaczył przed sobą oślepiającą jasność. Pochwycił brzechwę i wyrwał ją z ciała, zwijając się
mimowolnie z cierpienia. Druga strzała utkwiła w drewnie tam, gdzie przed chwilą znajdowała się jego pierś. Oparty na kolanie, płacząc z udręki, zakrwawionymi palcami szukał czegoś, czego mógłby się uchwycić, by stanąć prosto. Zraniona noga była bezużyteczna, a druga wydawała się zupełnie odrętwiała. Jednak zdarzył się cud. Udało mu się zacisnąć dłoń na gładkim końcu drewnianej żerdzi. Hokanu skrzywił się od kolejnej fali bólu. Resztkami sił dźwignął się na nogi i krzyknął ze strachu, gdy żerdź obróciła się, skrzypiąc i pociągnęła go w dół. Zbyt późno uświadomił sobie, że nie była do niczego przymocowana. Niemal nie zauważył nowej strzały, która wbiła się w drewno obok jego ucha. Oszołomiony poczuł, że ześlizguje się w dół, gdy wtem część ściany odsunęła się... Oczywiście! - pomyślał i w przypływie odnowionego wigoru roześmiał się na głos. Przypadkiem trafił na dźwignię otwierającą drogę ucieczki, jaką dawny pan Minwanabi przygotował dla swych szpiegów. Klapa w podłodze otwierała się na zewnątrz. Wysunął się z ciemności i z zasięgu nieprzyjacielskich strzał w świt. Wisiał bezradnie na dźwigni otwierającej mechanizm. Dla zdrowego człowieka nie było to wysoko, zaledwie dwanaście stóp. Hokanu jednak miał grot strzały w biodrze i obawiał się, że upadek może go zabić albo odebrać mu przytomność. Wypuścił z ręki bezużyteczną strzałę. Szarpał się i rzucał na wszystkie strony, ale nie udało mu się znaleźć dodatkowego oparcia dla rąk. Rana bolała go okrutnie, a w dodatku oczy wciąż łzawiły. Za niszą, którą Hokanu właśnie opuścił, pojawił się wojownik w czarnych szatach. Poruszył dłońmi w rękawiczkach, założył strzałę i zaczął napinać łuk. Hokanu wziął głęboki oddech i spojrzał w dół. Na skraju drogi zacieśniał się pierścień wrogów. Przed otwartym natarciem powstrzymywał ich jedynie koń, który spokojnie szczypał trawę, ciągnąc za sobą lejce. Koń był nieszkodliwy, lecz napastnicy obawiali się znarowienia, jakiego świadkami byli przed chwilą. Zwierzę zauważyło zbliżających się ludzi, odskoczyło w bok i znalazło się wprost pod Hokanu. - Niech cię Chochocan błogosławi - zaszlochał pan Shinzawai, puszczając żerdź. Żołądek przekoziołkował mu w locie, a uderzenie o siodło niemal go ogłuszyło. Do bólu w biodrze dołączyła się obraza dla jego męskości. Ogier parsknął, ze zdumieniem podniósł łeb i pod ciężarem ciała ugiął przednie kolana. - Uciekaj, ścierwo! - wrzasnął Hokanu, dając ulgę swemu cierpieniu. Pochylił się mocno do przodu, chwytając grzywę obiema rękami. Choć siodło było mocno przekrzywione i jedną nogę miał rozciągniętą na kłębie zwierzęcia, zmusił je do powstania, kopiąc w bok wolną piętą.
W tej chwili łucznicy zaczęli strzelać. Koń, trafiony w szyję, łopatkę i zad stanął dęba, ale szczęście nie opuszczało pana Shinzawai: ten ruch wyrzucił go do góry, dzięki czemu udało mu się zahaczyć zdrową nogą o krawędź siodła i usadowić się mocniej. Ogier ruszył galopem w stronę domu. Koń rzucał się na boki i Hokanu obawiał się, że spadnie. Oszołomiony i ogłuszony bólem przywarł do grzbietu zwierzęcia, zaciskając dłonie na grzywie, aż kostki palców zbielały. Jego krew mieszała się z krwią konia. Próbował odzyskać równowagę, ale przez zranione biodro nie mógł usiąść pewniej w siodle. Zacisnął zęby. Nie po to dotarł aż tak daleko, by teraz wszystko miało pójść na marne. Ale coraz bardziej ześlizgiwał się na bok, aż w końcu jedna stopa ciągnęła się w kurzu na drodze. Teraz przywierał do konia tylko kolanem. Ogier zaczął kręcić się w kółko. Jeden obrót, drugi, trzeci, aż wreszcie dłonie Hokanu puściły. Ciało wzbiło się łukiem w powietrze... Jakaś para dłoni w rękawicach pochwyciła je mocno, bezceremonialnie wyrywając z bezwładu. - A niech to! - jęknął Hokanu, uderzając w ziemię. Poczuł nieznośny ból i z jego ust wyrwał się rozdzierający okrzyk. Powietrze pociemniało, potem wypełniło się oślepiającą jasnością i do jego uszu dotarł zgiełk głosów. Jeden z nich należał do Lujana. - Napastnicy - wydyszał Hokanu. - Ścigają mnie. - Już nie żyją, panie - powiedział sucho. - Nie ruszaj się, krwawisz. Hokanu z wysiłkiem otworzył oczy. Wydawało mu się, że niebo nad głową płynie, niedorzecznie zielone i czyste. Wschodzące słońce rzucało złoty blask na twarze żołnierzy z patrolu. - Zauważyliśmy, że klacz wróciła bez jeźdźca - mówił ktoś. - Odgadliśmy, że są jakieś kłopoty na drodze. Czy Arakasi był z tobą? - Nie - wydyszał Hokanu. - Kentosani. Słuchajcie. - Pomimo bólu udało mu się powtórzyć recepturę antidotum. Lujan rozkazał najszybszemu wojownikowi zdjąć zbroję i pobiec do uzdrowiciela z instrukcjami, które podał im Hokanu. Gdy mężczyzna pobiegł, komendant szybko zorganizował oddział, który miał eskortować rannego pana do posiadłości. Przez cały ten czas Hokanu ze wszystkich sił walczył, by nie stracić przytomności. Posłano jeszcze kilku mężczyzn po lektykę, która miała zanieść go do domu. Pociemniało mu przed oczami. Usłyszał odgłos rozdzieranego płótna i poczuł świeże powietrze na rozognionej skórze, gdy Lujan obnażył jego ranę.
- Panie - powiedział dowódca - musimy wyciąć ten grot jak najszybciej, bo inaczej rana zaropieje. Hokanu z trudem wciągnął oddech. - Nic nie będziecie robić z tą strzałą - wychrypiał. - Najpierw muszę się znaleźć przy boku mej pani i zobaczyć na własne oczy, że antidotum przywróciło ją do życia. - Jak sobie życzysz, panie. Wódz Acomy podniósł się i w pośpiechu zawołał szorstko do podoficera: - Dowódco patrolu, weź czterech ludzi i zróbcie nosze! Pan Hokanu musi się jak najprędzej znaleźć u boku swej żony!
Rozdział dziewiąty
Cud Niebo szarzało. Słudzy weszli cicho, by zasunąć przegrody i zapalić lampy w sypialni Mary. Skończyli swoją pracę i cicho pokłonili się pani, która nieruchoma i blada leżała na poduszkach. Wyszli, zostawiając samotnie czuwającego Hokanu w dręczącej ciszy. Siedem godzin minęło już od chwili, gdy podano antidotum, a stan Mary dotychczas się nie poprawił. Powieki jej nie drgnęły od sennych marzeń, oddech nie przyśpieszał ani nie zwalniał. Gdy za przegrodami zaczął zapadać zmierzch i do komnaty wkradł się mrok, zamykając męża i żonę w ciepłym kręgu światła lampy, Hokanu zwątpił. A jeśli Korbargh skłamał i podał fałszywą recepturę? A jeśli zasadzka przy bramie modlitewnej opóźniła jego przybycie o te krytyczne kilka minut i lekarstwo podano za późno? A jeśli bogowie zwrócili się przeciwko nim i wszystko, co dotąd udało im się dokonać, los skazał na zmarnowanie? Ból rany i nieustający niepokój o Marę znużyły Hokanu. Nie potrafił już dłużej skupić myśli. Pragnął działać, tymczasem nie było już nic do zrobienia. Wyciągnął rękę, ujął dłoń Mary w swoją i drgnął. Czy to tylko jego wyobraźnia, czy też była odrobinę mniej bezwładna? A może to jego znużone ciało ogarnęła gorączka? By oderwać się od jałowych wątpliwości, spróbował się odezwać. - Mara - zaczął. W pustej sypialni czuł się przejmująco samotny. - Mara. - Na próżno szukał słów; wszystko zostało już powiedziane, nieskończone przeprosiny, zapewnienia o miłości. Małostkowe intrygi naraziły na niebezpieczeństwo życie kobiety, która miała tyle energii i sił witalnych. Ten fakt jawnie świadczył o głębokich nieprawidłowościach w tsurańskim społeczeństwie; to właśnie Mara pragnęła zmienić i tej zmianie podporządkowała
życie swoje i swej rodziny. Hokanu przymknął oczy, by powstrzymać łzy, niepewny, czy jego słabość wypływa z głębokiego żalu, czy też powodem jest ból spowodowany ranami. Stracił poczucie czasu, siedząc tak bez ruchu i tłumiąc w sobie uczucia niegodne kobiety, która na macie walczyła ze śmiercią. Ale gdy podniósł głowę na dźwięk stukania do drzwi, za przegrodami było już zupełnie ciemno. - Wejść! - zawołał. Gdy się poruszył, zakręciło mu się w głowie. Przypomniał sobie, że nic nie jadł od wczoraj; na pewno to była przyczyna. Lujan stanął w drzwiach i skłonił się krótko. Chociaż o tej porze powinien już skończyć służbę i odpoczywać przy wieczornym posiłku, dzisiaj wciąż miał na sobie zbroję i zwykły miecz. Zakurzony, spocony, wyprostował się i spojrzał na pana przenikliwie, po czym zacisnął usta, czekając na pozwolenie, by przemówić. Hokanu niespokojnie poruszył ręką. - Panie? - Ton pytania był bardzo dziwny jak na wodza Acomy. Hokanu zesztywniał, pewny, że teraz nastąpi taktowne wypytywanie o jego zdrowie. - Przyszedłeś z raportem? - zapytał sucho, zaciskając dłoń na dłoni Mary. Lujan uniósł wyżej głowę. - Pozwoliłem sobie wysłać zwiad pod dowództwem komendanta Irrilandiego. - Były wódz Minwanabich patrolował otaczające posiadłość wzgórza jeszcze przed narodzinami Lujana. Hokanu skinieniem głowy polecił mu mówić dalej. - Patrol napotkał niewielką grupę ludzi gotowych do ataku - ciągnął Lujan. - Doszło do potyczki. Większość wrogów zginęła, ale dwóch udało się pochwycić żywych. Jeden z nich zaczął mówić. Wygląda na to, że ci, którzy urządzili na ciebie zasadzkę, stanowili tylko przednią straż. Wysłano ich na rekonesans wzdłuż drogi, by wybrali miejsce na decydujące natarcie. Ale nie spodziewali się, że będziesz konno i pojedziesz z taką szybkością. Trafiłeś na nich nieoczekiwanie i musieli improwizować. Inni, przebrani za bandytów, byli daleko z tyłu i jedynie łaska bogów ocaliła ci życie. Otumaniony bólem Hokanu skinął głową. - Czy odkryłeś, kto wysłał te psy? Lujan zawahał się przed odpowiedzią, nie spuszczając z niego zatroskanych oczu. - Jiro - rzekł w końcu, zatykając kciuki za pas. – Dowody są niepodważalne. Za tym atakiem krył się pan Anasati. Hokanu zamrugał powiekami, by odzyskać jasność umysłu.
- W takim razie będzie musiał zginąć. - Nie. Mężu, nie wolno ci nawet mówić takich rzeczy. Jak moglibyśmy wystąpić przeciwko postanowieniu Zgromadzenia Magów? - wymruczał słaby głos z poduszek. Obydwaj mężczyźni obrócili się równocześnie. Oczy Mary były otwarte i rozświetlone w zapadłej twarzy. Zacisnęła drżące palce na dłoni męża. - Jak możemy zabić Jira, skoro Wielcy zabronili nam waśni krwi? - Dzięki niech będą dobremu bogu! - wykrzyknął Hokanu. Pochylił się i pocałował żonę w policzek, choć znów zakręciło mu się w głowie. - Ukochana, jak się czujesz? - Jestem zła na siebie - wyznała Mara. - Powinnam być mądrzejsza i nie próbować tej czekolady. Moja kupiecka zachłanność niemal mnie zabiła. Hokanu pogładził ją po dłoni. - Odpocznij teraz. Mamy szczęście, że nadal jesteś z nami. Mara zachmurzyła się. - A dziecko? Co się stało z naszym synem? Cierpienie na twarzy Hokanu powiedziało jej wszystko. Opanowała się i przymknęła oczy. - Dwóch synów - wyszeptała. - Dwóch synów martwych, i nie wolno nam pomścić ich śmierci krwią. Wydawało się, że to stwierdzenie wyczerpało resztkę jej sił, gdyż zamknęła oczy z rumieńcami gniewu na policzkach. *** Gdy mocno usnęła, w sypialni stłoczyli się słudzy. Uzdrowiciel z sakwą pełną lekarstw nakazał im przewietrzyć pościel Mary i przyciąć knoty w lampach. Lujan nie czekał na rozkazy, lecz podszedł, pochwycił mocno Hokanu i podniósł go od łoża Mary. - Lujan! - prychnął gniewnie pan Shinzawai. - Mogę iść o własnych siłach, a w tej chwili nie jesteś tu już potrzebny. W odpowiedzi Lujan obdarzył go swym najbardziej rozbrajającym uśmiechem. - Panie Hokanu, jestem sługą pani Mary i dziś już nie będę przyjmował żadnych rozkazów od pana Shinzawai. Gdybyś był jednym z moich wojowników, natychmiast zabroniłbym ci chodzić z taką raną. I prawdę mówiąc, tym bardziej obawiam się teraz gniewu mej pani. Zaniosę cię do chirurga, który wyjmie ten grot. Nie uczynisz przysługi Marze, jeśli podczas jej snu umrzesz z powodu spisku Jira. - Jego ton był niemal bezczelny, lecz oczy błyszczały wdzięcznością dla człowieka, który ocalił najważniejszą dla nich kobietę. ***
Chirurg odłożył na bok zakrwawione narzędzia, podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Lujana. Światło lamp złociło jego twarz, pokrytą strużkami potu i napięta. - Nie, to światło zupełnie wystarczy - powiedział ochryple. - Widzę dość dobrze, by pracować. - To znaczy, że rokowania nie są dobre - odszepnął Lujan, przytrzymujący nogę Hokanu. Miało to dodać otuchy rannemu, a także zapobiec, by jakieś niefortunne poruszenie nie popsuło pracy chirurga. Hokanu, napojony winem sa z domieszką narkotycznego ziela, mógł nie wiedzieć, gdzie jest i co się z nim dzieje; to pomagało zachować spokój i wytrwać w bezruchu. Ale choć był półprzytomny, wal, jego duch, pozostawał czujny. Jeśli rokowania były niepomyślne, nie należało mówić o tym głośno, dopóki pan Shinzawai nie wyzdrowieje i nie będzie mógł panować nad sobą. Albo jednak Lujan nie mówił wystarczająco cicho, albo też ranny nie chciał pogrążyć się w nieświadomości na tyle głęboko, by oszczędzić sobie bólu i przykrych informacji. Hokanu z trudem podniósł głowę. - Jeśli coś jest źle, chcę o tym usłyszeć teraz. Uzdrowiciel wytarł ręce. Przetarł także twarz, choć w pomieszczeniu nie było gorąco. Zwrócił zmartwione spojrzenie na Lujana, który skinął głową, po czym zerknął na męża Mary. - Panie, usunąłem grot. Ale utkwił głęboko w kości, a twoje wysiłki, by się poruszać i biec, uczyniły wiele szkody. Ścięgna i więzadła są uszkodzone, niektóre porozrywane, a ja nie umiem ich naprawić. - Nie dodał, że rana była głęboka, a rozdarte ciało podatne na infekcję. Obłożył rozdarcia ziołami, ale to było wszystko, co mógł zrobić. - Czy chcesz mi powiedzieć, że nie będę chodził? - Głos Hokanu nie zadrżał, ale brzmiała w nim nuta rozkazu. Uzdrowiciel westchnął. - Będziesz chodził, panie. Ale już nigdy nie na polu bitwy. Będziesz kulał. W walce każdy wróg zauważy twoje kalectwo i zabije cię z łatwością. Panie, nie powinieneś więcej nakładać zbroi. - Uzdrowiciel ze współczuciem potrząsnął siwą głową. - Przykro mi. Nic więcej nie mogę obiecać. Hokanu obrócił twarz do ściany i znieruchomiał. Nie zacisnął dłoni; ukrywał ból i wściekłość. Ale Lujan, który także był wojownikiem, znał jego myśli; Hokanu był dziedzicem swego ojca, a przez to pełnił funkcję dowódcy wojsk Shinzawai. Dla człowieka, który miał odziedziczyć tytuł pana wielkiego domu, kalectwo było wielkim obciążeniem. Lujan wyczuł leciutkie drżenie Hokanu. Serce mu się ścisnęło, lecz nie ośmielił się okazać współczucia,
gdyż obawiał się, że pan Shinzawai, z desperacją zachowujący godną postawę, może się załamać. A jednak człowiek, którego Mara poślubiła, jeszcze raz wykazał siłę charakteru. - Rób swoje, uzdrowicielu - powiedział. - Pozszywaj to, co możesz i, na miłosierdzie bogów, nie dawaj mi już więcej tego leczniczego wina. Chcę być przytomny, gdy moja pani się obudzi, a nie zamroczony żalem nad sobą, wywołanym przez ten napój. - W takim razie przesuń lampę - wymamrotał chirurg. - Zrobię to najszybciej, jak się da. - Dobry sługo, mogę ci w tym pomóc - odezwał się cichy głos w drzwiach. Chirurg podniósł głowę ze zdumieniem. Dłoń wyciągnięta w stronę tacy z narzędziami zastygła wpół drogi; Lujan ze wzburzenia niemal wypuścił nogę Hokanu. - Powiedziałem strażnikowi na korytarzu, że nie wolno przeszkadzać panu. Pod żadnym pozorem. - Obrócił się, gotów rozprawić się z nieposłusznym żołnierzem, i zastygł, przerażony. Zasuszony człowiek w grubych brązowych szatach, który wszedł w krąg światła, nie był sługą, lecz kapłanem Hantukamy, boga uzdrowiciela. Lujan rozpoznał go po charakterystycznym wygolonym półkolu z tyłu głowy i misternym warkoczyku, który zwisał mu na karku. Widział już raz kapłana tego boga. Było to w dniu, gdy pomimo licznych ran Keyoke cudem uszedł z życiem z pola bitwy i gdy zakażenie wdało się w nogę, którą potem mu amputowano. Wiedząc, jak trudno jest zdobyć usługi takiego kapłana, Lujan skłonił się nisko niczym najpodlejszy niewolnik, by odkupić bezmyślne zachowanie. - Wybacz mi, dobry kapłanie, moje barbarzyńskie obejście. Witam cię w imieniu mej pani. Moje grubiaństwo rzuca cień na honor tego domu. Bosy kapłan cicho podszedł bliżej. Na jego zbrązowiałej od słońca twarzy nie było widać urazy, lecz jedynie najgłębsze współczucie. Dotknął ramienia wojownika. - Gdy pan i pani obydwoje złożeni są niemocą, byłbyś złym strażnikiem, gdybyś nie próbował oszczędzić im niepożądanych wizyt. Lujan odezwał się z twarzą wciąż przyciśniętą do podłogi: - Dobry kapłanie, jeśli przybyłeś, by pomóc, moje uczucia nie mają znaczenia wobec potrzeb mojego pana i pani. Teraz z kolei kapłan zmarszczył brwi i jego twarz, zazwyczaj łagodna, zachmurzyła się groźnie. Zacisnął dłoń ze zdumiewającą siłą i podniósł Lujana.
- Przeciwnie - odrzekł ostro. - Duch i uczucia każdego człowieka są równe w oczach mojego boga. Dzielny wojowniku, wybaczam ci potknięcie. Odejdź teraz. Zostaw mnie przy swoim panu i czuwaj przy drzwiach. Lujan zasalutował energicznie, przyciskając dłoń do serca, i wyszedł. Chirurg skłonił się pośpiesznie i uczynił ruch, jakby chciał wyjść za nim, ale kapłan gestem nakazał mu pozostać. Zbliżając się do posłania Hokanu, wyjaśnił: - Mój pomocnik to jeszcze chłopiec, a poza tym jest zbyt zmęczony podróżą, by mógł mi się przydać. Śpi teraz, a jeśli mam służyć memu bogu, będę potrzebował pomocy. Postawił sakwę na podłodze, ujął palcami spoconą dłoń chorego i zajrzał mu w oczy. - Jak się czujesz, synu mojego boga? Hokanu skłonił głowę, starając się okazać uprzejmość. - Dosyć dobrze. Niech cię błogosławi twój bóg i niech Chochocan obdarzy cię łaskami za to, że przybyłeś do tego domu. - Z trudem wciągnął oddech i pomimo bólu zmusił się, by mówić wyraźnie. - Jeśli mogę się ośmielić, prosiłbym, żebyś zajął się moją panią. Jej potrzeby są większe niż moje. Kapłan zacisnął usta. - Nie, myślę, że nie - podniósł rękę, uprzedzając protest Hokanu - a tu liczy się wyłącznie mój osąd. Widziałem już Sługę Imperium. Przybyłem tu dla niej, gdyż wyznawcy mego boga doceniają jej poświęcenie i miłość do ludu. Ale ona już dochodzi do siebie bez błogosławieństwa Hantukamy. Przyniosłeś jej antidotum na czas. Hokanu zamknął oczy z wyraźną ulgą. - Cieszę się, słysząc, że wyzdrowieje. - Wyzdrowieje. - Kapłan urwał i na jego twarzy nagle pojawiła się troska. Starannie dobierając słowa, dodał: - Ale ty, jej mąż, powinieneś wiedzieć, że może mieć jeszcze tylko jedno dziecko. Trucizna wielce zaszkodziła i uzdrowicielskie moce mojego boga pozwoliły mi uzyskać tylko tyle. Hokanu szybko otworzył oczy, które wydawały się czarne w migoczącym świetle lampy. Wciąż zachowywał opanowanie wojownika, ale cierpiał na myśl, że jego pani nie może mieć tylu dzieci, ile pragnęła, by zapewnić przyszłość obydwu rodów. - To wystarczy, dobry kapłanie. W pomieszczeniu zapadła cisza. Chirurg z szacunku dla uczuć swego pana stał nieruchomo. Syk lampy mieszał się z szeptem wiatru za zasłoną i z odległymi krokami wojowników, którzy zmieniali się na warcie. Lato już minęło i na brzegu jeziora tylko owady śpiewały w miękkim cieple nocy. Pośród spokoju późnej nocy kapłan Hantukamy powiedział:
- Panie Hokanu, to nie wystarczy. Wzrok towarzysza Mary z wysiłkiem zwalczył otępienie po leczniczym winie. Hokanu spojrzał na drobnego, pomarszczonego kapłana i podciągnął się wyżej na poduszkach. - Czego jeszcze oczekujesz ode mnie, czego do tej pory nie dałem? Kapłan Hantukamy westchnął i uśmiechnął się blado. - Powiedziałbym, że dajesz zbyt wiele, synu mojego boga. Twoja miłość i oddanie pochłaniają wszystko, co masz i czym jesteś. Dla swej pani dziedzic Shinzawai naraził swoją nogę i dla niej oddałby życie. W imieniu mego boga twierdzę, że to zbyt wiele. Teraz policzki Hokanu gniewnie nabiegły krwią. - Jaki honor pozostałby mi, gdybym chciał ocalić siebie przed Marą? Łagodnie, lecz stanowczo kapłan znów ułożył go na poduszkach. - Ona nie potrzebuje twojego ratunku - powiedział zbyt śmiało. - Jest Sługą Imperium i panią Acomy. Ma własną siłę. Potrzebuje cię jako zaufanego towarzysza stojącego przy jej boku, niejako tarczy przed sobą. Hokanu wciągnął oddech, by zaprzeczyć, ale kapłan potrząsnął nim mocno. - Dla Imperium i mojego boga nie znaczysz mniej niż ona. Trwanie tego narodu i lepsze życie dla wszystkich, które obiecał Światłość Niebios, zależą od ciebie w tym samym stopniu, co od niej. Jesteś ważnym graczem w tej zmienionej rozgrywce Rady. Musisz to zrozumieć. Zbyt słaby, by się spierać, Hokanu opadł bezwładnie na poduszki. - Mówisz, jakbyś znał przyszłość - odrzekł ze znużeniem. - Co tam jest takiego, co ty widzisz, a my nie? Ale kapłan nie odpowiedział. Stanął przy ramieniu Hokanu i położył dłonie po obu stronach rany. Łagodnie, stanowczo zwrócił się do chirurga. - Otwórz moją sakwę. Jeśli ten człowiek ma wstać z łóżka, nie kulejąc, czeka nas cała noc ciężkiej pracy i musimy poprosić mojego boga o błogosławieństwo. * * * Wiadomości o zasadzce na Hokanu i o wyzdrowieniu Mary znalazły Arakasiego na barce płynącej z Kentosani w dół rzeki. Posłaniec z wiadomościami przybył tuż po wschodzie słońca, podczas przystanku, kiedy ładowano świeże owoce. Wszedł na pokład razem z niewolnikami niosącymi kosze jomach i wśliznął się niespostrzeżenie w grupę pasażerów na pokładzie, którzy kupili ten przejazd bez wygód za jednego centi od głowy. Tłumek składał się z trzech rodzin wędrownych zbieraczy owoców, dwóch zaświerzbionych żebraków,
wypędzonych z Kentosani, gdyż uprawiali swój zawód bez licencji cesarskiej, oraz gońca cechowego ze spuchniętą kostką, który zmierzał na południe, by prosić swego wuja o wsparcie, dopóki noga mu się nie wygoi. Arakasi z twarzą zasłoniętą ciemnym kapturem siedział między dwiema przywiązanymi do burty beczułkami. Był równie brudny jak żebracy i wyglądał podejrzanie niczym uliczny złodziej, toteż chłopki z rozkrzyczanymi niemowlętami i stadami chudych dzieci o wytrzeszczonych oczach omijały go dużym łukiem. Przybysz bez trudu znalazł miejsce obok niego, wcisnął się między beczki i zaczął szeptać wiadomości z domu Acomy. Z zamkniętymi oczami i głową opuszczoną na piersi mistrz tajnych służb wyglądał, jakby spał; pod paznokciami miał czarną sadzę, a na policzku pokryte zakrzepłą krwią zacięcie. Śmierdział, jakby nie kąpał się nigdy w życiu. Ale uszy słyszały dobrze. Po chwili gorączkowego namysłu mruknął coś sennie, przetoczył się na bok i wyszeptał niemal bezgłośnie: - Nie wysiądę przy rozwidleniu rzeki. Powiedz łącznikowi, by przekazał wyrazy uszanowania panu i pani. Jeśli mnie potrzebują, niech ktoś z siatki zapyta o mnie jubilera obok sklepu wypychacza zwierząt w Sulan-Qu. Poznasz to miejsce po szyldzie z czaszką halrutha. Posłaniec dotknął jego przegubu, potwierdzając otrzymanie informacji, po czym chrząknął z niesmakiem, pochylił się w stronę najbliższego pasażera i zaczął nawracać go na służbę mało znanego boga farmerów, Lulondiego. - Odczep się, natręcie - prychnął napastowany. - Nie lubię jarzyn, a w tej podróży muchy przeszkadzają mi tak, że nie potrzebuję jeszcze twojego zawracania głowy! Posłaniec skłonił się i niechcący uderzył łokciem w kolano chłopki. Kobieta przeklęła głośno i obdarzyła go kopniakiem w łydkę. Zamieszanie zwróciło uwagę kapitana barki. - Hej, wy tam! Siedźcie spokojnie albo wyrzucę was wszystkich za burtę! Żona farmera głośno zaprotestowała. - Ta szumowina tutaj zawraca ludziom głowę, a poza tym dostałeś przecież pieniądze za przejazd! Dowódca barki skrzywił się, podszedł bliżej i przyjrzał się intruzowi, którego chłopka wskazywała palcem pokrytym odciskami. - Ty! Roznosicielu wszy, zaropiały nędzarzu! Czy masz centi, żeby zapłacić za miejsce? - zawołał przewoźnik, pocąc się z irytacji. Mężczyzna wymamrotał coś żałośnie.
- Na miłosierdzie Lulondiego, proszę, pozwól mi zostać. Dowódca barki skrzywił się i pstryknął palcami. - Ja ci pokażę miłosierdzie Lulondiego! Na dany przez niego znak wstało dwóch wioślarzy. Umięśnieni jak zapaśnicy, podeszli bliżej i skłonili się przed swym panem. - Wyrzućcie go - zakomenderował kapitan z niesmakiem. - I nie za łagodnie. Miał zamiar płynąć za darmo. Na twarzach wioślarzy ukazały się identyczne uśmiechy. Pochwycili ofiarę za przeguby rąk, dźwignęli i wyrzucili za burtę. Posłaniec wylądował w rzece, aż brudna woda rozgłośnie bryznęła na przywiązaną do barki łódkę sprzedawcy owoców. Niewolnicy odepchnęli go wiosłami. Załoga, pasażerowie i gapie na brzegu zaśmiewali się na głos, patrząc na nędzarza, który wyplątał się z fałd mokrej szaty i popłynął do brzegu niczym szczur wodny. - Rzeczywiście, miłosierdzie Lulondiego - mruczał pod nosem dowódca barki. Odwrócił się, zmierzając z powrotem do swych spraw, i przeszedł nad chrapiącym Arakasim, ni obdarzywszy go nawet jednym spojrzeniem. *** Dwa dni później Arakasi zszedł z pokładu w Sulan-Qu i ruszył nabrzeżem, nie rzucając się w oczy pośród cieni południa. Ulice były niemal puste, sklepy zamknięte w porze największego upału. Nieliczni włóczędzy, którzy pozostali na ulicach, spali w cieniu markiz i balkonów albo grzebali w rynsztokach, szukając czegoś nadającego się do zjedzenia. Arakasi dotarł do Domu pod Siedmioma Gwiazdami, burdelu dla szlachetnie urodzonych bogaczy o dziwnych gustach. Tam, pod łukiem tylnej bramy ozdobionej całującymi się cherubinami, zastukał w umówiony sposób. Deska odsunęła się i niezmiernie gruba kobieta, obwieszona koralikami i naszyjnikami z korkary, wciągnęła go do środka. - Bogowie - mruknęła męskim basem - czy zawsze musisz tu przychodzić śmierdzący jak szczur z rynsztoka? Mamy na górze klientów, których to może zrazić. Arakasi błysnął uśmiechem. - Tylko mi nie mów, Bubaro, że zużyliście już całą wodę do kąpieli z liśćmi kekali i cytrusów. Właścicielka burdelu chrząknęła przez nos. - Pewnie, że nie. Moi chłopcy i dziewczęta zawsze muszą ładnie pachnieć. Kobieta wsunęła tłuste ramię za zasłonę. Z kąta wybiegł nagi głuchoniemy chłopiec o skórze koloru ziaren chochala i pokłonił się przed nią. Skinęła głową, wskazując Arakasiego.
Chłopiec spojrzał na brudnego przybysza, przechylił głowę na bok i gdy go rozpoznał, uśmiechnął się z zachwytem. Nie zwracając uwagi na smród, ujął brudną od węgla dłoń i poprowadził mistrza tajnych służb za sobą. Arakasi przesunął dłonią po głowie chłopca i wyciągnął z ukrytej kieszeni słodycze wyrabiane przez cho-ja. Chłopak uśmiechnął się, ukazując bezzębne dziąsła. Bełkotliwie okazał zadowolenie i kilkakrotnie skłonił głowę w geście podziękowania, przykładając czoło do zaciśniętych pięści. Arakasi dał mu jeszcze dwie monety z muszelek. - Ktoś powinien kupić ci jakieś ubranie - mruknął i pochwycił malca za łokieć, powstrzymując go przed rzuceniem się na ziemię. Jeszcze raz pogładził go po głowie i gestem nakazał odejść. Dobrze znał ten dom i wiedział, gdzie znajdzie odpowiednie pomieszczenie. Idąc korytarzem, dotknął fragmentu rzeźby, który zwalniał dźwignię ukrytych drzwi i wspiął się po wąskich, mrocznych schodach do klitki tuż pod krokwiami dachu. Za jego plecami nie zauważony przez nikogo chłopiec przez kilka długich minut czołgał się po pięknych dywanach, ściskając w dłoni swe skarby. W zatłoczonej klitce, w skwarze rozgrzanych od południowego słońca dachówek Arakasi przebierał w licznych kufrach i komodach, które mieściły wszelkiego rodzaju stroje, od naszywanych paciorkami, błyszczących szat do łachmanów robotników polowych. Wybrał pomarańczowo-fioletową liberię i zakurzoną parę sandałów z dziurą na dużym palcu. Potem zwinął swoje brudne szmaty w kłąb i zostawił je w innej komodzie, w której już znajdowało się coś, co wyglądało jak łachmany żebraka. Nagi, okryty jedynie brudem i poplamioną przepaską, zszedł na dół, by skorzystać z łaźni burdelmamy. *** W godzinę później klęczał w biurach cechu lichwiarzy. W ręku trzymał szczotkę do szorowania podłogi, a obok niego stało wiadro. Południowa przerwa już się skończyła. Nikt nie zauważył, że Arakasi poświęcił trochę za wiele uwagi podłodze wokół stołu pewnego urzędnika, siedzącego przy przejściu. Wchodzący i wychodzący kupcy kopniakiem usuwali go z drogi, zwłaszcza gdy zwrot ich długów opóźniał się albo jeśli potrzeba kredytu wynikła z nieszczęścia: bandyci obrabowali karawanę albo wilgoć zniszczyła transport jedwabiu. W popołudniowym skwarze nasilały się kłótnie i nikt nie zauważył, że szorujący podłogę sługa mamrocze coś pod nosem. Jedyną osobą, do której dotarły jego słowa, był urzędnik siedzący z głową pochyloną na bok i przepisujący rzędy cyfr.
- ...musiałem brnąć przez psie odchody - warczał Arakasi. - Prawo powinno zabraniać zwierzętom należącym do pań załatwiania się na ulicy. - Pociągnął nosem, zaklął z powodu bólu pleców i ciągnął tym samym monotonnym tonem: - To śmierdzi jak wszyscy diabli, czy czerwony chłopak brał jakieś pieniądze, które mogły pójść na opłacenie morderstwa? Znowu śmieci w tej wodzie, mam już dość napełniania tego wiadra. Urzędnik otarł pot z czoła, podniósł tabliczkę z rogu biurka i coś na niej naskrobał. Potem wetknął ją w stertę innych wysmarowanych kredą tabliczek i potraktował myjącego podłogę sługę kopniakiem pod żebro. - Hej, ty. Powycieraj te tabliczki. Arakasi odgarnął z czoła mokry kosmyk włosów i przycisnął nos do mokrej podłogi. - Jak sobie życzysz, panie, jak sobie życzysz. Wziął stertę tabliczek z ręki urzędnika, powlókł się po szmatę i zaczął je czyścić, nie przestając przy tym mruczeć pod nosem. Ani odrobinę nie zmienił tonu, gdy dotarł do tabliczki z niewyraźną notatką. Na widok napisanych na niej liczb i zaszyfrowanych dat ledwie udało mu się powstrzymać drżenie dłoni. Trzy ruchy ręką i tabliczka była pusta, a liczby i daty zanotowane w pamięci. Jego twarz pozostawała nieskażenie tępa, ale serce biło mu dwa razy szybciej niż poprzednio. Gdyż „czerwony chłopak” oznaczał pana Jira, a urzędnik był agentem Acomy. Podane przez niego liczby oznaczały duże sumy w metalu, pobrane przez pierwszego doradcę Anasatich. Nie były one przeznaczone na cele handlowe; takie transakcje podpisałby hadonra, a poza tym zwykłym kupcom nie płacono metalem. Jedna z sum została podjęta tuż przed tym, zanim zastawiono pułapkę na Arakasiego w magazynie z jedwabiem. Czy te dwie sprawy mogły się ze sobą łączyć? A dwie inne, ze świeżymi datami, mogły być przeznaczone na opłacenie zamachów Bractwa Hamoi. Arakasi wytarł ostatnią tabliczkę, powlókł się do stołu urzędnika i wrócił do wycierania podłogi. Zaklął soczyście, gdy urzędnik rzucił skrawek papieru thyzowego do kosza i nie trafił. Zmięta kulka wylądowała na wyczyszczonym kawałku podłogi. Arakasi podniósł ją, skłonił się uniżenie i wyrzucił papierek. Był to jednak inny kawałek papieru; tamten pozostał w jego dłoni i wnet zniknął w fałdach przepaski na biodrach. Mistrz tajnych służb cierpliwie szorował przejście, znosząc szturchnięcia i uderzenia kupców, aż wreszcie dotarł do zacisznej przystani w odległym kącie. Tuż przed zamknięciem biura, gdy głosy były najdonośniejsze, a napięcie sięgało szczytu, przy biurku agenta Arakasiego przystanął ostentacyjnie ubrany kupiec. Jednym spojrzeniem omiótł wnętrze, zobaczył, że wszyscy inni są zajęci i zadał kilka pytań.
Wyraźnie przejęty urzędnik upuścił kredę. Arakasi zanurzył szczotkę w kuble i przeniósł się na nowy kawałek podłogi. Głowę trzymał przechyloną tak, że pod ramieniem wyraźnie dostrzegał wymianę słów przy biurku agenta. Dwaj mężczyźni rozmawiali przez kilka minut. Muszelki przeszły z ręki do ręki tak zręcznie, że nie mógł tego zauważyć nikt oprócz sługi schylonego przy podłodze. Z jaśniejącymi euforią oczami kupiec rozejrzał się na prawo i lewo. Mrucząc pod nosem, Arakasi powstrzymał się od zmarszczenia brwi. Zastanawiał się, gdzie widział twarz tego człowieka i przypomniał sobie w porę, gdyż miał dużą wprawę w oddzielaniu szczegółów od całości, która często wydawała się zupełnie nieprawdopodobna. Z dreszczem podniecenia uzmysłowił sobie, że człowiek przebrany za jowialnego kupca to sam Chumaka, pierwszy doradca Anasatiego. - Łaska Chochocana - mruknął. - Ta przeklęta podłoga nigdy się nie skończy. Przeciągnął wiadro na bok, tarasując drzwi prowadzące do ubikacji. W chwilę później otrzymał nagrodę w postaci kolejnego kopniaka w żebro, gdy śpieszący za głosem natury urzędnik potknął się o niego. - A niech cię! - Urzędnik schylił się, by wymierzyć nowy cios i pośród steku przekleństw powiedział bez tchu: - Kupiec pytał, czy ktoś dowiadywał się o konto Anasatich. Chciałem, żeby się trochę pomartwił i powiedziałem mu, że kilku podejrzanych osobników oferowało mi łapówki za tę wiadomość. Arakasi stłumił uśmiech i przycisnął twarz do podłogi w niewolniczym ukłonie. - Wybacz mi, panie, wybacz mi. To bardzo interesująca wiadomość, i wybacz mi moją niezręczność, błagam. - Niczego ci nie wybaczę! - zagrzmiał urzędnik. - Wynoś się na ulicę i wyszoruj schody! A gdy już tam będziesz, sprawdź, czy bachory z ulicy nie obsikały kolumn od strony alei. Arakasi pokłonił się jeszcze raz i pośpiesznie zniknął za drzwiami. Ale choć rozesłał na poszukiwania swój najbystrzejszy szwadron uliczników, nie udało mu się wyśledzić Chumaki. O zachodzie słońca musiał się przyznać do porażki. To go zmartwiło. Na myśl, że jego największy wróg może się z nim równać umiejętnościami, przechodziły go zimne dreszcze. Gdyż Jiro nie tylko poprzysiągł Marze zniszczenie, ale także był najbardziej niebezpiecznym członkiem stronnictwa tradycjonalistów, które usiłowało obalić cesarza. Niektórzy władcy głośniej niż Jiro wyrażali swe niezadowolenie z nowych rządów. Arakasi jednak nie miał wątpliwości, że pan Anasati pozwala, by inni wypowiadali na głos jego życzenia i wyciąga z
tego korzyści. Dokonano już wielu zmian w metodach rządzenia państwem, od jakiegoś czasu panował jednak zastój i obalenie reform wciąż było możliwe. Gdy zapadł wieczór, Arakasi pośpieszył przez ciemniejące ulice w stronę Domu pod Siedmioma Gwiazdami. Wiedział, że musi tam wrócić i zmienić przebranie, a potem natychmiast pośpieszyć do swej pani. Chociaż znalazł się w ślepej uliczce, usiłując odkryć zleceniodawcę morderstwa Ayakiego, miał do przekazania inne niepokojące wiadomości, które dotyczyły polityki Imperium. A przede wszystkim zmartwiło go odkrycie, że Chumaka, pierwszy doradca Jiro Anasatiego, tak starannie zacierał za sobą ślady. Arakasi zastanawiał się z niepokojem, który z jego agentów został wykryty?
Rozdział dziesiąty
Antrakt Mara niecierpliwiła się. Otępiające działanie trucizny ustępowało zbyt wolno jak na jej gust. Minęły już dwa miesiące, a ona nadal była zbyt słaba, by podróżować. Patrząc na smugi światła, które popołudniowe słońce kładło na dywanie w gabinecie, ściągnęła brwi. Powinna pojechać do Świętego Miasta, by wziąć udział w odbywającym się co pół roku spotkaniu doradców cesarskich. Frasai z rodu Tonmargu, Imperialny Suzeren, tracił zdrowie; po kątach szeptano, że dopadło go starcze otępienie. Te plotki były bezpodstawne, lecz nawet w kwiecie wieku pan Tonmargu, jako wódz swego klanu, rządził niepewną ręką, usiłując zadowolić wszystkie skłócone stronnictwa. Mara miała wiele powodów do zmartwień. Autorytet pana Frasai walił się w gruzy, a Cesarski Kanclerz Kamatsu, ojciec Hokanu, był osłabiany na wszelkie sposoby przez ataki tradycjonalistów, którzy zagrażali nie tylko jego pozycji, ale także wszystkim jego sojusznikom i poplecznikom. Wiele było powodów, dla których jesienna rada łatwo mogła się przerodzić w bitwę. Wspomnienia krwawych dni, gdy rozgrywka Rady odbywała się pod przewodnictwem seniora wojennego, były jeszcze zbyt świeże. Zmartwiona Mara uderzyła szczupłą dłonią w pulpit do pisania, wstała i zaczęła nerwowo przechadzać się po gabinecie. Wciąż jeszcze była tak słaba, że musiała podpierać się laską. To także ją złościło. Słudzy znajdujący się w pobliżu, a nawet posłaniec przy drzwiach, odwrócili twarze, by nie patrzeć na ten wybuch uczuć. Ale tego dnia czuła się zbyt zdesperowana, by tracić energię na zachowanie tsurańskiej maski obojętności. Gdyby Kevin tu był, na pewno zacząłby z niej pokpiwać. Mara
poczuła ukłucie w sercu, choć wcześniej sądziła, że te wspomnienia przestały już sprawiać jej ból. - Do licha z tym człowiekiem - mruknęła, uderzając laską w podłogę. U drzwi zadźwięczał łagodny głos. - Imperium nie rozpadnie się w gruzy tylko dlatego, że jego Sługa jest zbyt słaba, by wziąć udział w Radzie. Do gabinetu wszedł Hokanu, ubrany tylko w tunikę mokrą od potu po ćwiczeniach z bronią. Już prawie nie utykał. Gdy Mara obróciła się do niego z wściekłością, pochwycił ją za nadgarstki. Była słaba; przedramiona miała tak szczupłe, że bez trudu obejmował je palcami i musiał bardzo uważać, by nie pozostawić na jej ciele siniaków. Znów się odezwał, równoważąc delikatność uścisku stanowczością w głosie: - Pan Hoppara z pewnością sobie poradzi. Rada nie rozpadnie się przez to, że ciebie tam nie będzie. Mara podniosła na niego roziskrzone oczy i po chwili napiętego milczenia odrzekła: - Przestań mnie traktować, jakbym była ze szkła. Obydwoje wiemy, że tradycjonaliści będą spiskować, a połowa najważniejszych rozmów odbędzie się poza salą obrad. Zostaną zawarte nowe przymierza, ustalone terminy i warunki, a niektórzy władcy porzucą ostrożność właśnie dlatego, że mnie tam nie będzie! Hokanu uśmiechnął się, uwolnił jej przeguby i odgarnął z czoła kosmyk włosów. Wsuwając go na powrót pod jaspisową szpilkę, ukrył smutek na myśl, że jej ciemne włosy utraciły połysk, a cera nie była już przejrzysta jak muszla korkary. Po tygodniach choroby jej gibkość tancerki zniknęła. Mara nadal była wychudzona i nawet Lujan nie potrafił jej namówić na odpoczynek podczas popołudniowych upałów. - Odłóż politykę cesarstwa na bok, piękny kwiatuszku. Pozwoliłem sobie zwołać twoje służebne. Masz gościa. - Bogowie, mam się ubrać w ceremonialną suknię? - Wściekłość Mary nie zmalała. Uduszę się. Czyj ojciec przyjechał tym razem z nadzieją, że dotknie rąbka mojej szaty i zapewni sobie szczęście korzystnego wydania za mąż pięciu brzydkich córek? Hokanu roześmiał się, objął ją w pasie i podniósł. - Ależ jesteś dzisiaj złośliwa. Czy wiesz, że do Jicana przyszedł kupiec i oferował zapłatę w metalu za twoje stare ubrania? Chciał je pociąć na wstążki i sprzedawać jako talizmany. Mara zesztywniała, urażona. - Jican nic mi o tym nie wspominał!
- Wiedział, co robi - zaczął Hokanu i chrząknął, gdy rozgniewana kobieta uderzyła go łokciem w przeponę. Odsunął ją na długość ramienia od bolesnego sińca, którego nabawił się podczas ćwiczeń z mieczem, i ciągnął po męsku: - Twój hadonra nie wspomniał ci o tym, bo wiedział, że kazałabyś biczem wypędzić tego biednego człowieka z posiadłości, a uznał, że byłoby to naruszenie gościnności, nawet w obliczu takiego grubiaństwa. Gdy pan Shinzawai pociągnął ją za sobą na korytarz, Mara wypowiedziała słowo, które z pewnością skalałoby wyobrażenie, jakie mieli o niej prości ludzie. Po chwili szturchnęła męża w ramię. - Więc kim jest ten gość, z którym Jican i ty pozwalacie mi się zobaczyć? Na przystojnej twarzy Hokanu pojawił się szeroki uśmiech. - Będziesz potrzebowała makijażu. To pani Isashani Xacatecas. - Tutaj? - Głos Mary był piskliwy ze zdumienia. Wyciągnęła rękę i z niepokojem przygładziła włosy. Po raz pierwszy od poronienia Mara okazała jakieś zainteresowanie swym wyglądem. Hokanu w duchu podziękował prowokacyjnej piękności, która czekała w najlepszej komnacie posiadłości Acomów. Może po tym dniu uda mu się przemówić żonie do rozsądku i skłonić, by przestała marnować siły, których potrzebowała, by dojść do zdrowia, na próżne wybuchy gniewu. Kapłan Hantukamy stwierdził, że antidotum zawróciło Marę tuż sprzed bramy Czerwonego Boga i że jeśli pani Acoma będzie dużo wypoczywać i unikać zdenerwowania, rekonwalescencja zajmie jej trzy miesiące, a tyleż samo będzie potrzebowała na powrót do pełni sił. Ale stan uczuć Mary po śmierci drugiego dziecka i zamachu na jej własne życie daleki był od spokoju. Hokanu obawiał się, że trzy miesiące nie wystarczą, by jego żona na powrót stała się sobą. Gdy znów szarpnęła się w jego ramionach, przypomniał sobie boleśnie, że nie tylko ona ucierpiała. Hokanu jak najszybciej musiał wypocić się w gorącej kąpieli. Wiedział, że jeśli tego nie zrobi, to wkrótce całe ciało będzie miał sztywne. Mara opacznie zrozumiała grymas na jego twarzy. - Nie możesz spędzić zbyt dużo czasu w kąpieli, mój drogi. Skoro Isashani przyjechała, na pewno oprócz zapachu perfum przywiozła ze sobą mnóstwo subtelności i intryg. Będzie potrzebna jakaś przystojna twarz, by pochlebstwem wydostać z niej informacje, a ponieważ to nie ja jestem mężczyzną i jej faworytką, będziesz miał zaszczyt wystąpić jako towarzysz pani Acomy. Hokanu nie był aż tak zmęczony po ćwiczeniach ani głuchy na niuanse, by nie wychwycić lęku kryjącego się w słowach jego pani.
