F EIST R AYMOND E S AGA W OJNY MROKU 03 G NIEW SZALONEGO BOGA
Na Midkemii i Kelewanie trwa bezwzględna Wojna Mroku. Ab...
9 downloads
7 Views
2MB Size
F EIST R AYMOND E S AGA W OJNY MROKU 03 G NIEW SZALONEGO BOGA
Na Midkemii i Kelewanie trwa bezwzględna Wojna Mroku. Aby ocalić oba światy, potężny mag Pug wraz z wybranymi członkami Konklawe Cieni kontynuuje niebezpieczną, niemal samobójczą misję w rzeczywistości krwiożerczych Dasatich. Na Midkemii Tad, Zane i inni wojownicy starają się ocalić Królestwo Wysp przed najeźdźcami, natomiast Miranda, ukochana żona Puga, została uwięziona przez złowieszczego czarnoksiężnika Leso Varena i Kapłanów Śmierci. Sytuacja wydaje się beznadziejna, ale nie wszystko jest jeszcze stracone. Pomocy może udzielić pewien niezwykły sprzymierzeniec, którego moce na pewno przydadzą się w nieuchronnej wielkiej bitwie - gorączkowym szturmie na ogromne siły zła, zgromadzone przez Mrocznego Boga.
ROZDZ I AŁ
PIERWSZY
Ucieczka Miranda krzyknęła. Przeszywający ból, który absorbował jej umysł, ustąpił na króciutki moment i właśnie wtedy znalazła to, czego cały czas szukała. Większością świadomości prowadziła walkę woli z oprawcami, lecz jej ułamkiem najbardziej karnym skrawkiem - czyniła przygotowania. W trakcie przesłuchań ciągnących się od wielu dni wykorzystywała każdą chwilę wytchnienia, aby wydzielić ten fragment intelektu i pokonawszy przyprawiające o łzy cierpienie — prowadzić obserwację. Podczas ostatnich czterech spotkań z Kapłanami Śmierci Dasatkh osiągnęła upragnioną obojętność i zmusiła ciało do ignorowania bólu. Był nadal obecny, wiedziała o tym - zaognione nerwy protestowały przeciwko obcej energii kursującej na obrzeżach jej umysłu, sondującej go, węszącej za głębią jej istoty, lecz ona nauczyła się znosić fizyczne cierpienie przed wieloma stuleciami. Znacznie gorsze były ataki mentalne, stanowiące napaść na źródło jej potęgi, unikalną inteligencję, dzięki której we własnym świecie wyrosła na liczącego się maga. Ci duchowni Dasatich byli pozbawieni wszelkiej subtelności. Od razu rozdarli jej myśli tak, jak niedźwiedź rozdziera pień drzewa, szukając ukrytego miodu. Mniej potężny umysł doznałby uszczerbku nie do naprawienia już przy pierwszej takiej próbie złamania. Miranda po trzeciej znalazła się na krawędzi debilizmu. Mimo to nadal walczyła i stawiała opór, wiedząc, że nie będzie zwycięstwa, jeśli nie uda jej się przeżyć. Skoncentrowała wszystkie swoje niemałe zdolności na tym, aby wytrzymać, a potem zaczęła analizować. Pozostała przy zdrowych zmysłach wyłącznie dlatego, że zdołała wyprzeć myśli o straszliwych torturach i uczepić się tej odrobiny informacji, jaką posiadła. Postanowienie, by wyrwać się z niewoli i powrócić z ową informacją, dawało jej siłę i poczucie celu.
Od niedawna zaczęła markować utratę przytomności, co było jej nową taktyką w walce z oprawcami. O ile nie dysponowali większymi zdolnościami niż te, które u nich do tej pory wyśledziła, nic jej nie groziło: w ich oczach wydawała się bezwolna. Był to pierwszy sukces Mirandy w użyciu magii, odkąd trafiła do niewoli. Pozwoliła sobie na tyle włączonej świadomości, by oddychać wolno i płytko, aczkolwiek wątpiła, by Kapłani Śmierci, którzy się nią zajmowali, mieli wystarczające pojęcie o ludziach, aby zwracać uwagę na właściwe objawy. Jednakże prawdziwa walka toczyła się na poziomie umysłu, nie ciała, i tam też Miranda zamierzała ostatecznie zatriumfować. Dowiedziała się o swoich oprawcach więcej, niż oni dowiedzieli się o niej. W pojedynkę Dasati nie byli godnymi przeciwnikami ani dla niej, ani nawet dla jej bardziej zaawansowanych uczniów, jakich szkoliła w swoim świecie. Miranda miała pewność, że gdyby Leso Varen nie wymyślił pułapki w celu wprowadzenia jej w błąd, z łatwością by sobie poradziła z dwoma Dasatimi, którzy ją pojmali. Varena jednak nie należało lekceważyć; był to nekromanta o wielowiekowym doświadczeniu i pokonanie go stanowiło nie lada wyzwanie, o czym najlepiej świadczyło to, że trzy kolejne ciała, które zajmował, zginęły z rąk różnych wrogów, wzięte przez zaskoczenie, a mimo to on sam przeżył. Nawet ona nie zdołała się oprzeć połączonym siłom Leso Varena i Dasatich. Ale zdążyła już się poznać na Kapłanach Śmierci i wiedziała, że to tylko jakiegoś rodzaju nekromanci, W miarę upływu czasu Miranda - podobnie jak wielu innych magów Midkemii - nauczyła się ignorować magię duchownych, traktując ją jako manifestację potęgi bogów. Obecnie bardzo tego żałowała. Ze wszystkich znanych jej magów wyłącznie jej mąż Pug miał jakieś pojęcie na temat magii duchownych, której poznanie postawił sobie za cel wbrew tendencji różnych zakonów do utrzymywania tajemnicy za wszelką cenę. Zdołał zdobyć niemałą wiedzę o tym najciemniejszym rodzaju magii dzięki rozlicznym spotkaniom z pantatiańskimi wężowymi kapłanami, którzy żywili własne obłędne ambicje. A także udaremnić ich kilka prób wywołania zamętu na świecie. Miranda słuchała mężowskich opowieści tylko jednym uchem, a szkoda. Bardzo by jej teraz pomogło, gdyby w przeszłości zwracała na Puga większą uwagę, Niemniej jej wiedza wzrastała z każdą chwilą. Kapłani Śmierci byli niezdarni i niedokładni w swych badaniach. Nieraz odsłaniali swą magiczną naturę, zamiast poznawać zdolności Mirandy. A ich brak subtelności tylko działał na jej korzyść.
Miranda usłyszała, że oprawca wychodzi, lecz nadal trzymała powieki zamknięte, pozwalając tylko świadomości przebić się do wyższych warstw umysłu i ani na moment nie zapominając o tym, co właśnie odkryła. Wreszcie przejaśniło się jej w głowie zupełnie. Natychmiast też powrócił ból. Zwalczyła pokusę, by poskarżyć się krzykiem, i uciekła się do głębokich oddechów i mentalnej dyscypliny mającej powściągnąć cierpienie. Leżała na kamiennej płycie, którą cechowała zła natura wynikająca z obcej energii. Sam jej dotyk byłby Mirandzie niemiły, tymczasem na dodatek została do niej przywiązana, i to bez osłony odzienia. Poza tym spływała potem i czuła mdłości. Mięśnie w każdej chwili mógł opanować skurcz, a w tej pozycji - gdy nie miała możliwości ruchu - nagły ostiy ból był ostatnim, czego potrzebowała. Musiała zastosować parę dostępnych jej sztuczek, aby się opanować, uspokoić i rozstać z bólem, zanim ten nadszedł na dobre. Dasati badali ją od prawie tygodnia, przysparzając jej upokorzeń i cierpień w próbie zebrania jak największej liczby informacji o niej oraz o ludzkiej rasie w ogóle. Miranda była wdzięczna za ich toporne podejście, dzięki któremu zyskała nad nimi przewagę: wróg nawet nie podejrzewał sprytu ludzi i bardzo nie docenia! jej osobiście. Wyrzuciła z myśli Dasatich i zaczęła się zastanawiać nad drogami ucieczki. Wkrótce po uwięzieniu zrozumiała, że największe szanse zapewni jej podzielenie się z oprawcami prawdą do tego stopnia, by później wierzyli w każde jej słowo. Leso Varen, którego na wskroś zła świadomość zamieszkiwała obecnie ciało pochodzącego zTsuranuanni maga imieniem Wyntakata, nie pojawił się ani razu od chwili jej pojmania, za co także była wdzięczna, gdyż w przeciwnym razie Dasati wygraliby to starcie. Miranda zdawała sobie sprawę, że Leso Varen realizuje własne obłąkane ambicje i że działa wspólnie z Dasatimi, dopóki mu to odpowiada, bynajmniej nie dbając o ich plany. Zaryzykowała otwarcie oczu. Tak jak się spodziewała, wszyscy oprawcy zniknęli. Przez moment obawiała się, że któryś pozostał na miejscu, aby skrycie ją obserwować. Zdarzało się, że przemawiali do niej konwersacyjnym tonem, jakby gawędzili z gościem, innym znów razem katowali ją. Trudno było się dopatrzyć sensu czy jakiegoś wzoru w ich działaniach. Początkowo zachowała wszystkie swoje moce, ponieważ Kapłani Śmierci, wykazując wyjątkową pewność siebie, pragnęli rozeznać się w pełnym zakresie jej umiejętności. Ale po tym jak czwartego dnia niewoli odpowiedziała z furią na próbę dotknięcia jej nagiego ciała, została spętana zaklęciem więżącym jej moce i powiększającym jej frustrację przy każdej próbie użycia magii.
Rozedrgane nerwy w każdym włókienku ciała Mirandy mówiły jej, że ból nie przeminął. Kobieta zaczerpnęła głęboko tchu i z całych sił postarała się zmniejszyć cierpienie, tak by mogła je przynajmniej ignorować. Odetchnąwszy jeszcze parę razy, zaczęła się zastanawiać, czy to, czego właśnie się dowiedziała od swoich oprawców, jest prawdą czy raczej czepianiem się złudnych nadziei. Zmusiła umysł do wytężonej pracy, rzucając pomniejsze zaklęcie, które wypowiedziała tak cicho, że praktycznie niesłyszalnie. Ból odszedł! Nareszcie udało jej się osiągnąć to, o co walczyła od tak dawna. Przymknęła powieki, przywołując obraz, który ujrzała podczas tortur. Intuicja podpowiadała jej, że odkryła coś niebywale istotnego, jednakże Miranda nadal nie miała pewności, co to takiego. Przez chwilę żałowała, że nie może się jakoś skontaktować z Pugiem albo chociaż z jego kompanem Nakorem - obydwaj bowiem jak nikt inny znali się na magii pierwotnych energii stosowanych przez magów. Miranda uśmiechnęła się na wspomnienie Nakora i jego uporczywego nazywania przypadków używania magii „sztuczkami" i zaraz westchnęła. Byłaby się roześmiała, gdyby tylko czuła się odrobinę lepiej. Nakor będzie zachwycony Nic lada frajdę sprawi mu informacja na temat świata Dasatich, którą właśnie udało jej się pozyskać: „sztuczki" w tym świecie mają wiele wspólnego z energiami znanymi każdemu magowi na Wyspie Czarnoksiężnika, ale są... Jak by to ujął Nakor? Miranda wytężyła umysł. „Wypaczone"! Jak gdyby poruszały się pod prąd tego, co ona znała. Poczuła się tak, jakby zmuszono ją do nauki chodzenia od nowa, tyle że tym razem, aby zrobić krok naprzód, musiała postawić nogę w bok. Sięgnęła myślą i zaczęła badać mentalnymi palcami krępujące ją więzy. Uporała się z nimi niemal bez żadnej trudności. Po chwili była już wolna. Usiadła i rozluźniła barki, plecy, nogi, czując, jak powoli wraca do nich krążenie; ból nie odstępował jej ani na krok, przenikając do szpiku kości. Choć Miranda żyła od wieków, wyglądała na nie więcej niż czterdzieści lat. Była szczupła, lecz zadziwiająco silna dzięki uwielbianym przez nią spacerom po wzgórzach na Wyspie Czarnoksiężnika i pływaniu w morzu. Ciemne włosy miała przyprószone siwizną, ale oczy nadal czyste i młodzieńcze. Jak sądziła, magia przydawała życia niektórym przynajmniej adeptom. Odetchnęła głęboko. Mdlące uczucie na dnie żołądka ustało. Przynajmniej Dasati nie zastosowali rozgrzanego żelaza ani ostrych narzędzi i ograniczyli się wyłącznie do bicia, gdy uważali, że dzięki temu uzyskają lepsze informacje.
Postanowiła ucałować Nakora, jeśli zobaczy go jeszcze kiedykolwiek, albowiem bez jego uporczywych twierdzeń, że magia w gruncie rzeczy sprowadza się do pierwotnej energii, nigdy by nic pojęła, co jest nie tak ze światem Dasatich... Miranda miała pewność, że przebywa nadal na Kelewanie, w kopule z czarną energią, którą dostrzegła na moment przed tym, jak ją pojmano. Przestrzeń ta była ciasna i na pewnej wysokości przechodziła w atramentową pustkę - albo może sklepienie znajdowało się tak wysoko, że niknęło w mroku. Rozejrzała się więc wokół siebie, korzystając z tego, że nie leży już plackiem na kamiennej płycie. Kopuła była nieprzejrzysta, ale Miranda widziała jej krzywiznę dzięki temu, że nad głową miała stelaż podtrzymujący kotary i sięgający na jakieś dziesięć stóp. Materiał wydawał się jednolicie siny, o ile można to było stwierdzić przy takim oświetleniu, którego źródło stanowił dziwaczny szary kamień umieszczony na stole nieopodal. Miranda znów przymknęła powieki i sięgnęła myślą, aby już po paru sekundach natknąć się na ściany kopuły. Jakim cudem normalne zasady magii zostały zastąpione przez zasady Dasatich? Czyżby przywlekli tu ze sobą fragment własnego świata? Miranda wstała. I w tym samym momencie doznała olśnienia. Dasati nie chcieli tylko najechać Kelewanu, oni chcieli go zmienić! Przekształcić w miejsce, w którym mogliby wygodnie żyć. Skolonizować! Koniecznie musiała opuścić to więzienie, odnaleźć Bractwo Magów i skontaktować się z Wielkimi. Wystarczy, że Dasati powiększą tę kopułę... Może nie będzie to łatwe, ale z pewnością nie nastręczy im też większych problemów. Przy odpowiedniej ilości energii kopuła otoczy cały Kelewan, upodabniając go do któregoś z tych globów na drugim poziomie istnienia albo przynajmniej czyniąc zeń coś w rodzaju Delekordii - świata, który, jak odkrył Pug, mieści się między dwiema rzeczywistościami. Ponownie wypuściła mentalne wici. Pilnowała, aby były słabiutkie i jak najmniejsze. Była gotowa cofnąć je w każdej chwili, w razie gdyby natknęły się na coś rozumnego lub co gorsza, powiadomiły Kapłana Śmierci czy jakiegoś Dasatiego, że jest wolna. Obrzuciła pomieszczenie spojrzeniem, wypatrzyła swoje ubranie ciśnięte w kąt i prędko się ubrała. Chociaż nie przerażała jej perspektywa pojawienia się na korytarzu Bractwa Magów bez odzienia, a Tsurani mieli mniejszy problem z nagością od większości kultur na Midkemii, w nagości było coś uwłaczającego.
Zawahała się. Czas naglił, jednakże ona czuła pokusę, by zostać tu nieco dłużej, pomyszkować trochę i rozmówić się potem z Wielkimi, będąc w posiadaniu ważnych informacji. Przez chwilę rozważała, czy uda jej się rzucić zaklęcie, które uczyniłoby ją niewidzialną, dzięki czemu mogłaby posnuć się po tej... bańce. Ostatecznie uznała, że powinna ostrzec innych Í wrócić wraz z ich potęgą. Przymknąwszy powieki, zaczęła badać sklepienie kopuły nad sobą. Sprawiło jej to ból, więc szybko przestała, lecz zyskała potrzebną informację. Ściana tej kopuły była granicą między jej rzeczywistością a światem Dasatich - czy raczej tą jego częścią, którą przywlekli ze sobą. Zdołają pokonać, kiedy lepiej się przygotuje. Ciekawa, ilu ma strażników, uwolniła cząstkę świadomości, maleńki czulcie mający wytropić energię życiową. Powinien przejść niezauważony, jeśli tylko rozegra to właściwie... Wtem poczuła muśnięcie energii tak delikatne jak powiew nasionek dmuchawca niesionych na wietrze w stronę twarzy i natychmiast się wycofała, żeby jej nie odkryto. A więc strażnik jest co najmniej jeden. Ponawiała próby, aż nabrała pewności, że pilnuje jej dwóch Kapłanów Śmierci. Zebrała się w sobie do ucieczki, lecz zaraz znów się zawahała. Oczywiście wiedziała, że najrozsądniej byłoby zbiec, przedrzeć się do Bractwa tak szybko, jak to możliwe, po czym wrócić z paroma doświadczonymi magami i zapobiec inwazji na Kelewan. Jednakże jakąś częścią siebie pragnęła poznać całą prawdę o intruzach, przekonać się, z kim w istocie mają do czynienia. Z drżeniem serca dokończyła myśl: .. .na wypadek gdyby Pug nie powrócił ze świata Dasatich. Wierzyła, że udałoby jej się pokonać obu Kapłanów Śmierci, może nawet jednego wziąć na zakładnika. Z radością odwzajemniłaby gościnność, jaką jej okazali. Jednakże była świadoma tego, że Leso Varen zdążył wrócić do siedziby Bractwa Magów, gdzie - w odpowiedzi na pytania o nią - ze wzruszeniem ramion prawdopodobnie twierdzi, iż musiała niespodzianie przenieść się na Midkemię. Zanim na Kelewan dotrze wiadomość, że jednak nie powróciła do rodzinnego świata, i zanim członkowie Bractwa Magów zaczną prowadzić dochodzenie w tej sprawie, miną tygodnie. To, że była szpiegiem Konklawe Cieni, wiązało się z tajnością jej działań - a zatem zanim ktoś na poważnie zacznie jej szukać, może minąć nawet miesiąc. Skupiła uwagę na „ścianie" najbliżej niej. Badając ją ostrożnie wszystkimi zmysłami, usiłowała wyczuć rytm energii. Domyślała się, że czeka ją
niespodzianka, jako że nie znała tutejszej okolicy, a poza tym skok na sporą odległość do znajomego miejsca, powiedzmy siedziby Bractwa Magów, przez wypełnioną obcą magią kopułę też prowokował trudne do przewidzenia problemy. Zadecydowała więc, że rozsądniej będzie dokonać skoku na krótszy dystans - na wzniesienie pokryte kwitnącymi krzewami paniczyka, które tak dobrze zapamiętała, ponieważ dostrzegła je tuż po tym, jak minęła szczyt, dosłownie na mgnienie oka przed zauważeniem kopuły. Znienacka wyczuła czyjąś obecność. Obróciła się błyskawicznie, lecz Kapłan Śmierci już unosił w jej stronę jakieś urządzenie, celując nim prosto w nią. Chciała wprowadzić w życie nauki o magii, które wyniosła z tego miejsca, i posłała ku Dasatiemu zaklęcie, jakie powinno zwalić go z nóg. Tymczasem poczuła nagły upływ energii, jakby coś wyrwało ją z jej ciała, i równocześnie zobaczyła zdumiony wyraz twarzy Dasariego, którego nieznana siła cisnęła aż za kotarę. Z tyłu znajdowała się lita ściana wzniesiona z obcego Mirandzie drewna, które rozprysnęło się, gdy Kapłan Śmierci przelatywał przez nie do sąsiedniej komórki. Pozbawione już życia ciało pozostawiło krwawy ślad na podłodze, a Miranda spostrzegła mimochodem, że krew Dasatich jest raczej pomarańczowa niż czerwona. Gwałtowność tej sceny miała swoje dobre strony. Drugi Kapłan Śmierci leżał na podłodze rozciągnięty jak długi i bez przytomności po tym, jak jego towarzysz lotem pokonał dzielący ich dystans. Miranda prędko zbadała obu Dasatich, potwierdzając swoje przypuszczenia: pierwszy nie żył, drugi, zaś stracił przytomność. Rozejrzała się gorączkowo, by sprawdzić, czy wcześniej ktoś nie umknął jej uwagi, ale uspokoiła się, stwierdziwszy, że jest sam na sam z trupem i potencjalnym zakładnikiem. W dodatku nareszcie widziała swoje więzienie w całej okazałości. Kopuła miała nie więcej niż sto stóp średnicy, była poprzedzielana drewnianymi ściankami i kotarami i mieściła dwa proste posłane łóżka, stół z przyborami do pisania oraz dwa dziwaczne świetliste kamienie, a do tego komodę i dużą plecioną matę na klepisku. Nie tracąc czasu, przeszukała resztę przestrzeni i odkryła zbiór nic nie mówiących jej przedmiotów. Niestety, nie było wśród nich urządzenia, które umożliwiło przedostanie się ze świata Dasatich na Kelewan. Miranda wypatrywała czegoś pokaźnego, podobnego do machin szczelinowych Tsurani, albo przynajmniej jakiejś platformy, na której można by stanąć - nic takiego jednak nie znalazła w zasięgu wzroku.
Od pewnego już czasu była rozgniewana, a teraz naglą frustracja przywiodła ją na krawędź wściekłości. Jak oni śmią przybywać tutaj i tak ją traktować! Miranda przez całe życie walczyła z wybuchowym temperamentem spadkiem po matce - i choć przez większość czasu udawało jej się zachowywać spokojnie, to jednak gdy już wpadała w złość, bliscy woleli trzymać się od niej z daleka dla własnego bezpieczeństwa. Na ziemi leżała sterta papieru, jakby nawoskowanego, i Miranda, dostrzegłszy ją, natychmiast się schyliła. Kto wie, co tam jest napisane w tym dziwacznym języku Dasatich? Może rozwiązanie ich tajemnicy jest dosłownie na wyciągnięcie ręki? W tym samym momencie usłyszała cichy jęk i zobaczyła, że ten Kapłan Śmierci, który przeżył zamieszanie, zaczyna się poruszać. Nie namyślając się wiele, wstała, zrobiła krok w przód i z całych sił kopnęła Dasatiego w szczękę. - Auć! - Twarz Dasatiego okazała się twarda jak głaz. - A niech to! zaklęła, sądząc, że złamała kości stopy. Trzymając papiery w jednym ręku, uklęknęła obok ponownie znieruchomiałej sylwetki i szarpnęła ją za przód szaty. - Pójdziesz ze mną! - syknęła. Następnie przymknęła powieki i skierowała uwagę na ściany kopuły; obmacywała je mentalnie, dopóki nie wyczuła określonego rodzaju energii, po czym błyskawicznie dostroiła się do nich, jak gdyby grała na lutni i przekręceniem kołeczków mogła zmienić napięcie strun. Uznawszy, że jest gotowa, nakazała sobie znaleźć się na zewnątrz, w pewnym oddaleniu od ściany. Wrzasnęła, kiedy całym jej ciałem targnęła kaskada energii, co odczuła tak, jakby lód ciął jej nerwy, po czym otworzywszy oczy, przekonała się, że klęczy na wyschniętej trawie pagórka w prowincji Lash. Był ranek, co z jakiegoś powodu ją zdziwiło, i ledwie potrafiła znieść wszechogarniający ból. Nawet oddychanie przysparzało jej cierpienia. Organizm zdawał się protestować na to nagłe przywrócenie do rodzimego środowiska. Miranda nie miała pojęcia, co Dasati jej uczynili, by przeżyła w ich świecie - czy też w tym jego fragmencie w obrębie kopuły - lecz była zupełnie pewna, że zwariuje, zanim zdąży się z powrotem przyzwyczaić do własnego świata. Kapłan Śmierci także przeżył przenosiny. Miranda uklęknęła przy nim, chwytając go za poły, jakby były to jedyne więzy łączące ją z przytomnością. Czas mijał i ból słabł, aż wreszcie Miranda pomyślała, że może jednak nie zwariuje. Odetchnęła głęboko i chrapliwie, równocześnie mrugając powiekami, by odzyskać ostrość widzenia. I zaraz zamknęła mocno oczy
- To na nic - sapnęła. Odepchnęła od siebie ból, wzięła kolejny wdech i nakazała sobie znaleźć się w Sali Wzorców siedziby Bractwa. Na miejscu zastała dwóch magów. Upuściła przed nimi jeńca. - Zwiążcie go. To Kapłan Śmierci Dasatich. Nie miała pojęcia, czy akurat ci dwaj zaliczają się do szczęściarzy zapoznanych z rewelacjami Puga, po tym jak na Kelewanie pojawiły się Talnoye, niemniej każdy Wielki powinien słyszeć o Dasatich. Widząc jednego z nich u swych stóp, magowie wahali się krótko, lecz zaraz wypełnili polecenie. Ucieczka, i to z jeńcem, do cna wydrenowała Mirandę z sił. Kobieta zrobiła dwa chwiejne kroki przed siebie i opadła nieprzytomna na podłogę. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła, że przeniesiono ją do kwatery, którą zawsze zajmowała, kiedy składała wizytę w siedzibie Bractwa Magów na Kelewanie. Alenca, najstarszy członek Bractwa Magów, siedział na zydlu obok jej łóżka z wyrazem twarzy tyleż spokojnym, co pogodnym. Przypominał przez to dziadka, czekającego cierpliwie, aż dziecko wybudzi się z gorączki. Miranda zamrugała, po czym wychrypiała: - Jak długo? - Wczorajsze popołudnie, dzisiejszą noc i ten ranek. Jak się czujesz? Miranda podniosła się do pozycji siedzącej, zachowując ostrożność przy każdym ruchu, i odkryła, że ma na sobie prostą lnianą białą koszulę. Alenca uśmiechnął się, widząc jej minę. - Ufam, że nie masz nam za złe tego, że doprowadziliśmy cię do porządku. Byłaś w kiepskim stanie, gdy tu dotarłaś, Miranda przerzuciła nogi za krawędź łóżka i wstała. Jej wyprane i wyprasowane ubranie leżało na otomanie przy oknie z widokiem na jezioro. Wczesno popołudniowe słońce odbijało się od powierzchni wody. Nie zważając na obecność staruszka, Miranda zrzuciła koszulę i włożyła swój zwykły strój. - Co z Dasatim? - zapytała, przeglądając się w małym lustrze na ścianie. - Nie odzyskał przytomności i chyba umiera. - Doprawdy? - zdziwiła się Miranda. - Jego obrażenia nie sprawiały wrażenia poważnych. - Przyjrzała się staremu magowi. - Muszę go zobaczyć. Trzeba też zwołać tylu członków Bractwa Magów, ilu się da. - To już załatwione - zachichotał staruszek. - Wiadomość o jeńcu rozeszła się błyskawicznie i tylko ci, którzy byli obłożnie chorzy, nie wyruszyli do nas z wizytą.
- A Wyntakata? - zapytała Miranda. - Jego oczywiście brakuje. - Przepuścił Mirandę w drzwiach, po czym gdy już znaleźli się w korytarzu, zrównał się z nią i dodał: - Podejrzewamy, że albo nie żyje, albo maczał w tym palce. - To nie Wyntakata - poinformowała Miranda. - To Leso Varen, nekromanta. - Ach tak - pokiwał głową staruszek. - To by wiele wyjaśniało. Westchnął, kiedy brali zakręt. - Szkoda. Lubiłem Wyntakatę, mimo że często zbaczał z tematu, kiedy się z nim rozmawiało. Nie brakowało mu jednak inteligencji i zawsze był miłym towarzyszem. Mirandzie przychodziło z trudem rozgraniczenie pomiędzy gospodarzem i pasożytem, który zamieszkiwał jego ciało, wszelako żal staruszka wydał jej się szczery. - Przykro mi, że straciłeś przyjaciela - powiedziała. - Boję się, że możemy stracić ich jeszcze wielu, zanim ta sprawa się zakończy. Przystanęła przed rozgałęzieniem korytarzy i popatrzyła pytająco na starego maga, który gestem wskazał, że powinni wejść w ten dłuższy. - Trzymamy Dasatiego w strzeżonym zaklęciami pomieszczeniu. - Dobry pomysł - stwierdziła Miranda. Drzwi do pomieszczenia pilnowali dwaj odziani na szaro adepci sztuk magicznych. W środku znajdowała się para Wielkich stojących nad postacią Kapłana Śmierci. Jeden z nich, mężczyzna imieniem Hostan, przywitał się z Mirandą, podczas gdy drugi nie przestawał czuwać nad nieprzytomnym Dasatim spoczywającym na prostym łóżku. - Zarówno Cubai, jak i ja uważamy, że coś jest nie tak z tym... człowiekiem. Mag, który nawet na moment nie spuścił z oka Dasatiego, potaknął. - Nie okazuje żadnych oznak odzyskiwania przytomności i oddycha z trudem. Gdyby to był człowiek, powiedziałbym, że cierpi na gorączkę... potrząsnął głową z niesmakiem - ale tak nie mam bladego pojęcia, co mu jest. Cubai bardziej niż inni Wielcy interesował się uzdrawianiem, które zaliczało się do domeny Pomniejszej Ścieżki i którym zajmowali się zwykli magowie i duchowni określonych zakonów. Miranda ucieszyła się, że to właśnie on dogląda Dasatiego. - Gdy byłam ich więźniem, dowiedziałam się o nich co nieco - wyzna-
ła. - W gruncie rzeczy Dasati niewiele się od nas różnią, to znaczy jeśli przyjmiemy, że ludzie, elfy, krasnoludy i gobliny są do siebie podobni. Mają humanoidalną sylwetkę, stoją na dwóch nogach, dwoje ich oczu wyziera z przedniej części twarzy o wyraźnych rysach, co zresztą możecie sami zobaczyć. Wiem też, że występują u nich dwie płcie, męska i żeńska, i że osobniki płci żeńskiej przez jakiś czas noszą młode w swoim ciele. Tyle udało mi się wydedukować w czasie, kiedy Kapłani Śmierci mnie badali. Nie nauczyłam się ich języka, ale podłapałam parę słów, dzięki czemu mniej więcej wiem, co myślą o ludziach. Obróciła się do drzwi, przez które weszli kolejni magowie, zwabieni tutaj informacją, że Miranda już wydobrzała i właśnie składa wizytę Dasatiemu. Aby wszyscy ją dobrze słyszeli, podniosła nieco głos. - Dysponują znacząco większą siłą niż my. Moim zdaniem wynika to z ich natury oraz tego, że przebywają tutaj. Uważam też, że napotkali pewne problemy w naszym świecie i dlatego stworzyli kopułę energii, w której czuj ą się najbezpieczniej. Na pewno jednak przeciętny Dasati z łatwością poradzi sobie z nawet najpotężniejszym człowiekiem, czy to wojownikiem Tsurani, czy to z żołnierzem Królestwa Wysp. - Uznała, że nie nadarzy się lepsza okazja, by podsunąć pomysł pomocy Midkemii. Opuściła wzrok i przyjrzała się Kapłanowi Śmierci, próbując pogodzić to, co widzi, z tym, czego się dowiedziała, gdy wraz z kolegą poddawał ją eksperymentom. - Nie wygląda za dobrze, to pewne - przyznała. Pochyliła się i dostrzegła warstewkę wilgoci nad brwią leżącego. - Myślę, że nie mylisz się w sprawie gorączki, Cubai. Cerę ma bladą, choć może to być kwestia różnicy światła w obu... - Urwała, gdyż wydało jej się, że Dasati usiłuje podnieść powiela. Postąpiła krok do tyłu. - Chyba się budzi! Dwaj magowie natychmiast zaczęli inkantację, reszta zaś jęła szykować zaklęcia więżące. Wszelako Dasati nie przebudził się. Wydał tylko cichy jęk, po czym jego ciało wygięło się w łuk i zaczęło rzucać w konwulsjach. Miranda nie była pewna, czy chce go dotknąć, i przez ten brak pewności pozwoliła mu spaść z łóżka. Leżącym na podłodze Dasatim nadal targały drgawki, a w dodatku zaczęła mu pękać skóra. Miranda bezwiednie krzyknęła: - Nie zbliżajcie się do niego! Magowie odsunęli się odruchowo. Wtem ogień ogarnął ciało Kapłana Śmierci, po czym nagłe wyładowanie ciepła i światła nieomal oślepiło ma-
gów stojących najbliżej, osmalając im włosy i zmuszając do cofnięcia się jeszcze bardziej. W pomieszczeniu rozszedł się odór siarki i gotowanego zepsutego mięsa, przyprawiając obecnych o mdłości. Po chwili w miejscu, w którym dotąd drgał spazmatycznie Dasati, Miranda widziała już tylko zarys sylwetki zaznaczony zbielałym prochem. - Co to było? - spytał wyraźnie wstrząśnięty Alenca. - Nie wiem - odparła Miranda. - Ale myślę, że poza tą swoją kopułą nie są w stanie zmierzyć się z energiami, które my traktujemy jak coś oczywistego. To go chyba przerosło i... sami widzieliście, co się z nim stało. - Co teraz? - zainteresował się najstarszy z magów. - Trzeba będzie wrócić do kopuły i tam się rozejrzeć - zadecydowała, mimowolnie przejmując dowodzenie. - To wtargnięcie zagroziło bezpieczeństwu Imperium. Ten argument przekonał Wielkich do działania. Alenca pokiwał głową. - Nie tylko się rozejrzymy, ale też unicestwimy kopułę. - Odwracając się do jednego z magów, dodał: - Hochaka, byłbyś tak dobry i zaniósł wiadomość do Światłości Niebios w Świętym Mieście? Cesarz musi wiedzieć, co się dzieje, i mieć pewność, że otrzyma szczegółowy raport, kiedy już uporamy się z problemem. Mirandę rozbawił stalowy ton w głosie staruszka; pomyślała, że w młodości musiał robić na innych nie lada wrażenie. Najwidoczniej należał do tych ludzi, którzy zaskakują otoczenie, kiedy przejmują kontrolę - byt spokojny, lecz władczy i zdobywał posłuch bez podnoszenia głosu, podczas gdy krzykacze wokół niego nadal byli ignorowani. Miranda wzięła z niego przykład. - Musiałam... - zaczęła cicho, szukając właściwych słów - musiałam zbadać kopułę, zanim udało mi się z niej wydostać. ~ Zrobiła pauzę dla efektu, Proszę, abyście pozwolili mi stanąć na czele waszej wyprawy w to miejsce. Zebrani w pomieszczeniu magowie wyglądali na zdumionych. Kobieta w dodatku z innego świata, chce im przewodzić? Jednakże tylko patrzyli na Alencę, który rzekł cicho: - To jedyne sensowne rozwiązanie. Tym krótkim zdaniem przekazał pełnię władzy nad Bractwem Magów najpotężniejszym zgromadzeniem na dwóch światach - pochodzącej z Midkemii kobiecie imieniem Miranda.
Podziękowała mu skinieniem głowy. - Zwołajcie tylu z was, ilu się da, do wielkiej sali Bractwa Magów w ciągu najbliższej godziny. Wtedy opowiem wszystko, co wiem, i zasugeruję, jakie działania należy podjąć. Magowie rozeszli się prędko, by znanymi sobie sposobami skontaktować się z jak największą liczbą towarzyszy. Miranda wiedziała, że gdy rozniesie się wieść o zagrożeniu, nawet ci członkowie Bractwa Magów, którzy przebywali w znacznej odległości, przybędą na wezwanie, by wysłuchać jej ostrzeżenia. Kiedy zacznie mówić o niebezpieczeństwie grożącym Imperium Tsuranuanni i całemu Kelewanowi - niebezpieczeństwie, jakiego dotąd nie znał świat - w wielkiej sali Bractwa Magów będzie brakowało wyłącznie obłożnie chorych i pozostających poza zasięgiem magów. Na razie schroniła się w swojej komnacie. Opadła bezwładnie na otomanę, nie śmiąc położyć się do łóżka, gdyż tam natychmiast zmorzyłby ją sen. Jednonocny odpoczynek i posiłek z prawdziwego zdarzenia nie przekreśliły szkód, które wyrządzili jej Dasati. Musiała skoncentrować się na czekającym ją zadaniu, używając strachu, bólu i potrzeby szybkiego działania, jakby to było jedzenie i picie, albowiem wiedziała, że czasu jest coraz mniej. Jakiekolwiek procesy uruchomili Dasati, w miarę upływu czasu będzie je coraz trudniej odkręcić. Pukanie do drzwi obwieściło przybycie odzianej na szaro młodej adeptki magii, jednej z nielicznych kobiet w Bractwie Magów. Niosła ona tacę, na której stały porcelanowa karafka, kielich i patera z owocami i pieczywem. - O Wielka, Wielki Alenca pomyślał, że może zgłodniałaś. - Dziękuję - odparła Miranda, gestem pokazując, gdzie dziewczyna może postawić tacę. Zanim zamknęły się drzwi, Miranda poczuła, że tak naprawdę umiera z głodu. Rzuciła się na jedzenie i błyskawicznie poczuła, jak utracone siły powracają do jej obolałego, skrzywdzonego ciała. Nie po raz pierwszy pożałowała, że w przeciwieństwie do męża nie poświęcała się studiowaniu magii duchownych. Pug parokrotnie robił z niej użytek, toteż Miranda wiedziała, że wystarczyłoby odpowiednie zaklęcie albo jakaś cuchnąca, lecz skuteczna drakiew, aby poczuła się tak, jakby spała tydzień i nigdy nie przeszła tortur i upokorzeń zadanych jej przez Kapłanów Śmierci. Myśl o Pugu zepsuła jej humor do reszty. Nie potrafiła sobie wyobrazić trójki osób bardziej się nadającej do wyprawy do imperium mroku - czy też drugiego poziomu rzeczywistości, jak nazywał je Pug. A jednak się martwiła.
Miranda - skomplikowana kobieta o złożonych uczuciach - bardzo kochała męża. Nie z krzykliwą namiętnością młodości - z tej wyrosła, gdy Pug był jeszcze dzieckiem - lecz raczej z głębokim zrozumieniem jego wyjątkowych zalet oraz tego, co czyni go doskonałym partnerem życiowym dla niej. Jej synowie okazali się nieoczekiwanym bonusem magii życia oraz błogosławieństwem, jakiego nigdy się nie spodziewała. Być może zdaniem niektórych nie była najlepszą matką, lecz bez wątpienia czerpała z macierzyństwa wiele radości. Caleb stanowił dla niej wyzwanie, gdy wyszło na jaw, że nie ma żadnych magicznych talentów - zwłaszcza po tym , jak wcześniej Magnus udowodnił, iż jest geniuszem w tej sztuce. Jednakże kochała obydwu synów: Magnusa miłością zarezerwowaną dla pierworodnego, natomiast Caleba tak, jak kocha się najmłodsze dziecko w rodzinie - do tego uczuciem wzmocnionym przez świadomość, jak trudne było jego dzieciństwo pośród osób parających się magią. Psikusy innych dzieci bywały naprawdę okrutne, a to, że Magnus bronił młodszego brata, było zarazem błogosławieństwem i przekleństwem. W każdym razie obydwaj jej synowie wyrośli na mężczyzn, których cechowały nadzwyczajne zdolności, na mężczyzn, na których dotąd patrzyła z dumą i miłością. Przez chwilę siedziała w bezruchu, po czym podniosła się z miejsca. Ci trzej mężczyźni - Pug, Magnus i Caleb - byli najważniejszym powodem, dla którego musiała zniszczyć świat Dasatich, jeśli zajdzie taka potrzeba, ponieważ w całej długiej historii jej życia nie było innych trzech osób, które by miały dla niej aż takie znaczenie. Mirandę zaczęła ogarniać złość, jednakże uświadomiła sobie, że gdyby był przy niej mąż, kazałby jej powściągnąć gniew, który tylko niepotrzebnie mąci umysł. Przeciągnęła się, ignorując protest nadwerężonych mięśni i stawów. Później przyjdzie pora na zaradzenie dyskomfortowi fizycznemu. Obecnie jej priorytetem była inwazja Dasatich. Rozległo się pukanie do drzwi i do środka zajrzał Alenca. - Już tu są - powiedział. Miranda skinęła głową. - Dziękuję, stary przyjacielu. Przeszli razem do wielkiej sali Bractwa Magów. Tak jak przewidywała Miranda, prawie wszystkie miejsca były zajęte. Cichy szmer głosów umilkł, gdy Alenca stanął na podwyższeniu. - Bracia... i siostry - zaczął, przypomniawszy sobie, że od jakiegoś cza-
su wśród Wielkich znajdują się też kobiety. - Zgromadziliśmy się tutaj na wezwanie naszej przyjaciółki Mirandy. - Odsunął się na bok, ustępując jej miejsca. Nikomu z obecnych nie trzeba było jej przedstawiać. Pug miał ugruntowaną pozycję wśród Czarnych Szat na długo przed tym, zanim urodził się Alenca. Miranda korzystała na tym skojarzeniu, ale też była uznawana za samoistnego potężnego maga. - Dokonano inwazji na Kelewan - rzekła bez wstępów. - W chwili kiedy mnie słuchacie, kopuła czarnej energii powiększa swoje rozmiary w pewnej dolinie daleko na północy. Z początku wzięłam ją za przyczółek, coś w rodzaju szczelin, za których pomocą wasi przodkowie najeżdżali mój rodzimy świat... Nawiązała do Wojny Światów celowo. Wiedziała, że każdy adept magii znał całą tragiczną historię tamtej nieszczęsnej inwazji, w której wyniku tylu postradało życie w imię bezlitosnej walki o władzę. Rozgrywka Rady doprowadziła do śmierci tysięcy Midkemian i Tsurani ścierających się na polu bitwy w zastępstwie należących do przeciwnych frakcji członków wielkiej rady. W morderczym spisku brało udział także kilku członków Bractwa Magów, usiłujących przywrócić urząd Warlorda i przekazać władzę polityczną jemu i jego stronnikom. Ostatecznie nieszczęściu zapobiegła interwencja Puga oraz dojście do władzy pewnej wyjątkowej kobiety, Mary Acoma. Miranda płynnie mówiła dalej: - Wszyscy wiecie, czemu wywiązała się Wojna Światów, nie będę więc prawić wam tu kazania. Musicie jednak zrozumieć, że tym razem nie chodzi o przewagę polityczną, łupy wojenne, ustępstwa na rzecz zwycięzców. W ogóle nie chodzi o konwencjonalną wojnę. Mowa bowiem nie o zwyczajnej inwazji, lecz o początku kolonizacji, procesu, który doprowadzi do unicestwienia każdej formy życia istniejącej na tym świecie. Jej słowa spowodowały chóralne westchnienie, a następnie podniecone szepty niedowierzania. Miranda uciszyła je podniesieniem ręki, po czym kontynuowała: - Zachęcam tych, którzy badali Talnoye oraz mieli do czynienia z Kapłanem Śmierci Dasatich, aby podzielili się swoją wiedzą z resztą zebranych. Urwała i rozejrzała się po sali, nawiązując kontakt wzrokowy z tyloma członkami Bractwa Magów, z iloma zdołała. Następnie oznajmiła: - Oto, co ja wiem. Zamiarem Dasatich jest odmienić wasz świat. Zrobią to tak skrupulatnie i doszczętnie, że zacznie on przypominać ich planetę. Na każdym skrawku waszej ziemi będzie żyło jedno ze stworzeń pochodzących stamtąd, skąd i oni pochodzą, poczynając od najmniejszego owada, a koń-
cząc na największej bestii. Woda stanie się trucizną, powietrze zacznie palić wasze płuca, a samo dotknięcie którejkolwiek żywej istoty wywodzącej się z ich świata pozbawi was życia. To nie żadna bajka opowiedziana po to, by nastraszyć nią dzieci, o Wielcy. To szczera prawda na temat tego, co Dasati już teraz robią pod swoją kopułą, z której udało mi się uciec. Jednemu z młodszych magów wyrwało się: - Nie możemy na to pozwolić! - Nie możemy - zgodziła się z nim Miranda. - Musimy działać szybko i pewnie, aczkolwiek bez pośpiechu. Proponuję, aby wydzielona grupa magów specjalizujących się w sztuce światła, ciepła i innych aspektów energii, jak również tych, których zainteresowania dotyczą istot żywych, wraz z najpotężniejszymi magami Pomniejszej Ścieżki, z jakimi uda nam się skontaktować, udała się bezzwłocznie do tamtej doliny, aby zbadać i ocenić zagrożenie, po czym trzeba będzie zniszczyć kopułę. - Kiedy ją zniszczymy? ~ odezwał się ten sam młody mag co przedtem. - Tak szybko, jak to możliwe - odparła Miranda, - Najpierw poinformujemy o wszystkim cesarza i poprosimy o wsparcie jego żołnierzy. Dasati nie będą czekali z założonymi rękami, aż zniszczymy ich kopułę. Bardzo możliwe, że przyjdzie nam walczyć z istotami nie bojącymi się śmierci, zdolnymi przeciwstawić się naszej magii, tak więc miecze i silne ramiona okażą się niezbędne. Gdy Miranda umilkła, przemówił Alenca: - Proponuję, abyście podzielili się na mniejsze grupki i przedyskutowali to, co przed chwilą usłyszeliście. Spotkamy się znowu po wieczornym posiłku. Wówczas porozmawiamy na temat ostrzeżenia udzielonego nam przez naszą przyjaciółkę i zdecydujemy się na najlepszy sposób działania. ~ Uderzył końcem laski w kamienną podłogę, dając do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca. Odwracając się do wyjścia, Miranda zapytała go szeptem: - Kazałeś temu młodzikowi rzucać podobne uwagi? - Moim zdaniem za każdym razem wybrał na nie doskonały moment. - Niebezpieczny z ciebie człowiek, stary przyjacielu. - Teraz pozostaje nam tylko czekać - wzruszył ramionami Alenca. - Sądzę jednak, że dojdziemy do porozumienia jeszcze dzisiejszego wieczoru i że obierzemy sposób postępowania zaproponowany przez ciebie. W drodze do ich komnat Miranda odpowiedziała: - Mam taką nadzieję. Ufam również, że mój plan zadziała. W przeciw-
nym razie Imperium Tsuranuanni czeka walka z najniebezpieczniejszym przeciwnikiem w historii. Dwustu mężczyzn - gwardie honorowe z czterech najbliższych posiadłości tej prowincji - stało na baczność w odpowiedzi na wezwanie Wielkich. Zjawili się bez wahania. Zostali podzieleni na dwie grupy, z których każda znalazła się pod dowództwem Czarnej Szaty - maga oczekującego na rozkazy Mirandy. Mimo że w Imperium Tsuranuanni pokój panował od przeszło pokolenia, dyscyplina w wojskach nie zmalała ani trochę. Ci mężczyźni byli twardzi i gotowi na śmierć w imię honoru rodu, za który walczyli. Miranda w otoczeniu tuzina Czarnych Szat kroczyła wolno na szczyt wyniesienia, z którego po raz pierwszy ujrzała kopułę Dasatich. Zapytała cichym głosem: -Jesteście przygotowani? Wszyscy skinęli głowami i popatrzyli po sobie. Żaden żyjący Wielki nie brał udziału w konflikcie; ostatni, który poległ w walce, odszedł przed ponad stuleciem, jeszcze w czasach Wojny Światów. Ta dwunastka była mędrcami, nie wojownikami. Ale każdy z nich dysponował mocą, która mogła się przydać w razie potrzeby. Nie zmieniając tempa, trzynastu magów - bez wątpienia najpotężniejszych użytkowników sztuk tajemnych w obu światach - wspinało się w górę wzniesienia. Tuż przed szczytem Miranda stanęła na palcach, aby lepiej widzieć, po czym rzuciła; - A niech to! Przed oczami miała pustą dolinę - jedynym śladem bytności Dasatich było sporych rozmiarów koło wypalonej ziemi w miejscu, gdzie niedawno znajdowała się kopuła. - Zniknęli - powiedział jeden z młodszych magów. - Ale wrócą - stwierdziła Miranda, odwracając się. Zaczerpnęła tchu i dodała: - Radzę, abyście rozesłali wiadomości do każdego rodu Imperium Tsuranuanni, że należy przeszukać każdą wieś i każde obejście, każdą dolinę, każdy zakątek, każde pęknięcie. - Po kolei przyjrzała się twarzom wszystkich otaczających ją magów. - Kiedy Dasati wrócą, nie zabiorą ze sobą małej kopuły. Następnym razem wrócą tu na dobre.
ROZDZ I AŁ
DRUGI
Gambit Jommy zmarszczył czoło. Skulony pod pałatką rozciągniętą naprędce na patykach, aby chroniła ich przed siekącym bezlitośnie deszczem, przyciągnął kolana pod brodę i wymamrotał: -Jednego tylko nie rozumiem. Dlaczego? Servan, który siedział tuż obok młodego oficera, odrzekł: - Nie zadajemy pytań. Wykonujemy rozkazy. Znajdowali się na zboczu z widokiem na odległą zatoczkę. Dzięki temu nikt nie mógł się pojawić na jej wodach niezauważony. Problem polegał na tym, że deszcz zmniejszył widoczność do tego stopnia, że żaden człowiek nie był w stanie wypatrzyć niczego, co znajdowało się dalej niż jego wyciągnięta ręka - z tego powodu, jeśli chcieli trzymać się razem, musieli niemal dosłownie siedzieć sobie na głowie. Tak się złożyło, że w tej parze znaleźli się Jommy i Servan. Młody oficer obrzucił kompana spojrzeniem. Pociągła twarz Servana i jego ciemne włosy, teraz klejące się do czoła z wilgoci, postarzały się znacznie w ciągu ostatnich kilku miesięcy Trudne życic w ciągłym marszu, dnie spędzane na palącym słońcu i noce przesypiane na kamienistej ziemi sprawiły, że'stracił parę funtów wagi, nabrał żylastości, a skóra mu stwardniała i pociemniała. Wychowany w dworskich luksusach szlachetnie urodzony młodzik, którego Jommy poznał, zamienił się w młodego weterana biorącego udział w trzeciej kampanii w ciągu takiej samej liczby miesięcy Choć nigdy się nie zaprzyjaźnili, ci dwaj - wraz z pozostałą czwórką, na którą składali się Tad, Zane, Grandy i Godfrey - zaczęli się darzyć szacunkiem i polegać na sobie bez zastrzeżeń. W stosunkowo krótkim czasie, odkąd zostali bezceremonialnie zabrani z uniwersytetu w Roldemie
i wcieleni do armii, odebrali intensywne szkolenie z zakresu realiów życia w wojsku. Ku nieskończonej irytacji Jommy ego jego towarzysz został mianowany dowódcą w tej kampanii, co oznaczało, że Jommy musi bez szemrania wykonywać jego rozkazy. Jak na razie obeszło się bez choćby śladu rewanżu za sposób, w jaki Jommy traktował Servana podczas poprzedniej kampanii, kiedy to on był dowódcą, jednakże Jommy nie łudził się, że ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie. Dwaj młodzi oficerowie zostali przed tygodniem skierowani do podnóża wzgórz w regionie zwanym Szczytami Quorów, nieregularnym górzystym półwyspie strzelającym na północ ze wschodniego wybrzeża Wielkiego Keshu. Wraz z nimi znalazło się tam dwustu innych żołnierzy, którzy tak jak Jommy wiedzieli tylko, że od tej strony spodziewana jest inwazja - czyja, tego już im nie powiedziano. Jommy domyślał się jednak, że kimkolwiek będzie przeciwnik, można spodziewać się po nim wyłącznie wrogości. Jommy również dojrzał w armii, chociaż jako chłopak ze wsi i pomocnik karawaniarza był przyzwyczajony do niewygód, które były nowością dla jego towarzysza, i dzięki temu jego wygląd zmienił się mniej drastycznie. Za to jego zarozumiałe zuchwalstwo przeszło w wyważoną pewność siebie, a ponadto czas spędzony z innymi młodymi oficerami, niegdysiejszymi studentami uniwersytetu w Roldemie, nauczył go skutecznie pokory - każdy z chłopców bowiem był w czymś lepszy od niego. Wszakże pewna cecha jego natury nic uległa zmianie: nadal potrafił dopatrzyć się dobrych stron w praktycznie każdej sytuacji. Dopiero gdy trafił tutaj, przekonał się, że nic wszystko można obrócić w żart. Ulewa trwała nieprzerwanie już od czterech dni. Jedynym dostępnym im źródłem ciepła było ognisko płonące w pieczarze znajdującej się milę wyżej. A wróg, którego wypatrywali, uparcie się nie pojawiał. - Nic zrozumiałeś mnie - odezwał się Jommy po chwili. - Nie chodziło mi o to, dlaczego właśnie my znaleźliśmy się tutaj, tylko o to, dlaczego znaleźliśmy się właśnie tutaj. - Spałeś na odprawie? - rozległ się jakiś glos za nimi. Jommy odwrócił się do postaci, która podeszła ich niespodzianie. Wolałbym, abyś tego nie robił - stwierdził. Mężczyzna usiadł obok niego, nie przejmując się, że połowa jego ciała wystaje spod pałatki Í dalej moknie. - Nie byłbym godzien miana złodzieja, gdybym nie potrafił się do was podkraść w rwącej ulewie - rzekł.
Obydwaj młodzi oficerowie przyjrzeli mu się z niechęcią. Był tylko o parę lat starszy od nich, lecz jego twarz nosiła oznaki przedwczesnej starości, między innymi raczej nieoczekiwane błyski siwizny w poza tym czarnych wąsach i brodzie, schludnie przystrzyżonych, co świadczyło o pewnej i próżności tej poza tym zaniedbanej, by nic rzec niechlujnej, postaci. Wzrostem dorównywał Jommy'emu i choć nie był równie krępy jak on, poruszał się ze zwinnością i stanowczością, które mówiły o tym, że nie byłby łatwym przeciwnikiem w równej walce. Servan przywitał nowo przybyłego skinieniem głowy. - Serwus, Jim. Młody złodziej jakimś cudem zdołał się wplątać w intrygę, która sprowadziła Servana i Jommy ego w to zapomniane przez ludzi miejsce na obrzeżach Wielkiego Keshu. Przybył przed tygodniem na statku wiozącym zapasy dla tej, jak nazywał ją Jommy, „przeklętej ekspedycji". Servan i Jommy służyli obecnie w armii Roldemu, mimo że ten drugi pochodził z zupełnie innego kontynentu, a ten pierwszy zaliczał się do arystokracji, ba, nawet królewskiego rodu, i zajmował miejsce w kolejce do tronu, na wypadek gdyby parunastu jego krewnych niespodziewanie zeszło z tego świata. Tymczasem obaj brali udział w czymś, co przy dużej dozie dobrej woli można było nazwać niezwykłą kampanią i w czym uczestniczyli także żołnierze z Roldemu, Królestwa Wysp, Wielkiego Keshu, a nawet oddział górników i saperów z Dorginu, miasta krasnoludów, pod dowództwem Kaspara z Olasko, byłego księcia krainy, która zdążyła stać się prowincją Roldemu. Kaspar z Olasko, niegdyś ścigany przez prawo za sowitą nagrodą, w ostatnich latach zdążył oczyścić swoje imię i obecnie cieszył się szczególnym statusem zarówno w Roldemie, jak i w Wielkim Keshu. Jego adiutantem był Stefan, roldemski kapitan, a przy tym kuzyn Servana, co czyniło go także dalekim krewnym króla Roldemu. Przybycie Jima ujawniło jeszcze jeden dziwny aspekt tej ekspedycji. Jim zaliczał się do pół tuzina mężczyzn, którzy w żadnym razie nie byli żołnierzami, a mimo to mieszkali z żołnierzami, udawali się na misje z żołnierzami i musieli słuchać rozkazów, jakby byli żołnierzami. Mimo że zdeklarowanemu złodziejowi nie zamykała się jadaczkajommy'emu i Servanowi udało się odeń dowiedzieć tylko tyle, że jest on członkiem specjalnej grupy „ochotników", którzy szkolą się w oddziale łączącym siły Roldemu, Wielkiego Keshu, Królestwa Wysp oraz Wschodnich Królestw. Z natury dociekliwy Jommy wychodził z siebie, aby odkryć, o co tak na-
prawdę chodzi, lecz nauczony doświadczeniami ostatnich miesięcy przyjął strategię „siedzieć cicho i słuchać", nieodmiennie sprawdzającą się zwłaszcza w wypadku młodego oficera. Servan zazwyczaj siedział cicho i słuchał, więc nie miał w tej sytuacji większego problemu. Ciekawość Jommy'ego jednak była nieposkromiona, toteż przy każdej okazji próbował on innych taktyk, żeby odkryć prawdę. - Jim, pochodzisz z Królestwa Wysp, zgadza się? - Tak - odpowiedział złodziej. - Urodziłem się w Krondorze i mieszkałem tam jeszcze do niedawna. - Twierdzisz, że jesteś złodziejem... - kontynuował ostrożnie Jommy. Jim poruszył się niespokojnie, delikatnie muskając siedzącego obok Jommyego, po czym z szerokim uśmiechem podrzucił w dłoni jego sakiewkę. -Twoja własność, jak mi się zdaje? Servan z wielkim trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem, gdy Jommy jedną ręką gwałtownie porwał sakiewkę, a drugą obmacywał miejsce pod tuniką, gdzie powinna być. - Świetnie - burknął. - A zatem faktycznie jesteś złodziejem. - Bardzo dobrym złodziejem. - Bardzo dobrym złodziejem. - Jommy zgodnie przystał na tę poprawkę, po czym zapytał: - A co bardzo dobry złodziej z Krondoru robi na tym zadupiu? - To długa historia - odparł Jim. - Sporo podróżowałem, wiecie. - Serio? - podchwycił Servan, ciesząc się, że w tym nużącym deszczu nareszcie zapowiada się coś ciekawego. - Aha - potaknął złodziej. - Byłem w paru naprawdę dziwnych miejscach. - Kiedy się uśmiechnął, odmłodniał o całe lata, nabierając niemal chłopięcego wyglądu. - Pewnego razu musiałem szukać na oddalonej od świata wyspie schronienia w jaskini przed nie mniej ulewnym deszczem niż tutaj. Jommy i Servan wymienili spojrzenia, uśmiechem dając sobie wzajemnie do zrozumienia, że ani jedno słowo, które zaraz padnie, nie będzie miało pokrycia w rzeczywistości, ale przynajmniej opowieść będzie zajmująca. - Wyjechałem na jakiś czas z Krondoru. - W interesach? - spytał Servan. - Z powodów zdrowotnych - odrzekł Jim, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Pobyt poza granicami Krondoru wydawał się w tamtym czasie najlepszym pomysłem.
Jommy stłumił śmiech. - A udałeś się do...? - Wsiadłem na statek płynący z Krondoru ku Odległemu Brzegowi, a potem w Carsie natknąłem się na bandę chłopaków, którzy podobno zajmowali się... pewną robotą zapewniającą dostatni żywot. - Piraci — powiedzieli unisono Jommy i Servan. - Korsarze, z Frecport na Wyspach Zachodzącego Słońca - potaknął Jim. - Podówczas jednak kapitan utrzymywał, że pływa pod listem kaperskim Korony, aczkolwiek nigdy go nie widziałem. Jako naiwny młodzieniec uwierzyłem mu. Jommy miał poważne wątpliwości, czy Jim kiedykolwiek w swoim życiu był „naiwnym młodzieńcem", niemniej nie wyraził ich na głos. - No więc jestem na tej wyspie, w tamtej jaskini, z tą elfką... - Zaraz, zaraz, zdaje się, że coś opuściłeś? - wtrącił Servan. - Och, i to niemało, ale przecież miałem opowiadać o miejscach, w jakich byłem! - Pozwól mu mówić - poprosił Jommy kompana, nie kryjąc wesołości. - W każdym razie moi towarzysze zaczęli mnie szukać, kiedy już zorientowałem się w ich mało honorowych zamiarach dotyczących mojego udziału w skarbie... - W skarbie? - przerwał znowu Servan, lecz Jommy uciszył go gestem. Bardzo chciał poznać ciąg dalszy tej historii. - No tale, ale to należy do innej części mojej opowieści - wzruszył ramionami Jim. - Tak jak mówiłem, ukrywałem się w jaskini, gdzie spotkałem tę elfkę imieniem Jazebel... - Jazebel - powtórzył jak echo Jommy - Jazebel - potaknął Jim. - No i ona opowiedziała mi, skąd się wzięła w tej jaskini. Próbowała umknąć przed śmiercią z łap niedźwiedzi, tyle że to nie były niedźwiedzie, a raczej wielkie futrzaste sowy. - Wielkie futrzaste sowy - powtórzył Servan z wyrazem jawnego niedowierzania na twarzy. Jommy ledwie nad sobą panował, całkiem zapomniawszy na jakiś czas o wilgoci i zimnie. - No bo jak wspomniałem, to było dziwne miejsce, na samym krańcu Wysp Zachodzącego Słońca. Jazebel zbierała jajka potrzebne jej do jakichś elfich czarów. Grunt, że zdołaliśmy bronić się przed tymi istotami do czasu, aż moi żądni krwi kompani minęli jaskinię, po czym mogliśmy się stamtąd wymknąć i przenieść w bezpieczniejsze miejsce.
-Ale jak dostałeś się do domu? - zainteresował się Jommy. Jim pokazał zęby w uśmiechu, - Jazebel miała magiczny kamień i jak już mogła odprawić elfie czary, przeniosła nas do Elvandaru. - Do Elvandaru? Tego leżącego w pobliżu Krainy Chmur? - dociekał Servan, wymieniając nazwę zaczarowanej krainy pojawiającej się w bajeczkach dla dzieci. Jommy rzekł na to: - Elvandar istnieje naprawdę, Servante. Znam ludzi, którzy tam byli. - Zaraz od ciebie usłyszę, że widziałeś elfy. Jommy uśmiechnął się, - Na własne oczy nie, ale znam ludzi, którzy je widzieli. - No więc - ciągnął niespeszony Jim — po tym, jak już pomogłem tej elfce i w ogóle, królowa i jej mąż podjęli mnie kolacją, podziękowali wylewnie i powiedzieli, że będę mile widziany następnym razem, nawet bez zaproszenia. Potem pomogli mi się przedostać do Jonrilu - tego w Crydee, nie w Wielkim Keshu, które tylko wzięło od niego nazwę - skąd wróciłem do Krondoru. - Niesamowite - skwitował Jommy. - Więcej niż niesamowite - skomentował Servan, wzdrygając się znów z zimna. - Nie do wiary. Jim sięgnął pod tunikę i wyciągnął rzemyk, który nosił na szyi, z dyndającą na końcu pięknie rzeźbioną błyskotką. - Dostałem to od królowej - rzekł. - Powiedziała mi, że każdy elf to rozpozna i potraktuje mnie jak przyjaciela. Obydwaj, Jommy i Servan, pochylili się, aby przyjrzeć się błyskotce. Był to kawałek zwykłej kości rzeźbionej w wymyślne węzły, lecz coś w ich kształcie i wzorze świadczyło, że nie wyszły spod ludzkiej ręki. Poważniejąc nagle, Jim dodał: - Wiele można o mnie powiedzieć, chłopcy Jestem oszustem, poszukiwaczem przygód, złodziejem, a jak zajdzie potrzeba, to nawet bezlitosnym mordercą, ale nikt nigdy nie nazwał Jimmy ego Rąki kłamcą, - Jimmy ego Rąki? — zdziwił się Jommy. - To mój... profesjonalny przydomek. Po pewnym słynnym złodzieju z dawnych czasów, który zwał się Jimmy Rączka. Niektórzy powiadają, że jestem jego prawnukiem, ale myślę, że to historyjka wymyślona przez moją mamę, która chciała, żebym zaczął w siebie wierzyć. Dlatego od maleńkości
mówiłem na siebie Jimmy Rąka", bo wtedy nic umiałem jeszcze wymówić „cz". No i przezwisko do mnie przylgnęło. Naprawdę nazywam się Jim Tłuczek. W czasach gdy mieszkał z Calebem i jego rodziną na Wyspie Czarnoksiężnika, Jommy nasłuchał się niemało opowieści, jak to „drzewiej" bywało, z których całkiem znaczna część dotyczyła przesławnego Jimmy'ego Rączki złodzieja, a następnie, jeśli wierzyć legendzie, szpiega księcia Krondoru i szlachcica z nadania, na koniec zaś księcia Rillanon i Krondoru, co stanowiło najwyższą pozycję w Królestwie Wysp zaraz po królu. Jommy przyjrzał się złodziejowi uważniej. Choć prawie nie znał Jima, uważał go za miłego kompana, a opowiadane przezeń historie za przyjemną odmianę w dni spędzane na wypatrywaniu wroga, który mógł się nigdy nie pojawić. Nie wątpił, że Jim jest tak groźny, za jakiego pragnie uchodzić, ale też dostrzegał w nim zalety czające się pod powierzchnią, które nauczył się rozpoznawać w młodym wieku, snując się sam po świecie, co rozwinęło się w instynkt podpowiadający mu, komu może zaufać, a komu nie powinien. Teraz pokiwał do siebie głową, po czym powiedział: -Jim, nie nazwę cię kłamcą, dopóki nie przyłapię cię na kłamstwie. Złodziej gapił się na niego przez dłuższą chwilę, lecz w końcu wyszczerzył się w uśmiechu. - Uczciwie stawiasz sprawę. Servan tymczasem skupił uwagę na odległej plaży, którą kazano im obserwować. - Ile to jeszcze potrwa? - Potrwa tyle, ile trzeba - mruknął Jommy. - Czyli nie tak znów długo - rzucił Jim, wyciągając rękę w mrok. Nadpływa jakaś łódź. - Jakim cudem... - zaczął Servan, ale zaraz urwał, bo sam wypatrzył malutki czarny punkcik, który rósł z każdą chwilą w miarę zbliżania się łodzi do brzegu. - Może dostali przepustkę ze swojego statku - ocenił Jommy. - Zawiadomię kapitana - podjął decyzję Servan, wynurzając się spod pałatki. - Ty nie spuszczaj lodzi z oka. Jommy także wygramolił się na zewnątrz. - Podejdźmy bliżej - zaproponował. Jim złapał go za ramię. - Czekaj. Nadpływa kolejna łódź...
Po chwili Jommy też dojrzał drugą łódź wynurzającą się z ciemności i płynącą paręnaście jardów za pierwszą. - No i - szepnął Jim, mimo że znajdowali się zbyt daleko, aby ktokolwiek mógł ich usłyszeć - co o tym sądzicie? Jommy odparł: - Wygląda na to, że informacje, którymi dysponował kapitan, jednak okazały się prawdziwe. - Tylko w odniesieniu do pierwszej łodzi - zauważył Jim. - Czepiasz się - burknął Jommy. Gdy obie łodzie przybiły do brzegu, wyskoczyli z nich jacyś ludzie i zaraz wciągnęli swoje jednostki na piach, po czym przywiązali je do wbitych naprędce palików. - Szykują się na dłuższy pobyt - skomentował głośno Jommy. - A co to takiego? - zainteresował się Jim, wskazując na drugą z łodzi. Załogi obydwóch łodzi wyglądały na zwyczajnych marynarzy, aczkolwiek wszyscy mieli głowy omotane czarnym materiałem związanym nad lewym uchem. Większość była boso i tylko nieliczni nosili ciężkie buty, dzięki czemu dało się rozróżnić prostych marynarzy i ich przełożonych, jednakże ostatni mężczyzna, który wysiadł z drugiej łodzi, miał na sobie ciemnopomarańczowe szaty wykończone czarną lamówką. Jego twarz skrywał kaptur, a mimo to wszyscy okazywali mu uniżoność graniczącą ze strachem. Nikt nie pomógł mu opuścić pokładu, za to wszyscy odsunęli się na stosowną odległość, gdy wkraczał na piasek. - Mag - domyślił się Jim, praktycznie wypluwając to słowo. - Jak ja nie cierpię magów. - A ja znam paru, którzy dadzą się lubić - zareagował cicho Jommy. - Cóż, mnie to szczęście ominęło. A raz nieomal straciłem głowę przez jednego na Darindusie, gdzie raczył zmontować pułapkę. Jestem w stanie rozwikłać każdą pułapkę zmontowaną ręką śmiertelnika, jeśli mam wystarczająco dużo czasu, ale pułapka skonstruowana przez maga to zupełnie co innego... - Hm - bąknął niezobowiązująco Jommy i powtórzył: - Znam paru magów, którzy dadzą się lubić. Jim nie kontynuował tematu, ponieważ marynarze właśnie rozciągnęli się tyralierą, najwyraźniej sprawdzając teren i wystawiając czujki. Jommy i Jim równocześnie sięgnęli w górę i w ciszy rozmontowali prowizoryczny namiot, po czym ukryli pałatkę za drzewem, a następnie sami przesunęli się
za gęstszą kępę krzaków po prawej. Bez słowa pomyśleli to samo: za parę minut oddział zbrojnych, dwukrotnie przewyższający liczbą najeźdźców, pojawi się za ich plecami, ale do tego czasu lepiej się nie wychylać. Nagle Jommy poczuł uścisk dłoni Jima na swoim ramieniu. Kiedy spojrzał na kompana, ten pokazał palcem na niego i siebie, a następnie na szczyt wzgórza. Jommy z kolei pokazał na niewielki występ znajdujący się jakieś sto stóp w dół szlaku i Jim skinął głową. Zaczęli przedzierać się przez ścianę deszczu, który osłabł tylko trochę, co sprawiło, że Jommy zaklął pod nosem. Marzyła mu się lepsza ochrona, nie gorsza, a pogoda jakby im na złość wybrała sobie akurat ten moment, aby przestać ich karać za nie wiadomo jakie grzechy Dotarli do występu i obydwaj położyli się płasko, nie zwracając uwagi na błoto. Marynarze tymczasem zdążyli zabezpieczyć teren, rozstawiając straże na okręgu, po czym zabrali się do wyładowywania - jak się zdaje - zapasów. - Szykują się na dłuższy pobyt - powtórzył Jommy cicho. - Trzecia łódź! - syknął w tej samej chwili Jim. Trzecia łódź przybiła kawałek na prawo od poprzednich dwóch i wyskoczyli z niej kolejni marynarze, którzy też zaciągnęli swoją jednostkę na piasek i prędko zaczęli wyładowywać zapasy. Skrzynie sprawnie przechodziły z rąk do rąk. - Być może to wredni mordercy, ale trzeba im przyznać, że są zorganizowani - zauważył Jim. Jommy przyglądał się sprawnemu działaniu wroga bez komentarzy. Po chwili Jim szepnął do niego: - Te zawoje na głowie... Widziałem coś takiego na trupach na południowych Wyspach Zachodzącego Słońca, jakiś tydzień żeglugi od Freeport. - Kto je nosi? - Skąd mam to wiedzieć? Nigdy wcześniej nie widziałem w nich nikogo żywego. Natknęliśmy się na dymiący kadłub, wypalony do linii zanurzenia, sterczący pośrodku plaży na wyspie, której nikt nawet nie nadał nazwy. Mój kapitan znał tę jednostkę, ale trupów w zawojach na głowie nikt z załogi wcześniej nie widział na oczy. Tajemnicza sprawa, jako że nie przeżył ani jeden człowiek, który mógłby nam opowiedzieć, co właściwie tam się stało. Można się tylko domyślać, że ci, co przeżyli jatkę, zostali uprowadzeni jako niewolnicy. Jakiś odgłos za ich plecami kazał im się gwałtownie obrócić. Z góry schodzili przyczajeni książę Kaspar i kapitan Stefan. Inne dźwięki, a raczej sze-
lesty w poszyciu dowodziły, że pozostali żołnierze z oddziału przygotowują się do okrążenia najeźdźców. - Ilu ich jest? - zapytał Kaspar, omiatając wzrokiem zatoczkę. - Około trzydziestu - udzielił odpowiedzi Jommy. - Jest wśród nich jakiś zaklinacz. Widać, że załoga czuje przed nim respekt. Jim dodał: - Wyglądają mi na piratów z Wysp Zachodzącego Słońca, generale. - Skąd się tu wzięli? - wymamrotał Kaspar. Jim odpowiedział mu szeptem: -Jeśli z Wysp Zachodzącego Słońca popłynie się prosto na zachód... - Trafi się na Morze Królestw - dokończył za niego Kaspar. — Tyle to sam wiem. Mnie interesuje, co ich tutaj sprowadza. - Odwracając się do kapitana Stefana, polecił: - Proszę przekazać dalej. Potrzebni mi jeńcy. Pojmać zwłaszcza tego maga, jeśli się uda. - Magowie! - prychnął Jim, jakby rzucał przekleństwo. Jommy i Kaspar wymienili spojrzenia. - Mówiłem przecież, że znam paru, którzy dadzą się lubić. Kaspar uśmiechnął się ponuro. - A mnie zdarzyło się spotkać kilka istnych bestii. Kapitanie? - Słucham, generale. - Czy ludzie są na wyznaczonych stanowiskach? Kapitan odwrócił się i uczynił nieznaczny gest. Jommy nie wypatrzył żadnej odpowiedzi, mimo że bardzo się starał, kapitan Stefan jednak odparł: - Wszyscy na stanowiskach, generale. Kaspar skinął głową. - Kapitanie, jak tylko będzie pan gotów... - A to co znowu? - wpadł mu w słowo Jim, pokazując ręką. Pozostali nawet nie musieli pytać, o co mu chodzi, ponieważ sami już „to" widzieli. Mag trzymał różdżkę nad głową, a wokół niego pojawiała się świetlista kolumna sięgająca aż do chmur. Głuchy głos, przemawiający w języku, którego nie znał żaden z obserwatorów, zdawał się odzywać w powietrzu otaczającym maga. Wtem przed zaldinaczem wykwitła jakaś postać, cień sylwetki spowitej w dym. Nawet przez nieustający szum deszczu słyszeli, jak powietrze trzeszczy od nagromadzonej energii; rozlegały się syki, jakby iskry tańczyły na powierzchni metalu. Ponownie przemówił głuchy głos wypowiadający obce
słowa. Mag odpowiedział w tym samym niezrozumiałym języku, po czym postać rozejrzała się, badając okolicę. Włoski na karku Jommy ego stanęły dęba, gdy istota skrzyżowała z nim spojrzenia. Zaczęła nabierać ludzkich kształtów i rosnąć, aż osiągnęła wzrost co najmniej siedmiu stóp. Barki miała niesłychanie szerokie i jakby brakowało jej szyi. Jej „skóra", ciemnosina i na oko bez żadnych skaz, pulsowała i przelewała się, co wyglądało tak, jakby woda przepływała pod luźno rzuconym jedwabiem. Twarz istoty pozbawiona była wszelkich rysów i cech szczególnych, jeśli nie liczyć dwóch płomieni w miejscach, gdzie powinny być oczy. Jej skóra stwardniała nagle i jęła przypominać litą czarną skałę. - Kapitanie, teraz - rzucił Kaspar, nie podnosząc głosu. Kapitan Stefan podniósł się na nogi, trzymając kawałek białej tkaniny, i wykonał jedną ręką gwałtowny ruch, jakby rąbał drewno. Rozpętało się pandemonium. Ze wzniesienia za nimi dobiegły krzyki, podczas gdy nad ich głowami poszybowały strzały, sięgając kilku mężczyzn znajdujących się na plaży. Kiedy Jommy dobył miecza, równocześnie wydarzyły się trzy rzeczy. Ludzie na plaży ustawili się w idealnym szyku, tworząc wachlarz, i bynajmniej nie spanikowali ani nie stracili zdolności trzeźwego myślenia, o czym świadczyło to, że jęli metodycznie kryć się za każdą dostępną przeszkodą dla nadlatującej śmierci - za burtami łodzi, za wałami piasku, a nawet za większymi stertami drewna wyrzuconego przez morze. Paru łuczników spośród marynarzy odpowiedziało gradem strzał, lecz strzelali na oślep w gęstwinę porastającą zbocze, podczas gdy ich przeciwnicy mieli cel jak na dłoni. Żołnierze ubrani w tabardy Wielkiego Keshu i Królestwa Wysp pędem minęli stanowisko Jommy ego, który zerwał się wtedy na równe nogi, wołając: -Jim, chodź! Wyczarowana istota zaryczała. Przybrała wyzywającą pozycję, z ramionami rozpostartymi na boki i lekko opuszczonymi, jak gdyby przymierzała się do odparcia ataku bądź rzucenia się na wroga. Nacierający na nią mężczyźni czuli fale ciepła emanujące rytmicznie do wtóru kłębów dymu wypuszczanych z czarnej, przypominającej skałę skóry. Ludzie zawahali się na ten widok, co ośmieliło tych, którzy do tej pory szykowali się na rzeź. Jommy na poły biegł, na poły turlał się na dół, mijając paru żołnierzy powstrzymanych przez demoniczny ryk. W pewnej chwili uświadomił sobie, że wyprzedził awangardę i przed sobą ma już tylko broń
przygotowaną, by go ciąć, kłuć i dźgać, oraz jakąś bestię z najgorszego koszmaru. Zaczął się cofać, lecz jeden z najeźdźców rzucił się w jego stronę, nie zwracając uwagi na strzały, którymi wciąż szyli łucznicy ukryci na wzniesieniu. Atakujący zrobił kolejny krok i został trafiony grubym drzewcem, które aż odgięło go do tyłu. Jommy przykucnął, czekając, aż pozostali się z nim zrównają. Kiedy się obejrzał, zobaczył, że żołnierze albo stoją bez ruchu, albo uciekają. Już po sekundzie zrozumiał dlaczego. Wyczarowana bestia nadal rosła! Była znów o dwie stopy wyższa i jeszcze szersza w barkach czy co tam w ich miejsce miała. Ramiona stały się jeszcze muskularniejsze, a zdobiło je coś, co przypominało metalowe obręcze, tyle że płonące - wyginające się koła z metalu emanowały takim ciepłem, że Jommy czuł je pomimo padającego wciąż deszczu. Tymczasem w litej czarnej „skórze" istoty zaczęły się pojawiać pęknięcia, z których wydobywały się płomienie! -Jim! - zawołał Jommy. - Zabierajmy się st... - Rozejrzał się i stwierdził, że Jima Tłuczka nie ma nigdzie w pobliżu. - Cholera! - zaklął, wycofując się czym prędzej. - Albo jest wielkim tchórzem, albo ma o wiele więcej rozumu niż ja - dodał pod nosem. Jeden z piratów rzucił się na Jommy ego i zamachnął się nań ciężkim kordelasem - cios ten miał albo złamać miecz Jommy ego, albo rozpłatać młodzieńca na dwoje od barków do podbrzusza. Szkolenie i doświadczenie kazały chłopakowi wyrzucić miecz daleko w prawo, samemu zaś zrobić unik w przeciwną stronę, dzięki czemu uniknął miażdżącego uderzenia. Piasek pod nogami był zdradliwy, toteż Jommy zwalczył chęć dokonania obrotu i złamania przeciwnikowi kręgosłupa i zamiast tego wymierzył mu prawym łokciem potężny cios w szczękę. Ból poczuł aż w łopatce, gdy doszło do zetknięcia z ciałem wroga, ale piratowi zaszkliły się oczy. Zrobiwszy krok w tył, Jommy smagnął ostrzem i poderżnął nieprzytomnemu gardło. Krew trysnęła strumieniem, ale Jommy wciąż się cofał. Nie potrafił tylko oderwać wzroku od potworności, która rozgrywała się na jego oczach. Wtem głos Kaspara przeciął powietrze: - Na nich, żywo! Żołnierze byli świetnie wyszkoleni, toteż pomimo strachu przed wyczarowaną istotą, pnącą się teraz na co najmniej dziewięć stóp, zaatakowali. Ci na plaży byli wyraźnie pełni poświęcenia, może nawet fanatyzmu, ale zawiodła ich technika. Lewe skrzydło obrony załamało się pierwsze.
Nie mając dokąd uciekać, bronili się zaciekle, lecz w ciągu paru chwil podwładni Kaspara usiekli pół tuzina, zmuszając resztę do poszukania wątpliwego schronienia na pokładzie zaciągniętych na piasek łodzi. Jommy napotkał zajadlej szy opór, gdy wraz z żołnierzami Królestwa Wysp, Roldemu i Wielkiego Keshu przypuścił atak na środek szyku, zaledwie jardy od straszliwej bestii. Najeźdźcy walczyli jak opętani - zupełnie jakby się bardziej bali wycofać tam, gdzie czekała na nich puszczająca dym bestia, aniżeli stawić czoło śmiertelnikom. Wtem bestia postąpiła naprzód i mężczyzna walczący u boku Jommy'ego zawył przeraźliwie, gdy piekielna istota poderwała go z ziemi, chwytając za szyję. Skwierczenie przypiekanego mięsa zastąpiło urwany w połowie krzyk, po czym bestia odrzuciła żołnierza niczym zepsutą zabawkę. Na oczach Jommy ego z dłoni istoty wystrzeliły płomienie, a ona sama zaczęła się znów zmieniać, emanując fale ciepła, które docierały aż do niego. Czarną skórę przecinały teraz pulsujące czerwone szczeliny, przypominające roztopioną lawę przewalającą się pod warstwą skały. Gdy padały na nie krople deszczu, rozlegał się syk i unosiły obłoczki pary. Jommy odskoczył do tyłu i nieomal wywalił się jak długi, ponieważ wpadł na żołnierza, który właśnie nadbiegł. - Sir! - zawołał mężczyzna prosto do jego ucha. - Dwie następne łodzie przybiły kawałek na północ i kolejne skurczybyki nacierają na naszą prawą flankę! Jommy nie odpowiadał, aż zdał sobie sprawę, że żołnierz czeka na jego reakcję, ponieważ tutaj to on był dowodzącym oficerem - albo przynajmniej za takiego uważali go walczący wokół ludzie. Jeżeli nie ma dojść do totalnej klęski, trzeba coś zrobić, i to szybko. - Do mnie! - wrzasnął. - Wszyscy do mnie! Żołnierze pośpiesznie skupili się dokoła niego, podczas gdy płonący już żywym ogniem potwór pochwycił kolejnego nieszczęśnika i oderwał mu jedno ramię, równocześnie podpalając korpus. - Utworzyć okrąg! - krzyczał Jommy, a otaczający go mężczyźni posłusznie zbili się w ciasną grupkę wokół niego. Odwrócił się do żołnierza, który przyniósł mu ostrzeżenie o posiłkach wroga, i rozkazał: - Znajdź generała i każ wszystkim innym skupić się przy nim! My ich powstrzymamy! Ruszaj! Goniec okręcił się na pięcie i popędził przed siebie. - Utworzyć mur z tarcz! - padł kolejny rozkaz, na co dobrze wyszkoleni żołnierze zwarli tarcze i nagle Jommy i jeszcze dwaj żołnierze z Krondoru znaleźli się wewnątrz fortecy, której murami były tarcze.
Jommy nie robił sobie większych nadziei. Wiedział, że jeśli bestia zaatakuje, paru żołnierzy chowających się za tarczami spłonie, niwecząc jego plan obrony. Nic innego jednak nie przyszło mu do głowy, a musiał kupić cenne minuty tym, którzy właśnie wycofywali się w stronę pozycji Kaspara, gdziekolwiek ów był. Bestia zamarła w bezruchu na moment, zaklinacz zaś wymierzył różdżkę w ludzi stłoczonych wokół Jommy ego i zakrzyknął coś w obcym języku. Na to bestia rzuciła się w przód, a Jommy zawołał: - Utrzymać szyk! Bestia znowu się zatrzymała i uniosła pięść wysoko nad nimi. - Żółw! - rozkazał Jommy. Upuścił miecz i klapnął ciężko na ziemię, pociągając za sobą dwóch pozostałych mężczyzn, by ochronić ich od obrażeń. Żołnierze zakryli głowy tarczami, przybierając pozycję taką, jak do obrony przed gradem strzał. Płonąca piącha bestii, wielka jak kowadło, runęła z góry na dwie sczepione tarcze, zmuszając jednego z ludzi do opadnięcia na klęczki, drugiego zaś powalając całkowicie. - Cholewka! - sapnął jeden z towarzyszy Jommy ego, robiąc wielkie oczy. - Rozproszyć się! - Jommy uznał, że tylko chaos może ocalić życie jego podwładnym. Dwaj żołnierze z Krondoru odpełzli na bok, natomiast reszta uczyniła to, czego ich uczono: każdy pobiegł w inną stroną, w jak najkrótszym czasie jak najbardziej zwiększając dystans między sobą i kompanami. Ci z przodu cofnęli się, obrócili i natychmiast czmychnęli. Łucznicy Kaspara nadal próbowali unieszkodliwić bestię, lecz ich strzały nie wywierały na diabolicznej istocie żadnego wrażenia - żelazne groty odbijały się od jej kamiennej powłoki, a promienie natychmiast stawały w ogniu. Kolejne fale ciepła uderzały w Jommy ego, jakby stał przy otwartym piecu. Wymachując ramionami o długości dzidy, bestia roztrącała ludzi, jakby miała do czynienia z dziećmi. Czegokolwiek dotknęła, stawało w płomieniach. Wszędzie leżeli poparzeni żołnierze, wrzeszczący z bólu i umierający. Kiedy Jommy zaczął się wycofywać, bestia dostrzegła go i ruszyła w jego stronę. Jommy spiął się wewnętrznie, przekonany, że za moment zostanie albo zmiażdżony, albo spalony na popiół. Ale gdy uniósł miecz w obronnym geście, dojrzał, jak z fal za plecami potwora wyłania się jakaś postać. Z ociekającą twarzą i przemoczonym do suchej nitki odzieniem Jim Tłuczek po-
jawił się zgoła znikąd i prostując się z kucek, stanął tuż za magiem. Ruchem tak szybkim, że Jommy ledwie go zauważył, Krondorczyk zarzucił coś na głowę zaklinaczowi, który szarpnął się jeszcze w tył, kiedy złodziej dodatkowo wraził mu kolano w plecy. Nawet przez szum fal i dudnienie deszczu, nawet przez krzyki i jęki umierających ludzi Jommy usłyszał charakterystyczny trzask pękającego kręgosłupa. Krew trysnęła z karku maga, który zamachał bezładnie rękami, zanim zwiotczał zupełnie. Z chwilą śmierci maga bestia straciła pewność siebie, zawahała się i zatrzymała, jakby oczekując dalszych poleceń. Zawyła bezradnie, kalecząc uszy Jommy'ego i wzbudzając ciarki na jego ciele. A potem cisnęła się na oślep to w jedną, to w drugą stronę, sprawiając, że kto żyw jął uciekać - nie wyłączając tych w czarnych zawojach na głowie, którzy najwyraźniej byli bardziej zainteresowani oddaleniem się od potwora aniżeli kontynuowaniem walki. Jommy musiał uskoczyć, aby uniknąć kolejnego niekontrolowanego ruchu bestii. Przetoczył się kawałek po piasku i z mieczem w garści przyczaił się w pozycji kucznej. Wtedy ujrzał Servana, który gnał w jego stronę i krzyczał coś, czego Jommy nie mógł usłyszeć, choć widział, że towarzysz pokazuje prosto na niego. Niemal w tej samej chwili Jommy wyczuł za plecami czyjąś obecność i domyślił się, że Servan wcale nie pokazywał na niego, tylko na coś za nim. Uskoczył w lewo, przetoczył się znów i błyskawicznie obrócił, kątem oka dostrzegając błysk miecza, który odciąłby mu głowę, gdyby nie ostrzeżenie Servana. Jommy nawet nie próbował podnieść się na nogi, tylko od razu zaatakował, tnąc napastnika w stopę i uszkadzając ścięgno. Mężczyzna wrzasnął i runął na ziemię, nieomal przygniatając Jommy ego. Młodzieniec skorzystał z okazji i wraził ostrze w pachę napastnika. Krew pociekła wartkim strumieniem po boku mężczyzny, gdy w próbie odpowiedzi na atak chciał odrąbać Jommy emu ramię. Jommy jeszcze raz się przeturlał i usłyszał, jak miecz trafia w piasek. Przez moment leżał na wznak, ale że to raczej kiepska pozycja do walki, poturlał się dalej, aż wreszcie zobaczył lepiej przeciwnika. Tymczasem ktoś go minął i opuszczając swój miecz, zakończył życie najeźdźcy. Servan schylił się, pomagając Jommy emu wstać. - Musimy uciekać! - powiedział młody wielmoża. - Ten stwór nadal kładzie trupem każdego, kto znajdzie się w pobliżu, i z każdą chwilą staje się coraz gorętszy.
Jommyemu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać; nawet tutaj czui fale gorąca bijącego od bestii. Obłoki pary unosiły się z każdego odcisku wielkiej stopy, którą postawiła na wilgotnym piasku. Ludzie wciąż walczyli ze sobą, lecz była to bezładna bijatyka. Jommy, widząc to, zrozumiał, że nie może być mowy o zorganizowaniu kontrataku ani nawet uporządkowanym wycofaniu się na z góry upatrzone pozycje. - Musimy wszyscy schronić się za tamtą wielką skałą! - krzyknął, wskazując mieczem. Servan skinął głową. - Nie wiem, gdzie jest generał i kapitan... Przez moment rozglądali się w milczeniu po zatoczce i plaży. Servan zawołał: - Tam, w górze! Jommy powiódł spojrzeniem za ręką kompana i także dostrzegł Kaspara i Stefana opierających się szóstce piratów, którzy otoczyli ich jakieś dwadzieścia jardów od dołu zbocza. - Co robimy? - zapytał. Chociaż dobrze sobie radził w polu i miał opanowane podstawy taktyki, to jednak Servan był urodzonym przywódcą, doskonałym strategiem, a co najważniejsze - nie brakowało mu wyczucia i intuicji. - Ta wielka skała to nasz punkt zborny. Ja postaram się ich podejść... Jommy zerknął znów na stawiających opór najeźdźcom Kaspara i Stefana i nieoczekiwanie zobaczył Jima Tłuczka, który znów pojawił się jakby znikąd, wyrastając tuż za plecami dwóch przeciwników nacierających na generała. Trzymając po sztylecie w każdej dłoni, dźgnął obydwóch w kark i powalił ich na ziemię w okamgnieniu. I nagle nie walczyło już sześciu przeciwko dwóm, tylko czterech przeciwko trzem, a kiedy jeden z najeźdźców obejrzał się, aby sprawdzić, gdzie są jego towarzysze, Kaspar przebił go na wylot, poprawiając wynik jeszcze bardziej. Teraz szanse były wyrównane. Jommy zakrzyknął: -Ja idę tędy, ty tamtędy, pogoń wszystkich, których napotkasz po drodze, i daj znać generałowi, gdzie mamy punkt zborny. Servan skinął głową i odbiegł, klucząc tak, aby nie wpaść na kolumnę ognia, która miotała się na wszystkie strony. Jommy skierował się na plażę, gdzie garstka jego ludzi walczyła z równymi siłami wroga. Zarówno żołnierze, jak i piraci najwyraźniej bardziej chcieli się wyplątać z kabały, zamiast nawzajem pozabijać.
- Do mnie! Jego ludzie przerwali walkę i skupili się wokół niego, po czym już po paru chwilach odbywał się w miarę uporządkowany odwrót. Jommy pokazywał na wyróżniającą się skałę, mówiąc: - To nasza kryjówka! Rozglądajcie się za generałem! Właśnie w tym momencie wyczarowana bestia, płonąca najjaśniejszym płomieniem, jaki Jommy kiedykolwiek widział, obróciła się w ich stronę. - Uważajcie! - ostrzegł podwładnych i gestem nakazał, by zamiast iść prosto, kluczyli, zanim dojdą do skały. Ledwie udało im się oddalić od rozpłomienionego stwora, ktoś krzyknął, że nadpływa kolejna łódź. - Sprawy zaczynają się wymykać spod kontroli - mruknął do siebie Jommy. Podczas gdy on się rozglądał, aby sprawdzić, jakie pozycje zajmą nowi piraci, napastnicy wzięli go w dwa ognie. Jeśli postąpi nierozważnie, przeciwnicy, którzy zostali z tyłu, wykorzystają jego ludzi jako osłonę i dostaną się na tyły niczego się nie spodziewającego Kaspara. - Ty, ty i ty - Jommy wskazał trzech stojących najbliżej żołnierzy, dwóch z Roldemu i jednego z Wielkiego Keshu - za mną! Wydał mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy i rzucił się na pierwszego z brzegu najeźdźcę. Usłyszał, jak biegnący za nim jeden z żołnierzy z Roldemu pyta: - Czyś ty zupełnie oszalał? - Nie, ale nie zaszkodzi, żeby wróg tak myślał! - odkrzyknął przez ramię Jommy. Pozostali wzięli z niego przykład i wkrótce z Jommym na czele pędzili prosto na piratów, którzy na widok nacierających przeciwników zaczęli przygotowywać się do odparcia ataku. Jardy przed tym, zanim doszło do starcia, Jommy wydał rozkaz: - W nogi! Równocześnie zawrócił w miejscu i pognał przez plażę ku wzniesieniu, gdzie Kaspar i Stefan szykowali się do obrony. Spojrzenie rzucone przez ramię powiedziało Jommy emu, że wszystkie ich wysiłki nie na wiele się zdadzą, jako że bestia z każdą chwilą szalała coraz bardziej, rzucając się na każdego, kto pozostawał w jej zasięgu. Jedyna korzyść z tego była taka, że najeźdźcy musieli w równym stopniu liczyć się z szalejącym potworem co z przeciwnikiem. Kaspar miał nad wrogiem i tę przewagę, że mógł zaprowadzić ład wśród swoich ludzi i w razie konieczności skierować ufor-
mowany oddział w górę zbocza, do obozu na występie skalnym jakąś milę stąd. Najeźdźcy w najlepszym razie mogli salwować się ucieczką łodziami, ale dwie z nich płonęły już od dotyku potwora i jakoś nikt się nie kwapił z próbą przedostania do pozostałych. Niektórzy piraci z pewnością spróbują dotrzeć do czwartej, najbardziej oddalonej łodzi, lecz Jommy wątpił, aby uniosła ona cało wszystkich chętnych. - Wkrótce tu będą! - zawołał. - Dołączcie do generała i zajmijcie pozycje! Wykończeni krótką, lecz zaciekłą walką żołnierze zdobyli się na ostatni wysiłek i pobiegli w górę zbocza przez błoto, a wtedy Jommy zorientował się, że odgłosy bitwy za nim umilkły. Słyszał jedynie ryki potwora, deszcz spływający potokami z zalesionego wzniesienia i ciężkie dyszenie mężczyzn prących ku kryjówce. Na miejscu zastali podwładnych generała okopujących się za pomocą mieczy i sztyletów i z wykorzystaniem głazów i kolczastych gałęzi. Tymczasem łucznicy robili, co mogli, aby utrzymać cięciwy w suchości gwarantującej celność strzałów ich broni, na wypadek gdyby za wycofującymi się towarzyszami nadciągnęła kolejna fala najeźdźców. - Oto oni! - wykrzyknął Kaspar. Jommy, dotarłszy do pierwszej linii obrońców, obejrzał się za siebie. W dole ścieżki ujrzał grupkę piratów przygotowujących się do natarcia. Bardziej na północ inny oddział w te pędy kierował się do niespalonej łodzi. Jakby czytając mu w myślach, Kaspar powiedział: -Jeśli nam się uda, poślę tam oddział, żeby przechwycił maruderów. - Dlaczego miałoby się nam nie udać, generale? - zapytał zdyszany Servan. - Atakują pod górę, a my jesteśmy gotowi - poparł go Jommy. - Nie martwią mnie te rzezimieszki - rzekł Kaspar. - Martwi mnie ta bestia, która za nimi podąża. Wprawdzie przestała rosnąć, ale za to podpala wszystko, co stanie jej na drodze. - A my znajdujemy się na zboczu - dodał kapitan Stefan. - Może więc powinniśmy się wycofać i zająć pozycje na występie skalnym? - podrzucił Jommy. -Nie mamy na to czasu - stwierdził Kaspar i zaraz zawołał: - Łucznicy! Kilka strzał przeleciało im nad głowami i atakujący rozpierzchli się, jednakże groty nie poczyniły wśród nich żadnych szkód. - Przeklęty deszcz - skwitował Servan.
Mężczyźni wdrapujący się na zbocze obrzucili spojrzeniem tych, którzy na nich czekali w górze, lecz nie zaprzestali wspinaczki. Jommy ugiął nogi w kolanach i złapał pewniej miecz, gotując się na odparcie ciosu, i wtem coś sobie uświadomił. Wszystkie dobiegające go okrzyki bojowe wyrywały się z gardeł żołnierzy; ci, którzy na nich nacierali, sapali ciężko, nieledwie tracąc oddech podczas wspinaczki, i żaden nie był w stanie zakrzyknąć czy choćby powiedzieć coś głośniej. Na twarzach wszystkich malowało się ponure zniechęcenie. Nadal byli zdeterminowani, ale Jommy nie dostrzegał w ich oczach szaleństwa, na jakie napatrzył się w trakcie innych bitew. Najeźdźcy wiedzieli, że nie przeżyją natarcia. Jommy wspiął się jeszcze kawałek, aby stanąć u boku Kaspara. - Generale, ci ludzie pozwolą się nam wyrżnąć. Niegdysiejszy książę Olasko pokiwał głową. - Na to wygląda, prawda? - Odwrócił się i zawołał: - Brać jeńców! Potem, nie spuszczając wzroku z bestii za ostatnim szeregiem nacierających, dodał: - Na wypadek gdyby któremuś z nas udało się przeżyć... Do tej pory bestia kręciła się bez celu, niszcząc wszystko, co stanęło na jej drodze, teraz jednak zdawała się skupiać całą uwagę na zboczu. - Chyba nas widzi - zauważył Jommy. - Nie jestem pewien, czy w ogóle ma oczy - odparł Kaspar - ale dajmy z siebie wszystko, bo najwyraźniej lezie w naszą stronę. Pierwsza szóstka najeźdźców rzuciła się na obrońców z maniacką zajadłością. Kilku ludzi Kaspara odniosło rany, lecz wszyscy napastnicy zginęli. Jommy czekał w gotowości, gdyż nikt nie zaatakował go bezpośrednio. Stał powyżej miejsca, w którym leżał z tuzin ciał, a z dołu popatrywała na niego grupka może dwunastu przeciwników. Jeden coś powiedział, a reszta pokiwała głowami, po czym wszyscy ruszyli naprzód i wtedy Jommy usłyszał zawołania bojowe i okrzyki. Nie znał tego języka, ale przesłanie było dlań całkowicie czytelne: wrogowie chcieli położyć trupem tylu ludzi Kaspara, ilu zdołają, zanim sami oddadzą życie. Na oczach Jommy ego jeden z napastników obrócił się i zbiegł ze zbocza, aby podrażnić bestię. Jak mu się to udało, umknęło uwagi młodzieńca, aczkolwiek było jasne, że odniósł sukces. Teraz wolno prowadził diabelskiego potwora w górę zbocza. Kiedy się zatrzymali, odłożył miecz i pozwolił, by bestia go zabiła. Jommy przetarł oczy ze zdumienia. Nieludzki wrzask był piskliwy i krótki. Ciało wystrzeliło płomieniami na moment przed tym, zanim ognista ręka potwora go dotknęła. Falę gorąca było czuć aż tutaj, wysoko.
Gdy najeźdźcy dotarli do linii obrony, w dół pognał drugi z wrogów i przystanął mniej więcej w pół drogi między bestią a żołnierzami Kaspara. Ponowionemu atakowi brakowało zajadlos'ci. Jommy pomyślał, że przeciwnik stara się wybadać ich siły. Nagle jednak zrozumiał. - Generale! - krzyknął. - Co jest? - zapytał Kaspar, z łatwością parując słaby cios najeźdźcy, którego po chwili wzięli w dwa ognie żołnierze. Generał zamachnął się mieczem i wróg padł na ziemię martwy, tryskając fontanną krwi z przeciętego gardła. - Oni ją tu prowadzą! Giną, żeby ją tu przyprowadzić! - Kretyni - skomentował Servan buńczucznie, ale zaraz pobladł na twarzy ze zdenerwowania. Jommy w duchu musiał przyznał, że taktyka wroga jest skuteczna, o ile rzecz jasna nie ma się nic przeciwko oddaniu życia przed ujrzeniem zwycięstwa. Tymczasem poległ trzeci z najeźdźców, a fala gorąca stała się praktycznie nie do wytrzymania. Jak gdyby zrozumiawszy swoje beznadziejne położenie, reszta atakujących zamarkowała zaczepne ciosy i wystawiła się na zabójcze uderzenia obrońców. -Jeńcy! - wydarł się Kaspar. - Pojmać żywcem chociaż jednego! Jommy zachwiał się na nogach, kiedy wszyscy naraz jęli cofać się przed przypominającym ruchomą kuźnię potworem. Równocześnie nadeszła kolejna fala atakujących i Jommy został zmuszony do walki w trakcie wspinania się tyłem po stromym zboczu. Podłoże było śliskie i zdradzieckie. Jommy pozbawił życia jednego z napastników i za chwilę omal sam nie zginął, gdy kompan zabitego pchnął opadające zwłoki prosto na jego miecz. Na szczęście szybko wyprowadzony cios innego żołnierza zza jego pleców dał mu sekundy potrzebne na oswobodzenie klingi. Moment później prawie stracił równowagę, potknąwszy się o kamień, i ledwie uniknął morderczego pchnięcia. Odpowiedział szerokim zamachem, a przeciwnik, choć pogodzony ze śmiercią, zareagował instynktownie. Dobrze, że Jommy był na to gotów, i sprawnie posłał wroga na tamten świat. Trwał zaciekły bój, w czasie którego ci, co chcieli żyć, ustępowali miejsca pragnącym umrzeć. Jommy wyczuwał zmianę tempa i domyślał się, że wybuch paniki jest bliski. Żołnierze, popadłszy w desperację, usiłowali dokonać niemożliwego w tych warunkach odwrotu, natomiast piraci zachowywali się coraz bardziej szaleńczo, byle uniknąć niewoli i podprowadzić bestię bliżej wroga.
Właśnie gdy ludzie Kaspara mieli podjąć ucieczkę w górę zbocza, powietrze rozdarło dudnienie. Bestię znienacka skąpało światło, gdy kolumna białego blasku wystrzeliła z chmur. Potwór skamieniał, niezdolny do choćby najlżejszego ruchu, a paru żołnierzy odniosło rany, ponieważ zaprzestali wymiany ciosów, aby przyjrzeć się zjawisku. Jommy zabił napastnika tuż przed sobą, po czym rzucił okiem za niego. Wyglądało na to, że wróg pogodził się z porażką i zaczął się wycofywać. Nieoczekiwanie walka zamarła na wszystkich frontach. Jommy zawołał: - Generale? - Czekać! - nadszedł rozkaz. Jommy usłuchał. Przyglądał się stojącej w dole bestii, podczas gdy najeźdźcy zdążali w jej kierunku, ani na moment nie spuszczając oczu z ludzi Kaspara. Krople deszczu stały się chłodniejsze, jakby ogień wyczarowanej istoty stracił na mocy. Coraz cichsze było syczenie pary unoszącej się wokół bestii, a jej skóra z płomienno żółtej z powrotem stawała się czerwono-czarna i znów zaczynała przypominać zastygłą lawę. Jommy obejrzał się przez ramię na Kaspara i dostrzegł za nim jeszcze kogoś. - Generale, proszę spojrzeć! - rzucił, pokazując palcem. Celował w postać odzianą w bułaną skórę, z długimi falującymi złocistymi włosami, stojącą z różdżką uniesioną wysoko nad głową i najwyraźniej mamroczącą inkantacje. Jommy i Kaspar równocześnie zrozumieli, że mają do czynienia z twórcą kolumny białego blasku. Bestia zadrżała i rozpadła się jak kupa kamieni, którą potrąciła jakaś niewidzialna siła. W powietrzu przez chwilę utrzymywały się kłęby dymu. -Jeńcy! - ryknął Kaspar ponownie, za późno jednak. Najeźdźcy, widząc, że nie mają już drogi ucieczki, zwrócili miecze przeciwko sobie. Jommy brał udział w wystarczająco wielu walkach, aby na pierwszy rzut oka rozpoznać mordercze ciosy. Pokręcił głową, patrząc na Kaspara. Na twarzy generała malowała się mieszanina niezadowolenia z utraty jeńców oraz ulgi na niespodziewaną interwencję tajemniczego sojusznika, najwyraźniej maga. Z westchnieniem skonstatował: - Pewnie ktoś od Puga. Miał mieć nas na oku. Jak widać, całkiem słusznie... Jommy potrząsnął głową. - Nie wydaje mi się, generale.
Po dwóch stronach dowódcy wyrośli Servan i kapitan Stefan, gdy tajemnicza postać opuszczała różdżkę. - To elf- stwierdził Servan. - W życiu... - Zdaje się, że masz rację, poruczniku - uciął Kaspar. Elf przemówił sądząc z tonu, zadał pytanie. - Znam z tuzin języków, ale tego nie rozpoznaję - rzekł Kaspar. Elf powoli opuścił miejsce, z którego nad nimi górował, po czym zatrzymał się parę kroków przed Kasparem i przez moment wszystkim im uważnie się przyglądał. - Pytam, kim jesteście, że śmiecie zakłócać spokój Szczytów Quorów Tym razem mówił w języku Wielkiego Keshu, aczkolwiek z dziwnym akcentem i intonacją. -Ja jestem Kaspar, niegdysiejszy książę Olasko i dowódca tego oddziału. Co do zakłócania spokoju, przybyłem tutaj za pozwoleniem króla Roldemu i cesarza Wielkiego Keshu, którzy roszczą sobie prawa do tych terenów. Początkowo twarz elfa nie zdradzała żadnych emocji, w końcu jednak zaczęła przypominać minę kogoś, kto chce gorzko zażartować. - Próżność waszych władców mnie nie interesuje. Ta ziemia należy do Quorów. W próbie podtrzymania dobrych stosunków Kaspar powiedział: - Pragnę podziękować ci za... - Zanim podziękujesz mi za cokolwiek, człowiecze, wiedz, że nie ocaliłem was przed istotą z żywiołów. Powstała ona za sprawą magii tak wszetecznej, że musiałem się jej pozbyć przed rozprawieniem się z wami. - Rozprawieniem się z nami? - powtórzył Kaspar. - Tak - potwierdził elf. - Wszyscy jesteście moimi więźniami. Żołnierze natychmiast przybrali pozycję bojową, bo choć mieli do czynienia z tylko jednym elfem, ów na ich oczach przed momentem pokonał potwora, z jakim nie mogli sobie poradzić oni wszyscy. Kaspar zapytał: - Zamierzasz uwięzić nas w pojedynkę? Mógł sobie pozwolić na takie pytanie, gdyż nadal miał co najmniej trzydziestu zdolnych do walki ludzi. - Nie - odparł elf, po czym dodał coś głośniej w obcym języku. Jakby za sprawą czarów zza skał i zza drzew zaczęły się wyłaniać elfy, na oko dwakroć liczniejsze od sił Kaspara. Najbardziej rzucał się w oczy ich wygląd zewnętrzny - wszystkie były jasnowłose, miały ogorzałą skórę i takie
same błękitne oczy jak mag. Wszystkie także nosiły bułaną skórę, jakby to było coś w rodzaju umundurowania, nieznacznie tylko odmiennego kroju i sporadycznie z ozdóbkami w postaci frędzli przy rękawach. Niektórzy mieli piórka albo wypolerowane kamienie wplecione w warkoczyki czy węzeł wojownika, ale wielu włosy miało rozpuszczone do ramion. Większość dzierżyła łuki, ze strzałami wycelowanymi w ludzi, część trzymała kostury. Kaspar nie miał wątpliwości co do tego, że są to magowie, podobnie jak pierwszy elf. Po krótkiej chwili polecił ludziom: - Rzućcie broń. - Gdy żołnierze niechętnie posłuchali, Kaspar zwrócił się do elfa przed sobą: - Poddajemy się. Elf skinął głową. - Zbierzcie rannych, zdolnych do podróży, i chodźcie z nami. Chwilę trwało, zanim znaleziono wszystkich rannych i udzielono niezbędnej pomocy rym, którzy byli w stanie iść o własnych siłach. Około tuzina mężczyzn było bardzo ciężko rannych i na ten widok mag powiedział: - Zostawcie ich. Ktoś się nimi zajmie. Kaspar skinął głową. Kiedy wszyscy jego ludzie byli już gotowi, elfy poprowadziły ich w górę zbocza tą samą drogą, która wiodła w dół z jaskini stanowiącej bazę operacyjną. Dochodzili właśnie do miejsca, w którym elf ukazał się po raz pierwszy, gdy dobiegający z tyłu zduszony krzyk sprawił, że Jommy aż się wzdrygnął. Zaczął się odwracać, lecz poczuł silny uścisk na swoim ramieniu. - Nie patrz - rzekł Jim Tłuczek. - Tak jest łatwiej. Elfy sprawnie zabijały ciężko rannych żołnierzy. Jommy przypuszczał, że to lepsza śmierć niż powolne umieranie od rany brzucha czy z wychłodzenia, lecz i tak z trudem potrafił o tym myśleć. Jeńcy podjęli wspinaczkę po zboczu, kierując się ku majaczącym w oddali górom. Deszcz nie przestawał padać.
ROZDZ I AŁ
TRZECI
Przewrót Pug spojrzał na słońce. Przebiegi wzrokiem widzialne spektrum, po czym przypatrzył się innym formom energii, jakie nauczył się rozpoznawać. Bez względu na to, jak bardzo się starał, nie znajdował właściwych słów na opisanie tego, co widzi. Przebywał w świecie Dasatich od dwóch tygodni, ukrywając się w labiryncie pomieszczeń zapewnionych przez Martucha, tutejszego wojownika i zwolennika Białego. Przy każdej okazji starał się doskonalić panowanie nad swymi zdolnościami w tej rzeczywistości. Isalani imieniem Nakor, jego towarzysz i długoletni przyjaciel, siedział na drugiej ławce w małym ogrodzie, obserwując Puga. Jego podopieczny, dziwny młodzieniec zwący się Ralan Bek, spędzał ten czas z Martuchem, wdrażając się do roli jego protegowanego i poznając tajniki życia tutejszych wojowników. Magnus, starszy syn Puga, siedział na ławce obok ojca, zatopiony we własnych myślach. Ufał ojcu całkowicie, lecz nadal nie miał pojęcia, po co ściągnął ich do tego mrocznego wymiaru, do miejsca, w które dotąd nie zapuścił się jeszcze żaden człowiek. Magnus zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jalde stanowili Dasati, lecz nadal nie rozumiał, jak mogliby mu zapobiec tutaj, niewyobrażalnie daleko od rodzimego świata. Zaraz szybko poprawił się w myślach: odległość była w tym wypadku mylącym pojęciem. Istniało niemało dowodów na to, że ten świat ma swego bliźniaka w ich uniwersum, być może nawet była to rzeczywistość znana Magnusowi. Mimo to sposób, w jaki się tutaj dostali i w jaki mieli powrócić do domu, w dalszym ciągu przekraczał zdolność pojmowania młodego maga. Ta świadomość doskwierała mu; już teraz był - po swoich rodzicach i być może jeszcze Nakorze - najpotężniejszym magiem na Midkemii,
a w przyszłości miał ich prawdopodobnie prześcignąć w sztuce uprawiania magii. A jednak, pomimo talentu i wiedzy, nie miał pojęcia, jak wrócą do domu. Usiłował pojąć magię, która ich tutaj sprowadziła, i doszedł do wniosku, że częściowo jest mu znajoma, zawiera echa wiedzy, dzięki której można przenosić przedmioty z miejsca na miejsce, a także ociera się o magię szczelin, lecz to, jak te elementy były połączone w całość, nie przestawało umykać jego zrozumieniu. Martuch dawał do zrozumienia, że to proste przeniesienie, ale z jakiegoś powodu nie chciał się wdawać w szczegóły. Magnus wiedział, że nic ma wyjścia i musi ufać temu renegatowi, jednakże w głębi ducha dręczyły go wątpliwości. Chociaż i on, i oni służyli mniej więcej tej samej sprawie, cele mieli różne, a Magnus nie łudził się nawet przez moment, że gdy przyjdzie co do czego, Martuch przedłoży potrzeby własnego ludu nad życie czwórki ludzi z Midkemii. Nagle do ogrodu wkroczył jeszcze jeden powód przysparzający Magnusowi zmartwienia. Był to - o ile mógł wierzyć zapewnieniom swego ojca -jego rodzony dziadek, legendarny Macros Czarny. Tyle że postać, która przed nim stanęła, zaliczała się nie do rodzaju ludzkiego, a do Dasatich. A jednak mężczyzna ów dysponował wspomnieniami, które mogły należeć wyłącznie do Macrosa; mówił nienagannie w języku Królestwa Wysp, Imperium Tsuranuanni i Wielkiego Keshu, a także jeszcze paroma innymi językami wywodzącymi się zarówno z Midkemii, jak i Kelewanu. Do tego na wiele sposobów okazywał, że jego sposób myślenia nie odbiega od tego, jakim posługują się ludzie. Mimo wszystko jego obecność w tym świecie, w tej formie, rodziła pytania, które mogły przyprawić o przedwczesną siwiznę. Tak naprawdę Magnus był przerażony. Macros był nieobecny przez większość czasu od pojawienia się Puga i pozostałych, tak więc mieli na rozmowy tylko minuty, a i to bardzo rzadko. Teraz wysoki Dasati skinął im głową na powitanie, po czym zatrzymał się naprzeciwko Puga i Magnusa. — Mogę się dosiąść? - zapytał. Magnus potaknął i przesunął się, robiąc na ławce miejsce dla maga. - Do tej pory kręci mi się w głowic od tego wszystkiego - zagaił Pug. Widzę, że się zmieniłeś, ale widzę też, że... pozostałeś sobą. - Przyjrzał się uważnie siedzącemu obok niego mężczyźnie. - Wykazałem się wielką cierpliwością, sam chyba przyznasz. - Obrzucił wzrokiem towarzyszy. - Domyślamy się na podstawie dostępnych nam skrawków informacji, że należysz
do grupy, której istnienie jest zagrożone, i masz liczne obowiązki. Niemniej jesteś tutaj teraz i skoro masz chwilę, może zechcesz nam opowiedzieć całą historię? Nakor podniósł się ze swej ławki i pokonawszy niewielki dystans, zajął miejsce bliżej Puga. - Chociaż nie mam nic przeciwko zajmującej opowieści, wolałbym tym razem usłyszeć samą prawdę, Macrosie. Macros uśmiechnął się. - Być może najciężej zgrzeszyłem, kiedy kłamałem. Ale wtedy... Odwrócił wzrok, jakby wspomnienie okazało się nazbyt bolesne. Zaczerpnął tchu. - To było dawno, przyjaciele. Byłem arogancki i nie ufałem innym na tyle, by podzielić się z nimi zwyczajną - a czasami niezwyczajną - prawdą i pozwolić im zadecydować o swym postępowaniu. Manipulowałem ludźmi za pomocą kłamstw, ażeby... - Potrząsnął głową. - Innym moim grzechem była próżność, wyznaję. Taki byłem pewny siebie w młodości, w ciele człowieka. - Zatoczył ręką krąg. - To doświadczenie wiele mnie nauczyło, Pugu. - Przeniósł spojrzenie na Magnusa. - Mam dorosłego wnuka, ale przegapiłem każdy dzień z jego życia. - Masz dwóch wnuków - skorygował Magnus. - Jestem starszym z braci. - Caleba - powiedział Macros. - Tale, wiem. Pug w dalszym ciągu usiłował dojść do ładu z faktem istnienia Macrosa w obcej formie i zmuszał się do zaakceptowania świadectwa własnych oczu. Nawet po tym, jak minęło pierwsze zdumienie, musiał się przekonywać, że faktycznie ma do czynienia z Macrosem Czarnym, ojcem jego żony, który właśnie otwarcie przyznał, że wykorzystywał ludzi, tak jak zwyczajny człowiek korzysta z narzędzi, oraz bezwstydnie kłamał, jeśli widział w tym własną korzyść. Narażał innych bez ich zgody i decydował za nich, skazując na cierpienie, a nawet śmierć. W efekcie nie był kimś, kto wzbudzał zaufanie. Ale z drugiej strony Pug był świadkiem, jak Macros ginie, broniąc innych przed Maargiem, władcą demonów. Był to najwyższy akt poświęcenia, dzięki któremu Midkemii został oszczędzony koszmar, do jakiego Wojna z Wężowym Ludem stanowiła zaledwie niewinną preambułę. Maarg bez wątpienia unicestwiłby cały świat, gdyby dać mu wystarczająco dużo czasu. Macros odezwał się spokojnie: - Nie pora na dwulicowość. - Popatrzył na Magnusa i wyciągnął rękę, aby delikatnie dotknąć jego twarzy. - Jestem młodszy od ciebie, w tym ciele - rzeki z gorzkim uśmiechem. - Choć pamiętam wydarzenia sprzed setek
lat, wedle miary czasu Dasatich liczę ich sobie niespełna trzydzieści. Odjął dłoń od twarzy wnuka. - Masz oczy podobne do oczu matki. - Magnus lekko skinął głową. Macros przeniósł spojrzenie z Magnusa na Nakora, a potem na Puga. - Zacznij od początku - poprosił Pug. Macros zaśmiał się. - W tej historii początkiem jest mój koniec. Jak wiesz, zginąłem z rąk Maarga, władcy demonów. - Zapatrzył się na ogród, a właściwie gdzieś w przestrzeń i czas. - Po mojej śmierci... - Przymknął oczy. - Czasami miewam kłopoty z pamięcią... tym częstsze, im dłużej żyję jako Dasati... moje ludzkie wspomnienia, a zwłaszcza uczucia wydają mi się bardzo odległe. -Spojrzał znowu na wnuka. - Wybacz, chłopcze, ale nie czuję z tobą żadnej rodzinnej więzi. - Spuścił oczy. - Nie zapytałem nawet, co u twojej matki, prawda? - Właściwie to zapytałeś - odparł Magnus. Macros pokiwał głową. - W takim razie pamięć opuszcza mnie szybciej, niż myślałem. W wypadku człowieka, który przeżył ponad dziewięć stuleci, mogłoby to świadczyć, że śmierć jest bliska. - Śmierć? - Zaskoczenie Puga nie mogło być większe. - Choroba, rzadka u Dasatich, lecz jednak tutaj znana. Gdyby dowiedział się o tym ktokolwiek spoza naszej grupy i uzdrawiaczy, zostałbym zgładzony bez zastanowienia. Ludzkie słabości wieku starczego są całkowicie obce Dasatim. Jeśli kogoś zawodzi wzrok albo pamięć, ginie, zanim niedołężność zdąży mu się dać we znaki. - Czy można cokolwiek... - zaczął Magnus. - Nie, nic - przerwał mu Macros. - Ten świat zasadza się na śmierci, nie na życiu. Narueen uważa, że może Wiedźmy Krwi coś by poradziły w swojej enklawie, lecz ta znajduje się na innym kontynencie, a czasu nie pozostało już wiele. — Uśmiechnął się. - Zresztą dla kogoś, kto już raz umarł, śmierć nie powinna być straszna, czyż nie? A poza tym jestem ciekaw, co bogowie mają dla mnie w zanadrzu tym razem. - Skrzywił się lekko, przenosząc ciężar ciała. Nie, to nie śmierć stanowi problem. - Rozejrzał się. - No więc, jak już wspomniałem, pamięć zaczyna mnie zawodzić, opowiem wam zatem to, co powinniście moim zdaniem wiedzieć, i potem wspólnie się zastanowimy, czy stoimy po tej samej stronie. - Spoglądając na Nakora, dodał nagle: - Szuler. Ten sam, który mnie oszukał! Właśnie sobie przypomniałem.
Nakor rozciągnął usta w uśmiechu. " Wyjaśniłem ci, na czym polegała sztuczka, gdy ożyłeś po wyniesieniu do stanu równego bogom. -Tak... Podrzuciłeś mi oszukaną talię kart! - Macros wydawał się rozbawiony tym wspomnieniem. Zaraz jednak zmrużył oczy i przez moment baczniej przyglądał się Nakorowi. - Jesteś czymś więcej, niż się wydajesz na pierwszy rzut oka, przyjacielu. - Kciukiem wskazał, dom Martucha i rzekł: Podobnie jak twój młody kompan. W jego istocie jest coś niebezpiecznego, bardzo niebezpiecznego. - Wiem - stwierdził Nakor. - Sądzę, że Ralan Bek nosi maleńki fragment Bezimiennego. Macros rozważał przez chwilę tę hipotezę, po czym powiedział: - Zadając się z bogami i boginiami, poznałem nieco lepiej ich możliwości i ograniczenia. A ile ty wiesz? Nakor zerknął na Puga. - Wierzymy, że bogowie są istotami z tego świata, o których ostatecznej postaci w dużej mierze decyduje forma ludzkiego uwielbienia. Na przykład jeśli ludzie wierzą, że bóg ognia jest wojownikiem z pochodniami, ów bóg staje się właśnie kimś takim - odpowiedział za szulera Pug. - Otóż to - potwierdził Macros. - Ale jeśli jakiś inny naród uważa tego samego boga za kobietę z płomieniami zamiast włosów, bóstwo odpowiednio zmienia postać. - Przyjrzał się po kolei wszystkim trzem magom. -W zamierzchłych czasach Dasati mieli osobne bóstwo reprezentujące każdy wyobrażalny aspekt natury. Byli oczywiście główni bogowie: ognia, śmierci, powietrza, przyrody, i cała reszta, nawet bóstwo miłości czy też prymitywnej żądzy zmuszającej kobiety i mężczyzn do rozrodu. Ale były też pomniejsze bóstwa, od których naukowca rozbolałaby głowa przy pierwszej próbie skatalogowania. Była na przyldad bogini paleniska i bóg drzew, i bóstwo wody, któremu służyli kolejno bogowie morza, rzeki, fal i deszczu. Byt bóg, do którego zwracano się w razie podróży, i taki, co miał pod swoją pieczą budowniczych, a nawet górników w podziemnych kopalniach. Można przypuszczać, że świątynie stały na każdym rogu każdej ulicy i że były w nich składane ofiary przez wielbiącą wszystkie bóstwa ludność, która sumiennie przestrzegała nakazów, zakazów i świąt. - Zaczerpnął głębiej tchu. - Dasati byli rasą wiernych mających tak silne poczucie obowiązku, że zawstydziłoby ono kapłankę z Kelewanu. Stworzyli panteon tysięcy bóstw, bogów i bogiń, a każde z nich miało własne święto, nawet jeśli całe obchody sprowadzały
się do położenia kwiatka na ołtarzu czy wychylenia kufla w tawernie. Należy pamiętać, że wszystkie one były równie realne jak bóstwa spotykane na Midkemii, także te, których domena nie była szeroka. Wszystkie nosiły iskrę bożą, także te, których jedynym zadaniem było pilnowanie, by kwiaty rozkwitały na łąkach co wiosnę. - Odwróciwszy się do Puga, zapytał: - Czego dowiedziałeś się o Wojnach Chaosu od naszego ostatniego spotkania? - Niewiele. Tomas odkrył parę kolejnych wspomnień Ashen-Shugara, a ja natknąłem się na kilka ksiąg z mitami i legendami, to wszystko. - Posłuchajcie więc - podjął Macros, przenosząc spojrzenie na Nakora prawdy. Nakor skinął głową, raz, lecz z emfazą, nic jednak nie powiedział. Macros zaczął opowieść: - Zanim ludzkość pojawiła się na Midkemii, żyły tam starożytne rasy, z których o paru słyszeliście, na przykład o Valheru, panach tego świata i władcach smoków oraz elfów. Istniały jednak również inne rasy, których natura i nazwy zostały zapomniane, zanim nastał świt ludzkości. Była rasa lotników szybujących nad najwyższymi szczytami i rasa istot żyjących w głębinach oceanów. Nigdy się nie dowiemy, czy kochały pokój czy wojnę, gdyż wszystkie zostały unicestwione przez Valheru. Nad wszystkie inne wybijały się dwie istoty: Rathar, Pan Porządku, i Mythar, Pan Chaosu. Byli to dwaj Ślepi Bogowie Początków. Ich domeną była materia wszechświata. Rathar tkał nici przestrzeni i czasu, nadając im ład, natomiast Mythar rozdzierał jego dzieło, zmuszając Rathara do nieprzerwanej pracy Wieki mijały, na Midkemii panowała równowaga sprawiająca, że miejsce to stało się osią tej okolicy wszechświata, i wszystko było w porządku, mniej więcej. Nakor wyszczerzył się w uśmiechu. - Pod warunkiem, że było się istotą o nadnaturalnych zdolnościach i wielkiej potędze. - Tak, to nie był dobry czas dla słabych, szczególnie że przy władzy pozostawali mocarze i nie istniały nawet zaczątld prawa i sprawiedliwości przytaknął Macros. - Tak więc Valheru byli raczej emanacją tamtej epoki aniżeli zła. Zresztą można by nawet twierdzić, że podówczas nie istniały jeszcze pojęcia dobra i zła. Jednakże w końcu zaszła pewna zmiana. Nastąpiło tąpnięcie w ładzie wszechświata. Najbardziej ze wszystkiego chciałbym poznać przyczynę tego tąpnięcia, lecz skrywają ją mroki dziejów. Porządek został odwrócony. Nie sposób powiedzieć, ile to trwało, w każdym razie zmiana
zaskoczyła rasy żyjące wtedy na Midkemii. Pojawiły się obszerne szczeliny w przestrzeni i czasie, na pozór znikąd, i nagle na Midkemii zaroiło się od istot wcześniej tam nieznanych. Byli wśród nich ludzie, krasnoludy, olbrzymy, gobliny, trolle i wiele, wiele innych ras. Część z nich przetrwała, część nie. Latami toczyła się wojna we wszechświecie, a my, ludzie... — Urwał i zaśmiał się cicho. - A wy, ludzie, dostrzegaliście tylko malutką jej cząstkę. Pozostały legendy, mity i bajki. Być może zawierają ziarna faktów, ale nikomu nigdy nie uda się odkryć pełnej prawdy. Nakor się roześmiał. - Skoro potrafisz podróżować w czasie, z łatwością mogłeś wszystkiego się dowiedzieć. Macros odpowiedział uśmiechem. - Można by tak pomyśleć, prawda? Tylko że ja wcale nie potrafię podróżować w czasie, a przynajmniej nie w sposób, jaki jesteś sobie w stanie wyobrazić. - Patrząc na Puga, dodał: - Pamiętam, jak szukaliście mnie w Ogrodzie, na skraju Wiecznego Miasta. Pug także to pamiętał. Było to przy okazji jego pierwszej bytności w Korytarzu Światów. - Gdybym potrafił podróżować w czasie, nigdy bym nie dopuścił, żeby pułapka zastawiona przez pantatiańskich wężowych kapłanów przeniosła nas wstecz... - A jednak poinstruowałeś mnie, jak dokonać wielokrotnego przyśpieszenia, aż w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie pojęcie czasu utraciło znaczenie - zauważył Pug. - To prawda, podobnie jak to, że zabrakło mi zarówno twoich zdolności, jak i pantatiańskiej umiejętności manipulowania czasem. - Wszystkie nasze spotkania z wężowymi kapłanami dowiodły - mówił Pug - że są oni sprytni, lecz nie nazbyt bystrzy, oraz groźni tylko w grupie, nigdy pojedynczo. - Po chwili zastanowienia dodał: - Dopiero teraz dotarło do mnie, że może pułapka czasowa była tak naprawdę skomplikowanym zaklęciem, które wymagało talentów będących poza ich zasięgiem. Ale co najmniej jeden z tamtych kapłanów był genialniejszy od reszty. - Wszystko sprowadza się do Bezimiennego - stwierdził Nakor. - Tak jak dotknął on Leso Varena, musiał też dotknąć wężowego kapłana. I tajemnica geniuszu rozwiązana. Macros machnął ręką. - Tak. Gdyby wszyscy byli równie genialni, wojna miałaby całkiem inny
przebieg, ale nie znalazło się więcej chlubnych wyjątków. Większość wężowych kapłanów nastręczała tylko problemów... - Problemów? - podchwycił Pug. - Dziesiątki tysięcy zginęły w dwóch wojnach z powodu tych problemów, jak je nazywasz. - Nie zrozumiałeś mnie - poprawił go Macros. - Kapłani zaprowadzili chaos, lecz jak słusznie zauważył Nakor, to Bezimienny stał za wszystkim. Macros podniósł się ze swojego miejsca, przeszedł parę kroków i powiedział: - Tyle mam do opowiedzenia, że nie wiem, od czego zacząć... - Znowu powiódł spojrzeniem po twarzach trzech wpatrzonych w niego magów. -Jeśli w waszych głowach zrodzi się jakieś pytanie, lepiej zatrzymajcie je dla siebie, dopóki nie powiem przynajmniej tego. - Zamachał ręką i przed nim w powietrzu pojawiła się kula; była to iluzja dobrze znana Pugowi, który używał podobnych do nauczania studentów w Akademii Magów na Kelewanie, a także w Akademii w Stardock i na Wyspie Czarnoksiężnika. - Wyobraźcie sobie, że ta kula to wszystko, co istnieje - podjął Macros. - Otacza ją pustka. Wszystko, co znamy, wiąże się wyłącznie z nią. - Gdy znowu machnął ręką, kulę otoczyły pierścienie szarości, od prawie czarnego u dołu do niemal białego u góry. Każdy z tych pierścieni oznacza poziom rzeczywistości, z czego najbardziej centralny to nasz... wasz świat - poprawił się bez zmrużenia oka. — Jak spostrzegliście, Kosridi to odbicie Midkemii, a ten świat jest odpowiednikiem Kelewanu. - Kelewanu! - powtórzył zdumiony Pug. - Nigdy bym na to nie wpadł! Macros pokiwał głową. - Siedzisz w ogrodzie, który znajduje się mniej więcej pośrodku wielkiej sali cesarskiego pałacu w Świętym Mieście Kentosani, o ile nie zawodzi mnie pamięć geografii Imperium Tsuranuanni. Zachodzi podobieństwo w tworach świata fizycznego, których nie rozumiem, i nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej. Być może nawet istnieje tylko jeden świat fizyczny, a reszta to nakładki, światy duchowe, które tak naprawdę zajmują tę samą przestrzeń. To wszystko jest bardzo skomplikowane i ociera się o granicę abstrakcji mile widzianą tylko na zajęciach z filozofii dla studentów. Tak czy owak jestem w stanie zrozumieć waszą niezdolność do ujrzenia w Omadrabarze podobieństw łączących go z Kelewanem, ponieważ ten świat jest zamieszkiwany przez Dasatich znacznie dłużej, niż na Kelewanie żyją ludzie. Gdybyście zdołali wznieść się na dużą wysokość, zobaczylibyście, że o ile morza tu
i tam wyglądają tak samo, o tyle tutaj znacznie większą powierzchnię pokrywają budowle. - Urwał na moment. - Wiedzieliście, że z powodu rodzaju upraw stosowanych przez Dasatich zostali oni zmuszeni do umieszczania ogromnych gospodarstw w obrębie miast, aby móc wyżywić mieszkańców? Macros, nie czekając na odpowiedź, wzruszył ramionami. - Ale dość dygresji. Te poziomy czy wymiary rzeczywistości utrzymują stabilność od zarania dziejów w takiej formie, w jakiej je widzicie. - Kolejne machnięcie dłoni i nagle w iluzji pojawiło się zakłócenie, jakby ktoś wbił długą igłę w kulę od spodu, przesuwając mały fragment każdego pierścienia o kawałeczek w górę, tak że zaczęły zachodzić na siebie. - Aż przyszło coś, co nazwałbym dystorsją. Pug zerknął na towarzyszy, lecz nie odezwał się. Macros kontynuował: - Podobnie jak nigdy się nie dowiemy, wskutek czego Midkemię zasiedliła ludzkość, nie poznamy powodu dystorsji. Nakor zapytał z uśmiechem: - Przyczyna jest jedna i ta sama? Macros zmarszczył brwi, upodabniając się do rozgniewanego wykładowcy. - Jak to udowodnisz, chętnie o tym usłyszę. Dystorsja to właściwie... zachwianie równowagi; pewnego rodzaju ciśnienie prące od najniższego do najwyższego wymiaru. Tak jak Dasati starają się zaistnieć w naszym... w waszym wymiarze, tak istoty z trzeciego poziomu rzeczywistości próbują przedostać się do tego. - Mówisz o kataklizmie na bezprecedensową skalę - szepnął Pug. Macros skinął głową. - Owszem, przyjacielu. Materia całego wszechświata ulega rozdarciu, czemu musimy zapobiec, nim będzie za późno. - Jak? - zapytał, krótko Magnus. Macros westchnął, co zabrzmiało bardzo po ludzku jak na Dasatiego. - Brakuje mi wiedzy, mogę tylko mówić o przeczuciach, a i to niezbyt... silnych. - Machnął ręką i kula zniknęła. - Wojny Chaosu zdawały się próbą przywrócenia równowagi we wszystkich wymiarach, od najwyższego do najniższego. Możemy się tylko domyślać, jak to się skończyło na innych poziomach rzeczywistości, lecz wszystko wskazuje, że równowaga została przywrócona, w przeciwnym razie bowiem stalibyśmy w obliczu znacznie poważniejszej katastrofy. Nie ma żadnych dowodów na interakcję pomiędzy
waszym rodzimym światem, który i ja zamieszkiwałem, a tym, który znajduje się wyżej, to jest pierwszym niebem. - Dlatego, że Bezimienny przebywa w niewoli? - podsunął Nakor. - Bardzo możliwe, że dlatego - potwierdził Macros. - Tak więc chaos bierze się z niższych wymiarów. Jego Mroczność, Mroczny Bóg Dasatich, jest tak potężny i niepokonany, że poradził sobie z wszystkimi intruzami niższego wymiaru, którzy zagrażali jego domenie. - Mogę zadać pytanie? - odezwał się Magnus. - Co znowu? - odburknął jego dziadek, ledwie kryjąc zniecierpliwienie na ten kolejny przerywnik. - Dlaczego tutaj? Dlaczego na Kelewanie i Midkemil? Macros milczał przez chwilę, po czym odparł: - Nie najgorsze to twoje pytanie. - Uśmiechnął się. - Podejrzewam, że musi być gdzieś miejsce albo miejsca, w których intruzi z innego wymiaru pojawiają się w pierwszej kolejności, coś w rodzaju początkowych szczelin Tsurani na Midkemii w Szarych Wieżach. Nie zapominajcie, że bóstwa na poszczególnych poziomach rzeczywistości to emanacja potężniejszego jestestwa, obejmującego różne uniwersa. Bezimienny to manifestacja zła na niewyobrażalną skalę, obejmującego całe uniwersum, w którym znajduje się Midkemia, uniwersum składające się z miliardów światów z niezliczonymi zamieszkującymi je istotami, z których każda ma swoje wyobrażenie owego zła, a do tego nadaje mu niejedno przebranie. Wszelako z dość dużą dozą pewności możemy twierdzić, że Bezimienny, uwięziony na Midkemii, znalazł się zarazem w niewoli w wielu innych miejscach, co było wynikiem konfliktu skupiającego się właśnie na tym świecie. Spodziewam się, że im dalej od Midkemii, tym bardziej odmienna jest historia Wojen Chaosu. Pamiętacie tę kulę? Na krańcowych pierścieniach wszystko wydawało się normalne, niezmienione. Ale w punkcie przenikania się wymiarów panował chaos. - Bardzo przekonujące rozumowanie - rzekł Pug. - Niemniej chciałbym wiedzieć, jak to wszystko ma się do nas i naszego pobytu tutaj? Macros pokiwał głową z uśmiechem, - Zatem przejdźmy do sedna. - Spojrzał Pugowi prosto w oczy. - Bezimienny pozostaje w niewoli, lecz jak sami się przekonaliście, dysponuje wciąż pewną mocą, a nawet wpływami, aczkolwiek ograniczonymi przez inne główne bóstwa, w tym Kontrolerów. Nie podoba mu się wtargnięcie z dołu Mrocznego Boga Dasatich. Bardzo prawdopodobne, że przy
współudziale innych bogów z Midkemii stara się zaprowadzić właściwy porządek. - Czyłi działamy w imieniu Bezimiennego? - zapytał Nakor, krzywiąc się na tę niezamierzoną grę słów. - W pewnym sensie tak - potwierdził Macros. - Wyznaję wiarę, że koniec końców wszyscy odgrywamy swoją rolę w planach Bezimiennego. - A na czym polegają jego plany? - spytał znowu Nakor. Macrosowi zrzedła mina. - Obawi am się, że jesteśmy świadkami walki bogów, moi drodzy. A także, do pewnego stopnia, wykorzystywaną przez nich bronią. - Bronią? - powtórzył Magnus. - My, trzej magowie i... - Zawiesił spojrzenie na Nakorze. - Bek może być bronią. Tylko mała jego cząstka ma naturalne pochodzenie. ~ Istnieje pewna przepowiednia - odezwał się Macros. - Lord Dasatich zbuntuje się przeciwko TeKaranie i przetrze szlak Zabójcy Boga. -1 myślisz, że Bek jest... - nic dokończył Pug. - Tą bronią - dopowiedział za niego Nakor. - To bardzo możliwe. - Nie mam pewności, czy jest akurat tą bronią. - Macros rozkasłał się, bezskutecznie próbując stłumić odruch, po tym jak Pug dostrzegł przebiegający jego ciało skurcz, ściskający mu pierś i wywołujący atak. Wykasławszy się, rzucił:-Największy mizerak napadłby na mnie, gdyby zobaczył tak jawną oznakę słabości. Przerwało im pojawienie się sługi. Tuż za nim pojawił się wojownik w stroju Bractwa Sadharynów. - Panie - zaczął sługa. - Coś... Wojownik mu przerwał: - Wiadomość od Martucha. Musisz uciekać. W ciągu godziny nadejdzie zew z pałacu. O zachodzie słońca rozpoczną się Wielkie Łowy. Macros wyprostował się na całą swoją wysokość, siłą woli pokonując słabość ciała. - Wiesz, co robić - rzucił do sługi. - Zabierz tylko to, co niezbędne, i zaprowadź naszych ludzi do najbliższego schronienia. - Panie - powiedział sługa, sldonił się i wybiegł spełnić polecenia. Do wojownika Macros powiedział: - Wracaj do Martucha i każ mu na mnie czekać w Gaju Delmat-Ama. Jeśli zdoła, niech przyprowadzi ze sobą Valko i każdego, kogo uzna za przydatnego. Czas jest bliski.
Miody wojownik z szacunkiem skinął głową, po czym także pośpiesznie się oddalił. Macros mruknął pod nosem: - Bogowie, miejcie ich w swojej opiece. Pug zapytał: - Co się dzieje? - Zbierzcie swoje rzeczy - rzekł Macros zamiast odpowiedzi. - Wyruszamy natychmiast. TeKarana ogłosił Wielkie Łowy, co oznacza, że od zachodu słońca każdy w Imperium Dasatich będzie mógł zabić, kogo mu się żywnie podoba. Wszystkie rozejmy tracą ważność, wszystkie sojusze tracą na znaczeniu, albowiem morderstwo jest wolą Jego Mroczności. - To znaczy? - zapytał Magnus. Macros wyglądał na szczerze zaniepokojonego. - To znaczy, że Mroczny Bóg zgłodniał. To znaczy, że zwykła rzeź jego poddanych mu nie wystarcza. Obawiam się, że to może znaczyć, że jest gotów dokonać inwazji na wyższy wymiar. Magowie wymienili spojrzenia. Nakor przypomniał sobie nagle: - A co z Bekiem? - Z Martuchem jest bezpieczny - odparł Macros. - Właściwie lepszy z niego Rycerz Śmierci niż niejeden Dasati, jakiego spotkałem. Ta noc i następny dzień sprawią mu więcej frajdy niż jakiekolwiek chwile w jego dotychczasowym życiu. Mam tylko nadzieję, że nic nie zrobi Martuchowi. - Dlaczego miałby mu coś zrobić? - zdziwił się Pug. - Podczas Wielkich Łowów nie liczą się przymierza ani przyjaźnie z wyjątkiem tych zawieranych pod wpływem chwili. Martuch i inni lordowie Langradynu schronią się w bezpiecznych domostwach, zabezpieczonych przez tych, którym Langradyn jest drogi, nawet jeśli tylko z przyzwyczajenia. Dla zwykłych ludzi jednak dzisiejsza noc okaże się ciężką próbą, a nagrodą w niej będzie przetrwanie. Dla tych, którzy przetrwają od zachodu słońca dzisiaj do zachodu słońca jutro, powróci porządek. To są może brutalne zasady, ale jednak zasady. Wszakże przez całą dobę nie będą obowiązywać żadne zasady. Będzie można wziąć to, co należy do sąsiada. Będzie można wyrównać dawny rachunek, nie oglądając się na nic. Będzie nawet można zabić kogoś wyżej postawionego we frakcji, stowarzyszeniu, klanie czy rodzie, o ile to da jakąś korzyść. Wszyscy ostrzą miecze. Każde zabójstwo będzie postrzegane jako dar dla Jego Mroczności, każda śmierć jako błogosławieństwo. Grupki Kapłanów Śmierci i hierofantów wylegną na ulice miast. Każdy jest potencjalną ofiarą. Na prowincji będą grasować łupieżcze
bandy- Ten, kto posiada wystarczające środki, postara się o dobrą kryjówkę i zapasy, zabarykaduje drzwi i okna albo wręcz wlezie do mysiej dziury. Za to my udamy się w drogę i postaramy się dotrzeć do idyllicznej wioski o dzień jazdy stąd na południe, przy czym noc i dzień zajmie nam dotarcie do rogatek miasta. - Wbił spojrzenie po kolei w każdego maga. - Nie obawiam się o nasze bezpieczeństwo. Wszyscy posiadamy zdolności, które powinny nas ochronić przed każdym wrogiem, jakiego napotkamy. Ale... - Obawiasz się demaskacji - domyślił się Nakor. - Tak - potwierdził Macros. - Albowiem jeśli wiadomość o naszym istnieniu dotrze do tych, którzy wiedzą, czym jestem, lub potrafią przejrzeć, kim wy jesteście, wówczas cała potęga Imperium Dasatich, wszystkie siły TeKarany i Mrocznego Boga zwrócą się przeciwko nam. Pug nie pozwolił mu mówić dalej: - Chodźmy zatem. Macros uśmiechnął się do niego. -Jeżeli po tym wszystkim, co zobaczyliście, jesteście zdolni do zmówienia modlitwy, teraz nadeszła na to pora.
R O Z D Z I AŁ
C Z WAR T Y
Imperium Miranda przybrała wyzywający wyraz twarzy. Dwaj członkowie Bractwa Magów - Alenca oraz mag imieniem Delkama - właśnie wyczarowali kulę iluzji: przejrzystą bańkę iskrzącą od warstw energii pnących się po jej powierzchni i migoczącą plamami jasnozłotego światła i rażącego stalowego błękitu. Sfera powiększała się wolno, co sprawiło, że zazwyczaj nieporuszeni Tsurani wzdrygnęli się wyraźnie. Było to zaklęcie ochronne, które uniemożliwiało osobom o magicznych zdolnościach szpiegowanie ich dalszych poczynań. W gruncie rzeczy każdy, kto by próbował podejrzeć ich spotkanie, ujrzałby trzech magów rozmawiających z cesarzem na tematy w żaden sposób niezwiązane z faktycznym przedmiotem dyskusji. To piętrowe zabezpieczenie powstało z myślą o Leso Varenie, na wypadek gdyby znalazł się w pobliżu i zdołał wykorzystać swe niemałe moce do podsłuchiwania obrad Najwyższej Rady. Reszta magów towarzyszących Mirandzie miała raczej przestraszone miny. Choć członkowie Bractwa Magów zaliczali się do najwyższych warstw Imperium Tsuranuanni, nawet ich pętała tradycja nakazująca traktowanie cesarza z szacunkiem graniczącym z bojaźnią. Wszelako Miranda stała przed Światłością Niebios z wyprostowanymi plecami i oczami wbitymi w jego twarz, jakby czegoś od niego oczekiwała. Właśnie poleciła - nie, właściwie rozkazała przywódcy Imperium Tsuranuanni, aby milczał, dopóki zaklęcie nie zacznie w pełni działać. Nieczęsto w historii Imperium Tsuranuanni obcokrajowiec stawał przed obliczem cesarza. Komnata Najwyższej Rady była uświęcona, podobnie jak cała stolica, Kentosani, i wszyscy ci, którzy dostąpili zaszczytu ujrzenia jej na własne oczy, byli bądź to ambasadorami, bądź to pojmanymi przywódcami. Jednakże nawet w takim wypadku cesarz nie zawsze pokazywał się osobiście,
ponieważ był bliski bogom i ucieleśniał szczodrość Niebios oraz ich łaskę wobec luduTsurani. Ale wiadomość od Bractwa Magów dla cesarza była tak Ważna i straszna, że Sezu, pierwszy tego imienia, władca całego Imperium, postanowił zaszczycić obrady swoją obecnością i wysłuchać, co ma do powiedzenia kobieta z Midkemii. Obszerna komnata pękała w szwach od szlachetnie urodzonych - każdy mężczyzna stojący na czele rodu i te parę kobiet, które nosiły honorowy tytuł „lady", a zatem wszyscy przywódcy liczących się rodów Imperium Tsuranuanni przybyli, by wysłuchać ostrzeżenia Mirandy. Odziani w najprzeróżniejsze odcienie - jeden w żółć ze szkarłatnym lamowaniem, drugi w czerń bramowaną błękitem - i zdobni koralikami oraz warkoczykami, drogocennymi kamieniami i broszami z wartościowego metalu, siedzieli zgodnie z tradycją w grupkach symbolizujących klany, aczkolwiek oczekując na odpowiedź cesarza, wymieniali milczące spojrzenia ze swymi sprzymierzeńcami rozsianymi w innych grupach, z którymi wspólnie tworzyli odrębne frakcje. Polityka w Imperium Tsuranuanni była sprawą nie tylko śmiertelnie poważną, ale i niezwykle skomplikowaną i misterną, a także zależną od tego, ile równowagi zapewniał nowo wybrany cesarz, ważąc lojalność więzów krwi oraz do-raźność celów i okazję. Wreszcie Miranda przemówiła: - Wasza cesarska mość, lordowie Najwyższej Rady, przybywam, aby was ostrzec, albowiem temu światu grozi straszliwe niebezpieczeństwo. Miranda przećwiczyła całą mowę, gdy wraz z Wielkimi oczekiwała na zgromadzenie członków Najwyższej Rady, i teraz sprawnie przeszła od odkrycia przez Kaspara z Olasko Talnoyów na Midkemii do wciąż świeżego najazdu Dasatich na Kelewan. Niczego nie upiększała ani nie koloryzowała. Goła prawda była wystarczająco przerażająca. Kiedy już skończyła, spostrzegła, że cesarz siedzi nadal spokojnie, i zrozumiała, że ani jedno jej słowo nie zaskoczyło go. Zerknęła dyskretnie na Alencę, który bardzo lekko pokręcił głową, dając jej znak, że również nie pojmuje braku reakcji cesarza. Miranda wiedziała, że Światłość Niebios był na bieżąco, jeśli chodzi o poczynania Bractwa Magów w sprawie Talnoyów, lecz nie miała pojęcia, jakie informacje do niego dotarły w czasie, gdy sama przebywała w niewoli. To, że Dasati dokonali inwazji na jego świat, musiało być szokiem dla młodego władcy, a jednak zachowywał się on tak, jakby rozważał, co zamówić na wieczorny posiłek. Cesarz Sezu zasiadł na tronie niedawno, zaledwie przed czterema laty, i podobnie jak jego ojciec przed nim władał stosunkowo spokojną krainą.
Miranda oderwała spojrzenie od twarzy Światłości Niebios i przeniosła je na członków Najwyższej Rady. Nie pierwszy raz zdumiała ją specyfika umysłu lordów Tsurani, z których jedna trzecia najwyraźniej zastanawiała się właśnie, jaką korzyść może odnieść z mającego się wywiązać chaosu. Inna jedna trzecia sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie zrozumiała usłyszanej przed chwilą przestrogi. Tylko ostatnia jedna trzecia obecnych w pełni pojęła znaczenie słów Mirandy i ogrom zagrożenia, w jaldm wszyscy się znaleźli, i okazywała ślady zdenerwowania, aczkolwiek w milczeniu wyczekiwała łaskawej reakcji cesarza. Głuchą ciszę panującą w komnacie kontrapunktowało szeleszczenie jedwabiów na ławach i szuranie skórzanych sandałów po posadzce. Obok młodego władcy stał odziany na czarno mag imieniem Finda, którego Miranda znała tylko przelotnie. Obecnie pełnił on funkcję doradcy przy cesarskim tronie z ramienia Bractwa Magów, a w tej akurat chwili miał minę, która wskazywała, iż wolałby się znajdować gdziekolwiek w rozległym Imperium Tsuranuanni, byle nie w komnacie Rady. Miranda nie była ekspertem w zakresie społeczeństwa Tsurani (w przeciwieństwie do swego męża, który przeżył na Kelewanie długi czas), lecz znała je na tyle, by domyślać się reakcji czołowych rodów. Wojenna tradycja tego ludu nadal dominowała w polityce Imperium - pod nazwą Rozgrywki Rady- aczkolwiek coraz częściej zamiast zbrojnej konfrontacji używano innych środków mających zapewnić wpływy i władzę, mianowicie bogactwa i pozycji społecznej. Co jednak nie wykluczało sporadycznych morderstw, nocnych ataków oraz porwań. Czasami Rozgrywka Rady przypominała Mirandzie wojny gangów Wielkiego Keshu; Prześmiewcy z Krondoru odnaleźliby się w niej bez problemu. Pięć Wielkich Rodów — Keda, Minwanabi, Oaxatucan, Xacatecas i Anasati - nadal przeważało w większości Idanów i frakcjach, które decydowały o sposobie rządzenia w Imperium. Zgodnie z tradycją tylko ich członkowie mogli ubiegać się o tytuł Warlorda - dopóld prababka obecnego cesarza nie zdobyła tronu dla swego syna. Nade wszystko jednak wciąż pozostawał Światłość Niebios. Miał on prawo odrzucenia każdej decyzji Najwyższej Rady. Mógł wszcząć wojnę lub zmusić walczące ze sobą klany do złożenia broni, wedle własnego uznania. Jego władza była nieograniczona. Dlatego wszyscy czekali z zapartym tchem, podczas gdy cesarz zasiadający na złotym tronie, symbol władzy Imperium Tsuranuanni od dwóch tysięcy lat, zastanawiał się nad odpowiedzią. Wśród mnóstwa zebranych lor-
dów, wywodzących się z najznaczniejszych oraz z pomniejszych rodów Kelewanu, panowała absolutna cisza. Nikt nie śmiał się odezwać w obecności Światłości Niebios. Miranda dostrzegła puste siedzisko obok tronu cesarza, ustawione tylko nieco niżej na podwyższeniu. Znalazło się tam za sprawą legendarnej lady Mary Acoma, Władczyni Imperium, jedynej osoby, która nosiła taki tytuł w długiej historii Imperium Tsuranuanni. Broniąc swój ród przed wrogami, zreformowała lud Tsurani i uwolniła miliony od beznadziejnego losu. W rezultacie jej działań na Kelewanie wyłonił się naród, który przykładał równą wagę do sztuki, muzyki i literatury, jak do honoru, odwagi i poświęcenia na polu walki. Imperium Tsuranuanni nadal miało swoje kłopoty i problemy, lecz pod panowaniem ostatnich trzech cesarzy rozwinęło się pomimo usiłowań tradycjonalistów chcących zepchnąć je na stare tory. Oczy wszystkich zwróciły się na Światłość Niebios, gdy ten poruszył się na tronie. Sezu, pierwszy tego imienia, w końcu dał po sobie poznać swoją reakcję: wydawał się głęboko zaniepokojony. Za sprawą reform wprowadzonych przez jego prababkę cesarz przestał być marionetką, a zaczął skupiać w swoim ręku realną władzę w całym Imperium i właśnie brzemię tej władzy było jasno widać po Sezu, który wyglądał na więcej niż swoje trzydzieści sześć lat. Teraz odezwał się cicho: - Straszliwe słowa przynosisz nam, lady Mirando. Od ponad dwóch pokoleń nasz naród wiedzie spokojne, pokojowe życie. Pewne trudności z sąsiadami zamieszkującymi góry Tliuril i ziemie po drugiej stronie Morza Krwi umożliwiły naszym młodzieńcom pławienie się w chwale i przysporzyły honoru ich rodom. Ale nie toczyliśmy żadnej wojny od chwili inwazji na wasz świat... Miranda skinęła głową. W żyłach cesarza płynęła krew Midkemianina, kochanka lady Mary, Kevina, który był ojcem cesarza Justina. Choć fakt ten dawał mgliste poczucie więzi, to jednak Światłość Niebios był do szpiku kości Tsurani. Mimo to zadał następne pytanie: - Czy nie byłoby lepiej, gdyby tego Talnoya przenieść z powrotem do waszego świata? Miranda spojrzała na Alencę, najstarszego z Wielkich, który odparł: - O Światłości Niebios, rozważaliśmy taką możliwość i uznaliśmy ją za chybioną. To renegat Leso Varen dopomógł Dasatim w inwazji na Kelewan. Nie mamy wątpliwości co do tego, że ponowią próbę. - Urwał, ważąc swoje
dalsze słowa, po czym kontynuował: - Coś w naszym świecie... Naszym zdaniem Dasati wybrali go nieprzypadkowo, tyle że na razie nie znamy powodu, dla którego to uczynili. - Po dłuższej chwili milczenia dodał jeszcze: Uważamy też, że trzeba się sposobić do obrony. Cesarz milczał przez długi czas, zastanawiając się głęboko, po czym przemówił w sposób, który zadziwił Mirandę precyzją i celnością. Wtedy zdała sobie sprawę, że Sezu nie jest głupcem, na jakiego wygląda. Wiedział, z czym do niego przybywają, zanim się odezwali! A zatem nic myliła się, oceniając jego pierwszą reakcję jako bardzo daleką od szoku. Teraz zaczęła rozmyślać, skąd mógł mieć informacje. Po chwili była już pewna, że i on przećwiczył sobie, co powie. - Wspomóżcie mnie - rzekł Światłość Niebios, posługując się tradycyjną formułką. Podniósł się z miejsca i to samo uczynili wszyscy członkowie Najwyższej Rady, albowiem żaden śmiertelnik nie mógł rozpierać się na siedzeniu, gdy jego monarcha stał. - Nasza kultura sięga korzeniami starożytności, nasze zwyczaje uprawomocnił czas, ale teraz stoimy w obliczu zagrożeń, jakich nie zna pamięć żadnego Tsurani. Zwracamy się myślą ku przodkom, ku mitom, ku czasowi, gdy rasy przeszły po złotym moście... Z przekazów tych, których zadaniem jest gromadzić wspomnienia i wiedzę, wiemy, że to, przed czym uciekliśmy z Domu Przed Czasem, było tak potworne, że wymykało się opisowi, dlatego nie pozostał żaden ślad, żadna opowieść ani nawet żadna pieśń, która dałaby nam pojęcie, co sprowadziło nas do tego świata. -Przerwał na moment, po czym dodał: - Wszystko wskazuje na to, że teraz nadciąga podobne okropieństwo, aby poddać próbie nasz lud. Umilkł, by jego słowa dobrze zapadły zgromadzonym w pamięć. Miranda nasłuchała się dość o przekazach Tsurani, by wiedzieć, że cesarz trącił delikatną strunę w każdym z obecnych, ponieważ źródłem historii i tradycji Tsurani był Mit o Nadejściu. Była to opowieść, którą Pug podzielił się z nią wielokrotnie, stąd wciąż miała przed oczami majestatyczny złoty most ze światła, przez który tysiące uchodźców pojawiły się na Kelewanie, umykając przed potwornościami Wojen Chaosu. Wszyscy Wielcy uczyli się o tym, o narodzinach narodu, który później nazwie się Tsurani, dzięki czemu rozwijało się w nich poczucie przynależności i wspólnoty, sedno przysięgi każdego maga Imperium. - Tradycja nakazuje, aby po wybuchu wojny Warlord zajął się przygotowaniami do walki. Stanowisko to pozostawało nieobsadzone przez lata. - Miranda spostrzegła, że co najmniej pół tuzina najznaczniejszych lor-
dów łypnęło chciwie w stronę biało-złotego tronu. Jeden z nich zgodnie z tradycją otrzyma tytuł Warlorda i stanie się drugim co do ważności człowiekiem w Imperium Tsuranuanni. Historia pokazała, że biało-złoty tron nieraz przyćmiewał ten złoty. Nic dziwnego, że był traktowany jak największa nagroda przez każdego ambitnego lorda. - W tej chwili próby zwracam się do mego kuzyna, Tetsu Minwanabi. - Popatrzył na podeszłego wiekiem lorda, nadal potężnego mimo fałd tłuszczu i siwizny. - Weźmiesz ów ciężar na swe barki, Tetsu? Starzec pochylił głowę, ledwie panując nad emocjami. ~ Z radością, wasza cesarska mość. Żyję po to, by ci służyć. Cesarz powiódł wzrokiem po zgromadzeniu. - Wyślijcie gońców do swoich dowódców. Zaczęła się wojna. Spotkamy się znowu jutro w dwie godziny po wschodzie słońca i wtedy będziemy gotowi. - Zwrócił się do pierwszego doradcy, starszego mężczyzny imieniem Janain, który poprzednio pomagał jego ojcu. - Pchnij posłańca do świątyni Jastura. Przybędę jutro w południe, aby złamać Świętą Pieczęć. Miranda zerknęła na Alencę, niepewna, co to dokładnie znaczy. Stary mag ledwie zauważalnie potrząsnął głową. Miranda zorientowała się z reakcji obecnych, że to oświadczenie było tyleż istotne, co niepokojące. Tymczasem cesarz kontynuował: - Odbędę naradę z lady Mirandą, towarzyszącymi jej Wielkimi oraz Warlordem. - Milczał przez moment, zanim zakończył spotkanie zwyczajowym: - Honor waszym rodom. Kiedy schodził z podwyższenia, wszyscy w komnacie pokłonili mu się głęboko, a słudzy wręcz opadli na klęczki. Mijając Mirandę, rzucił jej spojrzenie, w którym wyczytała, że powinna pójść za nim. Nowo mianowany Warlord właśnie zajmował miejsce w orszaku, gdy Alenca zatrzymał na chwilę Mirandę. - Złamanie Świętej Pieczęci w świątyni Boga Wojny oznacza, że zgodnie z życzeniem Światłości Niebios wszystkie inne sprawy pozostają w zawieszeniu. Żadna walka między frakcjami, żadne przepychania w klanach, żadna waśń krwi, nic z tego nie może zostać podjęte, dopóki drzwi świątyni nie zostaną ponownie opieczętowane, a to nastąpi dopiero po końcowym zwycięstwie. - Rozejrzał się, jakby z obawy, że jego słowa ktoś podsłucha. - Nie lekceważ tego. Cesarz nie tylko rozważył możliwość wojny, on powiedział wprost, że udajemy się na wojnę. Miranda wyglądała na skonfundowaną.
- Czy nie o to nam chodziło? Alenca odparł: - Nie spodziewałem się takiego rozwoju wypadków. Ba, nie sądziłem nawet, że urząd Warlorda zostanie reaktywowany. I że w dodatku zajmie go Minwanabi... - W czym rzecz? - zapytała krótko Miranda, żałując nie po raz pierwszy, aczkolwiek chyba bardziej niż kiedykolwiek, że nie ma przy niej jej męża. Pug nie miałby kłopotów ze zrozumieniem tego wszystkiego. - Jest takie powiedzenie, na pewno macie je też u siebie: „Przyjaciół trzymaj blisko, wrogów jeszcze bliżej". Minwanabi zostali pokonani przez ród Acoma, przodków obecnego cesarza, ale zamiast jak nakazuje tradycja, stracić każdego członka przegranej rodziny albo oddać go w niewolę, wspaniała lady Mara, Władczyni Imperium, w przejawie dobrej woli niepojętej dla szlachetnie urodzonego Tsurani pozwoliła Minwanabim przetrwać. Zarazem jeden z pięciu wielkich rodów stał się wasalem potężniejszego rodu, co było obelgą dla jego żyjących podówczas przodków pomimo wspaniałomyślności gestu lady Acoma. - Nic nie rozumiem - skrzywiła się Miranda. - Obawiam się, że aby to w pełni zrozumieć, trzeba być Tsurani westchnął Alenca, popychając Mirandę przed siebie. - Mało znaczący krewniak rodu Acoma, jeden z ostatnich członków rodu Minwanabich, został wyznaczony na lorda, po czym poślubił swoją kuzynkę, członkinię rodu Acoma, umacniając więzy łączące oba rody. Jednakże Minwanabi nigdy nie zapomnieli obrazy, jaka spotkała ich ze strony rodu Acoma. Moim zdaniem decyzja Światłości Niebios o zerwaniu Świętej Pieczęci i mianowaniu Warlordem najniebezpieczniejszego człowieka w Imperium wynika z chęci, aby najzacieklejszy wróg w Najwyższej Radzie mial zajęcie w dającej się przewidzieć przyszłości, zamiast z nudów obmyślać zamach stanu. Miranda wzięła głęboki oddech, aby uspokoić nerwy, a potem zastanowiła się - także nie po raz pierwszy - czy Tsurani przypadkiem nie są jednak szaleni. Miranda nie zaprzestała obserwacji młodego cesarza, który prowadził naradę w zaciszu własnych apartamentów. Wcześniej miała okazję go widzieć tylko dwukrotnie - kiedy był chłopcem na dworze swego ojca oraz gdy wstępował na tron po nim. To ostatnie wydarzenie było tak naszpikowane ceremoniałem Tsurani, że ich spotkanie trwało niecałe pięć minut, podczas których
i tak ciężar rozmowy wziął na siebie jej mąż, Pug. Mirandę wtedy bawiło (ale i irytowało) to, że młody mężczyzna zawdzięczający swoją pozycję kobiecie, która odważyła się złamać tradycję - czyli swojej słynnej prababce posłuszny tejże tradycji ignoruje ją teraz, ponieważ ona zalicza się do słabej płci. Przy tej okazji także została zepchnięta na margines rozmowy, w której cesarz i nowo mianowany Warlord zasypywali pytaniami Alencę i dwóch innych członków Bractwa Magów. W którymś momencie tego godzinnego przesłuchania Miranda chciała rzucić jakąś uwagę, lecz Alenca dostrzegł to i posłał jej ostrzegawcze spojrzenie, lekkim ruchem głowy dając znać, że powinna siedzieć cicho. Przez wzgląd na serdeczność, jaką darzył staruszka jej mąż, a także z racji ich dotychczasowej współpracy, postanowiła usłuchać go, lecz nie mogła przestać się zastanawiać, co za gra właściwie się toczy. Pomimo uszczerbku na dumie i niezależności, jakiego doznała wskutek takiego traktowania, Miranda musiała przyznać, że cesarz jest sprawnym rozmówcą i bez trudu kontroluje dyskusję i wpływa na wyrażane opinie. Po następnej godzinie debaty miała już całkowitą pewność, że Sezu Acoma, pierwszy tego imienia, cesarz Imperium Tsuranuanni i Światłość Niebios, nie da się nikomu wodzić za nos. Zanim narada dobiegła końca, wszyscy byli jednomyślni, i to bez konieczności uciekania się do cesarskiego autorytetu. Miranda podniosła się do wyjścia, lecz cesarz zatrzymał ją. - Chwileczkę, lady Mirando... Alenca zawahał się, ale zaraz ponownie skłonił przed Światłością Niebios, po czym spojrzeniem zaciekawionych oczu dał Mirandzie znać, że zaczeka na nią na zewnątrz. Gdy zostali tylko we dwoje, Sezu zapytał: - Mogę cię czymś poczęstować? Winem na przykład? Mam parę godnych polecenia rodzajów czerwonego wina z Królestwa Wysp, a także kilka tutejszych, chociaż obawiam się, żc nasz gorący klimat nic rodzi tak dorodnych gron. Niemal oczarowana Miranda nagle zdała sobie sprawę, że Sezu próbuje uśpić jej czujność. - Poproszę o trochę wody, wasza cesarska mość - odparła. Światłość Niebios uczynił gest ręką i w okamgnieniu pojawił się sługa z porcelanowym dzbanem pełnym świeżej wody. Miranda miała wrażenie, że tylko czekał na rozkaz swego pana, z tacą na podorędziu. Upiła łyk, a cesarz w tym czasie odprawił służących i wskazał dwa krzesła ustawione naprzeciwko dużego okna z widokiem na centralny dziedziniec pałacu.
- Proszę, zapomnijmy o ceremoniale - rzekł w języku Królestwa Wysp, prawie bez obcego akcentu. Miranda popatrzyła na niego zdziwiona. - Moi gwardziści poprzysięgli bronić mojego życia nawet kosztem swojego - ciągnął cesarz, wskazując na postaci czterech pozostałych w komnacie strażników, odzianych w tradycyjne biało-złote zbroje osobistej straży cesarza. Ale to tylko ludzie, z ludzkimi wadami. Wystarczy rzucone nierozważnie słowo, jakaś uwaga, i jesteśmy zgubieni. O ile więc na Kelewanie można znaleźć osoby mówiące w którymś języku z twego świata, postarałem się, aby gwardziści się do nich nie zaliczali. - Powiedział to żartobliwie, lecz w spojrzeniu oczu wbitych w Mirandę nie było cienia wesołości. - A więc co o tym sądzisz? - O czym, wasza cesarska mość? - odpowiedziała pytaniem na pytanie Miranda, siadając na wskazanym krześle, a raczej wyłożonym poduszkami szezlongu. Przyjrzała się baczniej młodemu mężczyźnie. Podobnie jak w Królestwie Wysp i Wielkim Keshu na Midkemii, Imperium Tsuranuanni zasiedlali rozmaici ludzie, toteż nie było czegoś takiego jak „typowy wygląd" Tsurani. Jedyną wyróżniającą ten naród cechą był niski wzrost w porównaniu z Midkcmianami. Sezu przewyższał nieco wzrostem przeciętnego Tsurani, może nawet dorównywał pięciu stopom i dziewięciu calom, jakie mierzyła Miranda, mimo że zdecydowana większość tutejszych mężczyzn rzadko osiągała wzrost pięciu stóp i siedmiu cali, o ośmiu nawet nie mówiąc. Gros nie przerastało przeciętnego krasnoluda. Poza tym jednak cesarz w każdym szczególe przypominał dobrze urodzonego wielmożę: był opanowany, spokojny i praktycznie nieprzenikniony. Najbardziej ze wszystkiego w tej rasie Mirandę denerwowała właśnie owa nieugiętość. W tym świecie rzadko słyszało się podniesiony głos czy choćby bardziej zapalczywą wymianę zdań. Sezu zajął miejsce obok Mirandy. - Dobrze się spisałaś. - Dziękuję - odrzekła Miranda. - Chyba. Cesarz uśmiechnął się, młodniejąc w okamgnieniu. - Czasem zapominam o twoim wieku, gdyż wydajesz się niewiele starsza ode mnie, ot, starsza siostra albo bardzo młoda ciotka. - Bardzo młoda - powtórzyła z emfazą Miranda. Cesarz roześmiał się.
- Doszły mnie słuchy o miejscu pobytu twego męża. Mam uznać, że pokrywają się one z prawdą? - O tyle, o ile, zważywszy na to, że z Pugiem nie można się w żaden sposób skontaktować, czy to metodą magii czy jakąś bardziej konwencjonalną odparła. Sezu odchylił się na oparcie, robiąc zamyśloną minę. - Podjął się niewyobrażalnie niebezpiecznej misji... Wyraz twarzy Mirandy zdradzał jej zdenerwowanie pomimo podjętej przez nią próby narzucenia sobie spokoju. - Nie trzeba mi o tym przypominać, wasza cesarska mość. - Brak mi pewnej wiedzy. - Na jaki temat, wasza cesarska mość? - Prawdy - odrzekł krótko Sezu. - Alenca i pozostali często biorą mnie wciąż za chłopca - którym z pewnością jestem z ich punktu widzenia - lecz tobie to oni muszą się wydawać dziećmi. - Nauczyłam się już dawno temu, wasza cesarska mość, że wiek niewiele ma wspólnego z mądrością. Można przeżyć lata doświadczeń w parę lat albo przejść przez życie radośnie nieświadomym niczego. To zależy od człowieka. Alenca przejawia dojrzałe zrozumienie naszej sytuacji wśród chaosu, czego mogę mu tylko gorąco zazdrościć. Cesarz w milczeniu przetrawił jej słowa, po czym powiedział: - Moja wielka prababka, Mara, miała w takim razie doświadczenie i mądrość kilku osób, które niezwykle świadomie przeżyły swoje życie. Miranda nie zareagowała, jednakże zaciekawiło ją, skąd nagle ta wzmianka o powszechnie szanowanej na Kelewanie lady Acoma. - Z tego, co mi wiadomo, twój mąż ją znał? - Trudno mi powiedzieć, wasza cesarska mość. Wiem, że spotkali się jeden raz, lecz jak z pewnością słyszałeś, Pug nie zawsze był mile widzianym gościem w tych komnatach. Sezu uśmiechnął się do niej. -Imperialne Rozgrywki, tak, wiem. Pamiętam tę historię. Moja prababka była jedną ze szlachetnie urodzonych uczestniczek, gdy twój mąż publicznie odarł z nimbu Warlorda i pozbawił go władzy. Zdajesz sobie sprawę, że niemal pięć lat trwała naprawa szkód wyrządzonych przez Milambera na wielkiej arenie? Miranda stłumiła uśmiech. Pug - czy też Milamber, jak nazywano go na Kelewanie - był chyba najcierpliwszym człowiekiem, jakiego znała (cecha
ta na przemian ją zachwycała i irytowała), lecz kiedy już tracił opanowanie, skutki były opłakane. Jednakże akurat to jego wystąpienie przed laty na tutejszej wielkiej arenie można było nazwać wyłącznie aktem heroizmu, ocierającego się o boskość. Spuścił na głowy Tsurani deszcz ognia, wywołał tornada i trzęsienia ziemi, sprawiając, że najmożniejsi lordowie drżeli przed nim w pyle. Po długiej chwili Miranda powiedziała na głos: - Słyszałam, że straty były poważne. Cesarz przestał się uśmiechać. - Nie o tym chciałem rozmawiać. Zmierzałem do tego, że twój mąż i moja prababka wprowadzili w Imperium więcej zmian w ciągu jednego ludzkiego życia, niż pokolenia widziały przez stulecia. - Zamyślił się, jakby szukał właściwych słów, po czym dodał ciszej: - Pragnę powiedzieć ci coś, o czym nie wie nikt spoza mojej rodziny, nawet najbliżsi sojusznicy, nawet kuzyni i wujowie. Miranda czekała. - Gdy mój dziad zasiadał już na tronie, po tym, jak jego ojciec powrócił z twojego świata, wspaniała lady Mara Acoma wzięła cesarza Justina na bok i wyznała mu tajemnicę. On podzielił się sekretem tylko ze swoim synem, czyli z moim ojcem. A ldedy ja osiągnąłem dorosłość, mój ojciec przekazał go mnie. Cesarz wstał, ale gdy Miranda chciała uczynić to samo, machnięciem ręki kazał jej zostać na swoim miejscu. - Jak mówiłem, zapomnijmy o ceremoniale. Mam zamiar wyjawić ci najpilniej strzeżoną tajemnicę w całym Imperium. - Podszedł do skrzyni z jasnego drewna, rzeźbionej wymyślnie i kunsztownie. Mebel został wypolerowany na wysoki połysk, lecz coś jeszcze dopiero teraz przykuło uwagę Mirandy. - To przedmiot magiczny - stwierdziła cicho. - Tak - przyznał jej rację cesarz. - Mówiono mi, że samo dotknięcie go sprowadzi natychmiastową śmierć na każdego spoza mojej rodziny - tak więc chyba władza absolutna ma swoje dobre strony, bo żaden sługa nigdy nawet nie próbował choćby zmieść z niej kurzu. - Wolno wyciągnął rękę w stronę skrzyni, zamierając z rozczapierzonymi palcami na moment przed tym, zanim opuszkami musnął drewno. - Ilekroć ją otwieram, waham się lekko. Raptownie złapał wieko i uniósł je. Ustąpiło, nie stawiając oporu, i po chwili cesarz już odkładał je na bok. Następnie sięgnął do środka i wyjął zwój. Miranda poczuła ucisk w żołądku. Widywała już podobne zwoje. Sezu bez słowa wręczył jej wyjęty zwój. Przyjęła go, rozwinęła i przeczy-
tała. Potem pozwoliła, aby wypadł jej z dłoni, zamknęła powieki i osunęła się na siedzisku. Po chwili ciszy cesarz rzekł: - Wnoszę z tego, że rozumiesz, co to znaczy? Miranda pokiwała głową. Wstając, odpowiedziała: - Za pozwoleniem waszej cesarskiej mości, muszę jak najszybciej naradzić się z paroma kolegami z mojego świata. Potrzebna mi światła rada, zanim zabiorę się do interpretowania tej wiadomości. Być może jej prawdziwe znaczenie jednak mi umyka. - Ta skrzynia znajduje się w posiadaniu mojej rodziny od ponad stulecia podjął cesarz, zgodnie z własną radą zapominając o ceremoniale i schylając się po upuszczony zwój. Zrolował go i ponownie podał Mirandzie. -Parę dni zwłoki nie odegra wielkiej roli. Do jakichkolwiek wniosków dojdziecie wspólnie, mobilizacja jest w toku, - Chyba rozumiem, czemu ogłosiłeś wkroczenie na wojenną ścieżkę, wasza cesarska mość. Na twarzy młodego mężczyzny zagościł smutek. - Nikt nie może choćby podejrzewać, co zamierzam, dopóki wszyscy nie będą gotowi do działania. To kluczowa sprawa. Moja Najwyższa Rada składa się z uprzywilejowanych władców, którzy dają mi posłuch jak na prawdziwych wojowników Tsurani przystało... chyba że dać im czas do namysłu. Ale wtedy doszłoby do wybuchu wojny domowej. - Trzeba ostrzec Alencę i resztę Wielkich. - Im mniej wtajemniczonych, tym lepiej. Tylko najbardziej spolegliwi, nikt poza tym. Przynajmniej do chwili wydania przeze mnie rozkazu. Miranda skinęła głową. - Zgoda, wasza cesarska mość. Jednakże teraz muszę jak najprędzej wrócić na Midkemię. Skoro postanowiłeś już, co zrobisz, czeka mnie mnóstwo przygotowań, a także mozolne przekonywanie wielu osób. Później wrócę rozmówić się z Alencą i pozostałymi. - Wydam rozkaz, by nie broniono ci dostępu do mnie czy to w dzień, czy w nocy, lady Mirando. Zapewnię ci wszystko, co zdołam, po tej stronie szczeliny. Miranda odrzekła: - Zegnaj, wasza cesarska mość. Pozwól, że poradzę i sobie, i tobie, abyśmy się modlili. Moment później Sezu patrzył już tylko na puste krzesło, albowiem Mi-
randa zdążyła, zniknąć. Przeniósł spojrzenie na czterech gwardzistów, lecz ci stali bez ruchu jak zawsze, ze wzrokiem wbitym prosto przed siebie, nieporuszeni nawet przez widok kobiety znikającej na ich oczach. Sezu, pierwszy tego imienia, władca Imperium Tsuranuanni, usiadł na krześle i spróbował wziąć się w garść. Cokolwiek miało nadejść, do tego czasu musiał sprawować rządy jak zwykle. Caleb podniósł oczy i poczuł zalewającą go ulgę na widok matki. - Zaczynałem się martwić... - Wyraz jej twarzy nie pozwolił mu dokończyć. - Co się stało? Miranda odparła: - Ten skurczybyk Varen kazał Dasatim mnie pojmać. - Nic ci nie...? - Znowu nie dokończył, gdyż z tego, co widział, jego matka była cała i zdrowa. - Ucierpiała wyłącznie moja godność.-Ból, jak ci wiadomo, mija.-Usiadła na drugim krześle, kładąc zrolowany zwój na kolanach. - Jakies wieści? - Rosenvar i Joshua pilnują Talnoyów, a jak donosi Rosenvar, eksperymenty Nakora zaczęły przynosić pozytywne rezultaty. Kryształy kontroli działają, tak samo krąg, i to bez żadnych skutków ubocznych. - Zaczął przetrząsać stertę zwojów i pergaminów. - Mam tu gdzieś dokładny raport. - Przeczytam go później. - Miranda westchnęła. - Domyślam się, że pytanie o twego ojca, brata i Nakora pozostanie bez odpowiedzi? Caleb skinął głową. Wcześniej mieli nadzieję, że Pug wpadnie na jakiś sposób komunikowania się z Midkemią, lecz do tej pory oboje zdążyli ją stracić. - O ekspedycji Kaspara też nic nie wiadomo. - A to ostrzeżenie od... Jak oni siebie nazywają? - Kręgiem - przypomniał Caleb. - Interesują ich Szczyty Quorów... ale w raporcie nie padła żadna konkretna data, prawda? Caleb wziął do ręki kolejny zwój. - Mamy się ich spodziewać w pewnej sile po zawietrznej stronie półwyspu przed rozpoczęciem wiosennego festiwalu. - Pozostał jeszcze tydzień, więc być może zajmują się nimi już teraz. Zerknęła na syna. - Martwisz się? Ciemnowłosy myśliwy odepchnął się od stołu. - Nigdy nie przestaję się martwić. A już zwłaszcza wtedy, gdy ty i ojciec
zostawiacie mnie samego, dając wolną rękę. - Wstał i zaczął chodzić wokół stołu. - Wiesz przecież, że jestem tutaj tylko dlatego, że mnie urodziłaś. W Konklawe są inni, którzy nadają się bardziej... - Nie - przerwała mu. - Wiem, że nic jest to coś, co chciałbyś robić, że wolałbyś wędrować przez łasy czy wspinać się po górach, ale prawda jest taka, że przez całe życie byłeś wychowywany do przejęcia kontroli, w razie gdyby coś przytrafiło się reszcie z nas. Wiesz o różnych rzeczach, znasz tysiące drobnych szczegółów, o jakich nikt, nawet Nakor, nie ma pojęcia. Po prostu nie zdajesz sobie sprawy z ogromu swojej wiedzy. - Popadła w zamyślenie. - Chyba jednak musimy ci sprawić pomocnika, maga, może jakąś młodą dziewczynę... - Lettie? - Tak, ona się nada doskonale. Nie jest najlepszą studentką, ale rozumie, jak wszystko się zazębia. Zatem dobrze. Każę ją tu przysłać, a ty zaczniesz z nią trenować. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie mamy w zanadrzu nikogo, na wypadek gdyby tobie coś się przytrafiło. - O co właściwie chodzi? - spytał Caleb. - Zazwyczaj nic przejmujesz się tali bardzo... możliwymi wypadkami. Miranda przypatrzyła się swemu młodszemu synowi. Widziała cień męża w jego ustach i w sposobie, w jaki przechylał głowę na jedną stronę, gdy popadał w zamyślenie. Poza tym był podobny do niej - od wysokiego czoła i wąskiej brody po sposób chodzenia i szczupłą budowę ciała. Jak większość rodziców, czasami zdumiewało ją to, jak bardzo kocha swoje dzieci. - Chodzi o dwie sprawy - odpowiedziała. - Gdyby plan tego obłąkańca Varena się powiódł, prawdopodobnie nadal leżałabym przywiązana do stołu, a Kapłani Śmierci Dasatich eksperymentowaliby sobie na mnie do woli, o ile już nie byłabym martwa i pokrojona na kawałki. Poza moim dyskomfortem i zgonem wydarzyłoby się jeszcze niemało przykrych rzeczy, z których nie najmniej ważną stanowiłoby to, że byłbyś jedynym członkiem naszej rodziny po tej stronic. - Tego się spodziewaliśmy - rzeld Calcb, kładąc dłoń na ramieniu matki. Chodzi o coś więcej. O co? - O to - rzekła, podając mu zwój, który otrzymała od cesarza Imperium Tsuranuanni. - To pismo ojca - stwierdził Caleb. - Kolejna z tych jego przeklętych wiadomości! Mirandę irytowało nie to, że wiadomości pisane w przyszłości materia-
lizują się w jakiś tajemniczy sposób w teraźniejszości — przestrzegając przed niebezpieczeństwami bądź instruując co do działań, jakie należy podjąćale to, że każda taka wiadomość była niejasna i że nigdy nie było wiadomo, co właściwie trzeba w związku z nią zrobić. Do tego bardzo gniewał ją fakt, że mąż poinformował ją o tajemniczych wiadomościach dopiero po wielu latach, w dodatku jako drugą osobę po Nakorze! Caleb odczytał wiadomość. Nad podpisem jego ojca widniały trzy linijki tekstu. Słuchaj Mirandy, Daj jej to. Rozpocznij ewakuację. Milamber. - Rozpocznij ewakuację? - zapytał. - Radzi cesarzowi rozpocząć ewakuację. .. Ale czego? Pałacu? Świętego Miasta? Miranda potrząsnęła głową z frustracji. W głębi siebie wiedziała, że ma spore szanse już nigdy nie ujrzeć Puga, oraz przeczuwała znaczenie tej wiadomości. - Nie - odparła głosem schrypniętym z emocji. - Radzi rozpocząć ewakuację całego świata. Mówi cesarzowi, że Tsurani będą musieli opuścić Kelewan.
ROZDZ I AŁ
PI ĄTY
W niewoli Kaspar zwinął się w kłębek z bólu. Elf stał nad nim, gotów w każdej chwili uderzyć ponownie, gdyby Kaspar jednak nie posłuchał rozkazu, by iść dalej. Kredy Servan pochylił się, aby pomóc generałowi podnieść się na nogi, poznał po jego minie, że Kaspar nie puści tej zniewagi płazem. Na razie spróbował wydłużyć pierwszą przerwę w ich długim marszu i w nagrodę oberwał tępym końcem kostura prosto w brzuch. Teraz zbliżył się do nich ten z elfów, który przemówił ze skały. - Nie mamy czasu do stracenia. Wy ludzie, jesteście powolni. A my musimy się śpieszyć, czeka nas stroma wspinaczka do Baranom. Kaspar ściągnął brwi. - Baranor to nasz dom - wyjaśnił elf. — Musimy tam dotrzeć przed zachodem słońca, dlatego zwłoka jest niewskazana. Trzymając się wciąż za obolały brzuch, Kaspar posłał kolejne ponure spojrzenie elfowi, który go uderzył, po czym stwierdził głośno: -Twój przyjaciel dal mi to jasno do zrozumienia. Elf patrzył beznamiętnie na niegdysiejszego księcia, wbijając w niego spojrzenie błękitnych oczu, Przywódca odparł beznamiętnie: - Zdaniem Sindy trzeba was było wybić na plaży. Mielibyśmy wtedy mniej problemów. - Przepraszamy za tę niedogodność - wymamrotał pod nosem Jommy, pomagając wstać jednemu z rannych żołnierzy. - To żadna niedogodność - stwierdził przywódca elfów. - Wciąż możemy was zabić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ale dostałem polecenie, by sprowadzić was do Baranom na przesłuchanie. - Polecenie? Od kogo? - zainteresował się Kaspar, nie odrywając dłoni od brzucha.
- Od naszego władcy. Kaspar nic na to nie powiedział, chociaż Jommy dostrzegł w jego minie coś, co sugerowało, że generał może myśleć o ucieczce, która nawiasem mówiąc, była nieprawdopodobieństwem, nawet gdyby ich siły były dwakroć liczniejsze. Jommy już dawno doszedł do wniosku, że te pół tuzina elfów to magowie, czarodzieje czy jak tam się nazywają u nich zaklinacze. Obejrzał się i zobaczył, że Jim Tłuczek rozgląda się dokoła. Jommy nie musiał umieć czytać w myślach, by wiedzieć, co chodzi po głowie złodziejowi. Jim szukał dróg ucieczki i potencjalnych kryjówek. Jommy'emu nie podobał się pomysł ucieczki, ale jeśli ktokolwiek potrafił zbiec elfom na ich własnym terenie, człowiekiem tym był niewątpliwie Jim Tłuczek. Jommy w dalszym ciągu nie miał bladego pojęcia, skąd wziął się wtedy na plaży i jakim cudem pokonał zaklinacza. Z drugiej strony, nawet gdyby udało mu się wrócić na plażę, co najmniej tydzień minąłby do czasu, aż przypłynęłaby łódź z zapasami dla oddziału Kaspara, a z kolei gdyby poszedł okrężną drogą, kierując się ku zatoczce na północy, gdzie stały na kotwicy okręty Kaspara, czekałaby go co najmniej tygodniowa piesza wycieczka. Przy czym w obu wypadkach musiałby się przedzierać przez skały i rwące wody, nie wspominając o gęstym lesie i czających się drapieżnikach. Jommy był ciekaw, czy złodziej naprawdę rozważa taki szaleńczy plan. Szczególnie że gdyby dotarł do zatoczki już po tym, jak załoga łodzi z zapasami odkryłaby pusty obóz, najprawdopodobniej zobaczyłby co najwyżej postawione żagle odpływających statków. Takie bowiem rozkazy mieli kapitanowie: w razie rozbicia oddziału Kaspara na lądzie natychmiast podnieść kotwicę. Jeńcy podjęli wędrówkę w górę zbocza; ci sprawni fizycznie podpierali rannych. W miarę jak cienie się wydłużały, elfy zdawały się przyśpieszać jeszcze kroku. Jommy spytał Kaspara szeptem: - Generale, czy pan też ma wrażenie, że nasi oprawcy robią się jacyś nerwowi? Kaspar potaknął. - Zauważyłem to już przed dobrą godziną. Nie mam pojęcia, ile drogi jeszcze zostało, ale wyraźnie widać, że bardzo im zależy, aby dotrzeć na miejsce przed zmrokiem. Wkrótce ich obserwacje się potwierdziły. Elfy zaczęły głośno ponaglać jeńców do szybszego marszu, nie okazując żadnych względów rannym. Gdy słońce zaczęło się chować za wierzchołkami gór na zachodzie, sprawni
żołnierze musieli parami dźwigać tych, którzy nie byli w stanie dotrzymać tempa. W którymś momencie Kaspar zawołał: - Co nam grozi? Elfy zignorowały jego pytanie, kierując całą uwagę na otaczający las i odtąd mniej pilnie strzegąc jeńców. Nagle przywódca elfów zakrzyknął ostrzegawczo w swoim języku. Kaspar przekonał się, że cała grupka jest świetnie wyszkolona, gdyż zarówno wojownicy, jak i magowie rozbiegli się natychmiast, zajmując pozycje do odparcia ataku, którego najwyraźniej się spodziewali. Na wszelki wypadek generał krzyknął do swych ludzi: - Padnij! Leżał brzuchem na ziemi, kiedy w powietrzu rozległ się dudniący dźwięk, a cienie pomiędzy strzelistymi pniami drzew jęły się przemieszczać, jakby mrok zmaterializował się i zyskał zdolność ruchu. - Lotki Pustki! - rzucił przywódca elfów do Kaspara. ™ Nie mogą was tknąć. - Oddajcie nam broń, abyśmy mieli czym walczyć! Elf zignorował tę prośbę. Ani na moment nie odrywał spojrzenia od perymetru kolumny. Wtem okrzyk z góry przestrzegł Kaspara, że zagrożenie się zbliża. Niczym w koszmarze sennym jakieś mgnienia jęły przecinać powietrze, cieniste sylwetki, który wymykały się ludzkiemu oku. Kaspar szczycił się sokolim wzrokiem myśliwego, lecz nawet on nie miał pojęcia, na co patrzy. Klinowate postacie śmigały w powietrzu szybciej od jaskółek, przemykając raczej jak płaszczki niż ptaki, skręcając to w jedną, to znów w drugą stronę. Były tak cienkie, że gdy się obracały, na moment stawały się niewidzialne, przez co ludzie tracili cel z oczu. Kaspar nie miał wątpliwości, że z takim przeciwnikiem trudno by było walczyć mieczem, o łukach nic wspominając. Elfy trzymały miecze w pogotowiu, lecz Kaspar już wiedział, że nawet jeśli któremuś uda się trafić, kontakt z przeciwnikiem będzie czysto przypadkowy. Jedyną nadzieją zdaniem Kaspara było to, że istoty wyglądały na bardzo delikatne, niemal bezcielesne, co musiało czynić je niesłychanie wrażliwymi na ostrza. Najpierw jednak trzeba było je celnie uderzyć... Tymczasem spostrzegł, że zamaszyste wywijanie mieczami zdaje się powodować niejaką konsternację wśród cienistych zjaw. W tym samym momencie usłyszał zza pleców donośny głos Jima Tłuczka:
- One boją się dotyku stali ! Szykować sprzączki pasów! Żołnierze czym prędzej jęli wyszarpywać ze szlufek pasy, miotając się po ziemi jale ogłupiałe szmaciane lalki, gdyż za wszelką cenę próbowali się kryć w poszyciu, zanim wydobędą swoją jedyną broń. Niebawem zaczęli klękać albo kucać, z pasami ucapionymi za skórzany kraniec lub owiniętymi ciasno wokół pięści, tak że na wierzchu błyszczały sprzączki. Istoty opadały w locie i wznosiły się, unikając zetknięcia z metalem, wszelako Kaspar był wystarczająco doświadczonym myśliwym, by wiedzieć, że to tylko próba oceny sił przeciwnika. - Padnij! Padnij! - wrzasnął. - Nadlatują... teraz! Jakby na jego rozkaz latające istoty spikowały, nurkując wprost na tych, co czekali rozciągnięci na szlaku. Zarówno elfy, jak i ludzie byli gotowi do obrony; elfy najwyraźniej miały doświadczenie w walce z takim wrogiem, natomiast żołnierze należeli do doborowej jednostki Konklawe i byli tyleż waleczni, co zdeterminowani. Kaspar rzucił spojrzenie na obie strony i dostrzegł, że ma Jommy ego po prawej, po lewej zaś Servana, za którym z kolei kawałek dalej stoi JimTłuczek, tak że każdy z jego ludzi miał osłonę przynajmniej z jednej flanki. Mgnienie oka później runął na nich mroczny koszmar. W ostatnim momencie Kaspar zobaczył, że cieniste istoty mają oczka przypominające lśniące niebieskie kamyki migoczące złotem. Paszcze ostre jak sztylet rozwarły się na ułamek sekundy, odsłaniając małe, spiczaste ząbki krwistoczerwonej barwy. Nie czekając dłużej, Kaspar zamachnął się pasem i trafił sprzączką prosto w „podbródek" Lotki Pustki. Poczuł mrowienie w ręku aż do barku, jakby uderzył płazem miecza w stuletni dąb. Napastnik poleciał w tył, koziołkując w powietrzu i rozpaczliwie trzepocząc skrzydłami w daremnej próbie odzyskania równowagi. W końcu rąbnął o ziemię i zniknął w rozbłysku metalicznego sinawego światła, pozostawiając tylko tłusty czarny dym. Jommy również się zamachnął i trafił stworzenie niemal centralnie, posyłając je gdzieś w prawo. Servan uchylił się, natomiast Jim Tłuczek wyrzucił w górę pięść owiniętą grubą skórą zwieńczoną metalową sprzączką. Aż jęknął z bólu, gdy impet zderzenia zmrowił mu całe ramię. We wszystkich trzech przypadkach efekt był taki sam: istoty umknęły z potępieńczym wyciem. Kaspar ponownie się rozejrzał, stwierdzając, że większość jego ludzi wyszła z tej przygody bez szwanku. Dwaj pechowcy wili się na ziemi niczym
W agonii. Jeden miał skrzydlatą istotę przyczepioną do lewej nogi, z której unosiły się smużki niebieskawego dymu. Drugi został trafiony prosto w pierś i: odgiął się do tyłu tak, że zdaniem Kaspara już dawno powinien był mu pęknąć kręgosłup. Jakiś elf zamierzył się na nogę pierwszego z nieszczęśników, sięgając czubkiem miecza grzbietu złowrogiego stworzenia. Rozbłysnął błękitny ognik i Kaspar zrozumiał, że miecze elfów nie są zrobione ze stali, lecz z czegoś, czego nigdy wcześniej nie widział. W każdym razie istota puściła człowieka. Drugi z ludzi Kaspara nie miał tyle szczęścia. Elf, który nad nim stanął, przebił na wylot Lotkę Pustki, a przy tym leżącego pod nią mężczyznę, Kaspar uchylił głowę, gdy następny stwór zanurkował w jego stronę; istocie udało się jednak musnąć mu ciemię, w którym poczuł bolesne swędzenie, przypominające nieco wrażenie odmrożenia - jak gdyby z tego miejsca coś wyssało całe ciepło. Mimowolnie przypomniał sobie czasy dzieciństwa, kiedy polował z ojcem w górach i raz czy dwa nieopatrznie chwycił za lodowate ostrze sztyletu, pozostawiając na nim pas odłażącej skóry. Znienacka całą kolumnę otoczyła masa energii będącej odpowiedzią elfich zaklinaczy. Lotki Pustki odwróciły się i zaczęły uciekać, natomiast przywódca elfów zakrzyknął: - Uciekajmy! Poleciały po swoich panów! Zapominając o martwym żołnierzu na leśnej ścieżce, Kaspar ryknął: - Brać rannych i w nogi! Porwał z ziemi okaleczonego żołnierza i choć czuł lodowatość ciała nawet przez ubranie, zarzucił go sobie na plecy, by ponieść niczym łosia ubitego na polowaniu. Nie miał zamiaru zostawiać nikogo na pastwę tych stworów. Mężczyzna jęknął słabo, co upewniło go, że warto zdwoić wysiłek. Niegdysiejszy książę Olasko nawet u szczytu szaleństwa i w mocy złego maga Leso Varena trzymał się pewnych zasad, z których wynikała jego lojalność wobec podwładnych, a podstawowa z nich głosiła, że na polu bitwy wszyscy żołnierze są braćmi. Kaspar był skłonny przyznać, że czasami zachowywał się jak zimnokrwisty drań, lecz przynajmniej mógł o sobie powiedzieć: Jestem lojalnym zimnokrwistym draniem!". Teraz wbijał spojrzenie w ścieżkę, aż zza rzednących drzew dojrzał drewnianą palisadę, może dwadzieścia jardów przed sobą. Od razu pojął, że to nielicha osłona, z blankami na wysokości jakichś dwudziestu stóp od podłoża. Żołnierska natura kazała mu rozważyć trudności wiążące się ze zdobyciem takiej pozycji, podczas ataku od dołu zbocza, i sprokurowała obraz gra-
du strzał szyjących z wysokości, gdy on mozolnie pnie się pod górę... Z samą palisadą powinien sobie poradzić oddział saperów, aczkolwiek umocnienia z pewnością kryły coś, co umykało przy pobieżnych oględzinach. Mimo to sprawni saperzy podprowadzeni pod palisadę w formacji żółwia powinni zrobić wyłom na dwa czy trzy palce w nie dłużej niż godzinę. Biegnąc dalej, patrzył przed siebie i rozmyślał, że dobry taran przy pomocy łuczników mógłby pokonać bramę w pół godziny Chyba że obozu broniło zaklęcie. Na szczycie wzgórza, od strony klifu znajdującego się w odległości jakichś stu jardów, stał szereg drewnianych budynków w stylu, jakiego Kaspar nigdy dotąd nie widział, a wszystkie je otaczała masywna drewniana ściana. Gdy znaleźli się bliżej, Kaspar zorientował się, że trzeba było ściąć setki drzew, by utworzyć otwarte przedpole. Ziemna reduta wznosiła się tuż przed palisadą. Ścieżka wiodąca dotąd prosto rozgałęziała się w ten sposób, że każdy, kto chciałby zaatakować bramę, wbrew sobie dostawał się albo w ciaśniejszą przestrzeń po jednej stronie, albo trafiał bezpośrednio pod palisadę, skąd niechybnie na głowy wroga sypały się strzały. Kaspar widział odciśnięte w ziemi piętno toczonych tutaj walk. Wyczuwał też coś jeszcze, coś dziwnego, czego wszakże nie potrafił sprecyzować, uginając się pod ciężarem rannego żołnierza, którego starał się donieść w bezpieczne miejsce. To pole bitwy było inne, aczkolwiek nie chodziło o nic, co dało się poznać na pierwszy rzut oka. Wtem za ich plecami rozległo się przeraźliwe wycie i Kaspar obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, aby sprawdzić, co podąża ich śladem. Z tyłu nadciągały Lotki Pustki, a tuż za nimi jeszcze straszniejsze istoty, które można było nazwać tylko demonami z dna piekieł. Odziane w strzępy czarnej jak węgiel materii smoliste stworzenia dosiadały okrakiem rumaków, które mogły powstać wyłącznie w chorej wyobraźni gorączkującego. Rumaki te przypominały wilki, aczkolwiek były od nich smuklejsze i poruszały się z iście kocią gracją. Podobnie jak skrzydlate istoty, były utkane z cieni i ciemności, lecz dla odmiany miały mlecznobiałe oczy. Jeźdźcy z grubsza przypominali ludzi, lecz ich sylwetki falowały na krawędziach i wydzielały jakiś opar czy dym, który ciągnął się daleko za nimi, ciemniejący w powietrzu w szarawe smużki, które niemal natychmiast połykał wieczorny mrok. To oni wyli przeraźliwie, trzymając przed sobą - co Kaspar dostrzegł dopiero po chwili - wydłużone ostrza, które migotały i iskrzyły się złowróżbną energią o odcieniu najciemniejszej czerwieni.
- Banath, miej nas w swojej opiece! - zakrzyknął Jim Tłuczek, dościgając Kaspara. - Ruszać się! - ryknął były książę, widząc, że niektórzy jego ludzie przystają w niemym przerażeniu. Żołnierze złamali szyk, elfy zrezygnowały z roli strażników i wszyscy rzucili się ku dającym osłonę murom. Kaspar spodziewał się zobaczyć gromadę łuczników ze strzałami na napiętych cięciwach, lecz ku swemu zdumieniu nad obwałowaniami spostrzegł tylko kilka twarzy i żadnych łuków. Zataczając się pod ciężarem rannego mężczyzny, Kaspar z mozołem brnął ku warowni, raz jeszcze sięgając do pokładów woli, które czyniły zeń tak groźnego wroga, zanim sprzymierzył się z członkami Konklawe Cieni. - Gdzie wasi łucznicy? - zapytał. Idący przodem przywódca elfów obrócił się przez ramię i odparł: - Strzały są niestraszne panom Lotek Pustki. Musimy dostać się za mury! Zwrócił się znów przed siebie i pobiegł lekko i rączo, najwyraźniej nie przejmując się, czy Kaspar i jego podwładni zdążą umknąć przed depczącymi im po piętach piekielnymi istotami. Kaspar wytężył wszystkie siły, gdyż schronienie było tuż-tuż, zaledwie sto jardów przed nim. Pierwsze elfy już wbiegały za bramę, lecz ludzie zwalniali z każdą chwilą. - Przeklęte elfy! Pomóżcie nam! - zawołał. - Nikt nie może wam pomóc! - odkrzyknął elf. - Albo dotrzecie do bram, albo zginiecie! - Nie ma mowy, żebym dał się zagonić jak zając ścigany przez stado wilków! - Kaspar okręcił się na pięcie i zawołał do jednego z żołnierzy: - Weź go ode mnie! Z taką łatwością, jakby podawał oprawionego łosia swemu kucharzowi, zarzucił rannego na barki zdumionego mężczyzny, który nieomal padł pod nagłym ciężarem, lecz zaraz się wyprostował i podjął marsz tak szybko, jak to było możliwe. Kaspar zorientował się, że pierwszy z jeźdźców dopadnie go już za parę chwil. Ponownie naszykował pas ze sprzączką, przypominając sobie z gorzką ironią, że całkiem niedawno stał w podobnej pozycji i z okowami niewolnika w charakterze broni, podczas gdy nomadzi ze wzgórz Novindusa pędzili wprost na niego. Wtem z prawej strony dobiegł go głos: - Mam pomysł!