- Co cię tak gnębi? Normalnie byłabyś zachwycona wizytą pani Isashani. Mara podniosła na niego wzrok. W gęstym mroku korytarza jej oczy wydawały się czarne. - Rozgrywka Rady - mruknęła. - Zbyt często przechodzi ona w rozlew krwi, a znów krążą plotki o spisku wymierzonym w cesarza. Rysy Hokanu stwardniały. - Przyjdę. Ale po kąpieli. Najpierw dam wam czas na odnowienie znajomości. Powodem wizyty pani Xacatecas mogła być niebezpieczna polityka; Hokanu jednak nie miał zamiaru tracić tej okazji. Mara mogła wiele skorzystać na rozmowie z przenikliwą i inteligentną byłą głową rodu Xacatecas. *** Pod ciężarem ceremonialnego stroju Mara wyglądała jak zagubione dziecko. Weszła do komnaty drobnymi, starannie odmierzonymi krokami, nie po to, by wydać się bardziej delikatną, lecz z powodu słabości. Szmaragdy i jaspisy na jej szacie lśniły jaśniej niż jej oczy, a ukłon złożony przed czekającą na nią wysoką kobietą w fioletowych i złotych sukniach z konieczności był płytki i szybki. Gdyby skłoniła się niżej, upadłaby, a uparta duma nie pozwalała jej wezwać sługi, by ją podtrzymywał. Pani Isashani Xacatecas wstała z poduszek, szeleszcząc jedwabiem, otoczona zapachem perfum. Oczy miała ciemnobrązowe, egzotycznie skośne. Rude włosy przeplatały srebrne nitki, a puder thyzowy, którego używała do przyciemniania wystających kości policzkowych, musiał być wymieszany z błyszczącym proszkiem ze zmielonych muszli, gdyż na jej twarzy migotały drobne refleksy światła, podkreślając mlecznoróżaną cerę, która jakby za sprawą magicznego zaklęcia zachowała świeżość młodości. Słynąca szeroko ze swej urody, wzbudzająca lęk przenikliwym umysłem i ostrym językiem, znana jako niezrównana manipulatorka, owdowiała pani Xacatecas wybiegła naprzód i podtrzymała Marę za łokieć. - Moja droga, widać, że nie jesteś w dobrym zdrowiu. - Jej głos był dźwięczny, łagodny jak ton cennego starego instrumentu przekazywanego w rodzinie muzyków z pokolenia na pokolenie. - A między przyjaciółmi formalności są zbędne. Mara z wdzięcznością opadła na miękkie poduszki i wypowiedziała słowa powitania, tradycyjnie kierowane do osób o wyższej pozycji społecznej. W porównaniu z głosem pani Xacatecas jej własny wydawał się suchy. - Witaj w moim domu, pani. Czy dobrze się miewasz? Isashani pochyliła głowę z uśmiechem, od którego w jej policzkach pojawiły się dołeczki.
- Dziękuję Słudze Imperium za niezasłużoną uprzejmość - odrzekła z wyraźną przyjemnością. Choć Isashani przewyższała Marę wiekiem i doświadczeniem, była tylko byłą głową rodu, pani Acoma zaś nosiła tytuł Sługi Imperium. - Miewam się dosyć dobrze, ale ty wyglądasz jak kleik z hwaet, który zostawiono na słońcu, by wysuszyć go na paszę dla bydła. Moja droga, czy już zupełnie przestałaś jeść? Ukryta złośliwość tej uwagi nie zdziwiła Mary. Pani Isashani potrafiła wyprowadzić z równowagi wielu przeciwników domu Xacatecas, których wprawiały w zmieszanie jej cięte aluzje, osłonięte czarującym tonem. Mara spuściła oczy przed blaskiem lśniącego fioletowego jedwabiu, kosztownie obrębianego złotą nicią, po czym jeszcze szybciej odwróciła twarz od tacy ze słodyczami i plastrami owoców, jaką służba zwyczajowo zostawiała dla gości. - Z pewnością nie przybyłaś tu wysłuchiwać moich skarg o stanie zdrowia powiedziała wymijająco. Od czasu otrucia jej żołądek stał się nerwowy i delikatny, a jedzenie nie miało dla niej żadnego smaku. - Z pewnością nie przybyłam tu jako publiczność dla twoich posępnych nastrojów odparowała Isashani. Mara opanowała grymas twarzy. W każdym innym przypadku uznałaby takie słowa za obrazę; lecz w głębokich oczach Isashani kryło się współczucie, które ubodło ją tym boleśniej, że było prawdziwe. Westchnęła. Ponury nastrój, który nie opuszczał jej od poronienia, zelżał nieco. - Przykro mi. Nie wiedziałem, że moje nastroje są tak przejrzyste. - Przeprosiny nie wystarczą. - Isashani wyciągnęła pięknie zadbaną dłoń, wybrała talerz i nałożyła porcję owocu. - Zjedz to, bo zawołam twoje pokojówki i każę cię zanieść prosto do łóżka. Mara pomyślała, że pani Isashani z pewnością byłaby do tego zdolna, a jej wiarołomne służebne prawdopodobnie usłuchałyby, nie zastanawiając się ani chwili, czy jest to zgodne z wolą ich pani. Isashani miała posłuch generała na polu bitwy. W jej obecności wszyscy maszerowali tak, jak im zagrała, i dopiero później zastanawiali się nad swymi postępkami. Mara nie czuła się na tyle silna, by się jej sprzeciwić i potulnie zaczęła skubać plasterek jomach. - Dlaczego przybyłaś?
Isashani odpowiedziała taksującym spojrzeniem, jakby chciała się upewnić, że charakter Mary nie został nadwerężony tak mocno jak jej ciało. Gdy uznała, że obserwacja ją zadowala, nalała sobie chochy ze stojącego na tacy z przekąskami dzbanka. - Pan Jiro Anasati zaczął się ubiegać o względy najstarszego bękarta mojego nieżyjącego męża. - Jej głos był twardy jak barbarzyńska stal i dziwnie kontrastował z jej kruchą urodą. Mara bezmyślnie odłożyła na bok nie dojedzony plasterek owocu i zmarszczyła czoło. - Wenaseti - rzekła pytającym tonem. Eleganckie skinienie głowy gościa upewniło ją, że tak właśnie brzmiało imię tego bękarta; Isashani wyraziła swe uznanie lekkim uśmiechem. Pamięć Mary zrobiła na niej wrażenie, gdyż nieżyjący pan Chipino kosztował konkubin i kurtyzan jak dobrego wina. Jego bękarty były liczne, a choć wszystkie zostały potraktowane z jednakową wspaniałomyślnością i wychowane przez dom Xacatecas, ich temperamenty i charaktery różniły się jak pogoda. Stary pan wybierał towarzyszki łoża równie chętnie ze względu na urodę, jak i na inteligencję, i choć żadna z matek jego dzieci nie mogła zagrozić Isashani jako pani i żonie, niektóre odczuwały z jego powodu gorycz, którą przekazały swemu potomstwu. Pan Hoppara jedynie dzięki przenikliwości swej matki potrafił utrzymać w ryzach bogatą kolekcję przyrodniego rodzeństwa i krewnych z nieprawego łoża. - Mieliśmy jednak wielkie szczęście, że Wenaseti okazał się lojalnym synem ciągnęła pani Isashani z błyskiem w oku, który sugerował, że nie wszystko poszło tak gładko, jak by się zdawało. - Jiro został odtrącony. Zmarszczka na czole Mary nie wygładziła się, a błysk w oczach Isashani nie przygasł. Jako zastępca Cesarskiego Suzerena, pana Frasai, pan Hoppara Xacatecas zajmował kluczowe stanowisko na dworze cesarza. Jego pozycja była tym bardziej delikatna, że był jeszcze młody jak na tak wysoki urząd; dzięki rozsądnym radom i bystrości umysłu często udawało mu się wpłynąć na chwiejnego pana Frasai i w porę skłonić go do zapobiegania niekorzystnym posunięciom stronnictwa tradycjonalistów. Usunięcie pana Hoppary ze stanowiska byłoby utratą kluczowego punktu obrony; ten niebezpieczny krok przybliżyłby Imperium do rozlewu krwi i groźby wojny domowej. Mara zauważyła dziwny wyraz twarzy Isashani. - Zdarzyła ci się próba zamachu - odgadła. Twarz Isashani była nieruchoma, jakby zrobiona z porcelany. - Kilka.
Mara przymknęła oczy, gdyż słabość przeniknęła ją aż do szpiku kości. Naraz opadło ją znużenie. W obliczu zagrożeń, które zamykały się wokół niej niby krąg obnażonych mieczy, zapragnęła wycofać się z walki i skupić wszystkie swe nadzieje i wysiłki na przetrwaniu rodu. Jednak teraz była Sługą Imperium, a nie niedoświadczoną dziewczyną, której kazano porzucić zakon Lashimy i przejąć panowanie nad zagrożonym domem. Wrogowie cesarza byli także wrogami Acomy; Mara była główną podporą wielkiego dachu. Jeśli Jiro i jego sprzymierzeńcy chcą obalić władzę cesarza, najpierw muszą pozbawić go jej poparcia. Po chwili przyszło jej do głowy, że Hamoi Tong odnosi stanowczo zbyt wiele sukcesów w próbach zamachów na jej przyjaciół, sojuszników i rodzinę. Dopóki Jiro będzie głową rodu, Anasati nie przestaną zniżać się do wynajmowania zabójców; nie można było już dłużej lekceważyć Tongu. Mara wiedziała, że nigdy nie zapomni tego, co przeżyła, będąc bliska uduszenia, ani bólu poronienia wywołanego przez truciznę. Zagłębiona w ponurych myślach uświadomiła sobie wejście Hokanu dopiero wtedy, gdy Isashani wypowiedziała oficjalne słowa powitania. Otworzyła oczy i zobaczyła swego męża schylonego nad dłonią pani Xacatecas. Jego chłopięce onieśmielenie wydawało się dziwne u człowieka, który w imieniu cesarza dowodził armiami i którego wdzięk i ogłada towarzyska sprawiały, że niezamężne córki wielkich rodów zazdrościły Marze. Jednak Isashani wprawiała mężczyzn w zmieszanie z taką łatwością, że krążyły plotki, jakoby rzucała na swych wielbicieli uroki. Hokanu był jednym z jej ulubieńców i jej żartobliwe pochlebstwa natychmiast przywróciły mu swobodę bycia. Mężczyźni, którzy jej nie interesowali, w jej obecności zawsze milkli na zadziwiająco długi czas. Będąc pod wrażeniem uroku Isashani, Hokanu usiadł obok żony. Ujął jej dłoń w swoją i powiedział: - My także jesteśmy już znużeni tą grą w mo-jo z Tongiem. - Mówił o grze w karty, gdzie stawki często były wysokie. - Naprawdę byłoby dla nas ulgą, gdyby Ichindar spłodził syna. Męski dziedzic cesarskiego tronu ostudziłby znacznie zapały tradycjonalistów. Ciemne oczy Isashani błysnęły rozbawieniem. - Owszem. W ostatnich latach swaci nudzili się, gdyż każdy wysoko urodzony młodzian brał sobie konkubiny zamiast żon w nadziei, że zostanie mężem cesarzówny. Jeśli tłum niezamężnych córek pluje na siebie nawzajem jak kocięta sarcata, rozgrywki polityczne bardzo przybierają na złośliwości.
Teraz zaczęli rozmawiać o wojnie handlowej między konsorcjum klanu Omechan a grupą klanu Kanazawai, z powodu której ojciec Hokanu ponosił straty na rynku żywicy. Przez to cech zbrojarzy groził niesnaskami, bo brakowało laminowanej skóry, a ponadto kapitanowie statków i robotnicy portowi w Jamar byli źli na embarga, które rozbijały im plany kursów. Ponieważ Acoma miała skóry nidr wilgotniejące w magazynach w Sulan-Qu, a Anasati nie, było prawdopodobne, że za to zamieszanie odpowiedzialni byli sprzymierzeńcy Jira. Klan Omechan musiał nadrabiać swą pozycję wśród tradycjonalistów, gdyż to oni wywołali rozłam, który pozwolił cesarzowi na dojście do władzy absolutnej. *** Popołudnie przeszło w wieczór. Gdy wyczerpanie Mary stało się zbyt widoczne, przeprosiła i opuściła komnatę. Wkrótce potem Isashani także się pożegnała. Gdy już siedziała w lektyce, a jej tragarze czekali na sygnał do wymarszu, uniosła ciemne oczy na Hokanu i dorzuciła ostatni złośliwy komentarz: - Doprawdy, mój młody panie, powinieneś dołożyć starań, by twoja żona zaczęła jeść. Inaczej rozejdą się plotki, że chcesz ją zagłodzić na śmierć i dołączyć do kręgu konkurentów wzdychających do najstarszej córki Ichindara. Hokanu uniósł brwi, jakby ugodzono go mieczem. - Pani, czy to ma być groźba? Isashani uśmiechnęła się z trującą słodyczą. - Możesz na to liczyć. Mój nieżyjący mąż lubił Marę i nie chciałabym, żeby jego cień mnie prześladował. Mój Hoppra prawdopodobnie też wyzwałby cię na honorowy pojedynek, gdyby zobaczył, jak smutna jest twoja pani. Po jej heroicznych wyczynach podczas Nocy Krwawych Mieczy porównuje do niej wszystkie młode kobiety, jakie spotyka. - Och, rzeczywiście? - Hokanu spoważniał. - Żadnemu mężczyźnie w Imperium dobro Mary nie leży bardziej na sercu niż mnie. A twoja wizyta zrobiła dla niej więcej, niż możesz sobie wyobrazić. *** Wizyta pani Isashani w każdym razie skłoniła Marę do zadbania o wygląd. Odwołała się do umiejętności swych służebnych i jeśli nawet w pierwszych dniach lepszą cerę zawdzięczała wyłącznie makijażowi, Hokanu bardzo uważał, by z niej nie kpić. Choć wciąż spędzała długie godziny nad raportami, w każdym razie usiłowała jeść więcej; a gdy zaczęła medytować na małej łódeczce na jeziorze, jej bladość szybko znikła. - Bardzo trudno jest się martwić, gdy wszędzie dokoła widzi się wodę i spokojne niebo - wyznała pewnego wieczoru, wychodząc na brzeg. Zachód słońca ozłocił drobne
zmarszczki na wodzie i przesycił cały krajobraz łagodnym blaskiem. Trzymając ją w uścisku, Hokanu czuł żal na myśl, że musi zepsuć jej nastrój. Ale i tak niedługo by się dowiedziała, a nie ośmielił się zataić przed nią najnowszych wiadomości, by nie wywołać wybuchu. - Arakasi wrócił. - Tak szybko? - Mara uniosła twarz i z roztargnieniem pocałowała męża w usta. Pewnie usłyszał o próbie zamachu na pana Hopparę, zanim jeszcze po niego posłałam. Chwila bliskości nie trwała długo. Pani pośpieszyła na spotkanie z mistrzem tajnych służb. Hokanu odprowadził ją do domu. Szli przez korytarze pociemniałe od wieczornych cieni, wymijając służących, którzy zapalali lampy. Z odległego podwórza dochodziły radosne okrzyki Justina. - Co tak rozbawiło małego? - zdziwiła się Mara. Hokanu otoczył ją ramieniem. - Nowa zabawa. Twój doradca wojenny założył się z chłopcem, że nie da się go podejść z zaskoczenia. Justin zaczął się skradać za meblami i w rezultacie służący nie chcą już używać tylnych korytarzy, bo się boją, że się na nich zaczai. - A Keyoke? - Mara pokonała ostatni zakręt i szła kolejnym długim korytarzem, wyłożonym starą, zdeptaną mozaiką. - Czy udało się go podejść? Hokanu roześmiał się. - Kilka razy. Jego słuch nie jest już taki jak kiedyś, a szczudło sprawia, że jest łatwą ofiarą. Mara potrząsnęła głową. - Trzeba przypilnować, żeby Justin go nie sterroryzował. Stary weteran zdobył dosyć blizn w służbie Acomy. Nie ptrzebuje nowych siniaków na starość. Hokanu wiedział jednak, że Keyoke nie ma nic przeciwko tym siniakom, gdyż Justin zajmował w jego sercu miejsce wnuka, którego stary żołnierz nigdy nie miał. Dotarli do drzwi gabinetu Mary. Hokanu podniósł ramię i spojrzał na żonę pytająco. Służba jeszcze nie zapaliła lamp w tym korytarzu. W półmroku twarz Mary rysowała się bladym owalem, a jej wyraz był nieprzenikniony. Po chwili powiedziała: - Tym razem zostań ze mną. Wiadomości pani Isashani zaniepokoiły mnie i chciałabym usłyszeć twoją radę. Hokanu usłyszał w jej głosie troskę. - Czy mam posłać po Sarica i Incoma? - zapytał. Mara potrząsnęła głową. - Nie. Nie są mi potrzebni do tego, co planuję, i nie widzę powodu, by znosić ich krytykę.
Hokanu poczuł, że w ciepłym mroku, w pobliżu dobiegających z kuchni nawoływań służby, nagle zrobiło mu się zimno. Wyciągnął rękę i jednym palcem ujął Marę pod brodę. - Co ty knujesz, moja piękna pani? - zapytał z niepokojem, który zapierał mu dech. Mara odpowiedziała dopiero po chwili. - Myślę, że Hamoi Tong już o wiele za długo sprawia nam kłopoty. Straciłam syna i nie narodzone dziecko. Nie chcę, by pani Isashani poniosła takie same straty. Przynajmniej tyle jestem winna jej nieżyjącemu mężowi, panu Chipino. Hokanu westchnął ciężko, przygnębiony napięciem, jakie pojawiło się między nimi na wzmiankę o dzieciach. - To nie Bractwa Hamoi należy się obawiać, lecz wroga, który go wynajmuje. Mara ledwo dostrzegalnie skinęła głową. - Wiem. Dlatego właśnie mam zamiar prosić Arakasiego, by przeniknął do ich siedziby i wykradł rejestry. Poznam zleceniodawcę zamachów i ujawnię ich spiski. - Zleceniodawca prawdopodobnie nazywa się Anasati - rzekł Hokanu. - To tylko jedno z jego nazwisk. - Ton Mary był złowieszczy. - Poznam także inne, by już więcej rodzice nie tracili młodych dziedziców z powodu morderczej polityki. Chodźmy namówić Arakasiego, by podjął się tego trudnego zadania. Hokanu mógł jedynie skinąć głową, prowadząc żonę do gabinetu. Od tamtej nocy, gdy wspólnie z Arakasim poszukiwali antidotum dla Mary, mistrz tajnych służb budził w nim szacunek pomieszany z grozą. Ale nawet dla człowieka o takich talentach przeniknięcie do Hamoi Tongu graniczyło z niemożliwością. Hokanu nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego pani wysyła mistrza tajnych służb na śmierć w chwili, gdy najbardziej potrzebuje jego usług. *** Arakasi wyszedł z gabinetu swej pani pogrążony w głębokim zamyśleniu, zachrypnięty od mówienia o wynikach wielomiesięcznej pracy. Mistrz tajnych służb wycisnął ze swych agentów, ile się tylko dało, zobowiązując ich do szukania informacji pomimo zagrożenia, jakim dla jego sieci był pierwszy doradca pana Jira. Dwóch szpiegów, którzy musieli się ujawnić, by zdobyć poszukiwane wiadomości, poniosło śmierć z własnej ręki. Woleli rzucić się na ostrze miecza, niż narazić się na przesłuchania i tortury, ryzykując zdradę swej pani. I choć wykryli kilka spisków tradycjonalistów oraz pewne zmiany w dawnych sojuszach wymierzonych przeciwko cesarzowi, nawet o krok nie zbliżyli się do poznania nazwiska zleceniodawcy zamachu na życie Mary. Oprócz nieudanej próby zamachu na pana Hopparę, o której wspominała Isashani, w domu Xacatecas zdarzyło się kilka innych. Arakasi wiedział o nich, gdyż jego agentka w tym
domu udaremniła dwie z nich, okazując „niezręczność” w kuchni i rozlewając potrawy, co do których podejrzewała, że mogły zostać zatrute. Usłyszawszy tę wiadomość, Mara wyraźnie straciła opanowanie. Pobladła, a potem zaczerwieniła się z gniewu, jakiego Arakasi nigdy jeszcze u niej nie widział. Wciąż dźwięczały mu w uszach jej słowa pełne rozpaczy, która nie opuściła jej od śmierci Ayakiego. - Arakasi - powiedziała - chcę, żebyś znalazł jakiś sposób, by wykraść rejestry Bractwa Hamoi. Koniecznie trzeba powstrzymać ataki wymierzone w nas, a teraz także w sojuszników naszego cesarza. Chciałabym, żebyś sprawdził, czy oprócz Anasatiego kryje się za nimi ktoś jeszcze. Arakasi przyjął polecenie, salutując po żołniersku, z pięścią na sercu. Po miesiącach usiłowań, by dotrzeć do ksiąg rachunkowych pana Jira i po trzech nieudanych próbach umieszczenia nowych agentów w jego posiadłości przyjął rozkaz zajęcia się bezpośrednio Tongiem niemal z ulgą. Rozgoryczenie niepowodzeniami zmusiło go do przyznania, że Chumaka o wiele przewyższa inteligencją wszystkich dotychczasowych przeciwników. Ale nawet tak błyskotliwy gracz polityczny jak pierwszy doradca Anasatich zapewne nie sądził, że ktokolwiek ośmieli się sprowokować bractwo morderców. I choć Chumaka nie mógł znać mistrza tajnych służb Mary z imienia, poznał jego metody na tyle, że zaczynał przewidywać jego kolejne posunięcia. Niespodziewany zwrot w działaniu, szczególnie jeśli nie dawało się dostrzec żadnych wyraźnych przyczyn, mógł na chwilę wytrącić Chumakę z równowagi. Cichy jak cień, pogrążony głęboko w myślach, z przyzwyczajenia trzymając się ciemniejszych zaułków, Arakasi skręcił w wąski korytarz, który przecinał najstarszą część gmachu. Podłoga biegła tu na dwóch poziomach; był to spadek po jakimś zapomnianym już panu, który uważał, że zawsze powinien stać wyżej niż jego słudzy. Ten sam pan, a może któraś z jego żon, miał także zamiłowanie do dzieł sztuki. W ścianach znajdowały się przepastne nisze na posągi i malowidła. Arakasi osobiście uważał to za nierozsądne, gdyż niektóre z nisz były na tyle duże, że mogły ukryć zamachowca, a w każdym razie spore dziecko. Toteż nie był zaskoczony, gdy za jego plecami rozległ się rozdzierający uszy krzyk i ktoś skoczył mu na plecy, usiłując powalić go na ziemię. Obrócił się szybko i zobaczył, że trzyma w mocnym uścisku wierzgającego sześciolatka, niezadowolonego, że uprzedzono jego atak. Mistrz tajnych służb Mary zdmuchnął kosmyk rudawych włosów z ust i zapytał łagodnie: - Czyżbym stał się tak podobny do Keyokego, że postanowiłeś sprawdzić mój refleks? Mały Justin zaśmiał się, unosząc ozdobiony krążkami lakieru drewniany miecz.
- Dzisiaj już dwa razy zabiłem Keyokego - rzekł z dumą. Arakasi uniósł brwi i poprawił chłopca w ramionach, zdumiony, ile siły potrzeba, by powstrzymać zapędy energicznego sześciolatka. Justin z pewnością był synem swego ojca; świadczyło o tym jego impertynenckie zachowanie i nogi długie jak u corani, znanej z niedoścignionej szybkości. - A ile razy Keyoke zabił ciebie, gałganie? - Cztery - przyznał zawstydzony Justin. Dorzucił jeszcze ordynarne słowo w języku barbarzyńców, prawdopodobnie zasłyszane w garnizonie od żołnierza, który zaprzyjaźnił się z Kevinem podczas kampanii w Dustari. Arakasi zanotował sobie w pamięci, że słuch chłopca dorównuje jego inteligencji; dziecko zaczynało już podsłuchiwać dorosłych. - Mam wrażenie, że powinieneś już być w łóżku - stwierdził, ostrożnie kierując się w stronę sypialni chłopca. – Czy twoje niańki wiedzą, że nie śpisz? Justin odgarnął z czoła szopę kędzierzawych włosów. - Niańki nie wiedzą, gdzie jestem. - Uśmiechnął się z dumą, ale po chwili ogarnęły go wątpliwości i mina mu zrzedła. - Nie powiesz im? Na pewno by mnie ukarały. W ciemnych oczach Arakasiego pojawił się błysk. - Ale pod pewnym warunkiem - odrzekł poważnie. - Będziesz musiał mi coś obiecać w zamian za milczenie. Justin przybrał uroczysty wyraz twarzy i zrobił gest podpatrzony u żołnierzy, którzy sprzedawali długi przy grze w kości: uniósł zwiniętą pięść i dotknął kciukiem czoła. - Masz moje słowo. Arakasi stłumił uśmiech. - Znakomicie, szanowny paniczu. Musisz mi zaręczyć honorem, że gdy zaniosę cię do sypialni, nie piśniesz ani słowa. Położysz się na macie bez ruchu, zamkniesz oczy i będziesz tak leżał, aż się obudzisz i będzie rano. Justin jęknął rozczarowany. Jaki on podobny do swego ojca, pomyślał Arakasi, niosąc protestującego malca do pokoju dziecinnego. Kevin także nie akceptował protokołu ani przyjętych zasad zachowania. Potrafił być brutalnie, żenująco szczery w najbardziej niestosownych chwilach, ale umiał także kłamać, gdy mu to odpowiadało. Był przekleństwem dla każdego porządnego tsurańskiego domu, ale życie z pewnością straciło wiele uroku od czasu, gdy wrócił do Midkemii. Nawet Jican, choć padał ofiarą żartów Kevina, mówił o jego wyjeździe z żalem. Wierny danemu słowu, Justin umilkł na progu swego pokoju. Nie warto było ściągać na siebie gniewu nianiek. Gdy Arakasi wsunął go pod koce, dotrzymał słowa wojownika, ale
nie zamknął oczu. Przez chwilę zagniewany i oburzony wpatrywał się w stojącego obok mistrza tajnych służb, aż w końcu przegrał walkę ze zmęczeniem i zapadł w głęboki, zdrowy sen. Mistrz tajnych służb nie miał żadnych wątpliwości, że gdyby nie poczekał, aż Justin uśnie, mały wyśliznąłby się ze swego pokoju. Pod wieloma względami chłopiec był bardziej Midkemijczykiem niż Tsurańczykiem, a jego matka i przybrany ojciec starali się wzmacniać w nim te cechy. Trudno było przewidzieć, czy w wieku dojrzałym jego charakter okaże się zaletą, czy też wyda imię i natami Acomy na ataki Jira i jego sojuszników. Arakasi westchnął. Wymknął się przez przegrodę i ruszył przez oświetlony blaskiem księżyca ogród. W komnatach, z których korzystał podczas rzadkich wizyt w posiadłości, zrzucił przebranie sprzedawcy taniej biżuterii i wykąpał się. Woda była już letnia, ale nie chciało mu się czekać, aż służba przygotuje nową. Pogrążony w myślach zmywał z siebie kurz drogi. Wszystkie rejestry kontraktów zawieranych przez Hamoi powinny znajdować się u samego Obajana. Zazwyczaj tylko jeden zaufany spadkobierca, najczęściej syn, znał miejsce ich ukrycia. Było to zabezpieczenie na wypadek śmierci przywódcy bractwa. Żeby ustalić, gdzie te rejestry się znajdują, Arakasi musiał dotrzeć bardzo blisko przywódcy Bractwa Czerwonych Kwiatów, najpotężniejszego tongu w Imperium. Zmył farbę z włosów, szorując energicznie głowę, by dać upust frustracji. Zdobycie zaufania Hamoi Tongu będzie o wiele trudniejsze niż przeniknięcie do pałacu cesarskiego. Ani przez chwilę nie zastanawiał się nad ryzykiem tego przedsięwzięcia. Od pierwszego spojrzenia na wychudzoną twarz Mary zrozumiał, że dodatkowe zmartwienia opóźnią jej powrót do zdrowia. Musiała wiedzieć, na jakie niebezpieczeństwo go naraża i na pewno sama także odczuwała wielkie napięcie. Arakasi rozłożył się wygodnie w wannie, nie zważając na to, że woda już dawno przestała być ciepła. Przypomniał sobie spotkanie z Justinem. Wiedział, że głównym powodem zmartwień Mary jest dobro jej jedynego ocalałego dziecka. Odpowiedzialność za to, by chłopiec dożył wieku dojrzałego, spoczywała także na nim; a w tej chwili oznaczało to, że musi znaleźć sposób, by usunąć najpilniej strzeżonego człowieka w Imperium: Obajana z Hamoi Tongu. To, że każdy przy zdrowych zmysłach uważałby to zadanie za niemożliwe, zupełnie nie peszyło Arakasiego. Niepokoiło go jedynie to, że po raz pierwszy w swym długim i burzliwym życiu nie miał pojęcia, od czego zacząć. Lokalizacja głównej kwatery Bractwa Hamoi była starannie strzeżonym sekretem. Od agentów, którzy pośredniczyli w zleceniach i
przyjmowali pieniądze, na pewno nie uda się wydostać informacji równie łatwo co od pewnego aptekarza. Zanim zdradzili, popełniali samobójstwo; zdarzało się tak już wielokrotnie w przeszłości. Byli równie lojalni wobec bractwa jak agenci Arakasiego wobec Mary. Zmartwiony Arakasi wyszedł z wanny, wytarł się i nałożył prostą szatę. Przez pół nocy odpoczywał w pozycji medytacyjnej, przesiewając w pamięci fakty i twarze, które mogły mu się przydać na początek. Na kilka godzin przed świtem wstał, przeciągnął się i zebrał rzeczy, których mógł potrzebować. Wyszedł z domu nie zauważony przez straże. Hokanu zażartował kiedyś, że jeśli Arakasi nie przestanie skradać się po nocach, może pewnego dnia zginąć z ręki wartownika. Mistrz tajnych służb odrzekł wówczas, że takiego żołnierza należałoby awansować, gdyż uwolniłby Marę od niekompetentnego sługi. Świt zastał go po drugiej stronie jeziora. Szedł równym krokiem, tworząc, sprawdzając i odrzucając kolejne plany. Nie czuł jednak przygnębienia, tylko coraz większe zaintrygowanie. Zanim wzeszło słońce, był już nad rzeką i wtopił się w grupę podróżnych czekających na barkę handlową; jeszcze jeden bezimienny pasażer w drodze do Świętego Miasta.
Rozdział jedenasty
Żałoba Mijały miesiące. Na policzki Mary powróciły wreszcie rumieńce. Nadeszła wiosna, nidry ocieliły się, a barbarzyńskie klacze wydały na świat siedem zdrowych źrebiąt. Za pozwoleniem Lujana Hokanu wybrał dwa patrole wojowników, których w lecie zaczął uczyć jazdy konnej, a potem musztry w szyku. Kurz wzbijający się w powietrze podczas tych manewrów wisiał nad polami w suchym upale, a późnym popołudniem brzeg jeziora rozbrzmiewał śmiechem i wesołymi okrzykami, gdy towarzysze po służbie patrzyli na wybrańców pływających w wodzie na barbarzyńskich bestiach lub ocierających spienione od wysiłku lśniące końskie zady. Czasami ich docinki kończyły się na tym, że lądowali w jeziorze obok jeźdźców. Mara często obserwowała ich, siedząc na otoczonym balustradą balkonie, skąd niegdyś Tasaio z rodu Minwanabi nadzorował manewry swych wojsk w polu. Towarzyszyły jej służebne oraz synek, a coraz częściej także mąż, wciąż ubrany w skórzany strój do jazdy konnej z szablą u boku.
Pewnego popołudnia, gdy przed zachodem słońca pokryty bliznami, siwy weteran pochylił się, by pocałować swoją klacz w pysk, Mara po raz pierwszy od wielu tygodni uśmiechnęła się beztrosko. - Twoi żołnierze wyraźnie przyzwyczajają się do koni. Ich dziewczęta skarżą się ostatnio, że więcej czasu spędzają w stajniach niż we własnych łóżkach. Hokanu uśmiechnął się i objął ramieniem jej szczupłą talię. - Czy ty też się na to uskarżasz, żono? Mara obróciła się w jego ramionach i zauważyła, że Justin przygląda się im szeroko otwartymi, niebieskimi oczami, niewinnym spojrzeniem, którym boleśnie przypomniał swego ojca. Po chwili mały zrobił nieprzyzwoity gest, którego z pewnością nie nauczył się od nianiek. - Będziecie dziś wieczorem robić dziecko - powiedział, dumny z umiejętności wyciągania wniosków i zupełnie się nie przejął policzkiem od najbliżej stojącej piastunki. - Mały impertynent! Jak śmiesz mówić tak do swojej matki? Nie będę cię pytać, gdzie się nauczyłeś tego znaku, ale jeśli zrobisz go jeszcze raz, to dostaniesz lanie! Zaczerwieniona pokojówka pokłoniła się przed panią i państwem i pociągnęła za sobą protestującego Justina, prowadząc go do łóżka. - Ale słońce jeszcze nie zaszło - upierał się chłopiec. - Jak mogę spać, skoro na dworze jest widno? Niańka i chłopiec zniknęli za schodami, które prowadziły w dół zbocza. Włosy Justina wydawały się żarzyć w ostatnich promieniach słońca. - Na bogów, on zaczyna dorastać - rzekł Hokanu. - Niedługo będziemy musieli znaleźć mu nauczyciela walki. Widzę, że nauka pisania i liczenia nie wystarcza, by odciągnąć go od podpatrywania służby. - Nie szpiegował służby. - Dłonie Mary zacisnęły się wokół smukłego, twardego ciała Hokanu, które jeździectwo utrzymywało w dobrej formie. - Kiedy tylko mu się uda, wymyka się do baraków żołnierzy albo do mieszkań niewolników i przysłuchuje się pilnie, gdy mężczyźni chwalą się podbojami wśród kurtyzan i służących. W stosunku do kobiet jest nieodrodnym synem swego ojca. Dziś rano powiedział mojej pokojówce Keshy coś, od czego zarumieniła się jak młoda dziewczyna, choć już dawno nią nie jest. Mara przechyliła głowę na bok i spojrzała na męża spod rzęs. - Justin to mały erotoman i trzeba go będzie młodo ożenić, bo inaczej bękarty Acomy zaczną wyrastać jak hwaet, a połowa ojców w Imperium będzie go ścigała z mieczami.
- Ze wszystkich możliwych kłopotów ten akurat martwi mnie najmniej - zaśmiał się Hokanu. Mara szeroko otwarła oczy. - On ma zaledwie siedem lat! - W takim razie najwyższy czas, żeby dać mu małego braciszka - odrzekł Hokanu. Jeszcze jedno małe diablę, którym trzeba się będzie zajmować. Może to odciągnie jego uwagę od innych spraw. - Ty też jesteś małym erotomanem - odparowała Mara ze śmiechem. Wysunęła się z jego objęć i z zapartym tchem zbiegła ze wzgórza. Szata osuwała się z jej ramion. Hokanu pohamował zdumienie i ruszył za nią. Twarz miał zarumienioną bardziej z zadowolenia niż z wysiłku. Swawolny nastrój nie ogarniał Mary już od tak dawna, od czasu próby otrucia. Biegł, gdyż wiedział, że ona tego właśnie oczekuje, ale nie usiłował jej pochwycić, aż znaleźli się na polanie przy brzegu jeziora. Była pełnia lata. Trawy, choć suche, zachowały jeszcze ślad zieleni. Zniknęły już dokuczliwe owady późnej wiosny, ale jeszcze nie zamarły przenikliwe okrzyki nocnych ptaków. Powietrze było ciepłe i lepkie jak syrop. Hokanu pochwycił żonę w biegu i obydwoje bez tchu potoczyli się na ziemię, porzucając resztki powagi. - Mój panie i towarzyszu życia - powiedziała Mara – zdaje się, że mamy wspólny problem: niedobór dziedziców. Jego palce rozluźniały ostatnie węzły jej sukni. - Po zmroku Lujan wysyła patrole wzdłuż brzegu jeziora. Odpowiedziała mu białym błyskiem uśmiechu. - To znaczy, że z kilku powodów nie mamy czasu do stracenia. - To - odrzekł Hokanu - jest najmniejsze zmartwienie. Po chwili żadne z nich nie miało ochoty tracić czasu na rozmowy. *** Długo wyczekiwany dziedzic rodu Shinzawai musiał zostać poczęty tego wieczoru, pod gołym niebem albo później, wśród pachnących poduszek, po wspólnie wypitym w sypialni pucharze wina z owoców sa. W sześć tygodni później Mara była już pewna. Dobrze znała objawy ciąży i choć rano czuła się źle, Hokanu słyszał, że zaraz po obudzeniu śpiewała. Jego uśmiech był zabarwiony goryczą, gdyż wiedział to, o czym ona nie wiedziała. To dziecko miało być ostatnie, cudem, który uczynił dla niej kapłan Hantukamy.
Dopóki nie usłyszał głośnej sprzeczki między pomywaczem a bękartem jednego z faktorów, ani razu nie pomyślał, że na świat może przyjść dziewczynka. Nie tracił czasu na próżne spekulacje i nie zwracał uwagi na zakłady stawiane przez żołnierzy z garnizonu. Nawet nie chciał myśleć o tym, że to dziecko, ostatnie dziecko Mary, które miało odziedziczyć jego nazwisko rodowe i majątek, mogłoby nie być synem. Ciąża, która zaczęła się w porywie beztroski, nie przebiegała łatwo - nie po przejściach ostatnich lat. Lujan potroił siłę patroli i osobiście sprawdzał warty. Brama modlitewna zawsze była obsadzona obserwatorami, a kompania wojowników nieustannie czekała w pełnej gotowości. Ale nadeszła jesień, cielęta nidr zaprowadzono na targ i handel odbywał się bez przeszkód. Nawet na karawany z jedwabiem nikt nie napadał, co było niezwykłe i nikogo nie uspokoiło. Jican całymi godzinami mamrotał coś do siebie nad stertami tabliczek. Nawet nadspodziewanie wysokie zyski ze sprzedaży hwaet nie zadowoliły go. - Natura często jest najhojniejsza przed największymi burzami - utyskiwał w odpowiedzi na skargę Mary, że od jego wyrzekań boli ją głowa. Przygięta do ziemi przez rosnący brzuch z trudem szła za nim wzdłuż sali, słuchając sprawozdania o stanie majątku. - Jest o wiele za spokojnie - ciągnął mały hadonra, opadając jak nurkujący ptak na poduszki przed pulpitem do pisania. - Nie podoba mi się to i nie wierzę, by Jiro siedział spokojnie pogrążony po czubek nosa w starych zwojach. W gruncie rzeczy agenci Arakasiego przysłali wiadomości o poczynaniach Jira. Nie siedział bezczynnie, lecz najmował inżynierów i konstruktorów do budowy osobliwego urządzenia, które powstawało na placu, gdzie jego ojciec zwykł przeprowadzać musztrę. Było prawdopodobne, że ten sprzęt miał posłużyć w oblężeniu. Dzięki umiejętnie rozpuszczanym plotkom pan Hoppara Xacatecas przekonał starego Frasai, by zgodził się uszczknąć cesarskich funduszy na wzmocnienie murów obronnych Kentosani oraz wewnętrznej cytadeli cesarza. Wynajęci robotnicy mieli naprawić uszkodzenia spowodowane przez trzęsienie ziemi. *** Gdy jesień kończyła się i nadciągała pora deszczów, Mara stała się równie niespokojna, co jej hadonra. Brzuch przeszkadzał jej nawet chodzić. Jedynym radośniejszym momentem był dzień ósmych urodzin Justina. Z tej okazji Hokanu podarował chłopcu pierwszy prawdziwy miecz. Keyoke prawdopodobnie pouczył go, jak należy się zachować przy tej okazji, gdyż Justin przyjął zgrabne, niewielkie ostrze z wielką powagą i pohamował
chęć, by okręcić się dokoła, siekąc nim wszystko, co znajdowało się w pobliżu. Ale ta powściągliwość nie trwała długo. Już następnego ranka chłopiec popędził ze wzgórza z obnażonym ostrzem na pierwszą lekcję z nauczycielem szermierki. Mara patrzyła na niego z tarasu. Miała wielką ochotę zejść na dół i popatrzeć na naukę swego syna, ale uzdrowiciele zabraniali jej wstawać z poduszek, a mąż, zwykle pobłażliwy wobec jej napadów uporu, tym razem był stanowczy i nie pozwalał narażać zdrowia dziecka. By złagodzić te ograniczenia, przysyłano jej wszystko, czego tylko sobie życzyła. ** * Gdy zbliżał się czas rozwiązania, nadeszły podarki od innych panów, niektóre hojne, inne proste; zwykłe pamiątki, które miały uczynić zadość tradycji. Pan Jiro przysłał kosztowny, lecz okropnie brzydki wazon. Rozbawiona Mara nakazała oddać go sługom i przeznaczyć do wynoszenia z domu pozostałych po nocy nieczystości. Najmilszy z wszystkich prezentów pochodził od Isashani. Zamiast zwyczajowych lakierowanych klatek z egzotycznymi ptakami pani Xacatecas przysłała kufry pachnące wilgocią i kurzem, pełne rzadkich ksiąg. Po przeczytaniu dołączonego biletu Mara roześmiała się. Przenikliwość Isashani była niezrównana. Jej syn, Hoppara, nadesłał tradycyjne, choć zdumiewająco ekstrawaganckie bukiety ze słodko pachnących kwiatów. Otoczona malowanymi wazonami, Mara wdychała zapach kiści kekali i usiłowała nie myśleć o barbarzyńcy Kevinie, który przed wieloma laty, w ogrodzie o zmierzchu, pierwszy nauczył ją, co znaczy być kobietą. Z chmurą na twarzy studiowała traktat o rodzajach broni i kampaniach wojennych, zastanawiając się, czy Jiro także czytał ten tekst. Po chwili odbiegła myślami od pergaminu. Wiadomości od Arakasiego nadchodziły regularnie, choć on sam nie pokazywał się już od wielu miesięcy. Brakowało jej jego bystrej inteligencji i przenikliwej oceny wszelkich plotek. Zamknęła książkę, próbując sobie wyobrazić, gdzie on się teraz znajduje. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że może być już martwy. ** * Arakasi zaś w tej właśnie chwili leżał na boku pośród pomiętych jedwabnych prześcieradeł i lekko przesuwał wprawnymi palcami po udzie nagiej dziewczyny. Nie myślał o tym, że na mocy kontraktu była ona własnością kogoś innego oraz że zaryzykował życiem, by ją uwieść. Wszedł do środka przez okno. Sypialnie nieobecnego pana, w środku popołudnia, były ostatnim miejscem, w którym jakikolwiek sługa czy wartownik strzegący konkubiny-niewolnicy spodziewałby się znaleźć ją z kochankiem. Dziewczyna była tak znudzona, że ta przygoda ją podniecała, i jeszcze na tyle młoda, by uważać się za odporną na nieszczęścia. Jej ostatni pan był stary i tłusty, i jego sprawność
zmalała z wiekiem. Arakasi stanowił dla niej wyzwanie zupełnie innego rodzaju. Od szóstego roku życia szkolona w dawaniu mężczyznom przyjemności w łóżkowych zapasach, była nimi znużona. Dla niej liczyło się tylko to, czy Arakasi zdoła ją dość mocno podniecić. Dla niego stawka była znacznie wyższa. Ale stawka, o którą grał mistrz tajnych służb Mary, była o wiele wyższa. W półmroku za zasuniętymi przegrodami powietrze było ciężkie od zapachu kadzidła i perfum dziewczyny. Prześcieradła przesiąkły aromatem ziół, uważanych powszechnie za afrodyzjaki. Arakasi znał księgi medyczne i wiedział, że to tylko mit. Starszy pan był na tyle bogaty, by nie dbać o to, czy jego pieniądze idą na marne. Chmura pomieszanych woni dusiła Arakasiego; żałował, że nie można odsunąć przegród. Wolałby już chyba wdychać zapach śmierdzącej przepaski na biodra i fartucha, które kupił od farbiarzy w Sulan-Qu i których używał jako przebrania, gdy nie chciał, by wysoko urodzeni przechodnie zbyt dokładnie przyglądali się jego twarzy. Tamten zapach w każdym razie pomógłby mu się skupić. Natomiast tutaj musiał z całych sił walczyć z sennością. Dziewczyna poruszyła się i prześcieradła zsunęły się z jej ciała. Była piękna. W popołudniowym świetle jej włosy, opadające w ciężkich lokach na poduszki, miały barwę miodu. Skośne jaspisowe oczy w tej chwili utkwione były w jego twarzy. - Nigdy ci nie mówiłam, że mam siostrę. Była to odpowiedź na słowa wypowiedziane kilka minut wcześniej. Palce mistrza tajnych służb prześliznęły się po jej biodrze i, nie przestając się poruszać, wsunęły głębiej. Dziewczyna zakryła piękne oczy powiekami, a jej dłonie kurczowo zacisnęły się na jedwabiu jak pazury kota. - Wiem o tym od kupca, który sprzedał twój kontrakt - odrzekł Arakasi aksamitnym głosem. Zesztywniała pod jego dotykiem, psując cały efekt dziesięciominutowych starań. Ale miała już w życiu tylu mężczyzn, że nie dbała o to. - To nie była roztropna uwaga. Obraza nie wchodziła w grę; nie chodziło o to, że w rzeczywistości dziewczyna była tylko odrobinę lepsza od bardzo kosztownej prostytutki. Kto kupił jej siostrę - oto niebezpieczna wiedza, a pośrednik, który przeprowadził transakcję, na pewno nie będzie tak głupi ani pewny siebie, by zdradzić tę tajemnicę. Arakasi odgarnął na bok złociste loki i pogładził dziewczynę po karku. - Kamlio, ja nie jestem roztropnym człowiekiem. Jej oczy rozszerzyły się, a usta ułożyły w złośliwy uśmiech.