Jim Tłuczek stał u jego boku, trzymając dwa spore kamienie. Kaspar skinął głową Í prędko wziął od niego jeden. Jim wyczekał, aż jeździec podjedzie jeszcze bliżej, po czym zamachnął się i rzucił kamieniem. Odłamek skały poszybował przez powietrze i wyrżnął jeźdźca prosto w twarz. Po czym przeszedł na wylot, jakby napotkał gęsty dym, aczkolwiek oblicze jeźdźca skrzywiło się, a z jego ust dobył się okrzyk zaskoczenia. - W wilki! - zakrzyknął Jim Tłuczek. Podniósł następny kamień i cisnął go w tym samym momencie, gdy Kaspar z całych sił zamachnął się trzymanym odłamkiem skały i cisnął go w wilczy pysk. Rumak zawarczał głucho, ale kamień odbił się, nie wyrządzając mu żadnej krzywdy. Jim Tłuczek tymczasem już celował w łapę stworzenia. Uderzenie sprawiło, że bestia zachwiała się i przewróciła. Dosiadającą ją postać, przez którą kamienie przechodziły jak przez dym, spotkało to samo co każdego jeźdźca w takiej sytuacji: bezradnie zleciała z grzbietu rumaka. Kaspar poderwał swoich ludzi do biegu: - Naprzód! Zyskał dla nich tylko parę sekund, lecz były to sekundy oddzielające zniszczenie od bezpieczeństwa. Zobaczył jeszcze, jak Jim Tłuczek podnosi ostatni kamień, obraca się, rzuca, po czym w te pędy ucieka. Uświadomiwszy sobie, że młody złodziej jest szybszy od niego, i nie chcąc znaleźć się przy bramie za późno, niegdysiejszy książę Olasko zebrał się w sobie i wykrzesał akurat tyle sił, by wpaść przez bramę równocześnie z młodzikiem. Wbiegli na dziedziniec twierdzy, słysząc za sobą potępieńcze wycie, lecz chociaż brama była nadal otwarta na oścież, jeźdźcy na przerażających rumakach nie ścigali ich. Elfi magowie zdążyli wspiąć się na blanki umocnień i stamtąd jak jeden mąż skierowali różdżki na wroga. W powietrzu znów zadudniło, podobnie jak przedtem na plaży, gdy wspólnymi siłami niszczyli istotę z żywiołów, i białe światło spłynęło z góry. Dziwne istoty zawróciły natychmiast i po chwili było już tylko słychać cichnące krzyki, które porywał wieczorny wiatr. Ludzie Kaspara legli wprost na ziemi, niektórzy ledwie żywi ze zmęczenia. Paru spośród rannych straciło przytomność, poddając się znużeniu. Kaspar zmusił się, aby pozostać na nogach, mimo że nawet nieprześcigniony Jim Tłuczek klapnął na ziemię. Jommy i Servan popatrywali na generała wyczekująco, mając nadzieję, że powie im, co dalej.
Gdy przywódca elfów zbliżył się do nieb, Kaspar stwierdził: - No i dotarliśmy. Nadal jednak jesteśmy waszymi jeńcami. Co z nami teraz będzie? - Staniesz przed naszym władcą. -Kiedy? - Zaraz - odparł elf, gestem nakazując Kasparowi iść za sobą. - Reszta zostanie tutaj. Idąc za elfem, Kaspar zapytał: -Jak mam na ciebie mówić? Elf obejrzał się przez ramię. - Czy to ważne? - Tale, o ile wyjdę z tego żywy i będę miał okazję zwracać się do ciebie w przyszłości. Elf uśmiechnął się nieznacznie. - Zowią mnie Hengail. - Dlaczego na wałach nie było łuczników, którzy osłanialiby nasz odwrót? Hengail zawahał się, po czym odrzekł: - Wszyscy łucznicy byli z nami. Za murami pozostały tylko kobiety i dzieci. Podczas gdy wspinali się ku pokaźnemu budynkowi, który górował nad otoczeniem, Kaspar rozglądał się po okolicy. Wysoko zawieszone kopulaste dachy wspierały promieniste sklepienia zamiast zwykłych prostych belek, jakie spodziewał się ujrzeć. Drewniane elewacje zostały czymś powleczone i wypolerowane tak, że lśniły niczym lustra. W migotliwym blasku Kaspar dostrzegł, że drewno nabrało wielorakich odcieni starości, głównie wpadających w czerwień i brąz, lecz także w dość nieoczekiwaną szarość, a nawet błękit. Na rozległym płaskim wzniesieniu rozsianych było z tuzin takich budowli, wszystkie jednak wyglądały na puste. Zerknął w głąb jednej, gdy ją mijali w drodze do najwyżej położonego punktu. Posadzki również wykonano z polerowanego drewna, a sądząc z ich czystości, były pieczołowicie zamiatane. Ściany w środku niczym się nie różniły od tych na zewnątrz - jedne i drugie, choć proste, porażały elegancją. Budynek wzniesiono na planie krzyża, z umieszczonym pośrodku ogromnym, wyłożonym kamieniem wgłębieniem na ognisko. Wysoko w dachu znajdowała się okrągła dziura, przez którą ulatywał dym, jeszcze wyżej zaś chronił ją dodatkowy daszek, wsparty na solidnych belkach, tak że wnętrzu zagrażały tylko najpoważniejsze ulewy.
W największym budynku przed ogniskiem siedziały trzy elfy-jeden najwyraźniej bardzo wiekowy, gdyż wśród wiecznie młodych postaci wyróżniał się steranym obliczem, włosami białymi jak śnieg i przygarbioną sylwetką. Spojrzenie oczu miał jednak nadal bystre i żywe i wodził nim za Kasparem z podejrzliwością. Podniósł się powoli. - Kim jesteś, że przybywasz na ziemie Quorów? - Jestem Kaspar, niegdysiejszy książę Olasko, obecnie na służbie władców Roldemu i Królestwa Wysp, a także cesarza Wielkiego Keshu. Stary elf milczał przez chwilę, po czym znów się odezwał: - Coś musi być na rzeczy, skoro ci trzej próżni książęta zjednoczyli swoje siły. - Przyjrzał się Kasparowi uważniej i dodał: - Wyjaśnij, czemu trzej ludzcy władcy przysłali żołnierzy na Szczyty Quorów, a mów prawdę, bo od tego zależą wasze losy. Kaspar rozejrzał się po pomieszczeniu. Dwa siedzące po bokach starca elfy nie spuszczały z niego spojrzenia. Hengail stał bez ruchu po jego prawej stronie. Dwaj inni strażnicy pilnowali drzwi. Poza tym w pomieszczeniu nie było nikogo. -Jak mam się do ciebie zwracać? - Zowią mnie Castdandur. W twoim języku znaczy to „obrońca przed ciemnością". Kiedyś, w młodości, nosiłem inne imię, lecz było to tak dawno temu, że zdążyłem je zapomnieć. Kaspar zwlekał z odpowiedzią. - Chyba jesteśmy w stanie wam pomóc - zaczął, ostrożnie dobierając słowa. - Po co zabijać tych, którzy mogą okazać się waszymi przyjaciółmi? Popatrzył staremu elfowi prosto w oczy. - Zwłaszcza że najwyraźniej potrzebujecie przyjaciół... Castdandur uśmiechnął się. - Skąd to przypuszczenie? Kaspar odparł: - Tylko ślepiec albo głupiec nie zauważyłby, że tę osadę niegdyś zamieszkiwały setki, z których pozostała ledwie garstka. Potrzebna wam pomoc. Wymieracie.
ROZDZ I AŁ
SZÓST Y
Rzeź Magnus przeskoczył murek. Zamykający stawkę Pug obejrzał się prędko przez ramię, mając nadzieję, że nie zobaczy Rycerzy Śmierci, którzy przed paroma chwilami wyłonili się jakby znikąd. Trzej ludzie i trzej pomniejsi przycupnęli za niskim murkiem będącym raczej granicą aniżeli barierą. Jeden z Rycerzy Śmierci zawrócił swego varnina - skrzyżowanie wielkiej jaszczurki i konia - i ruszył w stronę ich kryjówki. Pug wgramolił się za murek, dołączając do Magnusa. Ryzykując, że zostanie odkryty, wychylił się, aby rzucić spojrzeniem za linię nadjeżdżających Rycerzy Śmierci, i wypowiedział zaklęcie, łudząc się, że zadziałała tutaj, na Omadrabarze, tak samo jak w jego rodzimym świecie. Od tak dawna parał się magią, że praktycznie była to jego druga natura nie tylko w domu, ale też w tak obcych warunkach jak te. Zazwyczaj wyniki były takie, jakich oczekiwał, aczkolwiek sporadycznie zdarzyło mu się doznać zdziwienia. Tym razem na szczęście wszystko przebiegło zgodnie z planem i wkrótce jakieś zamieszanie za plecami jeźdźców wzbudziło ich uwagę. W pewnej odległości pojawiła się zdumiewająco udana iluzja: kobiety i dzieci uciekające w kierunku przeciwnym do tego, w którym udawał się Pug z towarzyszami. Rycerze Śmierci zareagowali, jak na Dasatich przystało - wydali zaśpiew wojenny i podjęli pościg. Pug gestem nakazał reszcie odczekać, aż jeźdźcy oddalą się na bezpieczną odległość. Na ogół nie obawiał się konfrontacji z uzbrojonymi ludźmi - czy też, tak jak w tym przypadku, Dasatimi. Nie zamierzał jednak niepotrzebnie odbierać nikomu życia, nawet gdy chodziło o Dasatich pragnących wy-tłuc wszystkich swoich rodaków. Pug wiedział bowiem, że Dasatimi kierują mroczne siły będące całkowicie poza ich kontrolą. Wiedział też, że ta noc
to nie pokaz bezmyślnej rzezi, lecz odbywająca się na całej planecie ceremonia, wszechogarniający rytuał zabijania i krwi, każdym morderczym aktem umacniający potęgę Mrocznego Boga. Pug wolał pozbawić Jego Mroczność choćby tych paru ofiar, które mógł mu odebrać. Pug wiele rozmyślał o Jego Mroczności, najwyższym bogu zła. Z tego, co dowiedział się na Midkemii, studiując naturę bogów, mógł wysnuć wniosek, że podobny los czeka ich rodzimy świat, jeśli Bezimienny urośnie w siłę. Na razie jednak ta możliwość zaprzątała Puga o wiele mniej niż to, jak utrzymać Jego Mroczność z dala od Midkemii. Gdyby mu się udało przyczynić do upadku Mrocznego Boga Dasatich, ocaliłby nie tylko tych ostatnich, ale i każdego człowieka na Midkemii i Kelewanie. Mag zdawał sobie sprawę, że zyskał tylko parę chwil; Rycerze Śmierci w końcu przejrzą jego podstęp i zawrócą. Jemu tymczasem zależało na uniknięciu konfrontacji za wszelką cenę. Jeszcze bardziej starał się zapobiec odkryciu ich prawdziwej tożsamości przez niepowołane osoby. Gdyby użył magii do pokonania Rycerzy Śmierci, musiałby się upewnić, że nikt - nawet towarzyszący im pomniejsi - nie będzie w stanie o tym opowiedzieć. Gdyby zaszła taka potrzeba, Pug, Macros, Magnus i Nakor byli w stanie powstrzymać całą armię Rycerzy Śmierci, pozbawiając życia dosłownie tysiące, lecz każdy z osobna był równym przeciwnikiem tylko dla dwóch czy trzech Kapłanów Śmierci lub hierofantów, a wspólnymi siłami nie zdołaliby stawić zwycięsko czoła większej ich liczbie, jeśli wziąć pod uwagę zaciekłość wroga i jego brak poszanowania własnego życia. Lata spędzone w Imperium Tsuranuanni nauczyły Puga więcej, niżby pragnął wiedzieć, o istotach, które są chętne ginąć za swoją sprawę. Tymczasem Nakor wybadał przejście i teraz dawał im znaki, że droga jest czysta. Nadal pozostawali w granicach miasta, aczkolwiek teraz znajdowali się w jednej z otwartych enklaw o promieniu mili, zwanych tutaj raion. Były to wydzielone w obrębie miasta dzielnice poświęcone uprawom i rządzące się własnymi prawami. Macros nie tracił czasu na wdawanie się w szczegóły podziału administracyjnego miast Dasatich, lecz i tak zdołał utwierdzić Puga w przekonaniu, że tylko w normalnych okolicznościach w raionach było bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej w mieście, a obecna sytuacja z całą pewnością nie zaliczała się do normalnych. Ponieważ raion mieścił się w głębi miasta, większość zagrażających mieszkańcom zwierząt została wybita przed wieloma laty, lecz to nie znaczyło, że było całkiem bezpiecznie. Można było tutaj spotkać nocoloty,
choć akurat w tej okolicy dosyć rzadko, a oprócz nich zapuszczały się tu także lądowe drapieżniki. Co więcej, tej nocy każdy Dasati, który nie szedł z nimi, był przeciwko nim. Bandy pomniejszych, w których naturze nie leżało agresywne zachowanie, tej nocy snuły się po zaułkach, folgując typowemu dla Dasatich apetytowi na przemoc. Nieostrożny Rycerz Śmierci, który by się odłączył od swych braci, mógł zostać brutalnie potraktowany przez tych, co zazwyczaj cierpieli i ginęli z jego ręki. Nawet lordowie największych rodów ograniczali swoją świtę do najbardziej spolegliwych i układnych. Albowiem Mroczny Bóg życzył sobie, aby podczas Wielkich Łowów ginęli słabi. Każdy Dasati, który przegrywał z innym Dasatim, był uznawany za słabego i jako taki musiał zostać złożony w ofierze Jego Mroczności. Biegli teraz uliczką szeroką na tyle, by zmieścił się w niej jeden wóz; Fug nie przestawał oglądać się przez ramię, aby sprawdzić, czy na pewno nikt nie podąża ich śladem. Sunęli właśnie osłonięci długim na milę poletkiem wysokiego zboża zwanego tutaj sellaboldem, gdy niebo nad nimi zaczęło się przejaśniać. Pug zawołał: - Stójcie! Kiedy się zatrzymali, dodał: - Słyszycie? Powietrze tuż przed świtem było nieruchome i panowała cisza przerywana tylko odgłosami wydawanymi przez nocne zwierzęta. Wtem odległy, słaby okrzyk powiedział im, gdzie znajdują się Rycerze Śmierci, których od pewnego czasu starają się unikać. - Daleko jeszcze? - Pug zwrócił się do Macrosa. - Za dwie godziny powinniśmy dotrzeć do okolicy, gdzie będziemy musieli podjąć decyzję, czy okrążyć ją, wydłużając czas wędrówki o kilka godzin, czy raczej przeciąć na wskroś. Lepiej by było zrobić to drugie, aczkolwiek to mniej bezpieczne rozwiązanie. - Dlaczego? - spytał Nakor. - Do rozlewu krwi dochodzi w ciągu paru godzin od ogłoszenia Wielkich Łowów - wyjaśnił Macros. Brakowało mu tchu bardziej niż zazwyczaj i Pug uświadomił sobie, że choroba jego teścia zaczyna dawać o sobie znać, zapewne wskutek wysiłku minionej nocy - Jak uważają Dasati, głupi, słabi, pochopni i zwyczajnie ciapowaci zginą. Zadziałają pułapki, rozegrają się potyczki. Potem, po godzinie czy dwóch spokoju, co wyrywniejsi zaczną bić się między sobą. Ci Rycerze Śmierci, przed którymi się chowamy, nosili ślady krwi, zapewne przelanej w bitwie z inną bandą. Przeżyją najniebezpiccz-
niejsi i najtwardsi zabójcy rozglądający się za nowymi ofiarami. Zew krwi jest teraz najsilniejszy i taki pozostanie aż do rana. Później, w ciągu dnia dodał cicho - wszystko zacznie się uspokajać, gdy nawet najokrutniejsi Dasati poczują zbliżający się zachód słońca i uświadomią sobie, że przy życiu pozostali już tylko tacy jak oni: sprawni zabójcy, znający sztukę ukrywania się. Wtedy wszyscy się przyczają i zaczną wyczekiwać zachodu słońca. Każdy, kto by przechodził na odkrytym terenie, stanie się łatwą ofiarą. Dlatego powinniśmy przejść przez Camlad i zagłębić się w przylegający do niego raion, zanim nastanie południe. Kiedy w końcu wyjdziemy z miasta, od Gaju DelmatAma będzie nas dzieliło tylko parę godzin drogi. Biały kontroluje Gaj i większość okolicy, tak więc będziemy tam zupełnie bezpieczni. Wtedy przyjdzie pora, aby zastanowić się, czego sygnałem jest ta ostatnia rzeź. - A czego jest sygnałem, twoim zdaniem? - zapytał Magnus, korzystając z chwili ciszy. Macros nie odzywał się przez dłuższą chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Początku - odparł wreszcie. - Jego Mroczność to chciwy bóg. Łaknie krwi, lecz gdy jego głód staje się nieposkromiony, zazwyczaj zapowiada to wielką zmianę. - Dasati, który był niegdyś człowiekiem, westchnął. - Nie sądzę, aby inwazja na wyższy poziom rzeczywistości była łatwą rzeczą, nawet dla bóstwa. Niewykluczone, że zamierza podążyć za swoją armią. - Powiódł wzrokiem po twarzach wpatrzonych weń magów. - Chodźmy już. Na rozmowy przyjdzie czas w Gaju Delmat-Ama. Jak jeden mąż magowie i trzej towarzyszący im pomniejsi poderwali się do biegu, podczas gdy za ich plecami słońce rozjaśniało niebo wstającym świtem. Pola raionu skończyły się raptownie, gdy dotarli do bulwaru, którego drugą stronę przesłaniała na pozór nieskończenie długa ściana budynków sięgających dziesiątego czy nawet dwunastego piętra. Macros wysapał: - Tam... Tam po prawej jest tunel służących. - Rozejrzał się niespokojnie. - Niech was nie zwiedzie ta cisza. Oczy wyzierają z każdego okna, w każdym ręku czai się nóż. Kiedy tu stoimy, co najmniej tuzin pomniejszych stara się ocenić, na ile jesteśmy niebezpieczni, czy jesteśmy śmiali i potężni, czy raczej nieroztropni i słabi. Oceniają szanse wciągnięcia nas w zasadzkę. Dlatego musimy zachować najwyższą ostrożność. Po przeciwnej stronie czeka na nas Gaj Delmat-Ama.
Zdaje się, że sugerowałeś obejście tego miejsca szerokim łukiem? przypomniał Nakor. Macros ruszył. -Już straciliśmy zbyt wiele czasu. Trzykrotnie musieli szukać kryjówki, aby uniknąć spotkania z Dasatimi, raz chowali się przez całą godzinę. - Czy dziś sięgniemy po magię? - zainteresował się Magnus. - Nie rozumiem, do czego zmierzasz - odparł Macros. - Jak dotąd ukrywaliśmy swoje zdolności, aby uniknąć wykrycia. - Zgadza się - potaknął Macros. - Mogliśmy z łatwością zabić każdego, kto stanął nam na drodze, jednakże w tym świecie magii używają tylko Kapłani Śmierci, a w każdym razie wyłącznie ci, którym pozwoli na to Jego Mroczność. Niewątpliwie więc obecność nieznanych magów wzbudziłaby zainteresowanie. - Lecz w otoczeniu Kapłanów Śmierci i hicrofantów, uciekających się do magii w tłumie, chyba nie zwrócilibyśmy niczyjej uwagi? - O czym myślisz? - zapytał syna Pug. Rysy twarzy Magnusa, aczkolwiek zmienione w świecie Dasatich, nadal były wystarczająco czytelne dla jego ojca. Chociaż Magnus, w przeciwieństwie do swojej matki, posiadł umiejętność skrywania własnych uczuć, czasami nawet z lepszym skutkiem niż Pug, to jednak w chwilach wielkiego wzburzenia przybierał ton głosu i wyraz twarzy, którego Pug nie mógł nie rozpoznać. Jego syna ogarnęła frustracja. - Nie o tym, abyśmy zrzucili przebranie i wkroczyli tam lekkomyślnie, rzucając wyzwanie każdemu, kto się napatoczyło byłaby głupota. Ale dlaczego nie mielibyśmy przelecieć ponad tym szaleństwem, osłaniając się zaklęciem niewidzialności? Macros zaśmiał się. - Ten chłopak jest bystrzejszy od ojca i dziadka. Zapomnieliśmy, że można wykorzystać równocześnie umiejętność latania i niewidzialność... - Tylko dlatego, że żaden mag nie potrafi naraz latać i być niewidzialny! wpadł mu w słowo Nakor. Wyszczerzył się i na jego twarzy pojawił się wyraz dobrze znany jego towarzyszom pomimo obcego oblicza. - Ale nas jest więcej! - Ja mogę nas wszystkich unieść w powietrze - podchwycił Magnus, wskazując na pozostałych trzech magów i trzech pomniejszych, którzy przerazili się, słysząc, że wkrótce będą latać.
-Ja mogę zabezpieczyć nas przed wykryciem za pomocą magii - dodał Macros. - A ja zdołam ochronić nas wszystkich zaklęciem niewidzialności dokończył Pug. Rozpętała się krótka, acz żywa dyskusja, w której ustalili szczegóły tego wyczynu, po czym dwaj starsi magowie podjęli inkantację, do której dołączył Magnus, Niebawem wszyscy byli niewidzialni, aczkolwiek dobywające się z pustki głosy świadczyły, że służący nie potrafią poddać się temu doświadczeniu z buziami zamkniętymi na kłódkę. Pug domyślał się, że z równowagi wyprowadziło ich nagłe szarpnięcie przez niewidoczną siłę i niespodziewane zawiśnięcie nad ziemią. Następnie Magnus skierował całą grupę w kierunku wskazanym przez Macrosa, po czym zaczęli lot nad miastem. Pug przyglądał się widokowi poniżej z fascynacją wynikającą tyleż z poczucia nowości, co z zachwytu krajobrazem. Poza tym nie pamiętał, kiedy ostatnio leciał swobodnie, nie angażując własnych zdolności. Starał się unikać wzbijania w powietrze, gdyż potem zazwyczaj czuł się zmęczony i bolała go głowa. Tym razem jednak Magnus odwalał za niego brudną robotę, pozwalając ojcu rozkoszować się podróżą, po tym jak już umieścił zaklęcie niewidzialności na swoim miejscu. Macros miał najtrudniejsze zadanie z nich trzech, musiał bowiem skupiać się bez końca na potencjalnych źródłach magii i błyskawicznie je unieszkodliwiać. Sceny poniżej ponownie uświadomiły Pugowi, jak obcym światem jest Omadrabar. Zwiedził większość Midkemii i Kelewanu, a także był na parunastu planetach zamieszkanych przez inteligentne, acz egzotyczne formy życia, lecz nawet najdziwniejsza rasa, jaką spotkał do tej pory, wydawała mu się bliską rodziną w porównaniu z Dasatimi. Miasto rozciągało się na wiele mil we wszystkie strony Pug nawet nie potrafił sobie wyobrazić wysiłku włożonego we wzniesienie tych... Nie mógł tych budowli nazwać domami, gdyż wszystkie były ze sobą połączone, wszystkie zdawały się identyczne. Nie miał wątpliwości, że w ciągu stuleci dobudowywano nowe, jednakże działo się to w taki sposób, że rezultat nadal wydawał się jednolitą całością. Nie było widać żadnych szwów, żadnych granic. Całkowicie brakowało elementów ozdobnych znajdowanych nawet w najbardziej homogenicznych kulturach - na przykład w Imperium Tsuranuanni, gdzie praktycznie wszystkie budynki były białe, pozwalano sobie na rozmaite malowidła ścienne oraz symbole przynoszące szczęście. Ale tutaj...
gdziekolwiek sięgnąć okiem, widziało się kamień; nawet ciemnoszare, przyczernione drzwi były nie do odróżnienia. Jedyne urozmaicenie stanowiła gra migoczących emanacji energii, objawiających się odcieniami czerwieni i purpury, oraz refleksy światła przypominające odblaski słońca na macicy perłowej, widoczne tylko przez moment. Pug pomyślał, że takie efekty wizualne byłyby piękne, gdyby nie ponure otoczenie. Z drugiej strony architektura Dasatich była ujęta w karby formy. Pomiędzy każdym otworem drzwiowym znajdowało się sześć okien, a do środka budynku - co czworo drzwi - wiódł wejściowy tunel. Schody prowadziły na poszczególne kondygnacje, które z kolei okalały wąskie balkoniki z balustradami. Ten sam projekt powtarzał się na każdym kroku. Monotonię przerywały jedynie rozległe przylegające do siebie ściany dźwigające szerokie bulwary, którymi - setki stóp nad ziemią - odbywała się większość transportu i handlu Dasatich. Pomiędzy budynkami znajdowały się otwarte przestrzenie: place i parki. Każda z nich - czy to park, czy łowisko, czy raion albo targ - ciągnęła się na wiele mil we wszystkich kierunkach. Jednakże nawet one, co Pug dostrzegł dopiero z lotu ptaka, były takie same. Przerwał milczenie nagłą uwagą: - Dasatim brak oryginalności. - Niezupełnie - zaprzeczył Macros. - Ale faktycznie mają tendencję do trzymania się wypracowanych form, jeśli uznają je za przydatne. Przy tej gęstości zaludnienia, szczególnie bliżej centrów miast, taki system otwartych przestrzeni pozwala na skuteczne dostarczanie towarów na targi. Krajobraz wygląda inaczej tylko wzdłuż brzegu oceanu. Wodę znacznie trudniej kształtować niż ląd, więc tam musieli pójść na kompromisy. Lecz nawet w nadmorskich miastach starają się powielić projekt, który widzicie pod sobą. Tylko że tam wykorzystują mosty i sieci tratw, a nawet kolumny wbite głęboko w morskie dno, ażeby coś takiego było możliwe. - Po co? - zapytał Nakor. - Potrafię docenić dobry projekt, ale przecież trzeba się dostosowywać do zmiennych warunków. - Z Dasatimi jest inaczej. Jeżeli ich projekt nie sprawdza się w danych warunkach, zmieniają warunki - stwierdził Magnus. Puga zdziwił zrelaksowany ton głosu syna. Starszy mag wiedział, że gdyby to on miał na głowie trzymanie wszystkich w powietrzu, nie czułby się taki rozluźniony. Magnus nabierał mocy stosunkowo młodo jak na maga, a do tego już potrafił rzeczy, które nastręczyłyby trudności obojgu rodzicom. Pug wrócił w myślach do tamtego strasznego dnia przed wieloma laty,
kiedy stanął przed Lims-Kragmą po niemądrej próbie pokonania demona jąkana, i przerażającego wyboru, jaki mu dano. Oczywiście postanowił wrócić i zrobić to, co trzeba, wypełnić swoje przeznaczenie zgotowane mu przez los i bogów, chociaż wiedział, że w zamian za ocalenie przed śmiercią przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę. Będzie musiał patrzeć, jak umierają wszyscy jego bliscy. Wystarczająco trudno było poradzić sobie ze śmiercią osób starszych. Po dziś dzień pamiętał odejście swego pierwszego nauczyciela, Kulgana, ojca Tullyego, a później księcia Aruthy i dobrego przyjaciela Lauriego. Umieranie młodych spowodowane kaprysem losu było jeszcze gorsze od nagłej utraty kogoś na wojnie. Nic jednak nie mogło przygotować go na śmierć własnych dzieci. Już stracił dwoje: Williama, który zginął na blankach Krondoru, zanim doszło do rozbicia armii Szmaragdowej Królowej, oraz swą przybraną córkę Gaminę, utraconą podczas tej samej batalii wraz z jej mężem, lordem Jakubem. Aczkolwiek oboje nie zmitrężyli życia, a Gamina doczekała się nawet wnuków, Pug pomyślał ze smutldcm, że ma też dalszych krewnych, których ledwie zna. Jego prawnuki, Jimmy i Dash, zostały już rodzicami, a on nie mógł się nie zastanawiać, czy i praprawnuczęta przyjdzie mu pożegnać przed czasem. Z rozmyślań wyrwał go głos Nakora: - A to co? Pug w okamgnieniu zorientował się, o co chodzi szulerowi. W oddali, na tle wschodzącego słońca, biła w górę kolumna czegoś, co wyglądało na czarny dym, jednakże gdy podlecieli nieco bliżej, Pug od razu zrozumiał, że to nie żaden dym, tylko energia jakiegoś rodzaju. W dodatku uderzająca z góry do dołu czy też ściągana w dół w postaci pasm i smug, jakby ktoś odwrócił komin. - Pora na nasz ruch - szepnął Macros. - To znaczy? Co to takiego? - spytał Nakor. - Świątynia Czarnego Serca - rzekł Macros. - Najświętsza na tym świecie. Wejście do królestwa Mrocznego Boga. - A ta energia? - zaciekawił się Pug. - Zycie - wyjaśnił Macros. - Widzisz ją, podobnie jak ja, dzięki niezwykłej perspektywie, z jakiej patrzymy w tym świecie. Dla Dasatich, nawet dla Kapłanów Śmierci i hicrofantów, powietrze nad świątynią jest przejrzyste. Na naszych oczach esencja życiowa tysięcy umierających, ściąga ku Jego Mroczności. To potworne bóstwo karmi się nią. I rośnie w siłę.
- Po co? - zapytał Magnus. - Właśnie tego musimy się dowiedzieć - odrzekł Macros. - Przesuń nas trochę na prawo, w stronę tamtej linii migoczącego światła na południowym wschodzie - poprosił. - To jezioro w sąsiednim raionie, za którym znajduje się Gaj Delmat-Ama. Tam zaczniemy zbierać informacje i poddawać ocenie wszystko, co się wydarzyło, o ile zdołamy dopatrzyć się sensu w tym obłędzie. Pug nic odezwał się, choć zastanowiło go, czy w obłędzie można się dopatrzyć choćby odrobiny sensu. To pomyślawszy, przypomniał sobie o polowaniu Leso Varena na Kelewanie i przez krótki moment rozpaczliwie zapragnął skontaktować się z Mirandą. Obawiał się, że może już nigdy jej nie zobaczyć. Zaraz odepchnął od siebie te czarne myśli i skupił się na utrzymaniu zaklęcia niewidzialności, chroniącego ich przed tysiącami Dasatich w dole. Frunęli w stronę wskazaną przez Macrosa, aż znaleźli się nad okolicą pełną parków i świątyń. Parki rozciągały się na niższych dachach, zaledwie cztery czy pięć kondygnacji nad ziemią, a nie na szczycie najwyższych budowli. Centralny budynek, z niebotycznymi iglicami i wieżyczkami, musiał być świątynią Mrocznego Boga. Z wysokości było widać, że i ta okolica powstała na bazie konkretnego projektu. Budowla zostały wzniesione na planie krzyża, przy czym parki zajmowały pozostałą przestrzeń: północno-zachodni, południowo-zachodni, południowo-wschodni oraz północno-wschodni kwadrant. Najbardziej wysunięta na północ budowla była przeogromna, olbrzymia nawet według standardów Dasatich. Masywną konstrukcję podtrzymywało sześć kolumn, a ze środka strzelała w niebo wysoka wieża. - Spójrzcie tylko, jaka wielka - rzucił Nakor. - A tam znika esencja życiowa - pokazał Macros. Pug ujrzał, jak tysiące wątłych smużek energii wyciekają ze szczytu najwyższej wieży i snują się ku potężnemu czarnemu słupowi, który zaobserwowali wcześniej. Macros tymczasem kontynuował wyjaśnienia: - Głęboko pod tą budowlą, dziesiątki kondygnacji pod powierzchnią ziemi, mieszczą się obszerne „pokoje morderstw". O ile Wielkie Łowy to niekontrolowana rzeź, o tyle normalnie rytualne zabójstwa odbywają się wedle ustalonego ceremoniału i tylko w wyznaczone dni świąteczne. Najwyraźniej Jego Mroczność potrzebuje stałych dostaw esencji życiowej Dasatich, aby
rozkwitać, i jakimś cudem udało mu się przekonać wyznawców do tej niewyobrażalnej praktyki. -Jak zdołali mimo wszystko przedłużyć gatunek? - spytał dociekliwy jak zawsze Magnus. - W dawnych czasach-odparł jego dziadek - podbijali inne światy. Pierwotne dwanaście światów było zamieszkane przez inteligentne istoty, które Dasati umieścili bądź na czubku miecza, bądź na czarnym ołtarzu, tak czy i inaczej wyrywając im serca z piersi. Z upływem czasu zaczęło im brakować potencjalnych ofiar, więc zaczęli polować na siebie samych, wykształcając kulturę śmierci i obłędu, którą dziś możecie oglądać na własne oczy. - Macros umilkł na chwilę, by jego słowa dobrze zapadły im w pamięć. Następnie dodał: - Prawda została zapomniana. Na historię nałożył się dogmat, aż w końcu religia Mrocznego Boga i przeszłość stały się jednym i tym samym. Wyłącznie Wiedźmy Krwi zachowały wspomnienie o tym, co faktycznie się wydarzyło, lecz nawet ich archiwa są w najlepszym razie okrojone. - Z jakiego powodu? - spytał Nakor. - Tam! - Macros szturchnął Magnusa. - Zabierz nas nad tamtą iglicę i dalej. Do Gaju już blisko. - Odwracając się do Nakora, odpowiedział: Wiedźmy Krwi przez stulecia były częścią kultu Mrocznego Boga, choć jest prawie pewne, że poprzedzały jego potęgę i wcześniej były służkami bogini życia lub natury. Jednakże zanim zrozumiały bezsens społeczeństwa, które skazuje na śmierć nawet dzieci, wiele dotychczasowej wiedzy uległo zapomnieniu. Gdybym miał więcej czasu... - Nie dokończył. Pug zaczął podejrzewać, że choroba Macrosa jest poważniejsza, niż to przyznaje przed nimi. Z całą pewnością jego poczynaniom towarzyszył wielki pośpiech. Pug odnosił coraz silniejsze wrażenie, że przełomowy moment jest tuż-tuż. Nadciągała wojna. Na Midkemię albo Kelewan, który był bliźniaczym światem Omadrabaru. Do tej pory inwazję powstrzymywały niezbędne przygotowania sił Mrocznego Boga. Niemniej to gromadzenie energii wyglądało na dopięcie wszystkiego na ostatni guzik. Pug rozumiał logiczną potrzebę takiej wojny. Na razie nie miał zdania na temat przyczyn pokręconego zachowania Dasatich, ale był pewien, że nawet w tym świecie istnieje krucha równowaga: Klasy społeczne trwały zwarte w morderczym uścisku, lecz wystarczyłoby jedno niespodziewane uderzenie z którejś strony, aby cała konstrukcja runęła. Niezwykle cenna byłaby informacja, jak długo Dasatim zajmie otrząśnięcie się po Wielkich Łowach,
szczególnie że cos podobnego na Midkemii z pewnością rzuciłoby na kolana miasto, a nawet całe państwo. Pug miał świadomość tego, że w ludzkim świecie nazbyt liczne napięcia na jakimkolwiek poziomie społeczeństwa - czy to wśród rolników czy robotników, kupców czy bankierów, wojskowych czy szlachetnie urodzonych sprowadzały rychło chaos. Zachodnie Krainy dochodziły do siebie po Wojnie z Wężowym Ludem niemal dwadzieścia lat, a i to tylko dlatego, że do prac naprawczych włączyły się niezwykle mądre i utalentowane osoby, krewnych jego, Puga, nie wyłączając. Pug przerwał rozmyślania i poświęcił całą uwagę terenom w dole. Dostrzegał grupkę uzbrojonych Dasatich - pomniejszych, jak wskazywały stroje przycupniętych w płytkim rowie i osłoniętych gęstymi krzakami ze wszystkich kierunków z wyjątkiem góry. Wszyscy byli zakrwawieni i znużeni i z tego, co Pug mógł wypatrzyć z tej wysokości, mieli dosyć walczenia i chcieli już tylko dożyć zachodu słońca. Przelatując nad południowo-zachodnimi krańcami rozległego parku, Pug pomyślał, że ci Dasati mają raczej mierne szanse na przetrwanie, albowiem właśnie zobaczył, jak w ich stronę zmierza duży oddział ciężkozbrojnych Rycerzy Śmierci na varninach, z parą Kapłanów Śmierci na przedzie, zawiadujących przeszukiwaniem tej okolicy. Pug żałował, że nie może interweniować - co by to jednak dało? Poza tym o ile w normalnych warunkach Rycerze Śmierci byli bardziej morderczy niż pomniejsi, to bynajmniej nie czyniło tych ostatnich mniej zabójczymi i okrutnymi. Pug musiał sobie przypomnieć, że nawet pomniejsi - gdyby mieli szansę - rozprawiliby się z nim i z jego towarzyszami bez wahania. Pug z goryczą uświadomił sobie, że o ile był w stanie zaadaptować się do kultury Tsurani, kiedy przebywał na Kelewanie jako jeniec za czasów swojej młodości, a także zdołał z powodzeniem nawigować po falach wielu różnych kultur od tamtej pory, o tyle nigdy nie pojąłby do końca natury Dasatich, podobnie jak całkowicie obce było mu życie mrówek w mrowisku, nawet jeśli całe dnie spędzał na studiowaniu ich społeczeństwa. Musiał przed sobą przyznać, że w gruncie rzeczy istniały większe szanse na to, że zrozumie życie owadów. Nieprzerwanie lecieli nad miastem, wypatrując potencjalnych zagrożeń w labiryncie budynków. Jednakże dalsza część podróży upłynęła bez niespodzianek i po długim locie w stosunkowej ciszy Macros powiedział wreszcie:
- Tam, w pobliżu tej otwartej przestrzeni nad małym jeziorem. Magnus zmienił kierunek i zabrał ich w stronę wskazanego celu. Opuszczali się wolno, szybując ku raionowi, gdzie Macros ponownie udzielił wnukowi wskazówek: - Tamten budynek na pagórku. Dom był skromny, choć jak wszystkie budynki w świecie Dasatich dobrze obwarowany. Bronił go solidny mur okolony głębokim wykopem wzmocnionym jeszcze zaostrzonymi sztachetami. - Niektóre miejscowe drapieżniki bez trudu pokonują wysokie płoty. Magnusie, wylądujmy gdzieś tam, za tymi drzewami. Jeśli z nagła staniemy na progu, możemy skończyć jako tarcze strzelnicze, zanim ktoś zdąży nas rozpoznać. Wnuk co do joty wypełnił jego polecenia, a kiedy stanęli już na ziemi, Pug odrzucił zaklęcie niewidzialności. Trzej pomniejsi dalej milczeli jak zaklęci i byli bladzi jak ściana - ich normalnie szarawa cera teraz przypominała barwą popiół. Mimo wszystko zdawali się cieszyć, że nareszcie mają pod stopami ziemię. Macros rozkazał im: - Idźcie zapowiedzieć nasze przybycie. Postarajcie się, by was nie zabito, zanim otworzycie usta. Doradzałbym wam krzyczeć już z daleka. Gdy służący oddalili się, dodał: - To pewnie dmuchanie na zimne, ale nigdy nie wiadomo. Kontrolujemy cały raion, tak że o ile Te-Karana nie przysłał tu swojej całej armii, mamy spore szanse na utrzymanie spokoju. Zanim wejdziemy do środka, muszę was uprzedzić, że mamy bardzo mało czasu na planowanie i jeszcze mniej na działanie. Szykuje się coś monstrualnego, gdyż w przeciwnym razie Wielkie Łowy nie miałyby miejsca. Historia nic interesuje może przeciętnego Dasatiego, jednakże ja, odkąd odzyskałem ludzkie wspomnienia, starałem się myszkować w archiwach i odkryć, ile się da. - Rozejrzał się i po chwili kontynuował: Wielkie Łowy zwoływano dotąd z dwóch powodów. Po pierwsze, aby spuścić powietrze przy napięciach społecznych i stłumić jakiekolwiek przejawy buntu przeciwko Mrocznemu Bogu i jego słudze, Te-Karanie. I po drugie, aby przygotować społeczeństwo do inwazji na inny świat. Ostatnim światem spacyfikowanym przez Dasatich było Kosrkh, a do pacyfikacji doszło przed ponad trzema wiekami. Nie ostała się tam ani jedna rdzenna forma życia. - Sądzisz, że Dasati zaatakują nasz świat? - zapytał spokojnie Magnus. - Jeszcze nie teraz, ale w przyszłości owszem. Jeśli wszystko potoczy się
tak, jak przewiduje, Mroczny Bóg wezwie do Wielkiego Poboru w ciągu miesiąca i wtedy bractwa wojowników w wybranym miejscu dołączą do armii wszystkich Karan oraz TeKarany, co da zgrupowanie dwóch milionów Rycerzy Śmierci i kilkuset tysięcy Kapłanów Śmierci. Będą im towarzyszyć jakieś cztery miliony pomniejszych. Nie zapominajcie, że Dasati mogą czerpać z zasobów sześciu światów. Wyraz twarzy Puga wskazywał na to, że te liczby go przytłoczyły. - Macrosie, przez dwanaście lat wojny z Imperium Tsuranuanni nigdy nie musieliśmy stawić czoła więcej niż dwudziestu tysiącom wrogów. A choć Szmaragdowa Królowa wysłała przeciwko Królestwu Wysp czterdziestotysięczną armię, prawie połowa żołnierzy zginęła podczas przeprawy przez morze i w bitwie o Krondor. Na Trakt Królewski wkroczyło niecałe dwadzieścia tysięcy do tego rozciągnięte w kolumnie na sto mil. Poza tym jedna trzecia tego stanu zdezerterowała przed bitwą w Przełęczy Koszmaru. Nakor powiedział tylko; - Dwa miliony. Sporo. Pug posiał przyjacielowi szybkie spojrzenie, by sprawdzić, czy stroi sobie żarty, lecz przekonał się, że Nakor minę ma śmiertelnie poważną. - Wiesz, co to oznacza? - To oznacza - odparł Nakor - że nie wolno nam dopuścić do wybuchu tej wojny, - Da się to zrobić? - odezwał się milczący dotąd Magnus. - To - odparł jego dziadek-jest pytanie za sto punktów, jak to się mówi. - Moim zdaniem jest tylko jeden sposób - rzekł z namysłem Pug. Macros skinął głową, jakby czytał w myślach zięcia. - Tak. Trzeba zabić Mrocznego Boga, zanim wyda rozkaz inwazji.
ROZDZ I AŁ
SIÓDMY
Pościg Kaspar pokiwał głową. Castdanur okazał się całkiem miłym gospodarzem jak na kogoś, kto rozkazał ich pojmać. Jeńców podjęto przekąskami, aczkolwiek niezbyt wystawnymi. Kaspar najadł się w życiu dość dziczyzny i owoców lasu, aby się domyślić, że wszystko, co trafiło na stół, zostało bądź upolowane, bądź zebrane, nic zaś wyhodowane w zagrodzie czy polu. Siedzieli naprzeciwko siebie przy niskim stole, na futrach rozłożonych na drewnianej podłodze, by nie marznąć. Dziczyzna była żylasta i miała mocny posmak, ale przynajmniej zdawała się sycąca, a jej intensywny zapach zabijały dziko rosnące zioła, których Kaspar nie rozpoznawał. Nie podano wina ani piwa, tylko czystą wodę. Gotowana rzepa bardzo przypominała potrawę, którą zapamiętał z dawnych wypraw myśliwskich w Wielkim Keshu: podduszono ją na tłuszczu zwierzęcym, nie maśle, a jedyną użytą przyprawą była sól, która pozostawiała na języku gorzkawy metaliczny posmak, jakby pochodziła z górskiego źródła mineralnego, nic z kopalni ani wyschniętych słonych jezior. Wódz elfów w żaden sposób nie ustosunkował się do rzuconej przez Kaspara uwagi o tym, że osadę zamieszkuje wymierający lud, i przez całą rozmowę unikał tematu historii jego rasy. Dlatego większość wieczoru spędzili na gawędzeniu o wszystkim i o niczym - aczkolwiek próbowali się nawzajem wysondować. Castdanur chciał się dowiedzieć, po co Kaspar przyprowadził swój oddział do tych gór, natomiast generała interesowało, co elfy tutaj robiły i jakim cudem cesarz Wielkiego Keshu nie miał o niczym pojęcia, beztrosko utrzymując, że ten rejon należy do niego. Ponieważ Kaspar wywodził się ze wschodu, praktycznie nie poznał elfów, dopóki nie przystąpił do Konklawe Cieni, a i potem jego kontakty
z nimi były raczej sporadyczne. Ot, raz widział na Wyspie Czarnoksiężnika wysłannika z dworu królowej elfów, wtedy gdy sam otrzymywał wskazówki od Puga. Przy tamtej okazji nie było mu dane zamienić choćby paru słów z elfim posłem. Tym bardziej więc zaskoczyła Kaspara sprawność, z jaką Castdanur prowadził negocjacje. Albowiem generał nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że toczą się negocjacje o zachowanie jego i jego żołnierzy przy życiu. W przeszłości enklawa ta na pewno nie raz została odkryta przez szpiegów cesarza Wielkiego Keshu, przybrzeżnych korsarzy czy zwykłych wędrowców i każdy z tych ludzi stanowił śmiertelne zagrożenie dla bezpieczeństwa Baranoru. Kaspar przypuszczał, że ci, którzy tutaj trafili i przeżyli, musieli cieszyć się zaufaniem wodza. Niestety, odkąd się tu pojawił, nie dostrzegł żadnych oznak tego, by mieszkańcy byli ufnymi istotami. W końcu Kaspar zapytał: - Słyszałeś o ludzkiej rozrywce, grze w karty? - Tylko przelotnie. Od dawna unikamy kontaktów z twoją rasą, Kasparze, nie znaczy to jednak, że pozostajemy zupełnie nieświadomi dziwnych zwyczajów ludzi. Hazard nie sprawia elfom przyjemności; my podejmujemy ryzyko na co dzień, a stawką zawsze jest nasze przetrwanie. Szczyty Quorów nie są przychylne nawet tym, którzy je zamieszkują od stuleci. Skąd jednak twoje pytanie? -Jest takie ludzkie powiedzenie: „Pora wyłożyć karty na stół", to znaczy wyjawić, co przez cały czas się ukrywało. Stary elf uśmiechnął się. - Podoba mi się to powiedzenie. - Potężne siły przymierzają się do ataku na ten świat. - Chcesz powiedzieć, że siły te są nie z tego świata? - Tak - potwierdził Kaspar, zdając sobie sprawę, że wódz elfów jest bystrzejszy, niż na to wygląda. Liczni wielmoże popełniali poważny błąd, oceniając innych na podstawie ich pozycji czy urodzenia, nawet Kaspar nie był w tej materii bez winy, przynajmniej do czasu wygnania i wstąpienia w szeregi Konklawe Cieni. - Istnieją inne zamieszkane światy. - Wiemy o tym - rzekł Castdanur. - Dosięgły nas skutki wojny zTsurani, a czasami nawiązujemy kontakty handlowe z tymi, co mieszkają poza Szczytami Quorów. Kaspar zakonotował sobie, aby nieco później podjąć ten temat; gdyby elfy handlowały z ludźmi, można by było przekazać wieści o jego ekspedycji tym,
którzy na nie czekali, i tym sposobem uniknąć niepotrzebnych kłopotów. Z jakiegoś powodu bowiem generał nie wierzył, aby on sam czy któryś z jego podwładnych miał udać się do miejsca, gdzie czekały okręty, za przyzwoleniem gospodarzy. Główny problem polegał na tym, że załoga łodzi dostarczającej zapasy do zatoczki miała rozkazy, aby w razie braku kontaktu albo znalezienia śladów walki natychmiast się wycofać bez jakichkolwiek prób ustalenia, co się stało, wrócić jak najszybciej do Roldemu i zakomunikować o wszystkim agentom Konklawe Cieni, którzy następnie zaniosą wiadomość o porażce na Wyspę Czarnoksiężnika. To miało sprowadzić na miejsce kolejną ekspedycję, której zadaniem byłoby ustalenie przebiegu wypadków, zakładając oczywiście, że Konklawe Cieni nic miałoby akurat ważniejszych spraw na głowie. Tak czy owak mogli tu czekać na pomoc latami, a tyle czasu raczej nie mieli. - Współdziałam z ludźmi, którzy zajmują się ochroną tego świata. Nie są szeroko znani, wątpię więc, aby doszły cię o nich słuchy. W każdym razie grupa ta nosi nazwę Konklawe Cieni. - Szumna nazwa, książę Olasko. Opowiedz mi więcej o tym Konklawe Cieni. - Obiło ci się o uszy imię Puga? - To wielki ludzki czarnoksiężnik - odparł Castdanur. - Tak, opowieści o jego czynach są nam znane. Ostatnio ponoć ukorzył się przed nim książę, który został władcą Królestwa Wysp. Kaspar przypomniał sobie, że kiedy był dzieckiem, ojciec opowiadał mu coś takiego. - Od tamtej pory założył organizację działającą nie tylko w Królestwie Wysp czy w Wielkim Keshu, lecz na całej Midkemii, albowiem podczas Wojny z Wężowym Ludem przekonał się, że wszyscy jesteśmy jednym ludem i musimy wspólnie działać dla dobra naszego świata. - Wszyscy jesteśmy jednym ludem - powtórzył Castdanur. - Czy to dotyczy też elfów? - Owszem — przytaknął Kaspar. - Sprzymierzyliśmy się z królową elfów i jej dworem w Elvandarze. - Ach, tak. - Starzec pokiwał głową. - No to chyba mamy problem. Gdyż my, którzy zamieszkujemy Baranor, nie służymy królowej elfów ani jej jeźdźcom smoków. Nikomu nie służymy. Kaspar wiedział, że chodzi o coś więcej niż zwykłe silne poczucie własnej wolności.
- Nie służyli jej także ci, którzy mieszkają za morzem, na ziemi zwanej przez ludzi Novindusem. Niektórzy jednak przenieśli się na dwór królowej, choć inni pozostali po drugiej stronie morza. Lady Aglarannie jest wszystko jedno. Gości u siebie tych, którzy szukają przymierza z nią, lecz nie domaga się niczyjej zależności. - Ale walczy z elfami na północy, może nie? Kaspar pożałował nagle, że wie tak mało o historii elfów i jeszcze mniej o tych, których ludzie nazywają Bractwem Mrocznej Ścieżki. - Tak słyszałem, aczkolwiek mówiono mi też, że to bractwo wypowiedziało wojnę królowej i jej ludowi. Nie będę dyskutował na tematy, o których nie mam pojęcia, ale powiem, że jeśli ci, którym opiera się Konklawe Cieni, zwyciężą, wszelkie różnice pomiędzy odłamami elfów będą czysto akademickie, ponieważ cale życie na tej planecie zostanie unicestwione. Castdanur zdębiał. - Unicestwione? - bąknął po dłuższej chwili. - Z tego, co nam wiadomo, rasa ta, zwąca się Dasati, nie przybędzie tu, by podbijać i niewolić, lecz by zmieść wszelkie istniejące życie i zastąpić je życiem przywleczonym ze swojego rodzimego świata, od najpotężniejszych do najpośledniejszych form. Od smoków, przez ryby w morzach, po najmarniejsze robaki, wszystkie żywe istoty zostaną zepchnięte w niebyt, aby zrobić miejsce Dasatim. Castdanur przysłuchiwał się temu w milczeniu. W końcu powiedział: - Muszę zastanowić się i naradzić z innymi. Ty wrócisz do swoich ludzi i, jak mam nadzieję, odpoczniesz pomimo niesprzyjających warunków. -Jestem doświadczonym żołnierzem i myśliwym - rzekł Kaspar, wstając od niskiego stołu i kłaniając się lekko. - Potrafię spać, kiedy tylko nadarzy się okazja. Ufam, że poważnie potraktujesz moje słowa i że wrócimy do naszej rozmowy później. - Możesz być pewien, że tak - odrzekł stary elf, również podnosząc się i odwzajemniając ukłon. - Wiele od tego zależy, nie wyłączając losów twoich i twoich podwładnych. Wierzysz w przeznaczenie, prawda, były władco Olasko? Kaspar powiedział: - Kiedyś w nie wierzyłem, w czasach, gdy byłem jeszcze młody i próżny i sądziłem, że mogę naginać los do swojej woli. Obecnie wierzę w nadarzającą się sposobność oraz w to, że każdy dostaje od życia tyle, ile dał. To była trudna i bolesna lekcja, lecz po niej stałem się lepszym człowiekiem, jak sądzę.
- Elfy są cierpliwe - oświadczył pozornie nie na temat Castdanur. - Ci, których napotkaliście po drodze tutaj, dają nam się od dawna we znaki. Teraz mamy szansę odkryć, że coś łączy istoty, z którymi musieliście zmierzyć się na plaży, z tymi, co nękają nas o każdym zachodzie słońca. O tym jednak porozmawiamy za parę dni. -Dni? - Muszę powieść swój lud na polowanie - poinformował wódz elfów. Nastały ciężkie czasy i goszczenie was nadwerężyło nasze zapasy. Jednakże nie wybijemy was tylko dlatego, że jesteśmy głodni, ani też nie pozwolimy wam umrzeć z głodu. Jedynym rozwiązaniem jest polowanie. Z wielu powodów nie możemy polować na tych wzgórzach ani na szczytach powyżej. Trzeba nam zapuścić się o dzień drogi, albo nawet dalej, na północ lub południc, gdzie roi się od dzikiej zwierzyny. Zatem do mego powrotu upłyną trzy, cztery dni. Byłbym wdzięczny za twoje słowo, że w tym czasie nie sprawisz kłopotów tym, którzy będą was pilnowali. - Obowiązkiem żołnierza jest uciec z niewoli - rzucił Kaspar. Castdanur westchnął. - W tym wypadku byłaby to nieroztropność. Nie tylko zostalibyście szybko wytropieni, ale też najprawdopodobniej zginęlibyście, zanim byśmy was pojmali. Chyba wspomniałem, że okolica nie jest bezpieczna? Kaspar skinął głową. - Pozostanę w osadzie, aby dać dowód dobrej woli. Mogę to samo rozkazać moim podwładnym, lecz nie mogę mieć pewności, czy wszyscy mnie usłuchają. - Wahał się przez moment, nie wiedząc, czy powinien jeszcze raz przedstawić swoje stanowisko. - Rzekłem, co miałem rzec, dodam tylko, że dobrze by było, gdybyś pojął, że im szybciej dojdziemy do porozumienia, tym lepiej. Tc łodzie, które przybiły do waszych brzegów, są tylko zapowiedzią czegoś znacznie gorszego, szerzej zakrojonego spisku uknutego przez siły, o których mówiłem i które zamierzają dokonać inwazji na ten świat. - Dasati. Tak, wiem - powiedział Castdanur. - Na wszystko przyjdzie pora. Nie zapominaj, że jesteśmy cierpliwym ludem i nieco inaczej niż ludzie mierzymy upływ czasu. Nie będziemy wyciągać pochopnych wniosków, choć weźmiemy pod uwagę twoją prośbę, by nie zwlekać niepotrzebnie. - Dziękuję, że mnie wysłuchałeś - zakończył Kaspar. Strażnik odprowadził go do długiego pomieszczenia, które pełniło funkcję ich więzienia. Jommy, Servan Í wszyscy pozostali wpatrzyli się w niego wyczekująco. Generał widział, że pod jego nieobecność zostali nakarmieni,
choć puste miski i miny jego podwładnych wskazywały, że sam ma za sobą znacznie bardziej suty posiłek niż oni. Zignorował pytające spojrzenia i gestem nakazał Jimowi Tłuczkowi pójść z nim do odległego rogu. Po drodze odprawił dwóch mężczyzn, którzy mogliby podsłuchać ich wymianę zdań. - Zdołasz się wymknąć na zewnątrz? - spytał Jima. - Bez problemu - zapewnił złodziej. - Raczej nie poradzą sobie z upilnowaniem niezgraby Brixa. Kaspar pokiwał głową. Brix był jednym z postawniejszych wojowników, krewkim i bitnym, choć stanowił temat żartów dla reszty żołnierzy, gdyż nieraz potykał się o własne nogi. - A przedostaniesz się do okrętów? - Hm - zastanowił się Jim Tłuczek. - Z tym może być różnie. Wprawdzie zapamiętałem drogę, ale elfy znają te lasy znacznie lepiej. Wszystko będzie zależało od tego, jaką przewagę zdołam nad nimi uzyskać i kogo za mną poślą. Nasłuchałem się o zdolnościach elfów dość, żeby wiedzieć, że zostawianie fałszywych śladów mija się z celem, a zresztą pochodzę z miasta i w lesie łatwo się gubię. Zatem jedyna nadzieja w szybkości. - Kiedy mógłbyś wyruszyć? - Najpóźniej za dwie godziny - padła natychmiastowa odpowiedź. - Nie będzie jeszcze północy, a strażnicy z pewnością wzmogą czujność przed świtem. -Większość strażników, jakich ja znałem, nad ranem drzemała, Jim uśmiechnął się. - Otaczają nas te podobne do wilków istoty. Elfy pewnie myślą, że ze strachu wybierzemy niewolę. - Powiódł wokół spojrzeniem. - Jeśli wyruszę za dwie godziny, nad ranem powinienem mieć dziesięć mil przewagi nad pościgiem. I być już blisko wybrzeża. - Chcesz popłynąć do okrętów? - zdziwił się Kaspar. - W tych wodach roi się od rekinów. - Wyglądam na głupiego? - obruszył się Jim Tłuczek. - Rozpalę ognisko i nadam sygnał. Kapitan miał go wypatrywać. - Na czyje polecenie? Jim odparł z szerokim uśmiechem: - Moje. Miałem zastrzeżenia do pańskiego pierwotnego planu. Kaspar potrząsnął głową. - Zapominasz, że jesteś zwykłym złodziejem?
- Kapitan jest jedną, z nielicznych osób na tej wyprawie, którym ufam. Został wybrany do tej misji osobiście przez księcia Grandpreya. - Ten chłopak szybko się uczy, prawda? - Jest pojętniejszy od reszty - zgodził się Jim. Zniżając glos, dodał: Słuchaj, Kaspar, tylko dwie osoby tutaj wiedzą, kim naprawdę jestem i dla kogo pracuję: ty i ja. Jesteśmy także jedynymi ludźmi, którzy mogą przekazać wiadomość tym, co się liczą i znają na rzeczy. Przyznaję, że dobrze sobie radzisz w lesie, ale to ja potrafię szybciej biegać. A gdy idzie o walkę wręcz... cóż, jesteś świetnym żołnierzem, ja zaś znam masę podstępnych sztuczek. - Nie spieram się o to, który z nas powinien uciec - rzekł cicho Kaspar. Wolałbym jednak, aby nasi gospodarze nie poczuli się urażeni twoją ucieczką i nie wyładowali swojej złości na nas. Tylko wtedy będę w stanie spróbować ich przekonać, by zignorowali ślady, które pozostawisz. W przeciwnym razie... Wzruszył ramionami. - Tak, wiem, muszę dostarczyć wiadomość tym, co trzeba. A więc jaka to wiadomość? Dwaj mężczyźni pochylili głowy i jęli omawiać dotychczasowy przebieg misji, pojawienie się zaklinacza na plaży, wyczarowanie przez niego piekielnej istoty, jale również szczegóły, które zauważyli po drodze do Baranoru. Dyskutowali przez niemal godzinę, w czasie której Jommy, Servan i pozostali żołnierze zachodzili w głowę, co też mogą knuć generał i pospolity złodziejaszek z Krondoru. Jim Tłuczek odczekał, aż większość żołnierzy posnęła albo chociaż ściszyła głosy, by nie przeszkadzać odpoczywającym rannym. Był pewien, że co najmniej trójka chłopaków nie dożyje rana przy opiece, jaką im tutaj zapewniono. Potrzebowali chirurga albo uzdrawiacza, a elfy, choć znały się na magii, najwyraźniej nie specjalizowały się w leczeniu. Możliwe też, że nie zamierzały pomagać jeńcom. Tak czy owak ci chłopcy musieli przygotować się na najgorsze. Jim oceniał swoje szanse trzeźwo, chociaż przed Kasparem robił dobrą minę do złej gry. Generał podszedł do niego teraz po raz ostatni. - Gotowy? - zapytał. - Jeszcze chwila - odparł Jim. - Nie zaszkodziłoby, gdybyś zagadał Jommyego i tamtego starego sierżanta... Zniknę niepostrzeżenie, jeśli nikt akurat nie będzie patrzył w stronę drzwi. - Rozejrzał się. - Nie wiem, czy to zauważyłeś, ale strażnicy obserwują nas od jakiegoś czasu.
Kaspar zerknął na dwóch strażników za drzwiami i dostrzegł, że ich oczy raz po raz omiatają pomieszczenie, od czasu do czasu zatrzymując się to na tej, to na tamtej grupce, włącznie z Kasparem i Jimem. -Jeśli mam być szczery, nie zwróciłem na to uwagi. - Postępują niegłupio - ciągnął Jim. - Nie wiedzą, czego się spodziewać, więc przyglądają się jeńcom, którzy mogą się z czymś zdradzić. Wypatrują nietypowych zachowań. - Obrzucił spojrzeniem śpiących i rozmawiających cicho żołnierzy. - Zrobi się zamieszanie, jak obudzisz chłopaków, żeby im powiedzieć, aby się dobrze wyspali albo coś w tym stylu, a mnie naprawdę trzeba tylko paru sekund. Tam w górze - nie patrz - jest okno nad belką. Przeleżę przez nie, zanim ktokolwiek się zorientuje. Ale lepiej, żeby nikt nie pokazywał palcem z rozdziawioną japą i nie krzyczał: „O, to Jim Tłuczek!". - Żałuję, że muszę cię wysłać, Jim. - Kaspar założył ramiona na piersi i oparł się o ścianę, za wszelką cenę starając się zachować obojętną minę. - Nikt inny by sobie nie poradził, więc sprawa jest przesądzona, o czym obaj doskonale wiemy. - Żałuję, że nie mogę rozkazać ci, abyś jednak został. Kiedy Jim Tłuczek wyszczerzył się w uśmiechu, Kaspar nie po raz pierwszy zdziwił się, jak bardzo przy tym młodnieje. - Cóż, chyba faktycznie nie możesz tego zrobić. - Nie. - Kaspar poczuł, że i on uśmiecha się mimowolnie. - Zdaje się, że stopień generała to trochę za mało. Jim uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Przynajmniej gdy chodzi o mnie. Kaspar spoważniał nagle. Położył dłoń na ramieniu złodzieja. - Nie daj się zabić. - Będę się starał. -Jak sądzisz, ilu ruszy za tobą w pościg? Jim potrząsnął lekko głową. - Nie mam pojęcia. A co ty myślisz? -Jeden, może dwóch. Wyglądają mi na bardzo zadufanych w sobie. No i nie ma ich zbyt wielu.Tak czy siak masz dzisiejszą noc i pięć kolejnych dni, żeby dotrzeć do zatoczki i przesłać sygnał, skoro nic zamierzasz wracać do obozowiska. - Nie mogę tam wrócić. To pierwsze miejsce, w którym zaczną szukać, jeśli zgubią mój ślad. - Elfy miałyby zgubić czyjś ślad?
- Znam parę sztuczek, o jakich nie słyszały. Ale nawet jeśli mnie znajdą, dam sobie radę. Najważniejsze, żebym pokonał szczyt i przedostał się na północny zachód, a potem jakoś zszedł niżej, na plażę, gdzie czekają statki. Tym sposobem pożeglujemy do Roldemu już za dwa dni, a nie za sześć. - Po chwili milczenia dodał: - Mam nadzieję, że ten gość, który chciał cię wypatroszyć, kiedy tu szliśmy znajdzie się w grupce wysłanej w pościg za mną. - Sinda? - zapytał Kaspar. - Uroczy jest, prawda? Najchętniej pogrzebałby nas. Jeśli, wasze ścieżki się skrzyżują, pozdrów go ode mnie. Jim kiwnął głową. - No, a teraz idź i narób zamieszania. Kaspar oddalił się, a Jim raz jeszcze zlustrował pomieszczenie. Elfy nie rozbroiły ludzi do końca, wiedząc, że jeden z ich magów z łatwością sobie poradzi z buntem. Żołnierzom zabrano tylko tradycyjną broń, a więc miecze, sztylety, noże oraz łuki i strzały Jim wiedział jednak, że część żołnierzy nosi dodatkowe ostrza w cholewie czy w zanadrzu, sam zresztą też był chodzącą zbrojownią nietypowych śmiercionośnych narzędzi. Sięgnął do lewego buta, jakby chciał oczyścić z czegoś podeszwę. Zwinnymi palcami otworzył skrytkę w obcasie i wydobył małą kryształową fiolkę. Nie podobała mu się myśl, że musi zniszczyć tak cenne opakowanie - zamówienie setki podobnych w krainie na tyle odległej od Krondoru, by nie wzbudzić niepotrzebnych podejrzeń, nadwerężyło Ideszeń Erika - niemniej właśnie na wypadek takiej sytuacji przez tyle czasu nosił przy sobie ów skarb. Kciukiem lewej dłoni zgniótł fiolkę, ldedy Kaspar budził śpiących i drzemiących żołnierzy, po czym zwilżył usta zawartością. Wyssał potężną magię do ostatniej kropelki i zamarł w oczekiwaniu. Mrowienie skóry dowodziło, że już jest niewidzialny dla oczu każdego śmiertelnika. Jim utwierdził się w przekonaniu, że współpraca z magami ma swoje dobre strony. Miał świadomość, że za pół godziny czar pryśnie i że nawet przez ten czas będzie zostawiał ślady. Jednakże tym razem wyjątkowo mu to nie przeszkadzało. Gdy Kaspar podniósł spojrzenie, ze zdumieniem odkrył, że Jim Tłuczek zniknął. Omiótł pomieszczenie wzrokiem. Jeden ze strażników przy drzwiach zaczął mu się przyglądać, kiedy podszedł do swoich ludzi, więc spuścił, szybko oczy i kontynuował zdawanie relacji z rozmowy z Castdanurem swoim ludziom. Następnie przestrzegł ich, by nie rozluźniali dyscypliny w warunkach niewoli, i wreszcie zapewnił, że niebawem wszystko się skoń-
czy. Dotarłszy do swego posłania, położył się i usiłował zasnąć. Gnębiło go jednak pytanie, czy to, że wszystko się skończy niebawem, aby na pewno jest dobrą wiadomością. Jim Tłuczek przyszedł na świat i wychował się w mieście, a wszelka dzicz napawała go wstrętem. Jednakże miesiącami mieszkał w lasach i górach Krondoru, gdzie uczył się fachu drwala od pary niezwykle twardych, zdeterminowanych i bezlitosnych królewskich pionierów. Może nie zdołałby przeżyć w lesie w nieskończoność, lecz wiedział, jak uchronić się przed śmiercią głodową przez parę tygodni, a także miał dość doświadczenia i oleju w głowie, by nie szukać schronienia w niedźwiedziej gawrze. Był też nie najgorszym tropicielem - aczkolwiek nie tak dobrym jak Kaspar, o elfach nie wspominając - i umiał zacierać za sobą ślady. Wszakże obecnie zaprzątały go najbardziej Lotki Pustki i ich panowie dosiadający rumaków podobnych do wilków. A Jim Tłuczek miał głowę nie od parady, co czyniło zeń cennego sojusznika zarówno Królestwa Wysp, jak i Konklawe Cieni. Nie tylko nieprzerwanie oceniał bieżącą sytuację i planował kolejne ruchy, ale też analizował wydarzenia długiego dnia. Żałował, że posiada tylko skąpe informacje i nie wie na przykład, kim są tajemniczy leśni jeźdźcy. Zdawał sobie sprawę, że ich rumaki nie mają wiele wspólnego z prawdziwymi wilkami, lecz dopóki ktoś nie podsunie mu ich prawidłowej nazwy, postanowił tak o nich myśleć. No i te elfy. Stanowiły prawdziwą zagadkę. Wiedział o elfach tyle, co każdy przeciętny mieszkaniec Królestwa Wysp - historyjka o jaskini i elfce była wymyślona, ale naprawdę odwiedził Elyandar i dostał w darze błyskotkę, którą odtąd nosił na szyi. Zapoznał się z każdym pisemnym dokumentem na temat elfów dostępnym w królewskim archiwum Krondoru, poczynając od jakichś legendarnych bzdur z czasów jeszcze sprzed Wojny Światów, a kończąc na oficjalnych raportach dotyczących działalności Tomasa i jego żony, królowej elfów Aglaranny, Królestwo Wysp miało wielu sojuszników, lecz chyba żaden nie był pewniejszy niż Elvandar. A jednak nie potrafił rozgryźć tej bandy elfów. Znał ich język w wystarczającym stopniu, by zrozumieć to i owo z tego, co między sobą mówiły, lecz ta wiedza w niczym mu nie pomogła, przeciwnie, przysporzyła tylko frustracji i wzbudziła jeszcze większą ciekawość. Jim Tłuczek zamarł i wsłuchał się w noc. Lekki wiatr poruszał gałęziami, nad koronami drzew przelatywały nocne ptaki, w poszyciu buszowały różne
zwierzątka. Większość istot przyczajała się, czując, jak nadchodzi, gdyż ich zmysły prześcigały jego zdolność do bezszelestnego poruszania się. Jednakże te, które pozostawały poza zasięgiem jego stóp, zajmowały się swoimi sprawami, dając człowiekowi pojęcie o tym, na ile bezpieczna jest okolica. Absolutna cisza byłaby nie mniej niepokojąca niż szczęk zbrojnych pędzących za nim przez zarośla. Na razie w powietrzu rozlegało się wystarczająco wiele świstów i pohukiwań, a w poszyciu akurat tyle szmerów, by Jim był spokojny. Wszakże ten stan mógł się w każdej chwili zmienić. Oceniał, że ma mniej niż godzinę przewagi nad ścigającymi go elfami i że nawet jeśli ucieknie się do sztuczek, o jakich nie słyszały, prędzej czy później go dopadną. Dlatego dzielił uwagę pomiędzy wyszukiwanie punktów charakterystycznych, które zapamiętał z wędrówki do Baranom, a wypatrywanie miejsc zdatnych na zasadzkę. Skoro już miało dojść do konfrontacji, równie dobrze mogła się ona odbyć na jego warunkach. Jim Tłuczek trwał w bezruchu. Wiedział, że jeden, a może nawet dwa elfy zbliżają się szybko. Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale był pewien, że się nie myli. Jego dziadek opowiadał mu kiedyś o własnym dziadku, niemalże legendarnym Jimmym Rączce, i przy którejś okazji wspomniał o pewnej jego cesze, mianowicie czymś, co nazwał „wykrywaczem problemów" - intuicji pozwalającej na przewidzenie pułapki, zanim w nią wpadnie. Jim Tłuczek nie wymyślił żadnej nazwy na swoje przeczucie, wiedział jednak, że bardzo często wybawiło go od poważnych kłopotów. „Swędzenie", jak nazywał to jego dziadek, zaczęło się przed paroma minutami i od tamtej pory Jim ani drgnął, nasłuchując. Niczego nie słyszał, lecz wyczuł jakąś zmianę gdzieś za sobą i wiedział, że pościg jest już blisko. Nie wątpił, że byłby w stanie wciągnąć jednego elfa w zasadzkę i być może nawet go pokonać w równej - no, może nie do końca równej - walce. Wszelako dodatkowy łuk czy miecz praktycznie przesądzał o jego śmierci bądź pojmaniu. Na wypadek gdyby jednak zbliżało się dwóch elfów, sięgnął do pasa i wyciągnął go ze szlufek. W pasie kryło się pięć niewidocznych dla postronnych komór, i dlatego właśnie w obliczu wilków schylił się po kamień, zamiast zdjąć pas, jak polecił podwładnym Kaspar. Ostrym paznokciem przerwał nici na szwie zabezpieczającym dwie mniejsze komory i sprawdził, czy dwie fiolki, które tam wcześniej umieścił, są nadal całe. Następnie wysunął krótkie, cienkie i zabójcze ostrze, do tej pory ukryte w skórze pod
sprzączką, która także mogła służyć za cestus - czyli jeden z tych cudownych wynalazków Quegan, takich jak choćby rękawice bojowe - i odłożył je obok fiolek. Uśmiechnął się na myśl o Kasparze okładającym go pasem i pomyślał, że powinien sprawić byłemu księciu Olasko specjalną sprzączkę. Kaspar był cierniem w boku Królestwa Wysp od lat, chociaż tak naprawdę stanowił problem Roldemu i Wielkiego Keshu, co znaczyło, że dla Królestwa Wysp jest utrapieniem, które warto znosić. W każdym razie od czasu wygnania i powrotu okazał się cennym nabytkiem dla Konklawe Cieni. Poza tym Jim go polubił. Kaspar, podobnie jak Jim, był zabijaką, ale przy tym interesującym, skomplikowanym mężczyzną, który cenił polowanie, dobre jedzenie i picie oraz towarzystwo zepsutych kobiet. Przepasał się na powrót, ujął ostrze wprawą dłoń, a jedną z fiolek w lewą. Polał ostrze zawartością fiolki, po czym odrzucił puste naczynko. Na koniec podniósł drugą fiolkę i zamarł. Dwa elfy wyłoniły się bez żadnego ostrzeżenia. Przeczucie kazało mu się poruszyć - i zrobił to w samą porę, bez zastanowienia, usuwając się we właściwym kierunku. Miecz wbił się w pień drzewa, pod którym Jim kucał jeszcze moment temu. Nic trzeba mu było nic więcej. Zgniótł drugą fiolkę między kciukiem i palcem wskazującym i chlusnął zawartością w twarz elfa. Napastnik padł na kolana i zawył z dłońmi przyłożonymi do oczu, Drugim elfem okazał się ten, który nosił imię Sinda. Napiął łuk i wypuścił strzałę. Jim nie zastanawiał się; instynktownie uskoczył na lewo, to jest na prawo z punktu widzenia Sindy. Ten drobny ruch ocalił Jimowi życie strzała musnęła go w szyję, lotką zdzierając fragment skóry. Jim przekoziołkował w przód, nie zwracając uwagi na kamienie i konary, które wrażały się w jego ciało, i poderwał się gwałtownie, wbijając ramię w brzuch Sindy. Z tak bliska luk elfa był zupełnie nieprzydatny. Zanim Sinda zdążył dobyć noża, Jim rzucił go na ziemię, wziął zamach ręką i wyrżnął elfa mocno w szczękę. Oczy Sindy zaszkliły się na moment - a Jim nie potrzebował więcej czasu. Kolanem przygwoździł lewe ramię elfa do podłoża, równocześnie sięgając i łapiąc lewą ręką jego drugi nadgarstek. Przycisnął trzymane w prawej dłoni ostrze do karku Sindy, wystarczająco mocno, by elf je poczuł, i powiedział: -Jeśli ci życie miłe, ani drgnij! Na czubku ostrza jest trucizna, a najlżejsze draśnięcie okaże się śmiertelne!
Elf, choć oszołomiony, był przytomny na tyle, by zrozumieć. Zwiotczał w okamgnieniu. Po chwili Jim znów się odezwał: - Świetnie. A teraz słuchaj. Nie mam wiele czasu. Twój kompan ma w oczach jad omszałej jaszczurki. Musisz zaprowadzić go do jednego z waszych uzdrawiaczy w ciągu góra dwóch godzin. Zdecyduj, co jest dla ciebie ważniejsze: zabić mnie i dać mu umrzeć czy ocalić jego życie. Obu tych rzeczy nie uda ci się zrobić. Zabicie mnie to niełatwa sprawa. Czy twój lud może sobie pozwolić na utratę dwóch wojowników? Jim wstał szybko, zostawiając Sindę na ziemi. - Dlaczego mnie nie zabiłeś? - spytał wciąż oszołomiony elf. Jim sięgnął do szyi i zerwał z niej coś. Rzucając przedmiot elfowi, powiedział: - Nie jestem waszym wrogiem. Żaden z pojmanych przez was ludzi nie jest wrogiem elfów. Jeśli nam pozwolicie, pomożemy wam przeżyć. Jednakże w tym celu muszę zawiadomić swoich, co wydarzyło się na plaży. Taka czarna magia oznacza cierpienie i śmierć tylu istot, że nie jesteś sobie w stanie wyobrazić. A nadciąga ku tym brzegom w chwili, gdy rozmawiamy. Nikt inny nie będzie próbował uciekać. Pozwólcie, aby wam pomogli, kiedy czekają. - Czekają na co? - zapytał Sinda. - Na decyzję waszych przywódców. Na śmierć albo życie. Śpiesz się, twojemu kompanowi nie zostało już wiele czasu. Prawie tak zwinnie jak elf, Jim rozpłynął się w gęstwinie, zostawiając skonfundowanego Sindę z własnymi myślami. Gdy spojrzenie elfa padło na rzucony przez Jima przedmiot, oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Nawet w półmroku jego bystry elfi wzrok wychwycił kontury i misterną robotę ozdoby. To nie była żadna podróbka, tylko prawdziwy dar królowej elfów dla przyjaciela ich rasy. Sinda pomógł kompanowi wstać na nogi. Najgorszy ból już minął, ale obydwaj wiedzieli, co oznacza zatrucie jadem omszałej jaszczurki. Ofiara popadała w apatię, po czym umierała. Trucizna była skuteczna, ale też niegroźna, jeśli miało się pod ręką antidotum. Sinda podparł towarzysza i obejmując go w pasie, jął zręcznie prowadzić w stronę Baranom.
ROZDZ I AŁ
ÓSM Y
Groźby Miranda zerwała się do biegu. Alarm rozległ się niemal równocześnie z tupotem nóg w korytarzu. Kobieta odpoczywała w apartamencie przydzielonym jej przez cesarza, czekając na spotkanie. Gdy podniesiono alarm, odpowiedziały nań dziesiątki służących i gwardzistów. Dźwięk był wyjątkowy, ponieważ w całym Imperium Tsuranuanni istniała tylko jedna taka metalowa trąbka, której używano wyłącznie wtedy, gdy cesarzowi groziło niebezpieczeństwo. Mirandzie nie trzeba było mówić, że miała z tym coś wspólnego czarna magia - czuła, jak przez nią marszczy się jej skóra, a unoszącego się w powietrzu odoru nie dało się pomylić z niczym innym. Smród i ciarki wzmagały się, w miarę jak zbliżała się do apartamentów Sezu. Masywne drewniane odrzwia były zamknięte i nadaremno tuzin gwardzistów dobijał się do ich starożytnej rzeźbionej powierzchni. - Odsuńcie się! - krzyknęła Miranda. Kilku gwardzistów zawahało się, lecz wszyscy słudzy natychmiast posłuchali rozkazu. Widok kobiety w czarnej szacie - nawet jeśli tak naprawdę była to bardzo ciemna szarość, a nie prawdziwa czerń - i zdecydowany głos osoby ewidentnie parającej się magią zrobiły swoje dzięki setkom lat tradycji, Większość głów pochyliła się kornie. - Twoja wola, o Wielka! Kiedy gwardziści wzięli przykład ze służących, Miranda uniosła obie ręce. Wiedząc, że to nie pora na subtelności, skupiła myśli na potężnych zawiasach i nakazała kamieniowi, w którym były osadzone, aby zamienił się w proch. Potem, z krzykiem mającym pomóc jej zachować koncentrację, wyciągnęła przed siebie rękę z rozczapierzonymi palcami, jakby coś od siebie odpychała. Powietrze przed nią zafalowało, gdy przecięła je struga energii,
uderzając w odrzwia niczym niewidzialny taran. Oba skrzydła odpadły i runęły na kamienną posadzkę z rozdzierającym uszy hukiem. Zanim przebrzmiało echo, gwardziści wpadli do apartamentów cesarza. Miranda zwróciła się do służących: - Zostańcie tutaj. Zawołam was, jeśli będziecie potrzebni. Pośpieszyła za gwardzistami i niemal od razu zlokalizowała cel. Obezwładniająca fala ciepła obmyła ją, gdy tylko przekroczyła próg korytarza wiodącego do bujnego ogrodu. Idący przodem gwardziści zatrzymali się, napotkawszy mur gorąca, lecz zaraz zdwoili wysiłki. Miranda już z daleka słyszała okrzyki i wrzaski świadczące, że doszło do konfrontacji. Apartament cesarski był najrozleglejszy w całym pałacu i składał się z szeregu połączonych pomieszczeń, umożliwiających rodzinie cesarskiej oraz najwierniejszym dworzanom życie z dala od reszty machiny rządowej Imperium. Tsuranuanni przez długie okresy. Ogrody znajdowały się za głównym wejściem od strony pałacu. Była to oaza spokoju w morzu chaosu; nie brakowało w niej nawet basenu otoczonego pawilonami zawieszonymi zwiewnymi jedwabiami, aby było gdzie schronić się przed najgorszym upałem dnia. W tej chwili bezcenne jedwabie stały w ogniu, jakby podpaliła je nieposłuszna błyskawica. Do oceny sytuacji wystarczył Mirandzie rzut oka. Dwaj Kapłani Śmierci leżeli martwi obok fontanny. Jakimś cudem kilku udało się zmaterializować na terenie cesarskich ogrodów. Zamęt dokoła świadczył, że nie bacząc na swoje położenie, zaczęli rzucać zaklęcia śmierci we wszystkie strony, na każdego człowieka, jakiego wytropili. MagTsurani, który akurat przebywał w obecności Światłości Niebios, natychmiast odpowiedział kulą ognia, zapewne w celu zamaskowania kierunku ucieczki cesarza bądź uniemożliwienia intruzom zlokalizowania go. W każdym razie pożoga pochłaniała właśnie małą fortunę w postaci jedwabiów i poduszek. Miranda rozglądała się, starając się przejrzeć kłęby dymu i gasnące powoli płomienie. Z tego, co widziała, mnóstwo służących i gwardzistów poniosło okrutną śmierć. Jednakże żadne z ciał nie miało na sobie barw cesarskich, co znaczyło, że Światłość Niebios musiał znajdować się w innej części apartamentów. Ta konstatacja przyniosła Mirandzie wielką ulgę. Cesarz był młodym mężczyzną, nieżonatym jeszcze, toteż jego życie było podwójnie cenne. Bez następcy tronu Imperium w razie jego przedwczesnej śmierci pogrążyłoby się w politycznym chaosie, co w tych czasach mogłoby mieć katastrofalne skutki. Na szczęście, zgodnie z tradycją Tsura-
ni, po złamaniu Świętej Pieczęci w apartamentach cesarskich dzień i noc czuwał herold z trąbką, by ostrzegać przed niebezpieczeństwem grożącym Światłości Niebios. Nieopodal stał także kapłan Jastura. Miranda znalazła się na miejscu tuż za pierwszą falą gwardzistów i była jedną z niewielu osób, którym dane było ujrzeć, jak kapłan Boga Wojny uwalnia magiczny młot wojenny. Przeleciał on w powietrzu, by trafić Dasatiego prosto w pierś i posłać na ziemię. Fontanna pomarańczowej krwi tryskała z ciała przybysza z innego świata, gdy sunęło ono po posadzce, by po jakichś dwunastu jardach zatrzymać się u stóp Mirandy. Pomimo zgiełku Miranda zawołała: - Drugiego brać żywcem! Niemal od razu zrozumiała, że nikt jej nie posłucha, gdyż gwardziści Tsurani, zaprzysiężeni, by oddać życie za cesarza, otoczyli pozostałego przy życiu Kapłana Śmierci ciasnym pierścieniem. Wkrótce przygnietli go ciężarem własnych ciał i zanim Miranda zdołała odepchnąć kilku, intruz był już podziurawiony jak sito, a mimo to nadal opadały nań miecze i sztylety. Nie denerwując się na to, czego i tak nie mogła zmienić, Miranda zwróciła się do oficera, który stał obok z obnażonym mieczem ociekającym pomarańczową krwią. - Gdzie cesarz? - zapytała. - W komnacie sypialnej - odparł oficer. Miranda dostrzegła, że w miejscach, na które prysnęła posoka Kapłana Śmierci, skóra dowódcy gwardzistów zaczyna pękać. - Zmyj to z siebie, zanim poważnie ucierpisz, żołnierzu. - Twoja wola, o Wielka. Mimo że Miranda nie zasiadała w Bractwie Magów, jako żona Milambera i doradczyni cesarza była traktowana z ogromnym szacunkiem przez hołdujących tradycji Tsurani, którzy upierali się, by zwracać się do niej za pomocą tego zaszczytnego tytułu. Już dawno przestała ich poprawiać, uznawszy, że i tak niczego nie osiągnie. Wyminęła służących i gwardzistów stojących nad zwłokami Dasatiego i zatrzymała się przed komnatą sypialną. - Zagrożenie minęło — oznajmiła strzegącym drzwi gwardzistom. — Muszę zobaczyć się ze Światłością Niebios, Dowódca straży gestem kazał jej zaczekać. Wszedł do komnaty i już po chwili wyłonił się, aby zaprosić Mirandę do środka. Kobieta przekroczyła próg, zanim zdążył skończyć zdanie. W komnacie sypialnej zastała młodego
władcę ubranego w ceremonialną zbroję, całą ze złota, trzymającego starożytny metalowy miecz, uniesiony do walki. Było coś w jego postawie i wyglądzie, co uchroniło go przed śmiesznością. Sprawiał wrażenie prawdziwego wojownika Tsurani pomimo wieloletniego zamknięcia w pałacu. Obok władcy stał smukły mag imieniem Mahawat, który powitał Mirandę skinieniem głowy. Posłał jej też pytające spojrzenie. Odpowiedziała krótkim kiwnięciem głowy, wyczuwając, że pod maską typowego dla Tsurani spokoju mag odetchnął z ulgą. Był jeszcze młody, wedle standardów Bractwa Magów, lecz Miranda wiele o nim słyszała. Cechowało go zrównoważenie i ogromna moc. Bez żadnym wstępów powiedziała do Sezu: -Wasza cesarska mość, musisz opuścić Święte Miasto. Sezu zamrugał, jakby nie zrozumiał, co do niego powiedziała, po czym nagle jego zachowanie uległo zmianie. Zaczerpnął głęboko tchu i schował ceremonialny miecz do pochwy. - Czy zechcesz mi wyjawić powód, Mirando? Nieczęsto otrzymuję rozkazy. Miranda poniewczasie zrozumiała, że jej bezpośredniość była tolerowana tylko w sytuacjach, gdy znajdowali się sam na sam. - Proszę o wybaczenie, wasza cesarska mość. Tak się martwię o twoje bezpieczeństwo, że zapomniałam, gdzie moje miejsce. To zapewne Varen. W przebraniu Wyntakaty chodził po tym pałacu nieraz w przeszłości, a poza tym nikt inny nie wiedziałby, jak przenieść Kapłanów Śmierci do twego ogrodu. - Kapłani Śmierci? - Dwaj Kapłani Śmierci Dasatich zmaterializowali się w twoim ogrodzie i zaczęli mordować każdego, kto był w ich zasięgu. - Urwała na chwilę, po czym dodała: - To był atak samobójczy, nie mam co do tego wątpliwości. Varen nie dba o to, ilu Dasatich zginie, a oni sami są fanatykami w służbie swego Mrocznego Boga. - Wróćmy do tego, z jakiego powodu powinienem opuścić pałac poprosił cesarz. - Varen, to jest Wyntakata, zna twój pałac wystarczająco dobrze, by kontynuować atak. Wie też, że pomimo wielkiej lojalności wobec Imperium w twej Najwyższej Radzie zapanowałby zamęt, gdybyś zginął. Jako że nie masz następcy... -Wywiązałaby się walka między kuzynami o to, kto zasiądzie na złotym
tronie - dokończył za nią Sezu. - Tak, rozumiem. Gdzie jednak mam się według ciebie udać? - Czy Wyntakata odwiedzał cię w którejś z twych posiadłości na prowincji, wasza cesarska mość? - Nie jestem pewien. - Cesarz zamyślił się. - Chyba zanim objąłem panowanie... - Nie aż tak dawno - przerwała mu Miranda. Zaczęła obliczać, ile czasu minęło od ostatniej „śmierci" Varena po ataku na Wyspę Czarnoksiężnika. Tylko w minionym roku. - W takim razie nie, nie wydaje mi się - odparł cesarz. - Ale poproszę pierwszego doradcę, by sprawdził to ze służbą. - Nagle się rozpromienił. - W jednym miejscu na pewno nigdy go nie było. To stara posiadłość rodu Acoma, na południe od Sulan-Qu. Jest niezamieszkana od czasów, gdy mój dziadek zasiadł na tronie, lecz wchodzi w skład cesarskiego mienia, stanowiąc sanktuarium otoczone czcią ze względu na to, że tam urodziła się Władczyni Imperium. Tak, Wyntakaty nigdy tam nie było. Miranda skinieniem dała znak Mahawatowi, który powiedział: -Jeśli takie jest życzenie Światłości Niebios, jestem w stanie-tam przenieść ciebie, wasza cesarska mość, jak również twych najbliższych dworzan w ciągu zaledwie paru minut. - Sezu miał, zdaje się, jakieś obiekcje, lecz młody mag szybko dodał: Inni dopilnują, by reszta dworu podążyła za tobą jak najprędzej. - Porozmawiam z członkami Bractwa Magów i jeśli będzie trzeba, przeniesiemy tam cały rząd - powiedziała Miranda. - Przy pomocy Wielkich nie powinno być problemów z komunikacją. Mahawat potwierdził jej słowa skinieniem głowy. - Twoja wola będzie naszą wolą, wasza cesarska mość. Sezu zwrócił się do służącego: - Przekaż Warlordowi, żeby zwołał posiedzenie Najwyższej Rady na jutro. Zostawię instrukcje, co trzeba zrobić w ramach przygotowań do odparcia inwazji. Sługa skłonił się i wybiegł spełnić polecenie Światłości Niebios. Tymczasem zjawił się urzędnik pałacowy z informacją, że pożar w ogrodzie cesarskim ugaszono. Sezu pozwolił wszystkim odejść, prosząc o pozostanie jedynie Mirandę. Gdy byli już tylko we dwoje, nie licząc nieruchomych gwardzistów, maska spokoju opadła z cesarza. Miranda zobaczyła, że młody władca jest niesłychanie wzburzony.
- To początek wojny, prawda? - zapytał, Miranda zdecydowała się na familiarność, jaka jeszcze parę godzin temu nie postałaby jej w głowie. Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na ramieniu Sezu. Gwardziści drgnęli lekko, gotowi w każdej chwili rzucić się na ratunek Światłości Niebios, gdyby obca kobieta chciała uczynić mu krzywdę. - Prawda - potaknęła. - Wojna zaczęła się, a nie skończy się prędzej, niż wszyscy Dasati zostaną wypchnięci z Imperium Tsuranuanni i całego tego świata lub też Kelewan legnie w ruinie u ich stóp. Będziesz musiał zrobić coś, czego jeszcze nigdy nie uczynił żaden cesarz Tsurani: będziesz musiał wydać rozkaz, by każdy ród chwycił za broń, zmobilizował mocarne siły i oddał je pod twoje dowodzenie, albowiem nigdy w liczącej dwa tysiące lat historii Imperium nie stanęło przed większym zagrożeniem. Choć gniew mu nie minął, Sezu zdołał przemówić spokojnym głosem: - Zrobię, co trzeba. Wszyscy zrobimy. Jesteśmy Tsurani. Miranda mogła mieć tylko nadzieję, że to wystarczy. - A wiadomość? - zapytała. Cesarz zapatrzył się w przestrzeń. -Ja... Dokąd się udamy? To była kluczowa sprawa. Zagadkowa wiadomość od Puga z przyszłości do Sezu, nakazująca mu wszcząć ewakuację, pozostawiała sporo miejsca do domysłów. Jednakże jeśli założyć najgorsze — to znaczy, że nawoływała do ewakuacji całego świata, albo nawet tylko całego Imperium Tsuranuanni czekało ich ogromne przedsięwzięcie. Konieczność otwarcia setek szczelin i pilnowania ich dniem i nocą, co z pewnością zaabsorbuje wszystkich członków Bractwa Magów. Nawet z pomocą Akademii w Stardock i na Wyspie Czarnoksiężnika zadanie może ich przerosnąć. A do tego w trakcie wojny z najgroźniejszym przeciwnikiem, jakiemu kiedykolwiek musieli stawić czoło? Miranda domyślała się, co chodzi po głowie cesarzowi - „to niemożliwe". Niezależnie od szans powodzenia, wciąż pozostawało pytanie, które zadał przed chwilą Sezu: „Dokąd się udamy?". Miranda dostrzegła wyraz ulgi na twarzy syna, kiedy weszła do pracowni, którą jej mąż urządził sobie na tyłach ich domu. Bardzo chciała uśmiechnąć się pokrzepiająco na ten widok, lecz zdawała sobie sprawę, że za moment będzie musiała wyprowadzić Caleba z błędnego przekonania, iż przybyła, aby go zluzować. - Witaj, mamo - powiedział, wstając i całując ją w policzek.
- Witaj, Calebie - odparła. - Wyglądasz, jakbyś się starzał na moich oczach. - Po prostu aż dotąd nie miałem pojęcia, jak trudno jest koordynować wszystkie działania Konklawe Cieni oraz jednocześnie zarządzać szkołą. - Miałeś jakieś problemy? - zapytała, zajmując miejsce za biurkiem, które przed chwilą zwolnił. - Tutaj? Nie. - Pokręcił głową. - Tak jak życzył sobie ojciec, wstrzymaliśmy nabór nowych studentów i skupiamy wszystkie wysiłki na szkoleniu adeptów do pomocy w nadchodzącym konflikcie. - A zatem w czym kłopot? - Nie mamy żadnych wiadomości o ekspedycji Kaspara. - Od jak dawna? - Od kilku dni. - Zacznę się martwić dopiero po tygodniu - rzekła. - Przypomnij mi szczegóły misji. Ciemne oczy Caleba zmrużyły się w szparki. Wiedział, że jego matka ma doskonałą pamięć do szczegółów, o ile zechce się z nimi zapoznać, jej pytanie uświadomiło mu więc, że odpuściła sobie tym razem, ponieważ było to ostatnie zadanie Fuga przed wycieczką do świata Dasatich. - Jeden z naszych szpiegów we Freeport przechwycił wiadomość od pewnego szmuglera do nieznanej bandy, którą ojciec podejrzewał o współpracę z Leso Varenem. - Bliższą czy dalszą współpracę? Jego zdaniem byli to przypadkowi pomocnicy czy zdeklarowani sojusznicy? - Raczej to drugie — odparł Caleb. — W wiadomości była mowa o położonej na zachodzie Szczytów Quorów zatoczce zwanej „Kesana", a także padła przybliżona data... -1 twój ojciec oczywiście musiał to zbadać. Caleb potaknął. - Chciał też, by chłopcy z różnych grup zaczęli współdziałać ze sobą. Poprosił więc Nakora, żeby porozmawiał z Erildem z Krondoru o jego... oddziale specjalnym, po czym doszło do połączenia sił z oddziałem z Wielkiego Keshu i Roldemu. Na dowódcę wyznaczył Kaspara. - Cóż, Szczyty Quorów ciekawiły twojego ojca od lat - stwierdziła Miranda. - Nie poszczęściło nam się przy zdobywaniu informacji i zawsze brakowało nam czasu, by pojechać tam i powęszyć osobiście. Tak więc rozumiem jego zapał. - Przypomniawszy sobie o zbliżającej się wojnie z Da-
satimi, dodała: - Tylko że nie mógł wybrać gorszego momentu na swoje badania. Zawiadom mnie, jeśli nadejdą wieści od Kaspara. A teraz weź sobie wolne na resztę dnia. Caleb zmarszczył brwi. - Tylko na resztę dnia? - Tak. Nie zanosi się na to, abyś miał wybrać się na polowanie czy co tam miałeś ochotę robić. Jestem pewna, że twoja żona nic będzie protestować, jeśli posiedzisz w domu jeszcze przez parę dni... albo tygodni.-Mars na czole Caleba pogłębił się. - Ja długo tu nie zabawię. Mam mnóstwo spraw do załatwienia. Trzeba ustalić, jak zrobić to, co trzeba, bez pomocy Puga i Nakora. - Co zrobić? Miranda westchnęła. - Przekonać władców Królestwa Wysp i Roldemu, a także Wielkiego Keshu, aby przyjęli uchodźców z Kelewanu, jeśli zajdzie taka konieczność. Caleb zamrugał ze zdziwienia. - Uchodźców? Mówisz o hipotetycznej ewentualności? Miranda oklapła wyraźnie. Nagle jakby opuściły ją siły witalne i siedziała przed synem z wyrazem takiej rezygnacji na twarzy, jakiej jeszcze nigdy u niej nie widział. - Nie. Mówię o bardzo prawdopodobnej możliwości. Pug siedział spokojnie, przyglądając się otaczającym go twarzom, podczas gdy słońce kryło się za zachodnim horyzontem, a ogromne mury miasta majaczyły tak daleko, że wydawały się smugą na wieczornym niebie. Zajmował miejsce na niedużej ławce, gdzie, jak mu powiedziano, pomniejsi, którzy pielęgnowali gaj, przysiadali, aby spożyć południowy posiłek. Pozostali rozłożyli się przy szopie na narzędzia, jedynym budynku w tej okolicy. Wszystkich osłaniały przed niepowołanymi oczami setki drzewek adapa. Pug uznał, że to miejscowa odmiana jabłoni, chociaż kolor owocu był raczej żółtawopomarańczowy aniżeli czerwony czy zielony, a jego skórka zdawała się mienić odblaskami tuż po zerwaniu, kryjąc w środku purpurowy miąższ. Gdy słońce całkiem zniknęło, Macros odwrócił się i powiedział: - Po wszystkim. Wielkie Łowy dobiegły końca. - Z ciężkim westchnieniem przysiadł obok Puga. - Zabijanie potrwa jeszcze trochę. Walki nie ustaną tylko dlatego, że zaszło słońce, ale przeciwnicy zaczną się wycofywać, zamiast zaogniać sprawy, natomiast ci, którzy spędzili ten czas w ukryciu, zaczną opuszczać swoje schronienia. Dziś w nocy rozpocznie się Oczyszczanie.
Nakor stał kilka stóp za Pugiem, karmiąc oczy sielankowym widokiem, który jak wszyscy wiedzieli, był iluzją. Bezpieczeństwo było na tym świecie praktycznie nieosiągalne, lecz przez moment mały szuler miał wrażenie, że wszyscy oni myślą o tym samym: że kiedyś był to uroczy, spokojny świat, zamieszkany przez pracowity lud, którego życie w dużym stopniu przypominało egzystencję ludzi na Midkemii. Odezwał się cicho: - Tak powinno tutaj być. - Tak - zgodził się z nim Pug, gdy zniknął ostatni promień słońca, a niebo nad nimi rozszalało się feerią barw. Chmury na zachodzie rozbłyskały odblaskami, których nie było w stanie uchwycić oko żadnego człowieka. - Co więc się stało? - Mroczny Bóg - odrzekł krótko jego teść. Pug słyszał po jego głosie, że choroba męczy go bardziej niż zwykle; najwyraźniej trudy dnia dawały o sobie znać, przywodząc Macrosa na skraj wyczerpania. Nakor oświadczył; - Nie, chodzi o coś więcej. Magnus podszedł do nich. - Co masz na myśli? - Nie może chodzić o jednego miejscowego boga, nawet jeśli jest on tutejszą wersją Bezimiennego, zakłócającego równowagę. Wiemy, jak skończyła się próba przejęcia władzy przez Bezimiennego podczas Wojen Chaosu na Midkemii: bogowie, którzy przeżyli, zapomnieli o dzielących ich różnicach i zjednoczyli się, aby wspólnymi siłami przegnać uzurpatora i przywrócić ład i porządek. Tutaj to się nie stało. Mroczny Bóg pokonał zjednoczone siły setek bóstw świata Dasatich. Jak? Macros uściślił: - Nie setek, tylko tysięcy Ale nie wiemy, jak mu się to udało. Dzieje tamtej epoki nie przetrwały do naszych czasów. Pug pokiwał głową. - Logika podpowiada nam, że Mroczny Bóg nie był w stanie dokonać tego sam. Musiał mieć sprzymierzeńców. - Kogo? - spytał Magnus. -1 co się z nimi stało? - Być może zwrócił się przeciwko nim w przełomowym momencie i pozostał tylko on — podsunął odpowiedź Macros. - Nie - zaprzeczył Nakor. Nadal mówił cicho, jakby bał się, że ktoś może podsłuchać. - To by było zbyt skomplikowane. I nieprawdopodobne. Uśmiechnął się smutno.
Pug skinął głową. Ostrożnie dobierając słowa, zapytał Macrosa: - Co ci wiadomo o następnym poziomie rzeczywistości? - Trzecim z kolei? Pug potwierdził skinieniem. - Właściwie to nic. - A o czwartym? - naciskał Pug. - Też nic. - O piątym? Macros westchnął. - Przeżyłem kilka bardzo bolesnych, acz pamiętnych wydarzeń w piątym wymiarze. Kiedy zamknąłeś za mną szczelinę prowadzącą do świata demonów, dostałem się w łapy Maarga, ich władcy. Uwolniłem wszelką moc, jaką posiadałem, ale tylko się zdumiał na mgnienie oka, po czym jakby nigdy nic odpowiedział całą swoją potęgą. Padłem na coś, co przypominało kamienną posadzkę w jakimś demonicznym pałacu. Sam jej dotyk sprawiał mi niewyobrażalne cierpienie. Zapamiętałem tylko parę obrazów, potem straciłem przytomność. Przypuszczam, że Maarg zabił mnie bardzo szybko, gdyż następne, co pamiętam, to to, że stałem przed obliczem Lims-Kragmy, wysłuchując litanii... - Urwał nagle. - Litanii czego? - zapytał Pug, - Aż do tej chwili nie pamiętałem... czasu pomiędzy moją śmiercią a dzieciństwem tutaj. Nie pamiętałem nawet dzieciństwa. Obrazy matki, życia w ukryciu, ciężkiej podróży do... - Powiódł spojrzeniem po twarzach magów. Tak naprawdę nie przeżyłem tego życia. To wspomnienia kogoś innego. Nakor pokiwał głową. - Lims-Kragma umieścił cię w obcym ciele. - Ile lat minęło od mojej śmierci, Pugu? - Około czterdziestu. - Pamiętam, albo raczej wydaje mi się, że pamiętam, trzydzieści trzy z nich. - Gdzie podziała się reszta? - spytał Magnus. Macros wypuścił powietrze z płuc. - To dla mnie tajemnica. - Nie do końca - zaprzeczył znowu Nakor. - Jakie jest twoje najwcześniejsze wspomnienie o tobie, Macrosie, a nie Dasatim, którym się stałeś? - Jedenaście lat temu, po letnim obrządku, wracałem do domu, gdy do-
padł mnie zawrót głowy. Umknąłem z widoku, bojąc się, że ktoś dostrzeże moją słabość... Przedtem byłem pomniejszym, wytwarzałem ubrania. ™ Byłeś krawcem - podpowiedział Magnus. -Tak. - I w zaledwie jedenaście lat udało ci się stworzyć obejmujący całą planetę spisek przeciwko Mrocznemu Bogu i zyskać tysiące zwolenników. Macros przymknął powieki. - Biały był tutaj znacznie dłużej ode mnie... - Kto był Ogrodnikiem przed tobą? - chciał wiedzieć Magnus. Macros wyglądał na niepewnego, zagubionego. - Ja... ja nie wiem. - Ramiona mu opadły, gdy się zgarbił. - Ocknąłem się pod kamienną ścianą, dość podobną do tych, które widzieliście. Miałem potworny ból głowy, ale jakoś się dowlokłem do nory, w której... mieszkało moje ciało. - Popatrzył Nakorowi prosto w oczy - Nie zostałem odrodzony, prawda? Nakor wolno pokręcił głową. - Nie mam pewności, ale nie wydaje mi się. Myślę, że jakimś sposobem nasi bogowie ujęli twój umysł i przenieśli go do innego ciała. Sądzę, że właśnie dlatego jesteś chory. - Umierający - poprawił go Macros. - Kto był Ogrodnikiem przed tobą? - powtórzył Magnus. Teraz Macros sprawiał wrażenie skonsternowanego. - Nie wiem. - Wzruszył bezradnie ramionami. - Nie mam pojęcia, kto mógłby to wiedzieć - dodał ciszej. - Chyba nikt. Może Martuch, Hirea, Narueen albo one znałyby prawdę... - Kto? - spytał Pug, - Wiedźmy Krwi. Jeśli ktokolwiek wie, to tylko one. - W takim razie trzeba je będzie zapytać - rzekł Nakor. - Tak - zgodził się Pug. Macros próbował oponować: - Powinniśmy raczej.,. Po raz pierwszy, odkąd się poznali - czyli od czasów, gdy Pug był zwykłym giermkiem lorda Borrica na zamku w Crydee, a Macros Czarny magiem z Wyspy Czarnoksiężnika - Pug dostrzegł w twarzy teścia zmieszanie i niepewność. - Nakor ma rację. Przed nami stoi najtrudniejsze zadanie, jakiego ktokolwiek próbował się podjąć na tym świecie, być może nawet na każdym
świecie. Istota, która zwie się Mrocznym Bogiem Dasatich, zagraża nie tylko Omadrabarowi, ale niezliczonym innym poziomom rzeczywistości. Musimy ją powstrzymać za wszelką cenę. Nie zamierzam jednak postępować pochopnie i narażać życia mego przyjaciela i syna tylko dlatego, że ktoś chciałby widzieć nas w roli bezmyślnych ofiar. Muszę dowiedzieć się, kto naprawdę za tym wszystkim stoi. Magnus poparł ojca: - Musimy się dowiedzieć, kto kontrolował Białego przed tobą. -Ja... - zaczął Macros, lecz zaraz urwał. Potrząsnął głową. - Opuściłem swój dom, w kwadrancie miasta nieodległym od tego miejsca, po czym Mostem Gwiazd udałem się do innego świata. Na Mathusię. Stamtąd przeniosłem się do... pewnego miejsca. Nie pamiętam gdzie, ale pamiętam, że gdy tam już dotarłem, czekano tam na mnie! - Co to było za miejsce? - zapytał Nakor. - Enklawa Wiedźm Krwi - odparł cicho Macros. - Zatem musimy się rozmówić z ich przywódczynią. - Z lady Narueen? - spytał Magnus. - Nie - odrzekł Nakor. - Narueen jest ważną postacią, lecz nie przywódczynią. - Skąd to wiesz? - zainteresował się Pug. - Stąd, że kimkolwiek jest owa przywódczyni, nie rodzi dzieci, nie chowa się w ukryciu ani nie ryzykuje, że zginie z rąk jakichś zwariowanych Rycerzy Śmierci. Ta, która stoi na czele, siedzi w bezpiecznej kryjówce i wysyła innych, by ryzykowali za nią. - Ojciec stoi na czele Konklawe Cieni, ale sam też podejmuje ryzyko. Nakor wyszczerzył się i nawet pomimo obcej fizjonomii uśmiech wyglądał jak jego własny, - Twój ojciec raczej nie jest najrozsądniejszym człowiekiem, jakiego znam, Magnusie, jednakże na naszym świecie rzadko się zdarza, aby po przekroczeniu progu domu wszystko i wszyscy chcieli cię dopaść i zabić. - Rzadko - przyznał sucho Pug. - Gdzie znajdziemy przywódczynię Wiedźm Krwi, Macrosie? - zapytał spokojnie Nakor. - Po drugiej stronie planety, w ukrytej dolinie w łańcuchu górskim zwanym Skellar-tok. - Zatem w drogę - rzucił Nakor. - Jeśli zrezygnujemy z ciągnięcia ze sobą służących, podróż będzie trwała krócej.
Macros zaśmiał sic. - Dodatkowa noc nie zrobi różnicy. Muszę nabrać sił i wy także powinniście odpocząć, mimo że nie jesteście tak zmęczeni jak ja. Poza tym muszę tu zostać do czasu, aż nadejdzie wiadomość, co właściwie się wydarzyło. Inni mogą brać mnie za ofiarę, ale i tak jestem przywódcą stronnictwa Białego i moim obowiązkiem jest upewnić się, że wszyscy są bezpieczni i gotowi do dalszej służby. - Dobrze, lecz nie dłużej niż noc - przystał Pug. Rozglądając się, dodał: Choć nie byłaby to moja pierwsza noc spędzona pod gołym niebem, jakoś nie sądzę, abyś ściągnął nas tutaj, byśmy spali na ziemi. Macros potrząsnął głową ze śmiechem. - Nie. Tam jest ukryte wejście do katakumb. Może nie mają wszystkich wygód... ale jedną noc powinniście wytrzymać. Poprowadził ich do szopy i otworzył drzwi. W środku stali na baczność dwaj pomniejsi, uzbrojeni, co było niezwykłe w wypadku osób o ich pozycji. Macros kazał im się odsunąć. Wtem Pug poczuł, że powietrze zawibrowało od magii. Trzy deski w podłodze drgnęły i nagle zniknęły, po czym w mroku wyłoniły się wąskie schody wiodące pod ziemię. Kolejnym machnięciem dłoni Macros sprokurował światło i już mogli schodzić po stopniach. Cokolwiek pomyśleli sobie o tym przedstawieniu dwaj strażnicy, nie zostało powiedziane głośno, gdy bez słowa powrócili do swych obowiązków i pilnowania stojącej na uboczu rudery.
ROZDZ I AŁ
D ZIE WI ĄT Y
Odkrycia Jim przylgnął do głazu. Nic po raz pierwszy, odkąd uciekł z Baranoru, sklął się w duchu. Aż do tej pory skutecznym i groźnym czynił go optymizm graniczący z brakiem rozwagi; poczucie, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, o ile tylko odpowiednio się przyłoży Zwinny zarówno fizycznie, jak i umysłowo -w stopniu dla większości śmiertelników zakrawającym na cud - błyskawicznie dokonywał oceny sytuacji i wyciągał wnioski, które nieomal zawsze okazywały się poprawne. Bywały jednak chwile, w których się mylił, i wtedy zawsze ocierał się o śmierć. Teraz był pewien, że właśnie taka chwila nadeszła i że zginie, jeśli wykona zły ruch. Wziął pod uwagę przebieg ścieżki, którą szli z elfami do Baranoru, oraz położenie kotwicowiska po drugiej stronie półwyspu i ostatecznie zdecydował się na szlak wydeptany przez dziką zwierzynę, a wiodący najwyraźniej na szczyt. Od tamtej pory wypatrzył już nawet prześwit pomiędzy wierzchołkami gór, za którymi świecił księżyc, i nabrał przekonania, że wybrał właściwie. Wcześniej martwił się tylko o pościg, z którym sobie poradził, oraz o jeźdźców na wilkach, których jednak nigdzie nie było ani śladu. Dópóki prawie nie wlazł w sam środek ich obozowiska. Przyczaił się, oczekując krzyków wszczynających alarm, lecz gdy przez dłuższą chwilę nic się nie działo, odważył się wychylić zza skały. Stworzenia jakby wyrwane z koszmaru siedziały kręgiem wokół ogniska - czy też czegoś, co tylko przypominało ognisko, gdyż choć dawało światło i ciepło, nie strzelało znajomymi żółto-białymi płomieniami, tylko obcymi srebrno-czerwonymi błyskami błękitu. Wcześniej Jim widział te stwory w półmroku. Teraz, w dziwacznym świetle, wyglądały jeszcze bardziej prze-
rażająco, nawet w oczach człowieka, który miał się za odpornego na różne dziwności. Były humanoidalne, miały głowę, ręce i nogi, lecz brakowało im rysów twarzy, a także - z tego, co zauważył Jim - ubrań. Powierzchnia ich ciał zdawała się nieprzerwanie falować, jak woda albo śliski materiał, przez co w ogóle nie przypominała skóry. Podobnie jak przy poprzednim spotkaniu znad tej mieniącej się w oczach powierzchni niekiedy unosiły się smużki dymu bądź pary. Podobne do wilków rumaki, które kuliły się u ich stóp, również sprawiały wrażenie istot nie z tego świata. Ślepia im płonęły, lecz Jim wiedział, że nie jest to odbity blask światła. Jeźdźcy jedli właśnie, choć z tej odległości nie sposób było wypatrzyć, czym się pożywiają. W pewnej chwili jeden z nich rzucił coś szerokim łukiem do kompana siedzącego po drugiej stronie ogniska, a Jim poczuł, jak ostatni posiłek podchodzi mu do gardła. Szybująca część ciała mogła być tylko ramieniem. Czy ludzkim, czy elfim, czy goblinim, tego nie potrafił stwierdzić, z pewnością jednak nie był to udziec dzikiego zwierzęcia, Jim próbował oszacować wielkość obozowiska i ustalić bezpieczną trasę dookoła. W pewnym oddaleniu od ogniska stały chaty, wyglądające równie obco jak wszystko, co wiązało się z tajemniczymi jeźdźcami. Budowle miały zaokrąglone ściany i płaski wierzchołek. Sprawiały wrażenie, że wzniesiono je raczej z jednolitej masy kamienia niż drewna, skóry czy płótna. Nigdzie nie było widać żadnych otworów okiennych ani drzwiowych, a mimo to co jakiś czas z wnętrza wyłaniała się jakaś sylwetka, inne znów przenikały jakby nigdy nic do środka. Jednakże najbardziej niepokojąca w całej tej scenie była cisza. Nikt nie rozmawiał, nikt się nie śmiał, nikt nawet głośniej nie oddychał. Jim wiedział, że istoty są zdolne do wydawania dźwięków, ponieważ niedawno słyszał ich wrzaski i okrzyki wojenne. Tymczasem teraz były zupełnie cicho. Jeżeli w ogóle komunikowały się między sobą, nie robiły tego za pomocą znanej Jimowi mowy. Jim zadarł głowę, wypatrując latających stworzeń nazywanych Lotkami Pustki. Jeśli były gdzieś w okolicy, chciał je wypatrzyć, zanim spróbuje obejść obóz. Tak cicho, jak tylko potrafił, zaczął okrążać obozowisko, starając się przewidzieć każdą możliwą pułapkę czy niespodziewane spotkanie. Kiedy pokonał już prawie połowę okręgu, po którym się poruszał, zobaczył coś, co wyglądało na klatkę, choć było zrobione z tego samego materiału co chaty. Ruch wewnątrz zdradził obecność latających stworzeń. Jima ogarnęła ulga.
Dziwaczne istoty okazały się bardzo pewne siebie albo bardzo głupie, gdyż nigdzie w zasięgu wzroku nie było żadnego strażnika. Gdyby Jim wiedział, czym można je zabić, zaatakowałby je i wybił do nogi, nie niepokojony przez nikogo. Podjął ostrożną wędrówkę i wreszcie dotarł do lekkiego wzniesienia za obozem, skąd - jak miał nadzieję - biegła ścieżka pomiędzy szczytami wiodąca aż do zatoki, gdzie czekały statki. Niebo na wschodzie zaczęło się wyraźnie przejaśniać, co powiedziało Jimowi, że świt wstanie za niecałą godzinę. Cieszyło go to, ponieważ od dłuższego czasu siedział przyczajony na wschodnim zboczu, zastanawiając się, w którą stronę dalej podążyć. Ścieżka, która go tutaj doprowadziła, faktycznie przecinała grzbiet góry, lecz po drugiej stronie uległa nagłemu zwężeniu, co nawet Jimowi groziło po ciemku upadkiem i skręceniem karku. Znajdował się tuż ponad linią roślinności, więc kiedy patrzył w dół, w słabym świetle zachodzących księżyców widział tylko morze drzew. Zdawał sobie sprawę, że gdzieś tam wiedzie szlak na brzeg morza, ale był również świadomy, że poruszanie się po omacku byłoby szczytem głupoty. Cierpliwość nie była wrodzoną cechą Jima, który z natury był impulsywny i porywczy, jednakże udało mu się przez lata okiełznać swój krewki charakter. Obecnie potrafił działać szybko i zdecydowanie, choć już nie bezmyślnie. A w sytuacji, w jakiej się znalazł, myślenie było kluczowe. Od dawna służąc władcy Królestwa Wysp i ludowi Krondoru, miał okazję przekonać się na własnej skórze, że rzadko kiedy jest odpowiedni moment do podejmowania ważnych decyzji. Życie lubiło zaskakiwać i nie rozpieszczało. Jakub Tłuczek Jamison nie był myślicielem, lecz niekiedy postrzegał siebie na tle szerszego planu i zastanawiał się, czy dane mu będzie zrozumieć swoją rolę przypisaną mu przez los.Ten utalentowany chłopak był wnukiem lorda Jakuba, księcia Rillanon, najbardziej zaufanego doradcy króla. Był także krewnym człowieka mającego pod kontrolą największą firmę przewozową na Morzu Goryczy - Dashella Jamisona. jednakże zanim Jim przyszedł na świat, dwaj bracia oddalili się od siebie, choć wcześniej byli ze sobą bardzo blisko. Ojciec Jima, Tłuczek Jamison, lord Carlstone, był jednym z najsprawniejszych urzędników na dworze królewskim, jego matkę zaś, Rowellę Montonowksy, córkę szlachcica z Roldemu, łączyły więzy pokrewieństwa z kró-
lową. Chłopiec urodził się więc w uprzywilejowanej rodzinie o dobrej pozycji. Został wysłany na uniwersytet do Roldemu, gdzie uznano go za jednego z najbardziej obiecujących studentów. Wszyscy spodziewali się, że będzie z niego uczony. Tymczasem on wolał odkrywać ulice i uliczki Roldemu, nie wyłączając zaułków. Jego nauczyciele byli bezradni, gdyż choć coraz częściej nie pojawiał się na zajęciach, nadal brylował w każdej dziedzinie. Wystarczyło, że zobaczył czy przeczytał coś zaledwie raz, a zapamiętywał to na zawsze; do tego był biegły z logiki, dzięki czemu matematyka i inne nauki podstawowe nie miały przed nim tajemnic, a z kolei umiejętność abstrakcyjnego myślenia umożliwiała mu zrozumienie nawet najbardziej zawiłych teorii filozoficznych. Ogólnie rzecz biorąc, był studentem idealnym i wszechstronnym -wtedy, gdy chciało mu się przyjść na uczelnię. Nie przejmował się karami cielesnymi zbieranymi za rozmaite wykroczenia przeciwko regulaminowi, traktując pręgi na plecach jako cenę za robienie tego, na co miał ochotę. W końcu mnisi prowadzący uniwersytet poddali się i odesłali go do domu w Rillanon. Ojciec Jima zapragnął powściągnąć nieposkromiony charakter syna i uczynić zeń dworzanina, i w tym celu przyznał mu pomniejszy urząd na dworze królewskim. Przez większość czasu biuro Jima stało puste, on zaś zabawiał się w domach gry, tawernach i lupanarach. Miał rękę do hazardu, dorabiając sobie w ten sposób do wypłacanych mu przez ojca poborów, oraz zamiłowanie do upadłych kobiet, przez które często wdawał się w bójki i trafiał za kratki. Odzyskiwał wolność szybko dzięki pozycji swego ojca, lecz za którymś razem lord Carlstone usłyszał od naczelnika więzienia, że dalsze chronienie jego syna będzie niemożliwe. Starszy mężczyzna uciekał się do każdego sposobu, aby zniechęcić Jima do życia lekkoducha. Między innymi groził mu oddaniem do armii królewskiej, na próżno jednak. Wtedy do akcji wkroczył dziadek chłopca, który wysłał Jima do Krondoru, by podjął pracę u swego wuja — Jonathana Jamisona, syna Dashella, stryjecznego dziadka Jima. Jim zaaklimatyzował się w nowym miejscu pobytu bez najmniejszego trudu i niebawem odkrył, że ma żyłkę do interesów. Równie szybko przekonał się, że wątpliwe zależności łączą liczne firmy jego stryjecznego dziadka z przestępcami działającymi w Krondorze i poza nim. W grę wchodził przemyt, sabotaż transportów konkurencji, a nawet sporadyczny pożar w magazynach w dogodnym dla właściciela momencie. W wieku dwudziestu
lat Jim dowodził bandą w dolcach i zbierał opłaty od kupców za bezpieczną dostawę towarów, które jakimś cudem omijały celników. Po roku którejś nocy wyciągnęli go z domu czterej odziani na czarno mężczyźni. Unieszkodliwił dwóch z nich, zanim oberwał pałką w głowę i stracił przytomność. Gdy odzyskał świadomość, stwierdził, że znajduje się w książęcych lochach. Po zimnej nocy i długim dniu złożył mu wizytę lord Erik von Darkmoor, dawny rycerz-szeryf Zachodnich Krain i obecny diuk Krondoru. Propozycja, którą złożył Jimowi, była prosta: albo polubi kontemplacyjny i samotny tryb życia w bardzo ciemnej i bardzo wilgotnej celi bez okien, albo zacznie szpiegować dla księcia Krondoru. Erik dał mu też jasno do zrozumienia, że przed wyborem nie uchroni go nawet łączące ich pokrewieństwo - książę Rillanon miał otrzymać współczującą notę od diuka Krondoru, zawiadamiającą o zniknięciu wnuka, który prawdopodobnie padł ofiarą porachunków. Dopiero dwa lata później Jim zrozumiał, że jego dziadek wiedział o wszystkim przez cały czas, podobnie jak jego stryjeczny dziad, który również należał do spisku. Wtedy jednak Jim tkwił już w samym środku intrygi i był zaangażowany w politykę, szpiegując dla króla w ciemnych zaułkach, na dachach i w kanałach różnych miast Zachodnich Krain. Przedstawiał się jako Jakub Tłuczek Jamison, jedyny syn Tłuczka Jamisona, wnuk księcia Rillanon, albo jako Jim Tłuczek, członek Prześmiewców z Krondoru, naprędce - aczkolwiek w gruncie rzeczy sprawnie - zorganizowanej grupy przestępczej działającej w podziemiu. Gdy w wieku dwudziestu siedmiu lat zostawał członkiem Konldawe Cieni, był już doświadczonym złodziejem, płatnym zabójcą i szpiegiem pracującym na rzecz Korony, uważanym za najcenniejszy nabytek tajnej organizacji i prawdopodobnie za najniebezpieczniejszego człowieka w Królestwie Wysp, jeśli nie liczyć magów. Jim nie dbał o reputację, której w dużej mierze był nieświadomy, lecz za punkt honoru stawiał sobie, by wywiązywać się najlepiej jak potrafił z przydzielonych mu zadań. Albowiem właśnie pośród mroku, nocami, gdy był ze sobą sam na sam, zaczynał pojmować, kim jest: praprawnukiem Jimmy'ego Rączki. Ten niegdysiejszy ulicznik, sługa księcia Aruthy, doradca królów i książąt, umarł jako najpotężniejszy diuk Królestwa Wysp. Jim nie miał równie jasno sprecyzowanych celów i ambicji; z całą pewnością nie zamierzał zostać diukiem - kochał wolność i przygodę nazbyt mocno, aby dać się zamknąć w pałacu i brać udział w nieustannych obradach.
po dachach i kanałach, z jedną dłonią na rękojeści sztyletu, gotów na atak, który czaił się tuż za rogiem. Były jednak chwile jak ta, gdy siedział zmarznięty i samotny w ciemnościach na szczycie jakiejś góry i przeklinał się w duchu za głupotę. A nawet mruczał pod nosem: - Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie chciałby takiego życia... Mimo że tak naprawdę go chciał, ba, pragnął nawet! Wymyślił historyjkę o „Jimmym Rące" w charakterze zasłony dymnej, aby nikomu nie przyszło do głowy na poważnie łączyć go ze słynnym Jimmym Rączką i nazywać szlachcicem. Tak więc Jim otwarcie przed sobą przyznawał, że uwielbia takie życie, nawet brudną robotę, ponieważ czuł się częścią większego planu i nie wątpił, iż każdy człowiek, który zginął z jego ręki, zasłużył sobie na śmierć. Właśnie to poczucie celu istotniejszego niż zwykłe ludzkie dążenia sprawiło, że zbiór odruchów i egoistyczne pragnienie przeżycia przygody i dreszczyku zamieniły się w coś przydatnego, a czasem zgoła szlachetnego. Tylko dzięki temu Jim zachował równowagę ducha. A potem wszystko stanęło na głowie i Jima zalała fala całkiem nowych dla niego uczuć. Poznał kobietę. Siedząc na szczycie góry w obcym kraju i czekając, aż wstanie słońce, aby mógł znaleźć dalszą drogę i zanieść magom wiadomość o istotach z dna piekieł i grupie elfów, o których nikt wcześniej nie słyszał, potrafił myśleć tylko o tym, czy będzie mu jeszcze dane ujrzeć Michele. Słońce zaczęło rozjaśniać wschodni horyzont i równocześnie z masy ciemności w dole jęły wyłaniać się kształty. Jim odepchnął od siebie myśli o ukochanej oraz o tym, że związanie się z kimkolwiek w jego sytuacji jest najgorszym możliwym pomysłem, i wpatrzył się w rzedniejący mrok. Z początku wciąż nieprzeniknione cienie mąciły mu wzrok, lecz w końcu zaczął dostrzegać ścieżkę wiodącą w dół zbocza. To, co najpierw wziął za wąski żleb wypracowany latami przez deszcz i śnieg, okazało się całkiem obiecujące, więc ruszył w tamtą stronę. Dotarłszy do krańca niewielkiej grani, postano-
wił zaryzykować i skierował się ku dołowi, odmawiając w duchu modlitwę do Banath, boga złodziei, którego uważano także za patrona pechowców. Jim Tłuczek pomyślał, że jeśli kiedykolwiek można go było posądzić o pecha, to właśnie przy tej okazji. Słońce stało już wysoko, gdy dotarł do klifów zwieszających się nad wyznaczoną plażą. Wyjrzał za krawędź i ponownie zastanowił się, jak chłopak z miasta, taki jak on, może w ogóle myśleć o zejściu w miejscu, którego wystraszyłaby się górska kozica. Może nie ma stąd łatwej drogi, wzruszył ramionami, ale z pewnością jest szybka. Obszedł tam i z powrotem krawędź klifu, lecz nie wypatrzył niczego, co mogłoby mu ułatwić sprawę. Odwrócił się więc i zadarłszy głowę, powiódł spojrzeniem w górę zbocza, z którego właśnie zlazł. Pewnie godzinami będzie się wspinał z powrotem, nie mając gwarancji, że znajdzie dogodniejszą trasę. Zaczął się nastawiać na kolejną noc pod otwartym niebem, a już dręczyło go nie lada pragnienie i głód. Z rozbawieniem przypomniał sobie oszusta, którego spotkał w jakiejś tawernie w Krondorze. Oczekując na statek do Elarielu w Wielkim Keshu, mężczyzna usiłował sprzedać Jimowi „magiczną pelerynę", która - jak twierdził - jest pomocna przy zeskakiwaniu z najwyższych budynków i murów, gdyż rozpościera się w powietrzu, łagodząc upadek. Oszustwo było o tyle przemyślne, że potencjalny nabywca rychło byłby trupem albo ofiarą wypadku przykutą do łóżka z połamanymi kośćmi, handlarz zaś bezpiecznie siedziałby w Keshu. Mimo to Jim pożałował, że to wszystko nie było prawdą i że nie zdecydował się wtedy na zakup. Nie przestawał rozglądać się za natchnieniem, ponieważ nie uśmiechała mu się powrotna wspinaczka. Postanowił jeszcze raz zlustrować klif, zanim zacznie się wspinać. Skierował się na północ, ale po parunastu krokach drogę zagrodziło mu rumowisko. Kiedy spojrzał w dół, zobaczył fale rozbijające się o skały jakieś sto stóp poniżej. Dałoby się stąd skoczyć, pomyślał. Zakładając, że woda jest wystarczająco głęboka i nie skrywa zdradzieckich skał. Obrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku, na południe, od czasu do czasu rzucając okiem na zatokę, gdzie na kotwicy stały trzy okręty. Ogarnął go żal, że nie ma sposobu, by zawiadomić o swej obecności ich załogi. Chociaż co by mu to dało? Któryś z marynarzy musiałby umieć latać, żeby mu pomóc. Oczami wyobraźni Jim zobaczył, jak jakiś majtek albo bosman szybuje tu, by zabrać go na własnych plecach, albo przynajmniej macha radośnie liną.
Właśnie, lina. Rozejrzał się bystrzej dokoła. Gdyby miał linę, gdzie by ją umocował? Podszedł do drzewa o niewysokim, lecz grubym pniu, które padło ofiarą erozji skał. Zaczęło się odchylać od ściany klifu i umarło, wisząc, gdy korzenie zostały w połowie odsłonięte. Choć uschłe, nadal trzymało się mocno resztą korzeni, co Jim sprawdził własnoręcznie, opasując pień i szarpiąc. Tak, nadałoby się. Gdyby tylko miał linę. Zerknął za krawędź i zobaczył, że pod spodem, jakieś dwadzieścia stóp niżej, znajduje się nie tak znów wąska skalna półka porośnięta kępą roślinności. Aby ocenić, na jaką wysokość sięgają czubki tamtych drzew, przebiegł wzdłuż krawędzi, by znaleźć lepszą perspektywę. Oszacował, że korony chwieją się jakieś trzydzieści stóp pod nim. Szybko dokonał w głowie obliczeń. Jeśli uczepi się pochyłego drzewa i wyciągnie na całą długość, znajdzie się niecałe dziesięć stóp nad drzewami i niespełna dwadzieścia nad tamtą półką skalną. Bogowie, westchnął w duchu, do czego doprowadziła mnie desperacja? Zdawał sobie sprawę, że gdy już znajdzie się na tamtej półce skalnej, szanse na powrót tu, gdzie znajduje się teraz, będą praktycznie zerowe, starał się jednak o tym nie myśleć. Najważniejsze to dostać się na okręt! Raźno wrócił pod pochyłe drzewo i spróbował wypatrzyć najsolidniejsze w dole. Były to raczej karłowate sosny albo jodły - nie miał pojęcia które i było mu wszystko jedno - a jemu było potrzebne coś, co utrzyma ciężar jego ciała albo przynajmniej spowolni upadek. Nie dbał o skaleczenia i siniaki, lecz złamane kości mogły się okazać wyrokiem śmierci. Przesuwał się niezdarnie, aż zawisł dokładnie nad wybranym drzewem, po czym się puścił. Odległość wynosiła nie więcej niż dwanaście stóp, ale jemu lot zdawał się ciągnąć tak, jakby musiał pokonać w tym czasie co najmniej sto stóp. Na koniec wpadł w gęstą koronę. Tak jak przewidywał, łamiące się gałęzie drapały go i kaleczyły, lecz uczepił się którejś grubszej i przestał spadać. Odczekał chwilę, aż oddech mu się uspokoił, po czym zlazł na dół. Stojąc na krawędzi półki skalnej, zaczął się zastanawiać, co go opętało. Od podłoża dzieliło go co najmniej trzydzieści stóp. Choć widział głównie piasek, tu i ówdzie sterczały także kamienie czy głazy, przez co nie był w stanie ocenić dokładnie ani odległości, ani głębokości. Poszukał wzrokiem czegoś, czego mógłby się złapać, i poczuł, jak kolana mu miękną. Dolna powierzchnia klifu poddała się niestrudzonym falom, tak że znajdował się na czymś w rodzaju nawisu skalnego. Rozważył opcje i doszedł do wniosku, że nie ma wyjścia. Musiał zejść na dół bez względu na ryzyko.
Znów zapragnął mieć linę. Zaraz jednak poprawił się w duchu, uznając, że skoro już musi marnować życzenia, pragnie być już w Krondorze -w mieszkaniu, które zajmował jako Jakub Jamison, a nie w norze będącej lokum Jima Tłuczka, jednego z Prześmiewców - po kąpieli i odpoczynku, w świeżym ubraniu i w towarzystwie Michèle de Frachette, córki hrabiego Montagrenu oraz - jak miał nadzieję - w przyszłości matki jego dzieci. Wiatr przybrał na sile i okręty w zatoce zaczęły kołysać się mocniej na coraz wyższych falach. No tak, okręty. Tylko jak się do nich dostać? Ponownie spojrzał w dół. Miał nieco ponad sześć stóp wzrostu, co dawało jakieś dwadzieścia cztery stopy odległości od jego pięt do piasku plaży, gdyby zdecydował się runąć jak worek ziemniaków. Wystarczająco daleko, by połamać tyle kości, aby mógł się pożegnać z okrętami. Ale gdyby udało mu się skrócić ten dystans o chociaż dwa jardy... Zzuł buty i rzucił je na piasek w dole. Potem zdjął pasek i spodnie, i koszulę. Działał szybko, chcąc mieć to za sobą, zanim się rozmyśli. Obwiązał pasek wokół pnia drzewa rosnącego na samym skraju, chuderlawej krzaczyny, która ledwie trzymała się na korzeniach. Rzecz w tym, że Jim potrzebował tylko sekundy czy dwóch. Dowiązał nogawkę spodni do paska, majstrując najlepszy węzeł, jaki potrafił zagmatwać, a następnie połączył rękaw koszuli z drugą nogawką. Odrzucił resztę koszuli poza krawędź i spojrzał. Prowizoryczna lina zyskała mu sześć stóp, o które chodziło. Nie lubiący się dwa razy zastanawiać Jim położył się na brzuchu, nie przejmując się, że pokaleczą go skały i że odzywa się ból w skaleczeniach od gałęzi. Wijącym się ruchem jął przesuwać się do tyłu, ze względu na swój stan mając szczerą nadzieję, że nikt ze statku tego nie widzi. W końcu ześlizgnął się w przepaść, prędko przebierając rękami po splecionej z ubrania linie. W pewnym momencie poczuł szarpnięcie i domyślił się, że korzenie drzewa puściły. Zaczął przebierać rękami jeszcze szybciej, aż trzymał w dłoniach czubek liny. Wtedy nad jego głową rozległ się trzask pękającego drewna. Krzyknąwszy raz, ugiął kolana z zamiarem zamortyzowania upadku. Walnął o piasek, uderzając bokiem głowy w jakiś kamień, co na moment odebrało mu ostrość widzenia. Instynktownie przetoczył się na wznak i zobaczył, że drzewo zaraz na niego runie. Przetaczał się więc dalej, w nadziei, że drzewo, które wyrwał z korzeniami z półki skalnej, nie trafi w niego. Ułamki sekundy później usłyszał huk upadającego pnia. Cały obolały, z dudniącą głową, uświadomił sobie nagle, że jest już na
plaży! Zaczął się gramolić na nogi i po jakimś czasie, pomimo bolesnego pulsowania w głowie i zamglonego wzroku, udało mu się stanąć. Przez dłuższą chwilę chwiał się niepewnie, usiłując zachować równowagę. W żołądku go ssało i czuł wzbierające nudności, ale kilka głębokich oddechów zaradziło większości problemów. Wiedział jednak, że uderzenie w głowę będzie mu się dawało we znaki jeszcze przez jakiś czas. Mimo to musiał jak najszybciej rozpalić ognisko, by przekazać sygnał kapitanowi Królowej Soldanas, na który ten powinien natychmiast przysłać po niego łódź. Odnalazł swoje ubranie pod drzewem, które prawie go przygniotło. Zaczął odgarniać piasek rękami, ale zaraz przekonał się, że spodnie utkwiły między pniem i skałą i są nie do odzyskania. Koszula rozdarła się przy pierwszym szarpnięciu, a paska w ogóle nigdzie nie było widać. Rozejrzał się i zobaczył oba buty leżące nieopodal. Chwilę później miał je już na nogach. Czuł się idiotycznie w butach z cholewami, podartej koszuli i samej bieliźnie, lecz mógł co najwyżej westchnąć z rezygnacją. Najważniejsze było odnalezienie paska. W jednej z komór znajdował się kawałek krzesiwa. W sprzączce był stalowy języczek, więc jedno z drugim wystarczyło do rozpalenia ognia. Kawałek krzemienia może i by się znalazł gdzieś w pobliżu, ale na pewno na plaży nie było stali. Kiedy spojrzał znowu na okręty, odniósł wrażenie, że są trzy razy dalej niż wtedy, gdy patrzył na nie ostatnio. Było tak dlatego, że teraz czekała go przeprawa wpław do nich. Tyle dobrego, że fala jest wysoka i żaden wróg mnie nie zobaczy, pomyślał, zdejmując znowu buty. Pozbył się ich z żalem; po pierwsze, bardzo je lubił, a po drugie, wiele zachodu wymaga postarzenie nowych butów, żeby wyglądały na bezwartościowe. Przyglądając się bałwanom i pianie, zastanawiał się, czy odstraszy to rekiny. Bardzo na to liczył, szczególnie że wciąż krwawił z kilku skaleczeń. No cóż, pomyślał z wisielczym humorem, wchodząc do wody, wkrótce się okaże. Jim Tłuczek omal nie został zdekapitowany przez kołkownicę, gdy wspinał się po linie kotwicznej. Marynarz, którego zaskoczył swoim pojawieniem się, podobnie jak reszta załogi miał przykazane trzymać oczy szeroko otwarte na wypadek nagłego ataku. - Nie powinieneś był tak blisko podchodzić, chłopcze - powiedział przepraszająco, pomagając marynarzowi wstać z pokładu, na który przed chwilą go rzucił. Nabiłem sobie guza i jestem trochę nie w sosie.
Marynarz rozpoznał w Jimie członka ekspedycji wysłanej na brzeg pod dowództwem generała Kaspara, lecz nadal rwał się do bitki. - Gdzie kapitan? - zapytał Jim, ucinając dalszą dyskusję. -Już idzie - odparł ktoś z grupki, która zebrała się, by z otwartymi ustami podziwiać ociekającego wodą mężczyznę ubranego tylko w koszulę i gacie. - Ktoś ty? - zapytał pierwszy mat. - Dezerter? - W żadnym razie - odparł Jim i po namyśle dodał - sir - gdyż uznał, że pora już wrócić do roli zwykłego złodzieja. - Przynoszę wiadomość dla kapitana. - Mów, a mu przekażę - rzekł pierwszy mat. - To nie będzie konieczne - odezwał się kapitan, który właśnie przeciskał się przez tłumek marynarzy. - Wracać do swoich obowiązków! - rozkazał i marynarze posłuchali bez szemrania. - Ten człowiek pójdzie ze mną, panie Yost. Pierwszy mat nie wyglądał na zadowolonego, lecz tylko skinął głową i powiedział: - Tak jest! - Chodź - zwrócił się do Jima kapitan, doświadczony i lojalny członek królewskiej marynarki Roldemu zwący się William Gregson. Podobnie jak wszyscy członkowie załogi nie nosił munduru i niewprawnemu oku mógł się wydawać kapitanem floty handlowej, lecz w głębi duszy był żołnierzem. Gdy znaleźli się w zaciszu jego prywatnej kabiny, zapytał: - Co za wiadomość przynosisz, lordzie Jakubie? - Głowa mi pęka - rzekł Jim, siadając bez pozwolenia. - Uderzyłem się w głowę, zeskakując z tamtego klifu. Masz może jakieś lekarstwo? Kapitan podszedł do skrzyni ze swoimi rzeczami i wydobył na wierzch zakorkowaną buteleczkę. Następnie sięgnął po dwa małe kieliszki i napełnił je oba. - Brandy. Lecznicza - oświadczył, podając jeden kieliszek Jimowi. - No więc co tam się wydarzyło? Nie pływałbyś z rekinami, gdyby sprawa nie była poważna. Jim odparł: - Kaspar i pozostali trafili do niewoli. - Kto ich pojmał? - Elfy, ale nie takie, jakie widywałem wcześniej. Mam wiele do opowiedzenia, lecz najpierw muszę jak najszybciej złożyć oficjalny raport. Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie.
Stary kapitan o twarzy pomarszczonej od lat przebywania na pokładzie rufowym skrzywił się. - Czyli mam pilnować własnego nosa, tak? - Coś w tym stylu, kapitanie. - Najszybciej, to znaczy jak szybko? Lady Jessie ma największe żagle. - Nie o taką prędkość tym razem chodzi. Potrzebuję tego urządzenia, które dałem ci na przechowanie. Kapitan wrócił do skrzyni, otworzył ją ponownie, po czym wyjął ze środka niewielką złocistą kulę. - Zastanawiałem się, co to takiego. - To coś, dzięki czemu znajdę się tam, gdzie chcę, szybciej niż na pokładzie jakiegokolwiek statku. Ale potrzebuję jeszcze czegoś. -Tak? - Nowych spodni. Kapitan ledwie powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem. Bez słowa wyjął z szafy parę spodni, nieco obszerną, ale w tej sytuacji w sam raz. - A buty? - zapytał. - Chyba nosimy różny rozmiar. Kapitan podał Jimowi parę, lecz okazały się za małe. - Znajdę jakieś po drodze - stwierdził Jim Tłuczek. Złapał kulę i powiedział: Do zobaczenia, kapitanie. Zanim Gregson zdążył odpowiedzieć, Jim nacisnął klawisz na kuli i zniknął. Jedynym śladem po nim był lekki przeciąg w powietrzu. - Co ja powiem załodze? - rzucił kapitan w pustą przestrzeń. Panował środek nocy, gdy Jim pojawił się na Wyspie Czarnoksiężnika. Była to jego pierwsza wizyta w domu legendarnego Czarnego Czarnoksiężnika, Puga. Jim wiedział, że jest dalekim krewnym maga, gdyż przybrana córka Puga, Gamina, wyszła za lorda Jakuba, lecz przypuszczał też, że nie jest pierwszym członkiem „tej strony rodziny", który nie znał swojego przodka. Zmaterializował się w małym pomieszczeniu, przewidzianym dla gości, gdzie czuwał student. Mimo to chłopak podskoczył na milę, gdy Jim nagle się pokazał. Po chwili adept magii wziął się w garść i powiedział: - Zaczekaj tutaj. Zaraz kogoś sprowadzę. Jim nie miał zamiaru się sprzeczać, gdyż dostał jasne wytyczne od stryjecznego dziada i lorda Erika na wypadek konieczności użycia magicznego
urządzenia: po przybyciu na Wyspę Czarnoksiężnika wypełniać wszystkie polecenia bez szemrania. Poza tym nie musiał czekać długo. Student wrócił z noszącą się po królewsku kobietą, którą najwyraźniej wyrwano z głębokiego snu. Przybyła obrzuciła go spojrzeniem. - Kim jesteś? Składając tylko nieco prześmiewczy dworny ukłon, Jim odparł: - Nazywam się Jakub Jamison i jestem wnukiem księcia Rillanon. A z kim ja mam przyjemność? - Z Mirandą - odrzekła kobieta sucho. - Chodź. Nie byłoby cię tutaj, gdyby nie wymagała tego sytuacja. Słyszałam o tobie, Jimie, same dobre rzeczy. W czas taki jak ten musimy mieć po swojej stronie jak najwięcej podstępnych drani takich jak ty. Jim Tłuczek nie potrafił zdecydować, czy to komplement czy nie, ostatecznie jednak postanowił nie przejąć się słowami kobiety. Miranda poprowadziła go plątaniną ciągnących się w nieskończoność korytarzy. - Prawie wszyscy śpią, jak można się domyślać. Ale w dzień zobaczysz tu parę osób, których nigdy byś się nie spodziewał. Postaraj nie gapić się na nie. - Po tym, co widziałem w ostatnich dwóch dniach, Mirando, mało co jest w stanie mnie zadziwić. Kobieta wkroczyła do pomieszczenia, które wyglądało na jakiegoś rodzaju pracownię, po czym gestem wskazała Jimowi krzesło ustawione przed biurkiem. - Może więc opowiesz mi o wydarzeniach ostatnich dwóch dni? Jim zdał zwięzłą, lecz wyczerpującą relację. Miranda podsumowała jego opowieść następująco: - Przeciwnik, z którym się mierzymy, jest szalony. - Zabębniła palcami o blat. A teraz jeszcze to. Jim milczał, czekając, aż kobieta powie mu, co trzeba robić dalej. Po chwili odezwała się: - Co twoim zdaniem trzeba teraz zrobić, Jim? Jim zdębiał. - Przede wszystkim muszę skombinować skądś spodnie i buty. Potem zrób, co uważasz, z tymi... istotami, ale koniecznie trzeba uwolnić Kaspara i jego ludzi z niewoli u elfów. One też są trochę szalone albo w każdym razie zdesperowane. Kaspar twierdzi, że wymierają, i ja się z nim zgadzam. Widziałem tylko garstkę dzieci i parę kobiet. W sumie była ich niecała setka.
A tamto miejsce mogło pomieścić bez trudu cztery, a nawet pięć razy więcej osób. - Gdyby był tutaj mój mąż... -. zaczęła Miranda i urwała z westchnieniem. - Cóż, nie ma go. - Przyjrzała się Jimowi i odezwała się znowu dopiero po dłuższej chwili. - W ogóle nie ma nas zbyt wielu. Pug i dwie osoby, które byłyby w stanie poradzić sobie z tym, są nieobecne. W dodatku nie mam pojęcia, kiedy wrócą. Na miejscu pozostali inni magowie, którzy wykazali się talentem i być może zdołają pomóc nam w ocenie, czym są te istoty, które napotkaliście w górach. Nie wiem jednak, co zrobić z elfami, które uwięziły Kaspara. - Możesz mnie przenieść do Elvandaru? - zapytał Jim. - Mogę przenieść cię blisko Elvandaru. Nikt nie ma tam wstępu bez pozwolenia gospodarzy. - Ja już u nich gościłem. - Naprawdę? - zdumiała się. - Kiedy? - Kilka lat temu, na prośbę lorda Erika. Mniej więcej wtedy poznałem prawdę o Konklawe Cieni. - Ach, tak - stwierdziła Miranda. - W takim razie dostaniesz się na samą granicę z Elvandarem. - Zmrużyła powieki, przyglądając mu się uważniej. -Chyba dawno nie jadłeś? Jim ożywił się. - Faktycznie, chętnie bym coś zjadł. Dzień, a nawet dłużej nie miałem nic w ustach. Miranda podniosła się zza biurka. - Zaprowadzę cię do kuchni. Ruszył za nią korytarzem, przez ogród i znów korytarzem. Zauważył, że ta posiadłość jest wzniesiona na podobnym planie jak budowle w Queg - składają się z kwadratów zawierających w sobie centralny ogród. Miranda obróciła się do niego, pytając: - Zatem jesteś u nas pierwszy raz? - Tak - odrzekł Jim. - Przypuszczam, że znasz zasadę, według której rekruci są informowani o sprawach Konklawe Cieni. - Im mniej, tym lepiej - rzuciła przez ramię. - Erik zwykł mawiać: „Od przybytku głowa może zaboleć". - Zaśmiał się pod nosem. - Muszę przyznać, że z początku byłem oszołomiony, ale teraz wszystko powoli zaczyna mi się układać w spójną całość. - No to należysz do wyjątków, Jakubie Jamison... czy może wolisz, aby cię nazywać Jim Tłuczek? Ja w każdym razie rozumiem z tego coraz mniej.
- Wszędzie poza pałacami Krondoru, Rillanon i Roldemu uchodzę za Jima Tłuczka. Założę więc, że to ty masz lepsze rozeznanie, albowiem mnie z próżności może się wydawać, że dobrze połączyłem nieliczne fakty. - To przydatna cecha. Zresztą właśnie z jej powodu zostałeś zrekrutowany. - O, a ja myślałem, że z powodu powiązań rodzinnych. - Skoro już wspomniałeś o swojej rodzinie - oświadczyła Miranda - pozwól, że coś ci powiem na jej temat. Wprowadziła go do kuchni, gdzie dwaj młodzi mężczyźni wyrabiali bochny świeżego chleba. Miranda gestem zaprosiła Jima, by częstował się, czym zechce, ze spiżarni. Wziął sobie pół bochenka wczorajszego chleba, trochę żółtego sera, dwa jabłka i dzbanek z piwem. Na koniec złapał chochlę wiszącą przy wiadrze z wodą i zaczął gasić pragnienie. Po trzecim zanurzeniu chochli Miranda spytała go: - Skoro tak bardzo chciało ci się pić, czemu nie poprosiłeś o wodę? - Nauczyłem się ignorować głód i pragnienie, a poza tym najważniejsze było prędkie przekazanie ci wieści. - Na bogów! - zaśmiała się Miranda. -Twoja reputacja nie jest ani trochę przesadzona! Gdybyś zaczął od wypicia kubka wody, raczej nie przywiodłoby to nas do zguby. No, jedz, a ja opowiem ci o twojej rodzinie. Jim ukroił sobie kromkę chleba i plaster sera, wgryzł się w jedno i drugie, po czym na dokładkę zaatakował jedno z jabłek. - Jak ci wiadomo, zaliczasz się do dalszej rodziny mego męża... ale nie, nie myśl o tym, by nazywać mnie babką, chyba że ci życie niemiłe! — dodała, zanim zdążył się odezwać. - Twój prapradziad, Jakub z Krondoru, umarł przed powstaniem Konklawe Cieni. Twój dziad i ojciec są wiernymi poddanymi Korony, a choć interesy Konklawe i interesy Królestwa Wysp często się pokrywają, czasami bywa inaczej. Mamy pewien... układ z twoim dziadem i ojcem, lecz nie wyciągaj z tego pochopnych wniosków. Rozłam w łonie twojej rodziny jest głęboki i sięga czasów końcówki Wojny z Wężowym Ludem, gdy mój mąż odmówił wstawienia się za księciem Krondoru, kiedy armia Wielkiego Keshu stanęła u bram miasta. Dlatego książę, późniejszy król Patryk, zapałał nienawiścią do Puga. Celem Konklawe Cieni jest uratowanie tego świata, łącznie z jego niemądrymi władcami, aczkolwiek nie stawiamy potrzeb żadnego narodu nad potrzeby innych. Jim przysłuchiwał się, jedząc. Kiedy już przełknął ostatni kawałek jabłka, zapytał:
- Mam rozumieć, że ktoś założył moją lojalność i że inaczej w ogóle by mnie tu nie było? - W najgorszym razie byłbyś martwy, w najlepszym nie zostałbyś zrekrutowany - potaknęła Miranda. - Królowie przychodzą i odchodzą - rzekł Jim. - Mój dziadek służył czterem, a ostatni z nich był chyba miłym młodym człowiekiem, choć nie można mieć pewności, że gdy przyjdzie co do czego, podejmie właściwe decyzje. - Na szczęście doradza mu twój dziad. - Dziadek jest uważany za bardzo mądrego, bardzo sprytnego i bardzo starego człowieka. Nie mam nic złego na myśli i będę za nim okrutnie tęsknił, kiedy umrze, ale jeśli nie uczynicie cudu takiego jak z lordem Erildem, już za parę miesięcy, góra za rok, będziecie musieli poszukać następcy na jego miejsce. - Następcą powinien zostać twój ojciec? - Nie. Mój ojciec jest sprawnym urzędnikiem, tak jak jego dziadek, Arutha, ale żaden z niego polityk. - Jim westchnął. - Sytuacja się powtarza. Od śmierci księcia Aruthy tron w Zachodnich Krainach nie ma szczęścia. Zasiadali na nim przypadkowi dziedzice, zabijający czas w oczekiwaniu na objęcie panowania w Rillanon, których w żadnym razie nie interesowali tamtejsi poddani. W przeciwieństwie do nich książę Arutha był rodowitym mieszkańcem Zachodnich Krain. Na dodatek zaczynają krążyć słuchy, że ostatnio tamtejsi wielmoże myślą o ustanowieniu własnego księstwa. - Słuchy te muszą zataczać wąskie kręgi, gdyż nic podobnego do nas nie dotarło - wtrąciła Miranda. - Szeptane plotki - uściślił Jim. - Nic pewnego, gdyż w przeciwnym razie zaraz bym doniósł o wszystkim. Wierz mi, że byłbym pierwszy, który zdałby raport ojcu, a on z kolei przekazałby co trzeba lordowi Erikowi. - A ten poinformowałby mojego męża. - Tak. Lecz polityka Królestwa Wysp nie jest naszym najpilniejszym problemem. Elvandar, pamiętasz? Miranda skinęła głową. - Przeniosę cię na brzeg rzekł, gdyż nie mam pozwolenia na wizyty przy każdej okazji. - Sądząc z tonu jej głosu, była tym zirytowana, jednakże Jim puścił tę uwagę mimo uszu. - Stań obok mnie... - Buty! - przypomniał sobie Jim. - A, tak - powiedziała Miranda i obrzuciła go spojrzeniem. - Buty i spodnie.
Posłała jednego z mężczyzn zajmujących się wypiekiem chleba po potrzebne części garderoby i ów sprawił się znakomicie, wracając z dwiema parami obuwia, z których już pierwsza pasowała jak ulał, oraz parą solidnych spodni, lepszych od tych, które Jim dostał od kapitana. Jim przebrał się szybko i zajął miejsce obok Mirandy. Kobieta położyła mu dłoń na ramieniu, po czym natychmiast znaleźli się w mrocznym lesie, nieopodal jakiejś rzeki. - Nurt jest rwący, ale płytki - poinformowała Jima, który nadal usiłował otrząsnąć się z oszołomienia. Potrząsając głową, myślał, że podróżowanie za pomocą magii jednak wymaga praktyki. Zanim całkiem odzyskał jasność myśli, Mirandy już nie było. Jim wciągnął głęboko powietrze i w tej samej chwili uświadomił sobie, że nie ma żadnej broni. Wiedząc, że na pewno już ma towarzystwo, prędko pokonał rzekę. Na drugim brzegu zatrzymał się i nasłuchiwał przez chwilę, po czym zawołał: - Wiem, że tam jesteście! Moment później z gęstwiny wyłoniły się dwa elfy. - Witaj, Jimie Tłuczku - powiedział jeden z nich. Jim postał jeszcze w cieniu, wytężył wzrok i naraz wystąpił do przodu z uśmiechem. - Dziękuję, Trelanie. Dobrze cię znów widzieć. - Wymienili uścisk dłoni, po czym Jim dodał: - Muszę porozmawiać z królową i lordem Tomasem. Trelan zwrócił się do drugiego elfa: - Zaprowadzę go i przyślę kogoś, żeby strzegł z tobą brodu. Po czym wystrzelił przed siebie, zaskakując Jima, który w okamgnieniu musiał się zerwać do biegu, aby nie zostać w tyle. Pamiętając poprzednią wizytę, Jim wiedział, że przyjdzie mu biec całą noc i większość ranka, zanim dotrze na dwór królowej elfów z tej części lasu. Nakazał więc umysłowi odprężyć się i myśleć tylko o tym, jak dorównać niestrudzonemu Trelanowi. Jednakże już pięć minut później rozmyślał o Michèle, na przemian wzdychając i karcąc się w duchu za to, że zachowuje się jak zakochany głupiec.
ROZDZ I AŁ
DZ IESI ĄT Y
Wezwanie Bek zamarł, zalany krwią. - Stop! - ryknął Martuch, jego mentor w kręgu zgromadzenia Sadharynu. Drżący z wściekłości człowiek przebrany za Rycerza Śmierci stał z mieczem uniesionym do ciosu i z szeroko otwartymi oczami, szukając kolejnej ofiary. Martuch, Valko i inni mężczyźni służący Białemu tworzyli półokrąg za Ralanem Bekiem, także zalani posoką. Rycerze Śmierci, sekretnie sprzyjający wrogom Jego Mroczności, dali się porwać Wielkim Łowom podobnie jak każdy Dasati zdolny do dzierżenia broni, jednakże nikt - nawet najbardziej doświadczony wojownik - nie widział tego, co oni przed chwilą. Trzydziestu pięciu Rycerzy Śmierci, jadąc bulwarem, natknęło się na grupkę pomniejszych, którzy przyczaili się i zaryzykowali wyjście z kryjówki przed zapadnięciem zmroku. Na tle zarysu miasta skąpanego pomarańczową łuną zachodu doszło do jatki. Zanim Martuch wydał rozkaz objechania grupki łukiem w celu uniknięcia starcia, Bek ponaglił swego varnina do Husa, trzymając się w siodle, jakby robił to od urodzenia. Zanim tamci Rycerze Śmierci zorientowali się, co się dzieje, sześciu już nie żyło. Ralan Bek zachowywał się jak opętany. Pozbawił życia kolejnych ośmiu pomniejszych, nim reszta jego kompanów zdążyła choćby do niego dołączyć. - Wszyscy są martwi - stwierdził Martuch. Oczy Beka płonęły światłem, które przeraziło nawet tego zaprawionego w morderczym boju Dasatiego. - Poszukajmy, czy nie ma ich więcej! - Nie - odezwał się Valko. - Wielkie Łowy dobiegły końca. - Rzucił okiem na ciała leżące na ulicy. - Ci też niepotrzebnie zginęli. - Wydawał się rozdarty pomiędzy zwykłym dla Dasatiego łaknieniem krwi a odnalezio-
nym niedawno szacunkiem dla życia. - Wielkie Łowy dobiegły końca już wcześniej. Martuch popatrzył na pozostałych. - Przeszukajcie zwłoki. Niezrobienie tego tylko ściągnęłoby na nas uwagę. Lepiej, żeby nas wzięto za bandytów niż za heretyków. Rycerze Śmierci pośpiesznie odarli ciała ze wszystkiego, co mogło uchodzić za trofeum. Pozostawili zwłoki na ulicy, aby zajęły się nimi specjalne służby. Gdy upychali zdobycze pod siodłami varninów, zza rogu wyjechała banda jeźdźców i zaczęła wolno się do nich zbliżać. Rycerze Śmierci ustawili się w szyku, nie czekając na rozkaz, gdyż choć Wielkie Łowy już się skończyły, nie tylko Ralan Bek był gotów dalej upuszczać krwi i zabijać. Gdy jeźdźcy podjechali bliżej, Martuch powiedział: - Opuśćcie broń. , Nadciągający jeźdźcy w liczbie sześciu byli świątynnymi Rycerzami Śmierci noszącymi barwy TeKarany. Eskortowali dwóch hierofantów, kapłanów, których zadaniem było pilnować, aby każdy czcił Jego Mroczność. W dawnych czasach być może nieśli nowinę, lecz od przejęcia władzy przez Mrocznego Boga nie było mowy o ewangelizacji. Hierofanci tępili herezję i szpiegowali dla TeKarany. - Chwała niech będzie Jego Mroczności! - rzucił dowódca. Wszyscy na moment skłonili głowy i powtórzyli jego słowa. Jeden z kapłanów obrzucił spojrzeniem zwłoki na ulicy. - Ilu was poległo? Martuch spokojnym głosem odpowiedział: - Żaden. - Czyżby? - spytał powątpiewająco drugi kapłan. - Widzę trzydziestu pięciu Rycerzy Śmierci i co najmniej piętnastu pomniejszych, a ty twierdzisz, że wasza dziewiątka posłała ich wszystkich na łono Jego Mroczności? - Mieliśmy przewagę zaskoczenia - wyrwał się Valko. Bynajmniej się nie chełpiąc, Bek dodał: -Ja sam zabiłem sześciu, zanim się zorientowali, że mają mnie za plecami. Kiedy się do mnie odwracali, położyłem trupem kolejnych dwóch, a potem z innej strony rzucili się na nich moi towarzysze. Zamieszanie działało na naszą korzyść... - Poza tym to byli młodzi, niedoświadczeni wojownicy - włączył się do chóru Hirea. - Jam jest Hirea, jeździec Bicza. Uczyłem wszystkich tu obecnych, w tym lorda Camareen. Oto moi najlepsi uczniowie, a tamci - rzucił
z pogardą, patrząc na nieżywych - nie byli lepsi od pomniejszych. Łowy były łatwe. Żaden powód do chwały. -Jesteś jeźdźcem Bicza, a mimo to zadajesz się z lordem Camareen, który jak mniemam, należy do Sadharynu? - drążył kapłan. - Spędzałem czas z lordem Camareen, gdy nadeszło wezwanie do Wielkich Łowów. Rozsądek podpowiadał, aby trzymać się razem, zamiast ryzykować samotny powrót do posiadłości. Patrząc prosto na młodego lorda Camareen, kapłan zapytał: - Dałeś mu przeżyć? - To mój mistrz - odparł Valko. - Jeźdźcy Bicza i Sadharynu przez lata urządzali wspólne łowy; nie skrzyżowaliśmy mieczy od czasów mego dziada. Łączą nas liczne więzy. - Ton jego głosu wskazywał, że nie ma nic więcej do powiedzenia na ten temat, natomiast wyzywające spojrzenie mówiło, że kapłani mogą dalej dociekać, lecz na własne ryzyko. Kapłani Śmierci na ogół nie interesowali się zgromadzeniami jeźdźców i układami między nimi, aczkolwiek sojusze traktowali z podejrzliwością z tego względu, że panowanie nad równie morderczym społeczeństwem wymagało działań, które by w porę zapobiegały rośnięciu frakcji w siłę. Ci dwaj kapłani równie dobrze jak inni wiedzieli, co stanowi największe zagrożenie dla porządku tego świata, a zgromadzenia Bicza i Sadharynu, choć szacowne, nie zaliczały się do szczególnie potężnych ani wpływowych, zwłaszcza na Omadrabarze. Być może należało się z nimi liczyć na Kosridi, lecz w stolicy imperium Dasatich były tylko prowincjonalnymi zgromadzeniami. Drugi kapłan nie spuszczał oka z Ralana Beka. - A ty jesteś jeźdźcem Bicza czy Sadharynu? Bek zerknął na odzienie i zobaczył, że herb, który podarował mu Martuch, zawieruszył się w ferworze walki. Zanim zdążył odpowiedzieć, wyręczył go Martuch: - To mój wasal. Jest jeźdźcem Sadharynu. Kapłan uniósł brwi ze zdziwienia, okazując zainteresowanie. - Wasal? Z jego postawy i liczby trupów można by wnosić, że to wojownik całą gębą. - Jest obiecującym uczniem, to prawda - przyznał Hirea lekceważącym tonem. Jednakże pośród innych moich uczniów nie wyróżnia się specjalnie. Pierwszy kapłan odezwał się po długiej chwili zastanowienia. - W takim razie nie będziesz po nim płakał. - Wskazując na Ralana Beka, zapytał: - Jak cię zowią?
- Nazywam się Bek - odparł człowiek przebrany za wojownika Dasatich. - Beku - zaintonował hierofanta - zostałeś wybrany! Valko i Martuch wymienili szybkie spojrzenia. Obydwaj spięli się do ataku, by powstrzymać sługi Mrocznego Boga przed zabraniem Beka na służbę, i zaraz się rozluźnili, wiedzieli bowiem, że ci dwaj hierofanci, choć nie dorównują w sztuce magii Kapłanom Śmierci, z łatwością poradzą sobie z ich grupką. Bek schował miecz do pochwy, po czym powtórzył: - Wybrany? - TeKarana potrzebuje wyjątkowych wojowników. Szkolenie jest ciężkie i znacznie bardziej wymagające niż to, które przeszedłeś pod okiem swego starego nauczyciela - podkreślił słowo „starego", co byłoby jego zgubą, gdyby nie znajdował się w towarzystwie innego kapłana i tuzina świątynnych straży- aczkolwiek jeśli je przeżyjesz, dostąpisz zaszczytu służenia najwierniejszemu słudze Jego Mroczności. - A jeśli się wykażesz - dodał drugi z kapłanów - być może zostaniesz wybrany do najszlachetniejszego zgromadzenia, Talnoyów. Bek wyszczerzył się. - A będę mógł zabijać? - Do woli - odparł pierwszy kapłan, uśmiechając się nie mniej szeroko. -Wielkie Łowy były tylko przedsmakiem tego, co cię czeka. Ci, którzy wierzą, trafią na prawdziwą ucztę śmierci. - W takim razie pójdę z wami - rzekł zakrwawiony młodzik. Wskoczył na varnina i obrócił go w miejscu, zajmując pozycję wśród straży towarzyszących hierofantom. Jadąc dalej bulwarem, na którym powoli życie wracało do normy, Valko zapytał Martucha: - Co teraz? - Musimy dotrzeć jak najszybciej do Gaju Delmat-Ama i porozmawiać z Ogrodnikiem - odpowiedział mu Martuch. Do pozostałych zaś krzyknął: - W drogę! Wszyscy dosiedli wierzchowców i pomknęli przez miasto zasłane trupami i umierającymi. Powitanie było krótkie. Obie strony miały do siebie nazbyt wiele pytań, by tracić czas na grzeczności. Kryjówka odpowiadała opisowi Macrosa - wygodna, lecz prosta. W dłu-
gim pomieszczeniu, które kiedyś mogło być magazynem na ziarno albo nawet zwykłym barakiem, wzdłuż ścian leżał rząd posłań, lecz poza nimi, stołem i zbiorem dzbanów na jednym końcu nie było tam właściwie żadnych wygód. Dwie latarnie dawały słabe światło, dzięki czemu wyostrzony wzrok Puga znów mógł dostrzec ciepło, jakby to było coś namacalnego. Martuch, Valko i Hirea dołączyli do Macrosa i jego towarzyszy w kryjówce pod ziemią, natomiast reszta sług Białego pozostała na górze, pilnując, aby nikt im nie przeszkodził. Nakora szczególnie zmartwiła wiadomość, że Bek został zabrany przez hierofantów. - Dlaczego do tego doszło? - zapytał Martucha. Martuch w odpowiedzi wzruszył ramionami, co nieodmiennie kojarzyło się Pugowi z typowo ludzkim gestem. - Z wielu powodów, aczkolwiek nie dlatego, że przejrzeli jego prawdziwą naturę. Gdyby tak się stało, spotkalibyśmy nie dwóch, lecz dwudziestu kapłanów z setką, a nie tuzinem strażników. No i nikt by z nami nie rozmawiał. - Tak, zaatakowaliby was bez ostrzeżenia - zgodził się z nim Nakor. -Ale wracając do powodów. Który wydaje ci się najbardziej sensowny? - Sensowny? - Stary wojownik znów bardzo przypominał człowieka, kiedy zrobił powątpiewającą minę. - W tym świecie nie uchowało się wiele sensu, Nakorze. Jeżeli chodzi ci o najbardziej prawdopodobny, odpowiem tak: Bek nabrał mocy, odkąd się tu pojawił. Już nie tylko przypomina młodego potężnego wojownika. - Martuch ma rację - wtrącił Valko. - On emanuje mocą. Nosi się jak szlachetnie urodzony, dziedzic ważnego rodu, a jego siłę poznać z daleka. W dniu, w którym was poznałem, nie zawahałbym się z nim zetrzeć w walce, gdybym tylko miał powód. Dzisiaj nawet najpotężniejsi przedstawiciele mojej rasy zastanowiliby się dwa razy, zanim rzuciliby mu wyzwanie. On nie musi już udawać, że jest Dasatim. On jest Dasatim do szpiku kości. To przerażające. Hirea wyraził swoją opinię: - Gdyby naprawdę był moim uczniem, już dawno uznałbym go za najniebezpieczniejszego, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Gdybym musiał się z nim mierzyć podczas szkoleń, bałbym się o własną głowę. - W takim razie muszę się do niego udać - stwierdził Nakor. - Czy to da się zrobić? Martuch pokiwał głową. - W pałacu mamy naszych szpiegów, znam tam też wystarczająco wiele
osób, aby moje pojawienie się nie wzbudziło większych podejrzeń. Jako jego mentor mam prawo się z nim pożegnać. - Ja także, w końcu byłem jego nauczycielem - dodał Hirea. - Musimy jednak pamiętać, że gdy Bek rozpocznie szkolenie na osobistego gwardzistę TeKarany, przestanie być dostępny. Jeśli chcemy się z nim zobaczyć, musimy wyruszyć jeszcze dziś. Nakor skinął głową i wstał. - Zatem ruszajmy. Jeżeli się z nim nie zobaczę i nie wyjaśnię mu, co ma robić, wszystkie nasze plany nie zdadzą się na nic. - Nakor może grać rolę pomniejszego - podsunął Pug. - Służący, przynieś, wynieś, pozamiataj, nic poważniejszego - podchwycił Martuch. - W ten sposób zwróci znacznie mniejszą uwagę, niż gdyby trzech wojowników zjawiło się żegnać zwykłego ucznia. Valko zwrócił się do Puga: - A my udamy się w góry Skellar-tok. Pug zerknął na Macrosa, który skinął głową. - Im szybciej, tym lepiej - rzekł Dasati, który kiedyś był człowiekiem. Wyglądał naprawdę kiepsko. Jakby czytając w myślach zięcia, dodał: - Obawiam się, że nie zostało mi już wiele czasu. Hirea był tym wyraźnie poruszony. - Przez wzgląd na wspólną służbę, którą pełnimy, i na miłość, jaką cię darzę, posłuchaj mojej rady: nigdy nie mów czegoś takiego przy obcych. Nawet ja muszę używać całej swojej siły woli, aby nie skrócić cię o głowę za okazywanie tak wielkiej słabości. Valko także zdawał się toczyć wewnętrzną walkę. - To mądra rada. Jedynie Martuch wyglądał na spokojnego. - Tak, taka jest nasza natura. Mimo to mam nadzieję, że uda nam się ocalić naszą rasę. - Żeby to zrobić, musimy jak najszybciej wyruszyć - przypomniał im Pug. Odwracając się do Magnusa, dodał: - Jeszcze raz unieś nas wszystkich, a ja rzucę czar niewidzialności. Pamiętaj jednak, że tym razem mamy do pokonania niejedno miasto, lecz połowę świata. Magnus z powagą pokiwał głową. - To faktycznie daleka droga - potwierdził Macros. - Zrobię co w mojej mocy, ale podróży nie da się przyśpieszyć. Mam tylko nadzieję, że zdobędziemy potrzebną wiedzę, zanim Mroczny Bóg odsłoni swoje zamiary.
- Nie zwlekajmy - poprosił Pug. Pożegnał się z Nakorem: - Obyśmy się jeszcze zobaczyli, przyjacielu. Uśmiechając się pomimo strapienia, Nakor odpowiedział: - Zobaczymy się, jeśli bogowie pozwolą. Bądź zdrów. - Ty także - odrzekł Pug. Następnie zwrócił się do Martucha: - Ruszajcie pierwsi, my podążymy za wami, skryci za zaklęciem niewidzialności. Martuch kiwnął głową i bez słowa odwrócił się do wyjścia, prowadząc pozostałych po drewnianych stopniach na powierzchnię. Pug chciał uprzedzić Valko, że nieprzyjemne wrażenia, takie jak brak widzialności, będą towarzyszyły ich lotowi, ale ugryzł się w język. Valko to Dasati, więc nawet jeśli coś przerazi go na śmierć, nie da nic po sobie poznać. A nie mieli teraz czasu na zajmowanie się zranioną dumą Rycerza Śmierci. Zatem powiedział do niego tylko: - Obejmij Magnusa w pasie i nie puszczaj, bo stracisz go z oczu. Po tych słowach rzucił czar niewidzialności na nich wszystkich. Powoli wspięli się po schodach za Hireą, pomniejsi na końcu, by zamknąć za nimi klapę. Na zewnątrz słońce zdążyło już się podnieść. Pug nagle poczuł, jak zaklęcie Magnusa unosi ich wszystkich wysoko, i usłyszał głos syna: - W którą stronę? - Najpierw na zachód, dosyć długo, potem gdzieś się zatrzymamy, żeby odpocząć, i wtedy podam ci dalsze wskazówki - odpowiedział Macros. -Zobaczymy połowę tego świata, zanim dotrzemy na miejsce, więc oszczędzaj siły. No, zabierz nas stąd jak najszybciej. Magnus użył całej swojej woli, by nadać im jak największą prędkość, i już wkrótce mknęli przez nieboskłon Omadrabaru niczym jastrząb z ich świata. Pug jednak wiedział, że czeka ich długa i męcząca podróż, aczkolwiek miał nadzieję, że zdążą na czas, by powstrzymać zło rodzące się w głębokiej pieczarze położonej niedaleko miejsca, do którego lecieli. Nie po raz pierwszy zastanawiał się, czy w jego postępowaniu można się dopatrzyć choć odrobiny zdrowego rozsądku - sam bowiem wiedział, że nie ma nawet porządnego planu. Działał spontanicznie, reagując na straszliwe zagrożenie, a zdany był wyłącznie na siebie, Magnusa i Nakora - oraz pewnego młodzieńca, który był nie tylko szalony. No i były jeszcze tajemnicze wiadomości z przyszłości. Skupiał się na utrzymaniu zaklęcia niewidzialności, chociaż jakąś częścią siebie żałował, że nie może się pomodlić. Nie wiedział jedynie, do kogo miałby skierować modlitwy pod tym obcym niebem.
Nakor trzymał wzrok spuszczony, tak jak mu przykazano zaraz po przybyciu do świata Dasatich. Zerkał w górę tylko od czasu do czasu, aby nie stracić z oczu swoich „panów": Martucha i Hirei. Przy okazji starał się zapamiętać rozkład Wielkiego Pałacu. Budowla była imponująca. W mieście, którego skala biła na głowę wszystko, co można było zobaczyć w ludzkim świecie pałac zdawał się szczytem osiągnięć. Do jego bram dotarli z Gaju Delmat-Ama w niespełna godzinę, lecz od tamtej pory jechali już prawie pół dnia, pokonując kolejne alejki, a i tak wciąż znajdowali się w zewnętrznej części kompleksu. Do zachodu słońca pozostała może godzina. Na tyle, na ile się dało, dwaj wojownicy dzielili się z Nakorem swoją wiedzą na temat monstrualnej konstrukcji. Pałac ten, siedziba władcy Imperium Dasatich, zajmował większą powierzchnię aniżeli całe Święto Miasto na Kelewanie - a Kentosani było domem dla miliona osób. Na terenie pałacu mieszkały ponad dwa miliony Dasatich, przy pięciu milionach zamieszkujących stolicę. Nakor zdał sobie sprawę, że źle oszacowali liczbę Rycerzy Śmierci, jaką Mroczny Bóg może rzucić do walki przy inwazji na pierwszy poziom rzeczywistości. Macros mówił coś o dwóch milionach wojowników, ale zdaniem Nakora nie wziął pod uwagę każdego zdolnego do noszenia broni Dasatiego z dwunastu światów... Coś tu się nie zgadzało. Z chwilą gdy Dasati ustanowią przyczółek na Kelewanie, Midkemii czy jakiejś innej planecie, zagrożone będą wszystkie światy. A jednak wydawało się to nazbyt prostackim planem, nawet jak na tego boga. Mały szuler rozważył wszystkie informacje, w których posiadanie wszedł - czy to dzięki własnym obserwacjom, czy dzięki uwagom innych, dzielonym z nim świadomie bądź nie. I nagle doszedł do jedynego możliwego wniosku: wszystkie połączone siły Kelewanu i Midkemii nie dadzą rady pokonać Dasatich. W najlepszym razie powstrzymają inwazję na pewien czas. W najgorszym - zostaną odepchnięte, jakby były bandą dzieciaków z drewnianą bronią. Nakor uznał, że bez względu na to, co Pug odkrył o historii tego świata i co jeszcze odkryją u korzeni zgromadzenia zwącego się Wiedźmami Krwi, bez względu na to, kim naprawdę jest Macros - a co do tego nadal nie miał pewności - bez względu na wszystko, jest tylko jedno rozwiązanie nadciągającego kryzysu: zniszczyć Mrocznego Boga. Świadom tego zastanowił się nad czynami Jego Mroczności i nareszcie coś zaczęło mu się klarować, jakiś głębszy sens za pozornie bezładnym nisz-
czeniem i mordowaniem. Krył się za tym jakiś plan, wzór, jednakże Nakor nie potrafił go uchwycić i zamiast ulgi poczuł jeszcze większy niepokój. Im bardziej zagłębiali się w pałac, tym silniejsze Nakor czuł przekonanie, że w sercu tego społeczeństwa czai się niewypowiedziane zło. Nawet ich sztuka - o ile można to tak nazwać - była swego rodzaju celebracją mrocznej wiary. Uwagę Nakora zwróciło to, że odkąd znalazł się na drugim poziomie rzeczywistości, nie widział praktycznie nic, co by służyło za ozdobę, nie licząc ciał Dasatich. Było w nich pewne piękno - kiedy już przywykło się do ich specyficznego wyglądu, dostrzegało się, że są urodziwą rasą - lecz nigdzie wokół nich nie występowały malowidła ani arrasy, a wszystkie budowle były identyczne. Nakor domyślał się, że w dużej mierze wynika to z innego postrzegania kolorów przez Dasatich - widzieli barwy podczerwone i nadfioletowe, na podobieństwo niektórych istot z ludzkiego świata, a także odbierali wzrokiem ciepło, co czyniło z nich śmiertelnie groźnych przeciwników nocą. Tymczasem w obrębie pałacu istniały przejawy sztuki, aczkolwiek wszystkie poświęcone Mrocznemu Bogu: przerażające sceny na malowidłach, ukazujące mord, tortury, egzekucje i rzeź dokonywane w imieniu Jego Mroczności. Jeśli nawet w malowidłach przewijał się jakiś wątek, Nakor nie był w stanie go wyśledzić - mógł się jedynie domyślać, że chodzi o przedstawienie wspaniałego podboju z minionych wieków. W paru miejscach Nakor wypatrzył motyw, który mógł być tylko wyobrażeniem Mrocznego Boga. Jego Mroczność był przedstawiany jako istota utkana z cieni, pozbawiona jakichkolwiek cech charakterystycznych czy stroju. Zważywszy na obrazowość pozostałych wizerunków, zdziwiło to Nakora. Wojowników przedstawiono z wielką dbałością o szczegóły, niejednokrotnie z powiększonymi głowami, aby w pełni ukazać tradycyjne przybranie, różne w każdym przypadku, gdyż dopiero później zwyczaj kazał je zastąpić herbami na płytach piersiowych. Miecze także wydawały się inne, i chorągwie, i sztandary też. Ofiary poświęcone Mrocznemu Bogu leżały w stertach, jak drwa. Niektóre malunki przedstawiały jeńców pędzonych ku głębokim dołom, w które postacie wpadały, najwyraźniej także składane w ofierze Jego Mroczności. Z każdym krokiem Nakor widział, że obrazy zmieniają się lekko, aż niemal tematem wszystkich była sztuka wojenna: potężni wojownicy na służbie Jego Mroczności walczyli pod dowództwem TeKarany i jego Karan, zwyciężając rozmaite obce rasy. Nie było w tym jednak czystego triumfalizmu, przynajmniej zdaniem
Nakora, który zwiedzał liczne światy, odkąd poznał Puga, i na prawie każdym, także na Midkemii, zastał cywilizacje hołdujące wojnie, wojownicze z natury, a jednak nigdzie tam nie widział, aby cierpienie i śmierć były tak uświęcone jak tutaj. Było tak, jak powiedział im Kaspar, omawiając swoją wizję w Pawilonie Bogów, gdzie po raz pierwszy ujrzał Dasatich dzięki Kalkinowi, zwanemu także Banath albo bogiem złodziei. Dasati uważali ból za coś zabawnego. Nakor jeszcze nigdy nie spotkał się z równie pokręconym zapatrywaniem na życie i śmierć. W końcu jednak musiał przyznać, że wszystkie obrazy łączy wspólny motyw. Cierpienie wiedzie do śmierci, nie wiadomo tylko, czy zazna się cierpienia, czy się je zada. Wtem przy drzwiach wiodących do Komnaty Wojowników dojrzał zdumiewający wizerunek. Jakiś pomniejszy, w stroju uzdrawiacza, umieszczony w dolnym rogu malowidła podawał kubek wody cierpiącej ofierze. Był to dziwny wtręt, jakby dodany przez artystę na sam koniec, a jednak jaki znaczący. Tak przynajmniej uważał mały szuler. Przyśpieszając kroku, by nie zostać w tyle, Nakor dostrzegł jeszcze jeden szczegół. Pod postacią uzdrawiacza widniał jakiś glif, praktycznie niezauważalny, gdy patrzeć pobieżnie. Sprawił on, że Nakor nieomal stanął jak wryty. Był to symbol, który wedle wszelkich danych nie powinien istnieć w tym świecie, a już na pewno nie powinien zdobić ściany. Nakor prędko wziął się w garść, zdając sobie sprawę, że jeśli wypadnie z roli, jego życie może się skończyć prędzej, niżby sobie tego życzył. Komnata, do której weszli, była przestronna i funkcjonalna, aczkolwiek pozbawiona wszelkich ozdób ściennych. Masywne bloki szaroczarnego kamienia emanowały energią, co jednak dla Nakora było już powszednim widokiem. Nadal tylko nie znajdował właściwych słów na to, co widzi. Posadzkę zastawiały rzędami ławy, na których siedział może tuzin młodych mężczyzn, najwyraźniej czekających na wezwanie. Wokół tłoczyli się wojownicy, ojcowie, nauczyciele, towarzysze broni wszyscy oni życzyli młodzikom szczęścia i zaklinali, aby przynieśli honor swoim rodom i zgromadzeniom. Choć Nakor przyglądał się bardzo uważnie, nie dostrzegł śladu żalu na żadnej twarzy; ze wszystkich oblicz biła duma. Młodzieńcy cieszyli się, że będą służyć TeKaranie. Bek siedział samotnie na ławie pod dalszą ścianą, w miejscu, gdzie raczej nikt nie mógł podsłuchać ich krótkiej rozmowy. Nakor już wcześniej rozejrzał się bystro po komnacie i stwierdził, że niektórym młodzikom usługują pomniejsi.
- Wolno im zabrać służącego? - zapytał zaraz Hireę. Hirea odparł: - Tak, ale chyba nie myślisz o tym, by... - Właśnie o tym - przerwał mu Nakor. - To konieczność. Ich rozmowę przerwało pojawienie się Kapłana Śmierci, którego otaczali dwaj pałacowi gwardziści. Kapłan powiedział: - Rozpoznaję herby Bicza i Sadharynu. - Zatrzymał spojrzenie na Beku. - U ciebie nie widzę żadnego herbu. Do jakiego zgromadzenia należysz? Zanim Bek zdążył się odezwać, wyręczył go Martuch: - To mój wasal, nosi imię Bek. - A zatem Sadharyn. Który ród? Wtem znaleźli się na grząskim gruncie, gdyż nigdy nawet przez moment nie podejrzewali, że mogą zostać poddani takiemu przesłuchaniu. Martuch odpowiedział bez zająknienia: - Langorin. Brwi Dasatiego podjechały nieznacznie do góry. - Jak się nazywasz? - Martuch. - Skłonił głowę w poddańczym geście, który jednak był tak słaby, że graniczył z bezczelnością. -Jesteś znany nawet tutaj, Martuchu z rodu Langorin. Czy to twój syn? - Nie - odparł prędko Martuch. - Wywodzi się z rodziny pomniejszych. Nakor pomyślał, że Martuch być może stara się w ten sposób załatwić Bekowi zwolnienie. Kapłan Śmierci wyglądał na skonfundowanego; widać było, że pali go ciekawość, a zarazem podejrzliwość. -Jak to? Martuch rzucił Bekowi takie spojrzenie, jakby chciał mu powiedzieć, że |ma słuchać uważnie każdego słowa, które zaraz padnie. Nakor wiedział, że Bek bywa naiwny, czasem ocierając się wręcz o głupotę, lecz z pewnością nie brak mu instynktu przetrwania. Lubił mordować i czerpał radość z cudzego cierpienia, ale wiedział, kiedy należy o siebie zadbać. Wyraz oczu Beka powiedział szulerowi, że jego podopieczny podejmie grę zapoczątkowaną przez Martucha. - Znalazłem go podczas łowów. Został zagoniony przez jednego z moich młodszych wasali, syna najbardziej zaufanego towarzysza. Bek ściągnął go z siodła, odebrał mu miecz i odciął głowę. - Niesamowite - rzekł z podziwem Kapłan Śmierci.
- Słuchaj dalej. Zanim znalazłem się na miejscu, Bek zdążył pozbawić życia innego Rycerza Śmierci zdobytym mieczem i ciężko ranić kolejnego. Stał przede mną w wyzywającej pozie, bez cienia strachu, jakby mówił: podejdźcie, a zginiecie. W tamtej chwili zrozumiałem, że muszę wziąć go pod swoje skrzydła, wyuczyć i przygotować do wyjątkowej roli. Dziś pojąłem, co los miał dla niego w zanadrzu. Jego Mroczność upatrzył go sobie... - Na to wygląda - zgodził się kapłan. Uczynił nieznaczny gest, prawie niezauważalny dla ludzkiego oka, i gwardzista stojący bliżej Beka drgnął. W okamgnieniu dotknął rękojeści miecza, wyszarpnął go i opuścił na kark Beka. Jednakże zanim ostrze wysunęło się do końca z pochwy, Bek przesunął się na tyle, by dobyć własnego miecza i jednym zwinnym ruchem zagłębić go w ofierze. Kiedy miecz gwardzisty ciął puste powietrze, ostrze Beka już dźgało go w brzuch, przebijając zbroję i ciało na wylot. Martuch i Hirea cofnęli się i sięgnęli po broń, Nakor natomiast odsunął się dyskretnie, przez moment ignorowany przez wszystkich, by w razie potrzeby bronić siebie i Beka za pomocą znanych mu „sztuczek". Tymczasem Kapłan Śmierci ku zadziwieniu wszystkich zawołał: - Dość! Drugi gwardzista szykował się do ataku, lecz na głos kapłana zamarł. Bek wyszczerzył się. - Egzamin? - Niesamowite - powtórzył Kapłan Śmierci. Przeniósł spojrzenie na Martucha. Nie byłbyś pierwszym, który upiększa dokonania wojownika ze swego rodu, aby przydać chwały własnemu zgromadzeniu. Z początku nie dałem wiary twoim słowom, jednakże teraz... - Zerknął na Beka, który z łatwością wyszarpnął miecz z ciała ofiary. Teraz już wierzę, że ten młodzieniec, który do niedawna nie trzymał miecza w dłoni, bez trudu zabił dwóch... - Trzech - poprawił szybko Martuch. - Ranny wojownik umarł wkrótce. - Trzech Rycerzy Śmierci. - Kapłan odwrócił się do Beka. - Wstań. Bek usłuchał polecenia i o ile dotąd, siedząc na ławie, robił ogromne wrażenie, spotęgowało się ono jeszcze, gdy wyprostował się na całą swoją wysokość, albowiem przebranie Dasatiego uczyniło go jeszcze wyższym i groźniejszym, niż był w ludzkiej postaci. Martuch dodał: - Ubiłem dobry interes. Straciłem trzech wojowników, a zyskałem jednego, który jest wart tuzina.
- Czeka go wspaniała przyszłość - przepowiedział Kapłan Śmierci. Błyskawicznie odszukał wzrokiem Nakora. - Czy to osobisty sługa Beka? - Tak - potwierdził Martuch. - Dałem mu go jakiś czas temu. - Chodź za mną - powiedział kapłan do Beka, za którym podreptał Nakor, nie podnosząc głowy. Idąc, milcząco modlił się do tego akurat przyjaznego bóstwa, które go słuchało. Rzucił ostatnie spojrzenie mijanym Martuchowi i Hirei, po czym za plecami młodzieńca wkroczył do serca zła. Pug był ledwie żywy, gdy wreszcie wylądowali. Najpoważniejszą niedogodnością obranej metody zmiany lokalizacji był pewien szczególnie uparty skrzydlaty drapieżnik, który miał zmysły bardziej wyczulone od większości stworzeń. Jakąś godzinę po rozpoczęciu podróży zaskoczył ich niespodziewany atak na wysokości kilkuset stóp, gdy przelatywali nad inną dzielnicą miasta. Pug niemal stracił wtedy kontrolę nad zaklęciem, co niechybnie doprowadziłoby do śmierci ich wszystkich. Na szczęście przy pomocy Macrosa udało mu się rozprawić ze stadem fruwających wrogów, podczas gdy Magnus robił, co mógł, aby nie spadli na ziemię. Po tym spotkaniu Pug musiał tak wykalibrować zaklęcie, aby niewidzialność objęła znacznie szersze spektrum niż to widzialne dla oka Dasatich, a do tego wymyślić coś, co by oszukało drapieżniki kierujące się w powietrzu zmysłem ciepła. Uciekł się do swych talentów w sztuce maskowania i dosłownie w lot wynalazł udoskonalenie czaru, lecz kosztowało go to utratę sił. Valko zniósł podróż ze stoicyzmem, jaki zawstydziłby każdego mieszkańca Imperium Tsuranuanni, przynajmniej zdaniem Puga. Jeżeli jakikolwiek wojownik Dasatich dał się lubić, był nim właśnie Valko. Pug nie wykluczał jednak, że takie myśli to skutek uboczny wyczerpania. Ale trzeba przyznać, że Valko tylko dwukrotnie wyraził na głos pragnienie wymordowania ich wszystkich, i to w kontekście trudności, jakie napotykał na każdym kroku z pogodzeniem się z nowymi ideami i z porzuceniem starych wartości, co w gruncie rzeczy świadczyło o wrażliwości, o ile może być o niej mowa w wypadku kogoś takiego jak Dasati. Ta czy owak, Valko ewidentnie ujął Puga, nawet jeśli w specyficzny sposób. Wreszcie dotarli do schronienia w górach, niewidocznego dla wszystkich żywych istot z wyjątkiem tych posługujących się naprawdę silną magią. Tylko dzięki temu Pug nie miał problemów z wykryciem kryjówki już z pewnej odległości. Być może dopomogła mu w tym koncentracja, która nie opusz-
czała go przez prawie cały dzień, w czasie gdy pokonywali większą część globu. Macros także westchnął z wyraźną ulgą, gdy dotknęli stopami ziemi po czym powiedział: - Nie wytężałem się tak jak ty, Pugu, a jednak chyba moja konstrukcja nie jest już tak silna jak kiedyś... - Czy zbliżenie się do tej enklawy czymś nam grozi? - zapytał bezceremonialnie Magnus, który zdawał się tryskać energią pomimo wysiłku ostatnich godzin. Pug był pod wielkim wrażeniem wytrzymałości swego syna. - Ależ oczywiście - potwierdził Macros. - Właściwie powinniśmy zaczekać tutaj, aż ktoś do nas wyjdzie. Czekali niemal godzinę, aż wreszcie iskrzenie powietrza na granicy niewidzialnej enklawy zapowiedziało pojawienie się czterech młodych kobiet. Pug uznał, że albo mają do czynienia z najpotężniejszymi Wiedźmami Krwi, albo ich przywódczyni wysłała je tutaj, wiedząc, że może sobie pozwolić na ich stratę, w razie gdyby Pug i jego towarzysze okazali się niebezpieczni. - Nie jesteście tu mile widziani - powiedziała jedna z kobiet, nietypowo wysoka jak na przedstawicielkę swojej rasy. Z jej postawy Pug wywnioskował, że musi tu być ważna. Valko odezwał się pierwszy: - Jestem Valko, lord Camareen, syn Narueen. To imię zrobiło wrażenie, lecz zanim kobiety zdążyły cokolwiek powiedzieć, Macros dodał: - A ja jestem Ogrodnikiem. Mamy wiele do omówienia. Wysoka kobieta skinęła głową. - Istotnie. Pójdziecie wszyscy z nami. Wpatrzyła się na moment w Valko ciężkim wzrokiem, po czym obróciła się i odeszła. Pozostałe kobiety odstąpiły na bok, jasno dając do zrozumienia, że Pug i jego towarzysze mają ruszyć przodem. Gdy dotarli na skraj pozornie pustej polany, Pug poczuł uderzenie energii i nagle jak za sprawą magii wyrosła przed nimi enklawa. Uświadomił sobie, że musieli właśnie minąć granicę potężnej iluzji, zaprojektowanej tak, by zmyliła każdego, kto nie spróbuje jej przekroczyć. Nie miał też wątpliwości, że na śmiałka - bądź nieostrożnego wędrowca - czekało po drugiej stronie mnóstwo nieprzyjemnych niespodzianek. Pug natychmiast się zorientował, że enklawa jest bardzo stara, wręcz starożytna. Widział kamienie, które stały jeden na drugim od setek, a nawet
tysięcy lat, wygładzone i zlane ze sobą przez nieustającą pieszczotę wiatru i deszczu. Niegdyś ostre rogi zaokrągliły się, a koleiny w bruku pod ich stopami pokazywały, którędy przechodziły niezliczone pary stóp w drodze od głównej bramy do wejścia. Była to pierwsza pozamiejska budowla Dasatich, jaką widział Pug. Przypominała prostą warownię. Do pewnego stopnia przywodziła na myśl te, które można spotkać w głuszy gdzieś w Królestwie Wysp: przysadziste kamienne bloki na planie kwadratu ze strzelającą w górę basztą pośrodku, skąd rozciągał się doskonały widok na otaczające góry i górskie szlaki, tak że żaden przeciwnik nie był w stanie zaskoczyć obrońców. W środku Pug wyczuł wibracje sugerujące coś więcej niż tylko zwykłą codzienną kobiecą krzątaninę, z oddali zaś dochodziły go głosy dzieci. A wśród nich śmiechy! Wysoka kobieta obróciła się i rzekła: - Zaczekajcie tu chwilę. - Do Valko zaś dodała: - Musisz zdjąć miecz i oddać go jej. - Wskazała na jedną z Wiedźm Krwi. - Dlaczego? - zapytał młody Rycerz Śmierci wyzywająco. Zasłużył sobie na ten miecz, stanowił on o tym, kim był i co przeszedł. - Dlatego, że ktoś życzy sobie, abyś dalej wszedł nieuzbrojony - wyjaśniła wysoka kobieta. - Proszę - dodała. „Proszę" nie było słowem powszechnie występującym w słowniku Dasatich, a jego użycie ograniczało się do sytuacji, w których ktoś błagał drugą osobę o darowanie życia. W tym wypadku była to zwykła, a zarazem mająca wielką moc prośba. Valko zdjął pas z pochwą i przekazał obie rzeczy wskazanej Wiedźmie Krwi. Wysoka kobieta oddaliła się, pozostawiając ich w towarzystwie trzech Wiedźm Krwi. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, wyglądało dokładnie tak, jak Pug wyobrażał sobie wnętrze prostej warowni: było nieduże, miało dwoje zamkniętych drzwi na przeciwległych bocznych ścianach, a na wprost wejścia widniał ślepy mur. W dawnych czasach najeźdźcy, którym by się udało sforsować bramę, bardzo szybko znaleźliby tu swoją śmierć. Pug, zadzierając głowę, wypatrzył u góry „galerię śmierci", z której niegdyś sypały się strzały, błyskawice i kamienie oraz lał się rozgrzany olej albo smoła. Dwoje drzwi, choć niepozornych, bez wątpienia było wyposażonych w mocarne zawiasy i rygle, zdolne oprzeć się najcięższemu taranowi. Pug nie znał historii tego miejsca, ale domyślał się, że nigdy nie zostało zdobyte. W przeciwieństwie do innych siedzib Dasatich, w jakich bywał, tutaj zobaczył ozdoby na ścianach. W większości pradawne chorągwie, zapomnia-
ne emblematy, herby zgromadzeń, które zdążyły odejść do przeszłości. Pug w każdym razie ich nie rozpoznawał. Z wyjątkiem jednego znaku, który coś mu przypominał. Dlatego co rusz wracał do niego wzrokiem zaintrygowany. Znak był nieskomplikowany: biały glif pośrodku czerwonego tła. Kształt był jakby znajomy pojedyncza pionowa linia, wyginająca się w prawą stronę u szczytu i opadająca niemal do samego dołu. Pod jej końcem było jednak dość miejsca na inną, oddzielną i krótszą, a niżej jeszcze jedną, tyle że nieco dłuższą. Co w tym znaku było takiego znajomego? Wysoka kobieta powróciła z trzema innymi kobietami. Te, które dotąd dotrzymywały towarzystwa Pugowi i jego kompanom, oddaliły się. Pug nie spuszczał spojrzenia z nowo przybyłych Wiedźm Krwi. Wszystkie były starsze i emanowały mocą. Najstarsza z nich zapytała: - Który z was jest Ogrodnikiem? Macros wystąpił krok w przód. -To ja. Stara Wiedźma Krwi przyglądała mu się przez chwilę, po czym rzekła: - Nieprawda. Wiem, kim jesteś. - Kim zatem według ciebie jestem? - Jesteś czymś całkiem innym, długo by tłumaczyć. Tak czy owak oczekiwałyśmy cię. — Przeniosła spojrzenie na jego kompanów. - Ale ich nie. Wycelowała palcem w Valko. - A szczególnie jego. Pug postanowił się odezwać. - Pani, przebyliśmy długą drogę. Kobieta skrzyżowała z nim spojrzenia i Pug wyczuł, że jest szacowany nie tylko zmysłem wzroku, nawet nie tylko wyczulonym zmysłem wzroku Dasatich. W grę wchodziła magia. Zobaczył, jak oczy kobiety rozszerzają się. - A, tak. Już rozumiem. Chodźcie, zapewnimy wam wygody i posiłek dla nabrania sił. Mamy wiele do omówienia. Poprowadziła Macrosa przez drzwi po lewej, a Pug i Magnus podążyli za nimi. Magnus szepnął do Puga: - Ojcze, tutaj jest inaczej. Te kobiety są inne. Pug kiwnął głową. - Też to wyczuwam. One nie są szalone. Młoda kobieta, która przyprowadziła ich tutaj, podeszła do Valko i powiedziała: - A ty pójdziesz ze mną.
- Dokąd mnie zabierasz? - zapytał na poły ze zdziwieniem, na poły z wyzwaniem. - Nie spotka cię krzywda - zapewniła. - Tamci będą rozmawiać o wielu rzeczach, w tym o tobie, lecz dowiesz się o wszystkim, kiedy przyjdzie pora. Z kolei my porozmawiamy o sprawach, o których oni nie muszą wiedzieć. Tak trzeba. Poza tym chciałabym cię lepiej poznać. - Dlaczego? - spytał, czując rosnącą podejrzliwość. Uśmiechnęła się, lecz był to inny uśmiech niż ten, którym młode i chętne kobiety obdarzały potężnego lorda z liczącego się rodu. - Dlatego, że mnóstwo się o tobie nasłuchałam, odkąd przyszedłeś na świat, Valko. Jestem twoją siostrą. Nazywam się Luryn. Narueen jest również moją matką. Valko zaniemówił z wrażenia i pozwolił poprowadzić się siostrze do serca warowni Wiedźm Krwi.
ROZDZ I AŁ
JE DEN AST Y
Zgoda Jim zatrzymał się raptownie. Słońce stało w zenicie, a on był bliski wyczerpania, kiedy wreszcie dobiegli do Elvandaru. Jego towarzysz elf powiedział: - Znasz drogę, jak sądzę? - Dziękuję, Trelanie. Poradzę sobie. Największą wdzięczność Jim czuł za to, że teraz już może zwolnić krok do raźnego marszu. Wyobrażeniu Trelana o rozsądnym tempie mógł sprostać tylko wyjątkowo wytrzymały ludzki myśliwy, a z Jima myśliwy był raczej kiepski. Parę elfów przecinało właśnie polankę oddzielającą Elfi Las od serca Elvandaru. Kilka spojrzało na Jima przelotnie, żaden jednak się nie odezwał. Elfy były niesłychanie uprzejme i nigdy nie zagadnęłyby go niepytane. Wiedziały, że każdy człowiek, który znalazł się tak blisko Elvandaru, był tutaj mile widziany. Jim wyrównał oddech, wkraczając między wielkie drzewa, pomiędzy którymi mieścił się dom dworzan królowej elfów. Czul nic mniejsze zdziwienie niż przed kilku laty, podczas pierwszej wizyty w tym miejscu. Wynikało to po części z tego, że wówczas przybył nocą, a teraz panował środek dnia i w pełnym świetle widok był jeszcze cudowniejszy. W zielonej gęstwinie rosły drzewa, jakich nie spotyka się nigdzie indziej. Większość skupiała się właśnie tutaj i stanowiła istną ucztę dla oczu - z liśćmi barwy karmazynu, złota, nawet bieli odcinającymi się na tle wszechobecnego szmaragdu. Jedno z drzew miało niebieskie liście i w jego stronę skierował się Jim, wiedząc, że przejście po prawej prowadzi wprost na dwór królowej elfów. Parokrotnie kiwnął głową elfom oddającym się swoim codziennym zajęciom - ten oprawiał jelenia, tamten mocował lotki u strzał, ów warzył strawę, a jeszcze inni po prostu siedzieli kręgiem, medytując nad elfimi sprawami.