- To prawda, nie jesteś. - Po chwili namysłu dodała, wzdychając głęboko i wydymając usta: - Jesteś dziwnym człowiekiem. Czasami wydaje mi się, że jesteś szlachetnie urodzony i tylko udajesz biednego kupca. - Zatrzymała na nim wzrok. - Twoje oczy są starsze niż twarz. - Gdy nie odpowiedział, dorzuciła: - Nie jesteś bardzo otwarty. Ani dowcipny. Zabawiaj mnie. Jestem zabawką kogoś innego. Dlaczego miałabym ryzykować, że przez ciebie popadnę w niełaskę? Gdy Arakasi wciągnął oddech przed odpowiedzią, Kamlio przyłożyła palec do jego ust. Paznokcie miała pomalowane złotem, najkosztowniejszym z kosmetyków. - Nie mów tylko, że z miłości do mnie kupisz mi wolność. To byłoby zbyt banalne. Arakasi ucałował różane czubki jej palców i bardzo delikatnie odsunął jej dłoń, by móc się odezwać. Na jego twarzy malowała się lekka uraza. - Nie byłby to banał, lecz prawda. Mara nigdy nie ograniczała jego wydatków, a gdy stawką był dostęp do najpilniej strzeżonych sekretów tongu, na pewno nie liczyłaby się z kosztami. Dziewczyna w jego ramionach zesztywniała z niedowierzania. Uwolnienie jej z siedmioletniego kontraktu, sprzedanego podstarzałemu panu, kosztowałoby tyle, co dom w mieście; ale by pokryć koszty jej edukacji i kupić wolność od właściciela domu rozkoszy, trzeba by wyłożyć sumę równą wartości niewielkiego majątku ziemskiego. Jej kontrakty będą sprzedawane kolejnym panom, aż Kamlio zestarzeje się na tyle, że nawet jej umiejętności w łóżku przestaną być atrakcyjne. - Nigdy nie byłeś aż tak bogaty. - W jej głosie dźwięczało lekceważenie. - A jeśli pan, który cię zatrudnia, ma tyle pieniędzy, ryzykuję życiem, rozmawiając z tobą. Arakasi schylił głowę i pocałował ją w szyję, ale nie zacisnął dłoni na jej napiętym ciele; w każdej chwili mogła się odsunąć, gdyby chciała. Zrozumiała to i doceniając jego subtelność, nie poruszyła się. Niewielu mężczyzn traktowało ją tak, jakby miała własną wolę i uczucia. Ten był wyjątkowy. A jego ręce poruszały się niezwykle wprawnie. - Ale nie pracuję dla żadnego pana - dodał. Usłyszała w jego głosie nutę szczerości i zrozumiała, co chciał jej powiedzieć między słowami. Jego pani nie będzie miała żadnego pożytku z kurtyzany. Oferta wolności mogłaby być prawdziwa, gdyby miał dostęp do pieniędzy. Dłonie Arakasiego odzyskały stracony teren i Kamlio zadrżała. Był nie tylko wyjątkowy; także utalentowany. Przesunęła się nieco, wsuwając biodro w zagłębienie jego ciała.
Nie zważając na kroki służących w korytarzu, dłonie Arakasiego schodziły coraz niżej po złocistym ciele dziewczyny. Przytuliła się do niego. Rzadko odczuwała jakąkolwiek przyjemność; kupowano ją i sprzedawano jak rzecz, by spełniała zachcianki innych. Gdyby ktoś ich tu znalazł, mogła zostać ukarana chłostą; jej partner skończyłby haniebnie na sznurze. Albo był wyjątkowo odważny, albo lekkomyślny do granic szaleństwa. Przez skórę, rozbudzoną pieszczotami i pocałunkami, dziewczyna słyszała niespieszne, miarowe uderzenia jego serca. - Twoja pani - wymruczała Kamlio leniwie. - Czy tak wiele dla ciebie znaczy? - Akurat w tej chwili nie myślałem o niej - odrzekł Arakasi, ale to nie jego słowa przekonały Kamlio, lecz usta, które dotknęły jej ust z czułością bliską czci. Pocałunek zatarł wszelkie wątpliwości, a wkrótce potem także wszystkie myśli. Słońce sączące się przez okna mieszało się ze złocistoczerwoną mgłą w oczach, gdy Arakasi wydobywał z niej namiętność i smakował ją jak doskonałe wino. W końcu, zdyszana i skąpana w słodkim pocie miłości, Kamlio zapomniała się i przywarła do szczupłego ciała mężczyzny w eksplozji ulgi. Jednocześnie szlochając i śmiejąc się, zawieszona gdzieś między zdumieniem a wyczerpaniem, wyszeptała nazwę miejsca w dalekim Ontoset, do którego sprzedano jej siostrę. Po dłuższej chwili przewróciła się na bok i ze zdumieniem odkryła, że lekki dotyk, który pieścił jej ciało, pochodził tylko od fałdy rozgrzanego prześcieradła. Arakasiego nie było już w komnacie; jego ubranie także znikło. Pomimo tajemniczości, jaka otaczała osobę jej partnera, dziewczynie dotychczas nie przyszło do głowy, że może on być tylko wytrawnym aktorem. Odgarnęła z czoła wilgotne włosy i na widok otwartego okna zmrużyła z wściekłością piękne oczy. Pomimo jego zręcznych dłoni i fałszywych obietnic w tej chwili miała ochotę ujrzeć go schwytanego i powieszonego. Ale gdy otworzyła usta, by zawołać strażników, haczyk przegrody przesunął się w górę. Arakasi musiał usłyszeć ciężkie kroki pana, który wcześniej wrócił ze spotkania ze swym hadonrą. Wsunął się do jej sypialni i na tle przegrody ujrzała jego obwisłe ramiona i przerzedzone siwe włosy. Wyblakłe oczy zamrugały na widok pomiętych prześcieradeł, a suche, chłodne dłonie wyciągnęły się i pogładziły jej ciało, rozgrzane i wilgotne po wybuchu namiętności. - Moja droga, czy jesteś chora? - zapytał starczy głos. - Złe sny - odrzekła z przygnębieniem. Instynkt podpowiadał jej, że może użyć tego nastroju do zwiększenia swej atrakcyjności. - Zdrzemnęłam się po południu w upale i miałam koszmary, nic więcej. - Czując ulgę na myśl, że jej zręcznemu, ciemnowłosemu kochankowi
udało się bezpiecznie uciec, Kamlio westchnęła i skierowała swe umiejętności na wiekowego pana. Czasami wydawało się, że trudniej było zadowolić jego niż ją. Za oknem, ukryty za osłoną pnączy i zarośniętych krzewów akasi, Arakasi nasłuchiwał dźwięków dochodzących z sypialni. Z ulgą i niezwykłym dla siebie gniewem przeklinał w duchu swe przebranie. Skłamał tylko raz: ani na chwilę nie przestał myśleć o swej pani. Przez te wszystkie lata, odkąd zaprzysiągł służbę domowi Acomy, całe jego życie skupiało się wokół Mary. Ale ta na wpół zepsuta dziewczyna, której uczucia stwardniały na kamień, od dziecka przygotowywana do zawodu prostytutki, przemówiła do jego serca. Naprawdę zależało mu na niej i to już było niepokojące. Arakasi odepchnął od siebie wspomnienia długich, pięknych włosów Kamlio i jej oczu czystych jak klejnoty. Zanim będzie mógł zająć się jej uwolnieniem, najpierw musi wykonać zadanie. Gdyż informacja, którą mu podała w naiwnej wierze, że zdradza jedynie tajemnicę rodzinną, może pozwoli znaleźć harem Obajana Hamoi. Wątły kontakt, jaki udało jej się utrzymać z siostrą, używany do sekretnej wymiany bardzo niepewnych wiadomości, był o wiele bardziej niebezpieczny, niż dziewczyna przypuszczała. Dopiero po kilku miesiącach poszukiwań Arakasi natrafił na plotki, które mówiły, że dziewczyna niezwykłej piękności, która miała równie piękną siostrę, została kupiona przez pewnego handlarza. Arakasi podejrzewał, że handlarz jest agentem Hamoi Tongu. Ten człowiek już nie żył, czego nie mógł uniknąć, skoro mistrz tajnych służb go zidentyfikował, ale zakup tak kosztownej kurtyzany prowadził do oczywistego wniosku: musiała ona być przeznaczona dla Obajana albo jednego z jego najbliższych współpracowników. A to, że wysłano ją do Ontoset, w szczególny sposób potwierdzało jego rozumowanie; dla Bractwa Hamoi bezpieczniej było mieć siedzibę daleko od miejsca kontaktowego, którym była jedna z mniejszych świątyń obok świątyni Turakamu. Arakasi także miał wielu agentów, którzy przypuszczali, że stale przebywa on w Jamar albo w Yankorze, gdyż stamtąd właśnie pochodziły wszystkie przeznaczone dla nich wiadomości. Odrzucił pokusę, by natychmiast wyjechać do Ontoset i spędził cenne tygodnie w Kentosani, szukając siostry sprzedanej dziewczyny. Gdy ją wreszcie odnalazł, spędził dłuższy czas, obserwując swą ofiarę, zanim pozwolił jej poznać siebie. Dzięki niejasnym aluzjom, którymi odpowiadał na wszystkie jej pytania, Kamlio uwierzyła, iż jest synem jakiegoś potężnego człowieka szlachetnego rodu, wydziedziczonym z powodu romantycznego skandalu. Wielokrotnie ryzykował życiem, by się z nią zobaczyć, i w końcu Kamlio wpuściła go do łóżka.
Bez niej Arakasi mógłby szukać do końca życia i nigdy nie wpaść na najmniejszy ślad bractwa. Siedział w krzewach, nieruchomy jak kamień, czekając, aż zmierzch da mu szansę, by się wymknąć; i rozmyślał nad tym, ile zawdzięcza tej dziewczynie, którą przez całe życie traktowano jak zabawkę do łóżka. Wiedział, że powinien ją opuścić i nigdy więcej się z nią nie zobaczyć, ale Kamlio zbyt mocno zapadła mu w serce i postanowił nakłonić Marę, by wykupiła jej kontrakt. Poznał teraz nowy rodzaj lęku: bał się, że gdy dziewczyna będzie już wolna, wyśmieje jego uczucia. Arakasi dobrze rozumiał jej pogardę wobec mężczyzn, gdyż jego samego wychowała prostytutka. Wciśnięty między krzewy, pogryziony przez owady, czując kurcz mięśni od wymuszonego bezruchu, mistrz tajnych służb westchnął. Zamknął oczy, ale nie mógł nic na to poradzić, że z sypialni dobiegały go odgłosy wysiłków Kamlio. Minuty ciągnęły się nieznośnie. Gdy już upewni się, że stary władca śpi, odejdzie po cichu. Ale wspomnienia pójdą za nim, a wraz z nimi niewygodna, niechciana świadomość, że Kamlio poruszyła jego uczucia. To nie powinno się zdarzyć: jakiekolwiek więzy z ludźmi nie należącymi do rodu Acoma osłabiały go, a wiedział, że jego słabość staje się słabością pani Mary. Posłaniec skłonił się i zawahał. Mogła to być zwykła przerwa na złapanie oddechu po przebiegnięciu wzgórz na granicy posiadłości; tylko że jego dłonie były mocno zaciśnięte w napięciu, a oczy, które podniósł na Hokanu, pociemniałe ze współczucia. Dziedzic Shinzawai nie był jednak człowiekiem, który uchylałby się przed nieszczęściem. Kampanie wojenne nauczyły go, że z wszelkimi przeciwnościami należy mierzyć się natychmiast, gdyż w przeciwnym razie wrogowie zyskują przewagę. - Wiadomości są złe - rzekł szybko. - Powiedz, co to takiego. Posłaniec ze współczuciem skłonił się po raz drugi i nie mogąc wydobyć głosu, wyciągnął zwój pergaminu z tuby zrobionej z kościanych listewek związanych sznurkiem. W chwili, gdy Hokanu zauważył czerwony brzeg pergaminu, wiedział już, że nowiny dotyczą śmierci, a zanim wziął dokument do ręki i złamał pieczęć, odgadł, że w środku zobaczy imię swego ojca. Nie mogło się to zdarzyć w gorszym momencie, pomyślał w pierwszym błysku zdumienia i niedowierzania, zanim uderzenie rozpaczy dosięgło go niby cios pięści. Jego ojciec nie żyje. Człowiek, który rozumiał go jak nikt inny; który go adoptował, gdy jego prawdziwego ojca wezwano do Zgromadzenia Magów, i wychował z całą miłością, jaką mógłby obdarzyć własnego syna. Nie będzie już więcej wieczornych rozmów nad piwem z hwaet ani porannych żartów na temat złego samopoczucia. Nie będzie więcej uczonych sporów ani rodzicielskich
połajanek, ani wspólnie przeżywanego uniesienia po zwycięstwach. Wnuk, którego Mara wkrótce urodzi, nigdy nie pozna swojego dziadka. Walcząc z napływającymi do oczu łzami, Hokanu mechanicznie odprawił posłańca. Jakby przywołany magicznym zaklęciem pojawił się Jican. Dał posłańcowi kościany żeton, jaki zwykle dostawali kurierzy na znak, że spełnili swą misję, i cichym głosem rozkazał służbie przynieść posiłek. Gdy skończył z tymi obowiązkami, odwrócił się wyczekująco do męża swej pani. Hokanu zmiął w dłoni czerwono obramowany zwój. - Wiadomości są niedobre - odgadł Jican ze współczuciem. - Mój ojciec - odrzekł Hokanu napiętym głosem. – Zmarł podczas snu, bez bólu, z przyczyn naturalnych. - Na chwilę przymknął oczy, znów je otworzył i dodał: - Mimo to naszym wrogom ta śmierć sprawi wielką radość. Jican przebierał palcami po frędzlach na sakwie, onieśmielony, zmartwiony i milczący. Znał Kamatsu Shinzawai; przyjaźnił się z jego hadonrą. Najlepsze określenie, by uczcić pamięć zmarłego, jakie przychodziło mu do głowy, nie należało do najbardziej konwencjonalnych ani eleganckich, mimo to wypowiedział je głośno. - Panie, wszyscy słudzy będą go szczerze opłakiwać. Był kochany przez wszystkich. W ciemnych oczach Hokanu odmalował się ból. - Mój ojciec taki właśnie był - westchnął. - Nie obrażał żadnego człowieka ani zwierzęcia. Miał wielkie serce. Pdobnie jak Mara potrafił patrzeć na przeszłość uczciwie. Dzięki niemu jestem tym, kim jestem. Za oknem słychać było kroki wartowników. Jican pozwolił, by chwila minęła w ciszy, a potem powiedział niezwykle delikatnie: - Mara jest w pracowni z mistrzem zabawek. Pan Shinzawai, który właśnie został głową swego rodu, skinął głową i wyszedł poszukać żony. Na jego barkach spoczywał ciężar, który napawał go lękiem. Teraz dziecko, które Mara nosiła, stawało się jeszcze ważniejsze. Gdyż choć Hokanu miał mnóstwo kuzynów i nawet trzech bratanków-bękartów, żaden z nich nie został wychowany przez człowieka o tak szerokich horyzontach, jakim był jego ojciec. Ani jeden z nich nie miał bystrości i jasności myśli wystarczającej, by zająć miejsce tego, który był prawą ręką cesarza Ichindara. *** Zapach panujący we
wnętrzu
pracowni był
amalgamatem kurzu,
ciepła,
aromatycznych wiórów, żywicy i kleju kostnego. W mrocznych kątach pełno było półek wypełnionych skrawkami tkanin, koszy z piórami i poukładanych porządnie narzędzi do
obróbki drewna, pośród których znajdował się bezcenny metalowy nóż, sprowadzony z barbarzyńskiego świata. Dzięki temu podarunkowi Mara zdobyła sobie dozgonny podziw i usługi Orcata, wytwórcy zabawek, geniusza i obłudnika, który niezmiernie lubił alkohol i grube żarty. Mara jednak nie zwracała uwagi na jego brak ogłady. Nie przeszkadzało jej także to, że Orcato często zapominał o jej płci i rozmawiał z nią jak równy z równym, ani jego zapach, składający się z zastarzałego potu i nasion tekki, którymi mistrz zabawek przyprawiał wszystkie swoje posiłki. Gdy Hokanu wszedł do szopy, zastał ich pochylonych w skupieniu nad sięgającą pasa drewnianą konstrukcją, dokoła której rozrzucona była armia malowanych żołnierzyków-zabawek. - Proszę - rzekł Orcato drżącym głosem starego człowieka, w którym jednak rozbrzmiewał dziecinny entuzjazm. - Jeśli pociągniesz za ten sznurek i zwolnisz tę dźwignię, pani, przekonasz się, że nie straciliśmy czasu na próżno. Do jego sarkazmu dołączył niezdrowy błysk radości w oczach; Mara, potargana, spocona i w zaawansowanej ciąży pochyliła się nad konstrukcją. Na policzku miała roztartą smugę kurzu i w tej chwili zupełnie nie przypominała wielkiej pani. Wykrzyknęła z ożywieniem i pociągnęła za ozdobny sznurek. Dziwne urządzenie, w którym Hokanu rozpoznał model machiny przeznaczonej do wrzucania kamieni ponad murami oblężonego miasta, stuknęło, puknęło, po czym zatrzęsło się i załomotało, ale nie zrobiło tego, co powinno. Ramię wyrzutni wygięło się w łuk i pocisk trafił w środek sojuszniczej armii, między równo ustawione szeregi wojowników. Rozrzuceni na boki żołnierze-zabawki potoczyli się po podłodze, a kamyki odbiły się rykoszetem od ścian. Na okrzyk zachwytu żony Hokanu skrzywił się, uchylając przed pociskiem. Orcato zaśmiał się z zadowoleniem i z kieszeni pod skórzanym fartuchem wyciągnął butelkę. - Mały toast za bogów psot i figli? - Podał butelkę swej pani i zastygł na widok stojącego w drzwiach Hokanu. - Udało się, panie - oznajmił, rozpromieniony podnieceniem jak mały chłopiec. Znalazłem sposób na to, by machiny Jira zwróciły się przeciwko jego własnym wojskom. Przerwał, pociągnął potężny łyk i znów się zaśmiał, podając mu ociekającą kroplami butelkę. Mara pierwsza zauważyła napięcie na twarzy męża. - Co się stało? - zapytała z nagłą troską i ostrożnie obeszła urządzenie, depcząc po rozrzuconych szeregach żołnierzyków. Hokanu szukał słów. Jego żal powiększył się jeszcze, gdy zauważył, że z twarzy Mary w jednej chwili zniknęła radość.
- Bogowie - wymruczała, wyciągając ręce i niezgrabnie wsuwając się w jego ramiona. - Twój ojciec, prawda? - Przyciągnęła go blisko. Brzuch z nie narodzonym dzieckiem znalazł się między nimi. Hokanu czuł jej drżenie i wiedział, że jej smutek jest prawdziwy. Wszyscy kochali jego ojca. - Zmarł naturalnie. Bez bólu. W łóżku - powiedział drewnianym głosem. Wytwórca zabawek wyciągnął butelkę. Hokanu przyjął ją i przełknął łyk, nie zauważając nawet, jaki trunek znajduje się w środku. Piekący alkohol rozluźnił ściśnięte gardło i jego umysł powoli zaczął funkcjonować. - Będzie pogrzeb państwowy. Muszę tam pojechać. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że jego żona w tym stanie wymaga ochrony i opuszczając ją, naraża ich dziecko. Usłyszał, że Mara zaczerpnęła powietrze, by coś powiedzieć. Potrząsnął głową i rzekł szybko: - Nie, ty nie pojedziesz. Nie mogę wystawić ciebie ani naszego dziecka na takie zagrożenie. Poruszyła się w proteście. Hokanu potrząsnął nią łagodnie, nie zważając na to, że piekielny trunek wylewa się z butelki i zostawia plamy na jej szacie. - Nie. Kamatsu by to zrozumiał, kochana. Zrobiłby to, co i ja muszę zrobić, i namówiłby cię, byś pojechała odwiedzić swą przybraną rodzinę, którą ostatnio poważnie zaniedbywałaś. Pojedziesz do Kentosani i złożysz uszanowanie cesarzowi Ichindarowi. Przez śmierć mojego ojca stracił wiernego sojusznika. Wypada, byś pojechała złagodzić jego żal. Mara rozluźniła się w jego objęciach; wyczytał w jej ruchu zrozumienie i wdzięczność. Wiedział, że nie będzie się z nim spierać, choć po sposobie, w jaki ukryła twarz w jego rękawie, poznał, że płacze z żalu nad nim i dlatego, że okropność polityki musi ich rozdzielić w chwili żałoby. - Moja pani - powiedział łagodnie i ukrył twarz w jej włosach. Za nim, po drugiej stronie zaśmieconego pomieszczenia, wytwórca zabawek bezgłośnie wyszedł do ogrodu.
Rozdział dwunasty
Ostrzeżenie Tłum na ulicy wiwatował. Eskorta złożona z żołnierzy Acomy z trudem przedzierała się przez napierające zewsząd ciała. Przechodnie wznosili okrzyki na cześć Sługi Imperium i wyciągali ręce, usiłując dotknąć choćby zasłon jej lektyki. Prości ludzie wierzyli, że
dotknięcie Sługi przynosi szczęście. Żołnierze Acomy niejednokrotnie już się przekonali, że jeśli pospólstwo nie mogło dotknąć samej pani, usiłowało dosięgnąć jej sukni, a gdy i to okazywało się niemożliwe, zasłon lektyki. Dobrze pamiętali wypadek, który przydarzył się jeszcze zanim Mara otrzymała od cesarza tytuł Sługi. Wybrała się wówczas na drugą stronę miasta z niewielką eskortą, która wydawała się wystarczająca, a gdy przybyła na umówione spotkanie, jej szaty i zasłony lektyki zwisały smętnie w strzępach, porwane i brudne. Teraz nigdy nie pokazywała się publicznie z orszakiem mniejszym niż pięćdziesięciu żołnierzy. Spocony Lujan pomyślał, że nawet to z trudem wystarczało. Ludzie tak bardzo kochali Sługę Imperium, że narażali się na zmiażdżenie palców u nóg, siniaki, a nawet uderzenia drzewcem włóczni, byle tylko dostać się blisko niej. To był najgorszy i najbardziej denerwujący wyraz jej popularności. Biedacy z ulicy nie zwracali uwagi na brutalne zachowanie żołnierzy. Wiwatując i powtarzając imię Mary, pchali się pod ciosy, które czasem wywoływały poważne obrażenia. W lektyce za ciężkimi zasłonami panował zaduch. Niewidoczna z ulicy Mara, ubrana w prostą szatę, leżała na poduszkach z zamkniętymi oczami, splatając dłonie na wielkim brzuchu. Prawie nie czuła przywołującej wiele wspomnień, wszechobecnej w Świętym Mieście woni świątynnych kadzideł. Nie docierał do niej zapach kwitnących drzew ani śpiewne nawoływania ulicznych sprzedawców. Napór tłumów i gardłowe okrzyki budziły w niej niecierpliwość. Melancholijnie wspominała dni młodości, gdy jako nowicjuszka w świątyni Lashimy przemierzała boso te same ulice i usiłowała odpędzić od siebie inne, późniejsze wspomnienia, gdy idący obok jej lektyki wysoki, rudowłosy barbarzyńca napełniał jej uszy impertynenckimi komentarzami i cieszył oczy swym uśmiechem. Otoczona dusznym mrokiem, ukryta za czerwonymi zasłonami, Mara rozmyślała o mężu. Hokanu pojechał samotnie na państwowy pogrzeb, gdzie będzie musiał stawić czoło wrogom i intrygom. Przy okazji przekona się, którzy z przyjaciół jego ojca opowiedzą się po stronie nowego pana Shinzawai. Hokanu nie ma dziedzica, toteż łakomie będą na niego patrzeć kupcy sprzedający kontrakty z kurtyzanami, a niezamężne młodsze córki, którym urodzenie bękarta potężnego pana poprawiłoby pozycję, będą z nim flirtować i schlebiać mu. Mara żałowała, że rozstała się z mężem tak pośpiesznie. Ale czas jej rozwiązania był bliski, a pogrzeb ojca Hokanu nie był tylko sprawą domu Shinzawai. Kamatsu był cesarskim dostojnikiem i wraz z jego śmiercią zwolniło się ważne stanowisko. Dopóki ta władza nie znajdzie się w innych rękach, intrygi polityczne będą nieuniknione.
Nie tylko wzgląd na bezpieczeństwo osobiste nakazał Marze odwiedzić rodzinę cesarza. I choć wiedziała, że Biała Gwardia będzie strzec jej syna Justina z równą troską i czujnością, co dzieci Światłości Niebios, nie potrafiła się pozbyć obaw. Odkąd Ichindar zniósł urząd seniora wojennego i w sali Wielkiej Rady rozbrzmiewały jedynie echa przeszłych debat, cesarski pałac stał się centrum intryg. Arakasi miał tu co prawda swoich agentów, których zadaniem było wykrywać wszelkie spiski. Mara wiedziała jednak, że jej życie w Świętym Mieście będzie mocniej ograniczone ceremoniałem i pozbawione rozrywki, jaką w domu były dla niej sprawy handlowe. Miała pełne zaufanie do Jicana i była pewna, że hadonra da sobie ze wszystkim radę podczas jej nieobecności, ale ta myśl jej nie pocieszała. Prawdziwym powodem jej lęku było bowiem to, że nie chciała rodzić dziecka w obcym łóżku, podczas nieobecności Hokanu, który zawsze otaczał ją pełną miłości troską. Jeśli dziecko przyjdzie na świat, zanim będzie mogła wrócić do domu, jej pobyt w Kentosani z konieczności przedłuży się aż do czasu, gdy niemowlę będzie mogło znieść niewygody podróży. Zacisnęła palce na wilgotnych sukniach, jakby chciała stłumić energiczne kopnięcia nie narodzonego dziecka. Przepełniał ją nieokreślony lęk przed siłami, które sprzysięgły się przeciwko nim wszystkim, Acomie, Shinzawai i cesarzowi, a które nie chciały spocząć i poczekać, aż spadkobiercy spokojnie dorosną. Lektyka zakołysała się i z lekkim wstrząsem opadła na ziemię. Mara podniosła się z trudem. Odsunięto zasłony i do środka wpadł blask odbitego od marmuru słońca. Przez całą drogę była głęboko zamyślona i dopiero teraz zauważyła, iż uliczny hałas pozostał za nimi; stłumione okrzyki docierały zza drewnianej, pozłacanej bramy, wiodącej do Dzielnicy Cesarskiej. - Pani? - Saric wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. Incomo pojechał z Hokanu, by służyć mu radą w obliczu machinacji gości przybyłych na pogrzeb. Niespełna czterdziestoletni Saric wiele się już nauczył od czasu, gdy opuścił szeregi żołnierzy i objął stanowisko pierwszego doradcy. Mara długo się wahała, czy przyznać mu ten tytuł i przez jakiś czas zastanawiała się nad kandydaturą Incoma. Jednak zawierzyła osądowi Nacoi, która często łajała Sarica, ale wysoko ceniła jego inteligencję i szybką ocenę sytuacji. Wybór okazał się trafny. Mara podniosła wzrok i napotkała stanowcze spojrzenie piwnych oczu doradcy. Jego uśmiech niezwykle przypominał uśmiech Lujana. - O czym myślisz, pani? - zapytał, pomagając jej wysiąść z lektyki. Pytanie było pozornie niewinne, ale w jego oczach pojawił się dziwny błysk. Gdy zauważył, że jego pani
to dostrzegła, zaśmiał się cicho. Podobnie jak Lujan, często zwracał się do niej nieformalnym tonem, który na kimś postronnym mógłby sprawiać wrażenie braku szacunku. Mara spojrzała na dobrze skrojoną, lecz prostą szatę podróżną doradcy i odrzekła sucho: - Myślę, że powinniśmy porozmawiać o twoim zdaniu na temat ceremonialnego stroju. - Odkąd objąłem urząd, nie mam czasu na krawców, pani. Ale muszę się tym zająć uśmiechnął się i dodał: - Wątpię, czy uroczysty strój babci Nacoi będzie już na mnie pasował. Chciał przez to powiedzieć, że nie zestarzał się jeszcze na tyle, by ramiona mu się zgarbiły, a we włosach pojawiły srebrne nitki. Na wzmiankę o Nacoi Mara poczuła ukłucie w sercu. - Lekko mówisz o swoich obowiązkach, a tymczasem widzę, że straciłeś już z oczu mojego dziedzica. - Justina? - Saric rozejrzał się, unosząc brwi ze zdumieniem. Chłopiec rzeczywiście zniknął, choć jeszcze przed chwilą stał przy jego boku. Saric zachował kamienną twarz, powstrzymując cisnące się na usta przekleństwo. Powinien był to przewidzieć. Chłopiec, zawsze bardzo żywy, teraz był dodatkowo niespokojny po awanturze, jaka wybuchła, gdy dotarli do granic Świętego Miasta. Nie pozwolono mu podróżować jak lubił, to znaczy na samym czele procesji na szerokich ramionach Lujana, i kazano wsiąść do lektyki. Na otwartych ulicach, pośród tłumów ludzi, którzy zebrali się, by popatrzeć na przejazd Sługi Imperium, stałby się zbyt łatwym celem dla zamachowców, i to było ważniejsze niż jego dziecinne zamiłowanie do przygody. Saric rozejrzał się po marmurowym dziedzińcu. Rosły tu piękne drzewa, ocienione pnączami, a dokoła znajdowało się kilka bram, w których chłopiec mógł się ukryć. - No cóż - westchnęła Mara - jest mało prawdopodobne, by ktoś go zabił w pałacu strzeżonym przez dwa tysiące cesarskich gwardzistów. Była pewna, że Justin już w tej chwili obmyśla nową psotę. Nie mogła jednak wysłać żołnierzy na poszukiwania, gdyż cesarz osobiście zmierzał już, by ją powitać. Wydawanie rozkazu znalezienia malca przed dopełnieniem formalności byłoby obrazą wobec Światłości Niebios. Poprawiła szarfę, uniosła wyżej głowę i postąpiła krok do przodu, przygotowując się do złożenia ukłonu. Ichindar pomógł jej wstać. Dłoń miał ciepłą; Mara poczuła przez skórę każdą kostkę. Uśmiechnęła się, patrząc na jego twarz, wcześnie pobrużdżoną przez troski. Choć Ichindar
był mężczyzną w sile wieku, ciężar cesarskiego urzędu i odpowiedzialności spoczywającej na jego barkach odcisnęły na nim piętno. Ramiona miał bardziej przygarbione niż wówczas, gdy widzieli się po raz ostatni, a oczy w wychudzonej twarzy wydawały się większe. Nigdy nie był wojownikiem, toteż musiał dodawać sobie majestatu krojem i bogactwem szat. Tego dnia spowity był szatą przetykaną bezcenną srebrną nicią, która iskrzyła się diamentowymi rozbłyskami. Włosy miał ułożone gładko pod masywnym kołpakiem, zwieńczonym złotym pióropuszem, a na szyi, przegubach i w pasie błyszczały złote łańcuchy. Oczy cesarza lśniły ciepło. Wypowiedział tradycyjną formułę powitalną, przyglądając się Marze uważnie. Po zakończeniu formalności puścił jej nadgarstki i zdjął z głowy ciężkie przybranie. Podbiegł do nich sługa, pochylił się do ziemi i w milczeniu odebrał kołpak. Ichindar, dziewięćdziesiąty pierwszy cesarz Tsuranuanni, przesunął dłońmi, na których iskrzyły się pierścienie, po miodowo-brązowych włosach i uśmiechnął się. - Brakowało mi ciebie, pani. Od dawna już nie zaszczycałaś nas swym towarzystwem. Jego słowa brzmiały szczerze, choć dla nikogo nie było tajemnicą, że przedkładał mężczyzn nad kobiety. Ponieważ jednak cesarski ród potrzebował dziedzica, Ichindar dzielił noce z niezliczonymi żonami i konkubinami, które wybierano ze względu na urodę i zdolność do poczęcia dziecka, nie zaś z powodu inteligencji. Mara otrzymała od niego tytuł Sługi Imperium za wkład w umocnienie władzy centralnej. W dużej mierze to właśnie jej Imperium zawdzięczało obecną względną równowagę. Przyczyniła się znacznie do zniesienia urzędu seniora wojennego; w przeszłości walki o to stanowisko niejednokrotnie doprowadzały cesarstwo na skraj wojny domowej. Choć wytyczony wówczas kurs polityki państwowej wciąż nie był całkiem pewny, a tradycjonaliści z dnia na dzień zdobywali więcej sojuszników, Ichindar uważał Marę nie tylko za potężnego sprzymierzeńca, ale także za przyjaciela; jej przybycie stało się dla niego rzadką okazją do radości. Przypatrzył się jej uważnie, zauważył niespokojne spojrzenia, jakie rzucała w stronę bram i powiedział ze śmiechem: - Twój syn właśnie przed chwilą pobiegł z moją najstarszą córką, Jehilią, do sadu. Prawdopodobnie siedzą teraz na drzewie i zrywają zielony jomach. Możemy tam pójść i dać im po łapach, zanim obydwoje dostaną bólu brzucha. Twarz Mary złagodniała. - Ból brzucha to najmniejsze zmartwienie - wyznała. - Znam mojego syna i jestem pewna, że zabawia się haniebnie, bombardując wartowników owocami. Nim jednak Mara wydostała się spomiędzy sług i bagaży, na zalanym słońcem, spokojnym dziedzińcu odbił się echem wysoki, wściekły chłopięcy okrzyk. Mara i cesarz
przyśpieszyli kroku i ruszyli w stronę bramy po lewej stronie. Ścieżką obramowaną krzewami i rabatami rzadkich kwiatów dotarli do ogrodowego dziedzińca, pośrodku którego właśnie rozległ się głośny plusk. Justin stał na marmurowym murku, otaczającym sadzawkę z rybkami. Dłonie opierał na biodrach, a pierś wypiął niby kogut jiga. W wodzie u jego stóp, przytłoczona stertą mokrych biało-złotych szat, siedziała dziewczynka. Jasne włosy przykleiły jej się do głowy, a kosztowny makijaż spływał strużkami po rozwścieczonej twarzy. Mara przybrała najsurowszą matczyną minę, cesarz zaś usiłował powstrzymać śmiech. Zanim jednak któreś zdążyło się wtrącić, na scenie pojawiła się promienna kobieta o jasnych włosach. Ciągnąc za sobą przesycone egzotycznymi perfumami szaty, równie kosztowne jak strój dziewczynki, załamywała ręce i lamentowała głośno, wyraźnie niepewna, jak ma sobie poradzić w sytuacji wymagającej rodzicielskiej stanowczości. - Och! - jęczała. - Och! Niedobry chłopcze, coś ty zrobił z moim klejnotem? Zaczerwieniony Justin odwrócił się do niej i, przekrzykując Jehilię, odrzekł głośno i bez zająknięcia: - Ten klejnot uderzył mnie w twarz! - Och! - zawodziła kobieta. - To niemożliwe! Moja perełka nigdy by czegoś takiego nie zrobiła! Mara podeszła bliżej, pochwyciła Justina za ramię i odciągnęła go od brzegu sadzawki. - Więc to ty ją wrzuciłeś, tak? Odpowiedzią był błysk niebieskich oczu i niewinny uśmiech na piegowatej twarzy, który natychmiast zniknął, gdy Mara wymierzyła mu policzek. Choć pod okiem Justina zaczął się formować fioletowy siniak, jego matka nie miała zamiaru na tym poprzestać. - Podaj księżniczce rękę, pomóż jej wyjść z sadzawki i przeproś. Gdy chłopiec otworzył usta, by zaprotestować, potrząsnęła nim mocno. - Zrób to natychmiast, Justin. Splamiłeś honor Acomy i musisz to naprawić. Obrażona Jehilia podniosła się na nogi. Wokół jej kostek śmigały zaniepokojone rybki. Zachmurzyła się groźnie, gotowa wybuchnąć gniewem. - Och, moja najdroższa, wyjdź z tej wody - zawodziła kobieta. Jej podobieństwo do dziewczynki świadczyło o tym, że jest to pani Tamara, pierwsza żona Ichindara i matka Jehilii. - Przeziębisz się, jeśli będziesz stała w wodzie! Jehilia skrzywiła się i jej różano-złota twarz oblała się szkarłatem. Wpatrywała się w wyciągniętą rękę Justina, jakby tę była jadowita żmija, zaś jej ojciec, cesarz Tsuranuanni i Światłość Niebios, przyglądał się całej scenie z bezradnym rozbawieniem. Lepiej radził sobie
w rokowaniach ze skłóconymi panami niż z rozstrzyganiem sporów między własnym potomstwem a przybranymi dziećmi. Mara zdała sobie sprawę z impasu i wprawnie zajęła się dziewczynką. - Księżniczko, przyjmij rękę Justina. Wypada ci to zrobić, gdyż uderzając go, uraziłaś jego dumę. Uderzyć mężczyznę jest tchórzostwem, gdyż jemu nie wolno oddać kobiecie. Skoro Justin wrzucił cię do wody, to musiałaś czymś mu się narazić, i, moim zdaniem, ten wypadek powinien wam obydwojgu posłużyć za lekcję dobrych manier. Jeśli nie zechcesz się zachować jak dorosła dama, to każę twoim niańkom dać wam lanie jak dzieciom, którymi w końcu jesteście. - Och! Moje kochanie nigdy jeszcze nie dostało lania! - wykrzyknęła matka Jehiłii. Gdyby ktoś spróbował ją uderzyć, chyba bym zasłabła! W piwnych oczach Ichindara, zwróconych na panią Acomę, błysnęła ironia. - Przez całe życie jestem ofiarą słabości kobiet. Nie mogę dać dzieciom w skórę, bo ich matki zasłabną. Mara roześmiała się. - Bij dzieci, kiedy na to zasługują, i niech ich matki mdleją, jeśli mają ochotę. Po jakimś czasie zapewne będą odporniejsze. - Och! - Pani Tamara pobladła, równie wściekła jak jej córka. - Światłość Niebios nigdy by się na to nie odważył! Jest łagodnym człowiekiem i wszystkie żony go uwielbiają. Ichindar skrzywił usta z niesmakiem. Było oczywiste, że woli się wycofać, niż znosić dalszy spór. Mara wiedziała, że kobiety zbijają go z tropu. Posmutniała na widok jego zachmurzonej twarzy; współczuła mu, wyobrażając sobie, jak musi się czuć człowiek, który od dwunastego roku życia zmuszany do spełniania obowiązków małżeńskich i który co miesiąc znajduje w swoim łóżku nową żonę albo konkubinę. Justin wypowiedział przeprosiny bez cienia urazy ani przygnębienia. Wybaczał równie szybko jak jego barbarzyński ojciec. Gdy podniósł się z ukłonu, Mara ujęła zimną dłoń dziewczynki i popchnęła ją stanowczo w stronę zdenerwowanej, rozgniewanej matki. - Jehilio - powiedziała - zabierz panią Tamarę do pałacu i zostaw ją pod opieką dobrej pokojówki. Potem przebierz się i przyjdź do mnie do ogrodu. Pokażę ci, co trzeba robić, gdy niegrzeczni chłopcy próbują cię przewrócić. Nauczył mnie tego mój brat. Wściekłość Jehilii zmieniła się w zachwyt. - Sługo Imperium, umiesz walczyć jak zapaśnik? Mara roześmiała się. - Nauczę cię kilku sposobów. Justin nam pomoże, o ile zgodzi się trzymać z dala od sadzawki.
Dziedzic Acomów krzyknął z radości, a Jehilia, równie nieskrępowana w wyrażaniu uczuć, wrzasnęła jak wojownik przed bitwą. Mokre włosy zawirowały, gdy obróciła się na pięcie i wyciągnęła histeryzującą, protestującą matkę z ogrodu. Ichindar patrzył na to wszystko ze zdumieniem. Zwrócił się do Mary pełen szacunku i fascynacji. - Powinienem częściej wzywać cię do pałacu, byś zaprowadziła porządek w moim haremie. Uśmiech znikł z twarzy Mary. - Bogowie, tylko nie to. Czy ty nic nie wiesz o kobietach? Najlepszy sposób, by zasiać niezgodę między nimi, to oddać je we władzę innej kobiety. Stanęłabym w obliczu okropnej rebelii połączonej z rozdzieraniem szat, mój panie i cesarzu. A moim zdaniem, problem tkwi w tym, że ich jest więcej, pięćset trzydzieści siedem kobiet na ciebie jednego. - To prawda - zaśmiał się cesarz Tsuranuanni. - Jestem najbardziej zadziobanym kogutem w całym Imperium. Gdyby te wszystkie damy nie były takie piękne, może łatwiej by mi było przywołać je do porządku. Mara prychnęła przez nos. - Mój pierwszy dowódca, który w wolnych chwilach sieje spustoszenie między kobietami, twierdzi, że im ładniejsza, tym częściej należy przywoływać ją do porządku. - Może to prawda - zgodził się Ichindar z nutą smutku w głosie. - Może byłoby mi łatwiej, gdybym lepiej je znał. Pamiętaj, że w haremie pozostają tylko te, które urodzą mi dziecko. Z tych pięciuset... iluś tam żon i konkubin rozmawiałem może z siedmioma. Uwagi Mary nie uszedł żal w jego głosie. Ściany pałacu nie chroniły przed przenikaniem plotek na ulice: pogłoski o tym, że Światłość Niebios ma za mało męskości do spłodzenia syna, docierały nawet do samego cesarza. Choć już od niemal dwudziestu lat żył z kobietami, miał tylko siedmioro dzieci, a w dodatku były to same córki. Jehilia, najstarsza z nich, była tylko o dwa lata starsza od Justina. Ichindar wskazał chłodny portyk. - Posiłek czeka, pani Maro. Nie mam zamiaru ani chwili dłużej trzymać cię tu w pełnym słońcu. W twoim stanie byłoby to dla ciebie obraźliwe. *** W powietrzu unosiła się ciężka chmura dymu ze stosu pogrzebowego. Ostry zapach popiołu drażnił nozdrza Hokanu opartego o balustradę galerii nad pełnym gości dziedzińcem. Po wspaniałości ogrodów, otaczających posiadłość Acomów i cesarski pałac, ogród wokół domu Shinzawai wydawał się malutki. Goście przesuwali się wzdłuż wąskich, zatłoczonych ścieżek, rozmawiając przyciszonymi głosami i częstując się lekkimi przekąskami
roznoszonymi przez służbę. Wysoka ranga i poważanie, jakim cieszył się Kamatsu, sprawiły, że na pogrzeb przybyło wielu gości nie należących do klanu, których żadne więzy krwi nie łączyły z rodem Shinzawai. Dom pękał w szwach. Uroczystości pogrzebowe zostały przyśpieszone z powodu upału; ciało patriarchy trzymano jedynie do chwili przybycia jego dziedzica. Wielu gości dotarło do posiadłości wcześniej niż Hokanu; na jego przyjazd czekali natomiast ci, którzy pragnęli zachować się uprzejmie albo nie chcieli zbyt otwarcie okazywać ciekawości. Nad płomieniami unosiła się nieruchoma smuga dymu, przez którą przebijały ostatnie promienie słońca. Recytacja zasług Kamatsu trwała długo i skończyła się dopiero późnym popołudniem. Popioły były jeszcze zbyt gorące, by je zebrać do ceremonialnej urny, którą Hokanu miał zanieść na polanę medytacji, gdzie znajdowało się rodowe natami. W powietrzu unosił się zapach cytrusów i migdałów, który miał osłodzić woń śmierci oraz rzadkie aromaty perfum dam i wonnych olejków, jakich eleganci używali do włosów. Od czasu do czasu, gdy wiatr rozganiał dym, przynosił z dziedzińca zapach kwiatów stojących w glinianych wazonach oraz słabszą, atramentową i gryzącą woń barwników ze szkarłatnych zasłon żałobnych, a czasami aromaty gotowanych mięs, świeżego chleba i ciast. Personel kuchni zajęty był przygotowaniami do uczty. Pochylony nad balustradą Hokanu na wpół przymknął oczy, jak człowiek pogrążony w marzeniach; jednak dłonie zacisnął na poręczy tak mocno, że kostki palców zbielały. Rozmowy na dziedzińcu krążyły wokół polityki. Interesowano się zwłaszcza, kto zdobędzie rękę dziesięcioletniej księżniczki Jehilii oraz kto obejmie urząd po Kamatsu. Padlinożercy, pomyślał Hokanu z odrazą. Mogliby przynajmniej poczekać, aż prochy starego pana Shinzawai wystygną. Za jego plecami skrzypnęła deska podłogi. Hokanu zesztywniał, spodziewając się kolejnego sługi, który zwróci się z czymś do niego, ale żadne słowa nie nadchodziły. Tknięty niejasnym, mrocznym przeczuciem obrócił się nieco, odruchowo zaciskając dłoń na metalowym mieczu. Miecz był pamiątką rodową; przypiął go dzisiaj, by uczcić ten dzień. Wcześniej przeciął nim czerwone sznury wiążące przeguby ojca, uwalniając jego ducha, by mógł wejść do królestwa Turakamu. Hokanu jednak nie zobaczył zamachowca. Za nim stał człowiek średniego wzrostu, w ciemnej szacie bez żadnych ozdób. Pan Shinzawai natychmiast puścił obleczoną jedwabiem rękojeść miecza. - Przepraszam, Wielki. Nie słyszałem brzęczenia obwieszczającego twoje przybycie. - Nie przybyłem za pomocą magii - odrzekł mężczyzna głębokim, znajomym głosem.
Odsunął kaptur i słońce oświetliło jego twarz, pobrużdżoną i pełną goryczy. Zarys policzka i czoła był zdumiewająco podobny do Hokanu, a gdyby nie tajemniczy wyraz jego oczu, one także byłyby niemal identyczne. Fumita podszedł do balustrady i obdarzył Hokanu ceremonialnym uściskiem. Ci dwaj mężczyźni byli ojcem i synem; ale według zasad Zgromadzenia więzy krwi były nieistotne. Widząc znużenie na twarzy starszego mężczyzny, Hokanu wyszeptał ostrożnie: - Nie powinieneś tutaj być. Z trudem ukrywał splątane, sprzeczne uczucia. Jego ojciec późno otrzymał dar mocy. Był to wypadek rzadki, ale nie niespotykany. Już jako mężczyzna w sile wieku opuścił żonę i małego synka, by przywdziać czarną szatę. Z wczesnego dzieciństwa Hokanu zachował nieliczne, lecz wyraźne wspomnienia o Fumicie: szorstki policzek, gdy wieczorem zarzucał ojcu ramiona na szyję; zapach potu, gdy ten po ćwiczeniach zdejmował zbroję. Fumita był młodszym bratem pana Shinzawai i aż do chwili, gdy zabrali go magowie, przygotowywał się do roli pierwszego dowódcy. Hokanu przypomniał sobie ze smutkiem, że po tym dniu nigdy już nie słyszał śmiechu matki. Fumita ściągnął brwi. - Wielcy mogą chodzić, gdzie i kiedy chcą. Zmarły był jego bratem; rozdzieliła ich moc, a tajemnica nie pozwalała na utrzymywanie bliskich stosunków. Mag nigdy nie wspominał o żonie, która porzuciła pozycję i nazwisko, i wstąpiła do zakonu. Patrzył teraz na twarz syna, do którego nie miał już żadnych praw. Wydawało mu się, że lekki wietrzyk przygina ramiona Hokanu do ziemi. Nie odezwał się ani słowem. Hokanu, którego przenikliwość czasami sięgała granic magii, powiedział za niego: - Jeśli będę chciał podjąć politykę ojca i stanąć u boku cesarza, muszę jak najszybciej publicznie oznajmić swoje zamiary. Wówczas wrogowie, którzy mogliby się zjednoczyć przeciwko Światłości Niebios, będą musieli się przede mną ujawnić. - Zaśmiał się bez humoru. - Jakby to miało jakieś znaczenie. Jeśli nie zrobię tego i pozwolę, by urząd cesarskiego kanclerza przypadł rywalizującemu domowi, wrogowie uderzą w moją żonę, która nosi naszego dziedzica. Ponad gwarem rozmów rozległ się ochrypły śmiech. Obok zasłony prowadzącej na galerię przeszedł sługa; zauważył młodego pana pogrążonego w rozmowie z magiem, skłonił się w milczeniu i zniknął. Żal po odejściu przybranego ojca obnażył wszystkie nerwy Hokanu; nadnaturalnie wyczulony na zapachy i otoczenie, usłyszał podniesiony w sprzeczce głos kuzyna. Sądząc po niewyraźnej wymowie, Devacai zdążył się już zająć degustacją win.