Dzieci, aczkolwiek nieliczne, były równie hałaśliwe i skore do bójek jak ludzkie szkraby. Dwaj chłopcy niemal go stratowali, uciekając przed niewiele większą grupką urwisów. Darli się przy tym wniebogłosy, lecz były to radosne okrzyki, które właściwie nie burzyły spokoju tego miejsca. Małe elfki bawiły się u stóp swoich matek. Jima na moment ogarnęło uczucie zazdrości. Nie znał spokojniejszego miejsca na świecie. Znużony życiem chętnie osiedliłby się tutaj na dłużej. Wspiął się na rampę po prawej stronie niebieskolistnego drzewa, po czym pokonał kilkanaście szerokich kładek zawieszonych wysoko między gałęziami. Niektóre pnie były wydrążone w środku i zamienione na przytulne mieszkanka, wyposażone nawet w okna i drzwi. Najgrubsze były częścią systemu dróg, które je przecinały, wijąc się coraz wyżej - najwyraźniej bez szkody dla drzew, zadziwiająco dorodnych pod opieką elfów. Idąc jedną z kładek, Jim rzucił spojrzenie w dół i pogratulował sobie w duchu, że nie ma lęku wysokości - skakanie po śliskich dachach skutecznie leczyło człowieka z akrofobii. Zresztą Jim wychodził z założenia, że jeśli ktoś boi się upadku, nie powinien drapać się tam, gdzie go nie swędzi. Mimo wszystko lekcją pokory był rzut oka w przepaść, gdzie nie nic zahamowałoby swobodnego upadku, gdyby jednak komuś powinęła się noga. Nic z wyjątkiem ostrych konarów i twardej ziemi. Nie zwalniając ani na moment, Jim odetchnął głęboko, raczej ze zmęczenia aniżeli z odczuwanego dyskomfortu. Zanim dotarł do wrót prowadzących ku komnatom królowej elfów, wieść o jego przybyciu zdążyła go wyprzedzić. Tomas siedział u boku swej małżonki, lady Aglaranny, która dumnie zasiadała na tronie. Jim nie znał bardziej królewskiej istoty niż ona, a miał okazję spotkać większość znaczących władców Midkemii. Królowa elfów była nie tylko piękna na nieco dziwny i obcy sposób, ale też nawykła do tego, że wszyscy spełniają jej rozkazy. Co ciekawe, nie okazywała śladu arogancji. W gruncie rzeczy ciepło i łagodność, które roztaczała, tylko przydawały jej szlachetności. Choć z tego, co wiedział Jim, Aglaranna była wiekowa - liczyła sobie setki lat - w jej czerwonozłotych włosach nie znalazłby ani jednej nitki siwizny, twarz miała gładką jak u trzydziestolatki z Midkemii, a jej oczy były niebieskie i przejrzyste. Nie unikała wzrokiem rozmówcy, a jej uśmiech był powalający. Mężczyzna, który zajmował miejsce obok niej, był chyba najbardziej onieśmielającą postacią, jaką Jim kiedykolwiek widział, aczkolwiek podczas poprzedniej wizyty tutaj zaznał z jego strony wyłącznie uprzejmości
i przyjaźni. Tomas zadziwiał wszystkich bez wyjątku. Co do Jima - choć ów nasłuchał się wielu opowieści, wciąż nie miał pojęcia, gdzie kończy się prawda, a zaczyna fikcja. Jedna z historii głosiła, że Tomas przyszedł na świat w ludzkiej rodzinie na terenie warowni w Crydee, hen na Odległym Brzegu. Prastara magia przemieniła go podczas Wojny Światów w istotę o zdumiewającej sile, pół człowieka, pół... No właśnie. Jim nie był tego do końca pewien. Tomas przypominał nieco elfa, miał spiczaste uszy i długie włosy, ale rysy jego twarzy wydawały się jakby... inne. Druga historia czyniła zeń dziedzica pradawnej rasy parającej się magią, a znanej jako Władcy Smoków. Podobnie jak poprzednio Jim poprzysiągł sobie, że dowie się o Władcach Smoków więcej zaraz po powrocie, pod warunkiem że znów nie zaprzątną go inne sprawy, tak jak ostatnio w Krondorze. Po bolcach tej pary stało dwóch elfów, którzy wydawali się młodzi, aczkolwiek Jim doskonale wiedział, że w Elvandarze wiek to pojęcie względne. Jednym z nich był książę Calin, syn królowej z pierwszego małżeństwa, potomek od dawna nieżyjącego króla elfów. Drugim był Calis, syn Tomasa. Chociaż obydwaj mężczyźni mocno przypominali matkę, Calis odziedziczył po ojcu jego postawę i siłę, których brakowało Calinowi. Wszyscy czworo uśmiechnęli się, gdy Jim Tłuczek przekroczył próg i oddał im pokłon. - Witaj, Jimie - powitała go królowa, - Dobrze cię znów widzieć. Dlaczegóż to szpieg władcy Krondoru przybywa na nasz dwór niezapowiedziany, co nie znaczy niemile widziany? - Przynoszę ważne wieści, wasza królewska mość, i chcę poprosić o twą radę. - Wydajesz się bardzo zmęczony - zauważyła lady Aglaranna. - Może powinieneś odpocząć i nabrać sił, zanim się rozmówimy? - Przyjmuję twoją propozycję, wasza królewska mość, pozwól jednak, że zanim wydasz rozkazy, powiem chociaż, czemu nie uprzedziłem cię o swojej wizycie. - Dobrze - zgodziła się królowa, marszcząc czoło z troską. - Wysłani na przeszpiegi agenci naszych wrogów, tworzący niezidentyfikowaną bandę maruderów, wylądowali... - Jim urwał. Od chwili pojmania stracił rachubę czasu. Czy to możliwe, że minęły tylko trzy dni? Wylądowali trzy dni temu na wybrzeżu Szczytów Quorów. Na tę nazwę królowa elfów i wszyscy jej doradcy wyraźnie zesztywnieli, jakby wyczuli kłopoty, o których dalej będzie mowa. - Był z nimi mag o znacznej mocy, który sprokurował istotę, jakiej moje
oczy nigdy nic widziały, i tylko dzięki niespodziewanej pomocy udało nam się uniknąć całkowitej klęski. - Kto udzielił owej niespodziewanej pomocy? - spytała królowa cicho. Jim zdał sobie sprawę, że lady Aglaranna już zna odpowiedź na to pytanie. - Elfy, wasza królewska mość. Elfy, jakich nigdy nie widziałem ani nawet o jakich nigdy nie słyszałem. Z enklawy, którą nazywają Baranor. Tomas pokiwał głową. - Anoredhele. Trzymają się dzielnie. - Co się stało z twoimi towarzyszami? - spytała królowa. - Dostali się do niewoli. Uratowawszy nas przed pogromem, elfy uczyniły nas swymi jeńcami i powiodły do swej enklawy. - Jak was potraktowano? - wtrącił Tomas. - Nie najgorzej, jak sądzę, chociaż był wśród nich jeden, który wyglądał, jakby najchętniej popodrzynał nam gardła. Aczkolwiek ich położenie też wydaje się raczej kiepskie. Wyglądają na zdesperowanych. Boję się, że prędzej czy później dojdą do wniosku, że moi towarzysze sprawiają więcej kłopotów żywi niż martwi, i postanowią się ich pozbyć. - Jim powiódł spojrzeniem po twarzach otaczających go elfów. Czuł, że o czymś mu nie mówią. Lady Aglaranna milczała przez długą chwilę. W końcu powiedziała: - Idź odpocząć, Jimie. Posil się i prześpij, a my w tym czasie naradzimy się nad twoimi słowami. Jutro znów porozmawiamy. Jim nie miał wątpliwości, że po posiłku będzie spał jak kamień przez całą noc, więc nie zamierzał protestować. Jednakże ciekawość go paliła i bardziej niż kiedykolwiek chciał się dowiedzieć, o co tu naprawdę chodzi. Poza tym nie przestawał się martwić o Kaspara i resztę. Duża część oddziału to były zwykłe rzezimieszki, ale wszyscy wiernie służyli Koronie i Konklawe Cieni i pomimo pozorów okrucieństwa można było na nich polegać. Nie mógł pozwolić, aby stalą im się krzywda. Na rozkaz królowej elfów został zaprowadzony do komnaty wydrążonej w pniu. Zastał tam paterę z owocami i orzechami oraz dzban ze źródlaną wodą. Czując nagły przypływ głodu, rzucił się na jedzenie. Widząc to, służący powiedział szybko: - Niebawem przyniosę solidniejszą strawę. - Dziękuję - odparł Jim z pełnymi ustami. Jednakże zanim służący wrócił, niosąc tacę z upieczonym mięsem dzikiego ptaka, kawałkiem żółtego sera i połówką świeżego chleba, Jim chrapał już
na posłaniu w rogu. Elf cichutko postawił tacę obok głowy śpiącego człowieka i wycofał się, zamykając za sobą drzwi. Obudziwszy się, Jim natychmiast pochłonął resztę przyniesionego jedzenia. Syty opuścił komnatę, odszukał ustęp i załatwił się, po czym zbiegł na dół do głębokiego stawu, gdzie szybko się wykąpał. Elfy, które także zażywały porannych ablucji, uprzejmie udawały, że go nie zauważają. Chociaż Jim był miłośnikiem kobiecego ciała we wszystkich formach i konfiguracjach, nie gardząc wiotkimi damami ani rozłożystymi dziewojami, pojedynczo i w grupkach, elfki podziwiał raczej abstrakcyjnie, zachwycając się ich pięknem, nie zaś pożądając je. Wszystkie były urodziwe tak, że każda ludzka kobieta mogła tylko pomarzyć, lecz zarazem wydawały się obce, co skutecznie tłumiło w Jimie wszelką żądzę. Elfy również były urodziwe na swój sposób, ale Jim podziwiał najbardziej ich zwinną siłę. Mało przy kim czuł się niezgrabusem, jednakże kąpiące się obok niego elfy zdawały mu się ucieleśnieniem młodzieńczego wigoru, podczas gdy on sam nadal był wykończony po ostatnich przygodach. Po kąpieli wdział na powrót swoje używane ubranie, uznawszy, że pranie byłoby nie na miejscu, ponieważ musiałby albo czekać, aż jego strój wyschnie, albo udać się do królowej w mokrych ciuchach na grzbiecie. Już ubrany pomknął do komnaty gdzie czekali na niego lady Aglaranna i lord Tomas. - Dzień dobry — powitała go ponownie królowa elfów. Jim skłonił się i odpowiedział: - Dzień dobry, wasza królewska mość. - Czy odpocząłeś? - Tak - odparł. - Jestem twoim dłużnikiem, wasza królewska mość. - Naradziliśmy się w związku z wiadomością, którą nam przyniosłeś, Jimie. Aby zrozumieć, co i dlaczego należy zrobić, musisz usłyszeć o rzeczach, o jakich wiedzą nie wszystkie elfy, a już na pewno żaden człowiek, nawet taki nasz stary przyjaciel, jak Pug... Jim Tłuczek uniósł brew ze zdziwienia. Zakładał, że skoro Tomas i Pug przyjaźnili się w młodości, mag jest jedyną osobą, która wie o wszystkim, co wiąże się z historią elfów. Milczał jednak, nie chcąc przerywać królowej. Tymczasem pałeczkę przejął od żony Tomas. - W dawnych czasach doszło do wielkiej wojny między bogami. Tymi, których ludzie nazywają Władcami Smoków, a których my w elfim języku nazywamy Valheru. - Urwał, jakby mówienie o tych sprawach przychodziło
mu z trudem. - Ostatecznie zostali usunięci z tego świata i rozproszeni po wielu innych. To tylko rozbudziło zainteresowanie Jima. Znaczna część informacji zbieranych przez szpiegów Konklawe Cieni w ostatnich latach dotyczyła innych poziomów rzeczywistości. Większość była dla Jima niezrozumiała, właściwie prawie wszystko było dla niego niezrozumiałe, lecz miał do czynienia z wystarczającą ilością informacji przechodzących przez jego ręce, zanim trafiły do Puga, Nakora czy Mirandy, by z czasem zaczął się czegoś domyślać. Odkrył więc, że istnieją inne światy, które potrafią sobie wyobrazić tylko nieliczni - on nie miał talach aspiracji, ale przyjmował na wiarę, iż to prawda; zbyt wiele widział, aby nadal, wątpić. Tomas kontynuował powoli: - Wszakże pod koniec wielkiej wojny jeden z Władców Smoków oddzielił się i to właśnie jego zbroję wkładam, gdy udaję się na pole walki. Jim nie miał okazji zobaczyć lorda Tomasa w jego legendarnej białozłotej zbroi Władcy Smoków, ale słyszał o niej i przypuszczał, że to musi być porażający widok. Zwłaszcza że lord Tomas prezentował się zabójczo nawet w samej todze i sandałach. - Sam jeden pokonał Smokowca — opowiadał dalej Tomas. - Zanim szaleństwo, które nazywacie Wojnami Chaosu, ogarnęło ten świat, uwolnił wszystkich zniewolonych przez Valheru. Ci, których nazywacie „elfami", osiedlili się tutaj, na pierwszym dworze pierwszej pary królewskiej, zanim nastał świt ludzi. My siebie nazywamy „eledhelami, ludem światła. Nie wszyscy jednak trafili tutaj. Ci, których określacie mianem Bractwa Mrocznej Ścieżki, to „moredhele", lud ciemności. Byli jeszcze inni, z których część dołączyła do nas, umykając przed ciężkim życiem na północy, za Kłami Świata, czy za morzem. Wszelako jedno... powiedzmy, plemię oddzieliło się i podjęło pewnej misji. Ci nazywają się „anoredhelami", czyli ludem słońca. Oni nigdy nie poddali się władzy królowej ani żadnemu wcześniejszemu władcy elfów... lecz mamy z nimi układ. Są wyjątkowi, a ich misja... kluczowa. - W takim razie czas im pomóc, wasza królewska mość - rzucił Jim Tłuczek. - Jak? - zapytała go królowa elfów. Jim przekazał jej słowa Kaspara o tym, że elfy w Baranorze wymierają. Zarówno Tomas, jak i królowa zdawali się zasmuceni tą wiadomością. Po chwili lady Aglaranna powiedziała:
- Z powodów, jakich być może nigdy nie zrozumiesz, nie możemy mieszać się w sprawy ludu słońca. Równocześnie pragniemy, aby przeżyli, a przyczyn tego jest więcej, niżbym mogła tu wymienić. - Przeniosła spojrzenie na lorda Tomasa i zapytała; - Co radzisz, mężu? - Zono i królowo, odpowiedź może być tylko jedna. Udam się na Szczyty Quorôw i porozmawiam z ich przywódcą. - Z Castdanurem - wtrącił Jim. - Bo tak się nazywa. - To nie imię - pokręcił głową Tomas - tylko tytuł. Castdanur chroni świat przed nastaniem Ciemności. Niezdolny się powstrzymać Jim wyrzucił z siebie; - W takim razie słabo się do tego przykładał! - Natychmiast pożałował swoich słów. - Wasze królewskie moście, proszę o wybaczenie. Ja... jestem bardzo zmęczony i chyba straciłem zdolność trzeźwego myślenia. Tomas nie uśmiechał się, lecz wzrok miał łagodny - To zrozumiałe - rzekł, wstając. - Zono, proszę o pozwolenie na podróż. - Bądź prędki, mój mężu, i wracaj szybko. Jima uderzyła zażyłość łącząca tych dwoje. Uczucie połączyło ich na długo przed tym, zanim się narodził, a mimo to było ono wciąż silne jak w wypadku dwojga zakochanych targanych świeżą namiętnością. Przez moment pozwalał sobie na rozmyślanie o Michèle i zastanawianie się, czy jakakolwiek para ludzi jest w stanie stworzyć związek podobny do tego, który ma przed oczami. Tomas już pytał Jima: - A ty dokąd się udasz? Jim pragnął odpowiedzieć: „Do Krondoru i do Michèle", ale zamiast tego odparł: - Pójdę z tobą, aby przekonać się, co z Kasparem i moimi towarzyszami broni. Tomas pokiwał głową. - Zatem przygotuj się do podróży, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczyłeś. Na razie możesz tu zostać, ale oczekuj mojego wezwania. Jim skłonił głowę, wyrażając podziękowanie. Gdy czekał, aż nadejdzie wezwanie od lorda Tomasa, podszedł do niego Calis. - Jim Tłuczek. - Wymienili uścisk dłoni. Calis wyróżniał się wśród elfów, jako dziecko królowej i jej nie całkiem ludzkiego małżonka. W dodatku wiele czasu spędził między ludźmi, służąc
wcześniej księciu Krondoru, gdzie stworzył legendarny oddział w książęcej armii - Szkarłatne Orły. Jego sztandar nadal wisiał na poczesnym miejscu w wielkiej sali, mimo że sam oddział został już dawno rozwiązany. - Brakuje ci tego wszystkiego? - zapytał go Jim. - Czego? - Szumu, tłumów, chaosu? Calis uśmiechnął się i Jim znowu pomyślał, że najbardziej ze wszystkich w Elvandarze przypomina człowieka. - Czasami tak, ale tutaj cenię sobie spokój. - Wyobrażam sobie - westchnął Jim, obrzucając spojrzeniem dwór królowej. -To bardzo kojące miejsce. - Nawet czas płynie tutaj inaczej. Jeden ze starych przyjaciół mego ojca, niejaki Martin Longbow, dożył prawie setki w dobrym zdrowiu, a twierdził, że zawdzięczał to długiemu okresowi spędzonemu w Elvandarze. - Calis wzruszył ramionami. - Poza tym ilekroć zaświerzbi mnie ręka, zawsze mogę wypełnić jakąś misję dla Konklawe Cieni. - Jak się miewają twoi synowie? - Dobrze - odparł Calis. Był ojczymem dla dwóch chłopców, odkąd ożenił się z kobietą zza morza. Dzięki jego pozycji nie mieli trudności z zaadaptowaniem się do życia w Elvandarze. - Właśnie uczą się polować. - Uczą się? - zdziwił się Jim. - Przecież żyją tu już od trzydziestu albo nawet czterdziestu lat. - Są wciąż bardzo młodzi - rzekł Calis. - No tak, ledwie wyrośli z pieluch - przyznał sucho Jim. Następnie wymienili mniej osobiste uwagi. Calis wyznał, że polubił futbol, gdy mieszkał w pałacu, i wypytywał o wyniki ligi gildii. Jima z kolei interesowało, jak się sprawy mają na Odległym Brzegu, gdyż był boleśnie świadomy tego, że stosunki pomiędzy Rillanon a Zachodnimi Krainami stają się napięte, a Calis - choć od pewnego czasu nie mieszkał już między ludźmi - miał wyczulone ucho, no i wciąż sporo czasu spędzał w Crydee. - Młody diuk, Lester, bardzo przypomina swego prapradziadka, Martina. Jest świetnym myśliwym. - Świetnym? Calis skinął głową zdecydowanie. - Doskonałym. - Dorównuje elfom? Calis uśmiechnął się.
- Aż tak dobry to nie jest. Jim westchnął. - Gdybyż umiejętności potrzebne do polowania przekładały się na zdolność rządzenia. - Trudna sytuacja polityczna? -Jak zawsze. Zachodnie Krainy zaczynają dzielić się na frakcje, a w Kongresie Lordów dochodzi do pyskówek i gróźb pojedynków. Calis ze smutkiem potrząsnął głową. - A niegdyś Królestwem Wysp władali naprawdę wielcy ludzie. - Miano conDoin nadal otaczane jest czcią, ale nie mieliśmy u steru silnej ręki od czasów króla Borrica. - Znałem go, wiesz? - bąknął Calis. - Serio? Calis potaknął. - Niezbyt blisko. Przyjaźniłem się z jego młodszym bratem, Nicholasem. - Słyszałem opowieści o was dwóch. Calis wzruszył ramionami. - Dawne dzieje, chociaż czasami wydaje mi się, że to było zaledwie wczoraj. Tęsknię za Nicholasem. Zginął śmiercią bohatera, ale osamotniony. -Obejrzał się przez ramię, jakby jakimś cudem potrafił przeniknąć wzrokiem pnie drzew i listowie, aż do miejsca, gdzie pracowała jego żona czy polowali dwaj synowie. — Źle jest umierać w osamotnieniu... - Nie planuję tego na najbliższą przyszłość, Calisie - zapewnił go Jim. - Masz kogoś? - ożywił się młody elf. - Pytanie! - odparł Jim z szerokim uśmiechem. Znienacka pokazał się Tomas i żadne przypuszczenia Jima nie przygotowały go na to, co zobaczył. Tomas dosłownie olśniewał w swojej złotej zbroi, białym tabardzie i z tarczą na ramieniu ozdobioną symbolem smoka w płomieniach. Hełm na jego głowie wyglądał tak, jakby na ciemieniu ułożył mu się mały smok, opuszczając oba skrzydła po bokach twarzy w postaci osłon bocznych. Nie zabrakło też nosala, dzięki czemu schowane oczy wydawały się jeszcze żywsze. Całość sylwetki była jeszcze bardziej onieśmielająca niż w normalnym stroju. Ta zbroja miała za zadanie siać przestrach i wzbudzać podziw u wroga. - Gotowy? - zapytał lord Tomas. - Jak najbardziej - odparł szeptem Jim. Calis skinął mu głową i złapał za ramię.
- Dobrze było cię znów zobaczyć, Jimie. Może marny z ciebie myśliwy, ale masz dar opowiadania jak nikt inny. Musisz nas znowu odwiedzić, i to jak najszybciej, jednakże w bardziej sprzyjających okolicznościach. - Bardzo bym tego chciał - odparł szczerze Jim Tłuczek. - Chodźmy już. - Tomas zaczął oddalać się szybkim krokiem. Pomimo postury lord Tomas był równie zwinny jak pierwszy lepszy elf i Jim starał się dotrzymać mu kroku, nie spadając z kładki. Wreszcie dotarł na ziemię i mógł dogonić Tomasa na skraju polany. - Przygotuj się! - powiedział doń tylko lord Tomas, po czym rzucił coś jeszcze w obcym języku, powtarzając to samo wyrażenie trzy razy. Później zamilkł. - Co teraz? - zapytał Jim. - Teraz będziemy czekać - odpowiedział Tomas. Minuty mijały i wkrótce zrodziło się zniecierpliwienie. Znajdujące się dokoła elfy porzuciły swoje zajęcia i jęły się przypatrywać. Jim nie miał pojęcia, na co czekają, ale już dawno nauczył się, iż czasem w życiu przychodzą takie chwile, że lepiej trzymać buzię na kłódkę i robić, co ci każą. Czas dłużył się i w końcu, gdy Jimowi już prawie skończyła się cierpliwość, z oddali dobiegł trzepot skrzydeł. Z początku Jim myślał, że nadlatuje jakiś sporych rozmiarów ptak - orzeł albo sęp - ale coś mu nie pasowało w rytmie uderzeń, rozlegały się one nazbyt powoli, a dźwięk był za głośny. Wtem na ziemię padł ogromny cień, a nad ich głowami zawisł masywny kształt. Jim zerknął w górę i poczuł, jak zaciska mu się gardło, tak bliski był pierwszego w życiu ataku paniki. Stworzenie, które właśnie przymierzało się do lądowania - a z perspektywy Jima wyglądało to tak, jakby miało ono wylądować im prosto na głowach - było smokiem. Do tego wielkości statku! Podobnie jak większość mieszkańców Królestwa Wysp Jim nasłuchał się historii o smokach, ale ani razu nie uwierzył nikomu, kto twierdził, że widział smoka. W tej chwili Jim nie wierzył własnym oczom. Mruknął pod nosem: - Nikt nigdy mi w to nie uwierzy. Tomas odwrócił się do niego z uśmiechem, który nieco upodobnił go do zwykłego śmiertelnika, odbierając mu nieco ze wspaniałości, która przytłaczała Jima, odkąd ujrzał go w zbroi Władcy Smoków. - Uwierzą ci, którzy znają prawdę, i to powinno ci w zupełności wystarczyć! Z głębi gardła stworzenia dobył się dudniący głos. Smok przemówił
w języku, którego Jim nie rozpoznawał, a znał biegle siedem, a jako tako paręnaście innych. Tomas odpowiedział we wspólnym języku: - Potrzebuję przysługi, stary przyjacielu. Smok był rubinowy, z końcówkami łusek pobłyskującymi w słońcu srebrno, złoto, karmazynowo, a nawet niebiesko. Miał potężny grzebień, który zaczynał się między jego ślepiami i podnosił się w górę i do tyłu, sięgając do nasady karku. Zęby grzebienia mieniły się na czerwono, pomarańczowo i złoto, przypominając ruchliwy płomień strzelający ze srebrzystego popiołu ogniska. Przyglądał się obu mężczyznom oczami czarnymi jak onyks. - Wyraź swe życzenie, jeźdźcze smoków - rzekł. - Do Szczytów Quorów nam śpieszno, do odległego Baranom, na ratunek twojemu i mojemu ludowi, elfom i smokom. Smok obniżył olbrzymi łeb, który wielkością dorównywał chłopskiemu wozowi. - Ty, któryś kiedyś był naszym panem, z dawien dawna jesteś smoczym przyjacielem. Biorę cię za słowo i na swój grzbiet. - Mnie i mojego towarzysza - dodał szybko Tomas. Jim poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. - Proszę? - Nie ma się czego bać - zapewnił go Tomas. - Dysponuję magią, która zapewni ci bezpieczeństwo. To jedyny sposób, aby szybko dotrzeć do Kaspara i jego ludzi. - Zaraz! - sprzeciwił się Jim. - Przecież ja mam to urządzenie. Zabierze nas na Wyspę Czarnoksiężnika. A potem Miranda może... Tomas uśmiechnął się jeszcze szerzej i powiedział: - Wierz mi, nie ma lepszego sposobu na zrobienie odpowiedniego wrażenia. Jim poddał się. - No dobra. Skoro tak mówisz. - Właśnie tak. Idź za mną i stawiaj stopy tam gdzie ja. Ryath, choć spory, bywa wrażliwy. Tłumiąc irracjonalną chęć, by zachichotać, Jim podążył za Tomasem. Ostrożnie stawiał stopy i kładł dłonie w tych samych miejscach, co odziany na biało wojownik sprawnie wspinający się po pysku smoka. Następnie ruszył za nim wzdłuż szyi gada, trzymając się lekko grzebienia, po czym na wzór przewodnika otoczył udami kark u nasady, grubością przypominający grzbiet solidnego konia bojowego albo pokaźną beczkę.
Gdy już siedział za plecami Tomasa, oznajmił: - Gotów. - Trzymaj się mocno — rzucił przez ramię Tomas. Ziemia umknęła im spod nóg, kiedy smoczysko poderwało się do lotu, tłukąc skrzydłami z przeraźliwym łomotem rozlegającym się w powietrzu echem niczym przeciągłe grzmoty. Ziemia niknęła szybko w dole, a Jim po raz pierwszy czuł zawroty głowy od wysokości. W końcu smok wyrównał lot, skierował się na południowy wschód i zaczął przyśpieszać. Jim odważył się odetchnąć i mniej więcej wtedy zorientował się, że obejmuje Tomasa w pasie niczym dziecko matkę. Uznał jednak, że wojownikowi to nie przeszkadza, skoro w żaden sposób nie okazuje obiekcji. Gdy znów popatrzył w dół, zobaczył pod spodem lasy i uświadomił sobie, że poruszają się z zawrotną prędkością. Zanim choćby w przybliżeniu oszacował, jak szybko mkną - w każdym razie wielekroć szybciej niż najbardziej rączy rumak, jakiego dosiadał - lasy pod nimi już się skończyły, a zaczęły wzgórza, które mogły być tylko podnóżem Szarych Wież. Tymczasem lecieli coraz wyżej i coraz szybciej. Jim był zbyt oszołomiony i zachwycony, aby się odezwać, zresztą Tomas pewnie i tak by go nie usłyszał. Powietrze stało się zimniejsze, aczkolwiek nie kąsało chłodem, co kazało Jimowi pomyśleć, że jednak ma z tym coś wspólnego magia, bo normalnie już dawno nie mogliby oddychać i umarliby na mrozie. A tu jakby nigdy nic wzbijali się hen wysoko, aż ziemia stała się jedną rozlaną plamą. W pewnym momencie wlecieli nad wielką połać błękitu i Jim ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że przelatują właśnie nad Morzem Goryczy! Minęli najwyższe pasmo górskie Zachodnich Krain i Wolne Miasta Natalu dosłownie w ciągu paru minut! Smok rozpostarł skrzydła i szybował, jak gdyby osiągnął kres swoich możliwości, gdy idzie o prędkość. Mimo to tempo nadal było zawrotne. Jim zobaczył wyłaniającą się na horyzoncie wyspę, chwilę potem miał ją już pod nogami i zanim zdążył się zorientować, że to Królestwo Queg, zostawili je daleko za sobą. Potem minęli Krondor i wciąż lecieli przed siebie. Jimowi kręciło się w głowie od prędkości i mozaiki krajobrazów przemykających w dole. Dodatkowo konfundowało go niesamowite oświetlenie promieni słońca padających zza ich pleców. Lecieli na wschód i wkrótce zastała ich noc. Jim jeszcze nigdy nie widział tak szybko zapadających ciemności. Zdążył zachwycić się miastem w dole, tysiącem maleńkich światełek
rozmigotanych na ziemi. Tymczasem zza wschodniego widnokręgu podniósł się księżyc i jął dziarsko piąć się w górę, a zaraz za nim wyłonił się drugi, mniejszy, który wyglądał jak szczeniak goniący matkę. Nagle Jim usłyszał głos Tomasa: - Właśnie minęliśmy Krzyż Malaca. Do świtu dotrzemy do Szczytów Oyorów. Lecieli całą noc, ale Jima tak pochłaniała niesamowitość wrażeń, że nawet nie czuł głodu ani zmęczenia. Mijali wioski, w których mrok rozjaśniała tylko pojedyncza latarnia, lecz które widzieli wyraźnie dzięki średniemu księżycowi opromieniającemu wraz z tamtymi dwoma bezchmurne niebo. Jim poczuł, że smok bierze zakręt i przechyla się na jedno skrzydło, kierując się teraz ku południowemu wschodowi, i domyślił się, że muszą już być blisko Morza Królestw. Niebo na wschodzie jaśniało z każdą chwilą, najpierw przechodząc w grafit, później w szarość, a wreszcie wybuchając różem, który rychło zastąpiła złocistość poranka. Wschód słońca z tej perspektywy zrobił na Jimie ogromne wrażenie, nie mniejsze niż wcześniejsze wschody kolejnych księżyców. Magia umożliwiająca podróż na grzbiecie smoka zdaniem Jima mąciła jego poczucie czasu, gdyż lot, który musiał trwać godzinami, zdawał się nie dłuższy niż parę minut. W oddali widział już zarysy gór, a pod spodem kontury mórz i lądów. Lecieli nad wschodnim wybrzeżem Królestwa Wysp, nieco na północ od granicy z Wielkim Keshem, tak więc góry widoczne w oddali musiały być Szczytami Quorów. - Gdzie mamy wylądować? - zapytał Tomas. - Szukaj zatoki w jednej trzeciej drogi od szczytu. Od północy odgraniczają ją wysokie skały z charakterystycznym nawisem. Jest bardzo szeroki, a nasz obóz znajduje się jakąś milę w górę szlaku. - Już widzę. - Trzymaj się szlaku w kierunku północnym. Wkrótce ujrzysz enklawę elfów. Gdy słońce stało już na niebie całkiem wysoko, smok zwolnił i nagle podróż zaczęła przypominać wycieczkę dla przyjemności, a nie szaleńczy lot minionej nocy. Jim wypatrywał sobie oczy, aż wreszcie dojrzał ścieżkę w dole. - Tam! - Widzę. - Tomas skinął głową.
Smok przechylił się na jedno skrzydło i zwolnił jeszcze bardziej, po czym niemal się zrównali z czubkami drzew. Wtem Tomas zakrzyknął: - Przed nami! Grupa mężczyzn, uzbrojonych w łuki, kryła się w zaroślach, podczas gdy po drugiej stronie szerokiej polany swobodnie kręciły się elfy. - Znam ich! To ludzie Kaspara! Musieli zbiec z niewoli i znaleźć broń! - Trzeba to powstrzymać! - orzekł Tomas. Polecił Ryathowi, by wylądował pośrodku polany, i smok - trzepocząc dudniąco skrzydłami - uczynił, jak mu kazano. Jim nie czekał, aż ktoś mu każe zeskoczyć na ziemię. Zrobił to, ledwie poczuł grunt w zasięgu nóg. Ześlizgnął się po boku smoka i wylądował zgrabnie. Przebiegł paręnaście kroków w stronę zaczajonych mężczyzn, wołając: - Nie! Czekajcie! Żołnierze spojrzeli w jego stronę zaskoczeni, po czym jeden po drugim zaczęli wychodzić z ukrycia. Jim dojrzał Kaspara zmierzającego w jego stronę z przeciwległego brzegu polania. -Jim Tłuczek? - spytał niedowierzająco generał. Jim rozejrzał się i zobaczył, że elfy nadchodzą z przeciwnej strony, trzymając łuki przerzucone przez ramię. Wszyscy wyglądali na zupełnie odprężonych. Na pewno nie przypominali uciekinierów i szukających ich straży. - Nie walczcie ze sobą! Lord Tomas to załatwi! Kaspar zatrzymał się naprzeciwko Jima. - Kto mówi o walce? - Śmiejąc się głośno, dodał: - Ty i ten twój przyjaciel zepsuliście nam dobrze zapowiadające się polowanie. - Polowanie? - Elfy naganiały w naszą stronę ładniutkie stadko łosi. - Kaspar przerzucił łuk przez ramię. - Ale wszystkie zwierzęta ruszyły z kopyta, jak nadciągnął ten smok. Teraz są już pewnie w połowie drogi do Keshu. - Położył dłoń na ramieniu Jima. - Dobrze wiedzieć, że udało ci się uciec, przeżyć, a nawet sprowadzić pomoc. - Zerknął na smoka, który odpoczywał w wysokiej trawie. - Muszę przyznać, że mieliście niezłe wejście. - Szczerze polecam taką przejażdżkę - odparł w podobnym tonie Jim, po czym poważniejąc, zapytał: - Co działo się pod moją nieobecność? - Chodźmy! - rzucił Kaspar, dając znak swoim ludziom. - Wracajcie do enklawy, zapolujemy później! - krzyknął do nich. Gdy żołnierze posłuchali jego rozkazu, znowu odwrócił się do Jima. - Po twojej ucieczce miałem okazję przeprowadzić dłuższą rozmowę z Castdanurem. Przyzwoity z niego
gość, kiedy człowiek już się przyzwyczai do tego, że ma do czynienia z elfem. Zbliżając się do miejsca, gdzie stał Tomas z elfami, dodał: - Ujmijmy to tak: doszliśmy do porozumienia. - Na czym ono polega? - Na tym - wyjaśnił Kaspar - że my pomożemy im przetrwać, a one pomogą nam uratować Midkemię. Jim wątpił, aby zgraja obszarpanych elfów przydała się do czegoś potędze skoncentrowanej na próbach ocalenia tego świata, lecz wydarzenia ostatnich trzech dni nauczyły go, że nie należy sądzić po pozorach. Poczuwszy nagle ogromne zmęczenie, rzekł: - Będziesz musiał mówić jaśniej, Kasparze. Generał roześmiał się. - Chętnie, ale pozwól, że najpierw przywitam się z twoim towarzyszem. Wiele o nim słyszałem. Jim uśmiechnął się, po czym z niedowierzaniem potrząsnął głową. Zaledwie kilka chwil wcześniej nawet nie sądził, że skończy się na wzajemnej prezentacji. Spotkawszy Tomasa, elfy były bardziej poruszone niż przez cały czas, odkąd znali je ludzie Kaspara. Castdanur z resztą starszyzny zdawał się okazywać najwięcej emocji na widok człowieka w biało-złotej zbroi. - Valheru - rzekł stary elf, gdy wrócili do enklawy. - Nie - zaprzeczył Tomas. - Choć noszę jego wspomnienia, jestem takim samym śmiertelnikiem jak ty, przywódco anoredheli. - Żyje w tobie dawna magia - upierał się Castdanur. Tomas tylko skłonił głowę, przyznając, że tak jest w istocie. - A czy mieszka w tobie również dawna mądrość? - zapytał elf. Tomas odparł: - Po części tak, ale niektóre... wspomnienia straciłem. O was jednak nie zapomniałem. W swym zadufaniu sądziliśmy, że brak wiadomości od was to dobre wiadomości. - Rozejrzał się wokół i dodał: - Wygląda na to, że bardzo się myliliśmy. - Naradźmy się — zaproponował Castdanur. Gestem zaprosił Tomasa do głównej komnaty po czym zwrócił się do Kaspara i Jima. - Wy też powinniście być obecni. Dwaj mężczyźni wymienili szybkie spojrzenia. - Co tu się stało? - spytał szeptem Jim.
Kaspar odpowiedział równie cicho: - Opowiem ci później. Głównie chodzi o to, że dobrze uczyniłeś, nie zabijając Sindy i jego kompana. Gdybyś pozbawił ich życia, najprawdopodobniej nie mielibyśmy okazji do tej rozmowy. To, że ich ocaliłeś i pokazałeś swoją błyskotkę, przekonało Castdanura o mojej prawdomówności. Tyle musi ci na razie wystarczyć. Wkroczyli do komnaty i zasiedli w kręgu - Tomas naprzeciwko Castdanura, po którego obu stronach zajęły miejsca dwa inne najstarsze elfy. Kaspar i Jim usiedli po prawej i lewej ręce Tomasa. - Pamiętaj, jeźdźcze smoków, że jesteśmy wolnym ludem, nawet wedle twoich słów. Tomas nie zapomniał ostatniego lotu Ashen-Shugara, gdy Valheru, którego zbroję nosił, uwolnił każdego sługę Smokowca, zapowiadając wszystkim, że są wolni. - Pamiętam - rzekł, nie chcąc wdawać się w szczegóły akurat w tym momencie. - Zatem wiesz, jakie otrzymaliśmy polecenie - powiedział Castdanur i nagle Tomas przypomniał sobie całą resztę. Tak jak przy poprzednich okazjach, wspomnienia powróciły nieproszone. Wszystkie elfy były niewolnikami Valheru, a kiedy Smokowiec powstał, by rzucić wyzwanie bogom, Ashen-Shugar, ostatni z Władców Smoków, wzniósł się na niebo Midkemii, uwalniając ludy niegdyś spętane okowami niewoli przez jego braci. Wszelako anoredhele były wyjątkowe i miały specjalną misję. - Waszym zadaniem jest ochrona Oporów. - Od niepamiętnych czasów, gdy żyli nasi przodkowie, po dziś dzień -przyznał Castdanur. - Jednakże jest nas coraz mniej i niebezpieczeństwo grozi nie tylko nam, ale także Qyorom. Jim i Kaspar wymienili spojrzenia. Obydwaj mieli w oczach to samo pytanie: czym - bądź kim - są Ouorowie? -Jak one sobie radzą? - zainteresował się Thomas. - Walczą o przetrwanie - odrzekł stary elf. - Nękają nas istoty nie z tego świata, lecz bardziej im zależy na zniszczeniu Quorów niż nas, więc niewiele możemy zrobić. Zawiedliśmy. - Nie - powiedział Tomas zadziwiająco łagodnym głosem. - Wezwaliście nas, a my pomożemy i Quorowie przetrwają bez względu na zagrożenia, przed jakimi stoją.
- Jesteśmy wolnym ludem - powtórzył Castdanur. - Ale potrzebujemy waszej pomocy. - A my wam jej udzielimy - zapewnił Tomas. - Poproszę moją żonę, królową Elvandaru, aby przysłała posiłki spośród tych, którzy zechcą pełnić służbę z wami: myśliwych, rzemieślników, a także tkaczy zaklęć i wojowników. Abyśmy raz jeszcze ujrzeli Quorów bezpiecznych w ich domach nad naszymi głowami. - Dziękuję - rzekł starzec z tak wielką ulgą, że był bliski łez. - To ja dziękuję - rzekł szybko Tomas, wstając i skłaniając głowę z szacunkiem przed trzema wiekowymi elfami naprzeciwko niego. - Teraz muszę wrócić do Elvandaru, po czym znowu się pojawię z tyloma, ilu zdołam zabrać. Reszta przybędzie później, by Baranor mógł się odrodzić. - Będą wśród nich dzieci? - zapytał z nadzieję Castdanur. Tomas uśmiechnął się. - Niektórzy przywiodą ze sobą dzieci, aby wasza młódź miała z kim się bawić. Co więcej, część z naszych pozostanie z wami na zawsze. Niejednemu z tych, co żyli na północy, a potem dołączyli do nas w Elvandarze, spodoba się tutaj, albowiem na wiele sposobów bardziej przypominają was niż nas. - Tomas miał na myśli glamredhele, „szalone elfy", które stawiały czoło Bractwu Mrocznej Ścieżki od pokoleń, zanim przeniosły się na południe, do Elvandaru, przed stuleciem. - W takim razie odwołam nasz rozłam i przysięgnę wierność waszej królowej. Jim zdał sobie sprawę, że przed wiekami musiało dojść do potężnej schizmy między różnymi elfami i że teraz Castdanur czyni milowy krok w ich historii. Tomas rzekł niezobowiązująco: - Uczyń tylko to, do czego jesteś przekonany. My pomożemy wam dlatego, że należycie do rodziny i że spoczywa na was wielka odpowiedzialność. Nie stawiamy żadnych warunków. Pozostaniecie tym, czym zawsze byliście: wolnym ludem. W końcu stary elf się rozpłakał. Tomas zapewnił go: - Wszystko dobrze się skończy. Skinąwszy na Kaspara i Jima, wyszedł na zewnątrz, gdzie zwrócił się do nich: - Wyjaśnienia zabrałyby zbyt wiele czasu. Zostańcie tutaj i pomóżcie
im uzupełnić zapasy żywności. Grozi im większe niebezpieczeństwo, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić. - Zerkając ku drzwiom prowadzącym do komnaty, dodał: - To, co przyczynia im kłopotów, może być częścią tego, z czym niedługo wszyscy będziemy musieli się zmierzyć. Te stworzenia, o których wspomniał Castdanur, to... dzieci Pustki, istoty, jakich ten świat nie powinien nigdy oglądać. Uśmiechnął się smutno. - Właśnie coś takiego, poślednie widmo, uczyniło mnie tym, kim jestem dzisiaj. Opowiem wam o tym przy okazji. Na razie pamiętajcie tylko, że wszystko zależy od przetrwania tych elfów. Wrócę z tyloma wojownikami, ilu zdoła unieść Ryath, pozostali dołączą do nas później. - Mam jedno pytanie - odezwał się Jim. - Pytaj. - Czym czy też kim są Quorowie? Kaspar wtrącił: - Zawsze sądziłem, że to nazwa, miejsce na mapie. Tomas przechylił głowę. - Quorowie to najbardziej starożytna rasa tego świata, jego serce. Jeśli mieszkańcom Pustki uda się ją zniszczyć, nic nie powstrzyma Dasatich. Te elfy, Dzieci Słońca, jak sami się nazywają, od zarania są strażnikami Quorów. - Gdzie oni są? - Jim. - Wysoko nad nami. Na Szczytach... - Quorów - dokończyli za niego Kaspar i Jim. Tomas odwrócił się, nie mówiąc nic więcej, i szybkim krokiem opuścił enklawę. Raźno przeciął polanę, na której czekał na niego rubinowy smok. Jim szturchnął Kaspara. - Co robimy? - Idziemy na polowanie, chyba że uśmiecha ci się jeść orzechy i suszone owoce przez następne kilka dni. Jim westchnął. - Musimy? To jedyna rzecz, w której nigdy nie byłem zbyt dobry. - Wszystkiego można się nauczyć - rzekł twardo Kaspar, klepiąc towarzysza w ramię. - Chodź, pogadamy z naszymi gospodarzami o zorganizowaniu nowego polowania. Módl się, żebyśmy natrafili na porządne stado, zanim Tomas wróci i znowu nam wszystko popsuje. W tamtym widziałem dwunastaka i już ostrzyłem sobie zęby na dziczyznę. - Przykro mi - rzekł Jim, znów zaczynając żałować, że nie udało mu się przekonać Tomasa do krótkiego przystanku w Krondorze.
To by dopiero był widok! Olbrzymi rubinowy smok lądujący na głównym dziedzińcu pałacu książęcego. Coś takiego z pewnością zrobiłoby duże wrażenie na lady Michèle de Frachette i jej ojcu, hrabim Montagrenu! Jim westchnął, zastanawiając się ponownie, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy Michèle, po czym zaraz zaczęło go nurtować pytanie, czy ona w ogóle za nim tęskni. Musiał jednak porzucić te rozważania, gdyż Kaspar właśnie znikał za drzwiami komnaty narad Baranoru.
ROZDZ I AŁ
D W UN AS T Y
Demaskacja Miranda zaczęła się przechadzać tam i z powrotem. Alenca i pozostali Wielcy zgromadzili się na nieoficjalnej naradzie w przestronnym ogrodzie przy siedzibie Bractwa Magów. Najstarszy mag w tej grupie - nie licząc Mirandy - przyglądał się jej z niejakim rozbawieniem, gdy krążyła w tę i we w tę, niezdolna usiedzieć na miejscu podczas dyskusji. - Powinnaś się odprężyć - poradził jej. - Mnie odprężenie pomaga jaśniej myśleć. Miranda potrząsnęła głową, nie zatrzymując się nawet na moment. - Moim myślom nie brakuje jasności. Brakuje mi Leso Varena, który znajdowałby się w naszej mocy. Matikal, przysadzisty mag w średnim wieku, który miał w zwyczaju golić głowę na łyso, co upodabniało go raczej do tawernianego zabijaki aniżeli mistrza magii, rzekł: - Każdy członek Bractwa Magów, każdy kapłan każdego zakonu, a nawet każdy mag Pomniejszej Ścieżki wie, czego szukać. Wszyscy wytężamy siły, by namierzyć choć ślad nekromancji. Z chwilą gdy wytropimy choćby cień magii śmierci Leso Varena, dopadniemy go i zniszczymy, nie bacząc na koszty. Miranda wreszcie stanęła. Dotarło do niej, że ten mężczyzna jest gotów oddać własne życie, byle unicestwić Varena, podobnie jak wszyscy pozostali członkowie Bractwa Magów. Każdy z nich zrobi co w jego mocy, aby pozbyć się zagrożenia ze strony nekromanty z Midkemii. Położenie Mirandy w Bractwie Magów zawsze było bardzo delikatne. Do czasu interwencji jej męża i dojścia do władzy lady Mary Acoma każda kobieta przejawiająca zdolności magiczne w Imperium Tsuranuanni była skazywana na śmierć. Dopiero w ostatnim stuleciu umożliwiono przedstawicielkom płci pięknej
otwarte uprawianie magii, aczkolwiek wielu magów nadal miało kłopoty z akceptacją kobiet jako swoich „sióstr". A to, że Miranda pochodziła z innego świata i wykazywała się niebywałą krnąbrnością, tylko pogarszało jej sytuację wśród Czarnych Szat. Ratowało ją wyłącznie to, że była żoną Milambera, największego z Wielkich. Jednakże zamach na cesarza zmienił wszystko. Od tamtej pory wszyscy magowie spijali słowa z jej ust i z powagą podchodzili do jej sugestii. Dopuszczono się potwornego, nie mieszczącego się w głowie żadnemu z Wielkich czynu: podniesiono rękę na Światłość Niebios. Wszelkie inne sprawy straciły na znaczeniu. Alenca podsunął: - Może umknął z powrotem do twojego świata... Miranda pokręciła zdecydowanie głową. - Nie. Mój mąż nie ma sobie równych, gdy chodzi o wiedzę o szczelinach. Ustawił straże przy każdej z nich. Gdyby którąkolwiek szczelinę prowadzącą na Midkemię otwarto, wiedzielibyśmy o tym. - A zatem postanowił wziąć na przeczekanie - stwierdził Matikal. Miranda spuściła nieco z tonu. - Wybaczcie mi moją niecierpliwość, ale nie cierpię czekać, aż przeciwnik raczy się ujawnić. - Machnęła ręką w kierunku północnym, jak gdyby była w stanie przeniknąć wzrokiem ściany i zobaczyć majaczące na horyzoncie szczyty. - Ukrywa się w górach w jakiejś jaskini. - Odwróciła się i machnęła ręką w stronę południa. - Albo na moczarach w jakimś szałasie. Przywykł do niewyobrażalnych warunków, z tego, co słyszałam. Wyczeka do właściwego momentu, po czym uderzy, a my możemy tylko mieć nadzieję, że jego atak nie będzie gorszy od poprzedniego. Alenca zmarszczył brwi. - Co mogłoby być gorszego od zamachu na cesarza? Bez cienia humoru w głosie Miranda odparła: - Udany zamach na cesarza. Wśród magów zapadła cisza. Po chwili milczenia Miranda dodała: - Nic tu więcej nie zdziałam. Tymczasem na Midkemii wyniknęła sytuacja, która być może jest kolejnym przejawem tego samego zagrożenia. Wiecie, jak się ze mną skontaktować w razie nagłej potrzeby. To powiedziawszy, siłą woli przeniosła się do pokoju ze szczeliną, otwarła ją i wróciła na Midkemię. Odziany na czarno student podniósł na nią średnio zainteresowane spojrzenie. Zgodnie z umową, szczelina wiodąca
z Bractwa Magów prowadziła do Akademii w Stardock, a nie na Wyspę Czarnoksiężnika. Niezależnie od kwestii politycznych, w ten sposób interesy członków Konklawe Cieni były pod lepszą ochroną. Wszakże konieczne było pewne porozumienie. Mirandę oburzało to, że uczelnia, którą Pug ufundował i stworzył, obecnie znajduje się w rękach kogoś innego i że ów ktoś nie zawsze zgadza się we wszystkim z jej mężem. Wprawdzie ona także często miała odmienne zdanie niż Pug, lecz jako jego żona liczyła się z jego zdaniem, nawet jeśli uważała, że się myli. Powściągnęła chroniczny gniew na tych, którzy źle traktują jej męża, mimo że tak dużo mu zawdzięczają, i zdawkowo powitała znudzonego studenta, po czym zniknęła mu z oczu. Miranda brylowała bowiem w jednej dziedzinie magii - potrafiła przenieść się dosłownie wszędzie, gdzie jej się zamarzyło, pod warunkiem że choć raz wcześniej odwiedziła to miejsce. Większość magów - zarówno na Kelewanie, jak i na Midkemii - potrzebowała w tym celu specjalnie skalibrowanych urządzeń, z których produkcji słynęli rzemieślnicy Tsurani. Inni, w tym Pug, potrafili przenosić się między talami samymi wzorami, na przykład skomplikowanymi figurami geometrycznymi na posadzce, co było praktyką szeroko stosowaną na Kelewanie, na Midkemii zaś w nieco bardziej ograniczonym stopniu. Zakony religijne wykorzystywały tę metodę do przemieszczenia kapłanów z jednej świątyni do drugiej, co jednak nie było szczególnie pomocne dla laików, którzy musieli złożyć „pokaźną ofiarę" - albo, jak wolała o tym myśleć Miranda, dać solidną łapówkę - aby móc skorzystać z wzorów rozsianych na całej planecie. Tymczasem Mirandzie wystarczyło wyobrazić sobie dane miejsce - i już tam była. Sama nie do końca wiedziała, jak to robi, i stąd miała ogromne trudności, gdy chciała nauczyć tej sztuczki kogoś innego. Jak dotąd, Magnus okazał się jej najlepszym uczniem i Miranda mogła mieć nadzieję, że syn w przyszłości prześcignie ją w tej sztuce. Ale Pug także robił postępy. Nakor twierdził, że to przerasta jego możliwości, Miranda jednak podejrzewała, że szuler kłamie. Bawił ją nie mniej niż Puga, choć w przeciwieństwie do swojego męża Miranda nigdy w pełni nie zaufała Nakorowi. Coś jej w nim nie pasowało. Mimo to Pug nieraz pokładał swoje życie w rękach tego człowieczka, który - co trzeba przyznać - nigdy nie zawiódł. Z jakiegoś powodu jednak Miranda bała się, że kiedyś utraci Puga właśnie przez kogoś takiego jak Nakor, który najwyraźniej miał własne cele. Miranda zmaterializowała się w swojej pracowni, gdzie zastała Caleba śpiącego z głową na biurku. Poczuła przypływ matczynej miłości na widok
najmłodszego dziecka posapującego przez sen i na mgnienie przypomniała sobie, jak trzymała go na ręku jako niemowlę. Odetchnęła głęboko i przepędziła wzruszające wspomnienie. - Caleb, połóż się do łóżka! Niemalże spadł z fotela. -Hę? - Idź do siebie. Jestem pewna, że Marie chciałaby od czasu do czasu zobaczyć się z mężem. Ja muszę popracować. - Która godzina? - Nie mam pojęcia - odparła, wyglądając przez okno. - Jest ciemno. Gdy opuszczałam siedzibę Bractwa Magów pięć minut temu, było południe, więc nie zamierzam się jeszcze kłaść. Podczas gdy twój ojciec i pozostali próbują ocalić świat, ktoś musi się zająć prozaicznymi sprawami. - Wiem - odrzekł Caleb, ziewając. - Zliczałem dochody z posiadłości ojca i przyglądałem się projektom, które czekały na to od tygodni. Trzeba też zdecydować, kiedy ogłosimy nowy nabór i... jest jeszcze tyle spraw. -Pokazał na stertę papierów i zwojów i powiedział: - Ale przynajmniej z tym się uporałem. - Ujął zwitek dokumentów i dodał: - To dla odmiany może zaczekać, ale - przeniósł wzrok na stos, na którym przed chwilą składał głowę - tym należy zająć się jak najszybciej. - Świetnie. Skończę za ciebie, a ty jak już się wyśpisz, możesz pójść na polowanie czy co tam najbardziej chcesz robić. No, znikaj. Caleb pocałował matkę w policzek i wyszedł. Miranda zasiadła w fotelu Puga, wciąż ciepłym od ciała syna, i bardziej niż kiedykolwiek zatęskniła do męża. Choć ukrywała to bardzo głęboko, od dawna była pełna obaw, a najbardziej przerażała ją perspektywa, że już nigdy nie zobaczy Puga. Pug siedział spokojnie, przyglądając się rozwojowi wypadków. Domyślił się, że dzieje się coś wiekopomnego, i usilnie pragnął zrozumieć tego znaczenie. Magnus stał za plecami ojca, równie milczący, i przysłuchiwał się rozmowie. Trzy starsze Wiedźmy Krwi, które po nich przyszły, rozsiadły się półkręgiem. Wszystkie były ubrane na czarno i miały pomarańczowe szalowe kołnierze i szerokie pomarańczowe pasy, natomiast młodsze członkinie zgromadzenia nosiły szaty utrzymane w bieli i pomarańczu. Macros siedział na krześle w pewnym oddaleniu od nich. Wydawał się zmęczony do granic i musiał się opierać na lasce. Zajmująca centralne miejsce Wiedźma Krwi powiedziała:
- Jestem Audarun, najstarsza wiekiem tutaj. Po mojej lewej widzicie Sabillę, a po prawej Maurin. We trzy tworzymy Triarchat i przewodzimy Wiedźmom Krwi. Jesteśmy także skarbnicą wiedzy i obrończyniami życia. -Spojrzawszy na Macrosa, zapytała: - W jaki sposób zostałeś Ogrodnikiem? Macros milczał. Wodził wzrokiem od jednej twarzy do drugiej, aż wreszcie przemówił: - Nie wiem. Pewnego dnia wracałem do domu z pracy i doznałem swego rodzaju... ataku. Zakręciło mi się w głowie i zatoczyłem się na ścianę. Ukryłem się, by nie zwracać uwagi na swą słabość. Wtem naszły mnie wspomnienia poprzedniego życia i nagle wiedziałem już, że jestem... - Głos miał coraz cichszy. - W domu nadal źle się czułem. Miewałem sny. Moja rodzina martwiła się o mnie. Ilekroć się wybudzałem, moja partnerka prosiła mnie, abym był silny, abym nie dał się zabrać i zabić, tylko wrócił do pracy i dalej ich chronił. - Zwiesił głowę. - W końcu stamtąd odszedłem i już nigdy nie zobaczyłem swoich bliskich. - Mów dalej - zachęciła go Audarun. - Dokąd się skierowałeś? - Szedłem przez długi czas ulicami. Nie pamiętam wiele oprócz tego, że czasami musiałem się ukrywać, a czasami udawałem bardzo zajętego i ważnego. Kradłem jedzenie, gdy nikt nie patrzył, i... - Przymknął powiela, jakby to mogło przywrócić mu pamięć. - Dotarłem na miejsce. - Co to było za miejsce? - Nie pamiętam. - Macros otworzył oczy. - Podobne do Gaju Delmat-Ama, ale na pewno nie to samo. - Co tam się wydarzyło? - zapytała znów Audarun takim samym tonem jak przedtem. - Spotkałem kogoś. - Kogo? - Powiedział, że nazywa się... - Macros ponownie opuścił powiela. - Powiedział, że nazywa się Dathamay. Trzy kobiety wymieniły spojrzenia. - Znacie to imię. - Tak - potwierdziła Audarun. - To fałszywe imię, z dawnej opowieści. Co jeszcze ci powiedział? Macros nie otwierał oczu. - Powiedział, że się mnie spodziewał... nie, że byłem oczekiwany. Potem... Nagle rozwarł powiela. - Położył mi na głowie dłoń, nieomal w błogosławieństwie, i wtedy... cały ból mnie opuścił, a w myślach mi się
przejaśniło. Przypomniałem sobie swoje poprzednie życie i to obecne, we właściwej kolejności. - Tak przypuszczałam - stwierdziła Audarun. - Kto to był? Pomniejszy? Kapłan Śmierci? - Nie pamiętam... - Macros wzruszył ramionami i zgarbił się na krześle: Wiedźmy Krwi wydawały się poruszone. Pug dostrzegł jednak, w przeciwieństwie do członków zgromadzenia Białego, którzy wykazywali poruszenie w obliczu słabości, one są naprawdę zatroskane. - Co mu jest? - spytała Audarun, wstając z krzesła. Pug również wstał. - Twierdzi, że jest ciężko chory, umierający. Audarun zrobiła zdumioną minę. - Czemu nic o tym nie słyszałam? - Podeszła do Macrosa i uklęknęła przy nim. Dokonała oględzin, po czym wydała parę poleceń jednej z młodszych Wiedźm Krwi. Kobieta udała się po żądane przedmioty. - Poniesiecie go - rzekła do pozostałych magów. Pug i Magnus wspólnymi siłami podnieśli Macrosa i zabrali z pokoju, wiodąc przez labirynt korytarzy do izby sypialnej, praktycznie celi. Pug naoglądał się takich pomieszczeń w licznych świątyniach, w których bywał na Midkemii i na Kelewanie. Za całe wyposażenie służyło proste posłanie, stolik i krzesło. Jedynym źródłem światła był knot pływający w miseczce wypełnionej tłuszczem. Ułożyli Macrosa na posłaniu, gdzie Audarun podjęła oględziny. Tymczasem wróciła młoda Wiedźma Krwi z koszem pełnym fiolek, słoiczków i paczuszek z nawoskowanego papieru oraz pojawiła się jeszcze inna kobieta, niosąca duży gar z parującą wodą. Audarun szybko przyrządziła intensywnie pachnący dekokt, po czym gestem poprosiła magów, aby pomogli Macrosowi wesprzeć się na poduszkach. Następnie sama przyłożyła naczynie do ust Dasatiego, który niegdyś był człowiekiem. Macros miał dość sił, aby zwilżyć wargi, a potem zacząć pić. W parę minut odzyskał nieco utraconego wigoru. - Zasłabłem? - zapytał. - Tak - potwierdziła Audarun. - A raczej straciłeś zdolność do pozostania przytomnym. - Umieram - stwierdził Macros. - Kto ci to powiedział? - Audarun przyciągnęła krzesło do posłania i usiadła.
- Uzdrawiacz. Medyk... - Wyglądał na zmieszanego. - Nie pamiętam który. Pamięć mnie zawodzi. Co dzień pamiętam mniej z tego, co na pewno pamiętałem doskonale jeszcze przed paroma tygodniami. - Zerknął W stronę Puga. - Wiedziałem, że straciłem większość wspomnień z ludzkiego życia, ale teraz zaczynam także zapominać to życie. - Znów popatrzył na Wiedźmę Krwi. - Obawiam się, że nie zostało mi już wiele czasu. Audarun nie odrywała od niego spojrzenia. - Nie zostało ci ani trochę czasu. Kimkolwiek byłeś, przyjacielu, wcale nie umierasz. Ty już nie żyjesz. Pug i Magnus stali bez ruchu, osłupiali. W końcu Macros odezwał się cicho: - Tak, to by się zgadzało. - Moim zdaniem nic się nie zgadza - odezwał się Pug. Audarun popatrzyła na niego. - Skoro jesteś tutaj, w tym przebraniu, musisz być magiem, kapłanem albo kimś wielce utalentowanym i potężnym. Nam, Dasatim, sztuka iluzji nie wychodzi zbyt dobrze. Zresztą nie czujemy takiej potrzeby. Nade wszystko cenimy sobie siłę i moc. O ile jednak Kapłani Śmierci rozumieją nekromancję w każdym detalu, my, Wiedźmy Krwi, rozumiemy w najdrobniejszych szczegółach życie. - Urwała na moment, po czym podjęła: - To naczynie nie zawiera prawdziwego życia. - I patrząc Macrosowi prosto w oczy, dodała: -Jesteś atrapą, udajesz tylko życie. Obejrzała się przez ramię i poprosiła młodą pomocnicę o jeszcze parę przedmiotów. Młoda Wiedźma Krwi natychmiast wyszła po nie. Tymczasem Audarun, przeniósłszy kolejno spojrzenie na Puga, Magnusa, a w końcu Macrosa, powiedziała: - Magia, której użyto, by cię stworzyć, jest rozległa i całkowicie mi obca, ledwie dla mnie pojęta. Na pewno żaden śmiertelnik cię nie stworzył, co pozostawia tylko jedno rozwiązanie. - Bóstwo - szepnął Pug. - Bóstwo z waszego świata - uściśliła szybko Audarun. - Jakaś siła na waszym poziomie rzeczywistości uznała za konieczne przekłuć barierę dzielącą nasze światy, zapewne w zamiarze uprzedzenia działań Mrocznego Boga oraz udzielenia pomocy Białemu. Nie jestem teologiem, jednakże w posiadaniu Wiedźm Krwi znajduje się więcej nieskażonej wiedzy niż gdziekolwiek indziej na tym poziomie rzeczywistości. Hierofanci Jego Mroczności zniszczyli wszystko, co występowało przeciwko doktrynie.
Sprawdzę, czy słyszano o podobnym akcie magii w przeszłości, lecz już teraz wiem, że pogwałcono zasady, reguły równie pętające wyższe istoty, jak nas, śmiertelników, pęta potrzeba wody i powietrza. Ktokolwiek to zrobił, ktokolwiek przysłał tutaj tę... istotę, uczynił to z pełną świadomością, że jego działanie może spowodować konsekwencje równie katastrofalne jak to, czemu próbuje zapobiec. - Poważne sytuacje wymagają radykalnych środków - rzucił sentencjonalnie Magnus. - Być może - stwierdziła Audarun. - Ale choć czasami opłaca się rozniecić ogienek, aby powstrzymać ogień, ogienek też może wymknąć się spod kontroli, a wtedy... - Pożar jest nie do opanowania — dokończył za nią Pug i zamilkł. Po pewnej chwili ciszę przerwała istota zwąca się Macrosem. - Skoro nie jestem tym, za kogo się mam, skąd się tutaj wziąłem? - Na to nie potrafię odpowiedzieć - odrzekła Audarun. - Kiedy przed ponad dziesięcioma laty doszły nas słuchy o pojawieniu się osoby podającej się za Ogrodnika, zaczęłyśmy obserwację. Wiedziałyśmy, że stoją za tobą potężne siły, gdyż wystarczyło, abyś stanął przed wiernymi, a oni natychmiast cię słuchali, jak gdybyś kierował Białym od dawna. Martuch to jeden z naszych najstarszych, najspolegliwszych sojuszników i właśnie jego lady Narueen poprosiła o odszukanie i wybadanie owego Ogrodnika. Z początku uważałyśmy, że to spisek sług Jego Mroczności, ale było nazbyt wiele... niewiadomych. Martuch nie tylko nie odkrył żadnej nikczemności w Ogrodniku, lecz także, jak mnóstwo innych, zaczął odbierać od niego rozkazy i przypisywać mu rolę przywódcy Białego. Dlatego nie zaprzestałyśmy obserwacji. Po dłuższym czasie stało się jasne, że istota ta przybyła tu z misją i że cele jej misji pokrywają się z naszymi. Co więcej, zdołała skupić siły i wysiłki w stopniu, w jakim nam nigdy się nie udało. Do czasu jej pojawienia się zgromadzenie Białego było w najlepszym razie zbieraniną Wiedźm Krwi i paru sojuszników, którzy wymieniali z nami informacje i sporadycznie ratowali grupki kobiet i dzieci przed Rycerzami Śmierci. Mieliśmy enklawy, takie jak ta, rozsiane po całym świecie Dasatich. Tymczasem obecność tego przywódcy, tego Ogrodnika, zapewniła nam tak potrzebną koncentrację działań. Zyskaliśmy potężnych sprzymierzeńców, jak młody Valko, i umocniliśmy swoją obecność w całym imperium, rosnąc w siłę. Odnieśliśmy niekwestionowaną korzyść z jego przybycia, lecz od początku wiedzieliśmy, że kryje się za nim pewien fałsz, gdyż w świecie Dasatich nikt jeszcze
nie słyszał, aby pomniejszy nagle urósł i stanął na czele lepszych od siebie. A do tego jeszcze używał magii nieznanej Wiedźmom Krwi? - Pokręciła głową. - Niemożliwe. - Zapatrzyła się na Macrosa. - Do czego zmierzasz, dziwna istoto? Musimy to wiedzieć. Stworzenie, które było Macrosem, odpowiedziało pustym spojrzeniem. - Ja... ja wiem tylko tyle, że zostałem wyznaczony do poprowadzenia Białego, przygotowania go. - Do czego? - spytała Audarun. - Nie wiem. Nagle odezwał się Pug; - Aleja wiem. Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Pug patrzył na Macrosa. - Gdzieś w swojej pamięci nosisz wiadomość, którą ktoś chce rozpaczliwie nam przekazać, jednakże z jaldegoś powodu postanowił poczekać, aż tu pobędziemy trochę i na własne oczy przekonamy się, z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Macros wzruszył ramionami. - Nic nie pamiętam. Nie mam nic do przekazania. Magnus przyglądał się istocie, która utrzymywała, że jest duchem jego dziadka w ciele Dasatiego, i nagle zapytał obojętnym tonem: -Jak się czujesz? - Ten napój przywrócił mi siły i czuję się... mimo wszystko czuję się pusty. - Pozorne życie, którym cię obdarzono, wycieka z każdą sekundą stwierdziła Audarun. - Nie zostało go już wiele. Niebawem zamkniesz oczy i przestaniesz istnieć. Nie poczujesz bólu. Macros odchylił się na wznak i zapatrzył w sufit. Rzeki: - Chyba powinienem być wściekły albo przestraszony czy coś w tym stylu. Ale czuję tylko przemożną chęć wypełnienia misji, z którą mnie przysłano, przekazania ci tej wiadomości, Pugu, o ile jakaś faktycznie jest. Zamilkł, by zaczerpnąć tchu. - Jakie to dziwne, mieć te wszystkie wspomnienia i nagle usłyszeć, że należały do kogoś innego. - A co z ciałem Dasatiego? - zapytał Magnus kobietę. - Przypuszczam, że miało umrzeć w tamtej chwili słabości, gdy nadeszły fałszywe wspomnienia, być może na serce albo od jakiejś innej choroby Lecz coś - albo ktoś - wykorzystało ów moment, aby domontować ludzkie wspo-
mnienia i zachować w dobrej kondycji umysł Dasatiego. - Potrząsnęła lekko głową. - To wyjątkowa sztuka, równie subtelna jak najlepsza magia życia, z jaką miałam do czynienia, a jednak zarazem najpotężniejsza nekromancja. Westchnęła ciężko. - Bardzo bym chciała wiedzieć, kto za nią stoi. - Ban-ath - rzekł Pug. - Kto? - zapytała Wiedźma Krwi. - Ban-ath. Magnus zdziwił się: - Bóg złodziei? Macros pokiwał głową. -Kalkin. - Któż to taki? - zainteresowała się Audarun. Wyjaśnień podjął się Pug: - Na naszym poziomie rzeczywistości mamy wiele bóstw, aczkolwiek nie aż tylu, ilu wy mieliście, zanim do władzy doszedł Mroczny Bóg. Kobieta uśmiechnęła się. -Jak to możliwe, że jeden świat ma więcej bóstw niż drugi? - Zostawmy teologię kapłanom - odparł Pug. - Dość powiedzieć, że być może niektórzy nadają wygodne etykietki zwykłym żywiołom w próbie ich zrozumienia. Mówiąc krótko, wasza setka bogów może odpowiadać w moim świecie setce aspektów jednego i tego samego bóstwa. - Opowiedz więcej o Ban-ath. - Ban-ath, zwany także Kalkinem, Aderiosem, Jashamishem i wieloma innymi imionami w zależności od miejsca i czasu. Bóg złodziei, oszustów i kłamców, aczkolwiek jest czymś znacznie więcej. To także bóg pechowców, utraconych nadziei i spraw beznadziejnych. Z lubością łamie zasady i wprowadza w błąd. Audarun roześmiała się. - Olapangi! Przez Dasatich zwany także Zwodnikiem. Odkąd zagłębiam się w stare jak świat opowieści i odkrywam prawdę o tysiącach bogów, szczególnym uczuciem darzę właśnie jego. Jest mnóstwo historii o nim. O tym, jak -płatał psikusy zarówno śmiertelnikom, jak i innym bogom. Dathamay, który jak twierdzi ta istota, przyszedł, by rozjaśnić jej myśli, także wywodzi się ze starego mitu. Dathamay był narzędziem Olapangiego, podręcznym, który chadzał wśród Dasatich i mówił im jedno, podczas gdy Olapangi utrzymywał co innego. Zwodnik był naszym najbardziej barwnym, a zarazem najbardziej niebezpiecznym bogiem. Bywał łagodny bądź okrutny, czuły bądź
bezwzględny, pozornie bez powodu, aczkolwiek zawsze przyświecał mu jakiś cel. Pokutuje u nas takie stare powiedzenie, choć mało który Dasati skojarzyłby je z osobą Olapangiego. Nadal jednak często mawiamy: „za wszelką cenę. - Cel uświęca środki - mruknął Magnus. - Och, więc wasza mądrość nic różni się tak znów bardzo od naszej zauważyła Audarun. - Nie wiem, ile mądrości mieści się w absolucie, ale często zdarza się tale, że jeśli cel jest wystarczająco ważny, środki w przeciwnym razie nie do zaakceptowania. .. - Pug zrobił wielkie oczy. - Ależ ze mnie głupiec! - szepnął. - Ojcze? - zaniepokoił się Magnus. - Ja... my wszyscy zostaliśmy wykorzystani. - Przez Kalkina? - Tak - odparł Pug. Podszedł do Macrosa, pochylił się i zajrzał mu w oczy, jakby chciał coś wypatrzyć. - Ciebie wykorzystano do cna, gdyż kimkolwiek byłeś w tym świecie, twój koniec nadszedł przedwcześnie, a pozbawiono cię nawet tego, byś został znaleziony na rogu ulic i pochowany zgodnie z obowiązującym tu ceremoniałem. Macros rzekł: - Już pamiętam. - Co takiego? - spytał Pug. Dasati o twarzy Macrosa podniósł na niego spojrzenie i uśmiechnął się. - Pamiętam ciebie, Pugu. Gdy razem z Tomasem i Ryathem przybyliście po mnie do Ogrodu... - Zaśmiał się. - Ogrodnik! Kalkin bywa draniem, ale jednak ma poczucie humoru! - Urwał, a Pug spostrzegł, że wyraźnie cierpi. Z błyszczącymi oczami Macros zaczął szybko wyrzucać z siebie słowa: - Staliśmy w Ogrodzie na skraju Wiecznego Miasta i rozmawialiśmy o możliwych zagrożeniach, o powrocie Władców Smoków na Midkemię, ty zapytałeś: „Czemuż więc nie interweniowali bogowie?", pamiętasz, co na to odparłem? Pug skinął głową. - Tak. Powiedziałeś: „Zrobili to. Jak myślisz, skąd się tu wzięliśmy? To gra. A my jesteśmy pionkami". - Nic się nie zmieniło od tamtej pory. Taka jest wiadomość. To wciąż Rozgrywka Bogów, a my jesteśmy pionkami, których używają, starając się zwyciężyć. Kalkin może łamać zasady częściej niż inni, bo taką ma naturę, lecz nawet jego obowiązują pewne granice, których przekroczyć nie może.
Ale jest coś jeszcze. Kalkin nie działa sam. Nie byłby w stanie namiesza w tym wymiarze bez pomocy innych bóstw. - Głos Macrosa słabł z każdym słowem, - ja... Macros... od zawsze należał do nich, przetarł szlak. Ty tez należysz do nich, ale twoje przeznaczenie przerasta moje... jego. - Powieli opadły i Pug domyślił się, że koniec tej istoty, kimkolwiek była, jest bliski. Musisz odnaleźć Nakora. On zna odpowiedzi. Pug powiedział szybko: - Tak zrobię. - Przyłożył dłoń do zamkniętych oczu Macrosa i dodał: Nie będziesz nam już potrzebny Dasati, który nosił wspomnienia pradawnego ludzkiego maga, zwiotczali Pug zwrócił się do Wiedźm Krwi: - Uczyńcie z tym pustym naczyniem, co uważacie za stosowne. - Miałyśmy więcej pytań... - zaczęła Audarun. - Ale ta istota nie miała więcej odpowiedzi - uciął Pug. - Wywiązała się? ze swego zadania. - To znaczy? - zapytała Audarun. - Musimy wrócić do serca miasta, ponieważ gdzieś tam czai się niebywałej groźna istota oraz mały szuler, mój przyjaciel, który stara się ją kontrolować; | I tenże przyjaciel, jak właśnie się dowiedziałem, zna odpowiedzi. - Co za istotę kontroluje twój przyjaciel? - spytała Audarun, gestem; nakazując pomocnicom, aby zabrały ciało, które do niedawna nosiło wspomnienia Macrosa. - Dziwnego młodego mężczyznę, który jest czymś znacznie więcej niż zwykłym młodzieńcem. Nazywa się Ralan Bek i przybył tu, aby ocalić dwa światy. W waszych przepowiedniach nosi miano Zabójcy Boga. Trzy stare Wiedźmy Krwi siedziały osłupiałe, ważąc słowa Puga. - Skąd znasz naszą przepowiednię? - zapytała w końcu Audarun. - Od Martucha - odparł Pug. - Rzucał po drodze różne uwagi, które scaliłem, po czym nadałem im sens. Nie w pełni pojmuję naszą rolę w tym wszystkim, lecz chyba jest tak, jak powiedziała ta istota - jak powiedział mi przed laty mój teść, Macros Czarny. Wszystko to Rozgrywka Bogów, a my jesteśmy w niej pionkami. Jednakże mamy wolną wolę i inteligencję, dzięki którym nie pozwolę, byśmy sczeźli w jakimś gambicie. - Zwrócił się do syna: Magnusie, czeka nas daleka droga. - Myślę, że uda mi się przenieść nas bezpośrednio do Gaju, ojcze. Pug wyglądał na zdziwionego. - Naprawdę?
Przyglądając się, jak cztery młode kobiety podnoszą ciało martwego Dasatiego, by je wynieść, Magnus wyjaśnił: - Mama od dawna mnie tego uczyła i wydaje mi się, że podołam. Potrafię nas tam przenieść bez urządzenia. - Musimy zabrać Valko i natychmiast ruszać w drogę - rzekł Pug. Audarun podniosła dłoń. - Młody Valko nie pójdzie z wami. Pug przyjrzał się uważnie kobiecie. Wiedźmy Krwi zaliczały się do Dasatich i jako takie były zdolne do nagłej i nieuzasadnionej przemocy. Być może w ich enklawie nie wyczuwało się wszechobecnej atmosfery obłędu, lecz to jeszcze nie znaczyło, że lokatorki nie są straszliwie groźne. - Dlaczego nie? - Ma rolę do odegrania, równie kluczową jak wasza. - Podniosła się powoli. - Nawet gdyby Mroczny Bóg zniknął w tej sekundzie, mordowanie w jego imieniu nie skończy się od razu. Nazbyt wielu, począwszy od Te Karany, a skończywszy na najmarniejszym słudze, zależy na utrzymaniu starego porządku. Ten świat obraca się wokół zła, które kazi każdy aspekt naszego życia. Nawet gdy to zło przeminie, skażenie będzie się utrzymywało latami. Zbyt wielu będzie chciało żyć, jakby nic się nie zmieniło. Musi dojść do odrodzenia naszego społeczeństwa - kontynuowała. - Trzeba zniszczyć nie tylko Mrocznego Boga, ale także TeKaranę i Karany, najwyższych kapłanów wszystkich świątyń, każdego przywódcę. Po czymś takim czekają nas dziesięciolecia niepokojów. - Najpotężniejsi lordowie rzucą się walczyć o władzę - wtrącił Magnus. — Rozpęta się chaos. - Lepszy chaos - stwierdziła Audarun - aniżeli porządek, który zabija rasę, doprowadza ją do stagnacji, czyniąc godną pożałowania, pielęgnując kulturę śmierci i strachu. Wolałabym już być zwierzęciem, którym się żywimy, gdyż one przynajmniej dbają o swoje młode. - Przyszpiliła Magnusa spojrzeniem. - Niech przetrwają najsilniejsi, lecz potem my nauczymy ich dbać o słabszych. - Niełatwe zadanie - skomentował Pug. - Otrzymałyśmy je przed wiekami, magu - odrzekła Audarun. - Nie jesteśmy waszymi sprzymierzeńcami, choć mamy podobne cele. Nie chcemy widzieć waszego świata u naszych stóp. Jednakże nasza rasa pozostaje przy życiu tylko dzięki ekspansji, gdyż w przeciwnym razie zwraca się przeciwko sobie. Czekają nas stulecia wojny domowej, lecz jej wynikiem będzie kres
tego, co uczyniło nas tym, czym jesteśmy. Najpierw wszakże musimy odciąć sobie rękę, która uczyniła nam tę krzywdę. Pug pokiwał głową. - Zaiste niełatwe. Wielu spróbuje przechwycić władzę w imieniu Mrocznego Boga, o ile uda się go pokonać, i ci będą za wszelką cenę chcieli uchować istniejący porządek, by zdławić opozycję. - Nie ma innej opozycji poza nami - rzekła twardo Wiedźma Krwi. Nasza wypaczona historia, z czasów, gdy byliśmy czymś więcej, uczy nas, że mieliśmy wielu bogów, człowieku. Służyliśmy im z radością i pozwalaliśmy się prowadzić jak dzieci. Obecnie jednoczy nas tylko pragnienie zniszczenia Jego Mroczności. Gdyby znalazł się sposób na odzyskanie naszych bóstw, być może pomogłyby nam, ale to tylko marzenia ściętej głowy. - Machnęła ręką w stronę, w którą odszedł Valko. - On jest naszą nadzieją. Sprzeciwi się potwornościom, którym oddają się nasi przywódcy. Valko wraz z kilkoma innymi synami szlachetnych rodów został wybrany na następne pokolenie naszych przywódców. Przy pewnej dozie szczęścia być może czeka go pozycja TeKarany. Nawet nie potraficie sobie wyobrazić, jak wyjątkowe jest to, że przyjął i zaakceptował prawdę z taką łatwością; większość młodych wojowników na jego miejscu wpadała w morderczy szał na samo wspomnienie o rzeczach, w które on się zagłębił bez emocji. Większość zabiłaby was do tej pory za sam fakt waszego istnienia. Triarchat, który tworzymy, trwa w tej enklawie z dala od obłędu emanującego z mrocznego Boga. Trucizna sączy się jednak z jego leża, sięga gwiazd i stanowi klątwę każdego Dasatiego. Poza nami prawie nikt nie uniknął skażenia. Lecz nawet my traktujemy waszą obecność jako... próbę. - W takim razie już się stąd zabieramy i ruszamy w drogę - rzucił Pug, po czym po krótkim namyśle dodał: - Wiedz, że choć przetrwanie naszej rasy jest dla nas priorytetem, życzymy wam dobrze i jeśli to będzie możliwe, dopomożemy także wam. - A zatem przewyższacie nas - orzekła Audarun. - Pewnego dnia jednak może wam dorównamy. Pug zwrócił się do Magnusa: - W drogę. Magnus stanął obok ojca i położył mu dłoń na ramieniu. Zamknął powieki na ułamek sekundy, przywołując obraz kryjówki pod powierzchnią ziemi w Gaju Delmat-Ama, i zanim którykolwiek się spostrzegł, już tam byli.
Dwaj pomniejsi odskoczyli jak oparzeni i przestali drżeć ze strachu dopiero wtedy, gdy zobaczyli twarze tych, którzy tak znienacka zmaterializowali się przed nimi. Pug wykonał gest mający im dodać otuchy, równocześnie rozglądając się, aby się upewnić, że są sami. Następnie powiedział do syna: - Odpocznijmy i przekonajmy się, czy Martuch i Hirea wrócą jeszcze tej nocy. Jeśli nie, pozostanie nam dwóm zmierzyć się z tym obcym światem, a zadanie nie będzie łatwe. - Najpierw poszukamy Nakora? - Najpierw poszukamy Nakora.
ROZDZ I AŁ
T R Z YN AS T Y
Tajemnice Bek zamachnął się mieczem. Nauczyciel ledwie zdążył uskoczyć w porę, by nic zginąć, lecz i tak otrzymał silne uderzenie w ramię. Zachwiało to nim, aż cofnął się kilka kroków na niepewnych nogach, co uratowało go przed ścięciem, kiedy Bek zatrzymał klingę i nieoczekiwanie szarpnął mieczem w prawo, wyprowadzając kolejne cięcie, które było znakiem rozpoznawczym najsilniejszych i najszybszych Rycerzy Śmierci. Nowicjusz nie miał prawa tak się bić. - Stop! - nadbiegła komenda z góry. Nauczyciel 1 Bek równocześnie zadarli głowy, by sprawdzić, kto wydał rozkaz. Mężczyzna w czarnej zbroi zdobionej złotem spoglądał na dół z galerii, z której rozpościerał się widok na arenę. W pół ruchu zamarli wszyscy uczniowie i nauczyciele ćwiczący na arenie. Czarna zbroja oznaczała osobistego gwardzistę TeKarany Ten dodatkowo nosił wymyślne naramienniki, które poszerzały mu ramiona i kończyły się skomplikowanym szlaczkiem. Hełm wieńczył metalowy pióropusz w kształcie stylizowanego węża wijącego się wokół drzewa i opadający daleko do tyłu, aż między łopatki mężczyzny, który roztaczał aurę władzy Wskazując na Beka, zakrzyknął: - Kto cię uczył? Ralan Bek zaśmiał się i odkrzyknął: -Jestem samoukiem! Nakor stał z boku ze spuszczonymi oczami. Słysząc butną odpowiedź podopiecznego, aż się skrzywił. Tymczasem mężczyzna na galerii odpowiedział gromkim śmiechem. - Doprawdy? Chyba muszę ci uwierzyć, gdyż żaden wojownik przy zdrowych zmysłach nie nauczyłby młodzika takiego ciosu. Czekaj tam na mnie.
Tylko chwilę zabrało mu zejście z galerii i dołączenie do grupy na piachu areny, jednakże Nakor zdążył w tym czasie podejść do Beka, zaoferować mu wodę i szepnąć: - Pamiętaj, jesteś protegowanym Martucha, a uczył cię Hirea! Pamiętaj! Postawny wojownik w paradnej zbroi już maszerował na wskroś areny, by zatrzymać się naprzeciwko Beka, który jako jedyny górował nad nim o głowę. Oczy wszystkich obecnych skierowały się na tę parę. Wojownik powiedział: - Zaatakuj mnie. Ralan Bek bez wahania przypuścił atak, uderzając, siekąc i dźgając. Gapie otworzyli usta ze zdumienia. Jednakże wojownik w czerni najwyraźniej nie był żółtodziobem - odsunął się poza linię ataku Beka z taką zwinnością, jakiej nie podejrzewa się u osoby równie potężnie zbudowanej, a co dopiero odzianej w ciężką zbroję. Wtem odpowiedział kontratakiem i wyprowadził cios, który niemalże zmiażdżył bok czaszki Beka. Ralan Bek samym ruchem nadgarstków zastawił się mieczem. Echo zderzenia stali o stal odezwało się w ziarnkach piasku na arenie. Dwaj mężczyźni pojedynkowali się bez wytchnienia; zaciekłość i sprawność Beka dorównywała szybkości i doświadczeniu gwardzisty. Gapie zaczęli tworzyć okrąg wokół nich, ponieważ prędko zdali sobie sprawę, że oto na ich oczach dzieje się coś niezwykłego i zadziwiającego i że - jeśli wojownik nie popełni błędu - ktoś tu zaraz zginie. Nacierali na siebie i odskakiwali, wymieniając ciosy, aż w końcu wojownik w czerni odstąpił do tyłu i krzyknął: - Stop! Dość! Bek zawahał się, ale opuścił miecz. Wojownik w czerni ponowił pytanie: - Kto cię uczył? Tym razem Ralan Bek spojrzał mu prosto w twarz i odpowiedział: - Hirea, jeździec Bicza. - Znam go. Jeźdźcy Bicza to małe zgromadzenie... ale szacowne. Hirea należy do starego rodu, jest dobrym wojownikiem. Jednym z najlepszych na Kosridi. - Zdjął hełm i Bek ujrzał poorane bliznami oblicze starszego wiekiem Dasatiego, aczkolwiek wciąż u szczytu potęgi. - Jestem Marian, Imperado Justykanów Pierwszego Zakonu gwardii TeKarany. Nigdy nie widziałem kogoś takiego jak ty.
Ralan Bek ociekał potem. Odparł: - Jesteś szybki. I silny. Trudno cię zabić. Stary wojownik wyszczerzył się w uśmiechu. - Wspomnę o tobie. Wkrótce rozpoczniemy nabór. Kto wie? Może to ty odejmiesz mi głowę, jeżeli nie zginę wpierw na jakimś zapomnianym obcym świecie. - Uczynię to szybko i oddam ci cześć - rzekł Bek, odwzajemniając uśmiech. Klepnąwszy młodzika w ramię, Marian odwrócił się i odszedł. Nauczyciel powiedział do swego ucznia: - Spotkał cię wielki zaszczyt. Nakor umierał z ciekawości, wiedział jednak, że tutaj - bardziej niż gdziekolwiek indziej w świecie Dasatich - zginąłby w okamgnieniu, gdyby tylko wypadł z roli pomniejszego. Nauczyciel rzucił do niego: - Posprzątaj po nas. Skończyliśmy. - Zwracając się do Beka, dodał: -Wróć do baraku i czekaj tam na południowy posiłek. Zasłużyłeś na nieco dodatkowego odpoczynku. Nakor pośpiesznie zebrał rzeczy należące do swego podopiecznego, po czym podniósł na niego wzrok i ze zdziwieniem zobaczył, że młodzik uśmiecha się od ucha do ucha. - Czego się szczerzysz? - zapytał szeptem. Bek odpowiedział mu: - Zmęczył się i wystraszył, że go zabiję. - Kto, Marian? - spytał cicho Nakor, schylając się po wielki, brudny kawałek podobnego do wełny materiału, którego Ralan Bek używał jako ręcznika. Bek zaśmiał się. - On też. Ale ja mówiłem o nauczycielu. Był już zmęczony. - A jak ty się czujesz? - Cudownie, Nakorze. Nakor powiedział jeszcze ciszej: - To dobrze. Cieszę się, że dobrze się czujesz. A teraz wracajmy do baraków. - Lubię walczyć. - Wiem. Ale jeszcze przez jakiś czas musimy robić, co nam każą. - Wiem, Nakorze. Opuścili arenę ćwiczebną i szerokim korytarzem przeszli do baraków.
W środku zastali dwóch rekrutów odpoczywających po ciężkim porannym treningu. Jeden nosił na policzku wielką pręgę - dowód, że nauczyciel pokazał mu bezceremonialnie, dlaczego nie powinien opuszczać gardy - natomiast drugi miał obwiązane zranione udo. Nakor nieustannie obserwował przedstawicieli tej rasy i nie przestawał być zdumiony, że Dasatim udało się przetrwać pomimo morderczego instynktu. Gdyby któryś z tych młodych wojowników doznał poważniejszych obrażeń, zostałby pozostawiony sobie, skazany na śmierć bez żadnej pomocy, a pozostali uczniowie natrząsaliby się z umierającego i jego słabości. Wystarczył dzień spędzony na arenie, by Nakor stał się świadkiem takiej sceny. Dla Dasatich była to rozrywka, mile widziana przerwa w monotonnej rutynie. Nakor zjechał Wielki Kesh, a także prowincje na południe od szerokiego łańcucha górskiego zwanego Pograniczem Keshu, u którego podnóża zresztą przyszedł na świat. Naoglądał się wielu dziwów, lecz nigdy nie natknął się na coś równie obcego i niezrozumiałego jak Dasati. Pewnego razu spotkał trupę wędrownych aktorów w małym mieście noszącym nazwę Ahar. Zapamiętał dobrze uwagę rzuconą przez szefa trupy, mężczyznę odpowiedzialnego za pisanie tekstów i piosenek, jak również wystawianie ich na scenie. Nakor zapytał go, jak sprawić, by widownia zrywała boki ze śmiechu, albowiem choć nie znał się na teatrze, zauważył, że im więcej widzowie się śmieją, tym lepiej zarabiają aktorzy. Grali właśnie w karty, a że szuler nie zaczął jeszcze na dobre kantować, szef trupy wygrywał i był w świetnym humorze. Dlatego odpowiedział szczerze na pytanie Nakora: - Wszystko sprowadza się do bólu, przyjacielu - rzekł. - Jeśli zależy ci na bohaterze, odczuwasz jego ból i masz tragedię. Jeżeli ci na nim nie zależy, śmiejesz się z niego i masz komedię. Komedia to cudzy ból, ot, cała tajemnica. Wszystko wskazywało na to, że Dasati uczynili z tej zasady swoje motto. Odkąd Nakor pojawił się w tym wymiarze, widział niemal wyłącznie cierpiących i umierających - oraz tych, którzy się z nich śmiali. Tylko niektórzy pomniejsi chętnie nieśli pomoc słabszym - i za to właśnie nimi gardzono. Empatia w świecie Dasatich była największą wadą. Gdy dotarli do swego miejsca w baraku - pryczy Beka i posłania na kamiennej podłodze w wypadku Nakora - rozległ się dźwięk dzwonu tak przenikliwy, że zdawał się wprawiać w drżenie posadzkę pod ich stopami. Nakor zerknął na pozostałych dwóch wojowników i stwierdził, że są równie niepewni, co robić w takiej sytuacji, jak on sam i Ralan Bek.
Moment później do baraku wpadł wojownik w czarnej zbroi i od drzwi ryknął: - Zostańcie na swoich miejscach! To było wezwanie dla straży pałacowej! Wy czekajcie dalej na południowy posiłek! Dzwon zadźwięczał ponownie, a potem jeszcze raz i dopiero wtedy zapadła cisza. Nakor słyszał nieodległy tupot dziesiątek nóg i wiedział, że jeszcze więcej pomniejszych czai się w pobliżu, gotowych na każde wezwanie gwardzistów. Ciekawość paliła Nakora, który jednak wiedział, że w tych okolicznościach nie zaspokoi jej łatwo. Gdyby był sam, być może zaryzykowałby śmierć za wtykanie nosa w nie swoje sprawy - albowiem miał lata praktyki i jak dotąd zawsze wychodził z opresji żywy - jednakże nie śmiał spuścić Ralana Beka z oka choćby na sekundę. Czekali więc, aż wreszcie parę minut przed południowym posiłkiem dó baraku wpadła grupka rekrutów, którzy w biegu zdzierali tuniki i spodnie, myli się szybko i wkładali czyste ubranie, podczas gdy pomniejsi krzątali się wokół nich, starając się uprzedzić rozkazy swoich panów. Nakor siedział spokojnie na ziemi u stóp Beka i obserwował niemal odruchowe zachowanie innych wojowników, którzy szturchali i kopali służących za najmniejsze przewinienie. Westchnął w pewnym momencie. Prowadził życie wagabundy i nie miał miejsca, które nazywałby domem - nie myślał tak nawet o wiosce, gdzie przyszedł na świat - lecz po raz pierwszy poczuł tęsknotę za ojczyzną. Zapragnął znaleźć się na Midkemii - gdziekolwiek na Midkemii. Nawet pustynia Jal-Pur wydawała mu się przyjaźniejszym miejscem niż świat Da-satich. Ralan Bek wstał, nic nie mówiąc, i Nakor dopiero po chwili uświadomił sobie, że jego podopieczny zmierza ku sali jadalnej, gdzie podawano południowy posiłek. Nakor i pozostali pomniejsi mieli zaczekać, aż wojownicy wyjdą, po czym zabrać się do sprzątania baraków, by potem udać się chyłkiem do pomieszczenia, gdzie czekało na nich jedzenie, posilić się szybko i wrócić, aby oczekiwać nadejścia swoich panów. Jakkolwiek na to spojrzeć, życie pomniejszego było pasmem upokorzeń. Nakor złapał miskę z jakąś potrawką i pajdę suchego ciemnego chleba, nie paląc się do jedzenia, odkrył bowiem, że nawet po przeistoczeniu w Da-satiego tutejsze pożywienie jest obrzydliwe. Był to według niego jeszcze jeden dowód na to, jak smutne jest życie mieszkańców tego świata. Traktowali oni jedzenie jak konieczność i sporadycznie wymówkę dla spotkań towarzyskich, jednakże nigdy jak sztukę. Z tęsknotą wspominał potrawy, którymi
zajadał się w Domu nad Rzeką, w restauracji Talwina Hawkinsa w Roldemie, i zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś będzie mu dane ich. skosztować. Nagle usłyszał głosy dobiegające zza drzwi wiodących na dziedziniec straży pałacowej. Rozglądając się, by sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje, wymknął się na korytarz i przyczaił poza zasięgiem wzroku gwardzistów, powódca stał na podwyższeniu i przemawiał do podwładnych. - ...jeszcze tej nocy! Pobrać i przyszykować broń! Czeka na nas świat do zdobycia! Każdy z was ma zasługi u Jego Mroczności, a wasza gotowość służenia mu do ostatniego tchu zyskała wam jego przychylność. Radujcie się, albowiem dane nam będzie rozpocząć kampanię podboju, o jakim nie piszą w annałach Imperium! Za Mrocznego Boga! - Za Mrocznego Boga! - odkrzyknęli gwardziści. Nakor obrócił się prędko i umknął do pomieszczenia, gdzie posilała się reszta pomniejszych. Zaszył się w kącie niezauważony, po czym wstał pierwszy, jakby skończył jeść, odstawił miskę i wrócił do baraku, by czekać na Beka. Coś wisiało w powietrzu, coś, co miało się zacząć jeszcze tej nocy. Nie mogła to być inwazja, której obawiał się Pug, ponieważ na to liczba Rycerzy Śmierci była zbyt mała, niemniej wezwanie pod broń gwardii musiało stanowić wstęp do czegoś poważniejszego. Nakor bardzo żałował, że nie udało mu się dowiedzieć nic więcej. Jommy odwrócił się do Kaspara i reszty. - No, czegoś takiego nie widuje się codziennie. A my, proszę, mamy okazję zobaczyć to samo już drugi raz. Kaspar pokiwał głową. Kapitan Stefan natomiast powiedział: - Założę się, że drugi i ostatni. Stali we czterech w pewnym oddaleniu od elfów. Servan przykucnął, a Jommy, Stefan i Kaspar opierali się o ścianę. Potężne smoczysko stanowiło zatrważający widok przy pierwszej okazji, gdy minionego dnia przywiozło Tomasa i Jima Tłuczka do enklawy. Tym razem wylądowało z trójką osób na grzbiecie. Dwie kobiety, całe odziane na czarno, siedziały tuż za postacią w bieli i złocie. Wszyscy zeskoczyli zwinnie na ziemię i podeszli do Castdanura i jego dwóch doradców. Tomas oznajmił: - Castdanurze, to Miranda z Wyspy Czarnoksiężnika i jej studentka Lettie. Dziewczyna towarzysząca Mirandzie była młoda i smukła i miała tak
wyprostowaną sylwetkę, że sprawiała wrażenie, jakby połknęła kij. Potoczyła spojrzeniem po twarzach elfów i skinęła sztywno. Miranda rzuciła tylko - To ja znikam. - I zniknęła. Castdanur zdążył bąknąć: -Co...? Nagle Miranda pokazała się znowu, tym razem w otoczeniu grupy elfów odzianych w skórzane stroje o kroju podobnym do tego noszonego przez lud słońca. Przybyszy wyróżniały naszyjniki z kamieni szlachetnych i półszlachetnych, a dwóch także orle pióra sterczące zza uszu, wkręcone pomiędzy włosy. Jommy zerknął na Kaspara, który powiedział: - To elfy z północy, zza Kłów Świata. - Zniżywszy głos, dodał: - Czasami nazywa się je „szalonymi elfami", z powodu jakiegoś wydarzenia z przeszłości. Nikogo nie trzeba przekonywać, że są inne: odstają nawet w Elvan-darze. Ale tutaj, w Baranorze, wydają się bardziej na miejscu. Przywódca grupy przybyłej z Mirandą podszedł prosto do Castdanura i rzekł: - Bracie, usłyszeliśmy o twych kłopotach. Zjawiliśmy się, aby pomóc. Mnie zowią Talandel. Stary elf z błyszczącymi oczami powiedział: - Witamy naszych braci i nasze siostry. - Przeniósł spojrzenie na Mirandę i spostrzegł, że stoi koło niej czworo dzieci. - Przywracacie nam życie i nadzieję, bracie. Dzieci stały jak przymurowane z wrażenia, gapiąc się na rubinowego smoka, który przycupnął na skraju polany i czekał cierpliwie. Miranda przegoniła je delikatnie, po czym znowu zniknęła. Moment później wróciła z kolejną grupą elfów, które natychmiast dołączyły do współbraci. Obracała tam i z powrotem, aż przeniosła z Elvandaru do Baranom około setki elfów. Panował coraz większy rozgwar, co Jim Tłuczek, nachylając się do Kaspara, skomentował tak: - W Eb/andarze nigdy nie jest tak gwarno. - Mało kto widział tyle uradowanych elfów naraz - odparł Kaspar, pokazując na tutejsze dzieci, które już zaczynały się bawić z nowo przybyłymi maluchami. Castdanur odezwał się gromkim głosem, aby wszyscy go usłyszeli: - Bracia i siostry, mamy dość miejsca, by pomieścić wszystkich! Wybierzcie sobie mieszkania wedle woli! Wieczorem odbędzie się uczta!
Tomas zagadnął Kaspara: -Jak tam twoi ludzie? - Ranni czują się lepiej. Od zniknięcia Jima pomagaliśmy elfom na polowaniach. Jak na bandę jeńców byliśmy traktowani całkiem przyzwoicie. Tomas zniżył głos: - Castdanur przypomina mi starych tkaczy zaklęć z Elvandaru. Hołduje tradycji w stopniu, który może być niebezpieczny. - Rozejrzał się wokół siebie. - Pamiętam dość ze swego ludzkiego dziedzictwa, by wiedzieć, że elfy nieraz w przeszłości podchodziły do życia swobodniej, niż nakazywałby zdrowy rozsądek. W tym wypadku jednak moglibyśmy utracić coś wyjątkowo cennego. - Anoredheli? - wpadł mu w słowo Jommy. - Oporów - odrzekł Tomas. Kaspar przedstawił jeźdźcowi smoków kapitana i obu młodzików, na co Tomas zareagował: -Jommy, ty jesteś przybranym synem Caleba. - W pewnym sensie - przyznał Jommy. - Caleb i Marie przyjęli mnie pod swój dach. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie ma lepszych ludzi niż oni. Tomas odwzajemnił uśmiech, co sprawiło, że nagle przestał się wydawać taki obcy. - Jego ojciec był dla mnie niczym brat w czasach dzieciństwa. Wychowaliśmy się razem, po tym jak moi rodzice go przygarnęli. - Przeniósł spojrzenie na tłoczące się elfy i dodał: - Chyba zostanę na wieczornej uczcie. - Następnie cichszym głosem powiedział do Kaspara: - To naprawdę wielka okazja dla tych, którzy dzisiaj przybyli. Są to najbardziej niespokojne duchy spośród glamredheli i zaprzyjaźnili się z anoredhelami. Zbliżyła się Miranda. - Kasparze, Jommy. - Skinęła im głową. Gdy generał przedstawił jej Stefana i Servana, zapytała: - A gdzie Jim Tłuczek? Kaspar rozejrzał się. - Pojawia się i znika jak mgła. Nie mam pojęcia, gdzie się znów podział. - Zaintrygowały go istoty w lesie. Może poszedł tam, by je wybadać? -podsunął Tomas. - Nie znam go na tyle dobrze... - zaczął Kaspar. - Znasz go lepiej niż ktokolwiek z nas - przerwała mu Miranda. - Czy twoim zdaniem może zgrywać bohatera?
Kaspar potrząsnął głową. - Można o nim powiedzieć wiele rzeczy, ale raczej nie to. Aczkolwiek Jim jest bardzo obowiązkowy i to mogło go sprowokować do wyprawy. Tomas spojrzał w niebo. - Zostało jeszcze parę godzin dnia. Skoro wiemy, w którą stronę się udał, powinniśmy z łatwością znaleźć jego ślad. Jommy rzucił: I tak mi się zaczynało nudzić. Chętnie pójdę. - Jeśli Jim się nie mylił, będziecie potrzebowali i mnie - oświadczyła Miranda. Zacumuję tylko gdzieś Lettie i możemy ruszać. Servan i kapitan Stefan także zgłosili się na ochotnika, lecz Kaspar grzecznie im podziękował. - Narobimy dość hałasu we czwórkę. - Zerknął na Mirandę rozmawiającą z młodą adeptką magii. - Nie mam pojęcia, jakiego rodzaju czary ona uprawia. Jimmy uspokoił go z uśmiechem: - Aleja wiem. Jeśli te istoty mają choć odrobinę oleju w głowie, na widok Mirandy powinny wrócić tam, skąd przyszły, i to prędziutko. Generał zwrócił się do Tomasa: - Może powinieneś napomknąć Castdanurowi, dokąd się wybieramy. Obowiązuje nas... umowa, a zaufanie między oboma stronami wciąż jest kruche. Tomas kiwnął głową na zgodę i oddalił się. - A ja myślałem, żeście się zaprzyjaźnili z wodzem - rzucił Jommy. - Pamiętasz, co Tomas powiedział o swobodnym podchodzeniu do życia przez elfy? -Tak. - Przez pięćset lat napotykały tylko bandy rabusiów, piratów, szmuglerów i wszelkiej maści wyrzutków, tak więc raczej nie mają najlepszego zdania o ludziach. Chwilę zajmie, nim zaczną nam ufać - Kaspar zatoczył ręką koło, obejmując tym gestem grupki rozgadanych elfów - ale zawsze można spróbować to przyśpieszyć. Jommy wspomniał wszystko to, co słyszał o Kasparze od czasu dołączenia do Konklawe Cieni, i uznał za ironiczny fakt, iż to właśnie generał udziela mu pogadanek o zaufaniu. Aczkolwiek nie ulegało kwestii, że Kaspar pozostaje lojalnym agentem Konklawe Cieni od momentu powrotu z wygnania. Tomas przyprowadził Mirandę.