Hokanu wolał sobie nie wyobrażać, co by się stało z honorem i dobrami Shinzawai, gdyby ta odległa gałąź rodziny odziedziczyła tytuł. Gdzieś w głębi domu rozległ się wysoki śmiech pokojówki i płacz dziecka. Życie toczyło się dalej. Sądząc po intensywności spojrzenia Fumity, mag nie przybył tu tylko po to, by oddać cześć prochom brata. - Widzę, że masz mi coś do powiedzenia i zdaje się, że nie jest to nic przyjemnego? zapytał Hokanu ze ściśniętym gardłem. Rozpoczęcie tego tematu wymagało wiele wysiłku. Chmura na twarzy Fumity była złym znakiem. Jeszcze zanim przywdział czarne szaty, zawsze potrafił zachować kamienną twarz, przez co był niezwykle trudnym przeciwnikiem przy kartach. Zatknął kciuki za opasujący go sznur i usiadł niezgrabnie na krawędzi donicy z kwiatami, łamiąc łodygi swym ciężarem. W gęstym, przesyconym dymem powietrzu rozszedł się mocny zapach zieleni. - Przynoszę ci ostrzeżenie, mężu Sługi Imperium. Ten zwrot był bardzo wymowny. Hokanu także miał ochotę usiąść, ale mokre plamy na jego szacie mogłyby zostać zrozumiane jako oznaka słabości, toteż stał na obolałych stopach. - Zgromadzenie ma kłopoty z powodu mojej żony? - podpowiedział. Milczenie przedłużało się. Głosy gości rozlegały się coraz donośniej. Wino podniosło temperaturę rozmów. W końcu Fumita odezwał się, ostrożnie dobierając słowa. Nie patrzył przy tym na Hokanu, lecz na podłogę, jakby zauważył, że jest brudna. - Zwróć uwagę, że Zgromadzenie, podobnie jak wszystkie inne organizacje, składa się z ludzi, którzy usiłują dojść do porozumienia. Sprzeczają się, rozważają, dzielą na frakcje. Nikt nie chce być pierwszym, który zaproponuje, by poświęcić życie Sługi Imperium. Hokanu szybko wciągnął oddech. - To znaczy, że wiedzą o mistrzu zabawek Mary. - A także o eksperymentach inżynieryjnych Jira. - Fumita utkwił w nim przenikliwe spojrzenie. - Niewiele jest rzeczy w Imperium, o których byśmy nie wiedzieli. Jeśli nie zajmujemy wyraźnego stanowiska, to dlatego, że trudno nam uwzględnić sposób działania. Ale każda prowokacja zjednoczy nas. Powinieneś się tego obawiać. Dym i duszące zapachy, wydawały się ich zatapiać. Hokanu wytrzymał spojrzenie Wielkiego i pod nieruchomą maską odczytał niepokój. - Rozumiem. Co jeszcze? Fumita zamrugał powiekami. - Przypominasz sobie zapewne, że były członek Zgromadzenia, barbarzyńca Milamber, spowodował kiedyś wielkie zniszczenia podczas Igrzysk Cesarskich.
Hokanu skinął głową. Nie było go przy tym, ale Mara i Lujan widzieli to zdarzenie na własne oczy. Opis tego, co się działo, brzmiał jak koszmarny sen i nikt, kto widział potłuczone kamienie, deski zwęglone ogniem z nieba, i budynki Świętego Miasta, powalone trzęsieniem ziemi od centralnej dzielnicy aż po doki, nigdy tego nie zapomniał. - Żaden z Wielkich nie ma takiej mocy, jak Milamber. A większość magów ma jej o wiele mniej. Niektórzy są bardziej uczonymi niż czarodziejami. - Fumita zamilkł i patrzył z wyczekiwaniem. Hokanu pochwycił znaczenie jego słów i dopowiedział resztę: - Niektórzy lubią się spierać o błahostki i są, być może, zbyt uwikłani we własne rozgrywki, by działać zdecydowanie? - Jeśli nadejdą kłopoty - rzekł Fumita powoli - ty to powiedziałeś. Nie ja. - Po chwili dodał bardzo cicho: - Najlepsze, czego możesz się spodziewać, to opóźnienie ostatecznego ciosu. Ci, którzy życzyliby sobie zakończenia zmian i powrotu do tradycji, stają się coraz silniejsi. Można zyskać na czasie, wymuszając debatę, ale nikt z tych, którzy pragnęliby ci pomóc, nie może powstrzymać ręki żadnego innego członka Zgromadzenia. - Wzrok maga, utkwiony w twarzy mężczyzny, który niegdyś był jego synem, wyrażał nie wypowiedziane głośno uczucia. - W żaden sposób nie mogę cię ochronić. Hokanu skinął głową. - Pożegnaj za mnie mojego brata Kamatsu – zakończył Fumita. - Miał w sobie radość, siłę i mądrość, i wspomnienie o nim na zawsze pozostanie dla mnie inspiracją. Rządź dobrze i mądrze. Często mi powtarzał, że jest z ciebie dumny. Wyjął spomiędzy fałd szaty mały metalowy przedmiot i przesunął po nim kciukiem. Ponad gwarem rozmów rozległo się niskie, nienaturalne brzęczenie i Hokanu został sam na galerii; pośród gości i krewnych na dziedzińcu znajdowali się wrogowie wypatrujący jego słabości, które można by wykorzystać, albo siły, którą dałoby się podkopać. Zawsze tak było w rozgrywce Rady. Tylko że stawka jeszcze nigdy nie była tak wysoka, pomyślał świeżo mianowany pan Shinzawai, patrząc poprzez mgiełkę przesłaniającą powietrze. Tym razem nagrodą, a zarazem kością niezgody, było samo Imperium. *** Ostatnia, najbardziej prywatna część ceremonii odbyła się o zmierzchu, gdy niska mgła osiadła nad polaną medytacji. Nowy pan pozostał dość długo w świętym miejscu, wśród grobów rodziny. Zmierzch i samotność ukoiły go nieco. Cienie między ciężkimi od owoców, jesiennymi drzewami wydłużały się i przybierały fioletową barwę. Hokanu usiadł na kamiennej ławce. Upał jeszcze nie zelżał. Żaden powiew
nie chłodził polany; popiół wirował w powietrzu, rysując wzory na tle liści, między którymi przebijały ostatnie promienie słońca. Hokanu przesuwał w palcach postrzępione brzegi szaty, którą wypożyczył na oficjalne pożegnanie Kamatsu. Zacisnął mocno dłonie, mnąc tkaninę. Dom był pełen gości, którymi powinien się zająć; wydawało mu się egoizmem wykradanie chwili dla siebie. Ale spokój panujący na polanie i leniwe brzęczenie owadów, które krążyły wokół zrzuconych przez wiatr owoców, sprzyjały zadumie. Hokanu zdawał sobie sprawę, że ostrzeżenie Fumity dotyczyło nie tylko Mary. Ściągnął brwi. Oszczędne słowa maga odnosiły się do rodu Shinzawai i syna, który teraz nosił płaszcz głowy rodu. Gdy powiedział: „Nie mogę cię ochronić”, mówił wprost o nim. Gdyby Hokanu, jako pan Shinzawai, zdecydował się wystąpić przeciwko Anasatim w imieniu Mary, Zgromadzenie Magów nie miałoby wyboru i musiałoby odpowiedzieć - gdyż był jej mężem; nie był to jego ród, ale połowa jego serca należała do Acomy. Nie był Sługą Imperium i nie miał ochrony, jaką dla Mary było jej stanowisko i pozycja. Nie, słowa Fumity w rzeczywistości nie dotyczyły jego pani, lecz jego samego. Mag ostrzegał go przed wyczerpaniem się cierpliwości Zgromadzenia, w którym zagadnienia bez precedensu spowodowały rozłam. Oblał go zimny pot, gdy zrozumiał, że za wszelką cenę musi utrzymać dom Shinzawai z dala od walki z Jirem. Z przenikliwością odziedziczoną po Kamatsu dostrzegł wszystko, czego Fumita nie dopowiedział. Był teraz panem jednego z najpotężniejszych domów w Imperium i choć oficjalnie nie piastował urzędu wodza klanu, było pewne, że podczas najbliższej rady zostanie nim. Gdyby więzy małżeńskie zjednoczyły we wspólnej sprawie nie tylko rody Acoma i Shinzawai, ale i klany Kanzawai i Hadama, żadna inna siła by ich nie powstrzymała. Konflikt w takich okolicznościach musiałby się zakończyć interwencją Zgromadzenia. Za wszelką cenę nie wolno mu do tego dopuścić. Inaczej oba domy zostaną starte na proch i nigdy już się nie podniosą. Hokanu widział poprzedzającą zagładę wielkiego domu śmierć dwustu żołnierzy, a dokonał tego tylko jeden mag. Żadna armia w Imperium nie oparłaby się zjednoczonej mocy setek magów. Wstał i skierował się do wyjścia. Święte groby Shinzawai już nie wydawały mu się spokojną przystanią, a od chłodnego potu przebiegały go dreszcze. Miejsce przy jego boku, gdzie powinna stać Mara, stało się jeszcze bardziej puste i zimne.
Rozdział trzynasty
Zwrot Arakasi czekał. Pod nim cicho poruszał się wartownik obuty w miękkie, wyściełane pończochy, przeznaczone do skradania się. Wartownik nosił tradycyjną czarną szatę i spodnie zabójców z Hamoi Tongu. Maska na twarzy zasłaniała wszystko oprócz oczu; na plecach miał krótki łuk, a przy pasie kołczan pełen strzał i kolekcję krótkiej broni ręcznej, umieszczonej tak, żeby łatwo było po nią sięgnąć. Kręcił się pod drzewem, na którym przycupnął mistrz tajnych służb. Arakasi usiłował wtopić się w cienie. Wstrzymywał oddech i odliczał w myślach kolejne cyfry. Był to skomplikowany kod, który obmyślał przez wiele lat, pozwalający określić dokładnie upływ czasu niezależnie od szybkości oddechu, tempa bicia serca i wszystkiego co mogło wpłynąć na szybkość odliczania. Udoskonalił ten system, ćwicząc z wypełnionymi piaskiem klepsydrami. Gdy doszedł do cyfry, która wyznaczała dziesięć sekund, jego bystry wzrok pochwycił jakiś ruch na końcu ścieżki. W głowie zawirowało mu od poczucia triumfu. Drugi wartownik nadszedł właśnie wtedy, gdy Arakasi się go spodziewał. Jego najniebezpieczniejsze zadanie rozpoczęło się pomyślnie. Nie łudził się jednak, że wszystko pójdzie równie gładko; był sam i znajdował się w sytuacji, w której nawet łaska niebios nie mogła mu zapewnić ocalenia życia. Leżał w bezruchu na gałęzi drzewa w ogrodzie Obajana Hamoi. Pod nim przechadzał się wartownik, który bez chwili wahania gotów był go zabić. Podobnie jak poprzednik, ten także spoglądał na trawę, ścieżki i krzewy, wypatrując śladów intruza. Arakasi nie zostawił żadnych śladów; mimo to oblewał go pot. Strażnicy byli wzorowi. Ten drugi także poruszał się zgodnie z przewidywaniami. Arakasi odczekał chwilę, po czym, gdy według jego obliczeń nastąpił właściwy moment, bezszelestnie ześliznął się z drzewa na ziemię. Uważając, by stąpać jedynie po płaskich, ozdobnych kamieniach między rabatami kwiatów, przemknął w stronę niewielkiego zagłębienia w rowie odpływowym, gdzie przedtem ukrył kilka swoich rzeczy. Tam, za zasłoną krzewów khadi, tuż za granicą terenu patrolowanego przez wartowników Hamoi Tongu, odetchnął głęboko i uspokoił wzburzone nerwy. Na skraju lasu, o sto kroków na zachód, czekał osłaniający go człowiek, gotów przywitać nożem nieoczekiwanego odkrywcę. Poruszając obdartą z kory gałęzią, Arakasi przekazał mu sygnał, że patrole poruszają się zgodnie z przewidywaniami. Ogród, do którego udało mu się zakraść, strzegło osiemnastu wartowników; wszyscy byli czujni i ostrożni, ale na
tyle ludzcy, by popełniać błędy. Schemat, według którego przemierzali ogród, był złożony i na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie przypadkowego. Niewielu było jednak na świecie obserwatorów obdarzonych niewzruszoną cierpliwością Arakasiego i równie głęboko urzeczonych matematyką. Nieważne było, ile dni musiał kucać w błocie, gryziony przez owady, smagany deszczem i przypiekany słońcem. Liczyło się tylko to, że złamał ich środki ostrożności i rozpracował schemat tak, że mógł przewidzieć ich ruchy. Człowiek, który go asekurował, nosił przebranie łucznika Lashiki - żołdaka z północnej prowincji. Podobnie jak Arakasi, od wielu lat zmieniał przebrania. Toteż w tej chwili nie był ani trochę do siebie podobny. Nie nazywał się też Sabota. Arakasi nigdy nie domagał się od niego żadnych wyjaśnień; pozwalał, by prawdziwa tożsamość wiarygodnego kuriera pozostała jego prywatną sprawą. Niemniej właśnie do Saboty miał najwięcej zaufania. Musiał mu powierzyć zadanie równie jak jego własne istotne dla przetrwania jego pani. Twarz mistrza tajnych służb zasłaniał miesięczny zarost. Po wielu tygodniach spędzonych na wsi do złudzenia przypominał żebraka. Jednak gdyby ktoś znajdował się blisko niego i widział wyraz jego oczu teraz, gdy za pomocą kija przekazywał następny, bardziej skomplikowany zestaw sygnałów, musiałby nieomylnie odgadnąć jego tożsamość i stwierdzić, iż jest to niezwykle niebezpieczny człowiek rozpoczynający misję, z której nie spodziewa się ujść z życiem. Stojący pod drzewami człowiek nazywany Sabotą odczytał wiadomość przesłaną przez mistrza tajnych służb. Pamięć miał znakomitą. Skinął krótko głową i odszedł, nie oglądając się ani razu. Arakasi przykucnął za wątłą osłoną kolczastych krzewów i zamknął oczy. Nie modlił się. Gromadził nadzieję. Sabota bowiem zabrał ze sobą instrukcje dla mężczyzny, którego Mara nigdy nie widziała, a którego Arakasi wyznaczył na swego następcę na wypadek, gdyby nie udało mu się ocalić. Kości zostały rzucone. Jeśli w ciągu określonego czasu rozkaz nie zostanie odwołany, przed Marą pojawi się nowy mistrz tajnych służb. Przekaże jej wszystkie wiadomości o Bractwie Hamoi, jakie Arakasiemu udało się zdobyć, i zacznie na nowo snuć plany zgładzenia Obajana Hamoi i pokrzyżowania wpływów Chumaki. Arakasi zamknął oczy. Głowa bolała go od napięcia. Nie był to normalny objaw. Dotychczas zawsze uważał życie za beznamiętny taniec z niebezpieczeństwem. Pomyślał z niepokojem, że być może zatrzymał przy sobie Sabotę dłużej, niż było konieczne, gdyż odkrył schemat patrolowania ogrodu już przed dwoma dniami. Pozwolił sobie na to dodatkowe opóźnienie nie przez ostrożność; w gruncie rzeczy czekanie zwiększyło tylko
ryzyko. Tong mógł zmienić swoje zwyczaje, a wówczas wszystkie wysiłki poszłyby na marne. Arakasi rozmasował skronie. Nieprzywykły do rozterek, wziął kilka głębokich oddechów dla uspokojenia. Od czasu, gdy dom Acomów dokonał z dawna upragnionej przez niego zemsty na Minwanabich, motorem jego postępowania była niewzruszona lojalność wobec Mary. Prześladowała go troska o jej bezpieczeństwo, gdyż wiedział, że jeśli zginie w tym szalonym przedsięwzięciu, zastąpi go człowiek mniej utalentowany. Odkąd porzucił nadzieję, że uda mu się zakraść do Miasta Magów, a jego szpiedzy w Jamar podjęli normalną działalność, zauważył znaki świadczące o tym, że ktoś próbował się przedostać do jego sieci. Mógł się za tym kryć jedynie Chumaka, sługa Anasatich. Podczas bezsennych nocy, spędzonych na obserwacji patroli, Arakasi martwił się o czas. W sieci pojawiły się przecieki, kto wie jak głębokie; przerażała go myśl, że właśnie w takiej chwili miałby przekazać zwierzchnictwo komuś innemu. Niechętnie odepchnął od siebie te rozważania. Nawet jeśli zginie, czymże jest w końcu jego życie? Nigdy wcześniej nie marnował czasu na zamartwianie się tym, na co nie miał wpływu. Czas już przystąpić do dzieła. Odsunął niedorzeczne wspomnienie swych dłoni, przesuwających się po miodowozłotych włosach kurtyzany, o której powinien był już dawno zapomnieć. Zbliżała się kolejna przerwa w patrolach. Jeśli ma rozpocząć akcję tego wieczoru, nie wolno mu się dłużej ociągać. Tygodnie obserwacji doprowadziły go do przekonania, że w wysokiej, malowanej lektyce, która przybyła przed dom ostatniego popołudnia, po długiej nieobecności powrócił pan domu. Obajan Hamoi przybył do swej przyjemnej, spokojnej posiadłości. Arakasi wygrzebał się z rowu, przecisnął między niskimi krzewami i zgięty wpół przebiegł przez ogrodową ścieżkę. W cieniu niskiego muru rzucił się płasko na brzuch, wiedząc, że teraz już nie ma odwrotu. W tej części ogrodu aż do świtu nie będzie już przerw między patrolami, a wówczas, przy świetle dziennym, strażnicy stojący na drewnianych balkonach będą doskonale widzieć cały teren. Godzinę miał czekać pod ścianą. Wykorzystał ten czas, jeszcze raz powtarzając sobie wszystkie etapy przygotowań. Rozważał każdy sukces i porażkę, które doprowadziły go do tego momentu. Była to żmudna droga. Najpierw wyśledził siostrę złotowłosej kurtyzany. Bez trudu odnalazł handlarza niewolników, który ją sprzedał, ale ślad rozpłynął się w powietrzu na rynku, gdzie siostra Kamlio powinna zostać przekazana nabywcy z Bractwa Hamoi.
Dodatkowym utrudnieniem było, że musiał poruszać się w okolicy Ontoset, gdzie jego starą sieć unieruchomił wypadek w magazynie tekstylnym, a nowa jeszcze nie była w pełni gotowa. Po kilku tygodniach spędzonych na sprawdzaniu fałszywych śladów Arakasi doszedł do wniosku, że dziewczyna zakupiona dla Hamoi Tongu nigdy nie dotarła na rynek w Ontoset. Wrócił po jej śladach i z przypadkowej uwagi pijanego woźnicy dowiedział się, że wozy z niewolnikami, na których znajdowały się niezwykłej piękności dziewczyny, od czasu do czasu kierowano na północ od miasta, w stronę podnóża gór. Następnych kilka tygodni zeszło na przeczesywaniu tego terenu, sprawdzaniu i nanoszeniu na mapy każdego bagna i każdej wydeptanej przez ludzi i zwierzęta ścieżki na rozległych obszarach na północ od Ontoset. Zajmował się tym Sabota i trzech innych agentów, żyjących z tego, co udało im się znaleźć w okolicy. Jak bandyci kradli chłopom kury jiga albo warzywa, łowili ryby w strumieniach, a nawet jedli jagody i orzechy. Jednego zabito, gdy próbował kupić zboże we wsi położonej o wiele mil na północny zachód - ale ta strata była zarazem informacją, że osada znajduje się pod obserwacją Bractwa Hamoi i obcy nie są tam mile widziani. Rzekomy chłop, który zabił agenta, zaszedł go od tyłu z nożem w ręku; Arakasi, który był ekspertem od używania sztyletów, obejrzał ciało wyłowione z rzeki. Morderstwa dokonał wyszkolony zamachowiec. Potem Arakasi leżał na strychu młyna w dole rzeki i słuchał plotek; wieśniacy, którzy widzieli tę śmierć, nie skomentowali jej ani słowem, lecz nadal zajmowali się swoją pracą, jakby nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło. Nikt nie podejrzewał obecności mistrza tajnych służb; nikt nie zauważył ścieżki, którą zatarł, gdy odchodził. Znów przejrzał zapisy, które poprzednio prowadził w Ontoset. Spisywał chłopskie wozy, które wjeżdżały do wsi, i zaznaczał, jakiego koloru kurz pokrywał ich koła. Upewnił się, że nie jest śledzony. Jeszcze kilka tygodni spędził w przydrożnym rowie, żywiąc się wyschniętymi ciastkami i owocami. W wiele miesięcy po śmierci agenta wypatrzył wreszcie trzy wozy pochodzące z tej wsi. Wrócił do Ontoset, przebrał się w strój woźnicy i zaczął wieczorami odwiedzać szynki. Wozy przyjeżdżały i odjeżdżały, aż w końcu pojawił się jeden z tych, na które czekał. Arakasi wyszedł z szynku z trzema chwiejącymi się na nogach i śpiewającymi pełnym głosem towarzyszami, oparł się o ten wóz, sikając i ukrytym w dłoni nożem wyciął znak na stwardniałej skórzanej obręczy na kole. Sabota, który obserwował tę scenę z ukrycia, odczekał jeszcze kilka dni, aż spadł deszcz. Wreszcie ślad zaznaczonego koła doprowadził ich do pałacu rozkoszy Hamoi Tonga. Arakasi wiedział, że robota była dobra. Nikt nie powinien skojarzyć sobie pijaka z szynku z biednym najmitą, który z nisko opuszczoną głową wędrował w upale między
polami. Mimo to czuł lęk. Człowiek, którego zamierzał zabić, był najlepiej zakamuflowaną postacią w Imperium i z pewnością najlepiej strzeżoną. Niejeden władca zginął tylko dlatego, że zobaczył twarz Obajana. Jedynym wyjątkiem był Tasaio Minwanabi. Legendy krążyły o łapówkach w metalu, jakie zapłacił Obajanowi, ale podczas służby wojskowej w Midkemii Tasaio niezmiernie się wzbogacił na przemycie. Przerwa w patrolach miała nadejść już wkrótce. Arakasi żuł pasek suszonego mięsa, choć nie czuł głodu. Pożywienie zwiększało jego szanse przetrwania; wiedział, że jeśli opuszczą go siły, może to być jego ostatni posiłek. Przełknął resztkę zapasów i położył się płasko na wilgotnej ziemi. Zamknął oczy i dostroił się do nocy. Słyszał każdy dźwięk i każdego owada, czuł zapach przesyconego wilgocią powietrza. Najmniejsza nawet zmiana natychmiast wzbudzała jego czujność. Odpowiednia koordynacja działań wymagała absolutnego skupienia. Czekał, coraz bardziej spocony, starając się utrzymać jasność myśli i nie poddawać się niejasnemu jeszcze przeczuciu. Ta anomalia bardzo go martwiła, ale nie miał czasu się nad nią zastanawiać, gdyż właśnie nadeszła właściwa chwila. Skrzyp sandałów przemierzających żwirową ścieżkę za murem; dziesięć sekund, dwadzieścia, trzydzieści; Arakasi pomknął przez noc jak duch. W miejscu, gdzie mur był niższy, przedostał się do ogrodu, przeskakując przez ścieżki i trzymając się otaczających grządki kamiennych płyt, by nie trafić stopą na żwir. Między drzewami migotało światło. Zanurkował i wsunął się pod łuk ozdobnego mostku. O tej porze woda w strumyku była wysoka i zaledwie wystarczyło mu miejsca, by utrzymać twarz nad powierzchnią. Plusk wody o kamienie zagłuszał jego szybki oddech. Zastygł z dudniącym sercem. Ścieżką nadchodziła grupa mężczyzn. Czterech miało na sobie czarne szaty zabójców. Białe pasy świadczyły o ich wysokiej randze. Osłaniało ich dwóch strażników. Pośrodku szło jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich był szczupły, odziany w jedwab tkany we wzór kwiatów hamoi. Nerwowo rozbieganymi oczami nieustannie przeczesywał ogród. Uwaga Arakasiego skupiła się jednak na tym drugim. Był krępy, ale na jego ciele nie było ani grama tłuszczu. Nosił luźną, brązową szatę. Odrzucony do tyłu kaptur ukazywał twarz, której nigdy nie odsłaniał poza domem. W kapturze mógłby uchodzić za wędrownego kapłana lub mnicha; ale teraz dumnie pokazywał długi, opadający na kark kosmyk, który świadczył o jego wysokim stanowisku. Misterne czerwone tatuaże na ogolonej czaszce mogły ozdabiać wyłącznie Obajana.
Kroki dudniły i skrzypiały na deskach nad głową Arakasiego. Skulony w ciemnościach mistrz tajnych służb uśmiechnął się; jego praca nie poszła na marne. Miał w zasięgu ręki Obajana z Bractwa Hamoi. Teraz jednak nie mógł uderzyć. Strażnicy przeczesywali krzewy po obu stronach ścieżki. Wysoki poziom wody sprawiał, że pod mostem nie było miejsca, by dorosły mężczyzna mógł się tam pomieścić, nie wchodząc w nurt strumienia. I rzeczywiście, żaden zwykły złodziejaszek nie potrafiłby, opierając łokcie o boczne belki, podciągnąć się pod most i nie zamoczyć się przy tym. Arakasi zignorował ból mięśni. W tej chwili na terenie posiadłości znajdowało się dwudziestu czterech zabójców. Pohamował euforię. Mógł go zdradzić nawet przypadkowy błysk zębów. Nie miało znaczenia, czy było ich osiemnastu, czy dwudziestu czterech; w każdym wypadku wkładał głowę w paszczę halrutha i prowokował najbardziej niebezpiecznego drapieżnika w Kelewanie. Grupa Obajana zniknęła na końcu ścieżki. Prawdopodobnie mieli zamiar spędzić przyjemny wieczór w zadaszonej altanie, niedaleko ogrodowego muru. Arakasi musiał przeczekać całą noc. W ostatniej godzinie przed świtem spróbuje się zakraść do domu. Uznał bowiem, że istnieje tylko jeden sposób, by przeniknąć do gniazda morderców. Pomyślał ponuro, że potem nie pozostanie mu żadna bezpieczna droga odwrotu. *** Głęboka noc zaczęła blednąc. Arakasi drżał ze zmęczenia. Leżał teraz na wpół zanurzony w wodzie i dziękował Chochocanowi, że patrole nie zmieniały rytm służby na czas, gdy Obajan przebywał w posiadłości. Zmusił się do wypełnienia żołądka wodą. Czekała go najbardziej desperacka część zadania. Przygotowywał się do wejścia do domu. Kolejna warta nadeszła zgodnie z jego oczekiwaniami. Arakasi wyjrzał spod mostu. Gdy strażnik już znikał, cicho wysunął się na otwartą przestrzeń. Wiedział, że w ciężkiej rosie zginą krople wody, spadające z jego przemoczonego ubrania. Poruszał się szybko; musiał zachować równą odległość między dwoma wartownikami zdecydowanymi zabić każdego, kto się pojawi. Gdyby strażnik idący przed nim przystanął na chwilę, by się podrapać, albo gdyby ten z tyłu nieco przyśpieszył, Arakasi mógł zginąć, zanim by spostrzegł, że został odkryty. Oparł się chęci, by przyśpieszyć. Jeszcze nigdy w życiu nie musiał kontrolować się tak starannie. Skradał się jak najostrożniej, dotykając ziemi jedynie przedramionami, kolanami i palcami stóp. Wymagało to wielkiego wysiłku, a jego siły były już mocno nadwątlone. Przeszedł tak dwieście stóp i opadł na ziemię. Zakręciło mu się w głowie. Wciągał powietrze wielkimi haustami, zmuszając się do nadsłuchiwania wszelkich odgłosów, które mogły świadczyć o tym, że został odkryty. Nikt jednak nie podnosił alarmu. Arakasi spojrzał
na niebo, które już szarzało przed świtem. Wiedział z doświadczenia, że wartownikom najtrudniej zobaczyć coś o zmierzchu i o świcie, gdy wszystko okryte jest niewyraźnymi cieniami. Rozległy się kroki. Wartownik, który przedtem znajdował się za nim, minął go teraz o jard. Ale uwaga strażników zwrócona była na zewnętrzny mur, nie na ziemię po lewej stronie, Arakasi zaś wtopił się w cienie w trawie obok głównego budynku. Wstrzymał oddech, zapierając się rękami o ziemię. Wartownik zatrzymał się. Arakasi odliczał, oblewając się potem. Przy określonej liczbie wartownik ruszył dalej. Mistrz tajnych służb jednym skokiem poderwał się na nogi, wyciągnął sznur zza pasa i zarzucił obciążony koniec na gałąź drzewa, blisko balkonów, na których także znajdowali się strażnicy. Był teraz widoczny z trzech stron; tylko kilka sekund dzieliło go od pojawienia się na rogu kolejnego wartownika. Mógł liczyć jedynie na szczęście. Podniósł się szybko i stanął tuż obok pnia, by uniknąć szelestu liści. Podciągnął się na gałąź i zwinął sznur. Teraz już jego wcześniejsze obserwacje były bezużyteczne. Nie było sposobu, by poznać rozkład domu. Obserwując krążącą służbę, poznał tylko przybliżony plan piętra. Usłyszał głosy. Służba już nie spała. Wkrótce kucharze i pokojowi zajmą się swoimi obowiązkami. Do tego czasu musi się znaleźć wewnątrz. Ostrożnie podciągnął się wyżej na gałęzi. Było to drzewo takai, hodowane dla owoców; gałęzie drzew owocowych były kruche i łamały się przy nadmiernym obciążeniu. Konieczność zachowania ciszy zmuszała do bezruchu, a ten wywoływał skurcze mięśni. Wstrzymywany oddech palił płuca Arakasiego niby ogień. Domy w Kelewanie zwykle budowano tak, że między stropem a dachem pozostawała niewielka pusta przestrzeń, którędy mogło uchodzić gorące powietrze. Ten dom nie powinien być inny, ale możliwe, że dla większego bezpieczeństwa w tę przestrzeń wstawiono drewnianą kratownicę. Arakasi nie miał żadnej pewności, że znajdzie schronienie pod dachem. Dotarł jednak już tak daleko w głąb posiadłości, że odwrót w tej chwili nie powiódłby się. Niebo zaczynało się srebrzyć, ale pod krokwiami panował jeszcze całkowity mrok. Dał nura w cień. Droga do wnętrza domu rzeczywiście istniała, ale tak jak podejrzewał, szpara między dachówkami a gipsowym stropem zabita była drewnianymi deszczułkami. Tsurańskie ostrza z laminowanej skóry nie dałyby tu rady. Wyciągnął jeden z cennych metalowych noży i szybko wziął się do pracy. Przeciął listewki w miejscach, gdzie przymocowano je do krokwi, zgarnął drzazgi i kawałki drewna i wczołgał się przez niewielki otwór. Własnym potem natłuścił
deszczułki, by nie skrzypiały i przygiął je z powrotem na swoje miejsca. Skulony niewygodnie w ciasnej przestrzeni, pozwolił sobie na chwilę wytchnienia. Udało mu się niemożliwe. Znajdował się wewnątrz budynku. Odpoczywając, słyszał zmianę warty. Ostrożnie przesuwał się między belkami, aż znalazł główną krokiew. Usadowił się przy niej, przygotowany na całodzienne czekanie, w trakcie którego musi ustalić rozkład niewidocznych pomieszczeń na dole. *** Leżał na brzuchu, uważnie nasłuchując dobiegających z dołu wysokich dziewczęcych głosów. Powodzenie jego misji zależało teraz od tego, czy Obajan tej nocy odwiedzi swoje kobiety. Mistrz tajnych służb wątpił bowiem, by udało mu się wytrzymać jeszcze jeden dzień w ciasnym, pozbawionym dopływu powietrza zakamarku pod dachem. Chropowate drewno zakurzonych krokwi wbijało mu się w ramiona i uda. Znosił to cierpliwie; metodycznie prostował kończyny, by poprawić krążenie krwi i rozluźnić skurcze. Słońce nagrzało dachówki i pod dachem było duszno. Arakasi nie spał już prawie dwie doby, ale nie mógł sobie teraz pozwolić na wypoczynek. Poddanie się cielesnym potrzebom w tym miejscu oznaczało śmierć. Gdyby się zdrzemnął, mógłby się stoczyć z wąskiej belki i wypaść przez cienki gipsowy sufit do znajdującego się pod nim pokoju. Zastanawiał się z wisielczym humorem, czy odgłos jego chrapania mógłby sprowadzić tu wartowników. Zapadał już zmrok. Arakasi leżał czujnie z nożem w ręku. Pełzające między belkami owady łaskotały go w policzek i dłonie. Ogarnęły go sprzeczne uczucia; podniecenie, że udało mu się dotrzeć tak blisko celu, i żal, że pozostawia za sobą tak wiele nie dokończonych zadań. Przez szczeliny stropu wpadało pomarańczowe światło. Słudzy zapalili lampy; widocznie zapadła już noc. Mistrz tajnych służb słyszał srebrzysty śmiech kobiet; od czasu do czasu wychwytywał głos, który przypominał mu pewną dziewczynę i popołudnie spędzone pośród splątanych jedwabnych prześcieradeł. Poruszył się niespokojnie, zły na siebie. Stanowczo za dużo myślał o Kamlio; wspomnienia jej gęstych włosów pod jego dłońmi, kremowej skóry i pocałunków sprawiały, że z tęsknoty ogarniał go bezwład. Ale to, za czym nie przestawał tęsknić, to nie było zwykłe połączenie ciał. Marzył o jej głębokich oczach, których wrodzoną inteligencję przesłoniła nuda, a złe traktowanie zmieniło ją w chytrość. Kamlio sprawiała wrażenie twardej, ale był to cynizm ukrywający bezmiar bólu. Arakasi był przekonany, że jego dłonie i ciało dostarczyły jej przyjemności; z równą pewnością wiedział, że gdyby miał trochę czasu, mógłby rozbić skorupę, którą się otoczyła. Jeśli wyjdzie cało z tej przygody, wykupi ją i pokaże jej radości wolnego życia. O ile ona go zechce; o ile po całym
życiu spędzonym na zaspokajaniu zachcianek licznych panów mężczyźni nie budzą w niej wyłącznie odrazy... Usta Arakasiego wygięły się w pogardliwym grymasie. Marzył! Marzył jak śmiertelnie zakochany chłopiec. Czyż życie nie nauczyło go jeszcze, że nigdy nie należy ufać nieobliczalnym porywom serca? Powstrzymał
przekleństwo.
Najokrutniejsza,
najbardziej
gorzka
ironia
losu
przejawiała się w tym, że misja, dzięki której ją poznał, mogła w rezultacie doprowadzić do jej śmierci. Nieugięta logika podpowiadała Arakasiemu, że tylko cudem mógłby wydostać się stąd cało. Miał duże szanse, by zabić Obajana tak, jak planował. Ale nawet wtedy nie mógł liczyć, że uda mu się uniknąć zemsty najlepszych zabójców Bractwa Hamoi i mściwego gniewu Tiranjana, następcy Obajana. Cały drżał z napięcia i zmęczenia. Uchwycił mocniej śliską od potu rękojeść noża. Jakim cudem tej czarodziejce-kurtyzanie udało się sprawić, że ogarnęła go pokusa przedłożenia jej dobra ponad wolę Mary, zaprzysiężonej pani, której życie było dla niego cenniejsze niż własne? Ale tak się stało. Obajan Hamoi umrze dla Mary. Ale mistrz tajnych służb wiedział, że jeśli uniknie pościgu i przeżyje, to będzie musiał zachować niewielką, tajemną cząstkę swej duszy wyłącznie dla siebie. Pragnął zbadać dokładniej swe uczucie dla kurtyzany, które mogło być miłością albo też głupim współczuciem. Szacunek dla siebie, który Arakasi odzyskał po zniszczeniu domu Minwanabich, domagał się, by zwrócił uwagę na swe męskie potrzeby i pogodził je jakoś z niebezpiecznymi obowiązkami. Tysiące razy mógł zginąć bezimiennie, w przebraniu żebraka, wędrownego kapłana, żeglarza, przepowiadacza przyszłości, kupca korzennego, straganiarza, posłańca. I tysiące razy ryzykował bez wahania, gdyż spoglądał śmiało w otchłań i nie obawiał się śmierci. Ale teraz, gdy nade wszystko potrzebował odwagi, przekonał się, że życie jest dla niego cenne. Jeśli miał zginąć, to chciał, by jego prochom oddano cześć na ziemiach Acomy i by piękna kurtyzana o pochmurnym spojrzeniu wykrzyknęła jego imię przy stosie pogrzebowym. W chwili, gdy za żadną cenę nie wolno mu było ujawnić swej tożsamości, odkrył, że poddaje się uczuciom. Od tego, czy uda mu się je teraz opanować, zależało trwanie domu Acoma, a może nawet całego Cesarstwa. Arakasi prowadził tak nieuregulowany tryb życia, że do tej pory uczucie zaledwie raz zakłóciło spokój jego ducha, a i wówczas była to raczej lojalność
i uwielbienie dla kobiety, która przywróciła mu dumę i honor, nie miłość.
Podziwiał Marę, ale nie nawiedzała ona jego snów. Arakasi żywił do niej podobne uczucia, co kapłan do swej bogini. Kamlio zaś dotarła do jakiegoś zakamarka jego duszy, ukrytego przed wszystkimi innymi ludźmi. Z goryczą zdał sobie sprawę, że to coś było ukryte nawet przed nim samym.
Śmiech kobiet ucichł. Arakasi zastygł w napięciu, wyrwany ze wspomnień przez skrzypienie desek podłogi. Były to kroki ciężkiego mężczyzny w podkutych sandałach. Jakaś kobieta wypowiedziała słowa powitania. Po podłodze przemknęły nagie, wyperfumowane stopy; kobieta zapewne poszła po poduszki i chłodne napoje dla swego pana. Arakasi przesunął się nieco, ściskając nóż w gorącej, suchej dłoni. Ciasnota kryjówki wydała mu się naraz nieznośna. Zwalczył odruch, by się poruszyć, zaczerpnąć więcej powietrza, uderzyć przedwcześnie; pomimo bólu wszystkich mięśni zmusił się do rozluźnienia i nie zmienił pozycji. Przez szczeliny między gipsem a belkami wraz z rozgrzanym powietrzem wpadały na strych zapachy perfum. Po chwili służące przyniosły napoje i Arakasi usłyszał brzęk kosztownych kryształów, a potem śpiewaczkę i akompaniatora. Dotarł do niego zapach wonnych olejków i głębokie, zadowolone westchnienia człowieka, któremu pokojówka wprawnie robiła masaż. Jeszcze później lekkie kroki oznajmiły wyjście pokojówki zajmującej się kąpielą. Arakasi przymknął oczy i wyobraził sobie scenę na dole. Muzyk zwolnił rytm, a głos śpiewaczki przeszedł w zmysłowy pomruk. Zabrzęczał odstawiony na tacę z wypolerowanego kamienia kryształowy dzban z przyprawionym winem sa - sądząc po odgłosie, dzban był już prawie pusty. Woskowe świece wypaliły się niemal do końca. Światło dochodzące przez niewielkie pęknięcia w suficie przybrało cieplejszy odcień. Zaszeleścił cicho opadający z ciała cienki jedwab. Pan podniósł się i przeciągnął swą ogromną postać. Po raz pierwszy od wejścia do haremu Obajan Hamoi przemówił. - Jeisa. - Przerwał na chwilę; może w jego oczach pojawił się błysk żądzy. - Alamena, Tori. - Zamilkł, z okrucieństwem przedłużając chwilę nieznośnego napięcia, podczas gdy inne, nie wezwane jeszcze kobiety zgromadziły się u jego stóp, czekając na wiadomość, czy zostaną wybrane, czy odrzucone, a gdy nadchodziła ich kolej, starannie ukrywały rozczarowanie i radość. Obajan znowu westchnął. - Kamini - dodał. - Reszta moich kwiatów jest wolna. Arakasi zamrugał, by strząsnąć z powiek piekące krople. Miał nadzieję, że był to pot. Tylko nie Kamini; bogowie nie byli tego wieczoru łaskawi. Pragnął, by w tej chwili Kamini znajdowała się z dala od łoża swego pana, gdyż była to siostra Kamlio. Z wściekłością odepchnął od siebie obraz pięknej twarzy. Jeśli odda się marzeniom i zapomni o ostrożności, zginie.
Pod sufitem rozległ się zgrzyt zasuwanej przegrody; po chwili otworzono inną i ponad sykiem lampy olejowej Arakasi usłyszał wieczorne owady. Upał na strychu nie zelżał; dachówki trzymały jeszcze ciepło dnia, choć słońce dawno zaszło i pojawiła się już wieczorna rosa. Nad cichym szeptem muzyki Arakasi usłyszał szelest jedwabnych prześcieradeł i stłumiony chichot dziewczyny. Czekał nieruchomo jak drapieżnik, czujnie nasłuchując, jak zadowolone westchnienia jego ofiary przechodzą w przyśpieszony namiętnością oddech. Wciąż czekał, gdy dziewczyna zaczęła jęczeć z rozkoszy... w każdym razie brzmiało to jak jęki rozkoszy. Arakasi znów odepchnął myśli o dziewczynie, którą od dzieciństwa uczono udawać wszelkie odcienie zadowolenia. Wziął się w garść. Zbyt mocno się pocił i z odwodnienia kręciło mu się w głowie. Zmusił się do koncentracji, napinając wszystkie mięśnie. Miał wrażenie, że nóż w jego dłoni jest przedłużeniem ciała. Wreszcie Obajan, otoczony gorącymi dziewczynami i wilgotnym jedwabiem, otworzył usta i wykrzyknął w spełnieniu. W tej chwili Arakasi odepchnął się od belki i dał nura w dół przez ciepłe powietrze. Uderzył w sufit i przebiwszy go, wpadł do komnaty w deszczu gipsowych okruchów i kurzu. Gdy upadał, jego oczy, od dawna przyzwyczajone do ciemności, wyraźnie dostrzegły w świetle lampy splątane ciała na macie. Jeszcze w locie zwrócił nóż w stronę największego z nich. Pozostał mu tylko ułamek sekundy na pośpieszną modlitwę, by już nigdy przywódca Bractwa Hamoi nie znalazł się żywy w zasięgu jego ręki. Upadł na kłąb spoconych ciał i wbił bezcenną stal w Obajana. Ostrze ześlizgnęło się po ścięgnach i kości. Cios nie był śmiertelny. Jęk rozkoszy przeszedł w okrzyk bólu i ofiara strząsnęła z siebie Arakasiego jak rybę, wyrzuconą z łodzi za burtę. Zaczepił końcem sandała o nogę kobiety i upadł. Mistrz zabójców był nie tylko silny, ale także szybki. Sięgnął do sterty broni złożonej obok łóżka i w chwili, gdy Arakasi odtoczył się na bok, trzy strzałki wbiły się w jedwabne prześcieradła. Jedna z dziewcząt krzyknęła z bólu i strachu. Lampa oliwna zgasła. Vielle upadła z trzaskiem, a śpiewaczka zaczęła krzyczeć. W korytarzu zadudniły kroki. Arakasi uwolnił się z plątaniny pościeli i zrzucił z siebie dziewczynę, która podrapała mu paznokciami ramię. Drugi nóż sam znalazł drogę do jego dłoni, jakby była to żywa istota pragnąca spełnić wszelkie życzenia swego pana. Mistrz tajnych służb poruszył nadgarstkiem i ostrze śmignęło prosto w krtań Obajana. Nóż przebił arterię i krew trysnęła fontanną. Mistrz Bractwa Hamoi zaryczał z furią. Podniósł rękę do gardła i omal nie odciął sobie kciuka. Na tle bladego prostokąta drzwi
Arakasi widział, jak jego ramiona drżą w napięciu. Kosmyk włosów opadł mu na plecy, gdy osuwał się na kolana, z piersią zalaną strumieniem krwi. Arakasi obrócił się, w ciemnościach odpychając od siebie dziewczyny i prześcieradła. Przetoczył się po podłodze i cisnął poduszką w stronę nadbiegających. Ktoś potknął się i upadł z plaśnięciem o płyty podłogi. Natychmiast pojawiło się czterech wartowników, którzy przygnietli nieszczęśnika do ziemi. Jego protesty zagłuszyły ruchy Arakasiego, który z rękami przy ścianie przemknął do dalszego końca pokoju. Gwiazdy dawały dostatecznie dużo światła. Ostrożnie, by błysk stali go nie zdradził, wyciągnął zza pasa następny nóż. Wymierzył cios i jeden z wartowników upadł, chwytając się za brzuch i jęcząc. Hałas spotęgował zamieszanie, które pozwoliło Arakasiemu wyciągnąć kolejne noże i unieszkodliwić jeszcze czterech strażników, którzy weszli do sypialni z zewnętrznego korytarza. Zginęli jeden po drugim, pośród wrzasków kobiet i krzyków zranionego mężczyzny na podłodze. Martwy Obajan leżał nieruchomo pośród prześcieradeł. Arakasi wysunął się przez przesłonę i zniknął z pola widzenia. Nie odważył się zaczekać, by sprawdzić, czy któraś z dziewcząt zauważyła jego wyjście ani czy miały na tyle rozumu, by wołać o pomoc. Napędzany adrenaliną, jednym susem podskoczył i pochwycił narożnik belki dachu. Wisząc na rękach, podciągnął się w cień pod okapem. W zębach trzymał ostatni nóż. Ledwie zdążył się ukryć, gdy w korytarzu sąsiedniego skrzydła zadudniły szybkie kroki. - Na zewnątrz! - wykrzyknął jeden z zabójców. - Człowiek, który zabił naszego pana, uciekł do ogrodu! Arakasi pochwycił kawałek dachówki z rynny i cisnął ją spod ramienia na grządkę z kwiatami. Wartownik, który wypadł przez drzwi, rzucił się w stronę krzewów, siekąc je mieczem. Przeszedł tak blisko pod Arakasim, że ten mógłby dotknąć jego głowy czubkami palców. Z domu wypadli kolejni mordercy. - Gdzie on jest? - Słyszałem jakiś ruch - zawołał pierwszy. - Szybko! - wykrzyknął inny strażnik. - Przynieście pochodnie! Jeśli będziemy zwlekać, zabójca ucieknie! Członkowie Bractwa Hamoi rozbiegli się z pochodniami po ogrodzie. Arakasi zsunął się z dachu. Poruszając się jak cień, wrócił do domu przez sąsiednią przegrodę. Prześladowcom nie przyszło jeszcze do głowy, by przeszukać tę część budynku.
Następni, którzy wybiegli z sypialni, spotkali pierwszego, wracającego z ogrodu. - Musiał przeskoczyć mur. Sprawdźcie dokoła, szybko, zanim ucieknie! Z wnętrza haremu rozlegały się pytania i okrzyki. Nowiny o śmierci Obajana wzburzyły służbę. Niektórzy popadli w panikę. Wiedzieli, że zemsta Hamoi Tonga będzie szybka i bezlitosna, a dom był dobrze strzeżony i wartownicy będą podejrzewać, że ten, kto zabił pana, musiał być domownikiem. Wszyscy mogli zostać skazani na śmierć. Co bardziej inteligentni słudzy rozumieli, że najlepszą obroną jest ucieczka. Jedynie strach trzymał tych nieszczęśników w służbie bractwa morderców; większość wolała zaryzykować nieznaną przyszłość, niż przyjąć niehonorową śmierć. Arakasi miał nadzieję, że zamieszanie wywołane przez tłum przerażonych sług pozwoli mu na swobodę ruchów. Każdy człowiek obdarzony odrobiną rozsądku usiłowałby teraz uciec, ale jego misja nie była jeszcze zakończona. Dla dobra Mary musiał wrócić do gabinetu Obajana i wykraść rejestry. W sąsiedniej sypialni zapanowała cisza. Arakasi przypuszczał, że wartownicy w gorączce poszukiwań zostawili ciało swego pana bez dozoru. Rozdarł przegrodę i wrócił na scenę morderstwa. W promieniu dziesięciu stóp od łóżka wszystko było zbryzgane krwią. Obok cielska zabitego pana leżały dwie nagie dziewczyny. Światło gwiazd obrysowywało kontury ich ciał srebrzystą linią. Jedna z nich patrzyła na niego w milczeniu, obłąkanym, jednostajnym ruchem ścierając ze skóry krew. Druga wiła się w prześcieradłach, jęcząc. Trafiona zatrutą strzałą, nie mogła się podnieść. Arakasi ponuro zabrał dwa metalowe noże: jeden wyciągnął z szyi Obajana, a drugi z brzucha wartownika, który leżał rozciągnięty u stóp swego pana. Przekroczył sypialną matę, obrzucając wzrokiem twarz zranionej kurtyzany, i niespodziewanie stanął jak wryty. Dziewczyna przykuła jego uwagę. Rozsypane na ramionach włosy w świetle księżyca wyglądały jak rozlana oliwa, jasnozłote i lśniące. Po zwróconej do góry twarzy ślizgał się błysk światła z pochodni w ogrodzie. Arakasi ze ściśniętym sercem przekonał się, że do złudzenia przypomina swoją siostrę. Kamlio i Kamini były bliźniaczkami. Rozsądek przegrał z porywem serca. Przy świetle księżyca, ze szczupłymi dłońmi zaciśniętymi kurczowo na strzałce, która przeszyła jej pierś, dziewczyna była nie do odróżnienia od tej, której dotykał pośród jedwabnych prześcieradeł. Przeszyty bólem Arakasi zmagał się ze sobą, usiłując odzyskać swą lodowatą, analityczną naturę. Był mistrzem tajnych służb Acomy i miał do wypełnienia misję dla Sługi Imperium. Musi zachować zdrowy rozsądek i znaleźć zwoje Obajana.
Ale opanowanie zawiodło go właśnie w chwili, gdy najbardziej go potrzebował. W obliczu tej umierającej kurtyzany jego własne ocalenie wydało mu się naraz zupełnie nieistotne. Rozsądek krzyczał wielkim głosem, że przede wszystkim musi dochować wiary Marze, ale serce kazało mu paść na kolana przed zranioną dziewczyną. Poczucie rzeczywistości zatarło się. Nie potrafił już odróżnić, która z dziewcząt zniewoliła jego serce, a która była jej siostrą - bliźniaczką. W ciemnościach, w bólu śmierci, ich tożsamości stopiły się ze sobą. Wbrew instynktowi samozachowawczemu Arakasi wziął dziewczynę w ramiona. Trzymał ją na kolanach, nieruchomą, z szeroko otwartymi oczami, aż zadrżała, westchnęła i po chwili, która wydawała się wiecznością, przestała oddychać. Arakasi czuł się jak zbity pies. Zacisnął pięści, wbijając paznokcie w ciało, i przygryzł wargi aż do krwi. Słony smak języka i odór śmierci, który wypełniał jego nozdrza, sprawił, że zebrało mu się na mdłości. Nie zwrócił uwagi na drugą kobietę, która jeszcze żyła i mruczała coś wśród poplamionych prześcieradeł. Umysł Arakasiego notował jej słowa, ale ich nie rozumiał. Mistrz tajnych służb, dysząc zmusił się, by wypuścić dziewczynę. Zdawało mu się, że serce przestało bić, gdy jej ciało wysunęło się z jego objęć. Odruch jedynie sprawił, że zareagował na dźwięk za plecami. Odwrócił się, wyszarpując zza pasa nóż. W drzwiach stał eunuch, który właśnie wrócił do sypialni, by dopatrzyć swych obowiązków. Ostrze trafiło go w szyję. Sługa zabełkotał coś i całym ciałem uderzył w słupek drzwi. Arakasi zawsze był szybki, ale tego wieczoru stracił zwykłą zwinność. Kuśtykając, przeszedł nad porzuconą dziewczyną. Zaplątał się w przesiąkniętą krwią pościel i zahaczył stopą o poduszki. Uderzył kastrata zapaśniczym ciosem w brzuch i kopniakiem odsunął ciało na bok. Nie docenił jednak siły, z jaką umierający człowiek chwyta się życia. Musiał wbić palce w ranę i gdy krew trysnęła na jego twarz, wiedział, że rozerwał arterię wroga. Dłonią zasłaniał mu usta, by stłumić krzyk, ale przeciwnik ugryzł go aż do kości. Gdyby wartownicy zmarłego Obajana nie przeszukiwali terenu dokoła domu, gdzie według wszelkich zasad zamachowiec powinien teraz uciekać i ratować życie, na pewno ktoś zauważyłby walkę. Budynek jednak był pusty i Arakasi trzymał umierającego człowieka, który rzucał się na boki, uderzając w wieszaki na ścianach, komody i stoły. Dłuższa chwila minęła, nim kastrat wykrwawił się na śmierć. Gdy wreszcie opadł bezwładnie, Arakasi wytoczył się na korytarz. Nie znał rozkładu tego domu. Stracił orientację, nabytą podczas oczekiwania pod dachem. Musiał jednak znaleźć rejestry, które były sercem bractwa. Wszelkie kontrakty i dyspozycje były tam zapisane znanym tylko Obajanowi szyfrem. Pośrednicy znali tylko imię skazanej na śmierć ofiary.
Rejestry miał odziedziczyć Tiranjan, spadkobierca zabitego przywódcy. Z pewnością są one jakoś zabezpieczone i jeszcze przed zakończeniem poszukiwań doradca Obajana, mężczyzna w kwiecistej szacie, wyśle Tiranjana, by je zabrał. Z ogrodu dobiegały się okrzyki. Arakasiemu pozostało zaledwie kilka minut, a był zaprzątnięty wspomnieniem śmierci dziewczyny. Z trudem przypomniał sobie wnioski, do jakich doszedł w czasie upalnych godzin oczekiwania. To był pałac rozkoszy. Obajan przybył tu na wypoczynek. Księga, która zawsze znajdowała się w zasięgu jego ręki, musi tu być w miejscu specjalnie do tego przeznaczonym. Zwoje na pewno znajdują się za najmocniejszymi drzwiami. Arakasi pobiegł korytarzem, w miarę możliwości trzymając się cienia i gasząc latarnie wszędzie, gdzie mógł. Na dźwięk każdego odległego odgłosu przebiegał go dreszcz. Skręcił korytarzem i omal nie wpadł na człowieka stojącego do niego tyłem. Był to wartownik strzegący zamkniętych drzwi. Arakasi wyciągnął ostatni nóż. Na brzęk stali mężczyzna obrócił się, sięgając po miecz. Arakasi rzucił się do przodu i przeciął mu ścięgna w przegubie. Nie zważając na ból, wepchnął pogryzione, krwawiące palce w krtań wartownika i z hukiem uderzył jego ciałem o drewno. Gdzieś niedaleko rozległ się okrzyk. Ktoś usłyszał hałas. Arakasi nie miał już czasu. Rozbił drzwi ciałem przeciwnika. Wartownik z szeroko rozwartymi, przerażonymi oczami usiłował stawiać opór. Wpadając w ciemną czeluść pokoju, zdrową ręką przesunął desperacko po ścianie. Osunął się. Wokół jego kostek zacisnęły się wnyki, a ze ścian posypały się strzały. Podłoga, na której leżał, zapadła się w dół ze zgrzytem i przez wywiercone otwory wyskoczyły ostrza z nasączonego żywicą drewna, przebijając go na wylot. Arakasi nie zwrócił uwagi na śmierć swej ofiary. Naprowadzony na trop przez ruchy wartownika przyjrzał się ścianie i między malowidłami zauważył niszę. Wiedział, że musi się w niej znajdować przycisk unieruchamiający mechaniczne pułapki w pomieszczeniu. Wbił nóż w szczelinę i rzucił się naprzód. Przebiegały go dreszcze. Odgłosy biegnących stóp były coraz bliżej. Przed nim, oświetlona pojedynczą lampą, stała podobna do pulpitu wysoka konstrukcja, na której leżała gruba księga. Przeskoczył przez ciało wartownika, usiłując opanować zamęt w myślach. Skoro drzwi były zaopatrzone w pułapkę, to samo musi być z pulpitem. Złodziej, któremu udałoby się sforsować zabezpieczenia i dotrzeć aż tutaj, musiałby być mistrzem od skomplikowanych mechanizmów. Dlatego Arakasi wybrał nieoczekiwaną taktykę: postanowił uderzyć w pulpit.
Poczuł w ustach metaliczny posmak paniki. Pochwycił ciężki, ceramiczny stojak pod lampę, pochylił się i uderzył w dolną deskę pulpitu. Pod nią znajdowała się plątanina cienkich nici i dźwigni, która miała uruchomić pułapkę, gdyby ktoś próbował zabrać księgę. Arakasi podniósł głowę i zauważył coś jeszcze. Pod mechanizmem pułapki leżał ciasno zwinięty zwój. Wyciągnął go i obejrzał. Pergamin pokryty był z zewnątrz cyframi i przewiązany wstążkami z emblematem kwiatu hamoi. Księga na pulpicie była przynętą, położoną na wierzchu jako pułapka. W ręku trzymał prawdziwe rejestry Bractwa Hamoi. Alarmujące okrzyki zbliżały się coraz bardziej. Arakasi wrzucił zwój w fałdy szaty i pobiegł do drzwi. Wyciągnął nóż ze szczeliny i zaczął uciekać w kierunku przeciwnym do tego, z którego dobiegały głosy. Pędził jak szaleniec, na nowo ogarnięty przemożnym strachem. Choć wcześniej starał się wziąć pod uwagę każdą możliwość i starannie przygotowywał sobie sposoby odwrotu, nawet przez chwilę nie przypuszczał, że przeżyje śmierć Obajana. Teraz stawka była podwójna; gdyż bez zwoju z notatkami Tiranjan nie mógł objąć przywództwa. Kontrakty nie zostaną wypełnione i zabójcy Hamoi stracą honor. Arakasi trzymał w ręku natami bractwa morderców. Bez niego stracą wiarygodność i w końcu znikną jak dym. Krzyki rozbrzmiewały w korytarzu, skąd właśnie wybiegł. Odkryto wyłamane drzwi. Nowy wybuch wściekłości nastąpił, gdy wartownicy wbiegli do środka i wpadli w pułapki, uruchomione przez wyjęcie sztyletu, który był dźwignią bezpieczeństwa. Pościg był tuż za nim. Ci, którzy przeżyli, rozproszyli się po całym domu. Jeden ze strażników już deptał mu po piętach. W ostatniej chwili Arakasi zdążył wysunąć się przez okno. Poczuł ukłucie w ramię. Trafiła go strzałka. Z pewnością była zatruta, ale nie miał wyjścia; na razie musiał ją zignorować. Antidotum, które zabrał ze sobą, było wraz z całym jego dobytkiem schowane poza granicami posiadłości. Pobiegł przez ogród, wskoczył na drzewo i rzucił się przez pierwszy mur. Małe strzałki ręczne i cięższe strzały z łuku ze stukiem obijały się o gałęzie nad jego głową. Na chwilę zastygł, wypatrując dogodnej okazji. Niedaleko pojawiła się grupa ogarniętej paniką służby. Usiłując wymknąć się z posiadłości, w milczeniu przywarli do ściany, wypatrując drogi na wolność. Arakasi wśliznął się między nich. Jakaś kobieta zaczęła krzyczeć. Jeden z mężczyzn rzucił się na kolana, błagając o litość. Z histeryczną radością Arakasi uświadomił sobie, że ubrany jest w czarne szaty i służba wzięła go za jednego z członków Bractwa Hamoi. Wciągnął głęboki oddech i wykrzyknął:
- Słudzy zamordowali Obajana! Zabić ich wszystkich! Przerażeni nieszczęśnicy rozproszyli się, a mistrz tajnych służb biegł wraz z nimi w stronę muru okalającego ogród. Przeskakując przez mur, pomyślał, że tropiciele nie odróżnią jego śladów od innych w tym zamieszaniu. Z obtartymi dłońmi, na krawędzi fizycznego i umysłowego wyczerpania przedzierał się w stronę osłoniętego miejsca, które wybrał wcześniej na wypadek, gdyby mimo wszystko misja się udała. Tam czekało na niego antidotum i pudełko lekarstw, które dodadzą mu energii i bystrości aż do chwili, gdy znajdzie się w bezpiecznym miejscu lub zginie. Wiedział, że po użyciu tych środków będzie potrzebował tygodni odpoczynku, by dojść do siebie, ale przetrwanie było tego warte. Szybko zażył antidotum. Zrzucił zakrwawione ubranie, ukrył je pod dużym kamieniem i z innej fiolki nalał sobie gorzkiego płynu, od którego oczy zaszły mu łzami. Była to esencja ze sluleeth, dużego stworzenia żyjącego na bagnach, które inne zwierzęta uważały za odrażające. Żaden pies nie umiał go wytropić. Kontakt z jego zapachem pozbawiał zwierzęta węchu na wiele dni. Gdy rozcierał śmierdzącą miksturę na skórze, ukłucie w ramieniu przypomniało mu o strzałce, która nadal tkwiła w ciele. Wyciągnął haczykowaty grot i nałożył czystą koszulę. Nic nie mógł zrobić z pogryzionymi kostkami palców; zaklął w duchu na myśl, że zainfekują się i spuchną. Nie pozostało mu już nic do zrobienia. Mógł tylko ufać, że antidotum będzie skuteczne. Wiedza, jaką zdobył przy inspekcji półek Korbargha, posłużyła mu do wybrania najbardziej prawdopodobnych środków. Ostrożnie ruszył w mrok. Stopy w sandałach miarowo przemierzały kamienistą ścieżkę prowadzącą na bezpieczne tereny. Gdy tak krążył pośród zroszonych traw, wspominając śmierć Korbargha i dziewczyny, zdał sobie sprawę ze zmian, jakie zaszły w nim samym. Już nigdy więcej nie mógłby postąpić tak z innym człowiekiem. Nie zrobiłby tego dla Mary, dla obowiązku ani dla honoru. Stało się to niemożliwe w chwili, gdy trzymał w ramionach umierającą kurtyzanę i na mgnienie oka pomylił ją z inną dziewczyną. Dostrzegał nieodwracalne zmiany w swym sercu. A jeśli antidotum Korbargha nie pomoże... Arakasi był fatalistą. Po chwili przypomniała mu się oszalała dziewczyna w sypialni Obajana. Jej łzawa histeria i słowa, które mruczała pod nosem, powróciły do niego z przerażającą jasnością. Dziewczyna powtarzała: „On zna Kamini!” Kamini, która miała siostrę bliźniaczkę; jedna z nich należała do starego impotenta, a druga zginęła wraz z Obajanem. Arakasi zaczął biec. Całe ciało miał obolałe i natychmiast zabrakło mu tchu. Po raz pierwszy modlił się gorączkowo, błagał Sibi, która była Śmiercią, by nie wzywała go jeszcze do pałacu swego brata Turakamu. Potrzebował szczęścia albo
cudu, a najprawdopodobniej jednego i drugiego. Gdyż jego chwila rozproszenia w izbie Obajana mogła sprowadzić śmierć do drzwi Kamlio. Pozostawił tę obłąkaną, mamroczącą dziewczynę przy życiu. Strażnicy Obajana, którzy ocaleli, szukają teraz zabójcy. W ciemnościach mogli nie sprawdzić każdego zakamarka domu, ale gdy nadejdzie świt, gdy Tiranjan nadjedzie, by przejąć władzę nad bractwem, zaczną się bardziej metodyczne poszukiwania. Kurtyzana zostanie przesłuchana. Arakasi zdał sobie sprawę z jeszcze jednej nieprzyjemnej rzeczy: jeśli go schwytają, wzgląd na Kamlio może go zmusić do mówienia. Stłumił niepokój. Jedyna droga do ocalenia dziewczyny, którą kochał, prowadziła przez Marę; zaś droga do zapewnienia bezpieczeństwa pani Acomie - przez dziewczynę, która wiedziała, że pracuje on dla potężnej i ogromnie bogatej władczyni. Niewiele było takich kobiet w Imperium. Bractwo będzie teraz atakować Marę ze zdwojoną siłą; wcześniej robili to tylko dla honoru, teraz zaś jej śmierć będzie konieczna dla ich przetrwania. Zanim Arakasi dotrze do Kamlio, prześladowcy będą już deptać mu po piętach. Gdyby udało mu się dojść do któregoś z nowych agentów w Ontoset, mógłby mu przekazać swój cenny ładunek, ale nie miał ani chwili do stracenia. Gdy tylko Bractwo Hamoi dowie się, że morderca Obajana rozpoznał Kamini, rozpocznie się dochodzenie. Zabójcy prześledzą z powrotem ścieżkę od swej posiadłości przez pośrednika handlu niewolnikami do pozostałej przy życiu bliźniaczki. Po ich przesłuchaniach zostaną trupy. Jeśli ich agenci w Kentosani zostaną powiadomieni, zanim Arakasiemu uda się odzyskać Kamlio... Spocony mistrz tajnych służb przyśpieszył kroku. Szedł na przełaj przez pola i ogrody, aż wreszcie dotarł do ubitej ścieżki, wydeptanej przez dzikie zwierzęta, a prowadzącej w stronę głównego gościńca. Ach, gdyby teraz miał jednego z przeklętych koni Hokanu... Choć jego serce ani na chwilę nie odbiegło od pani Mary, pragnął również zaspokoić własne potrzeby. Szedł w uniesieniu, niosąc rejestry bractwa. Poczucie triumfu uderzyło mu do głowy. Wyboista droga pod stopami, ukłucia drzazg w ciele, pieczenie w płucach przy każdym wymuszonym oddechu, wszystko to napawało go radością. Zdawał sobie sprawę, że częściowo są to skutki zażytego lekarstwa, ale wiedział, że przyczyną tej nienaturalnej euforii jest także odkrycie osobistej stawki w tej grze. Spieszył przez noc, analizując to objawienie. Syn prostytutki, nigdy nie uważał miłości między mężczyzną a kobietą za tajemnicę. Zawsze żył ze swej bystrości, przenikliwości i umiejętności trzeźwej oceny innych ludzi. Obserwował związek Mary z barbarzyńcą Kevinem i był nim zaintrygowany. Przypisywał ogień, jaki na widok tego
mężczyzny pojawiał się w oczach jego pani kobiecej potrzebie uwznioślania związków. Inaczej po cóż kobiety miałyby narażać się na kłopoty związane z rodzeniem dzieci? Teraz serce mu pękało, a w gardle czuł ucisk niewypłakanych łez. Myślał o miodowłosej dziewczynie, która nadal żyła, i o jej martwej siostrze - bliźniaczce. Teraz zrozumiał, jak bardzo się mylił. Mylił się głupio i żałośnie. Przeżył pół życia, nie dostrzegając znaczenia tej magii, którą poeci nazywają miłością. Potykając się, przedarł się przez zmoczone rosą gałęzie i bardzo nieostrożnie wyszedł na otwartą, oświetloną blaskiem księżyca drogę. Przystanął i rozejrzał się, wypatrując lektyki, która miała na niego czekać w tym miejscu. Łapiąc oddech, zastanawiał się, czy - jeśli uda mu się przeżyć i ocalić życie tej drugiej dziewczyny - jej cynizm, zrodzony ze zniszczonych marzeń, kiedykolwiek pozwoli jej nauczyć go tego, co najbardziej pragnął poznać. Chciał się przekonać, czy pustkę, którą odkrył w sobie, można zapełnić. Na tej pustej drodze zrozumiał coś jeszcze, coś równie przerażającego jak wszystkie inne odkrycia, poczynione tej nocy; że jest to ostatnia misja, jakiej mógł się podjąć z wiarą, iż nie dosięgną go żadne osobiste konsekwencje. Gdyż nieodwołalnie utracił dystans, który oddzielał go od innych ludzi i umożliwiał zimne, obiektywne widzenie; dzięki niemu był geniuszem w swym zawodzie. Obudziła się w nim potrzeba, która go zmieniła; nie potrafił już patrzeć na innych beznamiętnie. Nie mógł już naśladować cudzego sposobu bycia i na zawołanie stawać się kimkolwiek. Jasnowłosa kurtyzana zmieniła to na zawsze. Gdzieś w lesie odezwał się nocny ptak. Liście przesłaniały księżyc i drobne punkciki gwiazd. Pozostawiony na pustej drodze w dryfującej mgle, bez żadnej wskazówki, nawet bez smugi kurzu, która powiedziałaby mu, gdzie może czekać lektyka, Arakasi wybrał przypadkowy kierunek. Zastanawiał się, czy jego przeciwnik w sztuce intryg, Chumaka z domu Anasatich, naznaczony jest podobną skazą i musi żyć bez miłości. A jeśli nie, to nowo odkryte słabości Arakasiego czynią go podatniejszym na atak ze strony niezwykle utalentowanego człowieka, który ponadto jest zaprzysiężonym wrogiem Mary. Arakasi cierpiał, a głosy nocnych zwierząt zdawały się kpić z niego. Przez tych kilka minut lepiej poznał uczucie niepokoju niż wcześniej przez całe życie. Wyczerpany, przestraszony, jednak pełen euforii mistrz tajnych służb pośpieszył naprzód, w stronę przyszłości i celu bardziej przerażającego niż wszystkie, jakie osiągnął.
Rozdział czternasty
Objawienie Mgła podnosiła się powoli. Odrętwiały ze znużenia Arakasi przechodził przez nadrzeczną dzielnicę Jamar. Choć ostatniej nocy zostawił pościg daleko za sobą, nie odważył się zatrzymać na odpoczynek. Tong był gdzieś za nim, szedł jego tropem jak stado chartów. Stracą go z oczu w tym mieście, między dziesięcioma tysiącami obcych, ale wówczas zwrócą uwagę na drugi ślad, prowadzący do siostry Kamini. Miał zaledwie kilka dni, zanim znajdą Kamlio. Mara wciąż przebywała w pałacu cesarskim. Z tego powodu Arakasi będzie musiał stracić cenną przewagę czasu. Wynajęta lektyka, najszybsza, jaką znalazł, z dwoma dodatkowymi grupami tragarzy doniosła go z Ontoset do Jamar w tydzień. Nie mógł spać w podskakującej lektyce, lecz wyczerpany po zażyciu środków podtrzymujących energię, wpadał w odrętwienie na kilka godzin dziennie, na czas, gdy biegacze domagali się odpoczynku. Teraz, w sześć dni po zabójstwie Obajana, zapłacił wyczerpanym tragarzom przy wejściu na główny rynek w Jamar i zniknął im z oczu w tłumie robotników rozstawiających kramy dla kupców i rozkładających towary przed nowym dniem. Jamar było najruchliwszym portem handlowym w Imperium. Dzielnica doków, gdzie statki wypływające na morze spotykały się z barkami rzecznymi, była niewielką, odrębną społecznością. Arakasi wypatrzył młodego żebraka, siedzącego przed burdelem, zamkniętym jeszcze o tak wczesnej porze, i wyciągnął muszlę wartą sto centi. Było to więcej, niż chłopiec mógłby wyżebrać przez cały rok. - Jak najszybciej można się dostać w górę rzeki? Chłopak poderwał się na nogi i dał znak, że jest niemową. Arakasi ruchem ręki nakazał mu prowadzić. Przedzierając się przez poranny tłum, zgromadzony wokół kramu sprzedawcy kiełbasek, chłopiec prowadził go w górę rzeki do pomostu, przy którym przywiązane było sześć barek. Tam, na oczach przysadzistego żeglarza, na migi pokazał, że chodzi właśnie o to miejsce. Mistrz tajnych służb dał mu muszlę. Transakcja ta nie uszła uwagi żeglarza, który aż do tej chwili uważał obdartego mężczyznę za jeszcze jednego żebraka. Na widok muszli zmienił poglądy i uśmiechnął się szeroko. - Szukasz szybkiego przejazdu w górę rzeki, panie?
- Potrzebuję jak najprędzej dotrzeć do Kentosani - odrzekł Arakasi. Na nalanej twarzy mężczyzny odbiła się duma. - Jestem właścicielem najszybszej barki w mieście, dobry panie. - Wskazał na rzekę, gdzie w pewnej odległości od pomostu kołysała się niska, dobrze utrzymana łódź pasażerska z malutką kabiną. - Nazywa się „Pani Rzeki”. Cztery ławki dla ośmiu wioślarzy i pełne ożaglowanie. Arakasi uważnie przyjrzał się łodzi z potężnymi żaglami. Może nie była aż tak dobra, jak sądził jej właściciel, ale szkoda mu było tracić czasu na szukanie innej, która zapewne okazałaby się niewiele szybsza. - Wygląda nieźle - powiedział oględnie. - Czy wioślarze są na pokładzie? - Owszem - odrzekł kapitan. - Czekamy na kupca z Pesh, który pragnie popłynąć do Sulan-Qu. On wynajął kabinę, panie, lecz jeśli zgodzisz się na razie popłynąć na pokładzie, możesz przejąć kabinę od Sulan-Qu do Kentosani. Normalna cena wynosi pięćset centi, ale skoro dzielisz łódź z kimś innym, wezmę trzysta. Arakasi sięgnął do ukrytej kieszeni w rękawie i wyciągnął sztabkę srebra wielkości kciuka. Oczy kapitana rozszerzyły się ze zdumieniem: nigdy w życiu nie śniło mu się, że mógłby otrzymać tak hojną zapłatę. - Wezmę kabinę - rzekł Arakasi stanowczo. - I odpływamy natychmiast. Kupiec z Pesh może sobie poszukać innej łodzi. Wszelkie skrupuły kapitana barki zniknęły. Mając na widoku niezmierzone bogactwo, o mało się nie przewrócił, w pośpiechu eskortując Arakasiego do kołyszącej się przy pomoście szalupy. Zeszli po trapie na łódź i kapitan odbił od pomostu, wiosłując, jakby ścigało go dziesięć tysięcy demonów; chciał odpłynąć jak najszybciej, zanim niezadowolony kupiec pojawi się na brzegu i podniesie krzyk. Arakasi wszedł na pokład „Pani Rzeki”, a kapitan przymocował szalupę i odbił. Kadłub łodzi pomalowany był byle jak zieloną farbą, ale nigdzie nie było widać spróchniałych desek ani innych oznak zaniedbania. Właściciel łodzi skąpił na farbie, ale poza tym utrzymywał swą łódź w dobrym stanie. Kapitan wydał rozkazy wioślarzom i sternikowi, po czym zaprowadził Arakasiego do malutkiej kabiny. „Pani Rzeki” wpłynęła w nurt i zaczęła się przedzierać w górę rzeki. Kabina była malutka, mogły się w niej pomieścić zaledwie dwie osoby. Wewnątrz panował mrok. Zatęchłe powietrze wypełniał zaduch lamp pomieszany z zapachem perfum poprzedniej pasażerki. W okienkach były jedwabne zasłony, które nie przepuszczały światła ani powietrza; poduszki były wytarte, ale Arakasi bywał już w gorszych warunkach.
- Może być - powiedział. - Teraz życzę sobie tylko jednego: by nikt mi nie przeszkadzał. Każdy, kto wejdzie do kabiny, zanim dopłyniemy do Kentosani, zginie. Arakasi nie był pierwszym dziwnym pasażerem na pokładzie tej łodzi, a biorąc pod uwagę cenę, jaką zapłacił za przejazd, jego żądanie nie wzbudziło protestów. Mistrz tajnych służb usiadł i zamknął drzwi, po czym wyjął zwój z fałd szaty. Odkąd, gdy uciekł z posiadłości Obajana, przez cały czas nosił rejestry Bractwa Hamoi tuż przy ciele. Teraz miał pierwszą okazję, by rzucić na nie okiem. Zaczął się przyglądać zaszyfrowanym notatkom, ale dziwne znaki rozmazywały mu się w oczach. Z głową na pożółkłym pergaminie zapadł w głęboki sen. *** Gdy odzyskał świadomość, rzut oka przez okienko przekonał go, że byli już w połowie drogi do Świętego Miasta. Przespał dwa dni i jedną noc. Pogryzając owoce z kosza zostawionego tu prawdopodobnie dla kupca z Pesh, zajął się łamaniem szyfru bractwa. Kod był sprytny, ale nie tak sprytny, by nie udało się go złamać. Przez najbliższe trzy dni nie miał nic innego do roboty. Rejestr podzielony był na cztery kolumny. Arakasi przyjął, że na każdy wpis składały się cztery informacje: data zawarcia umowy, ustalona cena, nazwisko ofiary i nazwisko zleceniodawcy. Prawie przy wszystkich wpisach znajdowały się krzyżyki. Arakasi przeglądał rejestr od końca, aż odnalazł pierwszą pozycję bez krzyżyka. Przyjął, że jest to Mara Acoma, a osobą płacącą za jej śmierć był Desio Minwanabi. W jeszcze jednym wolnym kontrakcie znowu pojawiło się imię Mary, a obok niego imię ojca Desia, Jingu. Porównanie znaków ujawniło, że kod polegał na skomplikowanej zamianie liter. Arakasi przez wiele godzin wpatrywał się w pergamin, próbując jednego rozwiązania, potem drugiego, odrzucając trzecie. Pod koniec drugiego dnia zaczął wyłaniać się wzór. Nim dotarli do Kentosani, przetłumaczył zapiski i kilkakrotnie przejrzał je w całości. Poprosił kapitana o papier i pióro i napisał klucz do szyfru dla Mary. Wolał nie tłumaczyć rejestrów w całości na wypadek, gdyby jego notatki wpadły w niepowołane ręce. Zaznaczył jednak pewien wpis; był niezwykle irytujący i domagał się uwagi jego pani. *** W końcu łódź dotarła do Świętego Miasta. Zanim jeszcze kapitan dobił do brzegu, Arakasi zeskoczył z pokładu na pomost i bez słowa zniknął w tłumie. Zatrzymał się tylko na chwilę, by zdobyć odpowiednie ubranie, po czym ruszył do pałacu. Wysłał wiadomość dla Mary i musiał znosić torturę oczekiwania pod strażą Gwardii Cesarskiej, gdy wiadomość wędrowała od jednego sługi do drugiego, zanim odnalazła adresatkę. Gdyby miał więcej
czasu, postarałby się o przebranie, w którym udałoby mu się dotrzeć do niej bezpośrednio. Ale zwój, który niósł, był zbyt cenny i nie mógł ryzykować, że jakiś gwardzista weźmie go za zamachowca i zabije. Nareszcie zaprowadzono go do prywatnego ogrodu Mary. Była tak ociężała, że nie mogła się podnieść, ale powitała go ciepłym uśmiechem. Popołudniowy wietrzyk przenosił kurz nad kamiennymi ścieżkami. Mistrz tajnych służb skłonił się przed swą panią i powiedział z przejęciem odbiegającym od jego zwykłej lakoniczności: - Pani, zadanie zostało wykonane. Zmiana nie uszła uwagi Mary. Ruchem ręki nakazała służbie odejść i skinęła na Arakasiego, by usiadł obok niej na ławce. Usłuchał i podał jej zawiniątko. Mara rozwinęła jedwab i ujrzała pod nim owiązany czerwonymi wstążkami zwój z pieczęcią przedstawiającą kwiat hamoi. - Bractwo jest zniszczone? - zapytała. W głosie Arakasiego pojawiło się znużenie. - Prawie. Pozostała jeszcze jedna drobna sprawa, którą trzeba się zająć. Mara zerknęła na szyfr, zobaczyła klucz i odłożyła zapisy na bok, by zająć się nimi później. - Arakasi, co się stało? Mistrz tajnych służb z trudem dobierał słowa. - Podczas tej podróży... dowiedziałem się... czegoś o sobie, pani. - Odetchnął głęboko. - Chyba nie jestem już tym, kim byłem wcześniej... na pewno już nim nie jestem. Mara powstrzymała chęć, by zajrzeć mu w oczy. Nie próbowała odgadywać przyczyn jego wątpliwości; czekała na to, co on sam powie. - Pani, teraz, gdy stoją przed tobą wielkie wyzwania ze strony Zgromadzenia i pana Jiro Anasatiego... nie jestem pewien, czy potrafię im sprostać. Mara łagodnie, z uczuciem dotknęła jego dłoni. - Arakasi, zawsze podziwiałam twoją pomysłowość i bawiły mnie wszystkie twoje tajemnicze przebrania. - Pod jej lekkim, ciepłym spojrzeniem kryła się powaga. - Ale za każdym z tych dziwnych przebrań kryje się długa opowieść, misja, w której narażałeś się na niebezpieczeństwo i cierpienie. - Zginęła dziewczyna - rzekł Arakasi. - Kim była? - zapytała Mara. - Siostrą innej dziewczyny - zawahał się z przygnębiającym brakiem pewności siebie.
- Czy ta inna dziewczyna jest dla ciebie ważna? Arakasi wpatrywał się w zielone niebo nad ogrodem. W duszy przywołał obraz twarzy, która raz jawiła mu się jako kusząca kurtyzana, to znów jako umierająca, przerażona kobieta. - Nie wiem. Nigdy nie spotkałem nikogo takiego, jak ona. Mara przez chwilę milczała. - Powiedziałam, że ze wszystkich moich doradców ciebie podziwiam najbardziej. Spojrzała mu w oczy. - Ale zawsze wydawało się, że ty najmniej z nich potrzebowałeś uczucia. Arakasi westchnął. - Prawdę mówiąc, pani, ja także uważałem, że nie mam takich potrzeb. Teraz zaczynam w to wątpić. - Czy myślisz, że mistrz tajnych służb Acomy nie może sobie pozwolić na przyjaźń? Arakasi z emfazą potrząsnął głową. - Nie, nie może, i dlatego mamy kłopot. - Jak duży? Arakasi podniósł się, jakby ruch mógł ułagodzić jego wzburzenie. - Jest tylko jeden człowiek, który mógłby zająć moje miejsce, gdyż dość dużo umie, by zapewnić ci bezpieczeństwo. Niestety, właśnie ten człowiek usiłuje cię zniszczyć. Mara podniosła na niego oczy, w których pojawił się błysk rozbawienia. - Masz na myśli Chumakę z domu Anasatich? Arakasi skinął głową. - Muszę wciąż szukać jego szpiegów i niszczyć ich. - A co to za niedokończona sprawa dotycząca Bractwa Hamoi? Arakasi zrozumiał, że musi opowiedzieć wszystko; zaczął więc od podróży na południe, która doprowadziła do śmierci Obajana. Wspomniał także o ryzyku, jakim była dla nich kurtyzana Kamlio. - Dopóki Hamoi Tong ma jakąkolwiek nadzieję, że odzyska rejestry, jego zabójcy będą torturowali i zabijali każdego kto tylko mógłby im dostarczyć jakichś informacji. Dopiero wtedy, gdy ich honor zostanie publicznie skompromitowany, bractwo rozproszy się i zginie. Jedynie z tego zwoju mogą się dowiedzieć, jakie kontrakty zostały zawarte. Gdy wiadomość o kradzieży zwoju rozejdzie się, każdy będzie mógł twierdzić, że Bractwo Hamoi jest mu winne śmierć, zabójcy zaś nie będą mieli żadnego sposobu, by mu udowodnić kłamstwo. Co więcej, to jest ich natami i jego zniknięcie świadczy o tym, że Turakamu nie patrzy już na nich łaskawie. Arakasi zatknął palce za pas i zatrzymał się, ważąc słowa, po czym dodał:
- Teraz, gdy już otrzymałaś ten zwój, dopilnuję, by każdy plotkarz w Świętym Mieście dowiedział się o kradzieży. Gdy wiadomości się rozniosą, Hamoi Tong rozwieje się jak dym. Mara jednak nie dała się odwieść od drugiego wątku. - Ta kurtyzana. Czy to ona... spowodowała w tobie tę zmianę? W oczach Arakasiego odbiło się zmieszanie. - Może. A może to tylko znak. W każdym razie... ona zagraża twojemu bezpieczeństwu. Z czystej ostrożności należałoby ją... uciszyć. Mara przyjrzała mu się. - Musisz ją ocalić przed bractwem - nakazała. - Ucisz ją, przyprowadzając pod ochronę domu Acoma. - Do tego potrzeba dużo pieniędzy, pani. - Troska o praktyczną stronę tego przedsięwzięcia nie przysłoniła jego ulgi i zażenowania. - Więcej niż potrzebowałeś dotychczas? - zapytała Mara kpiąco. Od wielu lat Arakasi był jej najkosztowniejszym sługą i wielokrotnie z powodu tych wydatków narażała się na wyrzuty Jicana. - To nie jest coś, co bym robił w imieniu Acomy - mruknął, daremnie starając się ukryć prośbę. Nie był już pewnym siebie sługą, lecz petentem. Mara tylko raz widziała go w tej roli: było to wtedy, gdy Arakasi uznał, że poniósł porażkę, i błagał ją, by mu pozwoliła odebrać sobie życie mieczem. Wstała i mocno pochwyciła jego dłoń. - Nawet jeśli robisz to dla siebie, to także jest korzyść dla Acomy. Taka jest moja wola. Jican jest w pałacu. Da ci tyle pieniędzy, ile potrzebujesz. Arakasi chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł słów. Skłonił się więc tylko i rzekł: - Pani. Patrzyła, jak odchodzi i znika w jej komnatach. Skinęła na służącą, która krążyła przy drzwiach. Potrzebowała napić się czegoś chłodnego, by uspokoić zdenerwowanie. Zastanawiała się, jaki skutek może przynieść jej sprzeciw wobec zdania Arakasiego. Podjęła ryzyko, namawiając go, by oszczędził życie kurtyzany. Ale po chwili pomyślała z goryczą, że cóż mogłaby jej przynieść przyszłość, gdyby nie brała pod uwagę spraw serca? *** Światło wpadało przez kopułę, odbijało się płomykami od złotego tronu i rzucało trójkątne cętki na podwyższenie. O dwadzieścia schodków niżej ogrzewało marmurową podłogę i lśniło przy balustradzie, gdzie klęczeli petenci podczas audiencji u Światłości Niebios. Choć mali chłopcy energicznie wymachiwali wachlarzami, sala tronowa była duszna. Dwaj wysocy urzędnicy pocili się w ceremonialnych strojach. Młodszy z nich, pan
Hoppara, siedział nieruchomo ociężały od upału. Starszy, pan Frasai, oparł się o poduszki i, walcząc z sennością, od czasu do czasu kiwał głową nakrytą ceremonialnym hełmem. Pięciu kapłanów machało kadzielnicami, mrucząc coś pod nosem. W dusznym powietrzu rozchodził się zapach wonności. Na złotym tronie, przygnieciony ciężarem wspaniałych szat i zwieńczoną pióropuszem masywną koroną Imperium siedział Ichindar, pomimo niespełna czterdziestu lat znużony i wychudzony. Dzień był pełen napięć i trudnych decyzji, a posłuchanie jeszcze nie dobiegło końca. Raz w tygodniu wszyscy poddani mogli prosić o posłuchanie. Ichindar musiał siedzieć na tronie i rozsądzać najrozmaitsze sprawy aż do zachodu słońca, gdy kapłani intonowali wieczorne modły. Kiedyś, gdy jeszcze istniała Najwyższa Rada, której przewodniczył senior wojenny, cesarski dzień posłuchań był czystą formalnością. Żebracy, kapłani niższej rangi, pospólstwo z drobnymi sprawami - wszyscy gromadzili się, by posłuchać mądrości swego władcy, który dzielił tajemnice z ich bogami. Ichindar często drzemał na tronie, gdy kapłan występował w jego imieniu, udzielając rady albo pomocy zgodnie z wolą i sprawiedliwością bogów. Od tamtych czasów jednak posłuchania zmieniły charakter. Teraz często pojawiali się na nich panowie z wysokich rodów. Niejednokrotnie byli to wrogowie wypatrujący okazji, by osłabić lub obalić rządy cesarza. Ichindar siedział sztywno wyprostowany na złotym tronie, swymi wyrokami włączając się do śmiercionośnej rozgrywki Rady i wiedząc, że stawką jest jego panowanie. O zachodzie słońca zawsze był wyczerpany i wielokrotnie nie mógł sobie przypomnieć nawet imienia kobiety, którą w danym tygodniu wybrano mu na towarzyszkę łoża. Tego dnia obawiał się pochylić głowę choćby o włos, by ciężar korony nie przygniótł mu karku. Poruszył dłonią o paznokciach pomalowanych złotem i powiedział do kobiety, która siedziała u jego stóp na biało-złotych poduszkach: - Pani, nie powinnaś tu siedzieć, lecz odpoczywać w chłodnych ogrodach, słuchając śpiewu fontanny. Mara była przezroczysta ze zmęczenia, ale odrzekła dzielnie: - Jeśli będziesz próbował mi rozkazywać, to podważę twój autorytet, odmawiając odejścia. Ichindar stłumił chichot, ukrywając twarz za jednym ze skrzydeł wyszywanego perłami kołnierza. - Jestem pewny, że byłabyś do tego zdolna, ty nieznośnie samowolna kobieto. Nadając ci tytuł Sługi Imperium, stworzyłem potwora.
Przed tronem zgiął się w ukłonie nowy petent. Uśmiech znikł z twarzy Mary. Pochyliła głowę. Jej wzrok stał się twardy jak stal, a zaciśnięta na wachlarzu dłoń zbielała. Ichindar powiódł wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem i wymruczał pod nosem coś, co mogło być przekleństwem. Jeden z kapłanów poruszył się nerwowo, po czym szybko znieruchomiał, gdy pod kopułą audytorium rozbrzmiał głos cesarza. - Panie Jiro Anasati, wiedz, że bogowie słuchają cię przez nasze uszy. Twoja prośba dotrze do niebios, a my odpowiemy. Wstań. Masz prawo przemówić. Nieco ostrzejsze niż zwykle brzmienie spółgłosek ostrzegało o irytacji Ichindara. Jego orzechowe oczy chłodno patrzyły na pana Anasatiego, który podniósł się z ukłonu i stanął przy balustradzie. Bystry wzrok uczonego śledził z napięciem złoty tron oraz siedzącą u jego stóp kobietę. Choć Jiro zachowywał wszelkie formy grzeczności, jakoś udało mu się przemycić nutę kpiny. - Światłość Niebios ma dzisiaj towarzystwo - zaczął, spoglądając na Marę. - Witaj, Sługo Imperium. - Jego usta zacisnęły się w grymasie, który jedynie przyjaciel mógłby wziąć za uśmiech. Mara poczuła zimne dreszcze na plecach. Nigdy dotąd nie miała wrażenia bezradności z powodu ciąży, ale teraz, pod drapieżnym wzrokiem Jira, poczuła się niezgrabna i ociężała. Zdenerwowało ją to, ale nie pozwoliła się wyprowadzić z równowagi. Pani Acoma i pan Anasati zmierzyli się wzrokiem. Nastąpiła chwila ciszy, przerwana głosem Ichindara. Choć cesarz był szczupły i zmęczony, nie sposób było ignorować jego autorytet. Nawet w tej ogromnej sali wyczuwało się wokół niego atmosferę władzy. - Skoro przyszedłeś tu z jakąś prośbą, panie Jiro, nie chcesz chyba tracić naszego czasu na próżne towarzyskie rozmówki. Jiro odsunął od siebie tę reprymendę jednym swobodnym ruchem dłoni, na której błysnęło złoto; metalowe pierścienie były jedynym znakiem jego bogactwa, gdyż poza tym miał na sobie proste szaty. - Ależ, mój panie i władco - zaprotestował łagodnie poufałym tonem - oczywiście, że przychodzę z prośbą. I muszę przyznać, że jest ona towarzyskiej natury. Mara powściągnęła chęć, by poruszyć się niespokojnie na poduszkach. O co też mogło chodzić panu Anasatiemu? Jego nieformalny ton był już obrazą dla Światłości Niebios, ale Ichindar nie mógł zwrócić mu na to uwagi bez ujmy dla cesarskiej godności. Reakcja na zachowanie Jira przydałaby mu tylko znaczenia. Nikt, kto zasiadał na złotym tronie, nie mógł zauważyć tak drobnego uchybienia.