- Jeżli mamy go znaleźć, powinniśmy wyruszyć bezzwłocznie. Kaspar zarzucił na ramię łuk, którego używał, odkąd Castdanur pozwolił ludziom brać udział w polowaniach, po czym wyjaśnił: - Przy was dwojgu to chyba nie będzie potrzebne, ale broń zawsze dodawała mi otuchy. Jommy tylko poklepał rękojeść dużego myśliwskiego noża przy pasie, jakby odpowiadając na uwagę rzuconą przez Kaspara. Tomas pomachał na pożegnanie Ryathowi, który wzbił się w niebo z trzepotem skrzydeł przywodzącym na myśl grzmot. Wszystkie elfy odprowadzały wzrokiem odlatującego ogromnego smoka. Cztery postacie wyszły za bramę i skierowały się głównym szlakiem na południowy zachód, by następnie ruszyć na północ ścieżką wydeptaną przez dziką zwierzynę, z pozostawionymi wyraźnymi odciskami ludzkich stóp. Jakieś ćwierć mili dalej Tomas wskazał na złamaną gałąź, nadal zieloną i puszczającą soki. - Łatwizna. Kaspar odrzekł na to: - Znając Jima, podejrzewam, że robi to wszystko celowo. Cienie wydłużały się, a oni wędrowali raźno, aż po kolejnych dwóch godzinach natknęli się znów na złamaną gałąź, która sugerowała, że Jim w tym miejscu skręcił na północny wschód, w stronę przełęczy. Kiedy dotarli do skraju płaskowyżu, dostrzegli jakąś postać ukrywającą się za skałami i obserwującą coś uważnie. Pochylając się nisko, zakradli się bliżej. Gdy Kaspar stanął u boku Jima, ten zapytał: - Czemu tak długo? - Wymiana grzeczności - odparł Kaspar. Tomas wolnym ruchem dobył miecza. - Gdzie? - Tuż za wzniesieniem - powiedział Jim. - Chyba odpoczywają. Zauważyłem, że najaktywniejsze są o zachodzie słońca, choć buszują przez całą noc. - Zerknął na słońce, chylące się ku zachodowi. - Zaczną to, co mają w planach, polowanie albo ucztę, za jakąś godzinę. - Castdanur twierdzi, że jeźdźcy wilków wysysają życie z ciał. - A potem je zjadają, co widziałem na własne oczy - odparł Jim. Tomas wyminął go. Nagle na oczach pozostałej czwórki poderwał się do biegu, krzycząc: - Wy zostańcie tutaj!
- Cóż - bąknął Jim. - Chyba koniec z podchodami. Miranda wystrzeliła jak z procy. Jim popatrzył na Jommy ego i Kaspar? i stwierdził: - Najwyraźniej koniec również z „zostańcie tutaj". - To powiedziawszy, wyprostował się, dobył obu noży i ruszył za Mirandą. Zanim zdążył się oddalić, Kaspar wyciągnął rękę i szarpnął go w tył, nieomal zwalając z nóg. - Co jest? - O nią bym się nie martwił - odrzekł Kaspar. - Ale gdy człowiek, którego słuchają smoki, każe mi czekać, czekanie wydaje mi się jedynym sensownym rozwiązaniem. Jim zerknął na Jommy ego, którego mina mówiła, że zwyczajnie nie rozumie, czemu Jim rzucił się za tamtymi dwojgiem, skoro Tomas wyraźnie kazał im czekać. Tymczasem Tomas wypadł na polankę i stanął oko w oko z pierwszą z istot. Było to jedno z wilkopodobnych stworzeń, leżące na progu chaty. Na widok intruza poderwało się na łapy, sprężyło do skoku i z przeraźliwym wyciem rzuciło do ataku. Złociste ostrze Tomasa zatoczyło w powietrzu łuk i spadło na bestię w eksplozji iskier tak jaskrawych, że trzej mężczyźni musieli odwrócić wzrok. W miejscu, gdzie miecz zetknął się z ciałem, powstała dymiąca wyrwa, z której wystrzeliły drobne srebrne płomyki; bestia zachwiała się na łapach, a potem przewróciła na bok. Z ciężkim chrapnięciem zwiotczała nagle, po czym w okamgnieniu stanęła w srebrzystym ogniu. Kotłowanina na zewnątrz sprawiła, że humanoidalne istoty i ich podobne do wilków rumaki wypadły z chat. Tomas wymachiwał mieczem z oszałamiającą zręcznością i prędkością. Miranda stała nieopodal z rozczapierzonymi dłońmi, rażąc błyskami niebieskawej energii każdego, kto próbował ją zaatakować. Trafione stworzenia podrywało z ziemi i ciskało o ściany chat. Chwilę później leżały już bezwładnie na ziemi. Wycie wściekłości i bólu było najdziwniejszym dźwiękiem, jaki trzech mężczyzn kiedykolwiek słyszało. Pohukiwanie i pochrząldwanie rozlegało się echem, jak gdyby dobiegało z głębi wąwozu. Miranda zmieniła taktykę i wtem z jej rąk eksplodowała rosnąca kula białego światła. Przeszła przez Tomasa, najwyraźniej nie czyniąc mu żadnej szkody, aczkolwiek gdy tylko musnęła którąś z ciemnych dymiących istot, ta zaczynała się wić i wyć jeszcze głośniej. Tomas przechodził samego siebie, wywijając mieczem na wszystkie stro-
ny raz po raz trafiając jakąś istotę. Pozbawione wszelkiej ochrony za sprawą zaklęcia Mirandy stwory padały jeden po drugim, jakby były kłosami na polu, a Tomas kosiarzem. Teraz zbliżał się do kamiennej klatki, w której szaleńczo trzepotały Lotki Pustki pragnące wyrwać się na wolność. - Mirando, uda ci się je unieszkodliwić bez otwierania klatki? - Co je zabija? Uniósł miecz. - To ostrze kryje w sobie magię, która była już prastara, zanim na świecie pojawił się człowiek. Choć jestem w jego posiadaniu od bardzo dawna, do dziś nie wiem, jakie siły je stworzyły. W każdym razie zarówno to ostrze, jak i te istoty karmią się życiem. Miranda odparła: - Chyba wiem, czego mogłabym spróbować. Zamachała rękami w szybkim, skomplikowanym geście, prokurując przed sobą świetlistą purpurową kulę. Jednym ruchem dłoni posłała pulsujące światło ku klatce. Lotki Pustki jęły się szarpać jeszcze gwałtowniej. Mimo to nadal żyły. Miranda podjęła kolejną próbę. Z jej wyciągniętych rąk wystrzeliła fala ognia. Płomienie mieniły się intensywnym pomarańczem i gdy dotykały stworzeń, te sztywniały i padały na ziemię. Widząc to, Tomas otworzył klatkę i jął siec mieczem, dopóki ostatni stwór nie zamienił się w kupkę brudnego popiołu. - Trudno je zabić - sapnęła Miranda. Jim, Jommy i Kaspar podeszli do nich. Ten ostatni miał wizję świata Dasatich zesłaną mu przez Kalkina i przyniósł Konklawe Cieni ostrzeżenie o planowanej inwazji na Midkemię, lecz nawet on nigdy nie widział niczego podobnego. Podzielił się swymi wrażeniami z resztą. - Czy to jakaś forma Dasatich, której nie rozpoznaję? Miranda rzekła: - W niczym nie przypominają Kapłanów Śmierci. -To nie Dasati — rzekł z ponurą miną Tomas. Wyglądał na szczerze zaniepokojonego. - To coś znacznie gorszego niż Dasati. Jim popatrzył niepewnie na kompanów. - Gorszego? - Na obliczu świata powstała szrama, materia uniwersum uległa rozdarciu. To, co macie przed sobą, to przybysze z Pustki. Dlatego te chaty
i płomienie wydają się wam takie dziwne, obce. To miejsce to drugi kraniec powstałej szczeliny. Przelezie przez nią więcej podobnych istot, chyba że... -Okręcił się dookoła własnej osi, po czym zwrócił się do Mirandy: Zdołasz zniszczyć wszystko tutaj? - Wszystko? - upewniła się, że się nie przesłyszała. - Do gołej ziemi, a nawet na głębokość - przeliczył coś szybko dwudziestu stóp pod powierzchnią. Na koniec musi zostać tylko dziura. Oddalając się na obrzeże osady, Miranda odpowiedziała: - Niszczenie wszystkiego było raczej ulubionym zajęciem Magnusa, kiedy był mały, ale skoro tak ci zależy, mogę się postarać. - Zwracając się do czterech towarzyszy, dodała: - Ale lepiej się odsuńcie. Wrócili na szlak i stamtąd patrzyli, jak Miranda wspina się na niewysoką skałę, z której rozpościerał się dogodny widok na osadę. Kobieta rozpoczęła długą i zawiłą inkantację. W pewnej chwili grunt pod ich stopami zadrżał, a drzewa się zakołysały. Przypominało to wstęp do potężnego trzęsienia ziemi. Jednakże zamiast dalszych wstrząsów nastąpiła seria urywanych tąpnięć, jak gdyby ktoś potrząsał skorupą planety dla zabawy. Potem rozległ się dziwny odgłos, nie zwykły w wypadku trzęsienia ziemi przeciągły grzmot, tylko przenikliwe, zgrzytliwe zawodzenie, które narastało w tonie i w mocy. Gdy mężczyźni zasłonili sobie uszy, nie mogąc go dłużej znieść, ogłuszający ryk, który towarzyszył wybuchowi, posłał w niebo wieżę z błota, skał i pni. Wyglądało to tak, jakby gigantyczne dłonie podebrały ziemię głęboko pod osadą, roztarły wszystko na proch, po czym wyrzuciły szczątki w górę. Miranda dołączyła do czwórki mężczyzn ze słowami: - Uciekajmy. Zaraz spadnie deszcz kamieni. Pobiegli w dół szlaku ile sił, nie dość szybko jednak, by zupełnie uniknąć kamienistego gradu. Na szczęście szybko wymknęli się poza zasięg lecącej z nieba kaskady odłamków. Tomas oznajmił: - Może im zająć trochę czasu odnalezienie drogi tutaj, skoro nie pozostawili po sobie żadnego aspektu swojego świata. - Komu? - spytała zdyszana Miranda. - Kim były te istoty? Tomas zatrzymał się. - Wyczyny twojego szalonego maga ani nawet wojownicy Dasati nie mogą się równać temu, co przed chwilą widzieliście. - Kim były te istoty? - powtórzyła pytanie Miranda, nadając głosowi nieco cieplejsze brzmienie.
- To dzieci Pustki. Gdy Jim wspomniał o nich po raz pierwszy, nie od razu się domyśliłem. Sądziłem, że mówi o pomniejszych zjawach czy widmach, jakiejś słabej manifestacji mrocznych sił. Ale okazało się, że to Przerażaczki, pomniejsze, ale zawsze Przerażacze. Ich rumaki chyba nawet nie mają własnej nazwy, chociaż Valheru mówili o nich Konie Przerażaczy. Skrzydlate stworzenia także są bezimienne. Podobnie jak nasze sokoły czy jastrzębie chwytają zdobycz dla swoich panów. - Elfy mówią o nich Lotki Pustki - wtrącił Kaspar. - Nazwa równie dobra jak każda inna - stwierdził Tomas. - Są bardzo niebezpieczne, choć przy swoich panach wydają się niewiniątkami. - Opowiedz coś więcej o tych Przerażaczach - poprosił Jommy, gdy zaczęli iść w dół zbocza. - Są to istoty tak nam obce, że przy nich Dasati zdają się naszymi braćmi. Karmią się życiem, kradną dusze i jak widać, znalazły drogę do naszego świata. Przyśpieszając kroku, by zrównać się z Władcą Smoków, który stał się człowiekiem, Kaspar zawołał: - Czy mogą należeć do spisku Dasatich? - Nie! - odparł z emfazą Tomas. - Są czymś znacznie groźniejszym. Zatrzymał się i obrócił do Mirandy. - Zwołaj każdego, komu w pełni ufasz, magów czy kapłanów. Przybędę do was za trzy dni. Teraz muszę wrócić do Elvandaru, by rozmówić się z najstarszymi tkaczami zaklęć. Castdanur nie miał pojęcia, co to za istoty, a to pokazuje dobitnie, jak nisko upadli anoredhele. Ich starszyzna utraciła odwieczną mądrość. - Pokręcił głową zdesperowany. - Będę musiał rozmówić się i z Qyorami. - A co to za jedni? - niemal równocześnie zapytali Kaspar i Miranda. Tomas podjął wędrówkę. - Quorowie są sercem Midkemii, to istoty tyleż starożytne, co łagodne. Nawet Valheru ich nie niepokoili, wiedząc, że Quorowie w tajemniczy sposób są powiązani z istotą życia na tej planecie. Legenda mówi, że kiedy oni sczezną, wraz z nimi sczeźnie cały świat. Wędrowcy przystanęli i popatrzyli po sobie. - Ci, których przed paroma chwilami unicestwiliśmy, to młódź. Dzieci bawiące się na pikniku — wyjaśniał dalej Tomas. Miranda pobladła. -Ja ich nie zabiłam. Tylko je unieszkodliwiłam. - Nie da się zabić tego, co nie żyje. Te istoty są dziećmi Pustki, nie rozu-
mie ich nikt, kto żyje. Ze wszystkich wrogów, jakim Valheru musieli stawić czoło, najstraszliwszym przeciwnikiem okazały się Przerażacze. Najechaliśmy ich świat i pozostawiliśmy tam wielu martwych towarzyszy. Wróciliśmy do siebie i od tamtej pory trzymaliśmy Przerażaczy na dystans, karmiąc się bajeczkami o własnej potędze. Razem z Pugiem, przed wielu laty, natknęliśmy się na ich władcę podczas poszukiwań Macrosa. Przewyższaliśmy go sprytem i siłą, a jednak nas pokonał. O ile mi wiadomo, jedynie ten miecz poklepał rękojeść u pasa — jest w stanie wyrządzić im krzywdę. Być może są inne artefakty, o których nie słyszałem. Właśnie dlatego musimy się naradzić ze wszystkimi godnymi zaufania kapłanami, magami i rzemieślnikami biegłymi w sztuce wytwarzania broni. Gdyby w pełni uformowani Przerażacze przedostali się do naszego świata... - Urwał i wskazał ręką na szczyt. - Jest szansa, że tamte dzieci zabłąkały się tutaj, nie zdając sobie sprawy z tego, co odkryły. Wszelako jeśli to samo przejście odkryją ich panowie i władcy, cały kontynent legnie w gruzach. Książęta Przerażaczy to istoty przepotężne, być może nawet równe bogom. Jeżeli już o nas usłyszały... - Odetchnął głęboko. - Przydałby się Pug. Miranda uśmiechnęła się ze smutkiem. - Codziennie myślę to samo. Tomas znowu ruszył przed siebie. - Wezwę Ryatha, po czym szybko przeniosę się do Elvandaru i powrócę z tkaczami zaklęć. Potem porozmawiamy z Quorami i przyjrzymy się miejscu, które obróciłaś w perzynę, Mirando. Jeśli w materii uniwersum wciąż widnieje łata, która przybliża nas do Pustki, musimy o tym wiedzieć. Wytłumacz wszystko Castdanurowi, Kasparze. - To powiedziawszy, wskoczył na skałę, co nie udałoby się żadnemu człowiekowi, i wyciągnął rękę wysoko nad głowę. Ryath! Przybywaj! Moment później donośny grzmot nadbiegający z oddali zapowiedział pojawienie się smoka. - Przybyłem, jeźdźcze smoków. - Raz jeszcze muszę prosić cię o przysługę, stary przyjacielu - rzekł Tomas do olbrzymiego rubinowego smoka. - Naszemu światu grozi niebezpieczeństwo. Musimy ruszyć mu na ratunek. Tomas nie czekał, aż smok wyląduje, tylko znów podskoczył i w ten sposób dosiadł Ryatha. Smoczysko obróciło się i jednym mocarnym uderzeniem skrzydeł wzbiło w niebo, pozostawiając w dole czworo ludzi z rozdziawionymi ustami.
Miranda zamaszystym krokiem podjęła marsz w dół. Lekkie zgarbienie ramion było widomym znakiem ogarniającego ją gniewu. - Gdzie jesteś, Pug? - syknęła cicho. Pug z ulgą powitał pojawienie się Martucha i Hirei. - Co z Nakorem i Bekiem? - zapytał. Dwaj starzy wojownicy odparli chórem: - Wszystko dobrze. Rozglądając się, Martuch spytał: - A gdzie Valko? - Z siostrą i innymi Wiedźmami Krwi. Twierdziły, że powinien pobyć z nimi przez jakiś czas. - Opuścił spojrzenie, jakby szukając właściwych słów. Wyczuwam, że coś się zmienia. Dowiedziałem się dość, aby wierzyć, że Biały zajmuje pozycję i tylko czeka na okazję. - Aha - wtrącił Hirea. - To by znaczyło, że Ogrodnik również nas opuścił. Pug podniósł na niego spojrzenie. - Mam wam wiele do opowiedzenia. Część z tego jest niepojęta nawet dla mnie. Zanim jednak do tego przejdziemy, mówcie, co z zaciągiem. - Żadne wieści nie dotarły do przywódców zgromadzeń ani głów rodów. Wielki zaciąg nas czeka, nie wiemy tylko kiedy. Za to wezwano pod broń gwardię, co jest nietypowe. W naszej ocenie to wstęp. - Wstęp do czego? - zapytał Magnus. - Naprawdę nie ma w pałacu nikogo, kto mógłby nieco rozjaśnić sytuację? Martuch odparł: - Nasze przymierza bywają trudne, a nawet w obrębie Białego istnieje wiele frakcji. Ogrodnikowi udało się wykuć jeden wspólny cel, lecz przedtem... Pug wpadł mu w słowo: - Przedtem wszystko sprowadzało się do szukania sojuszników i pustych obietnic. Martuch zjeżył się, a Hirea był gotów sięgnąć po miecz. - Wielu zginęło, aby możliwe były sojusze i obietnice, człowiecze - rzekł stary nauczyciel. - Ojciec Valko dobrowolnie oddał życie, aby jego syn mógł zostać głową rodu Camareen. Jesteśmy rasą wojowników. Spiski i plany nie przychodzą nam łatwo, nade wszystko jednak nie lubimy czekać. - Myślę, że czekanie właśnie dobiegło końca - rzucił Magnus. - Oj-
cze, opowiedz im o Białym, Wiedźmach Krwi i Ogrodniku. Nie zapomnij o Ban-ath. Pug skinął głową. - Zatem słuchajcie, przyjaciele, ale wiedzcie, że choć wiele z tego, co powiem, wzbudzi w was niedowierzanie, wszystko jest prawdą. I Pug zaczął opowieść o Macrosie Czarnym i bogu złodziei.
ROZDZ I AŁ
CZT ERN AST Y
Katastrofa W komnacie Najwyższej Rady zapanowało wzburzenie. Kilka frakcji lojalnych wobec cesarza zjednoczyło się, aby stawić opór temu, co ich zdaniem było próbą przywrócenia dominacji Warlorda nieznanej od czasów sprzed panowania Władczyni Imperium. Tetsu Minwanabi, Warlord Imperium Tsuranuanni z łaski swego kuzyna cesarza, wstał i uniósł obie ręce. - Cisza! - rozkazał, Warlord był najwyższym zwierzchnikiem pod nieobecność cesarza, jednakże przyszło mu stawić czoło pokoleniu lordów, którzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z osobą noszącą ten tytuł. Osoby te były znacznie mniej sldonne do słuchania jego rozkazów aniżeli ich przodkowie. Wszelako Tetsu był charyzmatycznym przywódcą, a do tego miał na swoje usługi cesarską gwardię, której członkowie właśnie ruszyli przez przestronną komnatę, zabierając się do uciszania obecnych. - Teraz ja przemówię! - zakrzyknął Tetsu Minwanabi. Czuł się rozdarty. Dorastał w warunkach innych niż reszta dziedziców w Imperium Tsuranuanni. Minwanabi zaliczali się do Pięciu Wielkich Rodów, tak więc pozycję gwarantowało mu samo urodzenie. A jednak członkowie jego rodu zawsze pozostawali w cieniu swoich kuzynów, wywodzących się z rodu panującego w Imperium - Acoma. Odkąd Tetsu sięgał pamięcią, jego krewni spiskowali i knuli, aby zająć najpierwsze miejsce w Radzie, aczkolwiek Tetsu o ile w ogóle snuł mordercze plany mające usadzić go na złotym tronie zachowywał swoje myśli dla siebie, gdyż przede wszystldm był Tsurani. Wszakże dzisiaj Tetsu Minwanabi był wstrząśnięty do głębi. Właśnie dziś, w pierwszy dzień swojego panowania w zastępstwie cesarza, po tym jak opuścił kryjówkę Światłości Niebios na prowincji, dawną rodo-
wą posiadłość Acoma, usłyszał przy śniadaniu o sprawach, o jakich żaden trzeźwo myślący Tsurani nie byłby w stanie słuchać spokojnie. Z rąk Światłości Niebios otrzymał mandat władzy i — choć nocami być może folgował marzeniom i ambicjom - za dnia odkładał je na bok, gdyż przede wszystkim był Tsurani. - Teraz ja przemówię! - powtórzył jeszcze głośniej i w komnacie nareszcie zapanowała cisza. Rozejrzał się po twarzach obecnych, z których wielu było jego przyjaciółmi albo przeciwnikami politycznymi, po czym rzekł: Dziś rano rozmawiałem ze Światłością Niebios. Dzięki sztuce jednego z Wielkich zostałem następnie przeniesiony z jego siedziby do tego pałacu. Światłość Niebios upoważnił mnie, po pierwsze, do wyrażenia nadziei, że wszyscy pozostajecie w dobrym zdrowiu i kondycji - zrobił pauzę dla efektu po drugie zaś, do przypomnienia wam o ataku na jego świętą osobę w tymże miejscu niecały tydzień temu. W komnacie było cicho jak makiem zasiał. Nikt z obecnych nie potrafił sobie wyobrazić straszliwszego czynu niż zamach na panującego cesarza Imperium Tsuranuanni. Wedle tradycji Światłość Niebios był ucieleśnieniem nadziei umieszczonym na Kelewanie przez bogów w wyrazie ich zadowolenia z Tsurani. Był błogosławieństwem. - Posłuchajcie słów swojego cesarza! - podjął Tetsu. - Ogłoszono zaciąg! Złamano Czerwoną Pieczęć na drzwiach świątyni Jastura! Światło dnia opromienia swym blaskiem symbole wojny! Całe Imperium Tsuranuanni idzie na wojnę z rasą, która nazywa siebie Dasati! Azulos z rodu Kechendawa zawołał: - Dasagi? Nigdy o nich nie słyszałem. Skąd przybywają? - Dasati - poprawił go Warlord. - A co do miejsca ich pobytu... Posłuchajcie słów Wielkiego imieniem Alenca, który przemówi w imieniu Bractwa Magów i Światłości Niebios! Stary mag przez cały czas stał w pobliżu tronu Warlorda, czekając na swój moment. Teraz wolnym krokiem przeszedł na środek komnaty i rozejrzał się, najwyraźniej rozpoznając każdą twarz. - Opowiem wam o Dasatich - zaczął. Przez prawie godzinę mówił o spodziewanych najeźdźcach, dzieląc się ze słuchaczami każdym znanym szczegółem na ich temat i odwołując do wcześniejszego ostrzeżenia udzielonego cesarzowi i Najwyższej Radzie przez Mirandę. Ci lordowie, którzy byli obecni na tamtym zebraniu, wyglądali na przygaszonych i wielce strapionych, natomiast pozostali sprawiali
wrażenie zmieszanych, jakby nie wierzyli w to, co słyszą. Z początku rozlegały się liczne szepty i zapytania, lecz gdy Alenca kończył mówić, wszyscy siedzieli w milczeniu. Nikt nie miał już wątpliwości. Po raz pierwszy w historii Imperium Tsuranuanni groziło im niewyobrażalne niebezpieczeństwo ze strony wroga potężniejszego, bezwzględniejszego i zacieklejszego, a także dysponującego większą armią niż jakikolwiek ród na Kelewanie. Warlord powstał z tronu. - O Wielki, dziękuję za podzielenie się z nami faktami. Teraz ja przemówię w imieniu wszystkich Tsurani! Ta uświęcona tradycją formułka sprawiła, że Tetsu przyciągnął uwagę każdego lorda i każdej lady w komnacie Najwyższej Rady. Słowa te sygnalizowały bowiem, że to, co zaraz usłyszą z ust Warlorda, nie padnie w imię osobistej chwały, rodowego honoru czy prywatnej korzyści, lecz będzie się wiązało wyłącznie z dobrem całego Imperium. - Wszystkich nas wiąże przysięga złożona Światłości Niebios, a na mnie dodatkowo spoczywa także obowiązek poprowadzenia Tsurani na wojnę. Jeszcze dziś wydam stosowne edykty. Każdy z dwudziestu pięciu rodów, których lordów wybiorę pod koniec tej narady, otrzyma lokalną władzę... Szeleszczący dźwięk towarzyszył podmuchowi powietrza, który cisnął Alencą przez całą komnatę, jakby trzepnęła go jakaś ogromna dłoń. Wiekowy mag rąbnął o posadzkę i ślizgiem pokonał jeszcze paręnaście jardów, zanim zatrzymał się zwiotczały niczym szmaciana lalka. Nad posadzką komnaty Najwyższej Rady zawisła purpurowa kula energii, z której wylała się rzeka wojowników w czarnych zbrojach zdobionych na krawędziach złotem. Intruzi wykrzykiwali coś niezrozumiale, pędząc ku pierwszym z brzegu lordom Tsurani. Ceremonialne miecze i jedwabne szaty poddawały się równie łatwo niespodziewanym przeciwnikom, którzy z przerażającą morderczą skutecznością rozprawiali się ze śmietanką społeczeństwa Imperium Tsuranuanni. Gwardziści strzegący komnaty Najwyższej Rady ginęli w obronie lordów Imperium, albowiem choć byli najlepszymi wojownikami Tsurani, przewaga liczebna wroga była przytłaczająca. W ćwierć minuty prawie połowa obecnych na sali leżała martwa lub umierająca. Gdy wojownicy Dasatich zalewali pałac, jakaś sylwetka wyłoniła się z cieni odległego korytarza, używanego przez urzędników wyłącznie do przekazywania dokumentów z komnaty Najwyższej Rady do administracyjnego skrzydła siedziby cesarskiej. Postać podeszła do nieprzytomnego Wielkiego
rozciągniętego wciąż na podłodze, prawdopodobnie umierającego od obrażeń wewnętrznych. Przyjrzała się leżącemu z udawanym współczuciem, po czym uniosła stopę i jednym ruchem zmiażdżyła mu krtań obcasem sandała, upewniając się, że pierwszy Wielki zginął jeszcze tego dnia. Gwałtowny ruch nogą zachwiał równowagą Wyntakaty, który niemalże się przewrócił. Leso Varen był z każdą chwilą coraz bardziej poirytowany ułomnością ciała, które przyszło mu zamieszkiwać. Jednakże był na nie skazany do czasu, aż znajdzie sobie bezpieczną kryjówkę, gdzie będzie mógł odprawić swoje mroczne i mordercze czary, dzięki którym obejmie we władanie ciało innej osoby. Powiódł spojrzeniem i rozciągnął usta w uśmiechu na widok rzezi. Uśmiechał się, przyglądając, jak waleczni wojownicy Tsurani giną niczym dzieci, gdy gwardziści TeKarany rzucali się na każdego człowieka w zasięgu wzroku. Poruszył lekko ręką, wywołując czar ułudy, aby żaden Dasati nie pomylił go przypadkiem z ofiarą. Nie miał bowiem wątpliwości, że pomimo targu, jaki dobił z Kapłanami Śmierci na Omadrabarze, było raczej mało prawdopodobne, aby wojownicy Dasati usłyszeli przed wyprawą: „A, i jeszcze jedno. Nie zabijcie niechcący takiego lekko upośledzonego staruszka w czarnej szacie". Chociaż śmierć stanowiła środek do każdego celu Leso Varena - czy chodziło o władzę, czy o czarną magię - a obłąkańcowi nie były obce krew ani cierpienie, całe to mordowanie wydało mu się o wiele mniej zabawne niż w sytuacji, gdyby do sali pałacu Tsurani wpadli ludzie. Rozbrzmiał sygnał alarmu i kolejni gwardziści cesarscy, kwiat wojowniczych Tsurani, wbiegli do komnaty, by zginąć jak kocięta atakujące lwa. To nie w porządku, pomyślał Varen. W tym świecie Dasati są po prostu za potężni. Nagle dostrzegł pierwsze oznaki zatrucia, które zauważył był przy okazji spotkania z pierwszym Dasatim, jaki zapuścił się na ten poziom rzeczywistości. Cudowna malutka kreatura stanęła w płomieniach od samego przebywania zbyt długo na słońcu tego świata! Zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek przeniknie umysłem ten aspekt rzeczywistości, odmienne poziomy życia, ciepła i światła, stanowiący sedno magii energii z taką lubością uprawianej przez tutejszych Wielkich. Do tej pory nie interesowało go to zbytnio, może z wyjątkiem aspektu życia, a i to wyłącznie przy przechwytywaniu energii umierających istot. Moment poświęcił na docenienie fanatyków i ich użyteczności. Ci Tsurani, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, chętnie oddawali życie za cesarza, który jak podejrzewał Leso Varen, znajdował się gdzieś daleko. Dasati z kolei już dawno zostali złożeni na ołtarzu Mrocznego Boga, albowiem nawet
ci z gwardzistów TeKarany, którzy przeżyją tę rzeź, sczezną w widzialnej energii Kelewanu. Był ciekaw, czy po prostu padną trupem, czy raczej staną w płomieniach jak tamta malutka kreatura. Co za szkoda, że nie ma czasu, by zostać i przekonać się na własne oczy. Varen rozejrzał się po komnacie, przemienionej w miejsce kaźni, gdzie każdy kamień spływał krwią. Z rozbawieniem spostrzegł, że niektóre plamy są pomarańczowe. A więc pomimo całej swojej przewagi Dasati jednak dostawali w skórę przy okazji niszczenia kwiatu Imperium Tsuranuanni. Gwardziści cesarscy nadal wlewali się do komnaty, ale Varenowi znudziło się już przyglądanie, jak jedni zabijają drugich, odwrócił się więc i wolniutko ruszył korytarzem prowadzącym do administracyjnej części pałacu. Mijając pierwszą parę drzwi, wiodących do pomieszczenia, gdzie pracowali urzędnicy przydzieleni głównemu doradcy cesarza, zerknął do środka, by nasycić oczy sceną, której był autorem. Co najmniej tuzin urzędników cesarskich leżał na podłodze w różnorakich powykręcanych pozycjach, niektórzy mieli twarze rozorane własnymi paznokciami - z bólu, który ich zabił przed paroma minutami. No, pomyślał Varen, to się nazywa sztuka! Nucąc jakąś głupawą melodyjkę, podążył dalej korytarzem, wzdłuż którego ciągnęły się sale pełne zwłok. Uśmiechając się szeroko do siebie, Leso Varen pomyślał, że wymordowanie lordów Tsurani przysporzyłoby Imperium dość kłopotów, ale niech no ta cesarzyna spróbuje rządzić bez swoich biurokratów! Martuch pośpiesznie zszedł po drabinie wiodącej do podziemnej kryjówki, po czym poinformował: - Do pałacu TeKarany dotarła wiadomość i teraz już wiemy, czemu miało służyć wczorajsze wezwanie do broni! Siedzący na swoich posłaniach Pug, Magnus i Hirea popatrzyli na niego wyczekująco. - Na rozkaz Jego Mroczności Te Karana wysłał dwa legiony, Trzeci i Piąty, w sumie dziesięć tysięcy wojowników, na drugą stronę tak zwanego portalu, do waszego świata - zwrócił się bezpośrednio do Puga i Magnusa. - Dokąd dokładnie? - zapytał Pug. - Na Kelewan. Nie znam szczegółów, ale plotka głosi, że każdy z wojowników miał przygotować swoje dziedzictwo. - Dziedzictwo? - podchwycił Magnus. Wyjaśnień udzielił Hirea.
- Każdy wojownik służący TeKaranie i jego Karanom posiada pojemnik na przedmioty, które zgodnie z jego życzeniem mają zostać przekazane rodowi bądź zgromadzeniu. Mogą to być rzeczy osobiste, słowa skierowane do ojca lub mentora bądź cokolwiek innego, co wojownik chciałby pozostawić po sobie. - Co znaczy, że każdy z tych wojowników został wysłany na śmierć uściślił Martuch. - Czyli był to zarazem akt inwazji, jak i zbiorowego samobójstwa. Wojownicy usłyszeli, że umrą za Mrocznego Boga. Hirea pokręcił głową z niedowierzaniem. - Dwa legiony - powtórzył cicho. Do Martucha zaś powiedział: Pamiętasz? Syn Astamona, lorda Hingalary, służył w Piątce. - Lubiłem Astamona, mimo że ród Hingalara należał do jeźdźców Salmodi. - Martuch spojrzał znów na magów. - Jeźdźcy Salmodi i Sadharynu niemal zawsze lądują po przeciwnych stronach barykady. Ale nawet wśród Salmodi zdarzają się porządni wojownicy. - Co to oznacza? - spytał Pug. - Dlaczego atak samobójczy? - Możemy być pewni, że wielu Tsurani zginęło. Jego Mroczności jest wszystko jedno, ilu Dasatich zginie podczas realizacji planu. - Martuch westchnął. - Wiele z tego, co odrzuciłem, jest normalne dla mych rodaków, lecz nawet najzatwardzialsi z nas mieliby kłopot z akceptacją śmierci dziesięciu tysięcy dla utarcia nosa wrogowi. Jesteśmy wojownikami - dodał - a nie chattak, które wyrzyna się wedle potrzeby! Magnus bąknął: - Nie rozumiem. - Chattak znaczy bydło - przetłumaczył Pug. Hirea postanowił postawić sprawę jaśniej. - Dasati chlubią się tym, że zatrzymują sobie to, co zdobyli. Od chwili przejęcia władzy przez Mrocznego Boga zdobyliśmy sześć światów i ani razu nie cofnęliśmy się ani o piędź. Śmierć nas nie przeraża, wszyscy jesteśmy na nią gotowi, lecz umieramy po to, by Dasati poszerzali swoje wpływy. Śmierć dla samej śmierci nas nie interesuje. Nie leży w naszej naturze. Martuch wiedział, że to w niczym nie pomogło magom, dzięki temu, że wiele czasu spędził pośród mieszkańców pierwszego poziomu rzeczywistości i znał ich sposób myślenia. - Nie jesteśmy filozofami jak Ipiliacy. Oni rozumieją rzeczy, jakich my nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Wyobrażają sobie rzeczy, które dla nas są niepojęte. Dasati to rasa gwałtowników, dla których przejawem sukcesu jest podbój, a bezcelowa przemoc wydaje się...
- Komedią - rzekł Pug cicho. - Bólem innych istot. - To nas obraża - powiedział Martuch z mocą. - Wystawia na pośmiewisko dziesięć tysięcy wojowników, najlepszych z nas, którzy narodzili się do jednego: aby podbijać! - Śmiać się z cierpienia innych to jedno. Ale takie marnotrawstwo... Hirea nie dokończył. Magnus wtrącił: - Wiele zależy od tego, co właściwie mieli osiągnąć, do czego zostali wykorzystani. - O czym mówisz? - zainteresował się Martuch. Magnus przypatrzył się bacznie staremu wojownikowi. - Gdyby TeKaranie zależało tylko na podbiciu Kelewanu, mógł skierować tam miliony Dasatich. - Martuch i Hirea zgodnie kiwnęli głowami. Tsurani są waleczni i stanęliby do walki w obronie ojczyzny, lecz nie zdołaliby się oprzeć takiej inwazji. - Z czego wynika, że musi istnieć ważny powód, dla którego TeKarana poświęcił dziesięć tysięcy swoich gwardzistów, zamiast rozkazać inwazję na Kelewan - poparł syna Pug. - Nie mogę wiedzieć tego na pewno, przypuszczam jednak, że wojownicy Dasati będą mieli podobne problemy z przystosowaniem się do życia na naszym poziomie rzeczywistości, jak my tutaj. Martuch potaknął. - Bez wątpienia. Ja mogę podróżować na Delekordię w miarę bezboleśnie. Ipiliacy nie różnią się ode mnie bardziej niż Hirea, ale zamieszkują świat uwięziony pomiędzy naszym i waszym. Wieki trwało, zanim przywykli do tamtejszych energii. - Urwał na moment. - Bez odpowiedniego przygotowania przeżylibyśmy tam góra tydzień. Niektórzy przystosowaliby się z większą łatwością, jednakże większość pochorowałaby się i umarła. A Delekordia nawet nie jest częścią pierwszego poziomu rzeczywistości. Tak więc nie ma cienia wątpliwości, że nieprzygotowani Dasati pożyją w waszym świecie kilka godzin, najwyżej dzień. Pug ze wzdrygnięciem wspomniał ciężką przeprawę, jaką było dla niego, Magnusa, Nakora i Beka przystosowywanie się do warunków świata Dasatich. -Jak mogą myśleć, że armia zwykłych wojowników zdoła przeprowadzić inwazję? - spytał cicho. Martuch zaśmiał się gorzko. - Dasati nie muszą się zmieniać, by przystosować się do warunków panujących na nowym świecie. Oni zmieniają warunki tak, by im odpowiadały.
- W jaki sposób? - zaciekawił się Magnus. - Za pomocą magii - odrzekł Hirea takim tonem, jakby to rozumiało się samo przez się. - Ale - odezwał się Pug - stosowanie magii na tę skalę... - Zamilkł nagle. Mrocznemu Bogu nie trzeba tylu zmarłych, by otworzyć szczeliny prowadzące na pierwszy poziom rzeczywistości czy przepchnąć przez nie armie, on potrzebuje tych zmarłych, aby mieć siłę przetworzyć świat na swoją modłę! Słysząc, że ojciec znowu milknie, Magnus przyjrzał mu się uważniej i zobaczył człowieka niemal całkowicie pokonanego przez ogrom stojącego przed nimi zadania. - Ojcze? - Celem dzisiejszego ataku nie był podbój, lecz zamęt. - Mów jaśniej, ludzki magu - poprosił Martuch. - Wasz TeKarana ma sprzymierzeńca, szalonego nekromantę imieniem Leso Varen. Ow mag, w ukradzionym ciele kogoś innego, przebywa gdzieś w Imperium Tsuranuanni. Moja żona i inni starają się go wytropić, ale to trudne, ponieważ może być dosłownie każdym. Wypatrują śladów nekromancji, lecz dopóki Varen się nie ujawni... - Skąd wiesz, że się sprzymierzyli? - zapytał Hirea. - Mają podobne cele: siać zniszczenie i śmierć na Kelewanie. - Dlaczego jakiś człowiek miałby chcieć tego samego co Dasati? - Leso Varen jest szalony - powiedział krótko Magnus. - Szalony, ale nie głupi - odezwał się Pug. - Jeśli widzi swoją korzyść w otworzeniu bram Kelewanu przed Dasatimi, nie zawaha się ich wpuścić. A oni nigdy nie zdołają przejrzeć jego planów, nawet gdyby się nimi podzielił. Martuch i Hirea nagle zaczęli słuchać uważniej. - Varen wie o mieszkańcach Imperium Tsuranuanni wystarczająco dużo, aby zdawać sobie sprawę, że gdy wysłannicy Mrocznego Boga spróbują ustanowić przyczółek i zaczną przemieniać Kelewan, cesarz z łatwością zbierze miliony wojowników gotowych oddać życie za niego. Do tego na najeźdźców czeka połączona magia wszystkich członków Bractwa Magów i wszystkich kapłanów każdej świątyni Imperium. Nie przysłużyłoby się to porządkowi w Imperium, lecz zniszczyło przyczółek z chwilą jego wykrycia. - Pug rozmyślał chwilę nad własnymi słowami. - Dlatego TeKarana musi ustanowić na Kelewanie tak znaczącą obecność, że nic, nawet połączone siły milionów wojowników i tysięcy magów i kapłanów, nie zdoła go powstrzymać.
- To wywoła kompletny chaos - powiedział Magnus. - Owszem - zgodził się z synem Pug. - TeKarana zamierza wywołać na Kelewanie chaos, ażeby nikt nie był w stanie przeszkodzić mu w inwazji. - Jak? - zapytał Martuch. - Mordując cesarza - odparł młodszy mag. - Albo pozbywając się Bractwa Magów - dodał starszy. - Varen nie może unieszkodliwić wszystkich świątyń naraz, są nazbyt rozproszone i straciłby zbyt wiele czasu. Zatem uderzy w cesarza albo Bractwo Magów. - Albo Najwyższą Radę - dodał jego syn. - Tak, to może być jego... - Pug zerwał się i popatrzył na Martucha i Hireę. - Jeszcze dziś muszę rozmawiać z Nakorem. - To niemożliwe - odrzekł stary wojownik. - Pożegnałem się oficjalnie z Valko. A ty nie możesz iść sam. Nikt z nas, a już szczególnie żaden z pomniejszych nie ma powodu, aby prosić o spotkanie ze sługą rekruta gwardii TeKarany. - A czy jest sposób na śledzenie zajęć rekrutów, tak by wykorzystać okazję, jeśli się jakaś nadarzy? - spytał Pug. - Niewykluczone, że tak - odparł z namysłem Martuch. - Członkowie Białego gromadzą się w kluczowych miejscach Omadrabaru, zwłaszcza przy pałacach Karan i TeKarany oraz przy świątyni Jego Mroczności. Nikomu nie powiedzieliśmy o tym, co nam wyjawiliście na temat Ogrodnika i Wiedźm Krwi. Na razie pozwalamy wszystkim myśleć, że mamy przewodnika w osobie kogoś mądrego. - Ze zmęczeniem w głosie dodał: - Nie mamy wyjścia. Nie mamy nawet możliwości wyboru sposobnej chwili. Jeśli trzeba uderzyć szybko, musimy to zrobić. - Nawet jeśli nie będziemy jeszcze gotowi - przyznał Magnus. - Gdyby udało mi się skontaktować z Nakorem, być może przyczyniłbym się do waszej większej gotowości. - Zobaczę, co da się zrobić - obiecał Martuch, wstając. Skierował się do drabiny wiodącej na powierzchnię. - Odpocznijcie dobrze. Obawiam się, że w najbliższym czasie nie będzie po temu okazji albo co gorsza wszyscy zaśniemy na wieki. Hirea odczekał, aż jego przyjaciel wyjdzie, po czym odezwał się: - Wieści o Ogrodniku wywarły na nim ogromne wrażenie. Wierzyliśmy, że Ogrodnik wybawi nas od szaleństwa Mrocznego Boga. Pug zastanowił się dobrze, zanim odpowiedział: - Być może wasza wiara była słuszna. - Widząc, że Hirea spogląda nań
pytająco, dodał: - Zanim nas opuścił, maleńki fragment umysłu Macrosa umieszczony w ciele Dasatiego dał mi do zrozumienia, że kluczem do wszystkiego może być Nakor. Nakor i Bek. - Bek - powtórzył Hirea nieomal pytająco. - Szkoliłem wielu wojowników, człowieku, w tym najlepszych, jacy walczyli za mego życia, i wiem, że Ralan Bek nie jest tym, za kogo się podaje. Wiem dość o waszej rasie, aby mieć pojęcie, że żaden człowiek nie ma prawa być zdolny do tego, do czego on jest zdolny, i że nie każdy Dasati potrafi to co on. - Spojrzał Pugowi prosto w oczy. - Czym on tak naprawdę jest? - Myślę, że jest bronią - odparł Pug. - Jednakże tylko Nakor zna odpowiedź. Hirea zdjął pas i odłożył go na puste posłanie. Potem wyciągnął się na drugim. - W takim razie musimy czekać. - Już niedługo - zapewnił Pug. Zwracając się do syna, rzekł z mocą: -Bez względu na to, czego dowie się Martuch, jeszcze dziś musimy pomówić z Nakorem. Miranda niemal postradała rozum, gdy z Kelewanu zaczęły napływać wiadomości. W Kentosani trwała jatka. Na szczęście pomimo chłodnych stosunków między jej mężem i Akademią w Stardock większość magów nadal pozostawała jej przyjaciółmi i agentami Konklawe Cieni. Z raportów wynikało, że fala tysięcy Dasatich dosłownie zalała komnatę Najwyższej Rady, wdzierając się przez otwartą szczelinę. Żaden Tsurani, który przebywał w tym pomieszczeniu czy w promieniu pół mili od pałacu, nie przeżył. Wszyscy gwardziści - z wyjątkiem strzegących cesarza w dawnej posiadłości Acoma - oddali życie w obronie lordów Imperium. Alenca i sześciu innych Wielkich zginęli w ciągu paru minut od rozpoczęcia ataku. Reszta magów nadciągnęła na wieść o inwazji i w większości również poległa. Zresztą magia najwyraźniej nie robiła wrażenia na Dasatich, aczkolwiek jednemu pomysłowemu magowi udało się ocalić własne życie, strącając olbrzymią kamienną rzeźbę na dwóch Rycerzy Śmierci. Słysząc to, Miranda natychmiast wróciła myślami do starcia na Szczytach Quorów i zastanowiła się, czemu nie wpadła na pomysł, by unieść i zrzucić na głowy pomniejszych Przerażaczy kawałki skały. To być może by podziałało. Siedziała w fotelu normalnie zajmowanym przez Puga i próbowała uporać się z własnymi myślami. W pewnym momencie wszedł Caleb.
- Kolejne wieści z Kelewanu. - Co znowu? Podał jej wiadomość. - Ostatni Dasati zginął niecałe dwie godziny temu. Większość, jak się zdaje, źle znosiła wystawienie na działanie promieni słonecznych Kelewanu bądź też jakiś składnik powietrza. Tak czy owak ostatni Rycerz Śmierci padł trupem na głównym placu, gdzie parunastu kupców rzuciło się na niego, rozdzierając na strzępy tym, co każdy akurat miał pod ręką. - Miło słyszeć, że są śmiertelni - rzekła z goryczą Miranda. - Co jeszcze wiadomo? - Naliczono pięćdziesiąt tysięcy zabitych i rannych wśród Tsurani. - Na bogów! - wykrzyknęła. - Aż tyle? - Ocenia się, że do miasta wkroczyło równocześnie dziesięć tysięcy Dasatich, wlewających się przez szczeliny w trzech miejscach naraz: dwóch w pałacu cesarskim, to znaczy do komnaty Najwyższej Rady w trakcie obrad i do zaplecza administracyjnego, oraz jednego w najbogatszej dzielnicy kupieckiej Świętego Miasta. Miranda znała już raport donoszący, że lordowie Najwyższej Rady zostali zaatakowani w trakcie spotkania. Nadal nie miała w ręku konkretnych danych mówiących o wyrządzonych szkodach, lecz na podstawie ogólnej liczby ofiar mogła się domyślać, że straty wśród kwiatu Tsurani były wstrząsające. - Varen. - Skąd wiesz? - Sami Dasati nie wiedzieliby, jak narobić tylu szkód za jednym zamachem. Musiał im to podpowiedzieć Leso Varen. Jednym sprawnym atakiem dosłownie zdekapitowali Imperium Tsuranuanni. - Cesarz nadal żyje - przypomniał jej Caleb. - Ale komu ma rozkazywać? - Miranda wstała zza biurka i zaczęła się przechadzać, jak to miała w zwyczaju robić pod wpływem stresu. - Najstarszym synom? Córkom? Zonom? Zniszczono przywódców wszystkich rodów Imperium, a co za tym idzie także frakcji politycznych i klanów. W chwili obecnej równowaga Imperium Tsuranuanni jest rozchwiana do granic. Na każdy ród mający dziedzica gotowego do przejęcia władzy przypadają dwie dziesiątki pogrążonych w zamęcie i żałobie i pozbawionych choćby nadziei na skuteczne przywództwo. To jeszcze gorsza katastrofa niż ta, z którą mielibyśmy do czynienia w razie śmierci cesarza. - Ale Światłość Niebios przynajmniej żyje - wymamrotał Caleb.
- Owszem - zgodziła się z synem Miranda. - I to jest jedyna szansa Tsurani. -Jak to? - Ślepe posłuszeństwo. Caleb zrobił powątpiewającą minę. - W czym może ono pomóc, skoro nie ma komu rozkazywać? - powtól rzył jej argument sprzed chwili. - Tsurani potrzebują dowódców. Tych możemy im zapewnić. Najważniejsze jednak, aby ktoś kazał im słuchać obcych. - A tak będzie, jeśli Światłość Niebios nakaże im wykonywać rozkazy generałów z Midkcmii - pojął w lot Caleb. Miranda zmieniła temat. - Jak tam przygotowania do tej narady, o której zwołanie prosił Tomas? - Wszyscy chętni, stawią się przed zachodem słońca. - To dobrze. Wprawdzie nie wiem, co Tomas ma im zamiar powiedzieć, ale mogę się domyślać. Osobiście spotkałam go tylko parę razy, lecz z tego, co opowiadał twój ojciec, można sądzić, że nie jest to ktoś, kto ulega łatwo panice. Mimo to widać po nim wyraźnie, że czuje niepokój. - Czy ojciec mówił ci kiedykolwiek o Przerażaczach? - zapytał Caleb, przysiadając na krześle w rogu. Miranda westchnęła. - Twój ojciec nie jest zbyt rozmowny, Calcbie. Nie lubi zwłaszcza mówić o swojej młodości. Może to wynikać z wielu powodów. -Takich jak? Caleb nie należał do osób, które podtrzymują rozmowę ot, tak, więc Miranda wiedziała, że jest szczerze zainteresowany jej odpowiedzią. Raz jeszcze uświadomiła sobie, jak bardzo jej młodszy syn różni się od brata i rodziców. Jako jedyny członek rodziny pozbawiony zdolności uprawiania magii zawsze znajdował się niejako na obrzeżu ich spraw i doświadczeń, i to bez względu na to, jak bardzo się starali go włączyć w swoje życie i jak bardzo go kochali. - Do spotkania pozostało niewiele czasu, ale chyba mogę spróbować odpowiedzieć na twoje pytanie, Calebie. - Przymknęła powiela, jakby chciała sobie coś przypomnieć, po czym rzekła: - Choć jestem starsza od twego ojca, sama też niewiele mówiłam o swojej przeszłości. Wyszczerzył się do niej w uśmiechu. - Zabroniłaś nam się wypytywać.
Odwzajemniła uśmiech. Daleko jej było do próżności, ale traktowała to jako sposób na drażnienie się z bliskimi. Każdy ma jakieś wady, a jej nie należały do poważnych. - Wspomnienia są prawdą. Nie ma znaczenia, na ile pokrywają się z rzeczywistością. Liczy się to, co pamiętasz, i już. To, co bierzesz za realność, jest realne. - Nic jestem pewien, czy nadążam. - Nie mam wątpliwości, że spośród nas wszystldch ty żyjesz w najrealniejszym świecie. Nie zadajesz się z abstraktami i magią. Żyjesz w świecie, w którym możesz wszystko dotknąć, zobaczyć, usłyszeć, poczuć... Idziesz do lasu i tropisz zwierzynę... - Urwała. - Powiedzmy, że widzisz tropy niedźwiedzia. Zmyślnie sprokurowane, stworzone dzięki artyzmowi jakiegoś szewca, odciśnięte przez buty uszyte ręką człowieka, aby przypominały ślady niedźwiedzia, Caleb pokręcił głową. - Nic się nie będzie zgadzać. Weźmy głębokość... Niedźwiedź waży o wiele... Miranda uniosła dłonie. - Nie o to chodzi. Załóżmy, że posługując się magią doskonałą, udało mi się stworzyć doskonałą imitację niedźwiedzich tropów. Widzisz je i co sobie myślisz? - Doskonała imitacja? - powtórzył Caleb, niepewny, czy coś takiego jest możliwe. Ale ze wzruszeniem ramion przystał: - W porządku. Są doskonałe. No więc widzę je i myślę, że musisz być niedźwiedziem. - Otóż to. Idziesz dalej, spodziewając się niedźwiedzia, i dopóki nie odkryjesz, że to ja je zrobiłam, cały czas myślisz: „Niedźwiedź, niedźwiedź, niedźwiedź". Ale od chwili, jak odkryjesz prawdę, myślisz: „To mama zrobiła te ślady". - Spojrzała mu w oczy. - Rozumiesz już? - Nie jestem do końca pewien. - Zmienił się sposób odbierania przez ciebie rzeczywistości. Od chwili odkrycia prawdy, ilekroć pomyślisz o tamtych śladach albo opowiadasz o nich komuś, to już zawsze „Mama zrobiła te ślady". Ewentualnie możesz komuś powiedzieć: „Myślałem, że to prawdziwy niedźwiedź", ale oczywiście w twoim umyśle nie ma już żadnego niedźwiedzia, jestem tylko ja. - Nie ma już żadnego niedźwiedzia - powtórzył Caleb całkiem skołowany. Miranda roześmiała się.
- Gdyby nie to, że osobiście wydałam cię na świat, mogłabym się zastanawiać, skąd ty się urwałeś. - Nie jestem głupi, mamo. - Wiem - rzelda, nie przestając się śmiać. - Rzecz w tym, że kochasz ten swój świat prawdziwych rzeczy, które możesz dotknąć, zobaczyć, usłyszeć, poczuć. - Jej dobry humor gdzieś zniknął. - Twój ojciec za to żyje w świecie myśli bardziej niż ktokolwiek inny, wliczając w to mnie i twojego dziadka, Być może kiedyś przyćmi go Magnus, ale twojego brata czeka jeszcze długa droga, zanim choćby dorośnie mu do pięt. Wszakże w jednym twój ojciec nie różni się niczym od innych ludzi. Jego doświadczenia życiowe wydają mu się realne i choć postrzeganie tych doświadczeń może się z czasem zmieniać, to jego uczucia pozostają takie same. Caleb nagle zrozumiał. - Czyli mogę sobie przypomnieć, jak tropiłem niedźwiedzia, chociaż teraz już wiem, że to nie był wcale niedźwiedź! - Właśnie! Twój ojciec doświadczył wiele bólu i cierpienia w młodości, zresztą później też, lecz teraz na zapamiętane przykrości patrzy przez pryzmat wieloletniego doświadczenia. A jednak uczucia z młodych lat, choć przytłumione, pozostały jego młodzieńczymi uczuciami. Opowiadał ci kiedykolwiek o księżniczce Carlinie? - Nic przypominam sobie. - Była to córka lorda Borrica i przy okazji przyszywana kuzynka Puga, ale kiedy szorował gary w kuchniach zamku Ciydee, wydawało mu się, że jest w niej zakochany. Los dał mu szansę ziścić marzenia, po czym odebrał nadzieję, gdy został uwięziony na Kelewanie. Carlina ostatecznie poślubiła jego przyjaciela i została księżną Saladoru, po czym umarła. W twoim ojcu jednak, bardzo głęboko, przetrwało echo tamtej młodzieńczej miłości do nieosiągalnej księżniczki. - Milczała przez chwilę. - Tęskni za swoją żoną -dodała ciszej. Caleb wytężał umysł przez moment. - Za Katalą. - Wiem, że twój ojciec mnie kocha i że pod wieloma względami dopełniamy się jak dwie połówki owocu, lecz nawet nie chcę sobie wyobrażać, jale to jest, być równie potężnym jak on i musieć bezradnie patrzeć, jak osoba, którą kocha się najbardziej w świecie, umiera na wyniszczającą chorobę... Westchnęła. - Kiedyś próbowałam, bezskutecznie jednak. W dodatku tęskni też za swoimi dziećmi.
Caleb skinął głową. William i Gamina zginęli podczas walk o Krondor, pod koniec Wojny z Wężowym Ludem, lata przed jego narodzinami. - Nie zawsze pamiętam, że mam brata i siostrę, którzy umarli, zanim ja się urodziłem. - Twój ojciec strasznie ich kochał. I nigdy sobie nie wybaczył, że był poldócony z Williamem w chwili jego śmierci. Właśnie dlatego nie próbuje narzucać ci stylu życia. Caleb wzruszył ramionami. - Sądziłem raczej, że pozwala mi na wędrówki, polowania i zakładanie pułapek, ponieważ jestem beznadziejny gdy idzie o magię. Miranda uśmiechnęła się lekko. - Nawet gdyby Magnus chciał uskuteczniać wędrówki, polowania i talde tam, twój ojciec by mu pozwolił, bo taką lekcję wyniósł ze śmierci Williama. - A zatem ojciec nie lubi mówić o przeszłości. - Właśnie. Nie chce wracać do dawnego bólu, skoro i teraźniejszość przysparza tylu cierpień. - Chcesz przez to powiedzieć, że nigdy nie wspomniał ci o Przerażaczach. - Coś tam napomknął, ale tylko w przelocie, aczkolwiek podejrzewam, że nawet Tomas nie będzie wstanie wyjawić więcej.-Wstała.-Musimy już iść. Rozgadałam się niepotrzebnie o ojcu, ale twoje pytanie poruszyło we mnie od dawna napiętą strunę. Do pewnej części Puga nie mam w ogóle dostępu: do jego wspomnień i uczuć do pierwszej rodziny. Zamilkli oboje, po czym Caleb pierwszy przerwał ciszę. - Też się o niego martwię, mamo. Mirandzie zakręciły się w oczach łzy, tak że musiała parokrotnie zamrugać. - Ktoś mógłby pomyśleć, że po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, powinnam... - Urwała i wyprostowała się. - Chodźmy do naszych gości. Caleb ruszył za matką długimi korytarzami willi, aż wyszli na dziedziniec rozpościerający się po zachodniej stronic największego budynku na wyspie, jeśli nic liczyć opuszczonego zamku przycupniętego na odległym klifie chylącym się nad morzem. Ustawiono tam rzędy ław, łącząc je w półokrąg. Miranda wezwała czterdziestu najpotężniejszych magów nicnależących do Konklawe Cieni oraz taką samą liczbę kapłanów z różnych zakonów, z których większość doszła już do porozumienia z Konklawe bądź przynajmniej była do niego pozytywnie usposobiona. Wśród zgromadzonych znaleźli się
także czterej najzręczniejsi mieszkańcy wyspy. Część pozdrawiała Mirandę i Caleba, część zaś był pogrążona w cichych rozmowach. Kobieta zignorowała obecność puszącego się przedstawiciela frakcji Akademii, zwanej Rękami Korsh. Ci tradycjonaliści rodem z Wielkiego Kcshu byli tylko trochę mniej reakcyjni i zacofani niż inna frakcja, Różdżka Watoomb, i jako zarozumialcy nie mieli właściwie żadnej siły politycznej. Tyle dobrego, że na ogół magowie dusili się we własnym sosie, z dala od prawdziwych konfliktów, dzięki czemu ani Królestwo Wysp, ani Imperium Wielkiego Keshu nie uważało ich za zagrożenie. Gdyby któryś z władców miał pojęcie o sile Stardock, z pewnością inaczej patrzyłby na tę wyspę. Mirandzie dodatkowo odpowiadało to, że Stardock odciągało uwagę od Wyspy Czarnoksiężnika. Zdaniem reszty świata mieszkał tu szalony mag, Czarny Czarnoksiężnik. W miarę upływu czasu przydomek ten dotyczył jej ojca, a potem męża, Nakora oraz tych zdolniejszych adeptów, którym równie skutecznie udawało się odstraszyć piratów czy niewinnych żeglarzy. Wystarczały błękitne iskry sypiące się z okien wieży starego zamczyska, jakieś nieprzyjemne odgłosy i w razie wyższej konieczności taka czy owaka niemiła iluzja na plaży w dole - i już wszyscy trzymali się z daleka. W tej chwili Wyspa Czarnoksiężnika przypominała królewski pałac w Roldcmie na wiosnę, gdy organizuje się najwięcej przyjęć w ogrodzie -z tym wyjątkiem, że nigdzie nie było widać oszałamiająco pięknych dworek i przystojnych dworzan. Miranda powitała wszystkich: - Dziękuję wam za przybycie. Rozmowy skończyły się jak nożem uciął. - Niebawem dołączy do nas Tomas z Elvandaru. Zanim to się stanie, chciałabym powiedzieć parę słów. Wszyscy znacie się nawzajem, osobiście bądź ze słyszenia. Każdy z tu obecnych został wybrany przez wzgląd na wyjątkową biegłość w swojej sztuce oraz znaczne wpływy w danym zakonie czy stowarzyszeniu. Pragnę na początek poprosić, abyście dali wiarę słowom lorda Tomasa, jakkolwiek wydadzą się wam nieprawdopodobne. Łomot smoczych skrzydeł poprzedził pojawienie się Tomasa z Elvandaru. Miranda odwróciła się i spojrzała w górę; w jej ślady poszli siedzący półkolem mężczyźni. Wszyscy jak jeden mąż otworzyli usta ze zdziwienia. Caleb podszedł do matki i szepnął; - Ten złoty jest jeszcze lepszy. Smok, którego dosiadał Tomas, przewyższał rozmiarem rubinowego
Ryatha. Sama jego giowa byta większa od wozu, a rozpiętość skrzydeł pozwalała pokryć nimi najrozleglejszy budynek na wyspie, i to dotykając czubkami ziemi. Mimo to smoczysko wylądowało delikatnie jak liść opadający z drzewa, po czym Tomas zeskoczył dziarsko na dziedziniec, raczej zsuwając się po ramieniu smoka, aniżeli wykonując karkołomny skok z wysokości. Obrócił się i podziękował smokowi, który wzbił się w powietrze i spiralnym lotem uniósł wysoko w przestworza, Tomas bez wstępów powiedział: - Wasza obecność tutaj świadczy, że zarówno Miranda, jak i Pug wam ufają, a w tej sprawie zaufanie jest kluczowe. Przynoszę wam ostrzeżenie, poważne ostrzeżenie. Nazywam się Tomas i jestem małżonkiem najpiękniejszej królowej, Aglaranny, władczyni Elvandaru. Zgodnie z jej życzeniem i za zgodą jej poddanych pełnię funkcję naczelnego wodza Elvandaru. Noszę zbroję Ashen-Shugara i jego obce wspomnienia, aczkolwiek jestem śmiertelnikiem jak wy. Przypadło mi w udziale życie dłuższe niż jakiegokolwiek człowieka, wiem jednak, że u jego kresu czeka mnie śmierć. Odbyłem podróż poza gwiazdy i do siedziby samej Śmierci, rozprawiałem z bogami i demonami. Mówię wam o tym, abyście mieli pojęcie, kim jestem i co widziałem, gdyż teraz muszę wam opowiedzieć o Przerażaczach. Niektórzy z was być może znają tę nazwę z legend, inni zapewne nigdy o niej nie słyszeli, koniec końców to na jedno wychodzi, ponieważ i tak wiecie mniej niż nic. Jestem jedynym śmiertelnikiem mającym pojęcie, czym są Przerażacze,jeśli nie liczyć drugiej osoby, która jest teraz daleko stąd. A zatem odłóżcie na bok wszelkie wyobrażania i słuchajcie uważnie. Caleb szepnął: - Właśnie kazał nam zapomnieć o niedźwiedziu, zgadza się? Jego matka skinęła głową. Tomas rozpoczął opowieść. Gdy skończył, zgromadzeni magowie i kapłani byli wstrząśnięci do granic. Bez upiększania i dramatyzowania Tomas opowiedział im historię pierwszego i jedynego spotkania Valheru z Przerażaczami, do którego doszło na planecie zwanej przez Władców Smoków Granicą. Było to miejsce pomiędzy wszystldmi poziomami rzeczywistości a Pustką, Korytarzem Światów, Wiecznym Miastem Ogrodem - i wymykało się wszelkim racjonalnym opisom. Tomas powiedział:
- W prowincji Wielkiego Keshu najbliższej Roldemu znajdują się Szczyty Quorów. Tam wyśledziliśmy przeciek między poziomami rzeczywistości miejsce, w którym nasz świat sąsiaduje z Granicą. Jakimś sposobem dzieci Przerażaczy, istoty niemalże niewinne według standardów Pustki, odkryły drogę przez Granicę do naszego świata. Bawiły się tylko, lecz ich zabawa była mordercza. Mirandzie i mnie udało się wyrugować je z naszej rzeczywistości i można mieć nadzieję, że to położy kres zagrożeniu. Poprosiłem jednak o spotkanie z wami, na wypadek gdyby niebezpieczeństwo nie przeminęło. Albowiem jeśli Przerażacze znów zawitają do naszego świata, nie będziemy mieć wiele czasu na reakcję. - Czy można w ogóle mówić o reakcji na zagrożenie, jakie opisujesz? zapytał najwyższy kapłan Zakonu Dali w Krondorze. Podstarzały duchowny był odziany w prostą białą szatę zamiast w szykowne szaty przysługujące jego pozycji. - Właśnie dlatego poprosiłem Mirandę o zorganizowanie tego spotkania — rzekł Tomas. — Istnieje szansa, że potrzeba nigdy nie powstanie, ale o wiele lepiej jest być przygotowanym na coś, co nigdy nie nastąpi, aniżeli być nieprzygotowanym na coś, co nadejdzie. - Opowiedz nam o tych istotach - poprosił mag imieniem Komis ze Stardock. W przeciwieństwie do większości współbraci, którzy wdziali ciemne szaty zainspirowane osobą założyciela Akademii, miał na sobie strój koloru śliwkowego, bogato zdobiony bielą przy kołnierzu, mankietach i rąbku. Jego młodzieńcze rysy były zwodnicze, jako że w rzeczywistości sprawował funkcję starszego mistrza magii cieni, czyli nauki poświęconej badaniu energii przenikającej wszystlde poziomy rzeczywistości. Jego zainteresowania pokrywały się z myślą przewodnią wykładu Tomasa. - Niewiele jest do opowiedzenia z wyjątkiem tego, że wysysają energię życiową i wysuszają ciało w okamgnieniu, jeśli nie ma się ochrony. Im są potężniejsze, tym inteligentniejsze. Te, któreśmy zniszczyli wczoraj, były zaledwie bezmyślnymi dziećmi, niezdolnymi do mowy w ogóle - czy też w naszym rozumieniu tego pojęcia - lecz już chętnymi doświadczyć dreszczyku polowania i zasmakować ciał istot z naszego świata. Z tymi potężniejszymi można się porozumieć. Osobiście rozmawiałem z jednym i wiem, gdzie jest uwięziony inny. - Musimy go poddać badaniu! - wykrzyknął najwyższy kapłan Zakonu Ishap z Rillanon. Był to najstarszy istniejący zakon, jedyny publiczny służący
głównemu bogu. Mimo że wszystkie świątynie były niezależne, Zakon Ishap jako całość miał ogromną władzę i niebagatelne wpływy: niejedną między-świątynną wojnę zażegnano dzięki mediacji jego kapłanów. Tomas pokręcił głową. - Miejsce, o którym mowa, jest praktycznie niedostępne, a sama podróż okazałaby się nazbyt wyczerpująca, - Po chwili namysłu dodał: - Ale zastanowię się nad wyprawą tam, gdyż wspólnymi siłami może... - Zerknął na Mirandę, która uczyniła niezobowiązujący gest. Wiedziała, o czym Tomas mówi. Pug i Tomas pojmali władcę Przerażaczy w trzewiach czarnej cytadeli w samym sercu Wiecznego Miasta, które graniczyło z realnym światem. Jeden z magów poparł przedmówcę: - Gdybyśmy zgłębili jego naturę, moglibyśmy więzić go mocą zaklęć! - Albo przepędzić! - rozochocił się jakiś kapłan. - Skoro nie pochodzi z tego świata, można go odesłać precz za pomocą egzorcyzmów! Wywiązała się ożywiona dyskusja. Tomas skinął na Mirandę, po czym oddaliwszy się poza zasięg słuchu zebranych, powiedział do niej: - Niezły początek. - Też mam taką nadzieję - odparła. - Świetnie, że udało ci się przynieść ostrzeżenie w samą porę i że nie zataiłeś jego powagi. - Jej oblicze spochmurniało. - Chociaż nie wiem, czy to byłoby możliwe. - Przerażaczy nie da się zabić. Ich władca pojmany przeze mnie i przez Puga w Wiecznym Mieście na pewno nadal żyje, o ile ktoś go już nie uwolnił. Tomas rzucił spojrzenie w stronę rozgadanego zgromadzenia. - Chyba padnie jeszcze wiele pytań. Mogę zostać dłużej? - Oczywiście - odparła Miranda. - Nie musisz pytać. W końcu należysz do rodziny. - Bardziej niż kiedykolwiek chciałbym, aby Pug był z nami. Być może jego wiedza o czającym się zagrożeniu przekracza moją. Miranda rzekła, usiłując zapanować nad własnym głosem: - Co do jednego mam pewność: nie możesz tęsknić za nim bardziej niż ja. - To zrozumiałe, - Odnoszę wrażenie — podjęła po chwili — że wszystko jest jakoś ze sobą powiązane. Pojawienie się tych istot opodal Quorów i Dasatich. Czy to możliwe, że zanim Varen uciekł, postarał się o ściągnięcie istot z Pustki? - Wszystko jest możliwe. Varen to obłąkaniec. Ale służy Bezimiennemu, a Bezimienny, choć lubi podjudzać swoje sługi do siania zamętu, ma dość rozumu, by wiedzieć, że Przerażacze w tym wymiarze na nic by mu się nie
przydali. Wszyscy bogowie walczą z Przerażaczami, albowiem są esencją naszej rzeczywistości, podczas gdy Przerażacze są tak dalecy od realności, jak to tylko możliwe. - Jeśli wybierzesz się badać tego władcę, któregoście pojmali z Pugiem oznajmiła Miranda - musisz mnie ze sobą zabrać. Chcę się przekonać, czy jest jakiś sposób na pozbawienie ich życia albo przynajmniej pozbycie się ich. Tomas przystał na jej propozycję. - Najpierw jednak muszę porozmawiać z tymi wpływowymi osobami rzucił. - Kiedy polecisz do Quorów? - zapytała niespodziewanie Miranda. - Wkrótce, już za parę dni. A co? - Też chciałabym polecieć z tobą. - Zobaczymy - odparł, obracając się. - Czasami lepiej jest nie wiedzieć pewnych rzeczy. Miranda pokiwała głową. W pełni zgadzała się ze słowami Tomasa z Elvandaru.
R O Z D Z I AŁ Śledztwo
P I ĘT N AS T Y
Pug zniknął. Martuch spodziewał się tego, lecz i tak zrobił wielkie oczy, gdy mag odprawił swoje czary. Decyzja, by odszukać Nakora i Beka, zapadła po tym, jak napłynęły dalsze raporty o sytuacji na Kelewanie. Agenci Białego przekazywali sobie strzępy informacji przez całe popołudnie, a nawet wieczorem. Oderwane wiadomości pozwalały sobie wyrobić zdanie o tym, co dzieje się w Imperium Tsuranuanni, lecz zebrane do kupy przerażały. Trzy kolumny atakujących przedostały się na Kelewan dzięki Kapłanom Śmierci, którzy utworzyli przypominający szczelinę „portal" umożliwiający Rycerzom Śmierci przenikanie tuzinami na drugą stronę. Na cel obrano trzy punkty Świętego Miasta: komnatę Najwyższej Rady, skrzydło pałacu, które zajmował pierwszy doradca wraz z urzędnikami, oraz serce dzielnicy kupieckiej. Pug natychmiast się domyślił, że Dasati mieli dostęp do newralgicznych danych dzięki Varenowi. Rycerze Śmierci sami z siebie zaatakowaliby przywództwo Imperium oraz niezbędną do sprawowania władzy biurokrację, lecz atak na kupców nigdy nie przyszedłby im do głowy. W świecie Dasatich nie było kupców. Pomysł podkopania finansowych struktur Imperium Tsuranuanni musiał więc wyjść od Leso Varena. Pug miał w głowie gonitwę myśli. Gdyby wiedział, z kim Varen kontaktował się po tej stronie, być może po powrocie byłby w stanie wytropić złowrogiego rzeźnika - zakładając oczywiście, że w ogóle tu wróci. Martuch skwitował: - To czysty obłęd. Pug roześmiał się. I nie potrafił przestać się śmiać. Hirea i dwaj pomniejsi służący Białemu stali osłupiali, przysłuchując się chrapliwemu dźwiękowi
dochodzącemu z powietrza. Efekt był tym bardziej niepokojący, że śmiech, w kulturze Dasatich był nieodmiennie kojarzony z bólem i śmiercią. - Ojcze, o co chodzi? - zapytał Magnus. Pug spoważniał momentalnie. - Wybaczcie - powiedział. Wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze. Nagle dotarł do mnie ogrom czekającego nas zadania, a w dodatku Martuch nazwał to czystym obłędem. Wszystko od chwili pojawienia się Leso Varena faktycznie zakrawa na szaleństwo. Przyszło mi do głowy, że nasze działania są nie mniejszym szaleństwem niż to, co dzieje się dokoła Nie mam pojęcia, czemu uznałem to za zabawne... -Jesteś przemęczony - stwierdził jego syn. - Nie mniej niż wy - padła odpowiedź. Hirea drgnął. -Ja nie widzę w tym niczego śmiesznego. - Podniósł się z miejsca, gdzie dotąd siedział bez ruchu. - Jeśli naprawdę musisz to zrobić, by skontaktować się ze swymi przyjaciółmi, lepiej zrób to jak najszybciej. Już wkrótce nasza obecność w pobliżu enklawy gwardii zostanie odkryta. Nie mówiąc nic więcej, wspiął się po drabinie wiodącej na powierzchnię. Uniósł lekko klapę i wyjrzał na zewnątrz, upewniając się, że w tej części Gaju nie ma nikogo niepowołanego. Stwierdziwszy, że teren jest czysty, wyłonił się, a w jego ślady poszli obaj magowie. Magnus poinformował Martucha, kiedy już stanęli na ziemi. Dopiero wtedy podążyli za nimi Dasati - Martuch i dwaj pomniejsi, którzy starannie zamknęli na powrót klapę. Był wieczór, lecz w okolicy panował wystarczająco duży ruch, aby widok dwóch wojowników zmierzających dokądś z pilną sprawą nikogo nie zdziwił. Martuch postawił sprawę jasno: musieli dostać się do pałacu i wrócić, zanim nastanie świt. Pug otrzymał szczegółowe wskazówki, jak dotrzeć do najbardziej prawdopodobnego miejsca pobytu Nakora i Ralana Beka, czyli baraków rekrutów. Pug i Magnus usiedli za wojownikami i złapali się ich mocno, gdy oba bojowe varniny poruszyły się niespokojnie pod dodatkowym ciężarem. Martuch i Hirea ruszyli z kopyta, albowiem ich obecność w środku pustego poza tym sadu o tej porze dnia mogła wzbudzić czyjeś zainteresowanie. Pośpiesznie skierowali się ku pierwszemu tunelowi wiodącemu w głąb miasta. Jeśli nawet zwrócili czyjąś uwagę, nie sprowokowało to żadnych działań wymierzonych przeciwko nim. W szybkim tempie przemierzali szerokie bulwary, które nie były tak tłoczne jak zazwyczaj. Ostatnie Wielkie
Łowy odcisnęły swoje piętno. Chociaż śmierć była nieodłączną częścią życia Dasatich, w powietrzu wyczuwało się obawę, że Wielkie Łowy były tylko przedsmakiem dalszych wydarzeń. Już na samym początku wizyty w świecie Dasatich Pug zauważył, że wieczorami Rycerze Śmierci często wypuszczają się na miasto bez zbroi, odziani w wygodniejsze szaty, dosiadając rumaków mniej nerwowych niż bojowe yarniny. Widział więcej kobiet przemieszczających się nieco pewniej niż zwykle i nawet zaglądających do miejsc, w których można było zjeść i napić się czegoś, a więc do pewnego stopnia będących odpowiednikami tawern i restauracji na Midkemii, oraz do punktów, które prowadzili specjalizujący się w danej dziedzinie pomniejsi, co z kolei poniekąd przypominało ludzkie sklepy. Jednakże dziś na ulicach praktycznie nie było kobiet ani mężczyzn w strojnych szatach. Wszyscy nosili zbroje, oczywiście z wyjątkiem pomniejszych sunących za swymi panami. Pug nie wypatrzył żadnego kapłana ani hierofanty. Wszyscy najwyraźniej byli bardzo zajęci, co tylko potwierdzało jego podejrzenia, że coś wisi w powietrzu. Nie wiedział tylko, czy oznacza to przygotowania do inwazji na Kelewan - sądził, że coś takiego musiałoby poprzedzić wezwanie do broni wystosowane pod adresem wszystkich rodów i zgromadzeń - czy raczej do kolejnych Wielkich Łowów, w wypadku gdyby Mroczny Bóg potrzebował więcej ofiar, aby uprawiać swoją magię śmierci konieczną do otworzenia dalszych portali. Gdy byli już blisko dzielnicy sąsiadującej z barakami gwardii, gdzie powinni znajdować się Nakor i Bek, Martuch i Hirea ściągnęli wodze. Martuch powiedział prosto w przestrzeń: - Pojedziemy bocznymi uliczkami, okrążając dzielnicę. Wrócimy tu o wschodzie słońca. Jeśli to możliwe, bądźcie wtedy widzialni. Przystaniemy, jak gdybyście należeli do nas, po czym pójdziecie posłusznie za nami. Jeśli was nie zobaczymy, także się zatrzymamy. Odezwijcie się wtedy i powiedzcie, czego wam trzeba. Jeżeli was nie zobaczymy ani nie usłyszymy... -Urwał, nie kończąc myśli. Pug domyślił się, co Dasati chciał powiedzieć. - Wtedy sami spróbujemy dotrzeć do Gaju - rzekł cicho. Hirea rzucił: - Powodzenia. - Wzajemnie - odparł Pug. Gdy obaj jeźdźcy oddalili się, Pug rzucił:
- Synu? - Tutaj, ojcze - odezwał się Magnus po jego prawej stronie. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Puga. - Trzymajmy się blisko muru. Wystarczy, że muśnie nas jakiś pomniejszy i będziemy zgubieni. Truchtem pokonali odcinek dzielący ich od tunelu, po czym minęli szereg zamkniętych drzwi i okien. - Wygląda na to, że wszyscy wzmogli ostrożność - zauważył Magnus - Tym lepiej dla nas - odpowiedział mu ojciec. Przemykali długim korytarzem. Choć mógłby swobodnie pomieścić sześciu jeźdźców jadących ramię w ramię, świecił pustkami. Pug martwił się, że skoro panuje tu taka cisza, ktoś może usłyszeć tupot ich stóp, lecz mimo to nie zatrzymał się. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było straży, co w pierwszej chwili wydało się magowi dziwne. Przypomniał sobie jednak, że przecież nie ma do czynienia z ludźmi, tylko z Dasatimi. Na Midkemii i Kelewanie nawet najpotężniejsi władcy, tacy jak cesarze Imperium Tsura-nuanni czy Wielkiego Keshu, borykali się z zamachami urządzanymi przez rosnących w siłę lordów, a także z zagrożeniami z zewnątrz. Tymczasem tutaj TeKarana cieszył się niemalże absolutnym posłuchem; jedynym wyjątkiem byli członkowie Białego, tak nieliczni, że ogółowi Dasatich wydawali się co najwyżej mglistym mitem. Kiedy większość mężczyzn zdolnych do noszenia broni jest lojalna w stopniu graniczącym z fanatyzmem, ochrona zdecydowanie traci na znaczeniu. Martuch przekazał magom ścisłe wskazówki, jak znaleźć baraki rekrutów, dzięki czemu dość szybko trafili na odpowiedni budynek. Jednakże już za drzwiami ogarnęło ich zniechęcenie. Po obu stronach długiego przejścia ciągnęły się rzędy prycz z pogrążonymi w śnie młodzikami. Jak w tej masie mieli odnaleźć Beka? Pomniejsi pokładali się na ziemi wprost na matach, co czyniło poruszanie się między pryczami skrajnie niebezpiecznym zadaniem. Na szczęście dało się obejść pomieszczenie wzdłuż ścian, co też dwaj magowie zrobili, pokonując pierwszy barak w rekordowo krótkim czasie. Nigdzie jednak nie natknęli się na Nakora ani na Beka. Minęli kolejne dwa pomieszczenia, lecz tam również nie było śladu małego szulera i wojowniczego młodzika. Paru młodych Rycerzy Śmierci poruszyło się przez sen, żaden jednak nie chrapał, co nieco zdziwiło Puga. Jeszcze dziwniejsze wydało mu się to, że co do jednego spali na wznak i o ile
można było wyróżnić kilka wariacji tej pozycji, to nikt nie leżał na boku ani na brzuchu. Pug zastanawiał się, czy ma to coś wspólnego z przetrwaniem: brak ruchu podczas snu minimalizuje ryzyko, że zostanie się zauważonym przez drapieżnika, i niewątpliwie umożliwia szybszy atak w razie zaskoczenia. Pozornie bez powodu ta jednolitość zachowań podczas snu wywołała u Puga niepokój. Dopiero w czwartym pomieszczeniu szczęście uśmiechnęło się do nich. W odległym rogu wypatrzyli Beka siedzącego na swojej pryczy. Nakor przycupnął na ziemi i mówił coś do podopiecznego cichym głosem. Gdy podchodzili do nich, Pug usłyszał: - Niebawem sytuacja ulegnie zmianie i będziesz miał wiele do zrobienia w krótkim czasie. Bek odparł: - Tak, Nakorze. Rozumiem. - To dobrze - szeptał dalej Nakor. - Ponieważ nie zawsze będę mógł przy tobie być, chciałem się upewnić, że wiesz, co masz robić. - Rozumiem - powtórzył młody wojownik. - Świetnie. Możesz już się położyć. Ja muszę rozmówić się z Pugiem i Magnusem. Ralan Bek ułożył się w tej samej pozycji co reszta wojowników Dasati, a Nakor odwrócił się i patrząc wprost na Puga i Magnusa, rzekł: -Już myślałem, że mnie nie znajdziecie. Nadal niewidzialny Pug zapytał: -Jak nas odkryłeś? - Później - uciął Nakor, wstając. - Uczyń mnie niewidzialnym. Jeżeli ktoś zobaczy, jak się szwendam, zginę. A muszę wam coś pokazać. - Kiedy był już równie niewidzialny jak Pug i Magnus, dodał: - Wyjdziemy przez tamte drzwi po lewej i ruszymy korytarzem wiodącym na prawo. Dalsze wskazówki podam wam, gdy dojdziemy do rozgałęzienia. Wymknął się cichcem z baraku, a dwaj magowie za nim. Na zewnątrz Pug zorientował się, że czwarty barak był zarazem ostatnim. Szept Nakora niósł się na tyle dobrze, że nie musieli wytężać słuchu - ten korytarz, podobnie jak poprzednie, był zupełnie pusty. - Wkrótce wydarzy się coś wielkiego. Wszyscy drżą ze strachu. Nawet Rycerze Śmierci. Nie wiem dlaczego. Nigdy nie widziałem bojącego się wojownika Dasati. To znaczy zdarzali się struchlali z przerażenia pomniejsi, ale taka jest ich rola. Równocześnie każdy z nich bez wahania podniósłby rękę
na Rycerza Śmierci albo Kapłana Śmierci, gdyby miał okazje. Tymczasem teraz nawet ci ostatni są zatrwożeni. - Czuję to - powiedział Magnus. - Coś wzbudza w nich trwogę. Pug westchnął przeciągle. - Nawet ja walczę z uczuciem niepokoju, odkąd opuściliśmy Gaj. - A my wszyscy mamy silne umysły - rzucił Nakor. - Pomyślcie, jak mu szą czuć się ci, którzy dotąd nie zaznali strachu. -Skąd on się bierze? - wrócił do sedna Pug. - Właśnie dlatego chcę wam coś pokazać - odparł Nakor, po czym gdy znaleźli się na rozgałęzieniu, dodał: - Teraz pójdziemy w lewo. Czeka nas długa droga, więc sugeruję, żebyśmy pobiegli. - Czekaj - powstrzymał go Magnus. - Możemy tam polecieć, jeśli utrzymamy się stosunkowo nisko. Ponownie oderwali się od podłoża i pomknęli korytarzem. Pug miał tylko nadzieję, że jego syn w pełni kontroluje sytuację, gdyż nawet magia nie na wiele by się zdała, gdyby wyrżnęli o kamienną ścianę. Korytarz ciągnął się całymi milami i w przeciwieństwie do wcześniejszych był w ogóle nieoświetlony. Pug musiał polegać jedynie na blasku bijącym z kamieni, niewidocznym dla ludzkiego oka, lecz dającym tutejszym mieszkańcom pojęcie o kształtach i odległości. Będzie mi tego brakowało po powrocie do domu, pomyślał. I niemal natychmiast poczuł ostre ukłucie niepokoju. Wiedział, że wróci do domu - tym czy innym sposobem. Obiecała mu to ni mniej, ni więcej, tylko Bogini Śmierci, która przepowiedziała jego losy, Przeznaczeniem Puga było żyć dopóty, dopóki nie wypełni zadania, które wyznaczyli mu bogowie, a przy tym patrzeć na śmierć wszystkich bliskich po kolei. Tak więc miał wrócić do domu, aczkolwiek nawet dla niego pozostawało tajemnicą, czy Nakor i Magnus powrócą razem z nim. - Możesz już zwolnić - rzekł nagle Nakor. - Zbliżamy się do tego miejsca. Pug oceniał, że pokonali odległość dwóch mil. - Ostatnio prawie mnie tu złapano - opowiadał Nakor. - Ale wtedy nie byłem niewidzialny. Można by pomyśleć, że powinienem do tej pory nauczyć się tej sztuczki. Na szczęście zagadałem ich i wypuścili mnie. Pug z rozbawieniem pomyślał, że chętnie byłby świadkiem tamtej rozmowy. Nie miał cienia wątpliwości, że pechowi Dasati byli równie skołowani jak każdy człowiek, którego Nakor postanowił omamić.
Będziesz musiał mi o tym kiedyś opowiedzieć. No, teraz już nic nam nie grozi rzucił Nakor. Pug przestał utrzymywać czar niewidzialności. . -C o to? - Bardzo sprytna i bardzo użyteczna rzecz - odparł Nakor. Stali na platformie, która drżała im pod stopami. Drganiom wtórował miarowy basowy odgłos. Niebawem pojawi się coś bardzo podobnego do wozu, a my na to wsiądziemy. Uważajcie, bo nawet nie zwolni. - Co...? - zaczął Magnus, ale w tej samej chwili pojawił się „wóz", o którym mówił Nakor. Podobieństwo było uderzające o tyle, że tył był płaski, a z przodu mieściła się ławka dla woźnicy, z tym że nigdzie nie było zwierząt pociągowych. A w miejscu towaru na pace ciągnęły się rzędy ławek. - Skaczcie! - krzyknął Nakor. Skoczyli i każdy zajął inną ławkę. - Cóż, praktyka czyni mistrza - skomentował Nakor. - Co to w ogóle jest? - Nie wiem, jak nazywają to tutaj, ale ja powiedziałbym, że to duży tramwaj. - Tramwaj? - powtórzył Magnus. - Taki, jakich używają górnicy - wyjaśnił jego ojciec. - Dolgan, król krasnoludów z Szarych Wież, opowiadał mi o nich. Przejeżdżaliśmy przez nieczynną kopalnię i zobaczyłem porzucony tramwaj w bocznym tunelu... - Ja widziałem je w Wielkim Keshu, w kopalniach miedzi i cyny. Miały wielkie koła i były ciągnięte przez muły. Wiozły urobek do bram kopalni. Mniejsze służą do zwożenia rudy. Czasami układa się dla nich drewniane tory. - Jak to działa? - Gdzieś musi być potężne urządzenie, coś w rodzaju silnika, być może napędzane wodą albo innym paliwem. Porusza się ono po wielkiej pętli, tak że jeśli jedzie się dostatecznie długo, kończy się w miejscu, w którym się zaczęło. - Urwał. Zaraz, gdzieś przed nami będzie... - Nagle szarpnęło i pojazd zwiększył prędkość. - To chyba było urządzenie, które przerzuciło nas z wolniejszej pętli na szybszą. Szarpnie ponownie, kiedy będziemy zwalniali. - Kto to zbudował? Dasati? - spytał Magnus. Pug rozumiał zainteresowanie syna. Wszystko, co widzieli na Omadra-
barze i na Kosridi, było gigantyczne, znacznie przekraczające możliwości ludzi z Midkemii czy Kelewanu, którzy też przecież budowali imponujące budowle i urządzenia. Tutejsza skala wymagała ogromnych wrót, które nie wiedzieć jak się otwierały i zamykały, monstrualnych mostów, które spinając brzegi oddalone o wiele mil, wymykały się zdolności logicznego myślenia. Tymczasem nic, co spostrzegli w społeczeństwie Dasatich, nie sugerowało, aby którakolwiek kasta miała zdolności i talenty konieczne do skonstruowania podobnych cudów, ani też nigdzie nie było widać zaczątków nowych wspaniałych budowli. Wszystko wskazywało na to, że Dasati wiedli życie w stagnacji graniczącej z martwicą. - Dokąd tym dojedziemy? - zapytał Pug. - Do serca obłędu - rzucił Nakor, podczas gdy tramwaj wiózł ich coraz szybciej w głąb mrocznego tunelu. Tunel ten zdawał się nie mieć końca. Pug stracił rachubę czasu, choć przypuszczał, że jadą nie dłużej niż pół godziny. Jednakże zważywszy na prędkość, z jaką się poruszali, musieli już pokonać dziesięć albo nawet więcej mil. - Daleko jeszcze? - Jesteśmy mniej więcej w połowie drogi. Stąd moje wcześniejsze ponaglenia. U celu też nie możemy zmitrężyć. A przynajmniej ja nie mogę. Ty i Magnus podejmiecie decyzję, kiedy już zobaczycie to, co chcę wam pokazać. Ja będę musiał wrócić, zanim rekrutów poderwie pobudka, aby Bek nie zrobił czegoś... no, czegoś, co tylko Bek mógłby zrobić. Pug zauważył, że odkąd znaleźli się w drugim wymiarze, pogodny nastrój Nakora gdzieś prysnął. Zdawał się posmutniały, co Pug potrafił zrozumieć: Dasati nie tylko byli ponurymi i morderczymi istotami, ale też ich poczucie humoru niemal całkowicie wiązało się z cierpieniem i śmiercią. Jednakże to jeszcze nie wszystko. W minionych tygodniach wzrastała ogólna rozpacz, a nastroje mieszkańców jakby ulegały zmianie. Mało kto wychodził z domu po ciemku, a place, które normalnie roiły się od ludzi, stały puste. Grupki pomniejszych przemykały w cieniu, kuląc się na widok przejeżdżających Rycerzy Śmierci. Kapłani i hierofanci praktycznie wycofali się z życia publicznego do czarnego serca świątyni Mrocznego Boga, gdzie czynili przygotowania do kolejnego koszmaru szykowanego przez Jego Mroczność. Martuch i Hirea okazywali większy stoicyzm niż zazwyczaj, a odzywali się tylko bezpośrednio zapytani. Pugowi wydawało się, że po Wielkich Ło-
wach powinien zapanować spokój - wszyscy żywi powinni odetchnąć z ulgą, że szaleństwo się skończyło. Tymczasem tak się nie stało. Miasto huczało od plotek, aczkolwiek nikt nie wiedział, co ma się wydarzyć, gdyż historia nie znała podobnego przypadku. Utrata dwóch legionów TeKarany była bezprecedensowym poświęceniem. Tramwaj szarpnął i zwolnił, a Nakor powiedział: - Za chwilę wysiadamy. Wstali i gdy pojazd sunął wzdłuż długiej platformy, wyskoczyli. - Tędy! - rzucił mały szuler. Pośpieszyli za nim długim korytarzem. W pewnej chwili Nakor stanął. - To tutaj się zgubiłem, a przeżyłem wyłącznie dlatego, że Bek zachowywał się jak należy w baraku i nikt nie zauważył, że jego służący zniknął na cały dzień. Łaziłem w kółko i znalazłem coś, co teraz chcę wam pokazać. Dzięki wam możemy przenieść się na miejsce szybciej. - Zwracając się do Puga, powiedział: - Rzuć na nas znowu czar niewidzialności. - Magnusowi zaś pokazał: - Poderwij nas tam! - Wycelował palcem w mrok nad ich głowami. -To bardzo wysoka budowla. Później polecimy w tę stronę machnął ręką na wprost - a następnie mocno obniżymy lot, aż znajdziemy się w pewnym bardzo ciemnym miejscu. Jesteście gotowi? Pug potaknął i rzucił zaklęcie, oblekając ich czarem niewidzialności. - Złapcie się siebie! - polecił im Magnus, na co Pug chwycił Nakora jedną ręką, a syna drugą. Unieśli się w powietrze i wzbijali coraz wyżej, aż otaczał ich tylko gęsty mrok. - Ile pięter ma ta budowla? - zapytał Pug. - Siedemdziesiąt pięć ciągów schodów, w przybliżeniu. Mogłem się pomylić o jeden czy dwa. Dotarli na ostatnie piętro, gdzie Nakor rzekł: -Jeszcze trochę wyżej, ponad dachy. Magnus posłusznie wzniósł ich nad najwyższy dach. Niebo w górze spowijała czerń. - Duże to miejsce - stwierdził Magnus. - Ogromne - zgodził się z nim Nakor. - Usiłowałem tu wszystko wymierzyć i wyszło mi, że tamten dach wznosi się jakieś dwa tysiące stóp nad nami. - Kto mógł to zbudować? - zdziwił się Pug. - I jak? - dodał Magnus. - Chyba tylko bogowie - odparł Nakor. - Starzy bogowie Dasati. Przypomniawszy sobie Nekropolię Bogów na Noyindusie, Pug powiedział:
- Bardzo możliwe. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, aby coś takiego mógł zbudować zwykły śmiertelnik. -Ja też nie - przyznał Nakor. - A mam bujną wyobraźnię. Przelecieli nad szeregiem komnat, po czym znaleźli się u wylotu olbrzymiej pieczary. -Jaka jest duża twoim zdaniem? - spytał Pug. - Ciągnie się na milę - odparł Nakor. - Mają tu specjalne urządzenie, które do niej wynosi, ale znajduje się ono daleko stąd. Dlatego przy tamtej okazji wycieczka zabrała mi tyle czasu. Ale gdziekolwiek się znalazłem, jakichkolwiek sztuczek używałem, nie byłem w stanie dojrzeć drugiego końca. Czułem się jak ktoś na brzegu zatoki, z wybrzeżem zakręcającym po lewej i po prawej i z horyzontem niknącym gdzieś z przodu w sinej mgle. - Gdzie my właściwie jesteśmy? - nie wytrzymał Magnus. - Ha! Sądziłem, że się domyślicie. Trafiliśmy do świątyni Mrocznego Boga. - Po czym znacznie cichszym głosem dodał: - Jest tam, w dole. I pomknęli w dół z zawrotną prędkością przez ciemność mroczniejszą od każdej, jaką widział w życiu Pug. Stary mag odnosił wrażenie, że z tego miejsca wyssano wszelkie światło, ale też wszelkie życie. Materia uniwersum była tutaj kompletnie martwa. Wtem ujrzeli pod spodem jakiś blask, gniewną czerwono pomarańczową poświatę z falbanką zieleni na obrzeżach. - Bóg znajduje się tam - szepnął Nakor, jak gdyby bał się, że bóstwo może go usłyszeć. - Ale się nie pokazuje? - upewnił się Magnus. - Wydaje się zaabsorbowany swoimi sprawami - rzekł Nakor. - W każdym razie ostatnio nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Byli coraz niżej, aż wreszcie dojrzeli jakiś kształt wyłaniający się pośrodku poświaty. Z tej odległości zdawał się nieregularną czarną plamą, lecz gdy znaleźli się bliżej, zobaczyli, że jej brzegi są równomiernie faliste. - Cb to jest? - zapytał szeptem Magnus. Nakor odparł: - To Mroczny Bóg. Pug przyglądał się w zdumieniu. Miał do czynienia z bogami na Midkemii, lecz wszyscy oni objawiali się w mniej więcej ludzkiej formie. Tymczasem ta istota w niczym nie przypominała człowieka ani Dasatiego. Była ogromna, miała co najmniej sto jardów średnicy i trudny do określenia kształt, z tego powodu, że bez przerwy się zmieniał, falował i drgał, co
sprawiało takie wrażenie, jakby worek z elastycznego materiału napełnić oliwą lub wodą, aczkolwiek bóstwo poruszało się wolniej niż jakikolwiek płyn. Pug miał skojarzenie z jedwabiem unoszącym się leniwie na lekkim wietrze. Powierzchnia istoty była pozbawiona barw, lecz nie dało się jej też nazwać zupełnie czarną. Już prędzej pozbawioną koloru i światła, i wszelkich energii, choćby tych widocznych tylko dla Dasatich. Zło - taka myśl przyszła Pugowi do głowy, aczkolwiek nawet to słowo przydawało zbyt wiele życia i wigoru Mrocznemu Bogu. Bóstwo nie przypominało niczego, co by widział wcześniej - z wyjątkiem jednej okazji! Czym prędzej odepchnął od siebie strach graniczący z paniką. Głowa istoty była olbrzymia, choć przyćmiewał ją rozmiar reszty ciała; wyrastała co najmniej cztery stopy ponad tors i utrzymywała się na czymś w rodzaju szyi. - Co to jest, ojcze? Pug przyjrzał się uważniej głowie istoty i dwóm czerwonym szparom w czarnej masce, przez które przeświecało pomarańczowe światło. Wokół potwornego oblicza niczym korona - migotały małe czerwone płomyki. - Wiem, co to jest - rzekł Pug zduszonym głosem. - Co? - spytał Nakor. - Co masz na myśli? - To nie żaden bóg, Nakorze, a w każdym razie nie bóg w naszym rozumieniu. Magnus popatrzył na ojca. - A zatem co? - Mroczny Bóg Dasatich nie jest istotą z tego świata ani z żadnego innego, który byśmy rozumieli. Mroczny Bóg Dasatich to istota wywodząca się z Pustki. Patrzycie na władcę Przerażaczy. - Co takiego? - Magnus pociągnął ich ku skrajowi ogromnej otchłani. O Przerażaczach niewiele było wiadomo, lecz nawet Magnus rozumiał, czemu jego ojcu głos nagle się zmienił. Pug bał się, bał się po raz pierwszy w życiu. - Co on tutaj robi? - Ha! - mruknął Nakor. - To by wiele wyjaśniało. Zdawał się niespecjalnie poruszony tą rewelacją. Wpatrywał się w istotę bez mrugnięcia, obserwując ją bacznie, podczas gdy poruszali się nad otchłanią. Czuli rosnącą temperaturę, rozlewające się gorąco zarazem nienaturalne i niepokojące. Czerwono pomarańczowe światło pod nimi zdawało się rozlewać, jak gdyby władca Przerażaczy przykucnął w ogromnym jeziorku. Wtem Puga coś tknęło.
- Widzicie ten zielony płomyk tańczący na powierzchni? - Tak - odpowiedział Nakor. - To życie, które usiłuje się ratować. Magnus zdziwił się. - To my widzimy życie? - Widziałem je już raz przedtem, gdy twoja matka i ja pomagaliśmy Calisowi zniszczyć Kamień Życia i uwolnić uwięzione w nim dusze. - Wiele z tego, co jest niedostępne naszym ludzkim zmysłom, widzimy jako Dasati - wyjaśnił Nakor. - To monstrum zamieszkuje morze pochwyconych w niewolę dusz. Dzięki pojmanemu życiu napęczniało do rozmiarów znacznie przekraczających jego pierwotną wielkość, a niewykluczone, że i możliwości. Spuchło jak żarłok na niekończącej się uczcie, jak kleszcz nieprzerwanie wysysający krew z psa. Spójrzcie! Gdy zbliżyli się do krawędzi ogromnej otchłani, spostrzegli, że w dole odbywa się swego rodzaju ceremonia. Dwunastu Kapłanów Śmierci stało w dwóch szeregach, za nimi zaś majaczyli uzbrojeni Rycerze Śmierci w pomarańczowych zbrojach. Pug domyślił się, że to straże świątynne. Długi rząd pomniejszych sunął, szurając stopami, w stronę obramowania otchłani, a gdy któryś ze służących docierał do krawędzi, kapłan udzielał mu szybkiego błogosławieństwa, po czym lekko popychał. Pomniejsi spadali w kotłujący się wir - krew, jak zrozumiał wreszcie Pug - i znikali. Ci, którzy się zawahali w ostatniej chwili, byli popychani mocniej i wrzucani głową w dół przez Rycerzy Śmierci. Większość pomniejszych płakała albo miała na twarzy zobojętnienie, paru jednak przejawiało objawy paniki, a niektórzy z oczami szeroko otwartymi z przerażenia próbowali ucieczki. Oczywiście ginęli od miecza Rycerzy Śmierci i kończyli jak ich pobratymcy w krwawym wirze. - Tam! - Mały szuler szturchnął Puga i mag spojrzał we wskazanym kierunku. Stało tam podwyższenie, zapewne używane przez kogoś ważnego, może samego TeKaranę, który miał stamtąd doskonały widok na trwające bez końca składanie ofiar. Nakor zapytał: - Magnusie, czy zapamiętałeś to miejsce wystarczająco dobrze, aby przenieść nas tutaj w okamgnieniu, gdy zajdzie taka potrzeba? - Uważam, że lepszym pomysłem byłoby zabranie nas stąd w okamgnieniu, i to już. - To też - zgodził się szeptem Nakor. Po czym dodał: - Ta istota czasami zdaje się spać, ale chyba nie chciałbym zakraść się do niej ponownie. Ostat-
nio odwiedziłem ją z grupą tych nieszczęśników, więc przeszedłem niezauważony. -Jak udało ci się uciec? - zdziwił się Pug. - Uciekłem się do sztuczek - wyznał Nakor. - Chodźcie, pora wracać. Nie chcę, aby Bek zbyt długo był bez opieki. - Nakorze, czy Bek jest Zabójcą Boga? - Może tak, może nie - odparł mały szuler, kiedy Magnus z wysiłkiem unosił całą trójkę w powietrze. - Tak czy owak ma swoją rolę do odegrania. Jak już się upewnię, że można go zostawić samego, udam się w parę miejsc. - Gdzie? - W tej świątyni znajduje się wiele komnat ze zwojami i przedmiotami, na które nikt od dawna nie patrzy. Dasati byli kiedyś wspaniałym ludem, Pugu. Przewspaniałym nawet. Moim zdaniem oni sami wznieśli te zachwycające budowle. Ale większość ich wspaniałości została wydrenowana przez trudy życia między dwoma wymiarami. Tutaj Dasati skierowali całą swoją energię na budowanie, tworzenie, poznawanie. Musieli mieć wielkich uczonych, poetów, artystów, muzyków, uzdrawiaczy i inżynierów. Musieli być niemal równi bogom, gdy dotknął ich ten koszmar. - Jakże wiele nie wiemy - zauważył Pug. - Skąd wzięła się tutaj istota z Pustki... - Lepiej przyśpiesz, Magnusie - rzucił Nakor. - Czas ucieka. Magnus leciał szybciej niż wcześniej, więc już niebawem wychynęli z wielkiej dziury. Gdy wlatywali do tunelu prowadzącego do pętli z pojazdem, Nakor dodał: -Jakąkolwiek rolę ma do odegrania Ralan Bek, moim zdaniem powinien spróbować zabić Mrocznego Boga. - Ale mówiłeś, że nie wiesz, czy on jest Zabójcą Boga. - Mimo to powinien spróbować. - Skąd ta pewność, Nakorze? Mały szuler nagle się uwidocznił. - Nie wiem skąd, Pugu. Znam się na wielu sprawach, nie wiedząc, skąd u mnie ta wiedza. Tak to już jest. No, komu w drogę, temu czas. Pug i Magnus także stali się widoczni, gdy Nakor wbiegał do tunelu. Ojciec i syn wymienili pytające spojrzenia. Oboje wiedzieli, że Pug nie zdjął zaklęcia niewidzialności z Nakora. Mały szuler uczynił to sam. Pug pośpieszył pierwszy za dziwnym człowieczkiem, zastanawiając się, czy kiedykolwiek zdoła go naprawdę poznać.
ROZDZ I AŁ
SZES N AST Y
Lud słońca Miranda wrzasnęła z gniewu. Niezdolna się powstrzymać, cisnęła wiadomość na ziemię. Zaklęła, po czym powiedziała: - Król nie chce mnie przyjąć. Caleb odparł: - To zrozumiałe, mamo. Ojciec od lat nie był w dobrych stosunkach z Koroną. Tak naprawdę z nikim nie utrzymuje dobrych stosunków, wyłączając tych wielmożów, którzy współpracują z Konklawe Cieni. - Jesteś moim synem! Nie oczekuję od ciebie rozsądku. Wystarczy mi, jeśli będziesz potakiwał. Caleb zamarł na moment, po czym wybuchnął śmiechem. - Ach, tak. Wybacz. - Zaczynam wariować - stwierdziła Miranda, podejmując wędrówkę po pracowni Puga. - Boję się, że już nigdy nie zobaczę twego ojca, pomimo jego zapewnień, że wróci do nas. Obawiam się także o Magnusa, a nawet Nakora. - Nieco ciszej dodała: - Naprawdę nie wiem, co począć, Calebie. Caleb jeszcze nigdy nie widział matki tak zmartwionej. Przyznając się do niepewności, wydawała się taka bezradna. A Miranda, choć można było o niej powiedzieć wiele rzeczy, nie zaliczała się do osób bezradnych. Musi być jakiś głębszy powód jej niepokoju, pomyślał Caleb. - O co chodzi, mamo? - zapytał. Miranda usiała na fotelu męża. - Nie mogę przestać się zastanawiać, co by twój ojciec uczynił na moim miejscu. Czy wkroczyłby do prywatnych komnat króla i zaczął mu grozić? - Wątpię - odrzekł Caleb. Z kpiącym uśmieszkiem dodał: - To raczej podobne do ciebie.
Miranda wpatrywała się w niego przez moment, po czym uśmiechnęła się krzywo. - Chyba masz rację. - Sądzę, że ojciec poszukałby kontaktu z tymi wielmożami, którzy są wpływowi i nam sprzyjają, i postarałby się z nimi rozmówić. - Masz na myśli starego lorda Jakuba albo lorda Erika. - Jakub dzięki splotowi okoliczności jest naszym dalekim kuzynem -rzekł Caleb. - To mogłoby go przekonać do wstawienia się za nami u króla. Z kolei Erik to dawny kompan Nakora, w dodatku widział na własne oczy, do czego są zdolni Dasati. Bronił Przełęczy Koszmaru. To była istotna informacja. Miranda przypuszczała, że ci, którzy brali udział w Wojnie z Wężowym Ludem, prędzej zrozumieją konieczność wszczęcia przygotowań i twardej obrony przed nadciągającym szaleństwem. Jeżeli Dasatich nie powstrzyma się na Kelewanie, wkrótce zaleją także Midkemię. Problem polegał na tym, że niewielu pozostało przy życiu spośród tych, którzy bronili Przełęczy Koszmaru czy walczyli z armią Szmaragdowej Królowej, a nawet oni byli już w bardzo podeszłym wieku. Wśród wielmożów przeważali młodzi mężczyźni, dla których Wojna z Wężowym Ludem była tylko opowieścią snutą przez ojców i dziadków. Podobnie jak Wojna Światów, wojna z Jonem Pretendentem czy liczne potyczki z Wielkim Keshem, Wojna z Wężowym Ludem była częścią zamkniętej historii, która po prostu nie mieściła się współczesnym w głowie. Miranda w milczeniu rozważała słowa syna. Gdy na zewnątrz zaśpiewał jakiś ptak, wyjrzała za okno, by stwierdzić, że na wyspie panuje uroczy poranek, z coraz silniej piekącym słońcem, które przepędzało mgłę. - Masz rację. Musimy mieć po swojej stronie ludzi, którzy wiedzą, o co toczy się gra. Zaraz wyślę wiadomość do lorda Erika. - Po chwili namysłu dodała: - Ale chyba nie odpuszczę też lordowi Jakubowi. Coś mi jednak mówi, że będzie nam potrzebny rozjemca. - Kogo widzisz w tej roli? - Jima Tłuczka, jego wnuka. Który nawiasem mówiąc, jest świetnie zorientowany w sytuacji, skoro musiał stawić czoło istotom przybyłym z Pustki. Niedługo się z nim spotkam i wtedy poproszę go o wstawienie się u księcia Rillanon. - Kiedy się spotkasz? -Jeszcze tego popołudnia - odparła Miranda. - A więc za jakąś godzinę, zważywszy na to, jak daleko na wschód stąd są Szczyty Quorów.
- Ciekaw jestem, co tam odkryjesz. Miranda wstała i podeszła do syna. Kładąc mu dłoń na ramieniu, powiedziała: - Wiem, że mierzi cię pilnowanie kramu pod naszą nieobecność, szczególnie że zabrałam Lettie, która miała ci służyć pomocą. Skoro jednak ma zająć kiedyś twoje miejsce, musi wiedzieć, z jakiej rangi sprawami mierzy się Konklawe Cieni. - Zająć moje miejsce? - Chyba nie sądzisz, że nie zauważyłam, z jakim trudem przychodzi ci zarządzanie, Calebie? Od maleńkości jesteś typem samotnika. Nie wiem, czy chodzi o brak zdolności magicznych, czy też byłbyś taki sam jako mag. Ucieszyłam się, gdy sprowadziłeś tutaj Marie i chłopców, gdyż jeśli mam być szczera, nie byłam pewna, czy kiedykolwiek uda ci się znaleźć sobie kobietę. Prawdę mówiąc, nie miałabym nic przeciwko prawdziwym wnukom, bo jak z pewnością wiesz, Magnus nie przejawia w tym kierunku żadnych inklinacji. Caleb zaśmiał się, szczerze ujęty słowami matki. - Jestem dorosłym mężczyzną, jak mawiają w Yabonie, mamo. Dokonałem wielu własnych wyborów, z którymi ani ty, ani tata nie mieliście nic wspólnego. Nie byłbym jednak waszym synem, gdybym nie doszedł do tego samego wniosku co wy: służymy, ponieważ tak trzeba. - Dziękuję - szepnęła Miranda. Caleb dodał: - A o Magnusa bym się nie martwił. Był już zakochany... raz. Miranda kiwnęła głową. Niezwykle wczesna przygoda miłosna Magnusa nieomal złamała mu serce i sprawiła, że całkowicie odwrócił się od spraw prywatnych, nie licząc najbliższej rodziny. Miranda często się z tego powodu martwiła, jak to matka, i musiała sobie samej przypominać, że i ona nie wyszła za mąż przed dwusetnymi urodzinami. - No, na mnie już czas. Spieszno mi spotkać się z Qyorami. To zdumiewające, że w całej bibliotece twego ojca nie ma o nich żadnej wzmianki. Zwłaszcza że połowę dostał w spadku po twym dziadku, a drugą połowę dozbierał przez dziesięciolecia. Wypuściła wolno powietrze. - To dziwne, naprawdę dziwne. - Zanim się oddalisz, powiedz w sierocie, co z Wielkim Keshem i pozostałymi królestwami? - Wschodnie Królestwa się nie liczą. Mamy tam paru sojuszników, lecz
niewystarczająco potężnych. Kesh czuje się wobec nas zobowiązany, odkąd ocaliliśmy Imperium przed Varenem. Stanie z nami do walki, ale martwię się, co będzie, gdy wystąpimy o kolejną przysługę. - Mówisz o uciekinierach? - Tak. Będą ich miliony. To więcej niż połączona populacja Wielkiego Keshu i Królestwa Wysp. Żaden władca nie powita chętnie takiej masy obcych. Musimy wymyślić inne rozwiązanie. - Wynet? - Wyżyny nadawałyby się idealnie, gdyby nie to, że twój ojciec umieścił już tam Saaura. Pozostaliśmy w serdecznych stosunkach głównie dzięki temu, że przez wszystkie te lata ignorujemy się wzajemnie. Jeśli teraz trafią tam setki tysięcy wojowników Tsurani, mogą zacząć się problemy. - Na zachodzie nie brak wysp. - Masz na myśli Wyspy Zachodzącego Słońca i jeszcze dalej leżące archipelagi? To może odpowiadać komuś, kto nie ma nic przeciwko życiu w prostej chacie i posiłkom składającym się wyłącznie z ryb. Jednakże jeśli komuś zależy na zachowaniu dotychczasowych więzi społecznych... - Westchnęła i pokręciła głową. - Nie. Potrzebny nam jest całkiem pusty świat. - A gdzie taki znaleźć? - Twój ojciec by to wiedział - odparła Miranda z ledwie zauważalną goryczą. Caleb zamilkł. Choć jego rodzice mocno się kochali, jak wszyscy małżonkowie nie potrafili w sobie nawzajem ścierpieć pewnych cech. Z tego, co Caleb wiedział, ojca najbardziej irytował upór Mirandy i to, że trzymała się swoich planów wbrew zdaniu członków Konklawe Cieni, ba, miała nawet własnych szpiegów niewchodzących w skład szerszej organizacji Puga. Natomiast matka zazdrościła ojcu rozległej wiedzy na temat światów położonych poza Midkemią. Pomimo całej swej potęgi zdołała odwiedzić tylko dwa inne rzeczywiste poziomy rzeczywistości: Kelewan i Korytarz Światów, a i to było w jej wypadku możliwe tylko dzięki pomocy Puga. - Wkrótce wyruszam do enklawy ludu słońca - przerwała rozmyślania syna Miranda. - Idź coś przegryźć, po czym wróć tu, aby mnie zmienić. Caleb skinął głową i ziewnął. - Wybacz. Jestem na nogach od świtu. Miranda uśmiechnęła się. Doskonale wiedziała, że Caleb wstaje grubo przed świtem. Odprowadziła oddalającego się syna czułym wzrokiem, po czym przeniosła spojrzenie na wiadomość przed sobą. Następnie od-
chyliła się na oparcie krzesła. Koncentracja przychodziła jej z najwyższym trudem. Tęskniła za mężem bardziej, niż potrafiła to sobie wyobrazić, zanim udał się na tę szaloną wyprawę do świata Dasatich. Nieraz w przeszłości los rzucał ich w różne strony, zawsze jednak mieli pewność, że znowu się ujrzą Tym razem Miranda nie była tego taka pewna. Pug miał głęboko ukryty sekret, o czym wiedziała od dnia, w którym go poznała w czasach wojny ze Szmaragdową Królową. Było to coś, o czym nie chciał rozmawiać, o czym nie wspominał nawet mimochodem. Wszelako Miranda znała go wystarczająco dobrze i widziała coś w jego oczach, gdy od czasu do czasu spoglądał zamyślony na synów albo na nią. Zupełnie jakby chciał sobie wyryć ich rysy w pamięci, na wypadek gdyby nie miał ich więcej zobaczyć. Miranda odepchnęła fotel od biurka. Nie mogła tu dłużej przesiadywać. Domyślała się, że Caleb to zrozumie, kiedy wróci i nie zastanie jej. Przymknąwszy na moment powiela, wyobraziła sobie miejsce, w które chciała się dostać, po czym siłą woli przeniosła się tam. Tomas spojrzał przez ramię, gdy się pojawiła. - Miranda! Bałem się już, że nie przyjdziesz! - Za nic bym tego nie przegapiła - odparła, siląc się na uśmiech. Bez względu na to jak bardzo bała się o męża, nie miała zamiaru tego nikomu pokazywać. Po pierwsze, nienawidziła słabości, zwłaszcza u siebie, a po drugie, Konklawe Cieni potrzebowało pewnych sojuszników. Tymczasem lud słońca w dalszym ciągu pozostawał w stosunku do nich sceptyczny. Miranda miała świadomość, że jej obecność jest niezbędna, jeśli ma zostać nawiązana nić zaufania między elfami i ludźmi. Castdanur kiwnął jej głową na powitanie, sprawiając wrażenie przyjaźnie usposobionego. Przy okazji wcześniejszej wizyty nie „wyczuła" tego miejsca zbyt dobrze, jednakże teraz odniosła wrażenie, że coś tutaj uległo zmianie. Stary elf nieomal promieniował szczęściem. - Lady Mirando... - zaczął. - Wystarczy: Mirando. - Mirando, mój lud ma u ciebie dług wdzięczności. Lord Tomas opowiedział nam o twym udziale w zniszczeniu obozowiska istot Pustki. Nękały nas od lat, przysparzając nam wielu cierpień. Miranda posłała szybkie spojrzenie Tomasowi, którego mina wyraźnie mówiła, że lepiej nie pytać o pewne rzeczy - na przykład o to, dlaczego lud słońca nie zwrócił się o pomoc do elfiej braci, gdy Przerażacze zaatakowali
po raz pierwszy. Dyskusja o granicach niezależności, uporu i decyzji musiała zostać odłożona na spokojniejsze czasy. W obecnej chwili paląca była inna sprawa. - To była dla mnie przyjemność - zapewniła Castdanura. - Gwoli ścisłości, Tomas się ich pozbył, a ja tylko unicestwiłam miejsce, przez które przedostawali się do tego świata. - Była to ważna część zadania - zaznaczył Tomas. - Gdybyś tego nie uczyniła, mogłyby z większą łatwością znaleźć drogę powrotną. Mam nadzieję, że teraz naszym jedynym zmartwieniem jest pierwotna słabość materii wszechświata. Miranda musiała ugryźć się w język, by nie wybuchnąć, że najwłaściwsza osoba, która by mogła odkryć dziurę w barierze między Kelewanem a Pustką, znajduje się w innym świecie, na całkiem innym poziomie rzeczywistości! Potaknęła tylko i rzekła: - Jeśli Castdanur się zgodzi, poproszę naszych najlepszych magów, by zgłębiali to zagadnienie wspólnie z elfimi tkaczami zaklęć. Tomas skinął głową i zwrócił się do Castdanura: - Jesteśmy gotowi. Stary elf odrzekł: - W takim razie proszę za mną. - Gestem zaprosił dwóch innych elfów, aby im towarzyszyli, na co Tomas zareagował: - Nie wydaje mi się, aby była nam potrzebna eskorta, Castdanurze. Stary elf skłonił głowę na zgodę, po czym odprawił współbraci. Odprowadzając ich wzrokiem, Miranda ujrzała, że nowo przybyli już zabrali się do przywracania dawnej świetności zaniedbanej enklawie. - Wygląda na to, że przybysze poczuli się tu jak w domu - zauważyła. - To nasi bracia i siostry. Przywiedli ze sobą to, cośmy utracili, a wyście pozbyli się tego, co najbardziej nas trapiło. Zanim udam się na drugą stronę, nacieszę oczy odrodzonym Baranorem. - Miło mi to słyszeć - skwitowała Miranda. Nagle zdała sobie sprawę, że coś jeszcze się zmieniło. - A gdzie Kaspar i jego ludzie? - Zyskawszy współbraci, a także uświadomiwszy sobie, ile Kaspar i inni dla nas zrobili, uznaliśmy za właściwe ich uwolnić. Zarówno Kaspar, jak i jego kompan, Jim Tłuczek, zaiste okazali się przyjaciółmi elfów. - Zwracając się do Tomasa, Castdanur dodał: - Zwróciłem Jimowi Tłuczkowi talizman, który dostał w Elvandarze, a Kasparowi z Olasko dałem inny, podobny. Obydwaj będą tutaj zawsze mile widziani.
Miranda westchnęła. - Chciałam porozmawiać z Jimem. - Wieczorem odbiją od naszych brzegów. Tomas wtrącił: - Możemy ich poszukać, jak już skończymy tutaj. - Nie będzie takiej potrzeby - rzekła Miranda, gdy wchodzili na długi szlak wiodący spiralnie wokół zbocza i w górę. - Odnajdę go w Roldemie. Maszerowali raźno przez pół godziny, nie zmieniając tempa, co uświadomiło Mirandzie, że ma za towarzyszy świetnych wędrowców, elfa oraz istotę wyposażoną w moc Władcy Smoków. W gruncie rzeczy Tomas, pomimo swojej ciężkiej zbroi, zdawał się celowo zwalniać krok, aby Castdanur i Miranda mogli za nim nadążyć. Poirytowana własnym zmęczeniem Miranda uciekła się do magii i wkrótce czuła się na nogach lekko - albowiem w istocie niezauważalnie lewitowała tuż nad ziemią, co wyglądało, jakby szła dla przyjemności, a nie wspinała się z trudem pod górę. Przez jakieś dwie godziny mijali niezmienne widoki, aż w końcu znaleźli się na dużej łące. Castdanur przystanął tam i oznajmił: - Tu wkraczamy do królestwa Quorów. Tomas odpowiedział: - Pamiętam. - Miranda zerknęła na niego, a wtedy podjął: - Zdarza się, że wspomnienia Ashen-Shugara nawiedzają mnie nieproszone. Wiem o rzeczach, o których nie wiedziałem dopóty, dopóki coś mi o nich nie przypomniało. - Milcząc, stał przez parę chwil z rękoma na biodrach. Najwyraźniej chłonął krajobraz wszystkimi zmysłami, próbował rozeznać się we własnych odczuciach. Wreszcie powtórzył: Pamiętam... Ashen-Shugar mknął przez nieboskłon i ogłaszał tym, co tkwili w okowach: - Odtąd czyńcie, jak wam się podoba, albowiem jesteście wolnym ludem! Ci, których nazywano elfami, a którzy sami nazywali się edhelami, skłonili głowy jak jeden mąż w geście szacunku dla swego dawnego pana. Gdy inni Smokowcy wystąpili przeciwko nowym bogom i rozpętały się Wojny Chaosu, ten Valheru, władca Orlich Ostępów, ujął ich los w swoje ręce i przekazał znowu im. Pozostałe rasy również uległy uwolnieniu, a przez rozdarcia w materii przestrzeni i czasu zaczęły nadciągać nieznane istoty. - Zbliża się wielka wojna! - krzyknął Ashen-Shugar, a za sprawą magii Valheru jego słowa usłyszały wszystkie stworzenia w dole. - Bierzcie ten świat w posiadanie i uczyńcie go własnym!
Stworzenia wybrały różne ścieżki. Ci, którzy podążyli za światłem rozsądku i mieli w swej pieczy wiedzę i mądrość - zwani eldarami — powiedli zwolenników do lesistej doliny, gdzie zaczęli budować dla siebie cudowny dom stanowiący jedność z otaczającą przyrodą: przyszły Elvandar. Spośród ludu światła, eledhelów, wywodzili się mądrzy władcy, pierwsi królowie i pierwsze królowe. Inni postanowili naśladować Smokowców, czyli tych, którzy pragnęli dorównać potęgą Valheru. Byli oni znani jako lud ciemności, moredhele. Jeszcze inni szaleli ze strachu, przerażeni nagłą wolnością i tęsknotą za swymi dotychczasowymi panami, na podobieństwo udomowionych psów, które się porzuci na pustkowiu. Ci tworzyli stada, których bały się nawet wilki. Nazwano ich szalonymi elfami, glamredhelami. Pozostali rozproszyli się, podróżując morzem i lądem, współistniejąc z innymi rasami, zarówno ludźmi, jak i krasnoludami, a nawet z trollami i goblinami. Ci zapomnieli o własnej naturze i stali się niczym obcy. Określano ich mianem ludu zza morza, ocedheli. Natomiast wysoko wśród Szczytów Quorów Ashen-Shugar natknął się na istoty tak silnie związane z sercem Midkemii, że nawet Valheru nie śmieli ich tknąć. Tamże, w całkowicie izolowanej od reszty świata enklawie, zamieszkiwała rasa powiązana ze wszystkimi innymi formami życia tej planety. Niewinne, bezbronne stworzenia żyjące w sposób niepojęty dla najpotężniejszych Valheru i dla najmądrzejszych eledheli. Cel ich istnienia był nie bardziej zrozumiały niż ich natura, a jednak nawet najmocarniejsi ze Smokowców wyczuwali głębię ich znaczenia. Nie było to coś, co by się dało wytłumaczyć, raczej coś, co wyczuwało się tylko instynktownie. Byli jeszcze strażnicy, ogorzałe od słońca elfy, które żyły i polowały w niższych partiach Szczytów Quorów, mając za zadanie chronić to wyjątkowe miejsce. Valheru nazwali je ludem straży, tirithedhelami. Sami strażnicy nazywali siebie anoredhelami, ludem słońca. Właśnie im Ashen-Shugar powiedział: - Odtąd jesteście wolnym ludem, lecz spoczywa na was odpowiedzialność, albowiem jeśli Quorów spotka krzywda, świat zginie. To powiedziawszy, odleciał... Tomas zamrugał. - Pamiętam. - Co pamiętasz? - spytała go Miranda.
Potrząsnął głową. - Wiele rzeczy. Ale musimy iść dalej. Castdanur wskazał ręką kierunek, w którym zamierzał ich poprowadzić po czym odwrócił się i poszedł na przełaj przez łąkę. Na przeciwległym krańcu wstąpił na wąską ścieżkę. Za nim ruszył Tomas, a Miranda zamykła stawkę. Jednakże ledwie postawiła nogę na ścieżkę, zawahała się, a potem zatrzymała. Wszystko się zmieniło. Nawet powietrze zdawało się inne. Kolory były żywsze, dźwięki zdawały się bardziej harmonijne, oszałamiające nuty zapachów unosiły się na lekkiej bryzie, która pieściła policzki niczym ręka najdelikatniejszego kochanka. Miranda powstrzymała się przed mimowolnym dreszczem zachwytu wywołanego wrażeniem każdej możliwej przyjemności, Miranda, choć podróżowała mniej od swego męża, zwiedziła na tyle dużo miejsc, aby nie było jej łatwo zaskoczyć - tymczasem tutaj nawet najbardziej doświadczonego podróżnika zachwyt rzucał na kolana. Mirandzie łzy wezbrały w oczach wobec piękna tego wszystkiego, co ją otaczało. Nie potrafiła nazwać tych cudów, gdyż pozornie wszystko było takie samo jak parę kroków wcześniej, a jednak wyczuwała znaczącą zmianę. I widziała życie! Widziała energie przemykające pod powierzchnią każdej żywej istoty w zasięgu wzroku! Drzewa emanowały łagodną poświatą, a ptaki dosłownie jaśniały, śmigając wokoło. Nawet owady unoszące się w powietrzu zdawały się maleńkimi klejnotami barw: zielonej, niebieskiej, złotej. Kolumna mrówek wędrująca w stronę drzewa z pękniętą korą, spod której ściekała żywica, wyglądała jak sznur diamencików poruszający się w górę - oraz szmaragdów w wypadku tych, które niosły złocistą rosę. - Co się dzieje? - zapytała cicho Miranda. -Jesteśmy w królestwie Quorów - odparł Tomas. - Chodźmy. Miranda wzięła głęboki oddech, otrząsnęła się z zachwytu i podążyła za starym elfem i Władcą Smoków, który stał się człowiekiem. Tomas zdawał się roztaczać słoneczny blask, tak rażący, że nie sposób było na nim na dłużej zawiesić oka. Roztaczał aurę mocy, którą Miranda była ledwie w stanie znieść. Natomiast Castdanur przypominał dogasające ognisko z żarem już blednącym, lecz wciąż emanującym ciepło. Gdy dochodzili do zagajnika w głębokiej dolinie, Tomas rzekł: - Quorowie pojawili się w przeddzień Wojen Chaosu czy też raczej powinienem powiedzieć, że Ashen-Shugar nie pamięta ich wcześniejszego istnienia. Walki się przeciągały... Nie potrafię stwierdzić, czy trwały dnie, tygodnie, dekady czy całe eony. Zmieniała się nawet natura świata. A gdy
Valheru zauważyli w końcu obecność Quorów, uświadomili sobie natychmiast, że to coś, czego nawet im nie wolno kwestionować. Miranda przystanęła na skraju zagajnika. Ogromne drzewa, obce i pełne wdzięku, z liśćmi, które śpiewały na lekkim wietrze, takich odcieni, jalach nie znajdzie się nigdzie indziej na tym świecie, strzelały w górę niczym tancerze uchwyceni w chwili wzbijania się w powietrze. Odłamki kryształu migały między gałęziami, rozszczepiając światło na wszystkie barwy tęczy. Wokół unosiła się subtelna woń przypraw i kwiatów, zarazem niepokojąco znajoma i obca. Wszędzie rozbrzmiewała muzyka; dziwne nuty wygrywane na jeszcze dziwniejszych instrumentach, rozdzierająco cudowne, lecz tak ciche, że ledwie słyszalne, raczej delikatna sugestia dźwięku i echa ukryta w tle szeleszczących liści, szmeru wody, tupotu stóp na miękkiej ziemi. - Co to za miejsce? - szepnęła odurzona Miranda, jak gdyby się bała, że głośniejszy dźwięk mógłby spowodować pryśnięcie czaru. - Królestwo Qyorów - przypomniał Castdanur. - Gdzie można znaleźć jeden z prawdziwych cudów naszego świata - dodał Tomas. Równocześnie pokazał ręką w górę zbocza i Miranda dopiero wtedy dojrzała jakieś zbliżające się ku nim postacie. Były zielonego koloru, humanoidalne, lecz o wydłużonych głowach pozbawionych włosów, ze spiczastymi żuchwami. Ich uszy zdawały się pożłobionymi półksiężycami. Poruszały się płynnymi ruchami, jakby w ogóle nie miały stawów, na długich i wąskich stopach. Każda z postaci nosiła tunikę sięgającą połowy uda, uszytą z brązowej tkaniny i przewiązaną w talii skórzanym paskiem. Za obuwie służyły im sandały utkane z czegoś, co na pierwszy rzut oka przypominało tatarak. Z obliczy wyzierały czarne oczy i drobne nosy, a także usta ułożone w niezmienny wyraz zdumienia. Wszystkie postaci dzierżyły długi kawałek drewna - laskę lub zaostrzoną sztachetę. Za nimi kroczyły istoty ze światła. Miranda nie znajdowała na nie innego określenia. Były to kolumny kryształu bądź blasku, bądź energii - aczkolwiek bez wątpienia inteligentne. Kobieta wyczuwała, że to właśnie one są źródłem tych wszystkich cudów dookoła; w każdym razie muzyka emanowała od nich, a otaczająca je delikatna poświata nadawała temu miejscu charakterystyczną barwę. Miranda przypuszczała, że niesłychane zapachy również były ich sprawką. Castdanur zwrócił się do Tomasa:
- Jeźdźcze smoków, musisz tu zostać. Nie zniosłyby dotyku twego zimnego metalu. Lady, pozwolisz ze mną? Miranda postąpiła za elfem, w dalszym ciągu nie posiadając się ze zdumienia. Podchodząc do dziwnych istot, Castdanur skłonił głowę w geście powitania i szacunku. - Oto Quorowie, Mirando. Do istot przemówił w języku, jakiego Miranda nigdy dotąd nie słyszała, niezwykle dźwięcznym i miłym dla ucha jak melodia. Jeden z Quorów odpowiedział w tym samym języku, ale głosem, który zdawał się dźwiękiem piszczałki. Skłonił głowę bardzo lekko, zadziwiając Mirandę brakiem elastyczności w szyi. Z bliska skóra tej istoty przypominała najbardziej ze wszystkiego powierzchnię liścia rośliny. Następnie Castdanur wskazał kolumny światła. - A to ci, którym Quorowie służą. Sven-ga'ri. Miranda zaniemówiła. Świetliste istoty porażały swoim pięknem. - Castdanurze - szepnęła w końcu kobieta - czym są Sven-ga'ri? Castdanur odparł: - Nie wiem. Są czymś wspaniałym, co istniało tu w czasach, do których nie sięga pamięć. - Nigdy nie słyszałam ani o Quorach, ani o Sven-ga'ri, chociaż żyję na tym świecie od bardzo dawna - rzekła cicho. - Dorosłam, gdy twój ojciec był jeszcze chłopcem, a mimo to nigdy nie widziałam nikogo podobnego... - Tylko nieliczni widzieli - rzucił Tomas zza jej pleców. Nagle Miranda coś zrozumiała. - One nie są z tego świata. - Nie - odparł Tomas. - Ale stały się jego częścią. - Jak to możliwe? - spytała Miranda, niezdolna oderwać spojrzenia od kryształowych istot. Sięgały dziesięć, a nawet dwanaście stóp nad ziemię, przy czym ich dolne kończyny unosiły się jakąś stopę nad podłożem. Były ostro zakończone u góry i u dołu, a w środku mocno się rozszerzały. Dało się pośród nich zauważyć dość dużą różnorodność: jedne były wyższe, drugie krąglejsze. Wszystkie były otoczone czymś w rodzaju świetlistej kryzy. Światło pulsowało wokół ich „głów" skomplikowanymi wzorami, innej barwy w zależności od osobnika. Niektóre zdawały się zielono-złote, inne srebrzysto-błękitne, jeszcze inne czerwono-białe. Robiło to niesamowite wrażenie.
Tomas odpowiedział po chwili: - Nikt tego nie wie. - Zaczerpnął głęboko tchu, jakby chciał odetchnąć tym wspaniałym otoczeniem. - Jeżeli na świecie istnieje dobro, to właśnie tutaj mieszka, Mirando. Te istoty są wyjątkowe. Z jakiegoś powodu czuję, że jeśli spotka je jakaś krzywda, szkoda wyrządzona temu światu będzie nieodwracalna. - Czy one mnie zrozumieją? - Cmorowie rozumieją i nas, i Sven-ga'ri, jednakże nie używają naszej mowy rzekł Castdanur. Wskazując na jedną z kolumn światła, dodał: -One przekażą Sven-ga'ri twoje słowa. Miranda skinęła głową. - A zatem dlatego - rzekła cicho do Tomasa - tak się upierałeś przy spotkaniu z kapłanami i magami i tak się przejąłeś obecnością Przerażaczy. - Tak - potwierdził Tomas. - Pojawienie się dzieci Przerażaczy gdziekolwiek na tym świecie oznaczałoby poważny kłopot, ale pojawienie się ich właśnie tutaj byłoby naprawdę niepokojące. - Co by się stało...? - zaczęła Miranda. - Pochłonęłyby wszystko - odparł Tomas - i nasz świat zmieniłby się albo nawet gorzej. - Gorzej? - Castdanurze, odpowiedz jej. - Wierzymy, wzorem Valheru, że te istoty są połączone z bijącym sercem Midkemii i że jeśli spotka je jakakolwiek krzywda, serce tego świata dozna szwanku albo nawet umrze. Mirandę zalała fala niewypowiedzianych uczuć. - Co to takiego? Castdanur popatrzył jej prosto w oczy i rzekł: - To Sven-ga'ri przemawia do ciebie. - Ashen-Shugar i Valheru nie byli specjalnie wrażliwi, lecz te istoty szanowali, a może nawet dbali o nie. W każdym razie na pewno nigdy nie próbowali ich sobie podporządkować ani skrzywdzić w żaden sposób, co w wypadku zwłaszcza Valheru jest godne odnotowania. Valheru być może nie rozumieli ich, ale bez wątpienia wyczuwali ich cudowność. Prawdopodobnie był to jedyny przypadek, gdy Valheru czymś się zachwycili. - Tomas urwał na moment, po czym po zastanowieniu dodał: Sven-gari przemawiają za pomocą uczuć, Mirando. - Tak - szepnęła Miranda, mając oczy pełne łez, a głos ochrypły z emocji. - Bez wahania oddałabym za nie życie.
Castdanur wtrącił: -Jak każdy, kto je spotkał. - Musimy już iść - rzucił nagle Tomas. Mirandzie z najwyższym trudem przyszło się oderwać od ciepłego blasku, w którym czuła się skąpana przy tych istotach; dopiero po długiej chwili odwróciła się i zaczęła od nich odchodzić. Kiedy znaleźli się już w pewnej odległości, uczucie obezwładniającej miłości zelżało nieco, a gdy doszli na skraj Polania Quorów - jak zaczęła ją w myślach nazywać - i jęli zagłębiać się w las, wszystko wokół powoli wróciło do normy. Miranda odetchnęła i potrząsnęła głową, jakby chciała zaprowadzić porządek w myślach. - Sądzicie, że to ich sposób ochrony samych siebie? - zapytała. Castdanur powiedział: - Gdyby tak było, po co byliby im Quorowie, a tym ostatnim my? Valheru rzekł, spoglądając naTomasa - uczynili nas strażnikami nie bez powodu. Tomas wzruszył ramionami. - Moje wspomnienia Władcy Smoków są niepełne. Lecz w tym, co mówisz, musi być trochę racji. Aczkolwiek nie jestem skłonny składać losów tego świata w ręce Sven-ga'ri ani wierzyć, że Dasati czy Przerażacze zareagują podobnie jak my, kiedy ich spotkają i usłyszą tę muzykę. - Zgoda - potaknęła Miranda. Opuszczając Wyspę Czarnoksiężnika, była pogrążona w rozpaczy, wszakże teraz czuła się jak nowo narodzona; powzięła silne postanowienie, że nie dopuści, aby stała się krzywda tym wspaniałym istotom czy jakimkolwiek innym żywym stworzeniom. Miranda szła w dół szlaku energicznie, patrząc na słońce zachodzące za szczytami po drugiej stronie zatoki i nareszcie mając jasno sprecyzowany cel. Nadchodziły ciężkie czasy, lecz ona nie zamierzała chować się w jakimś ciemnym kącie i czekać, by złe siły wyciągnęły po nią ręce, jak już zniszczą wszystko, co ukochała na tym świecie. Stawi im czoło z podniesioną głową, gotowa wszystko poświęcić, byle ocalić to, co dla niej najcenniejsze w świecie.
ROZDZ I AŁ
SIE DEMN AST Y
Preludium Valko zadał silny cios. Rycerz Śmierci, z którym walczył, był doświadczony i wykazywał się ostrożnością, toteż uniknął ostrza, lecz wystarczająco się odsłonił, by Valko, okrążywszy go błyskawicznie, mógł zatopić czubek miecza w jego ciele. Valko obrócił się szybko, by stawić czoło następnemu przeciwnikowi, i nieomal padł pod uderzeniem spadającym nań z góry. W ostatniej chwili uniósł miecz i zablokował cios, po czym schwyciwszy rękojeść broni obiema dłońmi, ukucnął i ciął napastnika po nogach, powodując jego upadek. Zwinnym ruchem wraził ostrze w gardło pokonanego i już rozglądał się za kolejnym. On i walczący po jego stronie ledwie dawali odpór niekończącej się fali Rycerzy Śmierci TeKarany. Jak tym ostatnim udało się odkryć enklawę Wiedźm Krwi i siedzibę Białego, pozostawało na razie tajemnicą. Być może ktoś zdradził, być może ktoś na torturach wyjawił lokalizację ich kryjówki -w każdym razie doszło do najgorszego. Nawet gdyby teraz udało im się wygrać - a wynik walki nadal był mocno niepewny musieliby czym prędzej przenieść się gdzie indziej, co poskutkowałoby szkodami w dowodzeniu Białym. Valko gestem nakazał dwóm Rycerzom Śmierci walczącym po stronie Białego, by włączyli się do pojedynku po prawej, po czym łapiąc oddech, zlustrował całą scenę. Znajdowali się na rozległym dziedzińcu, na którym pojawił się pierwotnie, przerwawszy iluzję otaczającą enklawę. Równolegle z nimi bój toczyły tutejsze użytkowniczki magii, które mierzyły się z Kapłanami Śmierci. Rycerze Śmierci w czerwono-czarnych zbrojach byli łatwym celem dla Valko oraz jego odzianych na srebrno towarzyszy, lecz ich przewaga liczebna okazała się nazbyt przytłaczająca, aby dało się osiągnąć zwycięstwo za
pomocą taktyki. Wojownicy Valko byli bardziej utalentowani, dzięki czemu mogli zwyczajnie zmęczyć wroga, jednakże szansa na triumf słabła z każdą chwilą. Wystarczyło bowiem, aby Kapłani Śmierci pokonali Wiedźmy Krwi i skierowali magię przeciwko wojownikom Valko, tym samym kończąc walkę. Wtem odgłosy walki przecięło obłąkańcze wycie i wśród bitewnego chaosu pokazała się niewyobrażalna postać. Istota niemal dwukrotnie przekraczała wzrostem najroślejszego wojownika. Z jej ramion spływała peleryna dymu. Jej skóra zdawała się uczyniona z błękitno-białego kryształu i emanowała pulsującą energią, którą Valko wyczuwał nawet po drugiej stronie dziedzińca. Widok tej istoty sprawił, że wszystkie włosy na karku i ramionach stanęły mu na sztorc, podobnie jak u większości wojowników, sądząc po ich minach. Istota zamachnęła się potężnym długim ramieniem, pozostawiając dymiące ślady wszędzie tam, gdzie sięgnęły jej czarne paznokcie. Pierwszą ofiarą niespodziewanego ataku był jeden z Rycerzy Śmierci Valko, drugą za to Kapłan Śmierci, który zanadto się zbliżył, pokonawszy kolejną Wiedźmę Krwi. Szyja kapłana strzeliła niczym sucha gałązka w mocarnym uścisku bestii. Valko wydał komendę: - Cofnąć się! Zauważył, że w pobliżu potwora znajduje się więcej przeciwników aniżeli jego wojowników, i natychmiast zdał sobie sprawę z możliwości, jaką to stwarza: bestia rozprawi się z wrogiem za niego, podczas gdy on opracuje plan jej pokonania. Gestami pokazał swoim wojownikom, gdzie mają stanąć, pozwalając, by w zasięgu ramion bestii pozostali tylko Kapłani Śmierci i broniący ich Rycerze Śmierci. Kiedy jednak kapłani jęli brać górę nad Wiedźmami Krwi, posłał czterech wojowników, aby zaatakowali ich od tyłu. Wojownicy postąpili, jak rozkazał. Valko nie zaprzestawał obserwacji. Chociaż nie otrzymał dowodzenia z rąk Wiedźm Krwi, niemalże naturalnie objął rolę dowódcy przed niecałym kwadransem, gdy poddani Jego Mroczności rozpoczęli tutaj rzeź. I nikt przeciwko temu nie zaprotestował. W końcu był lordem Camareen i najznaczniejszym wielmożą w tym towarzystwie, nawet jeśli nie najbardziej doświadczonym wojownikiem. Nie zawiódł oczekiwań Hirei, ratując Wiedźmy Krwi przed natychmiastowym unicestwieniem. Obecnie widział możliwość zwycięstwa, uzależnioną jednak od tego, czy uda mu się pokonać bestię.
Ucieczka nie wchodziła w grę. Nie leżała ani w naturze samego Valko, ani w naturze Dasatich w ogóle. Zasada była prosta: wygrywasz albo umierasz. Wszakże Valko ani myślał przekreślać życie swoje czy swoich podwładnych. Z zadowoleniem zauważył, że czterej wojownicy posłani na odsiecz Wiedźmom Krwi z łatwością poradzili sobie z zaskoczonymi Kapłanami Śmierci i że reszta pałacowych Rycerzy Śmierci nadal zaciekle walczy z bestią. Przebiegł do miejsca, w którym stała Audarun, wycieńczona niedawną walką z Kapłanami Śmierci. - Wiesz, co to jest? - zapytał ją. - Mogę się tylko domyślać. Nigdy nie natknęłam się na podobną istotę ani w życiu, ani w księgach. Nie mam nawet pewności, kto ją tu przysłał, gdyż najwyraźniej jest takim samym zaskoczeniem dla nas, jak dla nich... Valko nakazał przegrupować się wojownikom, którzy w okamgnieniu zajęli najlepsze pozycje do obrony Wiedźm Krwi. Grupka pałacowych Rycerzy Śmierci w dalszym ciągu usiłowała znaleźć sposób na zabicie wyczarowanego monstrum. Valko wypatrywał oznak słabości w bestii. Za jego plecami pół tuzina Wiedźm Krwi inkantowało cicho zaklęcia; niektóre kobiety robiły to z zamkniętymi oczami, z całych sił próbując wyczuć naturę wyczarowanej istoty. Valko tymczasem skupiał całą uwagę na bestii, z którą walczyli już ostatni Rycerze Śmierci. Choć życzył śmierci każdemu z nich, nie mógł nie uszanować tego, że umierali z honorem i odwagą. Wreszcie został już tylko jeden pałacowy Rycerz Śmierci. Jął się wycofywać, odciągając bestię od Valko i wojowników. Widząc to, niektórzy podśmiewali się z jego tchórzostwa, co sprowokowało Valko do głośnego przekleństwa. - Dość tego! - krzyknął. - Nieważne, jaką przyjemność zazwyczaj wam sprawia widok tchórza wijącego się z bólu, mamy ważniejsze sprawy na głowie, takie jak na przykład obmyślenie sposobu, jak by tu zabić tę bestię! - Nie dopatrzyłam się w niej żadnej słabości - odezwał się ktoś za jego plecami. Valko odwrócił się i stanął oko w oko z Luryn. - Nie powinno cię tutaj być! - rzekł. Nie od razu pogodził się z faktem, że ma siostrę, lecz w miarę upływu czasu zauważał jej coraz większe podobieństwo do matki, a nawet czuł z nią pewną więź, co zarazem go cieszyło i niepokoiło. Siostry miały się łączyć z synami innych potężnych rodów i wydawać na świat potomstwo, zacieśniając sojusze, a nie wzbudzać opiekuńcze uczucia w braciach!
Z drugiej strony na tyle spraw, o których uczyła go za młodu matka, patrzył teraz z nowej, innej perspektywy. Troszczył się o tych dokoła siebie i chciał nie tylko pokonać potwora, lecz także ochronić swoją siostrę i resztę Wiedźm Krwi, a nawet Rycerzy Śmierci służących Białemu. Wszelako nie podobał mu się wewnętrzny konflikt, który te uczucia prowokowały, i tęsknił za czasami, gdy mógł skupić się wyłącznie na wrogu stojącym mu na drodze. Znienacka na dziedzińcu pokazali się czterej Rycerze Śmierci w otoczeniu Martucha, Hirei i dwóch ludzi przebranych za pomniejszych. Człowiek imieniem Pug zaczął działać błyskawicznie - zanim ktokolwiek się zorientował, on już rzucał zaklęcie. Z chwilą gdy bestia pozbawiła życia ostatniego pałacowego Rycerza Śmierci, nad nią pojawił się dziwaczny baldachim. Na powierzchni migotały jaskrawożółte punkciki, które łącząc się, uwięziły istotę w czymś w rodzaju energetycznej klatki. Bestia zaszarżowała, lecz przy pierwszym kontakcie z misterną konstrukcją doszło do eksplozji dymu i ognia w miejscach zetknięcia. Z jej paszczy dobyło się przeraźliwe wycie, na którego dźwięk Valko znów stanęły wszystkie włoski na karku i ramionach. Bestia szarpała się bezmyślnie, przysparzając sobie moc cierpień przy każdym zetknięciu z niematerialną siatką, a mimo to nie udało jej się rozerwać pęt. Valko przyglądał się z rosnącą fascynacją graniczącą z obrzydzeniem gwałtownym atakom bestii na połyskującą klatkę. Wkrótce istota miotała się w pułapce bez opamiętania, a na jej ciele wykwitały coraz to nowe rany i erupcje dymu, nie przekładające się jednak w żaden sposób na choćby nadzieję uwolnienia. Pug powiedział coś do Magnusa, który postąpił naprzód i zaczął rzucać inne zaklęcie. Impuls mocy wystrzelił z jego rozczapierzonych dłoni i uderzył w uwięzioną istotę. Bestia zawyła po raz ostatni, po czym eksplodowała w oślepiającej błyskawicy srebra i czerwieni, pozostawiając na dziedzińcu tylko smród rozkładu. Dwaj ludzie uporali się z bestią w zaledwie parę chwil. Martuch i Hirea przyglądali się temu w oszołomieniu - nawet lata morderczych ćwiczeń i walki nie przygotowały ich na coś podobnego. Valko pośpieszył ku magom, którzy wydawali się wycieńczeni. Obydwaj zostawili Nakora i Beka i udali się na spotkanie po to tylko, by stwierdzić, że rozminęli się z Martuchem i Hireą. Był świt i w mieście panowało poruszenie; dzwoniły dzwony i rozlegało się wezwanie zwołujące zgromadzenia.
Wszyscy Rycerze Śmierci i ich słudzy mieli się stawić na rozkazy TeKarany działającego w imieniu Jego Mroczności już nazajutrz w południe. Magnus skorzystał ze swej umiejętności przemieszczania się w dowolne odwiedzone wcześniej miejsce bez specjalnego urządzenia i przeniósł ich do Gaju, gdzie przybyli dosłownie na parę minut przed tym, zanim pojawili się Martuch i Hirea. Po krótkiej rozmowie postanowili odnaleźć Valko, albowiem nieobecność młodego lorda Camareen z pewnością zostałaby dostrzeżona na jutrzejszym apelu. Pug zdążył jeszcze poinformować obu Rycerzy Śmierci, co odkrył w sercu świątyni Mrocznego Boga. Martuch obrzucił wzrokiem scenę walki na dziedzińcu i rzekł: - Wszyscy muszą opuścić to miejsce, i to już. Audarun zaklaskała w dłonie i zawołała: - Przygotować się do ewakuacji. - Popatrzyła na Martucha i i Valko, po czym skinęła głową na zgodę. - Mamy plany na niespodziewane wypadła. Byłyśmy przygotowane na to, że wierni Jego Mroczności lub poddani TeKarany prędzej czy później odkryją naszą enklawę. Te Wiedźmy Krwi, które nie odniosły żadnych obrażeń, pośpieszyły zabrać najniezbędniejsze przedmioty, podczas gdy pięć innych, najciężej doświadczonych w walce, spoczywało tam, gdzie rzucił je los. Martuch skłonił głowę w ich stronę i posłał pytające spojrzenie Audarun, która znowu kiwnęła krótko głową. Stary wojownik dobył miecza i szybkim krokiem przeszedł od jednej do drugiej rannej, czystym cięciem wysyłając je na drugą stronę. Każda Wiedźma Krwi ze stoicyzmem zamykała powiela i czekała na dotyk ostrza. - Dlaczego? - zapytał wstrząśnięty Pug. - Podróż i tak by je zabiła - wyjaśniła Audarun. - Gdyby zostały tu żywe, słudzy Jego Mroczności zdołaliby wyciągnąć z nich informacje. Wszystkie znamy ryzyko i jesteśmy gotowe zaakceptować śmierć, byle nie zostać narzędziem zdrady. Hirea podchwycił: - Zdrada, tak. Gdzieś w szeregach Białego mamy zdrajcę. Ten atak był za dobrze przygotowany i przemyślany, aby uznać go za przypadkowy. Poza tym byłby to zadziwiający zbieg okoliczności, zważywszy na szykowaną inwazję na świat ludzi. Mroczny Bóg woli pozbyć się przeciwników, którzy mogliby nękać jego tyły, zanim uderzy z całą mocą na wyższy poziom rzeczywistości. Pug przyjrzał się Audarun. - Dacie radę odkryć zdrajcę?
Kobieta pokiwała głową. - Skoro już wiemy o jego istnieniu, użyjemy odpowiednich środków. Przywołała gestem dziewczynę stojącą nieopodal i zaczęła wydawać jej polecenia. Młoda Wiedźma Krwi potaknęła i pośpiesznie się oddaliła. - Zrobione. Jeśli zdrajca nie uciekł ani nie poległ, znajdziemy go. - Go? - powtórzył Magnus. - Młodzieńcze, Wiedźmy Krwi przechodzą wieloletnie szkolenie. Tak więc zdrajcą musi być jakiś pomniejszy płci męskiej. Nie ma pośród nas pomniejszych płci żeńskiej. Valko zbliżył się do nich i zapytał: - Co to było? - Istota z Pustki - odparł Pug. Obrzucił spojrzeniem pobojowisko. - Co tu się wydarzyło? - O świcie zwiadowcy donieśli, że oddział gwardzistów TeKarany i paru Kapłanów Śmierci nadchodzi rzadko uczęszczanym szlakiem nieco na południe stąd. Audarun nie podniosła alarmu, ponieważ podobne grupki wielokrotnie przechodziły nieopodal, nie rozdzierając iluzji chroniącej enklawę. Ja wszakże poleciłem, aby tutejsi Rycerze Śmierci byli w pogotowiu. - Mądrze postąpiłeś - pochwalił go Hirea, najwyraźniej zadowolony z faktu, że jego uczeń wykazał się większą cierpliwością niż przeciętny Rycerz Śmierci. Dasati zazwyczaj atakowali bez namysłu, nie czekając, by sprawdzić, czy to absolutnie konieczne. Pug wtrącił: - Wszystko wskazuje na to, że ta grupa wiedziała, gdzie szukać. - Wszystko, co dotąd widzieliśmy - dodał Magnus - wskazuje, że przygotowania trwały już od dłuższego czasu. - Tak - zgodziła się z nim Audarun. - Przez lata ukrywania się nasza czujność uległa przytępieniu. Możliwe też, że przez cały ten czas stanowiłyśmy zbyt małe zagrożenie, aby ktoś zainteresował się nami na poważnie. Martuch zakończył wysyłanie rannych na drugą stronę. - Musisz się stawić na Wielkie Wezwanie - rzekł do Valko. - Lord Camareen musi się pojawić w wielkiej sali Sadharynu. Udam się tam z tobą. Hirea dołączy do jeźdźców Bicza. - Nie - odparł Valko. Martuch zmarszczył brwi. -Nie? - Już pora.
- O czym ty mówisz? - zdziwił się Hirea. - Tylko teraz tak wielu Rycerzy Śmierci - ze zgromadzeń, z gwardii i ze świątyni opuści miasto. Będą po drugiej stronie portalu, w innym świecie -mówił Valko. Zwróciwszy się do Puga i Magnusa, ciągnął: - Macie ze sobą broń, dzięki której można zniszczyć Mrocznego Boga, a mnie jest pisane zabić TeKaranę. Gdy jego słudzy zastaną to miejsce opuszczone, dojdą do wniosku, że Wiedźmy Krwi i Biały przyczaili się w poszyciu, jak czynią to matki z małymi dziećmi. Dlatego powinniśmy zwołać wszystkich swoich w szeregach TeKarany i zebrać się na terenie pałacu, a potem, gdy TeKarana będzie czuł się najpewniej, bo całą swoją armię wysłał na podbój innego świata, powinniśmy uderzyć z zaskoczenia. Kanclerze być może spostrzegą, że ten czy ów wojownik z danego zgromadzenia jest nieobecny, ale jeśli nawet, pewnie dojdą do wniosku, że zginął w trakcie Wielkich Łowów. Albo gdy ci wysłani tutaj nie powrócą, uznają, że byli sługami Białego i korzystając z okazji, przyczaili się gdzieś, co już nie będzie miało wielkiego znaczenia. -Oczy Valko zapłonęły pasją. - Już pora! Martuch, przekaż wiadomość, że zginąłem minionej nocy. Potem zgromadź nasze siły w umówionym miejscu i uczul wszystkich na konieczność wytrzymałości i przebiegłości. Zaczekamy, niczym dzieci w kryjówce, do czasu, aż armia wyruszy na podbój, po czym właśnie wtedy gdy TeKarana poczuje się niezwyciężony, uderzymy! Stojący w pobliżu Rycerze Śmierci - nawet Martuch i Hirea - wydali okrzyk aprobaty. Pug uświadomił sobie, że choć wśród swojej rasy zdawali się stosunkowo racjonalni, w głębi serca pozostali Dasatimi, co znaczyło, że tylko krok dzielił ich od logicznego myślenia do bezlitosnego mordowania. Był także świadom, że w grę wchodzi przepowiednia i że Valko przeprowadzi swój plan bez względu na reakcję otoczenia. Zwrócił się do syna: - Nic tu po nas. Miejmy tylko nadzieję, że twoja matka i jej sprzymierzeńcy zdołali przygotować Tsurani na to, co ma nadejść. I że Mirandzie udało się odnaleźć i zniszczyć Leso Varena. Magnus, aczkolwiek pełen podziwu dla matczynej determinacji i jej zdolności skupienia się na jednym wybranym zadaniu, miał poważne wątpliwości co do tego, czy udało jej się rozprawić z nekromantą. Gdy wiwaty umilkły, Valko zapytał: - Co zamierzacie, ludzie? Pug zastanowił się. Przypuszczał, że jego czas na tym świecie powoli się kończy.
- Skoro chcesz wystąpić przeciwko TeKaranie, Nakor powinien zdecydować, co z Bekiem. Pug nie był przekonany, że Bek jest Zabójcą Boga, o którym mówiła przepowiednia, lecz zarazem pojmował, że nie wie jeszcze o wielu rzeczach, w tym nie zna powodu, dla którego w ogóle trafił do tego poziomu rzeczywistości. Nie miał też pojęcia, czy Nakor jest w stanie cokolwiek rozjaśnić w tej materii. Mimo wszystko nie zamierzał go tutaj pozostawiać samego - ani Beka, zakładając, że jego przeznaczeniem nie było zginąć na Omadrabarze. - Życzę ci powodzenia w starciu z TeKaraną. Obyś strącił go z tronu i osłabił władzę Mrocznego Boga. Ja muszę wracać do swego świata, który czeka najazd waszych wojowników. Na razie jednak udam się z tobą. Valko rozważył słowa Puga, po czym zadał pytanie: - Możesz nas wszystkich przenieść za pomocą magii? Pug popatrzył na Magnusa. - Jeżeli myślisz o Gaju Delmat-Ama, powinienem przenieść tam po jakieś pięć osób za jednym zamachem. Będę musiał wracać parokrotnie. Valko przerwał mu: - Raz w zupełności wystarczy. Musisz zabrać tylko mnie, Martucha, Hireę i swego ojca. - Krzyknął do reszty wojowników: - Odeskortujcie Wiedźmy Krwi do ich nowej kryjówki! Chrońcie je! Jeżeli poniesiemy klęskę, wy będziecie zalążkiem nowego Białego! Rycerze Śmierci służący Białemu zasalutowali młodemu lordowi Camareen i oddalili się. Odprowadziwszy ich wzrokiem, Valko powiedział: - Zbierajmy się, bo jest wiele do zrobienia i mało czasu. Pug skinął głową. Magnus gestem nakazał trzem Dasatim przysunąć się do siebie i chwycić mocno nawzajem, po czym za moment już ich nie było. Miranda zapytała: - Czy wyraziłam się dostatecznie jasno, Eriku? Erik von Darkmoor umościł się na wielkim fotelu w swych prywatnych apartamentach i wypuścił długo wstrzymywane powietrze. - Tak, Mirando. Zresztą nawet gdyby ci się to nie udało, domyśliłbym się wiele z tego, że Nakor utrzymał mnie przy życiu aż do tej pory, co wymagało z jego strony sporo zachodu i bez wątpienia wynikało z poważnych przesłanek. Zatem tak czy owak nie pojąłbym, że ostrzeżenie od Konklawe Cieni należy potraktować z całą powagą. Poprawił się na fotelu i skrzywił nagle. - Nic ci nie jest? - zaniepokoiła się.
- Nie, skądże. Po prostu znowu... umieram. - Wyjrzał za okno pałacu na swój ulubiony widok: słońce zachodzące nad zatoką w Krondorze. - Nie przeszkadza mi bycie martwym, ale nie powiem, abym był zachwycony tym, co do tego prowadzi. Wskazał na sporą drewnianą skrzynię stojącą w nogach jego łóżka. - Byłabyś tak miła i przyniosła mi fiolkę stamtąd? Znajdziesz ją w woreczku z czarnego aksamitu. Miranda otwarła wieko i po chwili wróciła z czarnym woreczkiem. Erik ostrożnie rozwiązał mieszek i wyjął z niego fiolkę. Następnie wyciągnął korek i przytknął naczynko do warg. Wypiwszy zawartość, odrzucił pustą fiolkę na blat biurka, przy którym siedział. - No. Ta była ostatnia. Hołubiłem eliksir, który dostałem od Nakora, i udało mi się zachować jaką taką sprawność... nawet pod setkę. - Raczej pod dziewięćdziesiątkę - sprostowała Miranda. - Cóż, setka brzmi lepiej, po co zawracać sobie głowę faktami. - Erik wzruszył ramionami, uśmiechając się. Zmarszczki na jego twarzy zaczęły się już wygładzać i znikać, na policzki wracały rumieńce. - Ile masz czasu? - Nie wiem. Prawdopodobnie kilka miesięcy. - Odchylił się na oparcie fotela. Jestem zmęczony. Zmęczony do szpiku kości, Mirando. Służę Koronie od siedemdziesięciu lat i chyba zasłużyłem sobie na odpoczynek. - Wszyscy sobie zasłużyliśmy - odparła. Postanowiła nie wnikać w to, że wraz z mężem opiera się siłom obłędu od czasów poprzedzających narodziny Erika. Któremu, nawiasem mówiąc, należało przyznać, że służył wiernie i walecznie. Nigdy nie ożenił się i nie spłodził dzieci, co jak uświadomiła sobie teraz Miranda - musiało uczynić jego położenie jeszcze trudniejszym niż w jej wypadku. Szczególnie że postarzał się, podczas gdy ona zachowała wygląd i wigor kobiety trzydziesto-, czterdziestoletniej. Erik plasnął dłońmi o podłokietniki fotela. - Co do twej pierwszej prośby, niewiele da się zrobić. Król postawił sprawę jasno. Nie pała miłością ani do twojego męża, ani do Tsurani. - Ale dlaczego? - naciskała Miranda. - Przecież Królestwo Wysp i Imperium Tsuranuanni żyją w pokoju od końca Wojny Światów. Tsurani wspomogli Królestwo Wysp w bitwie o Sethanon. W ciągu ostatniego dziesięciolecia mieliście mniej kłopotów z Tsurani niż z Wielkim Keshem. - Nie mówimy o kilkuset czy nawet kilku tysiącach uciekinierów, Mirando. Mówimy o milionach uchodźców. Czyli o większej liczbie Tsurani
niż łączna populacja Królestwa Wysp i Wielkiego Keshu. Nie znajdziesz ani jednego księcia, który chciałby widzieć choć część z nich w swoim księstwie. Kto by ich wykarmił? - Będą pracować. Są wśród nich rzemieślnicy i rolnicy, i woźnice... - To obcy. Nawet hrabia LaMut nie chce ich u siebie, a przecież w jego żyłach płynie krew Tsurani. Taka masa obcych stanowiłaby zagrożenie! Miranda spodziewała się takiej odpowiedzi, jednakże mimo to łudziła się nadzieją. - Ilu jesteś skłonny przyjąć? -Ja? - zapytał diuk. Ponownie się roześmiał, a Miranda zobaczyła, jak na jego oblicze powraca werwa. - Odwróciłbym głowę, gdybyś chciała osadzić parę tysięcy w Yabonie czy Crydee. Albo przemyciła jeszcze parę tysięcy do wiosek położonych wzdłuż Kłów Świata, przysparzając zmartwienia tym, którzy strzegą granic. Jednakże nie byłbym godzien swego urzędu, gdybym wystąpił wbrew woli mych panów lennych, Mirando. Dlatego nie mogę. - To co mam zrobić? - Zastanów się nad Novindusem. Tamten kontynent wciąż podnosi się po zniszczeniach spowodowanych przez Szmaragdową Królową i da radę wchłonąć naprawdę dużą liczbę Tsurani. Ha, Tsurani mogliby nawet całkiem go podbić, a nikt tutaj by nie płakał. - Kaspar już tam jest i prowadzi rozmowy z jednym ze swych przyjaciół. - No, założę się, że jemu bardziej się poszczęści, bo żebyś ty miała szczęście, nie mogę powiedzieć. — Westchnął, choć raczej z emocji aniżeli ze zmęczenia. - Ale Jim Tłuczek Jamison ma go jeszcze mniej. Jego dziadek to przebiegły i niebezpieczny człowiek, zupełnie jak ich przodek, który jak oboje wiemy, był naprawdę szczwanym lisem, jednakże jest niezłomny i lojalny wobec Korony nie mniej niż ty wobec waszej sprawy. Jim nie przekona swego dziadka - a zatem też króla - do wpuszczenia choć jednego rolnika Tsurani. - A co z moją drugą prośbą? - zapytała Miranda. Erik wyszczerzył się. - To co innego. - Wstał i przeciągnął się, a Miranda ujrzała na własne oczy, jak młodnieje. W tej chwili Erik wyglądał jak energiczny pięćdziesięcio- albo sześćdziesięciolatek, nadal sprawny i groźny. - W Zachodnich Krainach panuje bałagan, ale najwyższa pora, aby moi ludzie zaczęli zarabiać na swoje utrzymanie. Równie dobrze mogą się postarać w twojej sprawie. - To znaczy?
- Chcesz dowódców do armii Tsurani, a ja jestem generałem. A właściwie rycerzem-szeryfem, który wydaje rozkazy generałom... - Książę pozwoli ci ruszyć na wojnę? - Książę włożyłby zielony strój i zatańczył na ulicy, gdybym mu powiedział, że to dobry pomysł. Miranda roześmiała się, wyobrażając to sobie. - Edmund to przyzwoity gość, choć wszyscy po tej stronie kamiennego posągu wiedzą, że tylko tu sprząta, a przysłano go, ponieważ jest tak mało skuteczny, że nie trzeba się martwić o nadmierną ambicję u niego. - Erik nagle spoważniał. - Szykuje się wojna domowa, która może wybuchnąć, kiedy wrócę... jeśli wrócę. Mówię ci to w największym zaufaniu: król nie miewa się dobrze. Miranda przestraszyła się nie na żarty. Król był młody i jeszcze nie dochował się męskiego potomka. - Co mu jest? - Nikt nie wie, ale wszyscy podejrzewają, że to coś bardzo poważnego. Obejrzał go każdy duchowny, któremu można zaufać. Być może zwrócimy się o pomoc do ciebie albo Konklawe Cieni, o ile tylko zdołam przekonać króla, że jesteście godni zaufania. W każdym razie słabnie z roku na rok, a królowa nadal nie nosi jego syna. Księżniczka natomiast ma zaledwie siedem lat. - Co będzie, jeśli król umrze nagle, choćby jutro? - Książę Edmund i z tuzin innych królewskich kuzynów powrócą do Rillanon, by stawić się przed Kongresem Lordów. Każdy z nich upomni się o koronę. Odbędzie się licytacja z rodzaju tych, które urządzał mój przyjaciel Roo, handlując zbożem, a z jego opowieści wiem, że handel w niczym nie jest lepszy od otwartej wojny. Jeżeli żaden pretendent nie zdobędzie poparcia Kongresu Lordów, powstaną frakcje, a to doprowadzi do otwartej waśni. - Wojna domowa - szepnęła Miranda. - Owszem. Po raz pierwszy od naprawdę dawna. - Kto jest jego najbliższym krewnym? Erik odparł: - W tym problem. Odpowiedź brzmi: lord Henryk z Crydee. Nic do niego nie mam, ale jego przodek, brat króla Lyama, lord Martin, poprzysiągł w imieniu swoim i wszystkich potomków, że nigdy nie wyciągnie ręki po koronę. Przypuszczam, że swego czasu musiało się to wydawać świetnym pomysłem, lecz w świetle najnowszych wydarzeń bardzo żałuję, że nie trzymał gęby na kłódkę. - Frustracja Erika była ewidentna. - Henryk otrzy-
małby poparcie wszystkich wielmożów z Zachodnich Krain, a nawet paru ze Wschodnich Królestw. Jednakże w tej sytuacji nie udzielą mu poparcia, chociaż ma największe prawo zasiąść na tronie. Wychodzi więc na to, że jedyny człowiek, który mógłby uratować kraj od wojny domowej, wywołają, jeśli ktoś wysunie jego kandydaturę. - Nie zazdroszczę wam - rzekła cicho Miranda. - Drugim conDoinem w obecnej chwili jest dziecko. Książę Oliwer, syn nieżyjącego brata króla, Ryszarda. Ma sześć lat. Miranda odwróciła się do okna. Na zewnątrz zapadała noc. - Będę się zbierać. Kiedy możemy się ciebie spodziewać na Kelewanie? - Uporządkowałem już swoje sprawy, a mój następca pojawi się jutro. John deVres z Bas-Tyry przybędzie około południa po wyczerpującej jeździe z Saladoru. Będę zmuszony zdzierżyć jedno z przyjęć Edmunda, po czym odbędzie się inwestytura i nareszcie zostanę zdjęty z urzędu. Książę uprze się, aby obdarować mnie tytułami do ziem, których nie będę miał nawet czasu obejrzeć, o wykorzystaniu dochodu z nich nie wspominając. Mówiąc krótko, będę do waszej dyspozycji za jakieś trzy dni. - Osobiście zabiorę cię do szczeliny - obiecała Miranda. Po chwili dodała niepewnie: - Mogę coś zasugerować? - Słucham. - Jeżeli król umrze, rozsądne byłoby, gdyby książę Edmund udał się do Rillanon i zaproponował swoją kandydaturę na... - Regenta księcia Oliwera - dokończył za nią Erik, uśmiechając się szeroko. - Już to omówiliśmy z lordem Jakubem. Miranda skwitowała: - Nakor mówił mi, że jesteś bardzo bystry jak na kowala. Erik wyglądał na rozżalonego. - Bywają dni, a jutro nadejdzie właśnie jeden z nich... kiedy żałuję, że w ogóle opuściłem swoją kuźnię. - Doskonale cię rozumiem. A zatem do zobaczenia za trzy dni. Miranda zniknęła, a Erik rozparł się w fotelu wygodniej, aby pomyśleć. Kaspar przesunął swego gońca. - Szach. Generał Alenburga westchnął. - Poddaję się. - Odchylił się na oparcie. - Nadal jesteś najtrudniejszym przeciwnikiem, z jakim mierzyłem się przez lata.
- Miałem po prostu szczęście - odparł Kaspar. - Ty zaś, generale, wydajesz się rozkojarzony. - To prawda. Rozmawiałem z maharadżą o twej... propozycji. Kaspar nie mógł się doczekać odpowiedzi maharadży. Przybywszy na miejsce przed dwoma dniami, zastał stolicę żywotnego Królestwa Muboi w znakomitym stanie. Na klifie z widokiem na całe miasto wznoszono nowy pałac, który miał zastąpić starą cytadelę, przywodzącą Kasparowi na myśl jego dawny mały dom w Olasko. Czasami odnosił wrażenie, że nie był tam od stuleci. -Jaka była jego reakcja? - zapytał zaciekawiony. Szorstkie rysy twarzy Alenburgi ściągnęły się w wyraz ostrożnego zamyślenia. - Zważywszy na to, że nigdy nie miałeś okazji poznać naszego ukochanego władcy, jestem zdziwiony, jak świetnie go wyczuwasz. - Lata praktyki. Musiałem unikać sąsiedzkich tarć, sam je nieprzerwanie wywołując - rzekł Kaspar sucho. Alenburga zaśmiał się. - Dobrze powiedziane. Zgodnie z twoją ostatnią sugestią, maharadża wydał młodszą siostrę za drugiego syna króla Okanali, tym samym zabezpieczając naszą południową granicę. Okazało się jednak, że księżniczka Okanali nie potrafi znieść dotyku męża, a on nie jest specjalnie zainteresowany dotykaniem jej, gdyż woli włóczyć się po lupanarach ze swymi druhami i przegrywać w kości królestwo ojca bądź żeglować łodziami, które buduje się po to, by mogły się ze sobą ścigać, o ile jesteś sobie w stanie wyobrazić takie marnotrawstwo złota. Tak czy owak nasz władca nie jest zadowolony z rezultatu. Twoja propozycja, abyśmy przyjęli armię gotową przysiąc mu wierność, a następnie umieścili ją daleko na południu, nieopodal granicy z Okanalą, przemawia do wyobraźni maharadży, jednakowoż nasz władca nie jest pewny, wobec kogo żołnierze okażą się bardziej lojalni. Swoim władcom czy też maharadży? Rozłożył ręce w geście niepewności. Kaspar wzruszył ramionami. Reakcja maharadży nie zdziwiła go. - Domyślam się, że słowo obcokrajowca niewiele tu pomoże? Niemniej muszę powiedzieć, że są to najlojalniejsi żołnierze, jakich w życiu widziałem. Jeżeli przysięgną wierność maharadży, na jego rozkaz są gotowi poobcinać sobie kciuki. - Wierzę ci, Kasparze. Przy okazji naszych rzadkich spotkań chyba rozszyfrowałem cię prawidłowo. Byłeś bardzo dumnym człowiekiem, który
ukorzył się, a ponadto wielkim dowódcą. A nawet władcą lub przynajmniej kimś na eksponowanym stanowisku przysługującym mu z urodzenia. - Twój osąd jest prawidłowy. - Co więcej, nigdy mnie nie okłamałeś. Prawdopodobnie nie było takiej potrzeby, ponieważ gdyby się pojawiła, okłamałbyś mnie równie łatwo jak młoda dziwka starca, mówiąc mu, że go kocha. Kaspar zaśmiał się. - Zdarzało mi się unikać mówienia prawdy, kiedy mogło mi to przynieść korzyść - przyznał. - A zatem co proponujesz? - Pojedź ze mną. Są rzeczy, o których na razie nie mogę puścić pary z ust. Powinieneś jednak o nich się dowiedzieć. O ile i ja rozszyfrowałem cię prawidłowo, jesteś człowiekiem lojalnym nie tylko wobec swego władcy, ale także wobec swego kraju i ludu. Moim zdaniem jesteś świadomy tego, że twój miody maharadża stara się dokończyć to, co zaczął, to jest podboju, w tym Miasta Rzeki Węży. Pragnie zbudować imperium. Wiesz, jakie wiąże się z tym ryzyko. Podczas gdy odbudowujecie i zbieracie siły, to samo czynią wasi wrogowie, w tym Okanala. Alenburga przejechał dłonią po siwych włosach. - Co za szkoda, że nie możesz służyć pode mną! Uczyniłbym cię swoim adiutantem, zastępcą armii Królestwa Muboi. - Straciłem zainteresowanie wojaczką już jakiś czas temu - przypomniał Kaspar. - Wiem, czym to się je i jak to jest znaleźć się po drugiej stronie. - W takim razie zaciągnij się do armii Okanali - zaśmiał się Alenburga. Przyjemnością byłoby spotkać się w polu z tobą zamiast z tymi błaznami, których on zatrudnia. Nie zwyciężyliśmy tylko dlatego, że zabrakło nam złota i czasu. - I ludzi - dodał Kaspar, wspominając zwłoki Bandamina, jego żony Jo-janny i małego Jorgana leżące na poboczu. - Zabrakło wam też ludzi. - Stąd pomyślałeś, że nie wzgardzimy paroma tysiącami doświadczonych wojowników? - Coś w tym stylu. Aczkolwiek jest ich trochę więcej niż parę tysięcy. - O ile więcej? - A ilu byście potrzebowali? Alenburga wpatrywał się w Kaspara z natężoną uwagą. - Coś mi podpowiada, że masz ich więcej, niżbym chciał. - Więcej, niżby chciał ktokolwiek przy zdrowych zmysłach.
-Ilu? Kaspar poczuł, jak nadzieja go opuszcza. - Generale, z tego, co wiem o obecnej sytuacji w Imperium Tsuranuanni, może ich zostać bardzo niewielu, kiedy już uporają się z zagrożeniem, które powstało w ich świecie. Z drugiej strony, jeśli okażą się dość bystrzy, uciekną, zanim będzie za późno. To by dało liczbę miliona wojowników i trzy miliony kobiet, dzieci i starców. - Cztery miliony? - Alenburga zrobił wielkie oczy. - Kasparze, cała populacja Królestwa Muboi liczy niespełna milion. - Wiem. Wątpię, aby na całym wschodzie mieszkały cztery miliony ludzi. - Ilu ich w sumie jest? - Nie wiem dokładnie, lecz ostatni spis imperialny wykorzystywany w celach podatkowych wykazał, że siedem lat temu w Imperium mieszkało dwadzieścia milionów obywateli i niewolników. - Człowiek słyszy różne rzeczy, Kasparze, i czasem uznaje je za zwykłe plotki i historyjki opowiadane przez osoby ze skłonnością do fantazjowania. Gdy w dzieciństwie słuchałem o Wojnie Światów, uważałem, że to legenda. Tutaj, na wschodzie, czasem widywaliśmy kupców z północnych rubieży waszego kontynentu. Wiedzieliśmy, że tam jesteście, ale nie utrzymywaliśmy z wami bliższych kontaktów. Tak więc Wojna Światów stanowiła zadziwiającą opowieść o obcych, którzy za pomocą magii napadli na Królestwo Wysp. Dziesięcioletnie zmagania i kulminacyjne starcie okazały się świetnym materiałem na liczne sagi. Poza tym nie znaliśmy żadnych szczegółów militarnych, czy to na temat rozkładu sił, czy to na temat sposobu zaopatrywania jednostek, a więc chleba powszedniego każdego żołnierza, Kasparze. W naszych oczach wszystko to jawiło się czystym wymysłem. - Na pewno nie było wymysłem dla tych, którzy wtedy ginęli, generale. Choć trudno w to uwierzyć, spotkałem ludzi, którzy przeżyli tamtą wojnę i jeszcze jedną po niej, i mogę cię zapewnić, że dla nich była to najczystsza prawda. - Ale miliony Tsurani... - Opowiem ci o wszystkim, ale czas nagli. - Kasparze, przecież wiesz, że doradziłbym królowi przyjęcie tych twoich uciekinierów, albo przynajmniej części z nich, gdybym tylko mógł zagwarantować, że nie sprawią nam kłopotu. - Tym bardziej powinieneś ich poznać - rzeld Kaspar z szerokim uśmiechem.
- Czyżby? - Alenburga odchylił się na oparcie i przyjrzał Kasparowi ponad szachownicą. - Jak niby? - Umożliwię tobie i twojemu sztabowi zapoznanie się ze zdolnościami bojowymi Tsurani. - Kasparze, chyba zaczynasz fantazjować. Nie przestając się uśmiechać, Kaspar odparł: - Może trochę. Pozwól jednak, że opowiem ci o Dasatich. Godzinami zapoznawał generała Alenburgę z sytuacją panującą na Kelewanie. Gdy ordynans generała przyszedł sprawdzić, czy niczego mu nie potrzeba, został odprawiony niecierpliwym gestem. Zanim Kaspar skończył swoją opowieść, zapadł zmierzch i pałac pogrążył się w ciszy. Alenburga głęboko westchnął. - Kasparze, to zdumiewające. - Ale prawdziwe co do słowa, przysięgam. - Milionowa armia bez dowódcy? - Potrzebuję cię, generale - rzekł Kaspar. - Tsurani cię potrzebują. Mam oficerów, lecz nie dość dużo. Mam doświadczonego dowódcę, który nieraz prowadził ludzi w pole i jest doskonałym taktykiem oraz logistykiem. To Erik von Darkmoor. Nie okażę próżności, jeśli powiem, że mu dorównuję... Potrzebny mi jednak strateg. Jeśli udasz się ze mną na Kelewan i pomożesz zmontować obronę, przekonasz się, o jakim rodzaju wojowników mówimy. Są twardzi, lojalni i nieustraszeni. Ale potrzebują wyższego dowództwa. I to jak najszybciej. -Jak szybko? Coś w mieszku przy pasie Kaspara zahuczało. Gość generała wyszarpnął urządzenie sygnalizacyjne, podarowane mu przez rzemieślnika z Wyspy Czarnoksiężnika na polecenie Mirandy. Posiadał je każdy wojskowy, poczynając od Kaspara, a kończąc na służących mu chłopcach: Servanie, Jommym i reszcie. Także kluczowi oficerowie Roldemu, Krondoru i Rillanon mieli podobne i w tej chwili też słyszeli ich brzęczenie. Oznaczało ono, że Miranda otrzymała wiadomość, iż Dasati rozpoczęli inwazję na Kelewan. Kaspar spojrzał w oczy generałowi Alenburdze. - Natychmiast.
ROZDZ I AŁ
OSI EMN AST Y
Inwazja Kobieta krzyknęła. - Pomocy! - zawołała, tuląc dziecko do piersi. Była cała we krwi i jakiejś pomarańczowej cieczy, nieznanej zwiadowcom. Wierzchowce darły nerwowo ziemię, gdy zbliżała się do nich. Jeden ze zwiadowców zsiadł i zatrzymał się przed tą kobietą o rozszerzonych oczach, po czym spojrzał na dziecko. Następnie krótkim ruchem głowy dał znać towarzyszowi, że dziecko wcale nie śpi, tylko jest martwe. Siedzący w siodle mężczyzna odpowiedział podobnym gestem, instruując kompana, aby pokierował kobietę na południe. Tam, w obozie wojskowym, byli uzdrawiacze, którzy mogli jej pomóc. Ktoś inny zmówi modlitwę nad dzieckiem. Spieszony żołnierz starał się uspokoić zapłakaną kobietę, podczas gdy jeździec już podążał traktem na północ. Wiadomość o tym, że mała wioska u podnóża gór została napadnięta, dotarła do nich przed dwoma dniami. Informację wysłano dalej na południe przy pomocy rączego gońca, natomiast do Świętego Miasta przekazano ją za sprawą magii. W ciągu paru godzin wydano rozkazy mobilizacji, niewiele dłużej trwała odpowiedź poszczególnych rodów i klanów. Na miejsce zbiórki wyznaczono placówkę położoną najbliżej zaatakowanej wsi - niewielki fort, którego załogą była jazda rodu Ambucar. Ten skromny oddział kawalerii, na który składali się najlepsi jeźdźcy Imperium Tsuranuanni, miał za zadanie patrolować podnóże gór od strony północnej. Przez stulecia trwali na posterunku, aby bronić północnych rubieży przed najazdami Thunów. Tylko dzięki temu mogli bezzwłocznie odpowiedzieć na atak Dasatich. Jeździec zatrzymał się na szczycie stromego zbocza i popatrzył na północ. Stanowiąca część patrolowanej okolicy dolinka z umoszczo-
ną w niej małą wioską była mu znana nie gorzej od twarzy własnego syna. Teraz patrzył na w większości nienaruszone budynki, z wyjątkiem dwóch stojących w ogniu po przeciwległej stronie głównego placu otaczającego studnię wspólnego użytkowania. Zwiadowca doszedł do wniosku, że pożar wywołały przypadkowo przewrócone kosze żarowe, albowiem w przeciwnym razie paliłoby się wszystko dokoła. Jedynym dowodem na to, że wieś kiedykolwiek zamieszkiwali ludzie, była kobieta, którą napotkali na szlaku. Poddani rodu Ambucar w liczbie około stu dwudziestu mieszkańców wyparowali. Jednakże doświadczone oko zwiadowcy wychwyciło ślady niedawnych wydarzeń w tym miejscu. Wieś zaatakował oddział jeźdźców... o ile tak to można nazwać. Tropy odciśnięte w piachu nie przypominały żadnego zwierzęcia, jakie znał zwiadowca. Z pewnością nie był to ani koń, ani nidra, ani nawet wojownik Tnunów. Mężczyzna okrążył konno zabudowania i w końcu wypatrzył koleiny wyżłobione w ziemi. Przez moment nie rozumiał, na co patrzy, aż sobie uświadomił, że wieśniacy zostali wrzuceni do ogromnej sieci i odciągnięci stąd. Miał za dużo lat i doświadczenia, aby nie ufać własnym oczom, jednakże nic z tego, co widział, nie łączyło się w spójną całość. Jako młody wojak odsłużył swoje w garnizonie po drugiej stronie Morza Krwi i toczył walki przeciw łowcom zaginionego plemienia Tsubaru, owym złośliwym krasnoludom, które używały ludzi jako siły roboczej. Ale nikt przy zdrowych zmysłach nie ciągnąłby po ziemi cennych niewolników, ryzykując uszkodzenia ciała i śmierć. Niewolników pętało się jak bydło i prowadziło długimi szeregami albo przewoziło na prostych platformach. Jeśli się pośpieszy, być może dogoni najeźdźców, spowolnionych przez ciężki ładunek. Mogli oni posuwać się naprzód tylko w jednym kierunku, albowiem po prawej rzeka Gagajin spływała kaskadą wodospadów, czasami opadając nawet sto stóp poniżej poziomu traktu, natomiast po lewej strzelał w górę rząd wzgórz, pozostawiając miejsce dla co najwyżej trzech jeźdźców albo jednego cięższego wozu. Wkrótce zwiadowca stwierdził po pyle unoszącym się nad drogą, że dogania już najeźdźców - i w samą porę, pomyślał, zważywszy na coraz liczniejsze ślady krwi na ziemi. Jeśli wieśniacy faktycznie trafili do wielkiej sieci, jak podejrzewał, wielu zapewne poniosło już śmierć: zginęli zgnieceni przez towarzyszy bądź poobijani o twardy grunt. Tu niedaleko było miejsce, z którego rozciągał się dobry widok na trakt
i następną wieś. Dźgnął zmęczonego konia ostrogą, po czym wspiąwszy się na wzniesienie, ściągnął wodze. W dole ujrzał galopujących mężczyzn - jeśli tym właśnie byli - na grzbietach stworzeń nie przypominających niczego, co kiedykolwiek widział na Kelewanie i Midkemii razem wziętych. Za sobą wlekli wielkie sieci, w każdej znajdowało się parunastu ludzi. Ciche krzyki jeńców powiedziały zwiadowcy, że pośród masy trupów uchowali się jeszcze żywi. Zaraz jednak jego uwagę przyciągnął cel, do którego zbliżali się jeźdźcy. W miejscu, gdzie powinna znajdować się wieś Tastiano, falowała sferyczna powierzchnia. Sięgała co najmniej na trzysta stóp w górę i z punktu widzenia zwiadowcy zdawała się kulą pogrążoną połową w ziemi, co by dawało ogółem średnicę sześciuset stóp. Ponad ćwierć mili! Domyślił się, że to magia Dasatich, zanim zobaczył, jak pierwszy jeździec przenika przez falującą powierzchnię, jak gdyby wchodził w dym. Wtem dwaj Dasati obrócili się i zwiadowca zdał sobie sprawę, że został dostrzeżony. Ich dziwaczne rumaki rzuciły się do galopu, lecz on zdążył już okręcić konia w miejscu i wbiwszy mu w boki ostrogi, ponaglić do cwału. Jego wierzchowiec był bardzo zmęczony, lecz tresura zrobiła swoje - cechowała go zarówno szybkość, jak i wytrzymałość. Zwiadowca mógł mieć tylko nadzieję, że koń okaże się szybszy od tamtych bestii. Musiał przestrzec rodaków, szczególnie że w ostatniej chwili, nim stracił z oczu dziwną kulę, powiększyła się ona znacząco. Mag rzucił zaklęcie. Dwóch Kapłanów Śmierci wzniosło barierę ochronną, nie dość szybko jednak, i któryś został trafiony płonącą kulą. Tomatakę, jednego z Wiellcich Tsurani, aż odrzuciło do tyłu w wyniku eksplozji. Drugi kapłan poleciał jakieś trzydzieści jardów w bok i zatrzymał się dopiero na skale, wystarczająco twardej, aby połamać mu wszystkie kości. Walki trwały cały ranek. Tysiące wojowników Tsurani wlewały się do kotlinki przez wąskie przejście. Znajdowali się na południe od Tastiano w łańcuchu górskim stanowiącym północną granicę Imperium Tsuranuanni -zwanym Wysoką Ścianą. W tymże miejscu cała wieś zniknęła pochłonięta przez czarną sferę. Rzeka Gagajin miała jedno ze swoich źródeł w górach wysoko nad kotliną, przez którą płynęła tak zwana Większa Gagajin. Dasati mądrze postąpili, wybierając to miejsce na przyczółek, gdyż był tu dostęp tylko od jednej strony: wąskim brodem położonym kilkaset stóp w górę rzeki. W dodatku nurt był nazbyt rwący, a bród za wąski, aby dało
się przerzucić żołnierzy rzeką. Najeźdźcy mogli od południa przedostać się bezpośrednio do prowincji Hokani, zagrażając z marszu dawnym posiadłościom rodu Minwanabi, obecnie znajdującym się w posiadaniu rodziny cesarskiej. Stamtąd wiodła już prosta droga do Jamaru, a następnie do Miasta Równin nad Zatokę Bitwy, gdzie znajdowała się potężna szczelina, dzięki której dokonano inwazji na Midkemię. Ewentualnie Dasati mogli się skierować na południowy wschód i zaatakować miasto Silmani, najdalej wysunięte na północ skupisko ludności zamieszkujące brzegi rzeki Gagajin, by potem przejść przez pozostałości Kentosani i dostać się do Sulan-Qu, wreszcie zaś do dawnych posiadłości rodu Acoma, gdzie ukrywał się cesarz. Tomataka był jednym z tuzina magów, którzy zgodzili się odpowiedzieć zmasowanym atakiem na wieść o inwazji, przedstawioną Bractwu Magów minionego dnia. Imperium Tsuranuanni pogrążyło się w chaosie, aczkolwiek zdołano zachować pewne pozory porządku dzięki temu, że cesarz nadal wydawał edykty, a wszystkie rody zamieszkujące północ prowincji Hokani wypełniały jego rozkazy. Dziesiątki tysięcy wojowników podjęły marsz i choć większość nadal znajdowała się o wiele dni drogi, pierwsi wraz z towarzyszącymi im Wielkimi wkroczyli do kotliny tego dnia o świcie. Mag pozbierał się z ziemi, wciąż słysząc w uszach dzwonienie od impetu uderzenia. Na jego oczach z Czarnej Góry wylewały się dziesiątki wojowników Dasati. Czarna Góra była wielkości sporego wzniesienia i barwy smoły o północy - stąd wzięła się jej nazwa. Ze środka nie dobywało się żadne światło, nie było też widać żadnych drzwi ani okien, a mimo to wojownicy i kapłani Dasatich przenikali w obie strony z łatwością. Setki wojowników Tsurani śpieszyły w górę szlakiem nad rzeką i oddawały życie w próbie powstrzymania inwazji. Tomatace nadal dudniło w głowie tak, że nie mógł pozbierać myśli ani rzucić żadnego zaklęcia, wycofał się więc, aby dojść do siebie w spokoju. W pewnym momencie spojrzał znów na Czarną Górę i stwierdził, że jest jeszcze większa niż wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Rozłupane piorunem drzewo i formacja skalna w dziwnym kształcie, które poprzednio wychylały się zza kopuły, do teraz zdążyły całkiem zniknąć. Mag obliczył, że w ciągu niecałej godziny kula zwiększyła średnicę o jakieś dziesięć jardów. Wciąż niepewnie trzymając się na nogach, mag obrócił się, chwiejnie zeszedł szlakiem i zaczął się oddalać od nacierającej piechoty Tsurani. Wiedział, że gdzieś dalej musi czekać jazda. Chociaż konie nadal pozostawały rzadkością na Kelewanie, każdy liczący się ród posiadał ich pewną liczbę.
Nikt wszakże nie zamierzał zmuszać wierzchowców do przeciskania się wąską górską ścieżką; konie były trzymane w odwodzie na wypadek, gdyby Dasati dotarli do krańca szlaku i zaatakowali rozległe niziny w dole. Tomataka nie miał wątpliwości, że tak będzie. Widział walczących Rycerzy Śmierci i padających pod ich ciosami Tsurani, spodziewał się więc takiego obrotu rzeczy. Miał świadomość, że sama odwaga Tsurani i ich poświęcenie nie wystarczą, aby ocalić Imperium i cały Kelewan. Nowo mianowany głównodowodzący generał Alenburga rozejrzał się po pomieszczeniu. W dawnych czasach był to dwór lorda Sezu z rodu Acoma oraz jego córki, legendarnej lady Mary Acoma, później znanej jako Władczyni Imperium. Alenburga nie zdawał sobie sprawy z wagi tych osób w historii Imperium Tsuranuanni, był jednak świadom, że odkąd tu przebył, bez przerwy ociera się o odwieczną tradycję. Tsurani byli wspaniałym ludem, dla którego czuł ogromny szacunek, być może z tego powodu, że jego własny naród był stosunkowo młody i nie mógł się poszczycić równie imponującą historią. Alenburga pokłonił się cesarzowi, nieprzerwanie czując ból głowy, którego się nabawił, gdy Miranda sprowadziła kapłana, by ten nauczył ich miejscowego języka w ciągu godziny. Było to minionego wieczoru. Od tamtej pory w miarę swobodnie posługiwał się językiem Tsurani, uznał więc, że ból głowy to niewysoka cena. - Przysięgam na swoje życie wywiązać się z zadania, którym mnie obarczyłeś, wasza cesarska mość - rzekł uroczyście. Cesarz Sezu - nazwany tak po ostatnim mężczyźnie pełniącym funkcję głowy rodu Acoma - skłonił lekko głowę. -Jesteśmy ci winni podziękowanie, dowódco - odparł, po czym rozejrzał się dokoła. Obok Alenburgi stali Kaspar z Olasko i Erik von Darkmoor, za nimi natomiast reszta personelu. Jommy, Servan, Tad i Zane trzymali się po prawej stronie generalskiego sztabu, na który składali się oficerowie z Wielkiego Keshu, Roldemu i Królestwa Wysp oraz Wschodnich Królestw. Dwaj chłopcy mieli służyć jako adiutanci Erika, dwa pozostali - Kaspara. Cesarz ruchem brody wskazał ten zespół, dodając: - Jak i wam wszystkim, którzyście przybyli z pomocą temu światu. Następnie przeniósł spojrzenie na zebranych wielmożów Tsurani, którzy tłoczyli się po jednej stronie pomieszczenia. Sala sprawdzała się w wypadku lorda pojedynczego rodu, lecz w wypadku zgromadzenia zwołanego przez cesarza okazała się za ciasna.
- Lordowie istniejących rodów Imperium, również zasłużyliście sobie na nasze podziękowania, zwłaszcza za to, że w lot pojęliście powagę sytuacji. Niniejszym przekazujemy tym oto obecnym obcokrajowcom odpowiedzialność za losy Imperium. Naszym życzeniem jest, abyście ich słuchali podczas działań wojennych. A teraz idźcie już zbierać swych żołnierzy, albowiem stoimy w obliczu ogromnego zagrożenia. Za Imperium! - Za Imperium! - odpowiedzieli lordowie Tsurani. Cokolwiek naprawdę myśleli o przekazaniu dowodzenia obcokraj owcom, zachowali te myśli dla siebie. - Dopilnujcie, aby wasze oddziały były gotowe do natychmiastowego wymarszu - rozkazał Alenburga. - Możecie się rozejść. Dało się słyszeć chóralny świst powietrza wciąganego do płuc i wszyscy lordowie jak jeden mąż popatrzyli na swego cesarza. Alenburga odwrócił głowę ku Sezu, aby zobaczyć, że ów stoi przy swoim tronie, prosto i spokojnie na pozór, aczkolwiek bielejące kłykcie jego dłoni świadczyły o czymś wręcz przeciwnym. Generał zdał sobie sprawę z gafy protokolarnej, którą przed momentem popełnił, i dodał szybko: - Jeśli Światłość Niebios pozwoli? Cesarz trwał w bezruchu jeszcze przez okamgnienie, po czym skinął głową. - Zgromadzimy się tutaj ponownie za godzinę, aby przedyskutować najnowsze wiadomości zebrane na temat najeźdźców. Wszyscy wojownicy Imperium muszą być gotowi do natychmiastowego wymarszu, a całe zaplecze przyszykowane bez zbędnej zwłoki. Będziemy działać szybko i zdecydowanie. To był rozkaz, który trafił bez trudu do lordów Tsurani. Znów jak jeden mąż skłonili głowy przed Światłością Niebios, obrócili się i wyszli. Alenburga tymczasem zwrócił się do swoich rodaków z Midkemii: - Musimy się zastanowić, jak to ugryźć. Kaspar, Erik i Shavaugn, w tej kolejności, będą stanowić łańcuch dowodzenia. W razie gdyby coś mi się stało, głównodowodzącym zostanie Kaspar. - Westchnął głośno. Odwracając się do młodego cesarza, dodał przepraszającym tonem: - Wasza cesarska mość, musisz nam wybaczyć wszelkie przyszłe wystąpienia przeciwko protokołowi, jako że jesteśmy obcokrajowcami i mamy tu swoją robotę do wykonania. Czy zatem udzielasz pozwolenia? Sezu odpowiedział: -Tak, proszę. Będę się przysłuchiwał w milczeniu.