Cesarz w lodowatym milczeniu wpatrywał się w pana Anasatiego, który stał przed nim z sugestywnie uniesionymi brwiami. Było jasne, że jeśli Jiro chce wyłuszczyć swą prośbę, sam musi podjąć temat. Przechylił głowę na bok, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, po co naprawdę tu przyszedł. Jego twarz subtelnie zmieniła wyraz; przez chwilę sprawiało to wrażenie, jakby Jiro chciał mrugnąć porozumiewawczo. - Przyszedłem, bo słyszałem wiele plotek sławiących piękność twojej córki Jehilii. Chciałbym cię prosić, mój panie i władco, byś podzielił się swą radością z ludem. Proszę, byś zechciał mnie przedstawić swej córce. Mara z trudem pohamowała wściekłość. Jehilia miała zaledwie dziesięć lat! Było to dziecko, które jeszcze nie zaczęło stawać się kobietą. Nie była też prostytutką, na którą obcy mężczyźni mogli gapić się bezkarnie! Z pewnością była zbyt młoda na przyjmowanie zalotów. Jiro musiał wymyślić jakiś subtelny i pokrętny plan, skoro ośmielił się pojawić przed cesarzem i wyrazić taką myśl publicznie. Nade wszystko było to zamierzone uchybienie męskiej godności Ichindara. Pan Anasati dawał mu wprost do zrozumienia, że skoro nie ma synów, musi zabezpieczyć przyszłość swego rodu przez małżeństwo córki. Sugerowanie, że Jiro wierzy ulicznym plotkom, iż Światłość Niebios nie będzie już miał syna i że dziewięćdziesiątym drugim cesarzem zostanie małżonek Jehilii, było niewypowiedzianą arogancją. Ale gniewne słowa nie mogły znaleźć ujścia; Mara zacisnęła usta, widząc, że doradcy Ichindara odwrócili na bok zaczerwienione z wściekłości twarze. Trzej kapłani stojący na podwyższeniu także poczuli się obrażeni, lecz nie mieli prawa interweniować. Pan Hoppara sięgnął ręką do pasa, przy którym powinien wisieć miecz, ale noszenie broni w obecności cesarza było zabronione. Ichindar, ojciec dziewczynki, siedział nieruchomy jak skała, wstrzymując oddech. Klejnoty na jego szacie lśniły jak zastygłe iskry. Przez długą chwilę w wielkiej sali tronowej panowało napięte milczenie. Nikt się nie poruszył. Wreszcie Jiro znów się odezwał, podejmując z niesłychanym tupetem: - Ostatnio czytałem trochę ciekawych dokumentów. Czy wiesz, panie, że w dziejach naszego Imperium siedem córek cesarskich zostało przedstawionych publicznie w dniu swich dziesiątych urodzin albo nawet wcześniej? Jeśli chcesz, mogę ci podać ich imiona. Mara wiedziała, że jest to następny policzek wymierzony Ichindarowi. Kiedyś już sprawowanie przez niego cesarskiego urzędu zawisło na włosku z powodu pewnych kwestii z historii jego rodu oraz innych spraw o religijnym, nie politycznym znaczeniu. Ichindar na pewno słyszał o tych siedmiu dziewczynkach, nawet jeśli nie znał dokładnie okoliczności,
które wymusiły ich publiczną prezentację przed wiekiem dojrzewania. A jego urząd nie był już tylko funkcją religijną. Słońce odbijało się na posadzkach z topazu i marmuru. Żołnierze Gwardii Cesarskiej stali nieruchomo jak posągi. Ichindar z lodowatą rozwagą oparł zaciśnięte w pięści dłonie na poręczach złocistego tronu. Gniew usztywnił jego twarz, która na tle ciężkich kołnierzy przypominała kameę. Jednak gdy się odezwał, był jak zwykle opanowany. - Mój panie Anasati - rzekł i precyzyjnie odmierzone spółgłoski odbiły się echem od wysokiej kopuły - większą radość sprawiłoby nam przedstawienie ci naszego syna, gdy bogowie uznają za stosowne pobłogosławić nas dziedzicem. Co się tyczy naszej córki Jehilii, skoro pan Anasati lubi wysłuchiwać plotek jej piastunek, które chwalą się, że każde dziecko, którym się zajmują, jest pobłogosławione nadzwyczajną pięknością, to udzielamy pozwolenia, by jeden z naszych artystów sporządził jej portret. Wyślemy go do posiadłości Anasatich. Taka jest nasza wola. Tradycyjna formuła rozbrzmiała w ciszy. Ichindar nie był marionetką jak jego poprzednicy, lecz prawdziwym cesarzem, walczącym o utrzymanie swego autorytetu. Mara poczuła ulgę; sposób, w jaki odparował arogancję Jira, mógł być wzorem do naśladowania. Portret dziecka! Ichindarowi udało się obrócić konflikt w groteskę. Niestety, podstawowa kwestia pozostawała wciąż otwarta. Jiro jako pierwszy ośmielił się powiedzieć głośno, że Jehilia stanie się dla swego męża drogą do złotego tronu. Już niedługo przestanie być tylko ładną księżniczką; stanie się nagrodą, o którą będą się toczyły zażarte boje w rozgrywce Rady. Mara, która sama była kiedyś dziewczyną zabraną ze zgromadzenia Lashimy i wrzuconą w szpony krwawej polityki Imperium poczuła, że serce jej ściska współczucie. Ster rządów wysunie się z rąk Ichindara w dniu, gdy jego najstarsza córka wyjdzie za mąż. Jeśli nie uda mu się począć męskiego potomka, tradycjonaliści użyją Jehilii jako potężnego środka, by podkopać jego władzę, szczególnie jeśli jej mężem zostanie potężny pan. Pod nimi, przy balustradzie dla petentów, Jiro skrzyżował ramiona na piersiach w tradycyjnym hołdzie wobec cesarza, skłonił się przed gwardią honorową i wstał z uśmiechem. - Dziękuję memu panu i władcy. Portret Jehilii, który będę mógł powiesić na ścianie mojego domu, będzie niezmiernie miłą pamiątką. Aluzja była ledwo uchwytna: Mara zauważyła z mściwą satysfakcją, że Jiro nie ośmielił się powiedzieć „na ścianie mojej sypialni”. Ale to, że zniżył się do tak podłego komentarza podczas publicznej audiencji, świadczyło o jego pogardzie dla człowieka siedzącego na złotym tronie. Mara uświadomiła sobie w przypływie intuicji, że Jiro nie
zachowywałby się aż tak złośliwie, gdyby jej tu nie było. Szyderstwo z Ichindara wymierzone było także w nią. - Obawiam się, że moja obecność zaszkodziła ci - wymruczała, gdy wielkie drzwi zamknęły się za panem Anasatim. Ichindar ze współczuciem wyciągnął do niej rękę, ale w porę przypomniał sobie, że jest to oficjalne miejsce i pohamował się, zanim doradca zdążył wkroczyć z interwencją. - Mylisz się, pani - odrzekł cicho, wciąż zaciskając dłonie na poręczach. Przesiąknięte potem włosy przylgnęły mu do czoła. - Gdybyś tu nie siedziała u moich stóp, niewzruszona jak skała, z pewnością straciłbym cierpliwość! Człowiek, który atakując, poniża się do urażenia miłości ojcowskiej, jest okrutny do głębi serca - zakończył, w jego głosie zadźwięczała mściwość, którą musiał hamować w obecności wroga. Mara nie odpowiedziała. Znała wielu podobnie okrutnych ludzi. Pomyślała z goryczą o dwojgu zamordowanych dzieciach, chłopcu i dziewczynce, z których żadne nie miało jeszcze pięciu lat - były to dzieci nieżyjącego pana Minwanabiego. Oparła dłoń na brzuchu i zaciskając zęby, podjęła mocne postanowienie. Straciła syna i nie narodzone dziecko Hokanu, którego nigdy nie miała okazji poznać. Znowu przysięgła sobie, że śmierć wszystkich tych dzieci nie pójdzie na marne. Raczej sama zginie i pozwoli, by Zgromadzenie Magów starło ród Acomów na proch, niż dopuści do tego, by Jiro przywrócił urząd seniora wojennego, a wraz z nim potworne konflikty, z których składała się rozgrywka Rady. Teraz, gdy dokonano już pierwszych zmian, była zdecydowana nie ustępować pola. Jej wzrok napotkał spojrzenie Ichindara. Poczuła, że on myśli o tym samym. Potem drzwi znów się otworzyły i cesarski herold zapowiedział kolejnego petenta. Czas do zachodu słońca wlókł się nieznośnie. Hokanu ściągnął przepocone skórzane rękawice dojazdy konnej. - Gdzie ona jest? - zapytał kategorycznie człowieka w bieli, który z ważną miną stał przy drzwiach. Ale jego ton nie zrobił żadnego wrażenia na otyłym słudze. Błyszcząca, okrągła jak księżyc w pełni twarz ściągnęła się oburzeniem na marne maniery pana Shinzawai. Wrażliwy na niuanse cesarski hadonra zarządzał ogromem prywatnych apartamentów cesarza skutecznie i trzeźwo. W cesarskich szafach nie gnieździły się mole, służba działała jak dobrze naoliwiony mechanizm i nie do pomyślenia było, by niespokojni mężowie przeszkadzali hadonrze w porannej inspekcji, wydając mu rozkazy tonem stosowniejszym na polu bitwy. Ogromny mężczyzna zagradzający drzwi do westybulu złożył mięsiste ramiona na piersiach.
- Panie, nie możesz tędy przejść o tej porze. Hokanu powstrzymał się przed złośliwym komentarzem. - Dwa dni temu powiedziano mi, że moja żona zaczęła rodzić. Od tego czasu nie zsiadałem z konia i nie spałem ani chwili. Chcę wiedzieć, czy moja żona jest bezpieczna i czy czuje się dobrze, a także czy mój dziedzic urodził się zdrowy. Zechciej łaskawie przepuścić mnie do jej komnat. Cesarski hadonra wydął usta. Odór barbarzyńskich zwierząt, którym przesiąkło ubranie Hokanu, obrażał jego nozdrza. Choćby ten pan był nie wiadomo jak potężny, choćby był niewzruszonym sojusznikiem Światłości Niebios, to jednak śmierdział końmi i powinien był się wykąpać, zanim pojawił się w pałacu. - Nie możesz przejść, panie - oznajmił niewzruszenie. - Dzisiaj rano cesarz zażyczył sobie przedstawienie sobatu. Było to coś w rodzaju wielkiej opery; skomponowano ich tylko dziesięć. Po chwili hadonra dodał, jakby nie wiedział, że Hokanu jest wykształconym synem jednego z największych domów w Imperium: - Cesarska trupa Shalotobaku używa tych komnat jako garderoby, a nie muszę ci chyba przypominać, panie, że nie wolno na nich spojrzeć nikomu oprócz najbliższej rodziny cesarza. Hokanu powstrzymał irytację. Pośpiech i duma nie pozwalały mu spierać się o szczegóły genealogii ze sługą w chwili, gdy jeszcze nie wiedział, co się dzieje z jego rodziną. Miał ochotę sięgnąć po miecz i uciec się do groźby, ale powstrzymał się resztką woli. - Skoro tak, dobry i wierny sługo, spełnij swoje obowiązki wobec cesarskich aktorów i poprowadź mnie inną drogą. Hadonra zaparł się mocniej w ziemię i odrobinę wyżej zadarł głowę. - Nie mogę stąd odejść, panie. Moim obowiązkiem jest pilnować tych drzwi, by nie przeszedł tędy nikt, w czyich żyłach nie płynie cesarska krew. Cierpliwość świeżo upieczonego ojca wyczerpała się w tym momencie. Hokanu zgiął się wpół, jakby zamierzał przystosować się do wygórowanych wymagań hadonry dotyczących etykiety, i bez ostrzeżenia rzucił się naprzód. Jego silne, umięśnione ramiona wbiły się mocno w wielki brzuch sługi. Cesarski hadonra z ochrypłym chrząknięciem gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. Nawet nie krzyknął z oburzenia. Zwinął się jak ryba i upadł. Hokanu rzucił się przed siebie. Po dwóch nocach i jednym dniu spędzonych na końskim grzbiecie zesztywniał, ale nie do tego stopnia, by nie dać sobie rady. Przedarł się
przez tłum ludzi w jaskrawych kostiumach. Niektórzy mężczyźni mieli na sobie prowokujące szaty kurtyzan, a wszyscy bez wyjątku byli mocno i jaskrawo umalowani. Przeskoczył przez pochylony grzbiet saganjana, legendarnej bestii, z którą walczyli dawni herosi Tsurani; zamaskowana głowa obróciła się w jego stronę, zaś tułów, który go nie zauważył, wykręcił się w dziwacznej pozycji. Aktor przebrany za przednie łapy odwrócił się, by powstrzymać katastrofę, a część brzucha za nim postąpiła o krok w przeciwnym kierunku. Wszyscy razem potknęli się i w chwilę później wielka bestia upadła, wierzgając licznymi nogami, a pod korpusem z pozszywanych tkanin i skór rozległy się stłumione przekleństwa. Hokanu nawet nie zauważył, że powalił na ziemię smoka. Biegł przed siebie pośród chichotu wokalistek, odzianych jedynie w pióra. Pochylił głowę, by uniknąć zderzenia z drewnianym mieczem owiniętym serpentynami, i ominął karagabuga w lakierowanej masce, który wyciągnął karle ramiona, próbując go pochwycić. Zaklął pod nosem, gdyż omal nie rozdeptał czegoś, co przypominało jedną z cesarskich córek. Dziewczynka ssała palce i przyglądała się otaczającemu ją rozgardiaszowi wielkimi oczami trzylatki. Zauważyła Hokanu, rozpoznała w nim człowieka, który bawił ją opowieściami o potworach, i wykrzyknęła jego imię. Hokanu doszedł do wniosku, że zdarzają się poranki, gdy bogowie zniżają się do głupich figlów. Nic nie może ich przebłagać i jeden pechowy wypadek natychmiast prowadzi do następnego. Drogo będzie go kosztowało wyrównanie uszczerbku na honorze cesarskiego hadonry, nie wspominając już o oszałamiającej cenie, jaką będzie musiał zapłacić za posiniaczenie saganjana. Zaczerwienił się ze wstydu, zdając sobie sprawę, że śmierdzi końmi i własnym potem. Wreszcie udało mu się zostawić trupę operową za sobą i dotrzeć do korytarza, który prowadził do komnat jego pani. Przy ozdobnie rzeźbionej przegrodzie przed sypialnią, napotkał Misę, osobistą pokojówkę Mary. Niezdolny dłużej powstrzymać niepokoju, wybuchnął: - Jak ona się czuje? Pokojówka odpowiedziała mu promiennym uśmiechem. - Och, mój panie! Będziesz z nich dumny. Czują się dobrze. Ona jest piękna! - Oczywiście, że jest piękna - odrzekł Hokanu, ogłupiały z ulgi. - Przecież się z nią ożeniłem! Nie przyszło mu do głowy, by się zatrzymać i zapytać Misę o powód jej chichotów. Wpadł do zalanej słońcem sypialni. Z ogrodu dochodził łagodny szmer fontanny. Hokanu oprzytomniał i zatrzymał się na wywoskowanej posadzce w pewnej odległości od ukochanej żony.
Jej ciało, znów szczupłe, obleczone było w luźną, białą szatę. Siedziała na haftowanych poduszkach z rozpuszczonymi włosami i pochyloną głową. Gdy uniosła twarz i zobaczyła męża, na jej ustach pojawił się zaskoczony uśmiech. I owszem, w ramionach trzymała białe zawiniątko. Dziecko miało ciemne oczy, jak ona, i usta jak pączki róży. Powijaki owiązane były błękitnymi wstążkami w kolorze Shinzawai; dziedzic jego krwi, którego dała mu ukochana pani. - Mój panie - rzekła Mara z zachwytem - witaj. Pozwól, że ci przedstawię twoją córkę i dziedziczkę, którą chciałabym nazwać Kasuma po twoim bracie. Hokanu zatrzymał się jak wryty. - Kasuma - powtórzył ostrzej, niż zamierzał. - Ale to jest dziewczęce...? - Urwał wpół słowa; zaczynał rozumieć. Dziewczynka? Mara skinęła głową z oczami błyszczącymi szczęściem. - Proszę. - Uniosła niewielkie zawiniątko, które mruknęło z zadowoleniem. - Weź ją, niech pozna swego ojca. Ogłuszony Hokanu nieruchomo wpatrywał się w niemowlę. - Córka. Treść tego słowa nie docierała do niego. Stał w milczeniu, ogłuszony, zdjęty przerażeniem, że bogowie mogli okazać się tak okrutni i choć Mara mogła urodzić mu tylko jedno dziecko, pozbawili go syna, tak potrzebnego, by podtrzymać wielkość jego domu. Mara zauważyła jego ogłuszenie i uśmiech znikł z jej twarzy. Dziecko w jej ramionach, które wciąż trzymała wyciągnięte w stronę męża, poruszyło się niespokojnie. Było jej niewygodnie, ale Hokanu wciąż się nie poruszył, by wziąć od niej ciepły ciężar. - Co się stało? - zapytała Mara z lekką irytacją. Wciąż jeszcze czuła się zmęczona po porodzie i nie potrafiła kontrolować w pełni swego zachowania. - Czy uważasz, że jest brzydka? Za kilka dni jej twarz nie będzie taka czerwona i pomarszczona. Hokanu bezradnie potrząsnął głową. - Nie jest brzydka, pani. Widziałem już noworodki. Nadal trzymając dziecko wyciągnięte w stronę ojca, Mara poczuła wzbierający w duszy gniew. Zdumiona rezerwą męża, wybuchnęła: - To znaczy, że nie jesteś z niej zadowolony, mój panie? - Och, bogowie! - jęknął Hokanu. Był na siebie zły za brak taktu, lecz nie potrafił ukryć rozczarowania. - Ona jest śliczna, Maro, ale wolałbym, żeby to był syn! Tak bardzo potrzebuję silnego dziedzica.
W oczach Mary błysnęła uraza, która po chwili zmieniła się w gniew. Cofnęła wyciągnięte ramiona i przycisnęła małą Kasumę do piersi. - Czy chcesz powiedzieć, że kobieta nie może dziedziczyć władzy nad wielkim domem i doprowadzić rodu przodków do rozkwitu? - zapytała zimno. - Czy uważasz, że mężczyzna przyniósłby domowi Acoma większą chwałę? Jak śmiesz, Hokanu! Jak śmiesz zakładać, że nasza córka mi nie dorówna! Nie jest kaleka ani głupia! Będzie miała naszą opiekę i radę! Będzie godnie reprezentować honor Shinzawaich i wcale nie musi być zadufanym w sobie chłopcem, by odnaleźć drogę do wielkości, która jest jej przeznaczeniem! Hokanu uniósł otwarte ramiona do góry, siadając ciężko na poduszce. Był zmęczony, zmieszany i serce mu się ściskało na myśl, że nie potrafił godnie sprostać tej sytuacji. Nade wszystko pragnął w swym dziecku tego, co utracił w osobach Ayakiego i Justina; chciał mieć towarzysza, któremu mógłby pokazać drogę wojownika, nauczyć go przenikliwości i wpoić zasady honoru władcy. Potrzebował więzi serca, utraconej wraz z bratem, który wyjechał do świata barbarzyńców, i męskiej miłości, jaką czuł dla swego ojca, który niedawno odszedł do pałacu Turakamu. Nie mógł przywrócić do życia tych więzi rodzinnych, ale pragnął przekazać je potomstwu, zostawić synowi jako swe dziedzictwo. - Nie rozumiesz - rzekł cicho. - Czego nie rozumiem! - odkrzyknęła Mara ze szlochem. - Oto jest twoja córka, z mojego ciała. Czego jeszcze pragniesz u swego dziedzica? - Dobrze - rzekł Hokanu. - Maro, proszę, zachowałem się bezmyślnie. Oczywiście, że mogę kochać Kasumę. Pod przykrywką gniewu usłyszał w głosie swej żony ból i wyciągnął ramiona, by ją pocieszyć. - Nie dotykaj mnie! - wybuchnęła Mara, odsuwając się. - Dotknij swojej córeczki! Przywitaj się z nią! Hokanu przymknął oczy. W duchu miał sobie za złe, że zwykła przenikliwość i takt opuściły go w tej krytycznej chwili. Lepiej by się stało, gdyby saganjan upadł na niego albo gdyby cesarskiemu hadonrze udało się zatrzymać go w drzwiach. Wyciągnął ręce, wyjął dziecko ze sztywnych ramion żony i przytulił do siebie. Na widok energicznych ruchów Kasumy poczuł ciepło w sercu. Małe różowe usteczka wydęły się i z pomarszczonej, czerwonej twarzy spojrzały na niego błyszczące, ciemne oczy. Dziewczynka była piękna, zachwycająca, i naprawdę była jego dziedziczką; ale mimo wszystko był rozczarowany, że nie urodziła się chłopcem.
Mara nie mogła mieć więcej dzieci. Hokanu rozważał inne możliwości. Mógł wziąć nałożnicę albo kurtyzanę, która urodziłaby mu syna dla rodu Shinzawai. Ale myśl o innej kobiecie w jego łożu wywoływała ostry sprzeciw. Nie, nie chciał mieć przy sobie żadnej innej kobiety. Większość panów z ochotą przystałaby na takie rozwiązanie, ale dla Hokanu ta myśl była odrażająca. Podniósł wzrok i zobaczył, że po twarzy Mary spływają łzy. - Moja żono - powiedział miękko - dałaś mi piękne dziecko. Nie miałem prawa zachować się tak niezręcznie i zepsuć chwili, która powinna być radosna. Mara stłumiła szloch. Po tygodniach spędzonych w cesarskim pałacu, gdzie uczestniczyła w radach i pełniła funkcję najbliższego doradcy Ichindara, zdawała sobie sprawę z istnienia stronnictw, które usiłowały podkopać autorytet złotego tronu. Czuła, że fale polityki wzbierają, by zniszczyć nowy porządek i przywrócić starsze, bardziej krwawe rządy seniora wojennego. Wiedziała, jak niewiele brakuje, by w Imperium wybuchła wojna domowa.
Teraz
bardziej
niż
kiedykolwiek
należało
zjednoczyć
się
przeciwko
tradycjonalistom. - Kasuma jest częścią nowego porządku - powiedziała. - Musi przejąć od nas pochodnię. Będzie miała Justina. Poprowadzi armię na pole walki, jeśli zajdzie taka potrzeba, a jeśli nie, będzie walczyć o zachowanie pokoju i lepszą przyszłość bez użycia siły. Hokanu dzielił z nią te marzenia. - Wiem o tym, kochanie. Masz rację. Nie potrafił jednak do końca otrząsnąć się z żalu i rozczarowania, że nie spełniły się jego marzenia o chłopcu, który dzieliłby z nim zamiłowanie do męskich sportów. Mara wyczuła jego brak przekonania i jej twarz znów się ściągnęła. Zabrała Kasumę z jego ramion, czule gładząc kocyk, w który dziecko było owinięte. Nie potrafiła wybaczyć Hokanu, iż nie mógł się pogodzić z myślą, że córka miałaby odziedziczyć po nim nazwisko i tytuł; nie wiedziała bowiem o tym, co powiedział mu kapłan Hantukamy. Hokanu zatrzymał tę informację dla siebie, choć był pewien, że gdyby wyjawił Marze powód swego rozczarowania, ona natychmiast zrozumiałaby jego uczucia. Zauważył, że po pobycie w pałacu cesarskim policzki miała zapadnięte, a twarz postarzałą od zmartwień. Uznał, że obcość między nimi z czasem rozwieje się sama; ale żal spowodowany świadomością, że jest bezpłodna, mógłby jej nie opuścić do końca życia. Nie chciał odbierać jej nadziei. Jego spojrzenie, utkwione w żonie i nowo narodzonej córce, złagodniało, lecz nadal kryła się w nim rezerwa.
- Jakoś sobie wszyscy poradzimy - mruknął wreszcie, nie uświadamiając sobie, że myśli na głos. Potem przypomniał sobie ostrzeżenie Wielkiego Fumity i dodał: - Dzięki bogom
jednak
za
to,
że
ród
Shinzawai
nie
ma
żadnych
zatargów
z rodziną Anasatich. To spowodowałoby komplikacje, na które nikt z nas nie może sobie w tej chwili pozwolić. Mara patrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy. Hokanu zauważył, że jej myśli przyćmiło jakieś nieprzyjemne wspomnienie. - Co się dzieje, kochanie? - zapytał. - Złe wiadomości - odpowiedziała ostro. - Arakasi zakończył misję przeciwko Obajanowi Hamoi i przyniósł to. Ruchem głowy wskazała leżący na bocznym stoliku rejestr Hamoi Tongu. Hokanu podszedł bliżej i spojrzał na pergamin zapisany czarnym atramentem. Słowa wyglądały na zaszyfrowane. W chwili, gdy otwierał usta, by zapytać, skąd pochodzi ten zwój i jakie jest jego znaczenie, zauważył lekką wypukłość znaku wodnego. Wzór przedstawiał kwiat hamoi, a zwój zapisany paskudnym atramentem mógł być tylko rejestrem kupionych morderstw. Świadomy utkwionego w nim przenikliwego spojrzenia żony, pan Shinzawai zapytał: - Co to jest? Mara wzięła głęboki oddech. - Ukochany, tak mi przykro. Twój ojciec miał wrogów, i to wielu. Przyczyną jego zgonu nie była starość, lecz nieznana trucizna przyniesiona na grocie strzałki, która trafiła go podczas snu. Śmierć twemu ojcu zadał zabójca z bractwa, a opłacił ją Jiro Anasati. Twarz Hokanu zesztywniała, a skóra na czaszce napięła się boleśnie. - Nie - wymamrotał z niedowierzaniem, ale wiedział, że Mara mówi prawdę. Teraz w nowym świetle spojrzał na ostrzeżenie Fumity. Jego prawdziwy ojciec, mag, dowiedział się skądś o interwencji Bractwa Hamoi w naturalny porządek rzeczy. Znów poczuł żal na myśl, że dni Kamatsu zostały skrócone, że ten mądry, przenikliwy starszy człowiek został okradziony ze swych ostatnich chwil na tym świecie. To była potworność! Obraza dla honoru! Pan Kanazawai został wysłany przedwcześnie do pałacu Czerwonego Boga. Jiro Anasati musi odpowiedzieć za tę obrazę bez względu na edykt Zgromadzenia. Honor rodziny i klanu domagał się jego śmierci dla wyrównania rachunku. - Gdzie jest Arakasi? - zapytał Hokanu ochryple. - Muszę z nim porozmawiać. Mara ze smutkiem potrząsnęła głową.
- Przyniósł mi ten zwój i klucz do szyfru, żebyśmy mogli poznać sekrety Hamoi Tongu. Potem poprosił o urlop. Ma do załatwienia osobistą sprawę honorową. - Mara nie wspomniała o pieniądzach, o które Arakasi ją poprosił, ani o tym, że w grę wchodziła młoda kobieta. - Zamach na Obajana był odważnym i ryzykownym czynem. Arakasi uczynił wszystko, żeby wyjść cało z tej misji. Spełniłam jego prośbę. - Zmarszczyła lekko czoło, przypominając sobie tę rozmowę. Wiedziała, że mistrz tajnych służb nigdy nie poprosiłby jej o urlop w tak krytycznej chwili, gdyby nie zmusiło go do tego rozdarcie wewnętrzne. - Wróci, gdy tylko będzie mógł dodała. Żadne z nich nie wiedziało lepiej od Arakasiego, jaki ładunek wybuchowy kryje się w zwojach rejestru. Była tam zapisana nie tylko śmierć Kamatsu; także i inne opłacone morderstwa, które jeszcze nie zostały wykonane, oraz kwoty dostarczone Obajanowi przez panów, którzy pragnęli ujrzeć śmierć swych rywali lub wrogów. Zabójstwo w jakiejkolwiek postaci było hańbą zarówno dla ofiary, jak i - gdyby prawda wyszła na jaw - dla rodziny, która za nie zapłaciła. Zwój zdobyty przez Arakasiego zawierał informacje,
które mogły pogrążyć
Imperium w
chaosie
walk
między
rozwścieczonymi rodami. Po ujawnieniu prawdy wielu panów wybuchnęłoby gniewem nie mniejszym niż Hokanu. Ale śmierć Kamatsu była potwornością, której nie można było puścić płazem. Głosem twardym jak barbarzyńskie żelazo Mara powiedziała: - Mężu, nie mamy wyboru. Musimy znaleźć sposób, by ominąć edykt Zgromadzenia i doprowadzić do upadku pana Anasatiego. - Także ze względu na Ayakiego - wtrącił Hokanu. - Nie - odrzekła Mara z lekkim żalem. - Śmierć Ayakiego została już pomszczona. Ze łzami w oczach opowiedziała mężowi o osobistej zemście Obajana za fałszerstwo Araksiego, przez które zginęło pięciu sług Minwanabich. - Bractwo poczuło urazę do domu Acoma - zakończyła. - Z własnej inicjatywy przekroczyło granice kontraktu zawartego z Tasaio Minwanabim. Obajan pragnął zniszczyć mój ród. - W ostatnich słowach zabrzmiała gorycz. - To mu się nie udało. Zginął z ręki Arakasiego. Hokanu wpatrywał się w nią nieruchomo. W obliczu czarnych myśli i krwawej polityki zupełnie zapomniała o swym macierzyństwie. Kasumie nie spodobał się ten brak uwagi; wykrzywiła twarz w początkach głośnego płaczu. - Moja żono - powiedział Hokanu, posmutniały, rozgniewany i rozczarowany niesprawiedliwościami życia - wracajmy do domu.
Całe jego serce wyrywało się do niej. Zwróciła na niego oczy, wilgotne od nie wylanych łez. - Tak - odrzekła. - Wracajmy do domu. Ale nie myślała o pięknej posiadłości nad jeziorem, lecz o szerokich pastwiskach, które otaczały ją od dzieciństwa. Naraz z całej duszy zapragnęła wrócić na ziemie przodków. Chciała znaleźć się w znajomych wnętrzach, przepełnionych wspomnieniami miłości ojca i spokojnych lat, zanim posmakowała gorzkiego chleba władzy. Może tam uda jej się złagodzić ból serca i lęki o przyszłość obydwu domów, Acomy i Shinzawai.
Rozdział piętnasty
Tajemnice Mara westchnęła. Spocona, wyczerpana i zniechęcona po podróży do rodowej posiadłości z ulgą schroniła się przed południowym słońcem w niemal zapomnianej przystani tunelu cho-ja. Od czasu małżeństwa z Hokanu porozumienie, jakie ich łączyło, zaspokoiło jej potrzebę pociechy duchowej. Wcześniej jednak, w pierwszych latach po objęciu przez nią stanowiska głowy rodu, panujący w podziemnych przejściach mrok o korzennym zapachu i pośpieszna krzątanina robotników uspokajały ją w chwilach, gdy zdawało się, że ze wszystkich stron otaczają ją niebezpieczeństwa nie do przezwyciężenia. Wówczas jednak zagrażały jej tylko ludzkie intrygi. Choć bywały nieprzyjemne i przygnębiające, jak na przykład jej pierwsze małżeństwo z synem Anasatich, w tamtych latach nie potrafiła sobie nawet wyobrazić prób, przed jakimi przyszło jej stawać teraz. Nie cierpiała już z powodu brutalności, lecz od ran duchowych, zadanych przez zdradę jedynego człowieka, który naprawdę ją rozumiał. I niezależnie od spisków, jakie Jiro Anasati mógł jeszcze uknuć w przyszłości, jej prawdziwymi wrogami byli magowie, którzy dla kaprysu mogli zmieść z powierzchni ziemi i wymazać z ludzkiej pamięci cały dom Acomów. Jiro zaś mógł intrygować bezkarnie, kryjąc się za ich edyktem. Na myśl o tym, że Kamatsu został zamordowany, Mara czuła dławiący ucisk w piersiach. Kodeks honorowy obowiązujący w Imperium i duma rodowa nie pozwalały jej mówić o swych lękach głośno; mogła tylko bezsilnie zgrzytać zębami. Znała to uczucie z wcześniejszych lat, gdy zewsząd otaczali ją wrogowie, nigdy jednak nie trwało to tak długo ani stawka nie była aż tak wysoka. Wszystko, co kochała, było zagrożone. Od czasu, gdy
straciła Ayakiego, lęk stał się jej codziennym towarzyszem. Zapomniała już, że można kłaść się spać bez obaw i śnić bez koszmarów. Okrył ją mrok podziemia. Zamknięta we własnym milczeniu, ale nie samotna, rozluźniła się, gdy lektyka zagłębiła się w znajomych tunelach. Tragarze wymijali poruszających się żywo cho-ja. Ze wszystkich stron otaczały ich wysokie tony rozkazów wydawanych wojownikom i postukiwanie chitynowych odnóży, którymi dowódcy patroli uderzali w tułów, pozdrawiając jej orszak. Mara z ulgą poddała się wrażeniu bezpieczeństwa, choć wiedziała, że jest to tylko chwilowa iluzja. Wydawało jej się, że wróciły dawne lata, gdy jej odpowiedzialność i cierpienie były znacznie mniejsze. W jej oczach zebrały się łzy. Przygryzła wargę, ale to nie pomogło. W korytarzu, słabo oświetlonym fioletowobłękitnym blaskiem kulistych lamp, nikt nie mógł zauważyć jej słabości. Przytłaczały ją troski, zgorzknienie, codzienny ból, bezradność i pragnienie, by naprawić krzywdy wyrządzone jej rodzinie przez Anasatiego. Nie potrafiła już zaprzeczać swym uczuciom. Śmierć dwojga dzieci, zerwanie porozumienia z mężem i bliskim powiernikiem, wszystko to było ponad jej siły. Lata, gdy czuła się pewna siebie i wydawało jej się, że może kontrolować każdą sytuację, były tylko pustym wspomnieniem. Sukcesy w uświęconej tradycją rozgrywce Rady okazały się fałszywe. Edykt Zgromadzenia w jednej chwili pozbawił ją możliwości pomszczenia ujmy na honorze. Polityka i intrygi wkraczały na nowe, nieznane ścieżki. Mara zawsze gotowa była zrywać z tradycją, ale teraz utraciła tę przewagę, gdyż każdy pan w Imperium usiłował wymyślić nowe sposoby, by pognębić rywali. Wszystkie stare zasady runęły. Nawet zniszczenie Bractwa Hamoi i wiedza o poczynaniach Jira nie przynosiły jej ulgi. Jedno zagrożenie dla Acomy zostało usunięte, ale Wielcy nie pozwalali jej pomścić plamy na honorze. Mara wróciła do posiadłości przodków barką. Podróż była bardzo wyczerpująca. Przez cały czas walczyła ze sobą, usiłując stłumić poczucie urazy i opanować chaos myśli. Prawdę mówiąc, nie miała pojęcia, gdzie powinna szukać rozwiązań dla otaczających ją dylematów. Zamknęła oczy, kołysana miarowym krokiem tragarzy. Lektyka podążała przez przepastne, kręte tunele. Powietrze było tu cieplejsze, przesycone obcymi zapachami. Wzdłuż korytarza w równych odstępach ustawione były kuliste lampy. Gwar robotników stopniowo cichł i nad szczękaniem chitynowych szczypców brał górę odgłos ludzkich kroków. Orszak zbliżał się do pieczary królowej. Nie była to jednak droga, którą pamiętała z dawnych lat. Od
czasu jej ostatniej wizyty w kopcu ściany i łuki, ongiś chropowate, zostały wygładzone, niektóre pokryto rzeźbami albo powieszono na nich bogato farbowane gobeliny. Choć układ frędzli i kolorów w ludzkich oczach sprawiał dziwne wrażenie, wszędzie widać było bogactwo. Te zmiany dziwnie kłóciły się ze wspomnieniami Mary. Gdyby nie to, że w jej włosach zaczynały już się pojawiać srebrne nitki, wydawałoby się jej, że wróciła do lat dziewczęcych. Dom, gdzie bawiła się jako dziecko, gdzie po raz pierwszy wyszła za mąż i urodziła dziecko, gdzie poznała smak władzy, na początku wydawał się taki sam - dopóki nie przypomniała sobie z nagłą pustką w sercu, że tam, gdzie kiedyś jej synek biegał po korytarzach, teraz panuje cisza. Poczuła przejmującą samotność. Ayaki nie był jedyną kochaną osobą, którą straciła. Znajome otoczenie oprócz pociechy przyniosło jej ból. Bogowie, jakże pragnęła zobaczyć się z Nacoyą, której rozsądne rady wielokrotnie pozwoliły jej uniknąć katastrofy. Kolejna łza spłynęła z oczu Mary na myśl o rudowłosym barbarzyńcy, Kevinie z Zun, który właśnie tutaj, w ogrodach kekali pokazał jej, czym jest miłość. Choć Kevin często doprowadzał ją do furii samowolą i brakiem dobrych manier, a marudzenie Nacoi często ją irytowało, tęskniła za nimi. Porozumienie, jakie łączyło ją z Hokanu, które z czasem zastąpiło te utracone więzi, aż do tej chwili wydawało jej się niewzruszonym bastionem. Jednak od czasu, gdy urodziła córkę, zaległ między nimi cień. Na wspomnienie tamtego dnia Mara wciąż czuła gniew. Otarła policzki rękawami szaty. Wiedziała, że łzy zostawią plamy na delikatnym jedwabiu, ale nic ją to nie obchodziło. Trzeba było niemal wygaśnięcia jej rodu, by Hokanu zrozumiał konieczność mianowania Justina jej dziedzicem. Ale nawet utrata pierworodnego syna nie sprawiła jej takiego bólu, jak obecne zachowanie męża. Niezrozumiały opór Hokanu przed uznaniem Kasumy za pierworodną dziedziczkę Shinzawai zbudował między nimi kolejny mur. Zdawało się, że zadowoliłby go syn i tylko syn. Jakby nie mogła jeszcze urodzić mu syna. Poza tym jako głowa rodu miał prawo sypiać z mnóstwem konkubin, które dałyby mu dzieci. Ale jego zachowanie dowodziło, że to, co mógł przyjąć u żony, było niewyobrażalne u córki. Uważał, że kobieta nie potrafi rządzić wielkim domem. Podobnie jak bywało kiedyś, gdy rozpacz odbierała jej chęć do życia, Mara weszła do tunelów cho-ja, szukając nowej perspektywy, innego punktu widzenia, z którego mogłyby wyniknąć nowe pomysły. Ktoś dotknął jej ramienia, wyrywając z rozmyślań; ze wzrokiem utkwionym przed siebie, Lujan skinął głową. Orszak zbliżał się do komnaty królowej.
Tragarze nieśli lektykę między rzędami wartowników, przycupniętych tak nieruchomo, że wyglądali jak czarne posągi. Mara opanowała się. Na progu ogromnej pieczary zanuciła w myślach starą pieśń medytacyjną, by otrząsnąć się z piekącej goryczy. Gdy tragarze postawili lektykę przed wielkim podwyższeniem, odzyskała już godną postawę. W komnacie dominowała królowa cho-ja. Jej olbrzymi tułów opierał się na masywnym piedestale usypanym z ziemi. Mara przypomniała sobie, jak malutka była królowa przy ich pierwszym spotkaniu, daleko stąd, w kopcu, gdzie wylęgła się nowa władczyni. Delikatna istota dojrzała i osiągnęła właściwe rozmiary podczas pierwszego roku pobytu w posiadłości Acomów. Teraz była wielokrotnie większa od innych cho-ja, które się nią zajmowały, i nawet najwyżsi wojownicy wyglądali przy niej jak karły. Jedynie głowa i górna część tułowia zachowały pierwotne rozmiary. Dokoła jej ogromnego ciała krzątali się robotnicy, utrzymując je w czystości i spełniając wszystkie życzenia, ona zaś znosiła jaja, z których rodziły się różne rodzaje cho-ja: wojownicy, robotnicy wyspecjalizowani w dowolnym z wielu rzemiosł, a w razie, gdyby kopiec rozwinął się tak bardzo, że zrobiłoby się w nim za ciasno, z jaja mogła się wykluć nowa królowa. Mara schyliła głowę w ukłonie należnym równemu. - Witaj, pani Acomo, Sługo Imperium - rzekła królowa wysokim głosem, który dźwięczał wyraźnie nad popiskiwaniem robotników w galerii. - Przyjmij najwyższe wyrazy szacunku dla swego kopca, królowo - odrzekła Mara. Lujan podał jej ramię i podprowadził do czekających na nią poduszek. Szybkość, z jaką porozumiewały się cho-ja, nadal była zagadką dla Mary; królowa zawsze była uprzedzona o jej przybyciu i o ile dało się określić, te wizyty zdawały się sprawiać jej przyjemność. Mara porzuciła już starania, by zrozumieć cho-ja w ludzkich kategoriach; związek z barbarzyńcą z innego świata nauczył ją, że przyrównywanie wszystkiego do tsurańskich zwyczajów ogranicza. Lujan zajął się rozmieszczeniem jej gwardii honorowej, słudzy zaś rozłożyli słodycze i herbatę z Midkemii, które Mara przyniosła ze sobą jako poczęstunek. Wbrew ponurym przewidywaniom, jakie Jican snuł po otruciu Mary przez fałszywego kupca z Midkemii, jego pani polubiła gorzki napój. Nie miała zwyczaju tracić dobrych okazji, przezwyciężyła więc osobiste nieszczęście i opanowała rynek herbaty, kawy i czekolady. Gdy ceremonialne uprzejmości przy próbowaniu napoju i negocjacje handlowe z faktorami cho-ja dobiegły końca, królowa przechyliła głowę w sposób, który sprawiał wrażenie pytającego.
- Co cię do nas sprowadza, pani Maro? Przysmaki, które przyniosłaś jako próbki, równie dobrze mógł przynieść posłaniec. Mara zawahała się przed odpowiedzią, co było na tyle niezwykłe, że Lujan złamał zasady poprawnego zachowania wojownika i zerknął na nią z ukosa, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Mara uświadomiła sobie, że jej milczenie może być niewłaściwie zrozumiane, zdecydowała się więc na szczerość, choć ryzykowała, że jej słowa zabrzmią głupio. - Moja wizyta nie ma wyraźnego celu, oprócz tego, że potrzebuję twojej mądrości. Królowa milczała. Dokoła niej słudzy krzątali się niestrudzenie. Wartownicy nadal siedzieli nieruchomo, lecz Mara wiedziała, jak szybko potrafią się poruszać w razie potrzeby. Obawiając się, by nie naruszyć jakiegoś punktu etykiety, powstrzymała impuls, by przeprosić królową. Wiedziała, że jeśli czymś ją urazi i okaże swą słabość przed wojownikami cho-ja, to może nigdy nie wyjść z tych tuneli żywa. Królowa chyba wyczuła skrępowanie gościa, gdyż odrzekła: - Wiele ludzkich pojęć brzmi dla nas obco, pani Maro. Również to, co nazywasz „mądrością”. Twoja intonacja wskazuje na idee, jakie poprzednie pokolenia przekazują następcom. Wybacz, nie chciałabym dawać do zrozumienia, że nasz gatunek w jakiś sposób stoi wyżej od waszego, ale nasza świadomość nie jest rozdzielona. Umysł kopca, wspólny dla nas wszystkich, w waszym rozumieniu ma tysiące lat. Dla nas wasza perspektywa jest przelotna, zamknięta w jednym ludzkim życiu. Na tyle, na ile my, cho-ja, możemy dzielić się czymś, co przekracza nasze zrozumienie, postaramy się udzielić ci pomocy. Królowa złożyła szczątkową pierwszą parę na znak cierpliwego wyczekiwania. Mara wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w fusy po wypitej herbacie. Wiedziała, że indywidualne umysły cho-ja nigdy nie są oddzielone od zbiorowego umysłu kopca; dla nich osobista odrębność nie miała żadnego znaczenia i tylko stulecia wzajemnych związków pozwoliły owadokształtnym przyswoić fakt, że ludzie są pojedynczymi osobami. Pojęcie ludzkiej głupoty albo postępowanie wbrew najlepszym interesom swoim czy swojej rodziny dla cho-ja wydawało się szaleństwem niezwykłej miary. A bez głupoty, pomyślała Mara sucho, nie byłoby ludzkiego uczenia się; abstrakcyjne słowo „mądrość” było zbyt ulotne, by mógł je pojąć umysł kopca. Zmarszczyła czoło i spróbowała jeszcze raz. - W moim krótkim doświadczeniu rady twoje i innych ludzi przekonały mnie, że żyję w małym świecie. Aż do niedawna wydawało mi się, że kontroluję ten świat. - Nie musiała opowiadać o losie Ayakiego ani o żadnych innych wydarzeniach. Nowiny o interwencji
Zgromadzenia w spór między nią a rodem Anasatich dotarły nawet do najbardziej odległych zakątków Imperium. Cho-ja być może nie rozumiały wszystkich subtelności ludzkich spraw, ale znakomicie pamiętały fakty. Może zbiorowy umysł kopca wyczuł, że u podłoża pytań Mary leży wyrok Zgromadzenia; w każdym razie w atmosferze pojawiło się wyraźne napięcie. Królowa siedziała jak zwykle, masywna i nieruchoma, ale krzątający się wokół niej słudzy przerwali swe zajęcia i zamarli na miejscach. Ogromna sala zastygła w milczeniu, choć nikt nie wydał żadnego rozkazu. Mara jeszcze nigdy nie zetknęła się z taką sytuacją. Jej skrępowanie przeszło w strach. Już przed wielu laty dowiedziała się od królowej, że sojusze cho-ja są sprzedawane jako usługi. Mara hojnie opłaciła lojalność kopców znajdujących się na terenie obu swych posiadłości. Zadrżała na myśl, że wpływy Wielkich mogą sięgać aż tutaj i że ta rozmowa może stać się przyczyną ich nowej interwencji. Trzęsienie ziemi wywołane za pomocą magii, nawet wielokrotnie słabsze od tego, które wstrząsnęło Świętym Miastem, gdy Milamber rozpętał swe moce, mogłoby doszczętnie zrujnować tunele. Po korytarzach i łukach pozostałyby tylko gruzy przysypane tonami czarnej ziemi... Mara wsunęła drżące dłonie w rękawy. Nie wolno jej się zastanawiać! Musi po prostu działać. Prawdę mówiąc, królowa jeszcze ani jednym słowem nie dała jej do zrozumienia, po której stronie leży lojalność choja. Mara mogła tylko czekać na odpowiedź. Cisza stała się niezwykle intensywna. Po jakimś czasie wyczulone zmysły Mary pochwyciły
słabe,
wysokie
brzęczenie,
przypominające
bicie
owadzich
skrzydeł.
Zastanawiała się, czy ten dźwięk może oznaczać jakiegoś rodzaju komunikację na odległość, po czym uznała, że musi tak być, królowa bowiem wyraźnie podjęła jakąś decyzję i rzekła: - Pani Maro, uczyniłaś spostrzeżenie, które, jak mi się wydaje, twój gatunek uznałby za mądre. Zauważyłaś, że żyjesz w małym świecie. Byłoby dla ciebie korzystne, gdybyś spróbowała rozszerzyć granice tego świata i poszukać innych, które istnieją równolegle z twoim. Mara przygryzła wargę, zastanawiając się szybko. Za sztywną, ostrożną etykietą królowej cho-ja wyczuła wyraźny opór. Dostrzegła tu jakąś ukrytą możliwość i spróbowała uzyskać dodatkowe informacje. - Jakim światom powinnam się przyjrzeć bliżej? - Po pierwsze, świat Kelewanu - odrzekła królowa. - Często nas odwiedzałaś, a żaden z waszych szlachetnie urodzonych panów nigdy tego nie robił. Nawet u zarania Imperium,
gdy nasze dwa gatunki podpisały traktat, który nadal obowiązuje, żaden władca Tsuranuan nie odwiedzał cho-ja. Mara uniosła brwi. Żadne znane jej zwoje historyczne nie wspominały o formalnym traktacie między cho-ja i ludźmi. Zawsze przypuszczała, że stosunki między tymi dwoma gatunkami ustalone zostały przez tradycję, podobnie jak wiele innych spraw. A jednak Imperium miało historię sięgającą wiele wieków wstecz; a ludzka pamięć była krótka, o czym taktownie przypomniała jej królowa. - Nigdy nie słyszałam o takim traktacie. Czy możesz mi powiedzieć o nim coś więcej? Masywne, nieruchome ciało królowej przypominało czarno lakierowany pomnik. - To jest zakazane. Mara ze zdumienia zapomniała o niezwykłym napięciu panującym w pieczarze. - Zakazane? Przez kogo? - wybuchnęła głośno. - To jest zakazane. Ostre brzmienie głosu królowej przypomniało Marze o ostrożności. Zastanowiła się szybko. Jeśli nawet zachowała się niegrzecznie, w każdym razie nie wyproszono jej jeszcze z królewskiej komnaty. Choć dłoń Lujana zacisnęła się mocno na rękojeści włóczni, wartownicy królowej nie uczynili żadnego ruchu. Wiedziona ciekawością Mara uznała, że warto podjąć ryzyko, gdyż źródłem oporu królowej mogą być jakieś zewnętrzne ograniczenia. Cho-ja nie wyznawały żadnej religii i nie wiązała ich wiara w bogów ani w siły nadprzyrodzone. Jeśli ten zakaz nie pochodził z niebios, co pozostawało? Tradycja? Mara odrzuciła tę myśl; według ludzkiej miary cho-ja były przekupne. Ich stałość wynikała raczej z wewnętrznej ugody kopca, nie ze zwyczaju. Przysięga dochowania tajemnicy wydawała się mało prawdopodobna, jako że zbiorowa świadomość wykluczała ten koncept; sekrety były możliwe jedynie między pojedynczymi istotami. Ostrożnie szukając drogi, Mara odważyła się zapytać: - A jak było z cho-ja, królowo? Jaka jest historia waszego gatunku? Przednie odnóża królowej szczęknęły o siebie. Jej głos brzmiał niemal przyjaźnie, ale słudzy wciąż stali czujni i nieruchomi. - Jak wszyscy, wywodzimy się z Początku. Od tamtej pory wzrastaliśmy i zdobywaliśmy wiedzę. Wiele wieków temu nasze życie było proste. Byliśmy jednymi z wielu rozumnych, którzy szukali swego miejsca na wielkim świecie i musieli o nie walczyć, gdy po raz pierwszy pojawił się człowiek... - Przy Złotym Moście? - przerwała jej Mara, próbując powiązać to, co słyszała, z posiadanymi wiadomościami o historii własnej rasy.
- Tak mówi nasza historia - przytaknęła królowa. - Oczy cho-ja nie widziały przybycia człowieka, ale jednego dnia nie było żadnych ludzi, a następnego cały naród uciekinierów rozbił obóz na wybrzeżu w pobliżu miejsca, które nazywacie Miastem Równin. Mara z trudem skrywała podniecenie. - Znasz opowieści z czasów przed Złotym Mostem? - zapytała. - Opowieści? - Królowa poruszyła odnóżem jakby ze wzgardą. - Odpowiednik tego słowa w naszym języku oznacza przesadę albo fantazje oparte na niedokładnych wspomnieniach. Wybacz, nie chciałabym cię urazić, ale nasz gatunek nie musi ubarwiać wspomnień dla potomności. My po prostu pamiętamy. Mara poczuła, że jej serce zaczyna bić szybciej. - Czy chcesz mi powiedzieć, że te wspomnienia zawarte są w umyśle kopca? zapytała ostrożnie, wyczuwając, że natrafiła na coś niesłychanie istotnego. - Czy naprawdę potrafisz sobie to przypomnieć, tak jakbyś widziała to oczami swych przodków? - Jesteśmy jednym ludem i jednym umysłem. - Choć królowa nie zrobiła żadnego widocznego gestu, w jednej chwili cała służba znów powróciła do swych obowiązków. - To, czego doświadcza jeden z nas, jest dzielone przez wszystkich, chyba że jakiś cho-ja umiera w odosobnieniu, daleko od innych. Mara poczuła ulgę, widząc, że udało jej się trafić na mniej drażliwy temat, i zastanowiła się nad znaczeniem tego, co usłyszała. Od dawna wiedziała, że wiadomości między kopcami przesyłane są z niewiarygodną szybkością, ale nawet w najśmielszych fantazjach nie przychodziło jej do głowy, że ta komunikacja może być równoczesna. Usiłowała objąć ogrom świadomości, w której zawarta była cała przeszłość gatunku. - Czy potrafisz... przemówić głosem kogoś, kto tam był? Rozbawiona królowa znów szczęknęła odnóżami. - My tam byliśmy, Maro. Wy, ludzie, powiedzielibyście zapewne, że ja sama tam byłam... oczywiście nie w tym ciele ani nie z tym umysłem, ale... byliśmy tam. Wiem o wszystkim, co widzieli moi przodkowie, tak jak oni wiedzieli. Mara gestem wskazała słudze, by napełnił jej filiżankę, zapominając, że woda już wystygła. Widząc to, Lujan powstrzymał uśmiech. Nie miał subtelnego umysłu swej pani, ale wielokrotnie już widział, jak jej niejasne wrażenia obracały się w przewagi na scenie politycznej, i nie traktował jej fantazji jak kaprysów. Nie był głupi i rozumiał, jakie znaczenie mają słowa królowej. Co widział jeden cho-ja, widzieli wszyscy w ciągu stuleci. Zaintrygowany przyglądał się, jak Mara jeszcze raz próbuje sprowadzić rozmowę na drażliwy teren.
- A co się działo z cho-ja po przybyciu ludzi? Słudzy nie odrywali się od swych czynności, królowa zaś odrzekła: - Byliśmy pierwsi między wieloma rodzajami istot, choć było nas mniej niż teraz. Musieliśmy rywalizować z innymi gatunkami, Thun, Nummongnum, Cha-desh, Sunn. - Ze wszystkich tych nazw Mara słyszała jedynie o Thun. Pohamowała pragnienie, by zboczyć z tematu, pytając o szczegóły. Jeśli przeżyje i znajdzie sposób, by ochronić się przed magami, będzie miała wiele lat i mnóstwo wolnego czasu na zajęcie się tym fascynującym tematem. Fakty, które królowa ujawniła, były bardzo ogólne. Może wyczuła pragnienia swego gościa, a może inne, bardziej subtelne powody powstrzymywały ją przed wdawaniem się w szczegóły. - Nasi wojownicy wychowywani są po to, by strzec gniazd - ciągnęła. - Jeden cho-ja nigdy nie wystąpi przeciwko drugiemu, chyba że nadejdzie wielki głód. Wówczas kopce mogą ze sobą walczyć, by przetrwał tylko najsilniejszy. Walka o przetrwanie odbywa się bez nienawiści; zabijanie nie leży w naszej naturze. Ale uczestniczyliśmy w wojnach przeciwko innym gatunkom, które inaczej rozumiały swoje miejsce w świecie. Wiele gniazd zginęło niepotrzebnie, gdy pojawiły się między nami istoty, które nie dorosły do przestrzegania rozumnych praw i zabijały nie tylko dla zdobycia pożywienia i bezpieczeństwa. Te istoty wypowiadały wojny z samej chęci zabijania. Uważaliśmy tak wtedy i uważamy teraz. Zdobywają ziemie, których nie potrzebują; wdają się w walki, by zdobyć coś, czego my nie rozumiemy, a co oni nazywają honorem. Krew odpłynęła z twarzy Mary. - Tsurańczycy. - Ludzie - poprawiła królowa ze smutkiem. - Ty wydajesz nam się inna, Maro, ale umysł kopca dobrze wie, że żadna inna rasa na tym świecie, który wy nazywacie Kelwanem, nie może się równać z ludźmi pod względem zła. Gdyż ludzie potrafią walczyć bez powodu. W miarę, jak wasze Imperium wzrastało, my, cho-ja, staraliśmy się rozstrzygać wszelkie sprawy sporne między nami, ale ludzie nie dawali nam spokoju. Pojawiali się wciąż na nowo, chcąc tego i tamtego, domagając się takiego czy innego prawa. Wiele razy uznawaliśmy, że wszystko już zostało rozstrzygnięte i wycofywaliśmy się z walki, po czym znów nas atakowano dla powodów, w których nie było żadnej logiki. W końcu musieliśmy się ugiąć. Mara postukała palcami w brzeg filiżanki, patrząc na drobne zmarszczki rozbiegające się po powierzchni zimnego płynu. - Zostaliście zmuszeni do traktatu? Słudzy królowej znów zastygli w absolutnym bezruchu, jej głos zaś stał się lodowaty.
- To jest zakazane. Oczy Mary rozszerzyły się. - Nie wolno ci o tym z nami rozmawiać? - To jest zakazane. Teraz już Mara była pewna, że nie dopuściła się żadnej osobistej obrazy. Królową wiązał jakiś układ, którego cho-ja nie chciały lub nie mogły złamać. Mara wybiegła myślami do przodu. - Kto ma władzę, by wam zakazać mówienia o tym? Zgromadzenie? Cesarz? - To jest zakazane. Mara omal nie zgniotła delikatnej porcelanowej filiżanki. W ostatniej chwili rozprostowała pięść. - Wybacz mi moją ciekawość. Poszukam odpowiedzi gdzie indziej. Drżąc z podniecenia i zdenerwowania, spróbowała od innej strony. - Jakie inne światy powinnam poznać? Napięcie w sali nie zelżało. Królowa przez chwilę zachowywała milczenie. Mara wstrzymała oddech i po minucie tunele znów wypełniły się ledwo słyszalnym brzęczeniem. W końcu władczyni cho-ja szczęknęła odnóżami i powiedziała: - Nie naruszając umowy, mogę ci powiedzieć tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, są tacy, którzy przeciwstawiają ci się dla własnych celów i przed którymi musisz znaleźć ochronę. Słuchaj uważnie: my wiemy, że nadejdzie dzień, gdy będziesz musiała bronić Acomy przeciw siłom uważanym za niezwyciężone. Mara powoli wypuściła oddech i odstawiła filiżankę, obawiając się, że za chwilę wypuści ją z rozdygotanych palców. Jedynymi siłami uważanymi przez Tsurańczyków za niezwyciężone byli bogowie oraz Zgromadzenie Magów. Ale cho-ja nie wyznawały żadnej religii, toteż słowa królowej brzmiały jednoznacznie. Acoma będzie musiała stawić czoło Wielkim! Mara usiłowała pohamować emocje, zaś Królowa mówiła dalej: - Być może, pani, zadajesz sobie pytanie: jeśli istnieją jakieś inne światy, to gdzie one są? Rozsądek Mary usiłował przezwyciężyć lęk przed nieznanymi niebezpieczeństwami, które jawiły się przed nią niczym niezmierzona otchłań. - Czy masz na myśli Midkemię za Pęknięciem? - Możesz tam dotrzeć przez bramę wzniesioną przez Wielkich, ale jakie jest miejsce Midkemii w kosmosie?
Mara wyprostowała się ze zdumieniem. Nie zrozumiała ostatniego słowa. W języku Tsurańczyków oznaczało ono jedynie „sklepienie nieba” albo „pole gwiazd”. Czy królowa cho-ja chciała powiedzieć, że Midkemia leży w niebie, gdzie mieszkają bogowie? Ta myśl była niedorzeczna, wręcz śmieszna, Mara jednak nauczyła się już, że nie należy kpić z odmiennych wierzeń. Przekonała ją o tym wojna na pustyni Tsubar oraz liczne irytujące sprzeczki z Kevinem. Taktownie nie wyraziła wątpliwości na głos, ale spostrzegawcze cho-ja zauważyły jej zdziwienie. - Czy byłabyś mniej zdumiona, gdybym powiedziała, że istnieje mnóstwo światów, a wiele z nich znajduje się na tyle blisko, że możesz tam dotrzeć za życia? - zapytała królowa. Jej słudzy znów ocknęli się z bezruchu i zaczęli się krzątać wokół osłoniętej alkowy, w której mieściły się wylęgarnie jaj. Wytrącona z równowagi pani Acoma usiłowała odnaleźć jakiś sens w słowach królowej. Ta zagadka nie wynikała z obcego sposobu myślenia; królowa naprowadzała ją na rozwiązanie niemal jak w katago, zgadywance, w którą bawiły się tsurańskie dzieci, a w której dwóch rywali za pomocą sugestii i wskazówek miało odgadnąć nazwę rzeczy, zwierzęcia czy rośliny wymyślonej przez drużynę przeciwną. Mara widziała, że aluzje królowej mają jej przekazać informacje, których cho-ja nie mogły wypowiedzieć wprost. Zastanowiła się głęboko i rzekła: - Mogłabym dotrzeć do wielu miejsc poza granicami tego Imperium, zanim nadejdzie mój czas, by umrzeć. - Tak. - Szczęki królowej poruszyły się, naśladując ludzki uśmiech. - Z pewnością to prawda. Zachęta, jeśli nie bezpośrednie potwierdzenie; podniecenie Mary wzrosło. - Kraj Thuril! Królowa starała się zachować obojętność. - Są jeszcze inne kraje. Zastanów się, z kim graniczy twoje Imperium. Teraz już Mara zyskała pewność, że informacja, której potrzebuje, objęta jest nakazem milczenia. Gorliwie pochyliła się. - Dalej... - Oczywiście! Jakże naiwna musiała się wydawać! Podobnie jak większość Tsurańczyków uważała, że wszystkie narody podlegają władzy Imperium, oprócz utraconych pustynnych terenów na południu i kraju Thuril na wschodzie. - Czy jest jakiś naród, który żyje na wschód od Konfederacji Thuril? - zapytała cicho. - Nazywają się Chadana - odrzekła natychmiast królowa. - Ludzie? - szepnęła Mara, z trudem hamując podniecenie.
- Podobni są do ciebie i do mieszkańców Thuril, pani. Mara zerknęła na Lujana, który zdawał się równie zdumiony, co ona sama. Jakże prowincjonalni byli mieszkańcy Imperium, uważający siebie i swój kraj za pępek świata. Tsurańczykom łatwiej było zaakceptować ludzi żyjących w świecie barbarzyńców za Pęknięciem niż na innych kontynentach Kelewanu. - A co znajduje się za ziemiami Chadany? - Ogromna przestrzeń wody - odrzekła królowa. - Ta woda jest słona jak Morze Krwi i żyją w niej egu. Mara nigdy nie widziała egu, olbrzymich węży zamieszkujących głębiny morskie, ale pływała po morzu i słyszała opowieści marynarzy, którzy za pomocą płonących włóczni musieli odpierać ataki tych stworzeń. - Czy za tymi oceanami istnieją jakieś lądy? - Wiele narodów, pani - przyznała królowa. - Równie wiele, jak na ziemiach za morzem, w stronę zachodu. Tak zdumiony, że zapomniał o protokole, Lujan ośmielił się zapytać: - Dlaczego nic o nich nie wiemy? Mara szybko skinęła głową, przyzwalając na tę impertynencję. - Dlaczego? - powtórzyła. - To jest zakazane. Mara poczuła zamęt w głowie. Co było zakazane? Nie wiedza o tym, że poza granicami Tsuranuanni istnieją inne narody, gdyż w takim wypadku królowa nie udzieliłaby jej nawet tych skąpych informacji. Czyżby ci cudzoziemcy zza mórz posiadali wiedzę, którą magowie uważali za groźną? Przeszył ją dreszcz. Takie myśli były zbyt niebezpieczne, by je wyrazić na głos, nawet tutaj. Przez chwilę pani Acoma i ogromna królowa cho-ja wpatrywały się w siebie w napięciu. Tak wiele dałoby się zrozumieć, gdyby obydwa gatunki mogły rozmawiać otwarcie! Mimo wszystko implikacje tego, co zostało powiedziane, rozbudziły dręczącą ciekawość Mary. Poczuła, że wstępuje w nią nowa nadzieja. Mimo że niebezpieczeństwo
jeszcze
nie
minęło,
władza
Zgromadzenia
mogła
się
okazać
niezwyciężona, a jej nazwisko rodowe zginąć na wieki, teraz uświadamiała sobie istnienie większego świata poza Imperium. Mogła przekroczyć jego granice, szukając nowej wiedzy, i być może znaleźć rozwiązanie swych problemów. Nagle zdała sobie sprawę, ile godzin już minęło od chwili, gdy zeszła podziemia i zapragnęła wydostać się z kopca. Zanim opuści Imperium i wyruszy na wędrówkę, musi się przygotować i starannie obmyślić plan. Wrogowie, a szczególnie Jiro, nie mogą się dowiedzieć ojej wyjeździe. Zaczęła zastanawiać
się nad praktyczną stroną tego przedsięwzięcia i przyszło jej do głowy, że na miejscu także są obszary, które należałoby zbadać gruntowniej. Na przykład świątynie, w których nauczano nowicjuszy potężnych tajemnic; a także nie należący do Zgromadzenia magowie o niższych stopniach wtajemniczenia oraz szarlatani, którzy nie zasłużyli na zaszczyt studiów w Mieście Magów. Drżąc z niecierpliwości, by jak najszybciej zakończyć audiencję u królowej cho-ja i rozpocząć przygotowania do podróży, powiedziała: - Królowo, przyprowadziła mnie do ciebie chyba sama bogini losu. Dałaś mi nowy impuls do poszukiwań. Królowa pomachała przednią kończyną. - Miło mi to słyszeć. Ale wciąż dziwi nas, że odbyłaś tak daleką podróż rzeką, choć miałaś nas pod ręką. Mara uniosła brwi. - A więc zbiorowy umysł działa także między kopcami? I mogę się do ciebie zwrócić, rozmawiając z królową gniazda w posiadłości, w której teraz mieszkam? - Kiedy tylko zechcesz. - A jeśli opuszczę Imperium, czy będę mogła radzić się ciebie, jeśli znajdę kopiec cho-ja w jakimś dalekim kraju? - pytała dalej, przepełniona nadzieją, że znalazła sposób na przesyłanie wiadomości ze wszystkich miejsc, do jakich może ją zaprowadzić podróż. - To jest zakazane. Mara znów poczuła, że znajduje się o krok od jakiegoś ważnego odkrycia. - Jeszcze jedno pytanie, o ile możesz na nie odpowiedzieć. Dlaczego zgadzasz się rozmawiać ze mną i z innymi ludźmi, skoro podbiliśmy wasz naród? Królowa zawahała się. Mara wstrzymała oddech, obawiając się, że przekroczyła granice ostrożności. Po chwili jednak zauważyła, że słudzy nie przerwali pracy. Władczyni cho-ja nie była rozgniewana, po prostu zastanawiała się nad doborem słów. Mara przez chwilę spodziewała się usłyszeć, że odpowiedź na to pytanie także jest zakazana. Ale królowa odchyliła głowę do tyłu i powiedziała surowo: - Nie jesteśmy podbitą rasą, pani. - Traktat? - Mara westchnęła z desperacją, nadal nic nie rozumiejąc. Królowa najwyraźniej usiłowała jej coś wyjaśnić. - Nawet zwyciężeni mogą stawiać warunki. Słudzy Acomy zaczęli pakować przybory do parzenia herbaty. Mara podniosła się z poduszek.
- Dlaczego mówisz mi o tym wszystkim, królowo? Czarne, wieloboczne oczy utkwione w twarzy Mary były równie nieprzeniknione jak ukryty za nimi umysł. Potem władczyni cho-ja odrzekła ze smutkiem: - Przypominam sobie, że jako młoda królowa, zanim jeszcze stopiłam się z umysłem kopca, spotkałam ludzką dziewczynę, która powiedziała mi, że jestem piękna. Ty jedna z całego twojego gatunku przyszłaś do nas po to, żeby stworzyć harmonię. Umiesz się targować nie gorzej od innych, ale jesteś bardziej... wy, ludzie, powiedzielibyście chyba: przyjacielem. Jeśli jarzmo, które przygniata nas w tym kraju, ma zostać kiedykolwiek zdjęte... będziemy do tego potrzebowali przyjaciół o śmiałych umysłach, takich jak twój. A więc tajemniczy traktat nie był dobrowolną umową, lecz wymuszonym narzuceniem warunków! Mara wstrzymała oddech i nie ośmieliła się pytać dalej. Królowa wskazała gestem Lujanowi, by wyprowadził ją z komnaty. Rozmowa została zakończona. Niepewna, jak według protokołu powinno wyglądać oficjalne potwierdzenie zawarcia przyjaźni między gatunkami, Mara wykonała ukłon, który oznaczał sojusz między domami i dodała kilka słów od siebie. - Zawsze uważałam cię za przyjaciela. Przyznaję twoim poddanym takie same przywileje, jakie posiadają wszystkie rody należące do mojego klanu. Królowa cho-ja skinęła głową i pełnym wdzięku gestem pozwoliła orszakowi opuścić komnatę. Lujan odprowadził swą panią do lektyki. W jej oczach, które od chwili powrotu do domu dzieciństwa były nieruchome i pozbawione blasku, teraz lśniło nowe światło. Energicznym gestem nakazała tragarzom ująć uchwyty lektyki i ruszyć. Lujan nałożył hełm z pióropuszem i wymaszerował z komnaty z szerokim uśmiechem na twarzy. Towarzyszył Marze już od wielu lat jako dowódca jej armii. Z chęcią oddałby dla niej życie, nie tylko ze względu na honor i obowiązek należny każdej władczyni, ale także dlatego, że kochał ją i szanował. Pomimo poważnej groźby, jaką stanowił dla niej edykt Zgromadzenia Magów, Mara nie załamała się i znowu okazała hart ducha, którym od pierwszej chwili zjednała sobie jego serce. Weszła do tych tuneli jako zmęczona kobieta w średnim wieku, a wyłoniła się z nich jako energiczna, pewna siebie władczyni. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu Mara pokonała ograniczenia swej sytuacji; tam, gdzie nie było żadnej nadziei, znalazła wyraźny cel i sposób na wyjście z trudności, które według tradycji uchodziły za nie zwyciężone. Wielu panów tsurańskich wolałoby się rzucić na miecz, niż żyć z taką skazą na honorze, jak ta, do przełknięcia której zmusili Marę magowie. Jej wróg, Tasaio Minwanabi,
niegdyś najpotężniejszy człowiek w Imperium, wolał popełnić samobójstwo, niż znosić upokorzenie. Nie tchórzostwo, lecz niezłomna wola nakazywała Marze żyć. W przypływie optymizmu i buty Lujan pomyślał, że Zgromadzenie powinno mieć się na baczności. Choć sami bogowie wiedzieli, w jaki sposób jego drobna, niewielka pani miałaby się przeciwstawić magicznym mocom, którymi dysponowali Wielcy. *** Popołudniowe słońce wpadało przez przegrody i kładło się smugami na parkiecie. Pokój w dawnej posiadłości rodu Acoma, który służył Marze jako gabinet, wypełniony był zapachem pnączy akasi rosnących za ścieżką w ogrodzie. Zegar zrobiony przez cho-ja miękko wybijał godziny; obok przegrody widać było fragment podłogi, który jej pierwszy mąż zarysował podkutymi sandałami bojowymi, gdy dumnie wkroczył do domu po polowaniu na sarcata. Deski wyszlifowano piaskiem, ale mimo wieloletniego woskowania wciąż miały nieco inny odcień. Ze wszystkich stron tłoczyły się wspomnienia: przy tym pulpicie pan Sezu, ojciec Mary, pieczętował dokumenty, podczas gdy u jego stóp jej brat Lanokota rysował kredą obrazki na podłodze. Znów poczuła znajomy zapach, jakby wróciły dawno minione dni dzieciństwa. Ale teraz u jej kolan siedziała Kasuma, a chłopcem, który na wyszlifowanej piaskiem podłodze rysował obrazki zrozumiałe jedynie dla niego samego, był rudowłosy syn barbarzyńcy. Zanurzyła pieczęć Acomy w tuszu i przystawiła ją do ostatniego listu. Obok pulpitu do pisania stał kosz pełen przewiązanych wstążkami pergaminów, czekających na przybycie posłańca, który miał je zanieść do cechu doręczycieli. Mara odłożyła na bok ciężką pieczęć i w myślach przejrzała instrukcje dla Jicana, Incoma i Keyokego, przebywających w posiadłości nad jeziorem. Jej nieobecność mogła się przedłużyć, ale wiedziała, że pod ich nadzorem wszystko będzie szło gładko. Irrilandi, jej drugi dowódca, był teraz przy boku pana Shinzawai i wspomagał go w umacnianiu pozycji głowy rodu. Dotychczas Hokanu poradził sobie z kilkoma wrogimi wystąpieniami i przypadkami naruszenia sojuszy, wymuszonymi przez naciski tradycjonalistów. Nie odpowiedział jeszcze na oficjalną prośbę cesarza, który proponował mu objęcie urzędu pó ojcu. W liście do Mary wyjaśniał, że to opóźnienie było umyślne; chciał w ten sposób zmusić nieznanego rywala do ujawnienia się. Pierwszy doradca mojego ojca, Dogondi, to prawdziwy skarb; jest piekielnie przebiegły i ma poczucie humoru - pisał Hokanu. - Lubi upokarzać wrogów, ośmieszając ich. Któregoś dnia powiedział mi tak: „Zabijając człowieka, przydajesz mu honoru w oczach bogów. Śmiejąc się z niego, ściągasz na niego wstyd”.
Mara uśmiechnęła się lekko, ale jej dobry nastrój znikł, gdy przypomniała sobie inne fragmenty listu męża. Rozumiała, że Hokanu znajduje się pod wielką presją, wydany na nieustanną krytykę ze strony kilku zazdrosnych kuzynów, ale mimo wszystko mógł z większym zainteresowaniem zapytać o zdrowie swej córki. Nie wydawał się szczególnie zmartwiony tym, że Mara planowała długą i, być może, niebezpieczną podróż w okresie, gdy dziecko potrzebowało jeszcze nieustannej opieki. Musiała jednak przyznać, że Hokanu nigdy nie lubił się rozwodzić nad kłopotami. Jeśli nawet był chory z niepokoju, nie chciał jej obciążać swym lękiem. Mara miała zamiar udawać, że jej podróż jest pielgrzymką. Tradycjonaliści mogą w to uwierzyć. Możliwe, że pan Anasati także da się nabrać i minie kilka miesięcy, zanim jego pierwszy doradca odkryje prawdę. Pani Acoma wiedziała jednak, że Zgromadzenie Magów natychmiast przejrzy wszelkie pozory, jeśli tylko znajdzie jakikolwiek powód, by podać w wątpliwość jej motywy. Zamknęła oczy i odgarnęła z czoła kosmyk wilgotnych włosów. Jeśli magowie będą chcieli ją powstrzymać, wszystko zostanie stracone w jednej chwili. Nie może dać im żadnego powodu do podejrzeń, a to oznacza wiele tygodni starannego planowania. Znów powróciło do niej koszmarne wspomnienie ognistego deszczu, który spadł na cesarską arenę, gdy rozgniewany Milamber użył swej sztuki. Słyszała, że barbarzyński mag był samowolny i uparty; zresztą, Zgromadzenie uznało go winnym złamania prawa niebios (wyzwolił niewolników) i wykluczyło ze swego grona. Przyszło jej do głowy, że być może ten Milamber, podobnie jak jej kochanek Kevin, także uważał, że życie warte jest więcej niż honor i że religia nie powinna rządzić ludźmi, lecz dawać im przewodnictwo. Mara zmarszczyła czoło. Skoro Milamber został uznany przez swych braci za renegata, to może mógłby być dla niej natchnieniem? W nagłym olśnieniu Mara zaklaskała w dłonie. W drzwiach pojawił się posłaniec. Był to zaledwie dziesięcioletni chłopiec, do niedawna pastuszek wyniesiony do godności niewolnika domowego; wciąż czuł się nieswojo w liberii. Mara zauważyła drżenie zgiętych w ukłonie pleców. Na ten widok ogarnęło ją współczucie, choć jej synowie nigdy nie byli nieśmiali i miała więcej doświadczenia w przywoływaniu młodych wojowników do porządku niż w ośmielaniu zahukanych chłopców. - Kalizo, podejdź tutaj - powiedziała. Chłopiec poderwał się na nogi i podszedł bliżej, potykając się niezgrabnie o brzeg dywanu i spoglądając na nią bojaźliwie wielkimi oczami. Obuty był w nowe sandały, których podeszwy jeszcze nie zdążyły zmięknąć.
Mara sięgnęła do wazonu stojącego obok pulpitu, wyłowiła cukierek zrobiony przez cho-ja i rzuciła w powietrze. Chłopiec pochwycił go zręcznie, przezwyciężając nieśmiałość. - Kalizo, czy możesz mi powiedzieć, kiedy wyrusza do Miasta Równin następna karawana z jedwabiem dla Midkemii? - W przyszłym tygodniu, pani. - Chłopiec nieco seplenił, co z powodu trzymanego w ustach cukierka stawało się bardziej widoczne. Mara zastanawiała się przez chwilę, po czym drżącymi rękami sięgnęła po pióro. - Mam list, który chcę wysłać przez faktora - powiedziała. - Przyprowadź go tu, muszę z nim porozmawiać. - Już idę, pani. - Chłopiec skłonił się, obrócił na pięcie i pobiegł z szybkością, która wyjaśniała, dlaczego przyznano mu funkcję gońca. Mara stłumiła uśmiech. Szybko napisała krótką wiadomość i zaadresowała ją do maga Milambera, Królestwo Wysp, Midkemia. Przykładając do wosku nasączoną tuszem pieczęć Acomy, zastanawiała się, czy przypieczętowuje wyrok na siebie. Kalizo przyprowadził faktora. Gdy Mara wydała mu instrukcje, mężczyzna zaczął drżeć na całym ciele. Jego zdenerwowanie udzieliło się małej Kasumie. Dziecko rozpłakało się głośno i Mara musiała posłać po piastunkę. Justin odrzucił kredę, krzycząc, że jest głodny. Zerwał się na równe nogi i wyzwał Kaliza na wyścigi do kuchni. Mara skinęła głową małemu posłańcowi, który uśmiechnął się szeroko, zupełnie nie onieśmielony perspektywą wyścigów, i dwóch chłopców pędem wybiegło na korytarz. Mara na wpół spodziewała się usłyszeć okrzyk protestu starej Nacoi... ale te dni bezpowrotnie minęły. Faktor wyszedł i pani Acoma pozostała sama ze swymi myślami. Słońce zniżało się już do zachodu. Mara zawołała służącą i kazała jej odsunąć przegrody. Lata już minęły od czasu, gdy po raz ostatni patrzyła na shatry lecące o zachodzie słońca nad ziemiami Acomy. Te ptaki przynosiły szczęście i były symbolem jej domu. Ich cowieczorne rytuały zawsze wprawiały Marę w zachwyt. Śledząc kreślone przez nie wzory na tle złocistych chmur, pomyślała o mężu. Nie wziął sobie żadnej konkubiny i nie wspominał więcej o płci Kasumy. Obiecał jej, że porozmawiają po powrocie do domu. Łódź, powiedział, tylko ich dwoje, taca z lekką kolacją, wino sa i spokojna woda; żadnych niewolników ani sług, tylko latarnia i wiosła. Bardzo wymowne było, że w liście nie wspomniał o tej sprawie ani słowem, był bardzo wymowny. Mara westchnęła, opierając podbródek na dłoniach. Upłynie jeszcze wiele miesięcy, zanim będzie mogła się spotkać z mężem, na wodzie czy na lądzie. Wszystkie przygotowania do wyjazdu zostały już zakończone. Czekała jeszcze tylko na spotkanie z Arakasim, który powinien się pojawić lada chwila.
*** Później, gdy w gabinecie płonęły już lampy, sługa przyniósł wiadomość, że jakiś obdarty wędrowny poeta przybył prosić o łaskę pani. Mara z łagodnym zainteresowaniem podniosła wzrok znad czytanego zwoju. - Nie wysłałeś go do kuchni - stwierdziła. - Czy ten poeta powiedział, że ma dla mnie wiersze pisane rymami so-mu-ta? Służący zmarszczył czoło. Takie uczone kwestie przerastały go. - To prawda, pani. Upierał się, że dla ciebie coś to może oznaczać. - Na jego twarzy odbił się niepokój. - Powinienem był go odesłać. Jest bardzo brudny. Twarz Mary rozjaśniła się uśmiechem. - Bardzo obdarty, brudny, i może przyprowadził ze sobą kobietę? Oczy służącego rozszerzyły się w zdumieniu. - Znasz go, pani? - Znam. - Mara z napięciem zwinęła zwój. - Każ go przyprowadzić. Służący skłonił się, nadal nic nie rozumiejąc. - Jak sobie życzysz, pani. Po chwili poeta i jego towarzyszka weszli do prywatnego gabinetu Mary. Szata Arakasiego wyglądała, jakby uszyto ją ze zjedzonych przez mole koców, posczepianych przy mankietach i obszytych po brzegach frędzlami oderwanymi od starego dywanu. Jego towarzyszka owinięta była w połatany, wypłowiały płaszcz, kiedyś ozdobiony cekinami z muszli. Większość z nich poodrywała się, zostawiając po sobie smętnie zwisające nitki. Spod podartych w strzępy sandałów widać było brudne nogi. Mara obrzuciła ich szybkim spojrzeniem i zaklaskała na pokojówki. - Woda do kąpieli. Ręczniki, mydło i coś z moich ubrań, co jest ładne i czyste. Zajrzała pod kaptur konkubiny i zauważyła lśniący kosmyk włosów, tak gęstych i ciężkich, jakby zrobione były z miodu czerwonych pszczół. – Najlepiej coś zielonego - dodała, uśmiechając się do Arakasiego. - Jak duża ma być taca z kolacją? Jak zwykle wyglądasz na wygłodzonego. - Mistrz tajnych służb otworzył usta, by odpowiedzieć, ale powstrzymała go. Wiersze mogą poczekać, aż obydwoje trochę się odświeżycie. Arakasi skłonił się jak poeta, odrzucając kaptur szaty. W świetle lampy widać było, że jest wyczerpany, przygnębiony i trzyma się na nogach tylko siłą woli. Mara była wstrząśnięta jego wyglądem. Po chwili dziewczyna także odrzuciła kaptur. Pani Acoma spojrzała na wpatrzonego w nią Arakasiego i w jednej chwili zrozumiała wszystko.
- Ty na pewno jesteś Kamlio - powiedziała. - Witam cię. Dziewczyna pochyliła się w głębokim ukłonie, stosownym dla kogoś z pospólstwa. Mara ledwo dostrzegalnie potrząsnęła głową i Arakasi natychmiast pochwycił dziewczynę za łokieć, na pozór nie zauważając, że cofnęła się lekko pod jego dotykiem. - Pani kupiła twoją wolność, nie usługi - powiedział do niej cicho. - Twój kontrakt należy do ciebie. Możesz go podrzeć albo odsprzedać komuś innemu, jak wolisz. - Jego zręczne dłonie wygładziły kaptur jej płaszcza, odsłaniając twarz o zapierającej dech w piersiach urodzie i jasne oczy, które w tej chwili błyszczały niechęcią. Mara skuliła się. Sposób bycia Kamlio niezmiernie przypominał jej Teani, kurtyzanę i szpiega, która kiedyś usiłowała ją zabić. - Bogowie - wyszeptała bez tchu. - Bogowie niech mają nas w swej opiece. Kamlio odezwała się po raz pierwszy. Jej niski, modulowany głos doskonale skrywał nienawiść. - Chcę usłyszeć te słowa od pani, która mnie kupiła. Mara z trudem pohamowała gniew z powodu tej impertynencji. - Kamlio, możesz wierzyć mojemu słudze, Arakasiemu, tak samo jak mnie. Ja także zawdzięczam mu życie. Przyjęłam od niego ten dar z radością. To on cię odnalazł, dziecko. Ale pamiętaj, że to ja wykupiłam cię z niewoli. Nie kazałam cię tutaj przyprowadzić po to, by dać cię Arakasiemu w nagrodę za wierną służbę. - W oczach dziewczyny błyszczało napięcie. Mara westchnęła cicho i mówiła dalej: - Należysz tylko do siebie, Kamlio. Dzięki tobie mój syn i córka mają szansę przeżyć i przejąć swe dziedzictwo. Moja wdzięczność jest bezwarunkowa. W każdej chwili możesz opuścić Arakasiego i tę posiadłość, i pójść swoją drogą. Dam ci tyle pieniędzy, byś mogła zająć się jakimś zawodem, handlem czy też po prostu urządzić się względnie wygodnie do końca życia. Możesz także użyć tego daru jako posagu, jeżeli wolisz poszukać sobie męża. Jednak jeśli zdecydujesz się przystać do mnie na służbę, będę z tego bardzo zadowolona. Nastąpiła chwila ciszy, wypełniona tylko lekkim sykiem lamp. Palce Kamlio na przemian zaciskały się i prostowały na podartym płaszczu. Nie uśmiechnęła się, nie rozluźniła, nie usiadła, lecz stała wyprostowana jak osaczone, pochwycone w pułapkę zwierzę. Mara zmusiła się, by spojrzeć w te wrogie, stwardniałe jak kamień oczy. - Jaka jest twoja wola, Kamlio? Dziewczyna najwyraźniej nie ufała dobroci. Z mocno błyszczącymi oczami odrzekła prowokująco:
- Sługo Imperium, wielka pani, wolałabym zostać sama. Nie chcę ładnej szaty, lecz brzydką. Nie chcę, by patrzyły na mnie oczy mężczyzn. Chcę matę do spania i pokój dla siebie. - Dostaniesz to, o co prosisz - zgodziła się Mara i posłała po swą osobistą pokojówkę, Misę, która już od wielu lat była na służbie w domu Acomów. Kazała jej zaprowadzić Kamlio do gościnnego pokoju i dostarczyć wszystko, o co poprosi. Gdy dziewczyna odeszła, a Arakasi odświeżył się, gestem nakazała mu usiąść. Opadł na poduszkę, jakby kolana odmówiły mu posłuszeństwa. Oczy miał zapadnięte, a usta ironicznie wykrzywione. - Dziękuję, pani - powiedział cicho. Mara spojrzała na niego ze współczuciem. - Czy ona tak wiele dla ciebie znaczy? Mistrz tajnych służb splótł dłonie pod brodą. Zawsze tak robił, gdy próbował wyjaśnić coś skomplikowanego. - Ona mnie zmieniła. Gdy na nią patrzę, czasem widzę moją matkę. Gdy mówi, przypomina mi moją siostrę. Obydwie potrafiły być okrutne w chwilach, gdy odczuwały największy ból. - Przerwał na chwilę, po czym dodał: - Obwinia mnie za śmierć swojej siostry. Obawiam się, że słusznie. Mara cicho przywołała sługę, który czekał przy drzwiach z pełną tacą. Mężczyzna postawił swój ciężar na stoliku i odszedł. Pani Acoma w milczeniu przyglądała się Araksiemu. Znała go od wielu lat, ale jego życie było dla niej tajemnicą. Gdy zostali sami, powiedziała: - Nigdy nie wspominałeś o swojej rodzinie. Rysy twarzy Arakasiego zaostrzyły się obronnie. - Nie warto było o tym wspominać. Moja matka była prostytutką. Choroba zawodowa zżerała ją powoli, aż w końcu zabiła. Siostra poszła w jej ślady. Gdy miała osiemnaście lat, zginęła z ręki gwałtownego klienta. - Przykro mi - wymruczała Mara szczerze. Powinna była odgadnąć, że Arakasi pochodził z rodziny pozbawionej honoru, skoro przypisywał tak duże znaczenie przynależności do jej domu. - Jak to się stało, że przyjąłeś służbę w domu Tuscai? Arakasi lekceważąco machnął ręką. - Był pewien żołnierz, który często odwiedzał nasz burdel. Często kładł się z moją matką. Miałem wtedy zaledwie trzy lata. Podziwiałem jego donośny głos i miecz, który nosił, z klejnotem w rękojeści. Czasem dawał mi słodycze, głaskał po głowie i wysyłał z różnymi
poleceniami.
uświadomiłem
Traktowałem
je
bardzo
poważnie.
Dopiero
później
sobie, że był po prostu bardziej taktowny od innych. Chciał wziąć kobietę, za którą zapłacił i wolał, żeby głupi chłopiec nie pętał się przy tym. Wydawało mi się, że mógł być moim ojcem. Mara czekała cierpliwie, gdy Arakasi wydłubywał nitkę ze swego płaszcza. Po chwili zaczął mówić dalej. - Gdy moja matka umarła, a żołnierz zaczął sypiać z inną dziewczyną, uciekłem przez okno i poszedłem za nim do koszar. Był oficerem w domu Tuscai. Jego żona służyła jako kucharka. Karmiła mnie za jego plecami. Żyłem przeważnie na ulicy, kręciłem się wokół szynków i cechów, i miałem oczy otwarte. Sprzedawałem informacje hadonrze pana Tuscai. Po kilku latach stałem się dla niego bezcenny. Gdy ostrzegłem pana Tuscai przed spiskiem Minwanabich na jego życie, pozwolił mi złożyć przysięgę na służbę swemu domowi. Mara w milczeniu zastanawiała się, jak duża część siatki szpiegowskiej istniała już w chwili, gdy Arakasi składał przysięgę na natami Tuscai. Musiała obejmować większą część obszaru wokół posiadłości Tuscai, bowiem inaczej konserwatywny pan nie zwróciłby uwagi na chłopca z ulicy. Ze zdumieniem i podziwem uświadomiła sobie, jak wysoko mistrz tajnych służb zaszedł od tak skromnych początków. Sługa nalał im wina sa i odszedł. Mara podała Arakasiemu puchar. - Wypij - nalegała. - Dobrze ci to zrobi. Spojrzał jej prosto w oczy, krzywiąc usta z niechęcią. Nie lubił alkoholu; otępiał go. - Pani - powiedział ochryple - nie jestem już tym człowiekiem, którym byłem. - Wypij! To rozkaz! - odrzekła Mara. - Jesteś tylko człowiekiem i masz serce, które może krwawić, choć ty sam odkryłeś to dopiero niedawno. Uwierz mi, że się mylisz. Jesteś teraz lepszy, niż byłeś. Ta zmiana może ci przynieść jedynie korzyści. - Nie, jeśli chcesz, żebym nadal zajmował stanowisko mistrza tajnych służb. - Arakasi wydawał się wstrząśnięty. Wyciągnął rękę, wziął puchar z tacy i wypił jednym haustem. Skąd możesz wiedzieć, pani, co jest lepsze, a co gorsze? - zapytał prowokująco. - Wiem - odrzekła z naganą. - Miałam Kevina i straciłam go. Miałam idealnego męża, który rozumiał moje serce, aż do czasu, gdy jedno głupie nieporozumienie wprowadziło rozdźwięk. Miałam dwoje dzieci, które nie żyją. Zawstydzony Arakasi oplótł puchar długimi, szczupłymi palcami i w milczeniu wpatrywał się w dywan. W świetle lampy widać było jego wysiłki, by opanować oddech. - Miałem nadzieję, że przykład twój i Hokanu może otworzyć jej oczy na nowe życie. - Lekko wzruszył ramionami. - Pani, obydwoje byliście moimi nauczycielami.
Mara wpatrywała się w człowieka, który siedział przed nią przygarbiony i spięty. Jego umiejętności były tak niewiarygodne, że czasami czuła się przy nim zupełnie bezwartościowa. Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, że źródłem jego dotychczasowych sukcesów była zimna logika i brak ludzkich uczuć. - Arakasi, daj jej wolność. Pozwól jej odnaleźć siebie. Podniósł na nią błagalne spojrzenie. Mara poczuła, że ona także potrzebuje wina. Sięgnęła po puchar i wypiła łyk słodko-gorzkiego płynu. - Pomyśl, najmądrzejszy z moich sług. Nigdy nie czułeś nienawiści, bo nigdy nie kochałeś. Kamlio potrafi nienawidzić, potrafi czuć gorycz, bo można ją zranić. Jest wrażliwa i czuła, bo gdyby tak nie było, po co miałaby się bronić tak zaciekle? Mistrz tajnych służb spuścił wzrok. - Modlę się do bogów, żebyś miała rację. - Mam rację - odrzekła Mara z przekonaniem. Przyszłość jednak pozostawała nieznana. Tylko czas mógł pokazać, czy Kamlio potrafi przerosnąć swą przeszłość i wyleczyć rany duszy. Arakasi siedział jak na torturach, obracając w palcach puchar z pięknego kryształu. Wpatrzonej w niego Marze przyszło do głowy, że utracił zwykłą przenikliwość. Chcąc podnieść go na duchu, odezwała się łagodnie: - Twoja pani nie opuści tej posiadłości. Zostanie i będzie tu służyła. Tyle już wiem. - Bo inaczej odeszłaby od razu? - Arakasi zaśmiał się ostro. - Skąd możesz być tego pewna? - Nie przyjęłaby mojej gościny - uśmiechnęła się Mara. - Jej duma jest jak płomień. W moim wieku nauczyłam się szybko oceniać ludzką naturę. Pasujecie do siebie. Arakasi na te słowa rozluźnił się nieco, postawił pusty puchar na wypolerowanej podłodze i zajął się tacą pełną sera, chleba i owoców. - Otrzymałem twoją wiadomość, pani - powiedział, szybko zmieniając temat. Uczucia do konkubiny z pewnością nie poszły w zapomnienie, ale w jego głosie nie było już słychać ani śladu wewnętrznego konfliktu. Owinął chlebem gruby plaster sera i ciągnął: - Potrafię odgadnąć, dlaczego mnie wezwałaś. Mogę cię zapewnić, że nie da się przeniknąć do Miasta Magów. Jeśli wyślesz tam kogoś, by spróbował to uczynić, niewątpliwie ściągniesz na siebie gniew Zgromadzenia. Siedem razy próbowaliśmy tam wejść; czterech mężczyzn nie żyje, o trzech innych słuch zaginął i uważam ich także za martwych. Żaden ślad nie prowadzi do nas, ale mimo to kolejna próba może spowodować upadek twego domu.
- Tak przypuszczałam. - Mara z ulgą patrzyła, jak Arakasi je. Jeszcze nigdy nie widziała, by był tak wychudzony. Czekając, aż skończy, powtórzyła mu, czego się dowiedziała w kopcu cho-ja, a potem przedstawiła plany wyjazdu do Konfederacji Thuril. Arakasi odpowiedział jej suchym uśmiechem. - Nie uwierzyłem, że naprawdę wybierasz się na pielgrzymkę. Mara uniosła brwi. - Jestem bardzo religijna. Przecież kiedyś chciałam złożyć śluby w świątyni Lashimy. W oczach mistrza tajnych służb pojawiła się iskierka ironii. - To było na długo przed tym, zanim poznałaś pewnego rudego barbarzyńcę z Midkemii. - To prawda - roześmiała się Mara z mocnym rumieńcem na twarzy. Arakasi zawsze wyostrzał jej umysł. Zachwycało ją obserwowanie serca, które przez tyle lat pozostawało uśpione. - Będziesz musiał zatrzeć moje ślady. Chcę także, byś poszukał w cesarskich archiwach dokumentów historycznych, które mogłyby nam powiedzieć coś o tym, jakie okoliczności doprowadziły do zawarcia tego tajemniczego traktatu z cho-ja. Spojrzała na niski stół i zauważyła, że Arakasi przestał jeść. Okruchy chleba wypadły spomiędzy jego palców, a oczy miał głębokie jak dwa jeziora. - Co się stało? - zapytała łagodnie. - Czy obawiasz się zostawić dziewczynę? - Nie. - Mistrz tajnych służb odgarnął z czoła splątane ciemne włosy. Na skroni dyndał mu na wpół rozpleciony warkoczyk poety, przewiązany postrzępioną, wyblakłą od słońca fioletową wstążeczką. - Nie nadaję się już do tej pracy, pani. Moje serce nie jest już twarde jak kamień. - A czy kiedykolwiek było? - odparowała Mara. Arakasi spojrzał na nią z jawnym cierpieniem. Tylko raz widziała u niego takie spojrzenie: było to wtedy, gdy sądził, że zawiódł ją i spowodował śmierć starej Nacoi. - Tak, pani. Tak było. Kiedyś bez skrupułów pozwoliłbym, by Kamlio zginęła z rąk Hamoi Tongu. Naraziłem ciebie, wracając po nią. Musiałem użyć perswazji i sporych pieniędzy, by ją uwolnić od warunków kontraktu. Ta transakcja, jak na mój gust, była o wiele za jawna. Mara zastanawiała się nad jego słowami, patrząc na swój puchar z ledwo tkniętym winem, które zdążyło się już nagrzać w ciepłym wieczornym powietrzu. - Dom Acoma nie ma nikogo, kto mógłby cię zastąpić - rzekła wreszcie, nie pokazując po sobie, ile ją kosztowały te słowa. Musiała myśleć o Justinie i Kasumie. Fumita miał rację: jedynie tytuł Sługi Imperium powstrzymał Zgromadzenie od wydania na nią wyroku.
Musiała zapewnić dzieciom jakąś ochronę. Nie mogła pozwolić, by po jej śmierci stały się tylko bezradnymi marionetkami w rękach magów. - Arakasi, chciałabym powtórzyć ci coś, co dała mi do zrozumienia królowa cho-ja. Może to nie siła tradycji przez tysiące lat utrzymywała nasze Imperium w bezruchu? Może nasz lud walczył o rozwój i zmiany, ale ktoś go przed tym powstrzymywał? A jeśli wielkiej rozgrywki Rady, naszego krwawego dziedzictwa honoru, nie ustanowiły wyroki bogów, lecz ktoś, kto pragnął utrzymać nas na swoim miejscu? Brwi Arakasiego drgnęły. - Twierdzisz, pani, że jesteś pobożna - powiedział cicho. - Wiesz, że to co mówisz, to są herezje. - Myślę, że nasi Wielcy mieli jeszcze inne cele oprócz utrzymania pokoju w Imperium. Jeśli dobrze zrozumiałam to, co królowa cho-ja próbowała mi powiedzieć, to właśnie Zgromadzenie powstrzymywało nas od zmian - nie bogowie, nie tradycja i nie kodeksy honorowe. Dlatego wmieszali się w waśń między Acomą a Anasatimi. Spowodowałam zbyt wiele zmian, mam zbyt duży wpływ na cesarza i zbyt wielu ludzi uważa, że przynoszę szczęście. Jeśli jest tak, jak myślę, magowie nie tylko mają nadzieję, że złamię ich zakaz wojny z Jirem, ale wręcz bardzo im na tym zależy. Niektórzy mogą nawet knuć intrygi, by do tego doprowadzić. Czekają na jakikolwiek pretekst, który pozwoli im się wtrącić i zniszczyć mnie. Płomień lampy zadrżał od podmuchu wiatru wpadającego zza przegrody. W półmroku pokoju Arakasi wyglądał jak nieruchomy cień. - Hokanu nie zniesie plamy na honorze swego rodu i nie pozwoli, by morderstwo jego ojca pozostało nie pomszczone. - Właśnie - szepnęła Mara. - Nie możemy spodziewać się zbyt wiele, nawet od człowieka wychowanego przez postępowego myśliciela, jakim był jego ojczym. Jego prawdziwy ojciec, Fumita, przekazał mu wyraźne ostrzeżenie na pogrzebie Kamatsu. Obydwoje, ja i Hokanu, uważamy, że Zgromadzenie wiedziało o kontrakcie Jira z Bractwem Hamoi i z rozmysłem nie próbowało go powstrzymać. Magowie chcą ujrzeć zagładę mojego domu. I wcześniej czy później los dostarczy im jakiegoś pretekstu. Płomień lampy rozjaśnił się, odsuwając mrok w kąty pokoju. Arakasi siedział nieruchomo, wpatrując się w puchar. Oczy miał nieprzeniknione jak obsydian. - Więc potrzebujesz mnie, żebym przeszukał cesarskie archiwa i zacierał twoje ślady, gdy wyjedziesz za granice Imperium w poszukiwaniu rozwiązań - myślał na głos, nerwowo
bębniąc palcami po podłodze. - Prosisz mnie o to nie dla Acomy czy Shinzawai, ale dla dobra ludzi w Imperium, których sprawę uznałaś za własną. - Widzę, że mnie rozumiesz. - Mara sięgnęła po karafkę i napełniła obydwa puchary. Robię to, co robię, nie tylko po to, by rozsławić imię moich przodków. Mam nadzieję, że pewnego dnia niewolnicy otrzymają wolność, a chłopcy tacy jak ty i dziewczyny podobne do Kamlio będą mogli zdobyć honor dzięki swym zaletom. - Wielkie zadanie. Podziwiam cię, pani. - Arakasi uniósł puchar w toaście. Jego wzrok wciąż był nieprzenikniony, ale na twarzy odbijał się szacunek. - Kiedyś powiedziałem, że chciałbym iść twoim śladem ścieżką do wielkości. Byłem wówczas aroganckim, zimnym człowiekiem, dumnym z umiejętności rozwiązywania zagadek. Teraz nie pragnę niczego oprócz domu pełnego ciepła i kobiety, do której mógłbym się uśmiechnąć i która nie zna sekretów rozkoszy. Niestety, nauczyłem się wielu rzeczy. Nie jest to pożyteczna lekcja dla mistrza tajnych służb, który musi się kierować wyłącznie rozsądkiem. Rysy twarzy Mary, zaostrzone latami cierpień, rozjaśniły się uśmiechem. - Skoro tak, to gdy już znajdziemy sposób, by zwyciężyć Wielkich, trzeba będzie ci znaleźć nową posadę. Arakasi roześmiał się ochryple. - Jaką posadę? Próbowałem już wszystkich. Jaką miałbym wybrać, skoro żadna nie odpowiada mi bardziej niż strój z pożyczonych szmat? - Dowiesz się, gdy nadejdzie pora - zapewniła go Mara, ale były to puste słowa. W tej chwili Arakasi przypominał porwaną prądem łódź, która kręci się w kółko, pozbawiona sternika. Pani Acoma martwiła się o niego i o tę zgorzkniałą dziewczynę, która w tej chwili spała w jej pokoju gościnnym. Wokół lampy ćma zataczała oszalałe kręgi. Arakasi odstawił puchar. Kręciło mu się w głowie. Czas odejść. Na tacy pozostały już tylko okruchy i zgnieciona skórka chleba. - Podejmę się tego zadania, gdyż widzę, że znasz cenę - powiedział. - Ale tym razem ośmielam się prosić cię o coś w zamian. Mara w odpowiedzi uniosła puchar i wypiła jego zdrowie. - Nie prosząc, zawsze otrzymywałeś ode mnie wszystko, czego potrzebowałeś. To się nie zmieniło. Mistrz tajnych służb po raz pierwszy okazał zdenerwowanie i niepewność. - Zabierz Kamlio ze sobą do kraju Thuril. Nawet przejezdny kupiec, który zobaczy ją przypadkiem i powie coś o jej piękności w Sulan-Qu, może sprowadzić tu zabójców. Zanim wrócisz, Bractwo Hamoi się rozpadnie.
Mara uśmiechnęła się promiennie. - Miałam zamiar zaproponować ci to samo. - Konserwatywne zwyczaje tsurańskie nie pozostawiały kurtyzanie żadnej nadziei; Kamlio urodziła się jako zabawka dla mężczyzn, którzy mogli robić z nią, co chcieli. Jeśli ma odzyskać spokój ducha i uniknąć losu Teani, musi odkryć swą naturę, którą od dzieciństwa nauczono ją tłumić. Może łatwiej jej to przyjdzie w obcym kraju, o nieznanych zwyczajach. Arakasi skłonił się z wdzięcznością. - Niech cię bogowie błogosławią, pani. Zdawało się, że nie ma już nic więcej do powiedzenia, ale na koniec wybuchnął: - Opiekuj się nią. Acoma jest moim życiem, ale ona jest moim sercem. Warkoczyk poety rozplótł się do końca. Z odrazą zgarnął dłonią fioletową wstążkę i cicho zniknął za przegrodą. Mara patrzyła za nim długo. Ćma zatoczyła ostatni, samobójczy krąg i wleciała w płomień. - Niech bogowie mają ich w opiece - wymruczała do pustego pokoju. Nie było jasne, czy te słowa miały dotyczyć kurtyzany i zakochanego w niej mistrza tajnych służb, czy też jej męża, którego zmuszono do tańca w rytm melodii Zgromadzenia.
Rozdział szesnasty
Kontra Partia była zakończona. - Szach i mat, panie - powiedział Chumaka i westchnął z głęboką satysfakcją, odstawiając swoją figurę. Ostre poranne światło podkreślało jego ożywienie. Rozdrażniony Jiro znów musiał przyznać, że plotki służących, wedle których pierwszy doradca żwawo myśli nawet przed świtem i śniadaniem, mówiły prawdę. Przyjrzał się straconym figurom, które leżały stłoczone po jednej stronie planszy. - Jesteś dzisiaj bardzo ożywiony - zauważył. - Jeśli mam być szczery, bardziej niż zazwyczaj. Chumaka zatarł ręce. - Siatka szpiegowska Mary znów się ruszyła. Wiedziałem, że wystarczy trochę cierpliwości! Kimkolwiek jest ten człowiek, który nią zarządza, właśnie popełnił błąd. Chciał mnie
przeczekać
coś zrobił!
w
tej
rozgrywce,
ale
po
latach
bezruchu
w
końcu
Jiro pogładził podbródek, ukrywając uśmiech. - Niewielu jest ludzi, którzy potrafiliby tak jak ty porzucić kilkuletnią pracę z powodu jednego podejrzenia. Pierwszy doradca Anasatich rozpromienił się na tę pochwałę. Zrzucił z ramion bogato haftowaną poranną szatę i wygładził zmarszczki na jedwabnym stroju, który miał pod spodem. - Zaprosiłeś mnie, panie, do swych komnat na śniadanie. Czy mam cię pobić w drugiej partii, zanim coś zjemy? - zapytał przymilnie. Jego nerwowe palce z obgryzionymi paznokciami z przyzwyczajenia sięgnęły do figur i na nowo zaczęły rozstawiać je na planszy. - Ty stary tigindi - zaśmiał się Jiro, porównując doradcę do znanego z przebiegłości drapieżnika. - Wolisz grać niż jeść. - Możliwe. - Chumaka podniósł na niego roziskrzony wzrok. Jiro skinieniem głowy wyraził zgodę na następną partię. - A co knujesz? Chumaka postawił ostatnią figurę na miejscu i gestem kazał swemu panu uczynić pierwszy ruch. - Chodzi o to, co knuje Mara - poprawił. Wiedząc, że nie należy zadawać żadnych pytań, Jiro posunął pionek do przodu. Chumaka natychmiast odpowiedział. Pan Anasati szybko obmyślał strategię, żałując, że podzielnością uwagi nie potrafi dorównać swemu przeciwnikowi. Chumaka zaś mówił dalej: - W tym tygodniu twój naczelny inżynier wybiera się do Ontoset, by wynająć cieśle i rzemieślników do budowy machin wojennych wzorowanych na prototypach, które odtworzyłeś ze starożytnych tekstów. Jiro podniósł wzrok znad planszy. Machiny oblężnicze były jego najtajniejszym planem, utrzymywanym w sekrecie nawet przed najbliższymi sojusznikami. Tak mu się w każdym razie wydawało. Nie spodobało mu się, że Chumaka wspomina o nich tak lekko. - Mara nie mogła nic słyszeć o naszych prototypach, stojących w szopach węglarzy... - zaczął z irytacją. - W lasach na północ od Ontoset - dokończył Chumaka na swój denerwujący sposób. Owszem. Słyszała o tym już dosyć dawno. - Wskazał na planszę. - Twój ruch, panie. Jiro pstryknięciem palca przesunął kapłana na nowe miejsce. - Jak się o tym dowiedziała? Dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej, że nasze bezpieczeństwo jest zagrożone? - zapytał z zaczerwienioną twarzą i zwężonymi oczami.
- Cierpliwości, panie. - Chumaka przesunął cesarzową na pierwszą linię. - Zawsze mówię ci o wszystkim w najodpowiedniejszym dla ciebie momencie. Jiro zmusił się do opanowania. Chwilami bystrość Chumaki wydawała się nadmierna i sprawiała wrażenie, jakby ten człowiek prowadził rozgrywkę nawet w domu swego pana. Doradca jednak z nawiązką nadrabiał brak skromności pomysłowością w wykonywaniu zadań. Pan Anasati wyładował furię na planszy i w lodowatym milczeniu czekał na reakcję swego impertynenckiego doradcy. Chumaka uśmiechnął się z zachwytem dziecka, któremu udało się pochwycić w pułapkę owada. - Panie, cieszę się niezmiernie, że opanowałeś sztukę cierpliwości. Pozwoliliśmy rozkwitnąć machinacjom Mary, by teraz tym lepiej je zepsuć. Wymyśliła sprytny plan. Kilku jej ludzi miało przeniknąć między twych rzemieślników na budowie i sprawić, by twoje machiny wojenne miały poważne wady. Pani Acoma ma nadzieję, że gdy użyjemy ich w bitwie, urządzenia spowodują szkody pośród naszych wojsk albo w ogóle będą niezdatne, a ty zostaniesz pod murami miasta ze stertą bardzo kosztownego drewna opałowego. Zdumiony do granic podziwu, Jiro uniósł brwi. - Mara to wymyśliła? - Jej mistrz zabawek. - Chumaka przesunął kolejną figurę, która teraz zagrażała kapłanowi Jira. - To naprawdę bardzo sprytny plan. Zachmurzony, nieprzekonany pan Anasati z zaciśniętymi ustami zastanawiał się nad następnym posunięciem, nie chcąc poddać się na obydwu frontach. Tajemniczość pierwszego doradcy graniczyła z brakiem szacunku, Jiro powstrzymał się jednak od krytyki. Źródłem jego porażek w grze zawsze było pragnienie szybkiego doprowadzenia jej do końca. Powinien się uczyć od Chumaki, który z upodobaniem snuł pajęcze sieci i z wieloletnim wyprzedzeniem zastawiał pułapki na wrogów. Jiro zrezygnował z poświęcenia swego kapłana; tego ranka był ostrożny. - Jakie posunięcie miałeś na myśli, pierwszy doradco? Chumaka uśmiechnął się jak zadowolony wąż. - Chcę odebrać Marze jej przewagę. Mam listę jej szpiegów. Możemy ich wynająć, zaprowadzić w głąb naszych ziem i sprawić, by zniknęli. - Zabić? - Niechęć Jira do brutalnych rozwiązań rozproszyła go. Z trudem dotrzymał Chumace kroku przy następnym ruchu. Pierwszy doradca przesunął pionek, który teraz zagrażał dwóm figurom jego pana.
- Chciałbym ich unieszkodliwić po cichu. - Mówił tonem, którego zwykle używał, gdy był zadowolony, niskim jak mruczenie kota. - Nie zabijać. Mogą mieć dla nas pożyteczne informacje. Chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób mistrz zabawek Mary zamierzał popsuć nasz sprzęt oblężniczy. Jestem pewny, że te modyfikacje muszą być bardzo sprytne, bo inaczej zauważyliby je nadzorcy na budowie. To bardziej zwykła ciekawość niż cokolwiek innego. Ale najważniejsze jest to, że jeśli uda nam się zmusić choć jednego człowieka do mówienia i poznać ich metody przekazywania informacji, możemy wysłać fałszywe sygnały przez siatkę szpiegowską Acomy. Pani nie dowie się, że jej spisek został odkryty aż do dnia, gdy wyjdziemy w pole przeciwko cesarzowi. Gdy nasze machiny zaatakują mury dzielnicy cesarskiej, Mara będzie oczekiwać, że zawiodą, toteż wcześniej ustawi swoje wojska tak, by to wykorzystać. - Z niemal lubieżnym błyskiem w oczach, Chumaka ciągnął: - A tymczasem nasze nowe urządzenia będą funkcjonować bez zarzutu i wojska Acomy nadal będą stały za murami, gdy my już będziemy umacniać pozycje wewnątrz. Jiro poświęcił swą fortecę i z pochyloną głową przyznał Chumace rację. - Zostawiam ci nadzór nad szczegółami. Wyciąganie siłą informacji od więźniów nie było jego ulubioną rozrywką. Nie był aż tak wrażliwy, ale tortury po prostu go nie interesowały. Dość wiedział o nich z traktatów, które czytywał. - Poza tym chyba zgodziliśmy się, że powinienem przekonać tradycjonalistów, iż zamach na cesarza będzie lepszy niż otwarte, zbrojne wystąpienie przeciwko niemu - dodał Jiro z nienawiścią. - Zdaje się, że magom nie podoba się pomysł wojny domowej. - Oczywiście; nie sposób sobie wyobrazić czegoś bardziej destrukcyjnego dla narodu. - Chumaka przesunął kolejny pionek i spojrzał na sługę, który właśnie wniósł nowy worek korespondencji. - Ale tak jak mówiliśmy, nawet martwy cesarz będzie miał sojuszników, którzy zabarykadują się za murami z jego dziedziczką. Jeśli ty, jako zbawca narodu, wkroczysz i przywrócisz urząd seniora wojennego, będziesz musiał wziąć za żonę Jehilię, by usankcjonować swą władzę. Oprócz wojsk Mary i Hokanu pozostaje jeszcze Gwardia Cesarska, którą także należy zwyciężyć, by się dostać do pierwszej córki cesarskiej... zanim zrobi to ktoś inny. Gdyby nie błysk w oku, Jiro sprawiałby wrażenie człowieka bez reszty zaabsorbowanego rozgrywką. Chumaka odwrócił się od planszy i przerzucił zwoje korespondencji. Wybrał jeden dokument, przyjrzał mu się spod przymrużonych powiek, by się upewnić, że nikt przed nim nie złamał pieczęci, po czym rozwinął pergamin i przebiegł go wzrokiem, natychmiast odczytując szyfr.
- Interesujące - mruknął do siebie, zastanawiając się mimochodem, w jaki też nastrój wpadnie jego pan, gdy dowie się o byłych żołnierzach Minwanabich, trzymanych potajemnie w odległej południowej prowincji. Chumaka postanowił, że jeśli ci ludzie okażą się pożyteczni w jego planach, postara się o nagrodę dla nich. Usta mu zadrgały. Jakże pragnąłby służyć rodowi, w którym polityka wewnętrzna nie byłaby tak drażliwa, a pan nie cierpiałby na przerost osobistej dumy! W odpowiedzi na ruch Jira szybko przesunął cesarzową. Ciekaw był, czy rządy kobiety są podobne do męskich; czy odpowiednik Chumaki, mistrz tajnych służb w domu Acomy, miał wolną rękę? Tylko wyjątkowo błyskotliwy człowiek mógł utrzymać taką sieć nietkniętą po upadku domu Tuscai. Zaś gotowość Mary, by przyjąć na służbę bezpańskich ludzi, zadawała kłam przekonaniu, że są to istoty pozbawione honoru. Ci, którzy uprzednio byli szpiegami pana Tuscai, okazywali teraz niezłomną wierność wobec Acomy. Chyba, że ten, który nimi dowodził, przez cały czas pracował dla pana Sezu. Chumaka odrzucił jednak to przypuszczenie. Ojciec Mary był prostolinijny zarówno w radzie, jak i na polu bitwy. Pierwszy doradca Anasatich pogładził podbródek, nie zwracając uwagi na okrzyki swego pana, który właśnie odkrył, że jego plan ataku jest zagrożony. Odłożył list i sięgnął po następny. Rzucił nań okiem, po czym zerwał się z poduszek z niezwykłym w jego ustach przekleństwem. Wyrwany z zadumy Jiro leniwie podniósł wzrok. - Co się stało? - Co za diabeł! - Chumaka pomachał pergaminowym zwojem, na którym widać było jakieś przypadkowe zygzaki. - Chyba się przeliczyłem; z pewnością go nie doceniłem. - Kogo? - Zaciekawiony Jiro odsunął planszę poza zasięg gestykulacji Chumaki. - Czy mamy jakiś problem? Coś się nie powiodło? Doradca zerknął na niego z ukosa. - Możliwe. Obajan Hamoi został zabity. We własnym haremie. - I co z tego? - wzruszył ramionami Jiro. - Co z tego! - Chumaka z trudem hamował podniecenie. Zauważył, że na dźwięk jego ostrego głosu twarz Anasatiego pociemniała, i dodał już ciszej: - Panie, Obajan był jednym z najlepiej strzeżonych ludzi na świecie, a został zasztyletowany. Co więcej, zabójca uciekł, nie pozostawiając żadnych śladów. Czysta, bardzo fachowa robota. - Chumaka jeszcze raz przyjrzał się pergaminowi i dodał z rosnącym zdumieniem: - Tu jest napisane, że Bractwo Hamoi rozwiązało się. Teraz zamachowcy są bezpańskimi ludźmi, szarymi wojownikami. Tylko jeden wniosek był możliwy.
- Stracili dokumentację? - zapytał Jiro, z wysiłkiem kontrolując brzmienie głosu. Rejestry Hamoi Tongu mogły ściągnąć hańbę na jego dom; przede wszystkim pomyślał o ostatniej wpłacie w gotówce. Miała ona kupić zamach na starego Frasaia Tonmargu, który zbyt często zasięgał rady pana Hoppary Xacatecas. Dopóki Frasai żył, tradycjonaliści mieli niewiele pożytku ze śmierci Kamatsu. Dopiero utrata poparcia pana Frasaia związałaby ręce Hokanu, który wkrótce miał objąć stanowisko po ojcu. Gdyby został osamotniony w otoczeniu cesarza, ze względu na swe powiązania z Marą i jej domem, nie mógłby przeciwstawić się tradycjonalistom. Upadek wielkiego wasala unieszkodliwiłby również cesarskiego kanclerza. Ale zamach na pana Frasaia należało przeprowadzić dyskretnie; zabicie kogoś z własnego klanu, szczególnie jego wodza, było niesłychane nawet wedle tsurańskiej miary. Chumaka powiedział z głębokim namysłem: - Każdy plotkarz w Świętym Mieście na pewno wie już, że skradziono tajne rejestry. Ciekaw jestem, czy to Mara je ma? - Był jednak przekonany, że tak. Gdyby bezcenne informacje wpadły w ręce któregoś z sojuszników, szpiedzy Anasatich już by o tym wiedzieli; wróg zaś po prostu wykorzystałby je dla własnych celów. Tylko skupione wokół Mary stronnictwo Acoma-Shinzawai nie mogłoby tego zrobić. Chumaka pogładził się po podbródku, zupełnie zapominając o grze. A jeśli się przeliczył? Jeśli mistrz tajnych służb Acomy był lepszym graczem od niego? Jeśli zastawił na nich pułapkę i teraz wystarczy tylko jeden błędny krok, by w nią wpaść? - Martwisz się czymś - zauważył Jiro z fałszywym znudzeniem. Chumaka zauważył, że jego pan jest niezadowolony. - Jestem ostrożny - przyznał. Wiedział jednak, że jego najgorsze obawy rzadko się potwierdzały; stał się mistrzem w swym fachu głównie dzięki bujnej wyobraźni. Chęć rywalizacji z przeciwnikiem z domu Acoma omal nie doprowadziła go do nieostrożności. Musi się wycofać, poczekać jak cierpliwy łowca. Najpierw należy się zająć robotnikami mistrza zabawek Mary. Instynkt przypomniał mu, że zbyt długo pozostawał w bezruchu i że jego pan irytuje się coraz bardziej. - Zjemy coś? - uśmiechnął się promiennie. - Czy też najpierw skończymy partię, którą za chwilę przegrasz? Jiro przyjrzał się pochmurnie ustawionym na planszy figurom i machnął ręką z niechęcią. - Nikt nie powinien znosić dwóch porażek jeszcze przed śniadaniem.
Po tych słowach chyba przypomniał sobie o śmierci Obajana, gdyż na jego twarzy odbiło się wzburzenie. - A niech ją - wymruczał cicho, sądząc, że pierwszy doradca nie usłyszy. - Gdyby nie ochrona Zgromadzenia, już by tu przede mną stała, upokorzona i błagająca o litość. *** Ogrodnik otarł pot z czoła. Oparty nieruchomo na stylisku grabi, przyglądał się rabatom. Kwiaty lśniły wszystkimi kolorami tęczy. Nigdzie nie było widać wyschniętych koszyczków z nasionami ani zwiędłych, zmarszczonych w upale płatków, które mogłyby przyćmić świeżość rabat. Ziemia była równo zagrabiona i oczyszczona z chwastów, a każdy krzew przycięty tak, by ukazać jego piękno i oszczędzić przy tym miejsce. Urzędnik cesarski, który otrzymał ten dom po przejściu na emeryturę, rzadko go odwiedzał. Cenił sobie spokój i ciszę, toteż ogrody dobrze izolowały posiadłość od zgiełku Świętego Miasta. Naprzeciwko znajdowała się miejska biblioteka. Urzędnik był na pół ślepy od katarakty i nie rozróżniał twarzy swych ogrodników, toteż jego piękny, niewielki ogród był wymarzonym miejscem, gdzie mistrz tajnych służb mógł ukradkiem otrzymywać informacje kupione od jednego z kopistów w archiwum. Arakasi splunął w dłonie, jak uczyniłby to każdy pilny ogrodnik, i znów wziął się do grabienia. Jego pociemniałe od słońca ramiona sprawiały wrażenie, jakby od urodzenia zajmował się pracą fizyczną. Doskonale wcielił się w swoją rolę; jedynie oczy pozostawały bacznie utkwione w widocznym za bramą wejściu do biblioteki. Musiał zachowywać jeszcze większą ostrożność niż zazwyczaj. Po zmianie, jaką sprawiła w nim Kamlio, nie ufał już swoim reakcjom i nie wierzył, że może być szybki jak zawsze. Martwiło go to. Przestał patrzeć na ludzi, nawet na wrogów, jak na figurki na planszy do gry. Między jego obowiązkami sługi a sumieniem powstał konflikt i Arakasi obawiał się próby. Odkąd usiłował wprowadzić agenta do Miasta Magów wiedział, że każda próba odnalezienia w starych tekstach wzmianek o magii lub zakazanych okresów historii może przyciągnąć czyjąś uwagę. A poza tym biblioteki były pasją pana Jira i personel w połowie składał się z jego szpiegów. Do cesarskich archiwów rzadko zaglądał ktokolwiek poza studentami historii; ci zaś najczęściej byli nowicjuszami w jakiejś świątyni, toteż każdy obcy stałby się tam podejrzany. Od czasu, gdy Ichindar przejął absolutną władzę, wszelkie niejasności prawa rozstrzygano podczas Dnia Posłuchań i Wysoka Rada nie wysyłała już kurierów, którzy przerzucali sterty wyblakłych pergaminów dla wyjaśnienia subtelności zagadnienia, nad którym debatowali kupcy lub cechy.
Wiele wysiłku kosztowało Arakasiego znalezienie nowicjusza, który do tej pory niczym się nie naraził magom ani Anasatim. W końcu musiał poprosić o przysługę akolitów Czerwonego Boga, kapłani Turakamu uważali bowiem, że mają dług wdzięczności wobec Mary. Rzucając podejrzliwe spojrzenia znad grabi na ulicę za bramą ogrodu, mistrz tajnych służb pomyślał z niezadowoleniem, że jego sieć stała się praktycznie bezużyteczna. Nie ośmielił się zwrócić do swych agentów, przebywających na stałe w otoczeniu cesarza, gdyż przypuszczał, że do tej pory Chumaka wyśledził już wszystkich. Wiele sygnałów wskazywało, że pałacowa część jego sieci została ujawniona. Dlatego też Arakasi posłużył się nieszkodliwym studentem, by zmylić agentów Chumaki. Wiedział jednak, że nie uda mu się długo zwodzić wroga. Dwóm kapłanom Turakamu i akolicie, niosącemu prośby z pieczęcią Wysokiej Świątyni, udało się odkryć interesujące teksty. Arakasi spędzał noce przy świecach, czytając linijki zapisane wyblakłym atramentem. Każdego dnia o świcie wysyłał zaszyfrowane wiadomości do Mary, która przebywała w starej posiadłości Acomów. Krąg możliwości zawężał się; konflikt, który doprowadził do tajemniczego traktatu z cho-ja, mógł się wydarzyć podczas wewnętrznych zamieszek przed ośmiuset laty, w dwa wieki po założeniu Imperium albo w czterysta lat później. W dokumentach z tego okresu nie było żadnej wzmianki o wojnie, lecz przegląd kronik rodzinnych ujawnił, że wiele tytułów przeszło wówczas na bliższych i dalszych kuzynów oraz na nieletnie dzieci. Mógł to być skutek jakiejś epidemii, ale kroniki nic o niej nie wspominały. Dokumenty finansowe z tamtych czasów także mówiły o gwałtownym wzroście podatków; w księgach skarbowych były dziwne luki tam, gdzie powinny być wpisane cele wydatków. Arakasi czekał teraz na listę cesarskich koncesji z obydwu interesujących go okresów. Jeśli cesarski skarbiec zapłacił cechom artystów za namalowanie scen bitewnych albo też rzeźbiarzom, by wznieśli łuki upamiętniające zwycięstwa, z pewnością oznaczałoby to, że przeszła wtedy jakaś wojna. W takim razie w dokumentach świątynnych powinny się znaleźć wzmianki o dotacjach na bramy modlitewne, wniesionych przez bogate wdowy dla zapewnienia boskiej łaskawości duchom poległych małżonków. Arakasi zmarszczył czoło. Gdyby znalazł dowód, że toczyła się wówczas wojna, mógłby poszukać w kronikach rodzinnych albo w dziennikach zmarłych panów i może tam znalazłby jakieś informacje o konflikcie, o którym źródła publiczne nic nie wspominały. Instrukcje Mary były niezwykle szczegółowe, prawdopodobnie dlatego, że zdawała sobie sprawę ze stanu ducha swego mistrza tajnych służb. Pani Acoma nie miała złudzeń; równie dobrze jak on wiedziała, że związek z Kamlio stał się jego słabością. Ale tylko jego
serce i talent mogły ochronić Acomę przed zagrożeniem ze strony Zgromadzenia Magów. Było bowiem coraz bardziej oczywiste, że to właśnie ono nie dopuszczało do zmian w Imperium. Objęcie rządów przez Ichindara sprzyjało magom w rozgrywce przeciwko panu Tasaio Minwanabiemu; ale wcześniej czy później mieli zamiar poprzeć tradycjonalistów w staraniach o przywrócenie urzędu seniora wojennego i znów zepchnąć Ichindara do roli symbolu religijnego. Powstrzymując chęć otarcia spoconego czoła, Arakasi z niechęcią przesuwał grabiami po ziemi. Subtelne niuanse i przemilczenia w źródłach historycznych wyraźnie pokazywały, w jaki sposób Wielcy doprowadzili do zastoju w Imperium. Nie trzeba było historyka, by wypełnić białe plamy w dziejach Tsuranuanni. 353 Niczym tkacz, który dokłada nitkę do nitki, Arakasi wiązał jedną niejasną aluzję z następną i tworzył z nich mapę zdarzeń tym bardziej rzucających się w oczy, że oficjalnie przemilczanych. Odepchnął od siebie myśli o przyszłości. Każdy nowy dzień był ryzykiem. Arakasi wiedział równie dobrze jak Mara, że jeśli jakimś cudem dom Acoma wyjdzie zwycięsko ze starcia ze Zgromadzeniem Magów, ktoś inny będzie musiał przejąć stanowisko mistrza tajnych służb. Patrząc na czysto zamiecione ścieżki i rzędy pachnących kwiatów, niespostrzeżenie dotknął dłonią pasa, pod którym ukrył inny, z kolekcją noży. Pomyślał z wisielczym humorem, że jeśli bogowie pozwolą na zniszczenie Acomy albo jeśli on sam zrezygnuje z urzędu i Mara nie będzie mogła oferować mu żadnego honorowego stanowiska w domu, to zawsze jeszcze pozostają mu umiejętności robotnika. Przyjrzał się swym dłoniom, na których czarna ziemia pokrywała dziesiątki odcisków i pomyślał, że istnieją gorsze zajęcia niż opieka nad roślinami. Z pewnością jednym z nich było zabijanie. Po odszyfrowaniu rejestrów Bractwa Hamoi omal się nie rozchorował, czytając beznamiętny spis śmierci i okrucieństw, dokonywanych od wielu pokoleń. Mara miała rację, nakazując mu zniszczyć Bractwo Hamoi u samych korzeni. Arakasi jednak nie potrafił wybaczyć sobie, że odegrał w tej sprawie rolę bezlitosnego, bezosobowego narzędzia. Według tsurańskich kodeksów to zwycięstwo przynosiło honor jego pani i jemu samemu, ale zetknięcie z Kevinem zmieniło poglądy mistrza tajnych służb. Pierwsze rysy w jego zasadach pojawiły się w upalnym ogrodzie kekali, w dniu, gdy Mara wybaczyła mu potknięcie. Od tego czasu jego osłona kruszyła się powoli i teraz, odarty ze złudzeń, Arakasi przejrzał na oczy.
Przez całe życie był tylko znakomicie wyszkolonym narzędziem, używanym przeciwko ludziom takim, jak on sam. Kevin miał rację; cho-ja miały rację; Mara i Hokanu mieli rację, pragnąc zmienić stosunki między panami a służbą. Stwardniały wzrok Kamlio odbijał całe zło zasad, którymi Imperium kierowało się w całej historii. Świeżo nabyta ostrość widzenia ukazywała Arakasiemu własną winę. - Nie jestem tym, kim byłem - powiedział swej pani, i nie był to tylko banał; w tych słowach Arakasi obnażył przed nią duszę. Westchnął ze smutkiem na myśl, że podczas wielu godzin życia, które spędził, pełniąc funkcję ogrodnika, nigdy nie zatrzymał się, by podziwiać rezultaty swej pracy. Teraz inaczej patrzył na schludne rzędy młodych pąków. Ze ściśniętym gardłem pomyślał, że skromny ogrodnik może być niedaleki od znalezienia równowagi w Kole Życia; z pewnością przyjemnie było żyć w nieustannej harmonii ze światem. Zatarł ręce i wrócił do pracy. Jego rozbudzona świadomość tutaj stawała się jedynie ciężarem. Pomimo pozornego spokoju, który go otaczał, niebezpieczeństwo było bardzo blisko. Dzień dobiegał końca. Poczerwieniałe światło słońca wpadało do ogrodu między filarami wejścia. Na ulicy starszy mężczyzna popychał wózek i śpiewnym nawoływaniem zachęcał żony wolnych robotników, wracające ze świątyń do położonych w dzielnicy doków domów, do kupowania wiązek kory tanzi. Rodziny nędzarzy, stojących zaledwie odrobinę wyżej od niewolników, paliły tanzi, by osłodzić powietrze i odpędzić smród ryb z rzeki. Z Placu Dwudziestu Bogów, gdzie kapłani otworzyli masywne drzwi świątyń, unosił się zapach kadzidła. Odprawiane o zachodzie słońca religijne obrządki przyciągały arystokrację, bo na ulicach było już chłodniej i poznikali z nich kupcy; przed bramą przesunęły się pierwsze lakierowane lektyki możnych, między którymi łomotały puste wózki wieśniaków, wracających do domu z targu. Godzinę przed zachodem słońca na ulicach mieszały się wszystkie kasty. Kurierzy zdejmowali przepaski z czoła i oznaki cechowe i pogwizdując, wracali do domów, do żon, na kolację. Arakasi przyciągnął taczkę i zaczął zbierać grace, rydle i grabie, przez cały czas nie spuszczając oczu z łuku drzwi biblioteki. Spodziewał się, że jego posłaniec wykorzysta ruch na ulicy i pojawi się o tej porze; robotnicy byli znużeni i myśleli tylko o wieczornym posiłku, a możni szczelnie zaciągali zasłony lektyk, by nie narażać się na widok pospólstwa. Gdy chłopak pojawi się w drzwiach, Arakasi wyjdzie z ogrodu, popychając przed sobą taczkę. Skryba wyminie go, niespostrzeżenie wrzucając raport między narzędzia. W pierwszej chwili dźwięk wydawał się ledwie poruszeniem powietrza, niknącym w łoskocie dudniącej po bruku platformy winiarza. Arakasi instynktownie skulił się za taczką i
w tym samym momencie rozpoznał ten głos: był to gwizd, od którego cierpła skóra; magiczne brzęczenie, poprzedzające pojawienie się Wielkiego. Lodowaty pot spłynął mu po karku. Czyżby rozpoznali w nim sługę Mary i przyszli po niego? Jedynie przyzwyczajenie kazało mu wciąż udawać ogrodnika, składającego narzędzia pod koniec dnia pracy. Serce mu dudniło, a dłonie drżały jak u epileptyka. Wiele razy odczuwał strach, ale nigdy wcześniej to uczucie nie miało nad nim władzy. Nigdy, aż do dnia, gdy poznał Kamlio, strach nie dotarł do głębi jego serca. W mgnieniu oka w ogrodzie pojawili się dwaj magowie. Denerwujące dzwonienie ucichło; ciszy nie zakłócało nawet brzęczenie pszczół. Hałas uliczny wydawał się tak odległy, jakby cały świat zaczynał się i kończył przy marmurowych kolumnach prowadzących do ogrodu. Arakasi nie musiał udawać lęku. Leżał za taczkami, z twarzą przyciśniętą do wygracowanej ziemi. Wielcy nie zwrócili na niego uwagi. Ścieżką dotarli do bramy i zatrzymali się w cieniu portalu, wpatrując się nieruchomo w schody biblioteki. Stali plecami do Arakasiego; ze swego miejsca widział ich stopy, niedorzecznie obute w aksamitne pantofle. Zignorowali zwykłego ogrodnika, jakby był częścią otoczenia, która nie może ich podsłuchać. Jeden z nich pochylił zakapturzoną głowę w stronę towarzysza. - Może się pojawić w każdej chwili. Powinien przejść przez ulicę i skierować się tutaj. Drugi mag ledwo dostrzegalnie skinął głową. Myśl, że magowie nie przyszli po niego nie sprawiła Arakasiemu wielkiej ulgi. Nadal drżący, niemal sparaliżowany ze strachu, odważył się zerknąć na ulicę. Ponad zębami grabi, między dwiema tajemniczymi, ciemnymi postaciami magów zauważył pod łukiem bramy swego posłańca, który wreszcie wyłonił się z biblioteki. Z jego ramienia zwisała wyładowana pergaminami sakwa. - Jest! - Jeden z magów wskazał palcem młodzieńca, który swobodnym krokiem schodził po schodach. - To on! Drugi skinął głową i rzekł głębokim głosem: - Tak jak odgadłeś, w torbie niesie zwoje. - Co to za dokumenty? - zapytał krótko pierwszy mag. Jego towarzysz zamknął oczy. Jedną dłoń przyłożył do czoła, a drugą nakreślił jakiś znak w powietrzu. Być może miało to być zaklęcie albo jakiś inny niezrozumiały magiczny rytuał. Mistrz tajnych służb poczuł na całym ciele gęsią skórkę.
- To jest spis - powiedział mężczyzna niskim, dźwięcznym głosem. - Cesarskie rozporządzenia o funduszach dla artystów. Łuki triumfalne, posągi pamiątkowe, pomniki... Zamilkł. Obydwaj magowie zdawali się zastanawiać nad znaczeniem tego odkrycia. Po chwili jeden z nich powiedział zimno: - Te informacje dotyczą czasów niezwykle istotnych dla naszych spraw. Arakasi zacisnął pięści, obawiając się, że w ciszy ogrodu wyraźnie słychać dudnienie jego serca. Ulicą przesunęła się lektyka jakiejś damy, niesiona przez tragarzy w srebrnych przepaskach na głowach. Młody skryba zatrzymał się po drugiej stronie, przepuszczając ją. Zapach perfum damy mieszał się z wonią kwiatów i odrażającym odorem nidrowego łajna. Magowie zaczęli coś szeptać między sobą, wyciągając szyje, by nie stracić z oczu posłańca Arakasiego. Ten zaś, niczego nie podejrzewając, przechodził właśnie przez główną ulicę swobodnym, energicznym krokiem chłopca, oczekującego zapłaty za usługi, którą będzie mógł wydać w tawernie. - Zdecydowanie należy go przesłuchać - rzekł jeden z magów lodowato. - Jest mało prawdopodobne, by chłopak prowadził takie badania na własną rękę. Musimy go zatrzymać i dowiedzieć się, czy ktoś go wynajął lub zmusił do wygrzebywania takich zapisów. Drugi z Wielkich przytaknął pomrukiem. Arakasi poczuł przypływ paniki. Jeśli skryba zostanie zmuszony do mówienia, magowie zdemaskują go i przesłuchają. Mistrz tajnych służb wiedział, że w żaden sposób nie uda mu się ukryć prawdy przed kimś, kto potrafi czytać w myślach. Magowie odkryją intrygę Mary i ród Acomy będzie zagrożony. Musi coś zrobić. Po plecach przebiegały mu zimne dreszcze. Wyczuł palcami nóż, oparł się na łokciu i drugą ręką rozluźnił pas. Dłonie miał lepkie od potu i zdrętwiałe. Sięgnął pod szatę i pochwycił dwie rękojeści z kości słoniowej: jeden nóż dla nieszczęsnego skryby, drugi dla siebie. Musi zabić niewinnego człowieka z zimną krwią, po czym natychmiast poderżnąć sobie gardło. Pozostaje mu tylko nadzieja, że Czerwony Bóg go zabierze, zanim magowie przywiążą jego wal do ciała i zmuszą go do mówienia. Magowie przesunęli się o krok, zasłaniając Arakasiemu widok na ulicę. Żelazna obręcz strachu dławiła jego pierś. Ostrze w drżącej dłoni wycelowane do rzutu wydawało mu się tylko marną drzazgą. Poczuł mdłości. Pragnął niemal, by zdarzyło się najgorsze: by magowie nie poruszyli się i pozwolili niczego nie podejrzewającemu skrybie przyjść na spotkanie w ogrodzie.
- Idzie tu - mruknął jeden z magów i obydwaj schowali się głębiej w cień. Stali teraz po obu stronach bramy jak nieruchome, zakapturzone posągi, czekając na człowieka, który przeciskał się przez zatłoczoną ulicę. Tłum rozluźnił się nieco. Przeszedł sprzedawca ciastek, ciągnący za sobą zapach cynamonu. Za nim przebiegło dwóch chłopców, ścigając się i krzycząc. Pod ich nogami plątał się szczeniak. Zaciskając poplamione atramentem palce na klapie torby, skryba obszedł dokoła przysadzistego sprzedawcę wody i wkroczył na ocienioną alejkę, prowadzącą do ogrodowej bramy. Arakasi zwalczył bezwład. Wygiął ramię, przygotowując się do rzutu. Promień słońca odbity od ostrza noża przyciągnął uwagę skryby. Przymrużył oczy i w tej chwili Wielcy wyszli z cienia. Arakasi przygryzł wargę. Musi działać! Odmierzył odległość i wycelował, usiłując zwalczyć mdłości. - Stój - zawołał mag po lewej stronie metalicznym, dźwięcznym głosem. Skryba zatrzymał się, sparaliżowany ze strachu. - Chcemy cię przesłuchać - rzekł drugi z magów chropowatym basem. -
Jak
sobie
życzysz,
Wielki
-
odrzekł
blady
i
drżący
skryba.
Arakasi pochwycił koło taczki tak mocno, jakby chciał przebić stare drewno palcami. Podniósł się na jedno kolano, przygotowując do rzutu. Ostrze noża znów błysnęło, opadając w dół. Skryba potknął się i na moment skamieniał, ogarnięty przerażeniem; ujrzał przed sobą pewną śmierć. Odwrócił się desperacko, dał nura w zatłoczoną ulicę i zaczął biec, jakby stado demonów deptało mu po piętach. Wisząca na ramieniu torba obijała się o jego biodro. Mag o niskim głosie zastygł ze zdumienia. Drugi wykrzyknął z niedowierzaniem: - On nas nie posłuchał! Ten, który stał bliżej bramy, uniósł dłoń. Rozległ się huk, od którego narzędzia w taczce załomotały, a silny podmuch przygiął kwiaty do ziemi. Arakasi rzucił się na brzuch, wsunął noże pod siebie i ukrył twarz w dłoniach. Grzmot za grzmotem przeszywały ogród, a po nich następowały jaskrawe rozbłyski. Na ulicy wybuchł zgiełk. Słychać było tupot uciekających ludzi i ryk przerażonej nidry. Woźnica popędzał kozę ciągnącą wyładowany wózek, a szczeniak, który wcześniej bawił się z małymi żebrakami, skowyczał żałośnie. Drżący na całym ciele Arakasi zerknął przez palce. Jeśli nie liczyć przechodniów, którzy na łeb na szyję uciekali jak najdalej od bramy ogrodu, na ulicy prawie wszystko wyglądało tak samo; zachodzące słońce nadal rzucało czerwone światło na schody biblioteki, a w powietrzu unosiła się woń świątynnych kadzideł.
Ale ich słodki aromat teraz zmieszany był z odorem zwęglonego mięsa, a na bruku dymił żałosny tłumok, w którym nie sposób było rozpoznać człowieka. Niedaleko, nietknięta wybuchem, leżała sakwa i rozsypane zwoje dokoła. - Dlaczego ten głupiec uciekał? - zirytował się mag o niskim głosie. - Nie powinieneś go tak od razu spalać na żużel, Tapek. Teraz już się nie dowiemy, kto go zatrudnił. Pofolgowałeś swojemu temperamentowi kosztem zdobycia informacji. - Jest tylko dwóch możliwych podejrzanych, Acoma albo Anasati. Nikt inny nie ma powodów, by przeszukiwać archiwa. Nie wyobrażam sobie, by ktoś mniej znaczący chciał się nam przeciwstawić i by uszło mu to na sucho - bronił się drugi z Wielkich, niechętnie stając plecami do bramy. Pod kapturem wyraźnie było widać skrzywione usta. Jego lodowaty wzrok przesunął się po taczkach i zatrzymał na rozciągniętej postaci Arakasiego. Mistrz tajnych służb Mary miał wrażenie, jakby ktoś wbił mu włócznię w plecy. Oddech zamarł mu w piersiach. Nie potrafił opanować drżenia i nie ośmielił się poruszyć. Czekał, zastygły w poddańczej pozie. Mag podszedł bliżej. Stopy odziane w aksamit zatrzymały się o kilka cali od twarzy Arakasiego; poczuł ostry zapach ozonu, zmieszany z kurzem i wilgotną wonią połamanych kwiatów. - Czy znałeś tego człowieka? - zapytał Wielki. Arakasi nie mógł się odezwać i tylko potrząsnął głową. Drugi podszedł do swego towarzysza. - On może kłamać. Musimy się upewnić - zadudnił. Arakasi wyczuł ruch, gdy mag przesunął nad nim dłońmi. - Kim był ten człowiek? - rozległ się jego głęboki głos. - Odpowiedz! Umysł mistrza tajnych służb przeniknęło obezwładniające zaklęcie, przed którym nie było obrony. Arakasi poczuł, że powietrze uchodzi z jego płuc. Magiczna siła zmusiła jego usta do mówienia: - To był tylko skryba - usłyszał własny głos. - Nie znałem jego imienia. Zamknął oczy z przerażeniem i ogarnął go smutek na myśl, że nigdy już nie zobaczy Kamlio. Wyraźnie przypomniał sobie tamto popołudnie, gdy leżeli, ciesząc się miłością, jej leniwy uśmiech i twarde spojrzenie, które na zawsze zniewoliło jego serce. Pośród tego wiru obrazów dotarł do niego głos maga: - W jego myślach panuje zamęt. Myśli, że go zabijemy i... chciałby zobaczyć kobietę. - Mag szorstko się roześmiał. - Ten głupiec marzy o pięknej, młodej kurtyzanie, którą kiedyś poznał. Pragnie tylko zobaczyć ją jeszcze raz przed śmiercią. Arakasi poczuł, jak zaklęcie opuszcza jego ciało i duszę. Drugi z Wielkich powiedział:
- Gdyby był winien, myślałby o swoim panu albo o ucieczce. - Mistrz tajnych służb przez cały czas był zbyt ogłuszony, by choćby się poruszyć, co dodało wiarygodności wnioskom Tapeka. - Nie, to nie jest nasz człowiek. Kurier, który czekał na skrybę, bez wątpienia uciekł. Ten bezrozumny stary ogrodnik nic nie wie. - W jego głosie rozbrzmiała irytacja. - Miałeś rację, że na mnie nakrzyczałeś. Mimo wszystko wiemy teraz, że ktoś poszukuje zakazanej wiedzy. Musimy wrócić do Zgromadzenia. Obydwaj odsunęli się. Arakasi nadal leżał nieruchomo. Jego spocone ciało pokryte było warstwą kurzu. W uszach zabrzmiało mu przenikliwe brzęczenie i poczuł podmuch, towarzyszący zniknięciu Wielkich. Ale siły odzyskał dopiero o zmierzchu. Z drżeniem podniósł się na nogi i przez dłuższy czas stał w miejscu, oparty o taczkę. Gwardia Cesarska rozkazała uprzątnąć ciało skryby. Niewolnik z wiadrem i szczotką wycierał wypalone ślady z kamieni. Piękne, rzeźbione lektyki możnych omijały to miejsce dużym łukiem. Nawet obdarci ulicznicy, którzy zwykle zbierali się, by popatrzeć, ilekroć działo się coś ciekawego, tym razem się gdzieś pochowali. Arakasi siedział na krawędzi taczki i słuchał głosów wieczornych owadów. Ostatnie zorze znikały z nieba i księżyc rozsiewał miedziane światło nad więdnącymi, połamanymi kwiatami. Nie potrzebował już zwojów, które miał mu przynieść skryba. Obecność Wielkich potwierdziła jego przeczucia. Wkrótce będzie musiał się wymknąć i złożyć raport pani Marze. Prześladowała go niepewność. Nawet teraz nie potrafił powiedzieć, czy rzeczywiście spełniłby obowiązek i rzucił nożem. Mara, pomyślał Arakasi, Pani. Stałem się dla ciebie przeszkodą. Ale chłodna noc nie dała mu żadnej odpowiedzi. Wiedział, że jego pani nie ma nikogo innego, kto mógłby się z nim równać, toteż musiał się postarać jak najlepiej wypełniać obowiązki. Dobrze znał Marę i był pewny, że gdyby stanęła przed nim w tej chwili, w jej oczach nie ujrzałby wyrzutu. Ona rozumiała jego rozterki. Ten dar wzruszał go niemal do łez. Wstał i ujął wilgotne od rosy uchwyty taczki, zastanawiając się, czy współczucie jego pani okaże się na tyle silne, by przełamać gorycz Kamlio. Naraz rozzłościł się na siebie i omal nie wybuchnął ironicznym śmiechem. Tego wieczoru niewiele brakowało, by Zgromadzenie dowiedziało się wszystkiego o intrydze Mary. Na długo przed tym, zanim Kamlio odnajdzie siebie, wszyscy słudzy Acomy mogą zginąć bez ostrzeżenia i, podobnie jak skryba, stać się tylko dymiącą kupką żużlu.