Kaspar skinął lekko głową, dając generałowi znak, aby kontynuował. To on podsunął pomysł wyznaczenia głównodowodzącego - z dwóch powodów. Po pierwsze, aby jasno i wyraźnie poinformować o naczelnej roli Alenburgi, a po drugie, aby uniknąć podejrzeń o przekazanie urzędu Warlorda obcokrajowcowi, co mogłoby doprowadzić do otwartej rebelii nawet w obliczu inwazji z zewnątrz. Opinia publiczna dopiero się dowiedziała o ataku w Świętym Mieście i zniszczeniu Najwyższej Rady. Wieści o inwazji miały do niej dotrzeć za lalka dni. Alenburga powiódł spojrzeniem po obecnych, po czym powiedział: - Zanim wyślę ludzi do walki, muszę poznać dokładnie naszą sytuację. -Patrząc wprost na swych zastępców, zapytał: - Co nam wiadomo? Kaspar wskazał na mapę. -Ataku dokonano w tym miejscu. To dolinka jakieś dwadzieścia pięć mil w górę rzeki, licząc od podnóża gór. Mniej więcej dziesięć tysięcy wojowników Tsurani zmierza dwoma kolumnami, stąd i stąd. - Dźgnął palcem rzekę i równiny za wschodzie. - Jeśli Dasati przełamią linię obrony i ruszą pełną siłą, mogą praktycznie zaatakować w każdym kierunku. Najlepszą decyzją, z mojego punktu widzenia, byłby ruch na południe i marsz traktem, który wiedzie wzdłuż rzekł. Pokonawszy odcinek spiętrzeń i wodospadów, będą mogli skorzystać z nurtu Gagajin. Jeśli zabrali ze sobą łodzie albo potrafią je robić, usprawni to i przyśpieszy ich przemieszczanie się wraz z zapasami. Erik pokręcił głową. - Nie sądzę. - Dlaczego? - zapytał Alenburga. - Musieliby ustanowić kolejny przyczółek gdzieś w dole rzeld, co naraziłoby ich na tęgie razy. Być może są lepszymi wojownikami w walce wręcz, ale my mamy nad nimi przewagę liczebną. Poza tym jeśli będą maszerować brzegiem rzeld, grozi im zajście z flanki, co poskutkuje tym, że pozostaną bez drogi odwrotu, z rwącym nurtem za plecami. Uważam, że wybiorą kierunek zachodni - puknął mapę w miejscu, gdzie rozciągały się równiny - po czym dopiero skręcą na południe, wychodząc na Silmani prosto z północy. Po drodze nie ma nic poza polami i pastwiskami. Alenburga zmrużył powiela, jakby próbował dojrzeć łany i zwierzęta na mapie. - Może tutaj - rzekł w końcu, dotykając miejsca na północny wschód od Silmani. - Jeśli mnie wzrok nie myli, na tym odcinku mniej więcej co milę znajduje się bród, a ponadto występują gęste lasy, z których mogą pozyski-
wać drewno na machiny oblężnicze. Dzięki temu nie musieliby się martwić, po której stronie rzeki ich przydybiemy. Jommy zaczął się wiercić, jednakże gdy nikt nie zwrócił na niego uwagi przez parę minut, odchrząknął znacząco. Nie oglądając się na niego, Alenburga zapytał: - Ma pan cos' do dodania, kapitanie? Czterej młodzieńcy zyskali stopień kapitana, gdyż tylko dzięki temu mogli bez obrazy dla tradycji wydawać polecenia podległym im Tsurani. - Z całym szacunkiem generale, ale czy przypadkiem coś wam... to znaczy nam, nie umknęło? - Co mianowicie? - Ci Dasati to nie są ludzie, prawda? - Do czego pan zmierza, kapitanie? - zniecierpliwił się Alenburga. - No więc nasi przyjaciele Tsurani, przy wszystkich dzielących nas różnicach, pozostają tak jak my ludźmi, możemy więc z grubsza spodziewać się po nich ludzkiego sposobu rozumowania. Tymczasem ci Dasati, sir, to zupełnie co innego. Być może w ogóle nie przejmują się stratami, jalcie poniosą przy ustanawianiu przyczółku, ani nie potrzebują drewna na machiny oblężnicze, ani nawet niestraszne jest im przepłynięcie wpław oceanu... prawda? Alenburga stał przez moment bez ruchu, po czym odezwał się: - Ten chłopak może mieć rację. Naszym przeciwnikiem nie jest armia złożona z ludzi. - Zerknął na cesarza. - Wasza cesarska mość, czy magowie Tsurani mogą przenieść nas na tyle blisko frontu, abyśmy się przekonali, z kim właściwie mamy do czynienia? - Zaraz ich o to zapytam, generale - odparł cesarz. Alenburga natomiast powiedział: - Cóż, w takim razie musimy czekać, a póki co możemy się czegoś napić. We łbie wciąż mi dzwoni, jakbym miał tam kowadło i młot. Erin wyszczerzył zęby w uśmiechu. -Jak ja cię rozumiem. Służący wnieśli krzesła i stoły, na których wkrótce pojawił się lekki posiłek. Czekając na magów Tsurani, powołani ad hoc dowódcy armii Imperium Tsuranuanni co do jednego obcokrajowcy - zaczęli się lepiej poznawać. Kaspar pokazał palcem. - Spójrzcie tam! Był ranek nazajutrz po objęciu przez nich dowodzenia sił Tsurani. Ge-
nerał Alenburga z podkomendnymi stał na szczycie wzgórza z widokiem na trakt rozszerzający się w pobliżu rzeki Gagajin. Alenburga natychmiast przeniósł spojrzenie w kierunku, który wskazał jego zastępca, i zobaczył, jak chmara Rycerzy Śmierci wyłania się jakby znikąd. Miranda, stojąca po lewej ręce Kaspara, powiedziała: - Musieli otworzyć kolejny portal w obrębie tej kuli. Obecnie Czarna Góra zajmowała znaczącą połać północnej części kotliny i wznosiła się wyżej niż najbardziej imponujący szczyt w okolicy. Najwyraźniej powiększała swoje rozmiary, tak jak przewidziała to Miranda minionego wieczoru, tuż po przybyciu z Midlcemii. Przy pomocy co najmniej dwudziestu Wielkich usiłowała magią nadwerężyć konstrukcję sfery, bez efektu jednak. Cokolwiek podpowiadało jej doświadczenie nabyte podczas ucieczki z kuli, w której była więziona, okazało się mało pomocne w wypadku tej drugiej, rosnącej kuli. Najwyraźniej Kapłani Śmierci nauczyli się radzić sobie z ludzką magią. Po paru minutach obserwacji Alenburga rzucił pod nosem: - A niech to. - Co się stało? - zainteresował się Erik. -Jałcie są twoje szacunki ofiar po obu stronach, von Darkmoor? - zapytał głównodowodzący. Erik odparł: - Dwadzieścia do jednego. - Raczej trzydzieści do jednego - skontrował Kaspar. - Tsurani niewątpliwie są najdzielniejszymi wojownikami, jakich w życiu widziałem - orzekł stary generał z Królestwa Muboi. - Dowodzenie nimi to dla mnie wielki zaszczyt. - Skłonił się lekko lordowi Jeurinowi z rodu Anasati, który choć ledwie wyrósł z wieku chłopięcego, był głową najznaczniejszego rodu Imperium. Umieszczenie go w sztabie było decyzją raczej polityczną aniżeli militarną, choć Kaspar prędko zauważył, że chłopak jest bystry, i z tego względu przydzielił go sobie jako adiutanta, obok Tada i Zane'a. Młodzik odwzajemnił gest, przyjmując komplement pod adresem swych podwładnych. Alenburga tymczasem kontynuował: - Jednakże nie podoba mi się marnotrawienie ich sił. Dlatego — zwrócił się do Kaspara -zajmij pozycję na południe od tamtych wzgórz, gdzie rzeka wcina się w równinę. Masz ustawić się na tyle daleko od nich, by musieli szarżować, ale zarazem na tyle blisko, byś zdążył ich odciąć, gdyby spróbowali obejść was od południowego zachodu albo wschodu. Dasati może nie są ludźmi, ale to
wojownicy w zbrojach jak wszyscy inni. Nigdzie nie widać ani śladu kawalerii czy machin oblężniczych, a więc należy się spodziewać ataku piechoty. Miranda i Wielcy podzielili się z generałem przypuszczeniem, że Kapłanom Śmierci udało się rzucić czar na Rycerzy Śmierci, który utrzyma ich przy życiu wystarczająco długo, aby wywołali chaos na Kelewanie, wszelako nie powtórzyli już tej sztuki w wypadku wierzchowców i urządzeń ze świata Dasatich. Miranda starała się wyjaśnić, dlaczego przybysze muszą pozostawać w obrębie sfery, i tłumaczyła, że na zewnątrz mogą przeżyć wyłącznie za sprawą magii, która przystosowuje ich do atmosfery i energii panujących w tym świecie, jednakże Alenburga zbył jej wyjaśnienia machnięciem ręki, gdy tylko załapał ogólną ideę, mianowicie, że Dasati poza sferą poddają się energii tego poziomu rzeczywistości i po paru godzinach umierają. Kaspar skinął głową. - O ile nie zaatakują nas z latających dywanów, powinniśmy dać sobie z nimi radę. - No to teraz najtrudniejsze zadanie. Musisz obmyślić plan, który ich spowolni. Chcę, aby przejście tego terenu zajęło im trzy dni, choć praktycznie powinni go pokonać w góra jeden dzień. Podołasz? Kaspar ponownie skinął głową. - Już mi coś świta. - Doskonale. Zabierz ze sobą jednego maga, przenieście się na południe i zacznijcie badać teren. Gdy Kaspar wykonał jego polecenie, Alenburga stał przez dłuższą chwilę w milczeniu, przyglądając się bitwie w dole. Z równą uwagą obserwował każde starcie i nie mógł wyjść z podziwu nad bohaterstwem wojowników Tsurani. W końcu odezwał się dostatecznie głośno, aby usłyszeli go Erik i Miranda: - Gdybym miał dziesięć tysięcy takich wojowników, podbiłbym cały Novindus. Co za zdumiewająca dzielność! Erik odrzekł: - Dadzą się wybić do nogi, byle ocalić ten świat. Ściszając głos jeszcze bardziej, generał powiedział: - Nie zdołają. Erik spojrzał na nowego dowódcę - człowieka, którego uznał za godnego zarówno przyjaźni, jak i posłuszeństwa, być może najlepszego stratega, z jakim miał do czynienia w swoim długim życiu. Dlatego także zniżając głos do szeptu, zapytał:
-Jak to? Zamiast mu odpowiedzieć, Alenburga zwrócił się do Mirandy z pytaniem: - W miarę powiększania się Czarnej Góry powstaje coraz więcej portali Dasatich, tak? Kobieta potwierdziła skinieniem głowy. Erik pobladł. - Tempo ataku nieprzerwanie przybiera na sile... - wyszeptał. - Wprawdzie za młodu nie byłem dobry z matematyki, ale nawet ja widzę, że ta kula powiększa się nie tylko w postępie arytmetycznym - rzucił generał. - Rośnie w postępie geometrycznym - zgodziła się z nim Miranda. - Czyli dziś mamy tam tylko cztery portale, ale wkrótce będziemy ich mieć osiem, potem szesnaście, a wreszcie sześćdziesiąt cztery, prawda? Miranda potaknęła. - Zamiast dziesiątek Dasatich na minutę ten świat zaleją ich tysiące. Alenburga pokiwał głową, jakby potwierdziły się jego najgorsze przypuszczenia. - Musimy się przegrupować. Tamci ludzie giną niepotrzebnie. - Dostrzegłszy nagły oślepiający błysk na krawędzi czarnej sfery, dodał: - I nie tylko ludzie. Mirando, wycofaj stamtąd magów. Kobieta, nienawykła do wojskowych zwyczajów, nie od razu spełniła polecenie. - Ale dlaczego? Przecież magowie wyrządzają najwięcej szkód Dasatim. Generał wyjaśnił cierpliwie: - Owszem, lecz gdy się męczą zabijaniem Rycerzy Śmierci, stają się łatwym łupem dla Kapłanów Śmierci. Podejrzewam, że Dasati mają o wiele więcej kapłanów niż my magów. Poza tym mam dla naszych magów lepsze zajęcie niż miotanie płomienistych kul. -Jakie? - zapytała Miranda, mimo że Alenburga już się odwrócił i zaczął schodzić ze wzgórza. Generał rzucił przez ramię: - Głównodowodzący rzadko musi się tłumaczyć ze swoich decyzji, niemniej ty nie jesteś żołnierzem, a mnie zależy na tym, abyś miała jasność co do moich poczynań i mogła wszystko przedstawić zrozumiale dla Wielkich Tsurani. Naszą przewagą jest ukształtowanie terenu. Ja wprawdzie nie znam go najlepiej, lecz lord Jeurin i pozostali dowódcy Tsurani owszem, i musimy
to wykorzystać. Poza tym mamy coś, za co każdy głównodowodzący oddałby duszę: szybką komunikację, którą zapewniają magowie. O ile nie jest to poniżej godności magów Tsurani, mogą oni przenosić informacje i rozkazy między dowództwem i polem walki, na czym nieskończenie zyskamy. Wszelkie plany biorą zazwyczaj w łeb już w pierwszych godzinach bitwy i wygrywa ten, kto potrafi najszybciej się przystosować do zmieniających się warunków w polu, nawet jeśli ma mniej ludzi. - Zatem uważasz, że pokonanie Dasatich jest możliwe? - spytała ostrożnie Miranda. - Nie. Pokonanie ich jest niemożliwe. Tracimy trzydziestu żołnierzy na jednego zabitego wroga, a nasza przewaga magiczna też jest złudna, gdyż Wielcy mimo wszystko są ludźmi i ulegają zmęczeniu. W końcu padnie ich tak wielu, że niekończąca się fala Kapłanów Śmierci zaleje resztę. Nie, co najwyżej zdołamy spowolnić ich ruchy, zyskać na czasie, którego tak potrzebujesz. - Do czego? - zapytała Miranda. - Do tego, by przesłać przez szczelinę tyle osób, ile się da. Koniec końców bowiem przegramy. Jeśli bogowie nie udzielą nam wsparcia, stracimy ten świat. Musimy rozpocząć ewakuację. Miranda milczała przez chwilę, po czym rzekła: - Rozumiem. Natychmiast przekażę twoje słowa Bractwu Magów i rozpoczniemy bezzwłoczną ewakuację. - Nie mam pojęcia, dokąd ich zabierzesz - powiedział stary generał - ale wiem, że ktokolwiek tutaj zostanie, zginie. Po zniknięciu Mirandy generał zauważył, że Erik von Darkmoor przygląda mu się podejrzliwie. - Co znowu? - Zamierzasz tu zostać, mam rację? - spytał go Erik. - A ty? - Jestem od ciebie znacznie starszy, mój nowy przyjacielu. Jeśli ktokolwiek ma tu zostać, powinienem to być ja. Alenburga uśmiechnął się. - Ja z kolei, mój nowy przyjacielu, jestem zdania, że nie mógłbym powrócić do siedzenia przy stole ze swym władcą i wysłuchiwania politycznej paplaniny i zwykłych ploteczek, mając świadomość, że zrezygnowałem z walki za wcześnie. Dlatego jeśli będzie mi dane przeżyć, przejdę przez szczelinę ostatni. A jeśli jest mi pisana śmierć, przynajmniej ocalę tyle istnień, ile się da. Erik skinął głową, uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu generała.
- Żałuję, że nie spotkaliśmy się wcześniej. - Ja również. Znudziło mi się przegrywanie w szachy z Kasparem, a jak słyszałem, ty nie radzisz sobie w tej grze najlepiej. Erik roześmiał się pomimo rzezi odbywającej się w dole wzniesienia. Zaraz jednak cała wesołość go opuściła na myśl o krwawym zadaniu, które ich czekało. Martuch, Hirea, Valko i Magnus patrzyli na Puga przymykającego powieki. Stary mag powiedział: - Robiłem to dotąd tylko parokrotnie we własnym świecie. Nie mam pojęcia, czy tym razem też się uda. Pug usiłował użyć swego magicznego zmysłu wzroku, aby przeniknąć sklepienie kryjówki w Gaju Delmat-Ama i stwierdzić, co jest przyczyną hałasu. Brzmiało to tak, jakby przez sad powyżej przebiegały tysiące osób, czyniąc większe zamieszanie niż podczas Wielkich Łowów. Spojrzenie Puga przebiło się przez warstwę mrocznej ziemi i w końcu wychynęło na zewnątrz. Mag nigdy nie ćwiczył specjalnie tej zdolności, nie był więc zbyt biegły w sztuce używania magicznego wzroku. Mimo to w ciągu zaledwie paru chwil zorientował się, co się dzieje. Otworzył nagle oczy. - Mordują wszystkich. - Kto? - zapytał Martuch. - Oddział TeKarany zapędza wszystkich do Mrocznej Świątyni. Wygląda to tak, jakby naganiacze wypłaszali szkodniki z pola czy zwierzynę z lasu. Martuch i Hirea wymienili spojrzenia. Następny odezwał się stary nauczyciel: - Nasza historia nie pamięta takiego wydarzenia... - Potrząsnął głową. -Musimy coś zrobić. Pug rozsiadł się wyraźnie wyczerpany. - Musimy zaczekać nieco dłużej, takie jest moje zdanie. -Jak to? - zdziwił się Martuch. Był już na nogach, gotowy wspiąć się po drabinie i przekonać na własne oczy. - Gdybyś sam przeprowadzał równie wielką operację - zaczął Pug tonem zniecierpliwienia - i wiedział o pomniejszych, którzy opanowali sztukę ukrywania się do perfekcji, co byś zrobił? Hirea popatrzył na Martucha. Jego mina była czytelna nawet dla ludziach magów.
- Głupcze, pozostawiłbyś część Rycerzy Śmierci, aby ruszyła dopiero po jakimś czasie i wytrzebiła tych, którzy wyjdą zaczerpnąć powietrza. Martuch wyglądał tak, jakby miał zamiar dobyć miecza i wbić go w brzuch swemu towarzyszowi broni. Dopiero po chwili odjął dłoń od rękojeści, opadł na krzesło i ciężko westchnął, nie kryjąc frustracji. - To obsceniczne - skomentował cicho. Hirea nie zaprzeczył. - Właśnie dlatego robimy, co musimy zrobić. - Co proponujesz? - zapytał Puga Martuch. - Zaczekajmy jeszcze. Wkrótce powinniśmy usłyszeć drugą falę Rycerzy Śmierci. - A co potem? - Potem odnajdziemy Valko i resztę i sprawdzimy, czy jest choćby słaba szansa na namierzenie Nakora z Bekiem. Będziemy musieli działać szybko. Jego Mroczność zdeklarował się już i używa dziesiątek tysięcy istot, by zapewnić sukces swej inwazji na Kelewan. Nie zawaha się wymordować wszystkich, aby osiągnąć swój cel. - Wszystkich? - powtórzył Hirea. Choć wysłuchał uważnie Puga opowiadającego o Przerażaczach i Mrocznym Bogu, nadal nie był w stanie ogarnąć całości idei. - Czemu by nie? - odpowiedział pytaniem na pytanie Martuch. - Ma do swojej dyspozycji aż jedenaście światów. Na Kosridi czeka wiele milionów Dasatich, w razie gdyby zabrakło ich tutaj. A gdy Kosridi opustoszeje, zawsze będzie mógł się przenieść dalej. -Jak to się stało, że tacy jesteśmy? - spytał cicho stary nauczyciel. - Setki lat kłamstw i manipulacji - odparł rzeczowo Magnus. Pug zgodził się z synem. - Pozwólcie, że opowiem wam co nieco o Wojnach Chaosu. Jął opowiadać obu wojownikom o wizjach, których doświadczył w Wieży Prób na Kelewanie, a także inne legendy splatające się w historię upadku Dwóch Ślepych Bogów Początku i dojścia do władzy Valheru na Midkemii, wygnania Władców Smoków i bitwy o Sethanon po Wojnie Światów. Nie upiększał niczego, a gdy skończył, dwaj starzy Rycerze Śmierci przez długi czas milczeli wstrząśnięci. Wreszcie Martuch odezwał się. - Sądzisz, że ta wojna toczy się teraz tutaj? Pug odparł:
- Sądzę, że ta wojna trwa wiecznie na każdym poziomie rzeczywistości. Sądzę, że poczynając od Wojen Chaosu, a kończąc na walkach, które toczą się obecnie, chodzi wciąż o to samo. Równowaga wszechświata została zaburzona, a my dostaliśmy się w sam środek prób jej przywrócenia. Nigdy nie rozumiałem, czemu miałaby to być walka tylko pomiędzy siłami, które nazywamy dobrem i złem. Przecież istnienie zła jest uzależnione od istnienia dobra. Samo zło traci rację bytu. Na moim poziomie rzeczywistości zło nigdzie nie ma takiej przewagi jak w świecie Dasatich, a jednak przy współudziale Białego także staracie się przywrócić równowagę. Albowiem zło nie może istnieć bez dobra dla kontrastu i równowagi. - Nie rozumiem - rzekł Hirea - ale przyjmuję twoje słowa na wiarę. - To nie są łatwe sprawy - wtrącił się Magnus. - Gdzieś przed początkiem dziejów nastąpił rozłam w naszym wszechświecie i powstały wszystkie poziomy rzeczywistości oraz Pustka. Właśnie z tej ostatniej wyłoniła się istota zwana przez was Mrocznym Bogiem. Ów Mroczny Bóg zaburzył równowagę między wzajemnie bilansującymi się siłami, zastąpił boga zła Dasatich i rósł w siłę, aż w końcu przepędził wszystkie wasze bóstwa. -Wiedząc, że ojciec napomknął już o Talnoyu z Midkemii, Magnus dodał: - Nikt nie wie, kto udzielił schronienia bóstwom Dasatich w moim świecie, wszelako niemal pewnikiem jest, że gdyby tu powróciły, znów dość szybko zapanowałaby równowaga. - Westchnął lekko. - Lecz żeby to było możliwe, najpierw trzeba zniszczyć Jego Mroczność. Odgłos na górze kazał zamilknąć całej czwórce. Niekończący się tupot stóp. Pug rzucił w pewnej chwili: - Niedługo ruszamy. - Mam nadzieję, że Valko i pozostali są bezpieczni - stwierdził Magnus. -Jeśli nie, my wszyscy jesteśmy zgubieni - odrzekł Hirea. - Dokąd się przenieśli? - spytał Pug. -Jest takie jedno miejsce, nieużywane nigdy dotąd, przygotowane z myślą o właśnie tego typu sytuacji. Znajduje się bardzo blisko pradawnego wejścia do pałacu, które zawiedzie nas wprost do komnat TeKarany. Zamierzamy wedrzeć się do środka od dołu i zabić TeKaranę, zanim jego gwardziści pokonają nas i upomną się o tron. - O tron? Jak to? - zapytał Pug. Martuch i Hirea wymienili spojrzenia, po czym Martuch powiedział: - Twój wygląd i swoboda porozumiewania się w naszym języku często pomagają nam zapomnieć, że nie masz pojęcia o tym świecie. - Wskazał ręką
na swego kompana. - Gdybym zabił przyjaciela w walce, przysporzyłbym honoru rodowi i zgromadzeniu i miałbym prawo wziąć sobie fragment jego ciała w charakterze trofeum. Gdybym zabił własnego ojca, zostałbym głową rodu, jak Valko, kiedy uśmiercił lorda Aruke. Gdybym zaś pokonał swego pana lennego i odjął mu głowę, mógłbym zatrzymać jego tytuł i majętności. Hirea dokończył: - Jeśli Valko zabije TeKaranę, zostanie nowym TeKaraną. Jak myślicie, czemu obecny TeKarana utrzymuje armię gotowych na wszystko Talnoyów? Magnus szepnął: - Ale to oznacza... - Ktoś musi zabić Mrocznego Boga - wpadł mu w słowo Pug. - W przeciwnym razie panowanie Valko będzie bardzo krótkie. -Co proponujesz? - zapytał Alenburga. Kaspar odparł: - Tsurani są niezwykle odważni, lecz brak im zmysłu organizacji powyżej poziomu kompanii. Trudno będzie to zmienić. - Przeniósł spojrzenie na młodego lorda Jeurina z rodu Anasati. - Przyjacielu, mam dla ciebie trudne zadanie. - Cokolwiek sobie życzysz. Całe dowództwo Tsurani mieściło się teraz w prowizorycznym pawilonie wzniesionym na pagórku nieopodal rzeki, jakieś pół mili od miejsca, gdzie jej nurt wcinał się w równinę. Było stąd widać kurz unoszący się z pola bitwy kawałek w górę koryta, a także chwilami słychać odgłosy walki. Wojownicy Tsurani z wolna ustępowali pod naporem wroga i Kaspar musiał jakoś powstrzymać napastników, zgodnie z życzeniem generała. Miranda i magowie pojawili się wkrótce po rozpoczęciu ewakuacji i trzymali się z boku, gotowi w każdej chwili spełnić polecenia głównodowodzącego. Alenburga przeniósł spojrzenie na Kaspara rozmawiającego z młodym lordem. - Zabierzesz awangardę tutaj - Kaspar wskazał pozycję w pół drogi między ich obecnym stanowiskiem a pierwszym łagodnym wzgórzem -i rozmieścisz dwa oddziały po obu stronach. Krótko mówiąc, musisz symulować ucieczkę, aby wzbudzić zainteresowanie Dasatich. Wtedy my otoczymy ich i wyrżniemy. Młody lord zasalutował i pośpiesznie opuścił pawilon, wykrzykując rozkazy do swych wasali.
Kaspar zapytał: - A co z tymi za awangardą? Alenburga odwrócił się do Mirandy. - Zdołacie ich zająć przez godzinę? Kobieta westchnęła. - Zrobimy co w naszej mocy. -Jak przebiega ewakuacja? - spytał ją Alenburga. - Kiepsko - odparła Miranda. - W tej chwili trwają prace nad otwarciem drugiej szczeliny, która powinna otworzyć się na Novindusie, ale trochę to zajmie, być może nawet przeciągnie się do jutra. Obecnie działająca mieści się w małej komnacie w siedzibie Bractwa Magów, tak że da się wysyłać na drugą stronę najwyżej tuzin uciekinierów naraz. Trafiają oni na wyspę położoną na Morzu Snów, o którą waśnią się Wielki Kesh i Królestwo Wysp. -Przeklęła się, że nie posłuchała wcześniej ostrzeżenia z kartki: „Rozpocznij ewakuację". Mogła się bronić, że goniła już w piętkę i że doba ma określoną liczbę godzin, jednakże fakt pozostawał faktem: zignorowała radę, która okazała się słuszna. Gdybyż tylko rozpoczęła ewakuację wcześniej. Gdybyż tylko był tutaj jej mąż. Stłumiła ten niespodziewany atak żalu i powiedziała: - Dobra wiadomość jest taka, że tysiące Tsurani zmierzają ku mającym się otworzyć szczelinom, tak więc gdy dotrą na miejsce, powinni niezwłocznie przedostać się na drugą stronę. - Tysiące - powtórzył Erik von Darkmoor cicho, pozostawiając w domyśle to, co inni i tak dobrze wiedzieli. Jeżeli nie wydarzy się cud, miliony Tsurani zostaną skazane na pewną śmierć. O trzeciej po południu wydano rozkaz odwrotu i te resztki sił Tsurani, które utrzymały się w załomach rzecznego kanionu, zaczęły się wycofywać. Dasati napierali nieprzerwanie, lecz zawahali się na widok armii gromadzącej się na otwartej równinie jakieś pół mili dalej. Trzydzieści tysięcy wojowników Tsurani stało w równych szeregach w trzech zgrupowaniach po dziesięć tysięcy każde. Chmury kurzu z tyłu świadczyły o kolejnych tysiącach maszerujących żołnierzy. Głównodowodzący TeKarany nareszcie uświadomił sobie, że ma do czynienia z potężnym wrogiem. Aż do tej pory trwała rzeź; Dasati zabijali mieszkańców Kelewanu z nieopisaną łatwością. Jednakże powoli odmienna atmosfera i inny typ energii na tym poziomie rzeczywistości zaczęły zbierać swoje żniwo. Na
każdego Rycerza Śmierci zabitego przez miejscowych wojowników przypadało dwóch chorych, którzy musieli wracać do Czarnej Góry, gdzie zajmowali się nimi Kapłani Śmierci - odpowiednio lecząc lub zabijając, jeśli dla wycieńczonego nie było już nadziei. Wszelako coraz to nowi Dasati przechodzili przez portale co godzinę, a Czarna Góra nieprzerwanie rosła. Kaspar podejrzewał, że od pewnego czasu mieści się tam już całe dowództwo Dasatich, z czym zgadzała się reszta jego sztabu. Z tego, co Miranda opowiedziała mu o niewoli spędzonej pod czujnym okiem Kapłanów Śmierci, wnosił też, że Czarna Góra nie jest wyłącznie miejscem ataku, lecz również przemiany tego świata w habitat sprzyjający Dasatim. Każdy mieszkaniec Midkemii miał świadomość, że stąd już niedaleko do podbicia ich planety. - Już niedługo - rzucił Erik. Znajdowali się tak daleko na tylach, że stanęliby oko w oko z Rycerzami Śmierci, gdyby ich plan nie powiódł się całkowicie, a jednak Erik dobył miecza z czystego przyzwyczajenia. Stawał do walki nazbyt wiele razy, aby czuć się pewnie bez broni w ręku. Miranda i Wielcy przenieśli się na wzgórze położone na zachód od pozycji najeźdźców, skąd rozciągał się widok na większość rozgrywających się wydarzeń. Czekali tam na sygnał do ataku na tyły Dasatich, by zadać jak najwięcej szkód przybyszom. Naprzeciwko, w małej dolince ukrytej przed wzrokiem, czekała kawaleria Tsurani: sześć tysięcy konnych gotowych do ataku na pierwszy rozkaz. Alenburga rzucił: -Są! Dasati ruszyli naprzód, lecz zamiast rzucić się do wściekłego ataku jak przedtem, poruszali się równym marszowym krokiem. - Świetnie - mruknął Erik. - Przyjęli gambit. Alenburga dorzucił: - Miejmy nadzieję, że nie znają szachów. Kaspar wyszczerzył się w uśmiechu. - Miejmy nadzieję, że nasz młody lord potrafi odwieść podwładnych od zachowania typowego dla Tsurani, dzięki czemu odegrają swoją rolę. Z wolna Dasati zbliżali się do czekających na nich Tsurani. - Łucznicy! - zakrzyknął głównodowodzący, żałując, że nie ma też oddziału z katapultami i trebuszami.
Zamachano flagą i kompania łuczników z Lashiki odpowiedziała gradem strzał posłanych wysoko w powietrze. Wyglądało na to, że Dasati nie znają łuku. Strzały spadały, posyłając na ziemię setki przeszytych Rycerzy Śmierci. Ci, których groty oszczędziły, po prostu odsuwali na bok rannych i zabitych bądź przechodzili po ich plecach. I maszerowali dalej. - Zaczekaj - rzucił Kaspar, gdy Alenburga przymierzał się do wydania kolejnego rozkazu. Głównodowodzący popatrzył na niego pytająco. - Jak długo? - Minutę. - Kaspar umilkł na chwilę, po czym nagle krzyknął: - Teraz! Alenburga dał znak Jommy emu, czekającemu na koniu u podnóża wzgórza. Jommy skinął krótko głową, odwrócił się i dźgnął konia ostrogą, po czym pogalopował na tyły Tsurani. Miał tylko jedno zadanie i doskonale wiedział, na czym ono polega. Mimo to martwił się. Tam, gdzie się wybierał, miało być bardzo niebezpiecznie. Na Dasatich spadł kolejny grad strzał właśnie wtedy, gdy Jommy dotarł do boku lorda Jeurina. - Rozkazy od głównodowodzącego! Już pora! Młody władca z rodu Anasatich zawołał: - Ruszać, nie łamiąc szyku! Ruszać! Tsurani także znali swoją rolę w bitwie. Wiedzieli, że ci znajdujący się pośrodku linii mieli największe szanse polec dzisiaj, a mimo to postąpili naprzód jak jeden mąż i ruszyli na przeciwnika potężniejszego i ginącego oporniej niż jakikolwiek wróg, z jakim walczyli w przeszłości. Zdawali sobie sprawę, że Dasati planują unicestwienie wszelkiego życia na ich planecie. Przyglądający się wszystkiemu z punktu obserwacyjnego na szczycie wzgórza za linią frontu Kaspar skomentował cicho: - No to się zaczęło.
R O Z D Z I AŁ
DZ IE WIĘT N AS T Y
Kontratak Pug dał znak. Ponownie skorzystawszy ze zmysłu zdalnego wzroku, stwierdził, że droga jest czysta. - Już pora - rzekł do Valko. - Teraz albo nigdy. Martuch, Magnus, Hirea i Pug odbyli niebezpieczną podróż od kryjówki Valko w Gaju Delmat-Ama - obszernej komnaty z łatwością mogącej pomieścić tysiąc albo i więcej Rycerzy Śmierci Białego, którzy tam się zgromadzili. Jeszcze teraz, gdy szykowali się do zamachu naTeKaranę, dziesiątki spóźnialskich wlewały się do środka. Rozkazy były jasne, lecz dla Dasatich służących Białemu okazały się trudne do zaakceptowania. Kazano im się przyczaić, nie walczyć. Jak gdyby byli dziećmi albo kobietami, mieli się ukrywać do czasu, aż otrzymają kolejne polecenia. Wiadomości mieli roznosić zaufani pomniejsi służący Białemu, jednakże pomimo lat przygotowań plan nieomal spalił na panewce w ostatniej chwili. Połowa gońców zaginęła w trakcie czystek kończących się składaniem ofiar w Mrocznej Świątyni. Setki Rycerzy Śmierci zginęły, walcząc z gwardzistami TeKarany. Było to nie do uniknięcia, ponieważ każdy Rycerz Śmierci pozostały w mieście po wezwaniu do walki został automatycznie uznany za sługę Białego. Wielu znajdowało się daleko od miasta, oczekując sygnału do inwazji na Kelewan. Każdy, kto nie służył w pałacu ani w świątyni, był traktowany jak wróg. Valko dobył miecza i uczulił podwładnych, aby zachowali ostrożność i milczenie. Pug był pod wielkim wrażeniem dyscypliny panującej w ich szeregach, gdyż jakoś nie kojarzył ostrożności i milczenia z typowym Rycerzem Śmierci.
W końcu opuszczono dźwignię i olbrzymi głaz odtoczył się na bok, odsłaniając ziejący czarny otwór, który prowadził w głąb wznoszącego się tunelu. Valko postąpił pewnie do przodu, a mag nie po raz pierwszy zdumiał się przenikliwością wzroku Dasatich, którzy nie potrzebowali pochodni, pod warunkiem że w otoczeniu była choć odrobina światła albo ciepła. Jeden po drugim wchodzili w ciemność. Kaspar dał znak Servanowi, który zawrócił konia i pocwałował, jakby gonił go tysiąc diabłów. Pędził z obnażonym mieczem, gotów do walki w razie potrzeby, aczkolwiek jego głównym zadaniem było zaniesienie wiadomości do otoczonego sztabu Anasatich, którzy wzięli na siebie impet uderzenia. Udało mu się dotrzeć do lorda Jeurina na tyle blisko, by krzykiem mógł obwieścić: - Teraz! Teraz! Wielmoża Tsurani miał zaledwie siedemnaście lat, gdy dosięgła go informacja o śmierci ojca. Pomimo tej straty, jak również straty pierwszego doradcy, głównego dowódcy i innych, którzy też brali udział w spotkaniu Najwyższej Rady, wykazał się zadziwiającą inteligencją i zdecydowaniem. Był gotów do obrony i tylko dzięki wysiłkowi woli wyczekał na rozkaz. Wreszcie kazano mu rzucić żołnierzy w wir walki, aby opóźnili wroga. Nie zamierzał pozwolić, aby wojownicy chronili jego skórę. Zasalutował Servanowi, po czym ryknął: - Cofać się w szyku! Cofać się! Na oczach Servana puścił się naprzód, mijając wycofujących się żołnierzy, którzy ze wszystkich sił starali się spowolnić napór setek Dasatich. Młodego lorda rozpłomieniała wściekłość, napędzał gniew powściągany od chwili śmierci jego ojca. Przeskoczył padającego wojownika i ciął od góry Rycerza Śmierci, który sięgnął ku niemu pancerną rękawicą, chybiając o włos. - Cofać się! - krzyczał Jeurin. - Cofać się, tylko powoli! Następny Dasati skoczył do przodu, lecz zajęli się nim dwaj wojownicy stojący po bokach młodego lorda. W walce wręcz Tsurani nie mieli szans z Dasatimi, lecz ci dwaj działali w parze od lat i chronili życie swego pana. Pierwszy przyjął na tarczę potężne uderzenie, które posłało go na kolana, dzięki czemu ten drugi mógł wrazić ostrze w odsłonięty kawałek ciała Dasatiego. Pomarańczowa krew trysnęła przy wyciąganiu miecza z rany. Moment później cała trójka postąpiła kolejny krok do tyłu. Dasati usiłował unieść uzbrojone ramię, jednakże nie był w stanie tego
zrobić. Miecz wypadł mu ze słabnącej dłoni, a on sam przewrócił się twarzą naprzód. Jeden z wojowników chciał zadać ostateczny cios, lecz Jeurin szarpnął go mocno za zbroję. - Nie! - krzyknął. - Cofać się! Cofać się powoli! - Po czym, tyleż do siebie co do towarzyszy, dodał cicho: - To działa. Plan obcokrajowca działa. Tsurani napierali wszędzie wokół, nie licząc środka, gdzie Jeurin powoli się wycofywał. Zmusiło to Dasatich do utworzenia maszerującego wolno kręgu, przez co idący centralnie Rycerze Śmierci zostali złapani w pułapkę, z której nie mogli dosięgnąć przeciwnika. Nagle większość Dasatich mogła tylko bezradnie patrzeć, jak ich kompani masowo giną. Jeśli próbowali nacierać, jeszcze więcej ich kompanów wpadało na linię Tsurani, którzy cięli każdego, kto im się nawinął. Dowódca Dasatich potoczył spojrzeniem dokoła. Wydawał się bezradny, niepewny, co powinien teraz zrobić. Całe doświadczenie nie przygotowało go na coś takiego. Alenburga przyglądał się wszystkiemu z głębokim podziwem. - Ten młodzieniec jest wart wszelkich zaszczytów, jakimi postanowi obsypać go cesarz - rzekł do Kaspara i Erika. - Wszyscy oni są tego warci - odparł Erik. Gdy Dasati zostali ściśnięci w jeszcze bardziej zwartą grupę, Alenburga zaczął wypatrywać rozłamu pomiędzy tymi, którzy otaczali Tsurani, a resztą nacierającą wciąż z tyłu, od strony Czarnej Góry. Ujrzawszy, co chciał, zawołał: - Przekażcie Mirandzie, że już pora! Stojący w pobliżu żołnierz Tsurani złapał długie drzewce z jaskrawozieloną flagą i jął nią powiewać. Miranda dostrzegła sygnał z odległego wzgórza i krzyknęła: -Już! Ruchem skoordynowanym jak u dworskich tancerzy tuzin Wielkich powstał równocześnie, jakby podniesiony niewidzialną ręką. Następnie każdy z nich za pomocą magii uniósł dwóch towarzyszy, tak że wkrótce w górze unosiło się razem trzydziestu sześciu najpotężniejszych magów Imperium Tsuranuanni. Mieli oni fantastyczny widok na trakt wzdłuż rzeki i równiny za linią wzgórz. Tak jak się spodziewała Miranda, w szeregach Dasatich doszło do rozłamu i ci, którzy znaleźli się w wyrwie, zaczęli przystawać, by zobaczyć, co dzieje się na polu walki jakieś pół mili przed nimi. Wszyscy czekali na reakcję dowódców. Kobieta nie znała się na taktyce, lecz była
świadkiem wystarczająco wielu bitew, ażeby stwierdzić, że Dasati są jeszcze gorsi niż Tsurani, gdy idzie o koordynowanie działań dużej liczby żołnierzy. Nie znała wszystkich szczegółów planu Kaspara, lecz mogła się zorientować, że to działa. - Naprzód! - zawołała, jednocześnie dając umówiony znak. Nie łamiąc powstałej formacji, ogółem trzydziestu siedmiu magów zawisło nad najeźdźcami i jęło z góry siać zniszczenie wśród Dasatich. Jommy odwrócił się do Tada i Zane'a, gdy Servan galopem zrównał się z nimi. - Patrzcie! - krzyknął. W oddali rozbłyskały światła, wzbijały się kolumny ognia i słupy dymu, nieomal oślepiając każdego, kto patrzył na ten spektakl. Tad uśmiechnął się szeroko. - Z Mirandą lepiej nie zadzierać. - Chodźcie! - rzucił Zane, wskazując na sztab. - Musimy się cofnąć. Czterej młodzieńcy, razem po raz pierwszy od wielu miesięcy, cieszyli się ze stanowisk dowódców oraz z możliwości sprawdzenia się w prawdziwej walce. Jommy wydawał się z nich najpewniejszy, z racji wieku i doświadczenia, aczkolwiek nawet on był na tle całości tylko wyrostkiem, na którego spadła ogromna odpowiedzialność. Hierarchia w armii Tsurani legła w gruzach z chwilą morderczego ataku na Najwyższą Radę. Ci wielmoże, którzy pozostali przy życiu, pełnili kluczowe funkcje w różnych punktach Imperium, lecz na tym polu bitwy nie znajdował się ani jeden doświadczony dowódca. Co gorsza, większość rodów potraciła także pierwszych doradców i dowódców różnych szczebli, a nawet zwykłe sługi ze świt lordów. W rezultacie dziesiątki tysięcy Tsurani czekały na rozkazy z ust obcokrajowców, przekazywane przez innych obcokrajowców, do pomocy mając żołnierzy służących w stopniu kaprala czy sierżanta na Midkemii. Niżsi rangą dowódcy z Kelewanu zajęli eksponowane stanowiska w uformowanej naprędce armii, starając się zaprowadzić pozory porządku. -Jak na razie to chyba działa - stwierdził Zane, pokazując palcem miejsce, gdzie Dasati stali ściśnięci w zwartą grupę. Cała czwórka wycofała się do sztabu w porę, by usłyszeć generała Alenburgę wydającego rozkaz: - Łucznicy! Cel!
Łucznicy z Lashild, najlepsi w całym Imperium, posłali strzały w powietrze, zasypując gradem grotów największe skupisko Dasatich. Rycerze Śmierci nie mieli szans. Jommy zatrzymał wierzchowca, zeskoczył na ziemię i rzucił wodze giermkowi. Podchodząc do sztabowców, zasalutował i powiedział: - Rozkazy przekazane, generale. Wszyscy czekają na sygnał. -Jeszcze nie teraz odparł stary wojak z Novindusa. Kaspar obrzucił spojrzeniem Erika i Alenburgę, dostrzegając na ich twarzach tę samą morderczą satysfakcję, którą sam poczuł na widok pokaźnego oddziału Dasatich schwytanego w pułapkę i wyciętego do nogi bez żadnych strat własnych. Strzały mknęły nieprzerwanie w stronę unieruchomionych Dasatich. Erik rzekł: - Aż trudno uwierzyć, że nie mają tarcz. - Nie mam pojęcia, jak oni rozumują - stwierdził Alenburga. - Wygląda na to, że wszystkie ich miecze to półtoraki. Być może pęta ich jakaś tradycja i innowacje są zakazane. Kaspar pokiwał głową. -Jeśli wzrok mnie nie zawodzi, a nic nie wskazuje, aby tak było, nasi wrogowie to dziwaczny lud, który przed wiekami zapomniał, co to wynalazki. - A może po prostu uwierzyli, że są niezwyciężeni? - podsunął Erik. Grupa magów w dalszym ciągu atakowała Dasatich przypartych do rzeki na skraju równiny. Kaspar zaśmiał się gorzko. - Jeszcze trochę magii spadnie im na głowy i stracą całą swą próżność. - Być może - rzekł zamyślony Alenburga. - Ja jednak chciałbym wiedzieć, gdzie podziali się ich kapłani i czemu nie odpowiadają na atak naszych magów. Miranda zaczynała powoli odczuwać zmęczenie, lecz wigoru nadal dodawała jej myśl, że zadaje straty wrogowi. Od czasów wojny ze Szmaragdową Królową nie czuła takiego gniewu, ukierunkowanego na jasno sprecyzowanego przeciwnika. Tam w dole znajdowali się ci, którzy narazili jej męża i starszego syna, pojmali ją i odarli z godności. Z wielką radością przyczyni się do ich unicestwienia. Niestety koncentracja przychodziła jej z coraz większym trudem, w miarę jak do ciała i umysłu zakradało się obezwładniające znużenie. Poświęciła
chwilę na to, aby się rozejrzeć, i przekonała się, że jej towarzysze również zaczynają okazywać oznaki wyczerpania. Skupiwszy tyle sił, ile była w stanie, Miranda posłała w dół kulę karmazynowej energii. Uczyniła to z dwóch powodów. Po pierwsze, mogła w ten sposób zadać znaczne straty Dasatim wziętym w dwa ognie przez rzekę i oddziały ich rodaków nadciągające nieprzerwanie od strony Czarnej Góry. Po drugie, zasygnalizowała Alenburdze, że najwyższa pora rzucić do walki kawalerię. Karmazynową kulę dostrzegł także lord Tolkadeska, szesnastolatek, który w życiu nie brał udziału w bójce z prawdziwego zdarzenia, a co dopiero w bitwie. Z trudem zapanował nad łamiącym się głosem, krzycząc: - Naprzód! Tysiąc jeźdźców ukrytych przy strumyku na zachód od miejsca, w którym doszło do złamania linii Dasatich, ruszyło w zwartym szyku. Chociaż chłopiec na ich czele nie miał żadnego doświadczenia, nie można było powiedzieć tego samego o czterech towarzyszących mu wojownikach. Byli to weterani kawalerii Imperium Tsuranuanni. Konie pojawiły się na Kelewanie w czasie Wojny Światów wierzchowce żołnierzy Królestwa Wysp traktowano jako niezwykle cenne trofeum. Kasumi z rodu Shinzawai był pierwszym wielmożą, który przewidział znaczenie kawalerii, i później w jego posiadłościach zaczęto hodować konie. Podobnie jak Kasumi, liczni wielmoże Tsurani dosłownie oszaleli na punkcie wierzchowców z Midkemii, toteż przez lata ściągano konie przez szczelinę na zasadzie wymiany handlowej. Obecnie Imperium Tsuranuanni mogło się poszczyć lekką kawalerią nie ustępującą w niczym tej z Midkemii, łącznie z legendarnymi jeźdźcami Ashunta z Wielkiego Keshu. W tej chwili każdy jeździec nie mniej niż spieszeni wojownicy pragnął odpowiedzieć na atak na jego ojczyznę. Wszyscy aż się rwali do walki i przepędzenia Dasatich: w odwodzie czekały jeszcze dwa tysięczne oddziały. Młody lord Harumi z rodu Tolkadeska zmówił modlitwę do Chochocana, Dobrego Boga, prosząc go, by nie pozwolił mu przynieść wstydu przodkom. Wyciągnął miecz i krzyknął: - Do ataku! Na szczęście nikt nie zauważył, że głos jednak mu się załamał. Kopyta biły w ziemię niczym tysiące młotów kowadło w kuźni, aż wszystko drżało. Rycerze Śmierci na prawej flance wyczuli wibrację, zanim usłyszeli tętent, albowiem magowie w górze nadal robili sporo zamieszania, miotając wszelkie zaklęcia destrukcji, jakie im przyszły do głowy.
Kawaleria Tsurani wbiła się w lewą flankę Dasatich, powodując, że to, co jeszcze przed chwilą można było wziąć za planowy odwrót, zamieniło się w chaos. Jeden Dasati poradziłby sobie z tuzinem spieszonych Tsurani, wszakże gdy w grę wchodziła jazda, szanse atakujących niepomiernie wzrosły. Całe szeregi wroga uległy stratowaniu, reszta Rycerzy Śmierci wzięła nogi za pas i usiłowała salwować się ucieczką wzdłuż traktu. Nagłość ataku sprawiła, że wielu zostało zepchniętych z traktu i osuwało się po stromym brzegu rzeki, by ostatecznie wylądować w rwącym nurcie, gdzie ciężkie zbroje wciągały ich szybko pod powierzchnię. Tymczasem lord Harumi z rodu Tolkadeska dzielnie zamachnął się mieczem, lecz najbliższy Rycerz Śmierci sprawnie sparował cios, wolną ręką szarpiąc jeźdźca za nogę i ściągając go z siodła. Młodzik rąbnął o ziemię z hukiem i nawet nie zdążył się zasłonić, gdy Dasati pchnął ostrzem, pokonując tradycyjną laminowaną zbroję Tsurani i kładąc kres długiej linii lordów Tolkadeska sięgającej tysiąc lat wstecz. Ci, którzy znajdowali się w pobliżu, stwierdzili, że młody lord nie przyniósł hańby przodkom i umarł z honorem, jak na Tsurani przystało. Alenburga rzekł: - Jest dobrze. Wycofują się. - Zwróciwszy się do Zane'a, polecił: - Jedź naprzód i przypomnij naszym zapalczywym przyjaciołom, że nie wolno im zapuścić się w ostatnią dolinkę, o ile dotrą tak daleko. - Gdy Zane, salutując, zawracał konia, stary generał zawołał za nim jeszcze: - I nie daj się zabić! - Tak jest! - odkrzyknął Zane, opuszczając prowizoryczny sztab. Erik pokiwał głową. - Rzeczywiście, poszło nie najgorzej. - Owszem - zgodził się z nim Kaspar. - Ale to na razie tylko jedno starcie. - Jeżeli Dasati nie są kompletnymi głupcami - włączył się do rozmowy Alenburga - nie dadzą się więcej wciągnąć w taką pułapkę. Tak jak wspomniałem, nie mam pojęcia, jak oni rozumują, aleja na miejscu ich głównodowodzącego kombinowałbym, jak rzucić do walki własną jazdę. - Odetchnął głęboko. - To był długi dzień. - Przyglądając się zachodzącemu słońcu, zapytał nagle: - Czy oni może walczą w ciemnościach? - Nie mamy na ten temat żadnych informacji - odparł Kaspar. - Twój Jommy ma rację. Nie powinniśmy sądzić ich według naszej miary. Generał odwrócił się do stojących za jego plecami młodszych oficerów. -
Trzeba jak najszybciej zebrać rannych i błyskawicznie zająć pozycje obronne. Musimy być przygotowani na nowy atak tuż po zachodzie słońca. Po zachodzie słońca przyszedł nowy atak. Gdy w obszernym tunelu Pug uniósł rękę, wszyscy zatrzymali się, nasłuchując. Zgłosił się na ochotnika do czujki poprzedzającej awangardę, gdyż poza Magnusem był w tej grupie najpotężniejszą istotą. Magnus zajął miejsce u boku Valko, mając za zadanie chronienie go za wszelką cenę. Już kiedy wkraczali do tunelu, słyszeli ciągły odgłos w tle. Dźwięk przybierał na sile, ilekroć mijali odnogi tunelu, które, jak twierdził Martuch, łączyły pałac z Mroczną Świątynią, tworząc skomplikowany labirynt. Choć trudno było stwierdzić, co go powoduje, hałas sprawiał, że Pugowi cierpła skóra. W końcu mag dał znak, że można iść dalej, i wtedy tysiąc Rycerzy Śmierci wiernych Białemu drgnęło jak jeden mąż, pośpiesznie nadrabiając stracony czas. Nikt nie umiał przewidzieć, jak długo jeszcze gwardziści będą zajęci wybijaniem mieszkańców miasta; w każdym razie do ataku musiało dojść, zanim znacząca liczba pałacowych straży zdąży wrócić. Wtem Pug wyczuł jakieś ruch przed sobą i puls mu przyśpieszył na myśl, że oto nadchodzi długo wyczekiwana konfrontacja z Kapłanami Śmierci broniącymi TeKarany. Przygotowując się do tej wyprawy, Pug wypytał szczegółowo Valko i pozostałych o to, czego dokładnie powinien się spodziewać. Informacje okazały się w najlepszym razie szczątkowe. Prawie nic nie było wiadomo o tym starym, opuszczonym kompleksie przylegającym do prywatnych apartamentów TeKarany. Temu ostatniemu służyły tysiące lojalnych Talnoyów. Pug nie uznał za stosowne podzielić się z innymi swoją wiedzą o Talnoyu przetrzymywanym na Midkemii ani też podejrzeniem, że ci tutejsi to zwykli mężczyźni odziani w zbroje przypominające wizerunki starodawnych bogów Omadrabaru. TeKarana zamieszkiwał pałac, praktycznie nie mając kontaktu z resztą Dasatich. Posiadał własną służbę, odrębną od służby pałacowej, w tym osobistych efektorów, facyliatorów, interlokutorów i pozbawionych wszelkiego znaczenia pomniejszych, a także własny harem złożony z kobiet wywodzących się z najlepszych rodów. Nie słyszano, aby TeKarana kiedykolwiek uznał syna. Ba, nikt nie wiedział nawet, kiedy ani w jakich okolicznościach obecny TeKarana przejął urząd po swym poprzedniku. Roiło się od plotek, lecz nikt nie znał prawdy. Podejrzewano, że gdy przyjdzie czas, jeden z Karan zastąpi TeKaranę na najwyższym sta-
nowisku, aczkolwiek żaden z nich nie orientował się w zawiłościach tego systemu. Pug dotarł do ślepego zaułku. Była to lita ściana z jednolitego szaroczarnego kamienia, który stanowił podstawowy budulec w tym świecie. Gestem przywołał Valko i zapytał: - Da się tędy przejść czy muszę rozwalić mur? Valko wydawał się pod wrażeniem, po raz pierwszy odkąd poznał Puga. - Zdołasz rozwalić ten mur? - Narobię przy tym trochę hałasu. Valko uśmiechnął się, również po raz pierwszy odkąd poznali się z Pugiem. -To nie będzie konieczne. Przejście jest możliwe. Martuch i Hirea postąpili do przodu i wkrótce trzech Dasatich obmacywało ścianę w poszukiwaniu czegoś, czego Pug nie potrafił dostrzec bez względu na to, jakich magicznych zmysłów używał. Po paru minutach Hirea pochylił się i zwolnił jakiś mechanizm. Rozległo się głuche, lecz zadziwiająco ciche dudnienie, po czym masywna ściana odjechała na prawo, kryjąc się w czymś w rodzaju kieszeni. Przed nimi otworem stanęło przejście. - Tędy - rzucił Valko. Pug, Magnus i wszyscy pozostali wkroczyli do tunelu wiodącego prosto do pałacu. Nakor powstrzymał Beka. Ralan Bek miał na sobie zbroję Talnoya, wzbudzającą niejasny niepokój w Nakorze być może z powodu wspomnień, które ów wyniósł z czasów, gdy prowadził badania nad dziesiątkami tysięcy podobnie ubranych istot w obszernej pieczarze na Midkemii, co było dlań doświadczeniem ocierającym się o mistykę. W tych Talnoyach wszakże nie było nic mistycznego: każdy z nich był tylko fanatycznie oddanym TeKaranie wojownikiem ubranym w starożytną zbroję. Zdobione czerwienią zbroje gwardii były znacznie mniej wymyślne niż ta potworność, którą obecnie miał na sobie Bek, lecz jeden i drugi typ zbroi nie przypominał w niczym tego, co Nakor widział u prawdziwego Talnoya. Jak gdyby słudzy Mrocznego Boga czuli potrzebę okazalszego wyglądu niż ci, których zastąpili. Nakor usłyszał wezwanie do pałacu, zanim Bek zdążył na nie zareagować, i najzwyczajniej zapędził podopiecznego do komórki przy głównym składzie, podczas gdy korytarzami przemykały setki gwardzistów odpowiadających na zew. Bek nie zakwestionował decyzji Nakora, jednakże ów wi-
dział, że młodzieniec z każdą chwilą bezczynności robi się bardziej podenerwowany. W końcu powiedział do niego: - Już niedługo. Będą tu już niedługo. - Kto, Nakorze? - spytał górujący nad nim młody mężczyzna. - Pug i pozostali. - Co będziemy robili do tego czasu, Nakorze? Chcę coś robić. - Niebawem będziesz mógł coś zrobić, przyjacielu - odparł Nakor. - Jestem pewien, że przypadnie ci to do gustu. Miranda poczuła, że zmęczenie zaraz weźmie nad nią górę, jednakże zdołała jeszcze raz sięgnąć magicznym wzrokiem poza zasłonę rzeczywistości. Wtem jej powieki raptownie się otwarły, a głowa odskoczyła do tyłu, jakby ktoś ją spoliczkował. - Co się stało? - zapytał generał Alenburga. Zwęził oczy w szparki, marszcząc spaloną słońcem twarz, aby lepiej przyjrzeć się kobiecie. - Zabolało mnie. - Co cię zabolało? - podchwycił Kaspar z Olasko. - Wznieśli jakiegoś rodzaju... barierę przeciwko zaglądaniu do środka. Po zakończeniu pierwszej fazy bitwy dołączyły do nich kolejne dwa tuziny magów, co zostało przyjęte z ulgą, zwłaszcza że tuż po zachodzie słońca Dasati przypuścili nowy atak. Tym razem Tsurani uciekli się do innej taktyki, pewni, że Rycerze Śmierci nie popełnią tego samego błędu i nie uderzą na jedno zgrupowanie, dając się otoczyć przeciwnikowi. Alenburga polecił oddziałowi inżynierów Tsurani przybyłych pod koniec pierwszej fazy bitwy, aby wznieśli jak najwięcej barier w tej części równiny, gdzie wcinała się w nią rzeka. Dasati nadal będą przenikali, lecz już nie takimi ogromnymi grupami, gdyż będą musieli bądź to rozbierać przeszkody, bądź rzucać się wpław. Następnie ściągnięto z wozów tuzin ciężkich balist oraz parę trebuszy i zmontowano je, podczas gdy Dasati już nadciągali traktem. Gdy pierwsze szeregi wroga zbliżyły się na odpowiednią odległość, łucznicy Tsurani zaczajeni wysoko na wzgórzach zasypali ich gradem strzał, z których co piąta była zapalona. Tymczasem obsługa machin miotała wielkie baryłki z łatwopalnym olejem. Każda taka baryłka zawierała pięćdziesiąt galonów paliwa, a była skonstruowana tak, aby się rozpaść przy mocniejszym uderzeniu, rozpryskując olej na wszystkie strony. Po paru minutach ogień szalał w najlepsze, a wkrótce przemienił się w piekło, przed którym Dasati musieli szukać
schronienia w rzece, gdzie znowuż wciągały ich pod powierzchnię ciężkie zbroje lub wybawiały z opresji końce dzid Tsurani. Po mniej więcej godzinie przeciwnik zaczął uciekać, skąd przyszedł. Obecnie w sztabie usiłowano przewidzieć kolejne poczynania Dasatich - i stąd właśnie wzięła się próba wejrzenia za zasłonę rzeczywistości w wykonaniu Mirandy. - Nigdy mi to nie szło - westchnęła kobieta. Czterej młodzi kapitanowie stali w pogotowiu nieopodal, okazując wyraźne oznaki przemęczenia. Zane prawie zasypiał na stojąco, przez co Tad co rusz musiał mu dawać kuksańca w bok. Generał spostrzegł to i powiedział: - Dajcie ludziom odsapnąć. Rozstawcie czujki na skraju wzgórz, na milę w każdym kierunku. Będziemy czekać. Znajdźcie sobie jakieś wygodne miejsca i odpocznijcie. Czterej młodzieńcy pognali wypełnić rozkazy i przespać się trochę. Generał zwrócił się do Mirandy: - Nie mam pojęcia, jak robisz to, co robisz, ale wyglądasz, jakbyś mogła spać przez miesiąc. Idź już. Na tyłach, jakąś milę stąd, kazałem ustawić namiot. Jest tam jedzenie i posłanie. - Rozkazał jakiemuś żołnierzowi odprowadzić tam kobietę, do której powiedział jeszcze: - Dziękuję tobie i reszcie magów. Nie stalibyśmy tutaj, gdyby nie wy. Miranda posłała mu słaby uśmiech. - Dziękuję. Wrócę w ciągu paru minut, kiedy po mnie poślesz. Alenburga spojrzał w stronę Czarnej Góry. - Nie sądzę, aby coś się wydarzyło przed świtem. Może i widzą w ciemnościach nie gorzej niż koty, ale dzięki nam mają o czym myśleć. - Odprowadzając wzrokiem Mirandę odchodzącą pod eskortą, powiedział do stojących obok niego Kaspara i Erika. - I tego właśnie najbardziej się obawiam. - Tego, co myślą? - Tak - potwierdził generał. Erik odchrząknął i rzekł: - W trakcie bitwy coś przyszło mi do głowy. - No dalej, śmiało - zachęcił go Alenburga. - Nigdy dotąd nie miałeś oporów przed dzieleniem się swymi pomysłami. Erik uśmiechnął się. - Wolałem zatrzymać to dla siebie do czasu, aż się przekonam, czy zaatakują nas po raz trzeci z rzędu. Kaspar popatrzył na niego wyczekująco.
- Po co atakowali ponownie? Wystarczyło, że utrzymaliby nas w pewnej odległości od brodu, a w końcu ta kula połknęłaby całą okolicę, umożliwiając im natarcie we wszystkich kierunkach. Uściślę pytanie: Po co siali ten zamęt i spustoszenie? Dlaczego nie skupili się na powiększaniu kuli? Alenburga przejechał dłonią po twarzy. - Oczy pieką mnie tak, jakbym miał w nich całą pustynię. - Powiódł spojrzeniem od Erika do Kaspara. - Na wiele pytań nie mam dziś odpowiedzi. - Urwał na chwilę, po czym dodał: - Jedno z nich brzmi: Jakim cudem Królestwo Wysp pokonało Imperium Tsutanuanni? - Zapoznawszy się z zapiskami historycznymi - odrzekł Erik - uważam, że powodem był brak poważnego nastawienia ze strony Tsurani. - Nie podchodzili poważnie do wojny, która ciągnęła się ponad dziesięć lat? - Wszystko wskazuje na to, że była to tylko mało istotna sprawa w jakiejś większej toczącej się u nich rozgrywce. - Cieszę się, że nie było mi dane zobaczyć, co by się stało, gdyby się przykładali - wymamrotał Kaspar. - Wszyscy mówilibyśmy w ich języku, i to od urodzenia - rzucił Alenburga i zaczerpnął głęboko tchu. - Lecz w tym wypadku żaden Tsurani nie przetrwa, aby nauczyć się języka Dasatich. Chyba że nam się uda. - Co robimy? - zapytał Kaspar. - Czekamy. - Alenburga rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca, na którym mógłby spocząć, i wypatrzył pokaźną skałę. Po chwili już na niej siedział, z lubością odchylając się do tyłu. - Najgorsze jest to, że nie mam pojęcia, czego się spodziewać po tych potworach z kopuły. Najlepsze zaś to, że wraz z nadejściem ranka będziemy mieli trzykroć takie siły, gotowe do walki przeciwko nim. - Coś mi mówi - rzekł Erik, przysiadając w pobliżu - że będziemy ich potrzebować. Kaspar pozostał na nogach i nie spuszczał oczu z Czarnej Góry, jakby był w stanie wejrzeć do środka świdrującym spojrzeniem. Po chwili zapytał cicho: - Ale czy to wystarczy? Joachim z Ran był zdenerwowany. Denerwował się, ilekroć przychodziła jego kolej, by obserwować Talnoye. Dziesięć tysięcy nieruchomych Talnoyów. Czuł niepokój również z tego powodu, że drugim magiem z Wyspy
Czarnoksiężnika, który pełnił z nim dyżur, był mężczyzna nawet od niego młodszy - zaledwie dwudziestosześcioletni - i jeszcze mniej doświadczony. Co więcej, właśnie chrapał na zewnątrz. Joachim przypuszczał, że Konklawe Cieni zajmuje się tymi... rzeczami już od jakiegoś czasu. Nie wiedział wiele więcej poza wskazówkami, jakich mu udzielono: mianowicie miał prowadzić obserwację na przemian z innymi magami przysyłanymi z Wyspy Czarnoksiężnika, nie podejmować żadnych działań, lecz koniecznie przekazać wiadomość, w razie gdyby w pieczarze doszło do jakichś niespodziewanych wypadków. Joachim nie był do końca pewien, jak rozumieć słowo „niespodziewanych" w tej sytuacji, lecz co do jednego miał absolutną pewność: cokolwiek niespodziewanego się tutaj wydarzy, nie będzie z tego zadowolony. I nic nie mógł poradzić na swoje samopoczucie. Te istoty w przestronnej jaskini, ustawione rzędami jak jakieś monstrualne zabawki, napawały go irracjonalnym strachem - wszystkie w identycznej zbroi, nieruchome niczym skały dookoła. Joachim zamrugał powiekami. Czyżby jedna z nich właśnie się poruszyła? Serce zabiło mu mocniej, a skóra zmarszczyła się i pokryła gęsią skórką. Otworzył szerzej oczy, lecz nie wypatrzył niczego podejrzanego. To musiało być przywidzenie spowodowane słabym światłem albo strachem, zadecydował w duchu. Mimo to serce nie przestało mu walić jak oszalałe. Czy powinien zawołać Miltona, tego drugiego maga? Joachim odetchnął głęboko, przekonując się, że gdyby to zrobił, niechybnie naraziłby się na kpiny. Zajął się więc całkiem niepotrzebnie poprawianiem jedynej pochodni w uchwycie ściennym, raz jeszcze wmawiając sobie, że to gra światła i cienia sprowokowała złudzenie. Nic dziwnego, że w takich warunkach nawet umysł płata mu figle. Nie po raz pierwszy zdziwił się, jak daleko sięga krąg światła w tej poza tym mrocznej przestrzeni. Ponownie zrobił głęboki wdech i wypuścił wolno powietrze, próbując się uspokoić. Następnie przeniósł spojrzenie na wolumin rozłożony wciąż na kolanach. Po pierwszej turze tutaj postanowił wykorzystać czas z przymusu spędzany na czuwaniu i nadgonić zaległości w nauce. Nie zaliczał się do najbystrzejszych członków Konklawe Cieni i miał świadomość, że przyda mu się odświeżenie niektórych sztuczek. Największe problemy sprawiały mu te opisywane w księgach w języku używanym w Wielkim Keshu, gdyż nigdy nie był poliglotą. Podjął lekturę i po chwili pochłonęła go próba rozwikłania znaczenia szczególnie skomplikowanej frazy. Nagle kątem oka dostrzegł kolejne drgnienie i poderwał głowę. W pierwszym szeregu Talnoyów...
Nie. Musi okiełznać swoją bujną wyobraźnię. Wszystko wygląda tak samo jak przed paroma chwilami. Ale czy na pewno...? Z bijącym sercem, niepewien, jak powinien postąpić, Joachim czekał, wypatrując jakiegoś ruchu. Pierwszy gwardzista TeKarany, który zauważył Valko, zginął, zanim zdążył pojąć, co widzi. Pug uznał, że nie pora na subtelności, i zastosował proste, lecz skuteczne zaklęcie, które z wielką siłą odrzuciło strażnika na odległą kamienną ścianę. Efekt był taki sam, jakby mężczyzna spadł z wysokości pięciuset stóp na bardzo twarde podłoże. Nieuniknioną konsekwencją wiążącego się z tym hałasu było to, że inni gwardziści dowiedzieli się, iż coś jest nie tak. Wkrótce pomarańczowa posoka tryskała na wszystkie strony. - Jestem pod wrażeniem - rzekł Martuch do Magnusa. - Muszę pamiętać, by nie podpaść czymś twojemu ojcu. - Roztropne postanowienie - skwitował młody mag, nieco zdziwiony jego wisielczym poczuciem humoru, mimo że Martuch wydawał się najbardziej ludzki ze wszystkich Dasatich, jakich spotkali. Magnus był nie mniej zdziwiony objawioną nagle gwałtownością ojca. Doszedł do wniosku, że Pug musiał nosić spore pokłady niepokoju, odkąd znaleźli się na tym poziomie rzeczywistości. A że Pug nigdy nie martwił się o siebie, zapewne obawiał się o Magnusa, Nakora i nawet tamtego młodzika, Ralana Beka. Magnus miał świadomość tego, że ojciec nie zapoznał go z pełnym obrazem sytuacji i że Nakor i Bek odgrywają w tym wszystkim rolę, której on nawet nie przeczuwa, niemniej przez lata nauczył się ufać ojcu bez zastrzeżeń. Wykazujący nieprzeciętny talent już w dzieciństwie Magnus zawsze mógł się doskonalić we własnym tempie i choć spotykały go wyzwania, nigdy nie czuł się przytłoczony. Dzięki takiemu szkoleniu, i to nawet pomimo słynnego braku cierpliwości Mirandy, wyrobił sobie właściwe podejście do niezwykle trudnej sztuki magii. Wiedział, że pewnego dnia prześcignie oboje rodziców - to znaczy pod warunkiem, że uda mu się przeżyć najbliższe minuty. Pug skręcił za róg, do obszernego pomieszczenia, gdzie snuł się mały oddział Talnoyów - najwyraźniej rezerwa rzucana tam, gdzie akurat była potrzeba, sądząc z tego, że z pomieszczenia prowadziły we wszystkich kierunkach rozchodzące się niczym szprychy korytarze. Paru gwardzistów miało zdjęte hełmy i rozmawiało, dzięki czemu Pug raz jeszcze przekonał
się, że iluzja ich potęgi w dużej mierze wzięła się stąd, że przypominali mityczne istoty, praktycznie niezniszczalne maszyny, których wszyscy się obawiali. Pug nie czuł wahania. Uniósł jedną rękę nad głowę, po czym zaraz pojawiła się nad nią sporej wielkości bladoniebieska kula energii z tańczącymi w środku błyskawicami. Mag cisnął sprokurowaną sferą prosto w grupkę Talnoyów. Iskry poleciały na wszystkie strony, skacząc od celu do celu i oszałamiając każdego wojownika, którego choćby musnęły. Wyglądało to tak, jakby dostali naraz jakiegoś ataku: jedni przewracali się w konwulsjach, drudzy zamierali sztywno wyprostowani, jakby ogarnął ich paraliż. Ogółem prawie jedna trzecia została unieszkodliwiona przez czar Puga. Wtedy do ataku rzucili się Valko i jego Rycerze Śmierci. Zaskoczeni Talnoye nie byli w stanie się bronić w zorganizowany sposób. Połowa została ścięta, zanim zdążyła się pozbierać z posadzki; opór reszty pokonano w niewiele dłuższym czasie, albowiem dwaj, a nawet trzej zwolennicy Białego rzucali się na jednego Talnoya. Wkrótce było po wszystkim. Pug dokonał szybkiej inspekcji i stwierdził, że dwaj Dasati z ich grupy nie żyją, a parunastu jest lekko rannych. Ale żaden Talnoy nie przeżył. Pug obrzucał spojrzeniem wyloty tuneli, zastanawiając się, którędy dojść do pałacu. Większość uwagi poświęcał znakom widniejącym u góry. Tunele tradycyjnie opisano za pomocą energetycznych glifów wyżartych wprost w kamieniu, co było znakiem widocznym tylko dla czułych oczu Dasatich i swoistym odpowiednikiem kierunkowskazu. Omiótłszy spojrzeniem wszystkie, Pug w końcu wypatrzył jeden zdecydowanie większy od innych glif, który musiał być znakiem TeKarany. Jakby w odpowiedzi na niezadane pytanie Puga, Valko wskazał go i rzucił: -Tędy! Pug wejrzał w głąb tunelu. Musieli być już w niewielkiej odległości od prywatnych apartamentów TeKarany. Odwracając się do pozostałych, powiedział: - Magnus powinien pójść z nami. Nie napotkaliśmy jak dotąd żadnych Kapłanów Śmierci. Gdy do tego dojdzie, co dwóch magów, to nie jeden... Valko odparł: - Wasza magia robi wrażenie, człowieku. Ale dobrze by było, gdybyście jej używali w zawężonym zakresie. Część z tu obecnych może być zakamuflowanymi zwolennikami Białego. Mamy kilkoro umieszczonych wysoko w hierarchii pałacu. Mogą oni podać jakąś wymówkę, by nie uczestniczyć
w jatce odbywającej się w Mrocznej Świątyni. Ufam, że są w pobliżu, gdyż ich pomoc we właściwym momencie może się okazać nieoceniona. - Miejmy taką nadzieję - szepnął Pug. - Na razie jednak wszystkich musimy traktować jak potencjalnych wrogów. - Zwracając się do syna, dodał: - Nie trać mnie z oczu, ale w razie potrzeby trzymaj się lorda Valko. Magnus nie zdążył odpowiedzieć, gdyż jego ojciec już puścił się przodem. Młody mag odczekał moment i ruszył jego śladem. Nakor czekał, nasłuchując. - Chodź, Bek - powiedział w końcu. - Znajdziemy ci jakichś przeciwników. - Świetnie, Nakorze. Znudziła mi się ta bezczynność - odparł rosły młodzieniec. Pośpieszyli przed siebie, na wpół biegnąc, na wpół truchtając, w kierunku odgłosów walki. - Kiedy już dotrzemy na miejsce - odezwał się zasapany Nakor - mógłbyś, proszę, zabić wszystkich w zbrojach takich jak twoja i ocalić resztę? - Dobrze, Nakorze. - A, i zechciej zdjąć hełm, aby Pug i pozostali wiedzieli, że to ty. - Dobrze, Nakorze - powtórzył Ralan Bek, posłusznie ściągając hełm i rzucając go na ziemię. Gdy byli już blisko, Nakor spytał: - Pamiętasz, o co cię prosiłem? - Tak, Nakorze. Mogę już tam iść? - Możesz - rzucił dziarski szuler. Wychynęli zza załomu korytarza, na którego krańcu ujrzeli rozległy dziedziniec otwierający się w górę ku niebu. Nawet z tej odległości widzieli, że toczy się tam dość zaciekła walka. Po oślepiających błyskach i ogłuszających dźwiękach rozbrzmiewających echem w korytarzu Nakor zorientował się, że ma przed sobą Puga i Magnusa, co go ucieszyło. Poczuł, że oto zbliża się chwila, w której urzeczywistnią się wszystkie jego snute latami plany. Jedyne, co go niepokoiło, to wątpliwość, czy Ralan Bek, kompletny obłąkaniec, odegra przewidzianą dla niego rolę. Wszystko, co według Nakora miało się stać, losy trzech światów i egzystencja osób, które stały mu się bliskie w ciągu minionego stulecia, weźmie w łeb, jeśli Leso Varen nie postąpi tak, jak chciał Nakor. Mały szuler musiał przyznać w duchu, że czasami bycie hazardzistą wcale nie jest dobre.
ROZDZ I AŁ
DWUDZIEST Y
Powrót Pug rzucił zaklęcie. Oślepiająca eksplozja oszołomiła Kapłanów Śmierci tylko na moment, lecz to wystarczyło, by Magnus zdołał rzucić swój czar. Z rozczapierzonych dłoni młodego maga wystrzeliły rażące promienie, jak gdyby cisnął setki tysięcy maleńkich kamieni szlachetnych: diamentów, szmaragdów, rubinów i szafirów. Wszelako piękno zjawiska było zaprzeczeniem jego efektu - promienie cięły kapłanów niczym miniaturowe brzytwy. Pomarańczowe plamy pojawiły się najpierw na twarzach Dasatich, potem na ich nieosłoniętych rękach, aczkolwiek takie widome znaki trafienia nie liczyły się zbytnio, jako że oczy wszystkich stały się puste w chwili, gdy dziesiątki dziurek pojawiły się w ich mózgach. Do pomieszczenia wbiegali kolejni Kapłani Śmierci. Zatrzymali się wszyscy tuż za progiem, po czym jak jeden mąż przypuścili atak na tyły oddziału Talnoyów. Pug zauważył, że każdy z kapłanów jest obwiązany w talii czymś w rodzaju białego pasa. Valko obrócił się, gdy do środka wpadła jeszcze jedna postać: rosły Talnoy, aczkolwiek pozbawiony hełmu. - Nie! - krzyknął Pug. - Przecież to Bek! Valko zawahał się na mgnienie, po czym zszedł z drogi pędzącemu młodzikowi, który z wyrazem obłąkańczego zachwytu na twarzy unosił miecz nad głowę, by opuścić go z siłą, z jaką drwal rąbie drzewo. Talnoy, który pomagał kompanowi odepchnąć dwóch Rycerzy Śmierci Białego, został rozpłatany od barku do krocza, po czym dwie połowy jego ciała rozpadły się w fontannie pomarańczowej posoki. Bek tymczasem już chwytał innego Talnoya za szyję, jakby ów był niegrzecznym szczeniakiem, równocześnie obracając się w szaleńczym piruecie, aby grzmotnąć ofiarą o trzeciego wo-
jownika stojącego po przeciwległej stronie pomieszczenia. Kończąc obrót, przeciął na dwoje kolejnego Talnoya z przeraźliwym zgrzytnięciem miecza o metalową zbroję i kaskadą sypiących się wkoło iskier. Pug zamarł z podziwu. Ralan Bek był w tej chwili nieposkromionym żywiołem, czymś znacznie gorszym od najsprawniejszego wojownika, jakiego mag w życiu widział. Pug wiedział od Tomasa, jakie zagrożenie stanowił Bek przy ich pierwszym spotkaniu, jednakże teraz nie mógł się nie zastanawiać, czy nawet zbroja legata Władcy Smoków wytrzymałaby uderzenia tego wcielenia boga wojny. Najwyraźniej w Beku kryło się więcej, niż kiedykolwiek przypuszczał, i owo „więcej" właśnie dawało o sobie znać. Valko zbliżył się do starego maga ze słowami: - Żaden śmiertelnik tego nie potrafi. Kim on jest? - Nie wiem - odparł Pug. Widział, że zwycięstwo jest bliskie: Rycerze Śmierci walczący po stronie Białego sukcesywnie pozbywali się przeciwników, którzy bynajmniej nie rwali się do walki z Bekiem w obronie TeKarany. Zaczerpnął głęboko tchu i powiedział: - Gdyśmy go znaleźli, sprawiał wrażenie dziwnego młodego człowieka, opętanego przez jakąś... siłę. Sądziliśmy, że pojmujemy jego naturę, lecz po przybyciu do tego świata... Nie wiem - powtórzył. - Jest jak Dasati w ludzkim ciele. - Napawa przerażeniem - rzekł Valko, nie zdając sobie nawet sprawy, że właśnie wyraził na głos stwierdzenie niemieszczące się w głowie przeciętnego wojownika Dasati. Pug rozejrzał się i spostrzegł, że pozostali Rycerze Śmierci również wodzą oczami wielkimi ze strachu za śmigającą szaleńczo postacią Beka, który wywijał mieczem, jakby był gigantem pośród zwykłych ludzi. Przyjmował na siebie ciosy, ignorując rany, i zadawał uderzenia, z których każde kładło trupem jakiegoś Talnoya. Niebawem gwardziści TeKarany uczynili coś nie do pojęcia: zaczęli umykać. Bek powalił dwóch, którzy się odwrócili, zanim zdążyli postawić choćby krok w przeciwnym kierunku, po czym rzucił się na grupkę usiłujących zmontować coś w rodzaju obrony po przeciwległej stronie pomieszczenia. Znalazł się przy nich po paru krokach i z wydajnością rzeźnika w jatce wykończył wszystkich w okamgnieniu. W pomieszczeniu zaległa cisza. Zwolennicy Białego stali w oszołomieniu, nie mogąc uwierzyć w to, czego właśnie byli świadkami. Valko pierwszy przerwał milczenie: - Ten spokój nie potrwa długo. Nieważne, jakie zamieszanie panuje w pałacu i na mieście, ledwie przekroczymy drzwi wiodące do apartamentów
TeKarany, każdy Talnoy, każdy Rycerz Śmierci, stawi się na jego wezwanie. Musimy działać zdecydowanie i bez wahania. - Odwrócił się do swoich podwładnych, z których co drugi ledwie trzymał się na nogach, i dodał: - Nikt z tych, którzy znajdują się za tymi drzwiami, nie jest naszym przyjacielem. Valko przyjrzał się kapłanom, którzy tymczasem do nich dołączyli, i dostrzegł ojca Juwona, przysposabiającego go do służby Białemu w pierwszej kolejności. Ojciec Juwon zajmował w hierarchii świątyni Mrocznego Boga miejsce równie eksponowane jak pośród zwolenników Białego, a przy tym był potężnym magiem. Kapłan zbliżył się prędko do młodego lorda i poinformował: - Twoja matka i siostra miewają się dobrze. Zlokalizowaliśmy zdrajcę, był to jeden z pomniejszych, służących w kuchni. Okazał się Kapłanem Śmierci i nie dał się łatwo zabić. Wszyscy, którzy zostali, znaleźli się w bezpiecznej kryjówce. Wiedźmom Krwi nic nie grozi, są gotowe przyłączyć się w każdej chwili. - Co dzieje się w mieście? - zapytał Pug, ignorując zdumienie kapłana na widok pomniejszego, który odzywa się niepytany. - To ludzki mag - przedstawił go Valko. - Podobnie jak tamten udający pomniejszego. - Wskazał na Magnusa. Ktoś za plecami Kapłana Śmierci dodał: -Ija! Wyciągnęli szyje i zobaczyli, że to odezwał się Nakor. Mały szuler dodał: - To znaczy jestem człowiekiem. Nie magiem. Zajmuję się szulerką. Ale znam też parę sztuczek. Kapłani Śmierci nie bardzo wiedzieli, o czym on mówi. Pug wtrącił: - Nie zostało nam wiele czasu. Jak się mają sprawy? - Obłęd na skalę, z jaką dotąd się nie spotkaliśmy ani o jakiej nawet nie słyszeliśmy. Przy tym, co obecnie wyprawia się na tej planecie, wcześniejsze Wielkie Łowy można porównać do wytępienia szkodników na małym terenie. Teraz morduje się na całym świecie, Valko. - Juwon przymknął na moment powieki, co Pugowi wydało się bardzo ludzkim gestem. Po chwili Kapłan śmierci spoglądał znowu na młodego lorda. - W oczekiwaniu na pełnowymiarową inwazję na świat ludzi ku chwale Jego Mroczności codziennie morduje się pomniejszych tysiącami.
- Tysiącami - powtórzył inny Kapłan Śmierci. - Nikt nie jest bezpieczny na Omadrabarze. - Nikt i nic - zgodził się Pug. - Wiem o szczelinach i portalach więcej aniżeli jakikolwiek człowiek na Midkemii czy Kelewanie. To, co trzęsie podstawami tego świata i Kelewanu, nie przypomina niczego, z czym miałbym wcześniej do czynienia. Nie będę miał pewności, dopóki nie zbliżę się bardziej do źródła, lecz coś mi podpowiada, że to, o czym mówimy, przypomina nieco szczelinę śmierci używaną przez pewnego szalonego ludzkiego maga, by z Midkemii dostać się na Kelewan. - Czym są te szczeliny, o których wspomniałeś? - zainteresował się Valko. Nakor poradził: - Lepiej się streszczaj. Naprawdę nie mamy wiele czasu. - Szczeliny są tym samym co portale, łączą różne światy. Te, które nie przekraczają mojej zdolności pojmowania, powstały za sprawą magii zarazem potężnej i subtelnej. Jednakże szczelinę, która połączyła nasze poziomy rzeczywistości, stworzono za pomocą nekromancji. Można ją przyrównać do tunelu, gdzie da się poruszać w obie strony, aczkolwiek ruch jest napędzany śmiercią mieszkańców waszego świata. Podejrzewam, że istnieje sposób na jej zamknięcie, co ocali mój świat przed Mrocznym Bogiem. Jednakże aby zyskać pewność, muszę przyjrzeć się jej z bliska. - Po chwili przerwy Pug podjął: - Jego Mroczność to istota z napęczniałej Pustki, niemalże bezmyślna w swym dążeniu do pochłonięcia jak największej liczby istnień. Poziom rzeczywistości, z którego pochodzę, mój świat, jest znacznie bogatszy w życie niż wasz. Właśnie dlatego Mroczny Bóg pragnie się tam dostać, zamiast rozszerzać swoje wpływy poza Dwanaście Światów. - Tak cicho, jakby mówił do siebie, dodał: Nie wiem tylko, jakim cudem udało mu się dotrzeć do naszego poziomu rzeczywistości. - Znów umilkł na chwilę, po czym kontynuował: - Władca Przerażaczy poszukuje drogi do mojego świata, wykorzystując śmierć waszych rodaków. Żywił się istotami z tego poziomu rzeczywistości od stuleci, rosnąc w siłę i szykując się do ekspansji. Obecna rzeź ma posłużyć zasileniu szczeliny wiodącej do mojego świata. Mroczny Bóg nie dba o to, że pozbawi życia wszystko, co żyje na Omadrabarze i w pozostałych jedenastu światach zarządzanych przez Karany w jego imieniu. Jest gotów zniszczyć całą rasę Dasatich, byle dopiąć celu. Nie ma ratunku dla Dwunastu Światów, chyba że uda nam się unicestwić Mrocznego Boga. Valko zerknął na Ralana Beka pokrytego warstwą pomarańczowej krwi i wpatrzonego w drzwi wiodące do serca sanktuarium TeKarany.
- Czy to Zabójca Boga? - zapytał. - Jeśli nie, sam już nie wiem, kim mógłby być - odparł Pug. - Nie - rzekł Nakor. - Bek nie jest Zabójcą Boga. Oczy wszystkich obecnych zwróciły się na niego. Nie wierząc własnym uszom, Pug spytał: - Co takiego? - Bek nie jest Zabójcą Boga - powtórzył Nakor. - Przybył tu, aby umożliwić Zabójcy Boga zniszczenie Jego Mroczności. - Nie roz... — zaczął Pug. - Nie mamy na to czasu! - rzucił Nakor. - Bek, otwórz wreszcie te drzwi! Ralan Bek postąpił do przodu i złapał za wielką klamkę lewą ręką, z prawej nie wypuszczając miecza. Był gotów dalej siać zniszczenie wśród tych, którzy znajdowali się po drugiej stronie. Pug usłyszał zgrzyt metalowych rygli protestujących głośno, aczkolwiek nadaremno. Utrzymujące je na swoich miejscach uchwyty puściły, jakby w ogóle ich tam nie było, ustępując pod dotykiem mocarnej dłoni młodzika szybciej, niżby to zrobiły, gdyby użyć tarana. Pug nie miał pewności, czy poszłoby mu równie łatwo z pomocą magii. Za drzwiami czekał tuzin mężczyzn w zbrojach Talnoyów. Wszyscy naraz rzucili się na Beka. Dwaj zginęli, zanim zrobili pierwszy krok, trzeci padł, gdy jego druga stopa właśnie miała dotknąć podłogi. W tym momencie atak przypuścili Rycerze Śmierci Białego z Valko na czele. Pug okręcał się dokoła własnej osi, próbując ustalić, z której strony nadbiegną kolejni napastnicy. Zamieszanie przy drzwiach ograniczyło mu widoczność na moment, toteż przepchnął się pośród walczących dziko osób, nie przeszkadzając Bekowi w sianiu śmierci dokoła. Podwładni Valko wydawali nieprzerwany okrzyk wojenny, który odbijał się echem od wysokiego kamiennego sklepienia. Pug zdawał sobie sprawę, że wkrótce przyjdzie mu się zmierzyć z najpotężniejszymi Kapłanami Śmierci, których zadaniem była obrona TeKarany. Sala tronowa była olbrzymia i owalna, z drzwiami na jednym końcu, przez które się przedostali do środka, i z tuzinem kamiennych masywnych kolumn w równych rzędach po obu stronach. Na przeciwległym krańcu pomieszczenia czekała na nich zbita w ciasną grupę masa wojowników. Zmierzając na wprost, Pug i Magnus równocześnie dojrzeli Kapłanów Śmierci otaczających potężną postać w pomarańczowej zbroi: TeKaranę. Po-
między nimi a atakującymi znajdował się jeszcze niemały oddział obrońców. Pug rzucił do syna: - Nie mamy na to czasu. Magnus odparł: - Rozumiem - i wzbił się w powietrze. Podobnie jak wszystko inne w tym mrocznym i pokręconym świecie, apartamenty TeKarany porażały wielkością. Sam TeKarana zasiadał na tronie umieszczonym na podwyższeniu w kształcie koła, podpartym dwunastoma koncentrycznymi kamiennymi okręgami wyrastającymi z podłogi w centralnej części pomieszczenia. Tak jak wszędzie, ściany były pozbawione wszelkich ozdób, lecz wisiały na nich trofea: szkielety tysięcy wojowników nadal w zbrojach stanowiące milczące świadectwo potęgi władcy Dwunastu Światów. Za tronem otwierało się wejście do prywatnych komnat TeKarany, gdzie tłoczyli się przerażeni pomniejsi i kobiety w kuszących szatach. Na widok Magnusa unoszącego się w powietrzu większość okręciła się na pięcie i zaczęła uciekać. Jeśli któryś z wojowników zawahał się na widok umiejącego latać pomniejszego, kosztowało go to życie. Magnus posyłał w dół włócznie palącego światła, które niszczyły wszystko, czego dotknęły, oprócz ścian i posadzki z kamienia. Płomienie wystrzelały z ubrań i ciał tych Kapłanów Śmierci, którzy nie otoczyli się w porę barierą ochronną. Magnusa spowijała już specjalna osłona, gdy kapłani uwolnili falę magii. Z ich rąk wystrzeliły cuchnące czułki, długie falujące taśmy śmierci w mgnieniu oka rozprzestrzeniające się po całym pomieszczeniu. Zabójcze wstęgi nie przebierały w ofiarach, zabijając zarówno atakujących, jak i obrońców, albowiem było już wiadomo, że gwardziści nie są w stanie ocalić TeKarany, choć może mu pomóc powstrzymanie napastników do czasu, aż nadejdą posiłki. Pug cisnął oślepiającą srebrnobiałą błyskawicę, która zniszczyła wszystkie czułki na swej drodze, tak że kapłani wzdrygnęli się z bólu, a niektórzy nawet krzyknęli, gdy ich zaklęcie ewidentnie straciło moc. Otrząsnąwszy się, Kapłani Śmierci skupili całą uwagę na dwóch magach. Ci, którzy odzyskali kontrolę nad sobą najprędzej, posłali w stronę Puga i Magnusa wirującą czarną chmurę, którą starszy z magów mógł przyrównać tylko do gęstej chmary much. Na szczęście udało mu się wznieść barierę ochronną, obejmującą także jego syna. Podczas gdy Pug zapewniał im ochronę, Magnus przypuścił kolejny atak na napastników, z których dwóch zajęło się ogniem.
Ralan Bek ciął przeciwników niczym wieśniak zboże, natomiast postępujący krok w krok za nim Rycerze Śmierci Białego wiązali walką następnych Talnoyów. Valko zajął miejsce przy lewym boku Beka, w każdej chwili gotów dokonać skoku i stawić czoło TeKaranie. Pug i Magnus we dwóch okazali się godnym przeciwnikiem dla wszystkich Kapłanów Śmierci razem wziętych; działali niczym istota połączona wspólnym umysłem. Magnus z wyprzedzeniem wiedział, kiedy powinien ich bronić przed atakiem kapłanów, a Pug błyskawicznie kładł ich trupem lub przynajmniej skutecznie unieszkodliwiał. Wkrótce obca magia nie stanowiła już dla nich żadnego zagrożenia. Parę minut później ostała się ledwie garstka skrwawionych obrońców TeKarany. Władca Dwunastu Światów był wysokim, potężnie zbudowanym wojownikiem, nie ustępującym w niczym Ralanowi Bekowi. Ich miecze również były bardzo podobne do siebie, z tą różnicą, że broń TeKarany zdobiły wzdłuż ostrza szlachetne metale, na rękojeści zaś szlachetne kamienie. - Twoje zwłoki zawisną na honorowym miejscu nad mym tronem! - zakrzyknął TeKarana, podnosząc się z siedziska i zstępując po stopniach, by znaleźć się na tym samym poziomie co rosły młodzik. Wskazując na Beka wyzywającym gestem, dodał: Jeszcze nikt nie rzucił mi rękawicy w mym własnym pałacu! Pug użył swej mocy, aby unieść dwóch ostatnich Kapłanów Śmierci i cisnąć ich przez całą długość pomieszczenia, tym samym kładąc kres niebezpieczeństwu ze strony ich magii. Zobaczył, że Magnus opada na posadzkę niedraśnięty, aczkolwiek tak jak wszyscy, od stóp do głów spryskany pomarańczową posoką. Ralan Bek przyjął wyzwanie TeKarany i paroma ruchami ramienia pozbył się resztek gwardii. Parł nieubłaganie wprost na władcę Dwunastu Światów. Tymczasem Valko ze swymi podwładnymi uporał się z pozostałościami' oddziału Talnoyów na flankach. Gdy zetknęły się miecze dwóch pojedynkujących się olbrzymów, oczy wszystkich zwróciły się w ich stronę. Toczyła się walka między dwiema potęgami. Pug uniósł dłoń, aby wesprzeć atak na TeKaranę, jednakże Martuch szarpnął go, wołając: - Nie! Nie wolno nam ingerować! Pug dopiero teraz spostrzegł, że nikt - ani Valko, ani żaden z jego podkomendnych - nie ruszył na pomoc Bekowi. Wszyscy zamienili się w ob-
serwatorów. Jak dotąd każdy cios został sparowany, a dźwięk, który temu towarzyszył, przypominał odgłos kucia żelaza przez jakiegoś szalonego boga. Całymi minutami TeKarana i Bek wymieniali uderzenia, nie zyskując przewagi. Każdy cios był parowany, każdy sztych blokowany. Przez bardzo długi czas w pomieszczeniu panowała absolutna cisza, jeśli nie liczyć odgłosów wyrównanej walki. Dźwięczał metal i rozlegało się chrapliwe sapanie pomiędzy kolejnymi oddechami. Wreszcie równowaga uległa zachwianiu. Bek wpadł w trans, każde następne uderzenie zdawało się dodawać mu sił, podczas gdy oddech TeKarany stawał się coraz bardziej wysilony, a jego ruchy wolniejsze. Pierwszą oznaką nieuniknionego był miażdżący cios, który spadł na lewy bark TeKarany. Miecz Beka bez trudu przeciął pomarańczową zbroję, jakby była zrobiona z papieru. - To niemożliwe! - skomentował Hirea. - Niemożliwe - zgodził się z nim Nakor. - Patrz uważnie, a będziesz świadkiem czegoś niebywałego. Valko, nie chowając miecza, stanął obok Puga. Stary mag z Midkemii widział na obliczu Dasatiego echo wewnętrznej walki i domyślał się, że młody lord brał siebie za wymienionego w przepowiedni wojownika, który miał pokonać TeKaranę i przetrzeć szlak dla Zabójcy Boga, kimkolwiek ów był. TeKarana właśnie zamachnął się potężnie, nadwerężając wszystkie mięśnie, ale Bek sparował jego uderzenie bez widocznego trudu. Przy okazji metalową rękawicą lewej dłoni uderzył go prosto w skroń. Hełm zleciał z głowy TeKarany i po raz pierwszy od objęcia panowania jego oblicze zobaczył ktoś spoza najściślejszego kręgu. TeKarana wyglądał... zwyczajnie. Sylwetkę miał masywną i imponującą, jednakże w jego twarzy nie było nic, co by świadczyło, że jest władcą Dwunastu Światów. Minę miał ogłupiałą od uderzenia, z nosa cieliła mu pomarańczowa krew i bez przerwy mrugał powiekami, jakby chciał odzyskać ostrość wzroku, podczas gdy spoczywał na czworakach całkowicie bezbronny. Bek postąpił krok naprzód i kopnął go prosto w usta, posyłając w powietrze fontannę wybitych zębów i strzępów tkanki. TeKarana był ogłuszony, lecz nadal zdolny do przytomnego myślenia. Przetoczył się, byle dalej od podkutego buta, po czym zerwał się na nogi, dobywając sztyletu. Wykonał nim zwodniczy gest, równocześnie chwytając za miecz wolną ręką. Bek jednak nie dał się zwieść i odpowiedział błyska-
wicznym ruchem, aż się posypały iskry, gdy metal zderzył się z kamieniem. TeKarana ledwie zdążył cofnąć dłoń. - To koniec - rzucił Martuch. - Jeszcze nie - skontrował Nakor. Ralan Bek roześmiał się chrapliwym, przyprawiającym o ciarki śmiechem, który u obserwatorów na nowo wywołał pragnienie walki. Nawet Pug poczuł chęć, by chwycić za broń i przyłączyć się do pojedynku, co było w jego wypadku naprawdę niespotykane. Zerknął na syna i stwierdził, że Magnusem targają podobne uczucia. Skinął mu szybko głową i po chwili obydwaj magowie wypowiedzieli zaklęcie broniące dostępu obcym myślom i emocjom do ich umysłów. Bek odstąpił do tyłu, dającTeKaranie znak, że może podnieść swój miecz. Ten drobny gest fair play był tak obcy Dasatiemu, że dopiero po chwili zrozumiał, o co chodzi przeciwnikowi. Gdy dotarło do niego, że to nie podpu-cha, zadziwiająco zręcznie sięgnął po miecz. I zaczął zataczać kręgi wokół przeciwnika, by w końcu zamierzyć się na jego głowę. Bek z łatwością zablokował cios, trzymając długi miecz jedną ręką, po czym wolną dłonią rąbnął TeKaranę w żuchwę. Kolana ugięły się pod sponiewieranym wojownikiem, który jednak nie wypuścił miecza. Na ten widok Bek wyciągnął rękę i podtrzymał przewracającego się przeciwnika za prawy nadgarstek, chroniąc go przed upadkiem. Bek nie zwolnił uścisku TeKarany tylko ściskał go dalej, aż zmiażdżył kości i miecz wypadł z nagle bezwładnych palców. Dopiero wtedy pozwolił TeKaranie opaść na kolana przed sobą. Gdy Bek powoli zwolnił uchwyt na nadgarstku pokonanego wojownika, ten upadł na plecy. Ból sprawił, że oczy w sekundzie zaszły mu mgłą. Zamiast postąpić w jego stronę i dobić go, Bek odwrócił się i zaczął iść w stronę Valko. TeKarana potrząsnął głową, odzyskując świadomość. Spojrzał na szerokie plecy oddalającego się zwycięzcy, zmarszczył brwi, po czym rzucił się ku porzuconemu mieczowi, by złapać go zdrową dłonią. Trzymając mocno za rękojeść, podniósł się na nogi, nie spuszczając z oka pleców i odsłoniętego karku przeciwnika. Bek stanął, po czym popatrzył w dół na Valko. - Zabij go. TeKarana właśnie unosił miecz, lecz zanim ostrze zawisło w pionie, Val-ko wyminął Beka i wbił ostrze w szyję napastnika. Przekręcił je, nieomal dekapitując swoją ofiarę, po czym wyszarpnął miecz z walącego się ciała.
- Co to miało być? - zapytał Magnus. Hirea odparł: - Bek właśnie podarował Valko imperium Dasatich. Valko powiódł spojrzeniem po obecnych. Z jego miny jasno wynikało, że jest nie mniej niż reszta oszołomiony ostatnimi wydarzeniami. Jednakże on przynajmniej zdawał sobie sprawę z wagi tego, co się stało. Podniósł upuszczony miecz TeKarany i wolnym krokiem podszedł do tronu. Niecałą minutę później, gdy do sali tronowej wpadły dziesiątki gwardzistów, Rycerze Śmierci popierający Białego klęczeli przed młodym lordem. U jego stóp spoczywały zwłoki poprzedniego TeKarany. Widząc, że pierwszy Talnoy zaczyna się wahać, Juwon, odziany w szaty najwyższego kapłana Jego Mroczności, zaintonował: - Valko! TeKarana! Tradycja Dasatich sprawiła, że Talnoy odruchowo ugiął kolano przed nowym władcą. Nie padło żadne pytanie, nie rozległ się żaden protest. W świecie Dasatich ten, kto zabił swego pana lennego, zostaje nowym władcą na danym terenie. Valko był odtąd władcą Dwunastu Światów. Pug zapytał cicho Martucha: - Na jak długo? Stary Rycerz Śmierci wzruszył ramionami. - Któż to może wiedzieć? Jeśli jest tak, jak mówisz, i Jego Mroczności przestało zależeć na tym świecie, to być może dopóty, dopóki Valko będzie nosił głowę na ramionach. Wielu ujrzy w nim młodzika i łatwą ofiarę, wielu zginie w jego obronie. Wskazując w kierunku, gdzie stała Mroczna Świątynia, dodał: - Ale jeżeli Jego Mroczności jest potrzebny na tym tronie marionetkowy władca, Valko będzie panował, dopóki Mroczny Bóg ma inne sprawy na głowie. Gdy dotrze do niego wiadomość, że nieznany nikomu lord zajął miejsce jego faworyta, na głowę Valko będzie czyhał każdy Talnoy. Talnoye usłuchają Kapłanów Śmierci, zanim zdążą wysłuchać TeKarany. Tak więc nawet jeśli pokonamy Mrocznego Boga, możemy mieć tutaj wojnę domową. Nie wiadomo tylko, czy będzie ona krótka czy długa. - Krótka? - zdziwił się Pug. -Jedyni przyjaźni Rycerze Śmierci, którzy nie gromadzą się na wezwanie poprzedniego TeKarany ani nie walczą na twoim świecie, znajdują się tutaj. Jeśli Mroczny Bóg każe nas teraz zaatakować, walka nie potrwa długo. Pug obliczył, że wraz z dopiero co przybyłymi gwardzistami - w pałacu znajduje się jakiś tysiąc Rycerzy Śmierci.
- Znajdzie się może jeszcze paru, którzy ugną kolano przed Valko, lecz Jego Mroczność w dalszym ciągu dysponuje dwudziestoma tysiącami wojowników na terenie miasta oraz pięcioma tysiącami w Mrocznej Świątyni -dokończył Martuch, jakby czytając mu w myślach. Magnus zerknął na Beka, który stał niemal bez ruchu z pustym wyrazem twarzy, jak gdyby wpatrywał się w coś w przestrzeni. Odwracając się do Nakora, zapytał: - Co mu się stało? - Wrócił do domu - odparł Nakor. Rozejrzał się po Rycerzach Śmierci służących Białemu i Talnoyach stojących obok siebie ramię przy ramieniu i oczekujących pierwszego rozkazu od nowego władcy. Następnie przeniósł spojrzenie na Valko, który siedział na tronie z niepewną miną. W końcu mały szuler znowu się odezwał. - Valko jest młody. Zapoczątkuje tu zmiany, których wprowadzenie zabierze stulecia. Ostatecznie jednak mieszkańcy tego świata znów staną się tym, czym by byli teraz, gdyby Mroczny Bóg nigdy tutaj nie zawitał. Pug przysłuchiwał mu się z uwagą. - Nakorze, widać posiadasz wiedzę, jakiej nam brakuje. Wiedz zatem, że wkrótce będziemy musieli stawić czoło oddziałom Mrocznego Boga, a nasze siły są na wyczerpaniu. - Stary mag popatrzył przyjacielowi prosto w oczy. - Nieraz w przeszłości domyślałem się, że coś przede mną ukrywasz, że nie mówisz mi wszystkiego, ale zawsze sądziłem, że taki już po prostu jesteś. W tej chwili jednak, przez wzgląd na to, co poświęciliśmy i co możemy zyskać, musisz powiedzieć nam wszystko, co wiesz. Nakor zaśmiał się. - To akurat jest niemożliwe, Pugu. Ale faktycznie jestem wam winny prawdę. Obrócił się do Magnusa i poprosił: - Możesz nas zabrać do Jego Mroczności? - Tak - potwierdził Magnus. - Tu niedaleko jest miejsce, z którego TeKarana i jego dworzanie oglądali ceremonię. Zwracając się do Valko, Nakor rzekł: - Władco Dwunastu Światów, mój czas tutaj dobiega końca. Ty musisz wykazać się siłą i wprowadzić poddanych w nową erę. - Wskazał na Beka. -On pozostanie z tobą nieco dłużej, lecz wkrótce zacznie się zajmować własnymi sprawami. - Przeszedł parę kroków i zatrzymał się naprzeciwko Rala-na. - Zegnaj, Ralanie Beku - dodał ciszej. - Żegnaj, Nakorze.
- Wiesz, co masz robić? - Tak - odpowiedział postawny młodzieniec. Z uśmiechem nie mniej szerokim niż u Nakora dodał: - Nareszcie wiem, co powinienem wiedzieć. -Spojrzał w dół na swego drobnego kompana i zapytał: - A czy ty wiesz, co masz robić? - Tak - odparł mały szuler. Po czym wspiął się na palce i zakrył dłonią oczy Beka. Młodzik stał jeszcze przez moment w bezruchu, po czym odrzucił głowę do tyłu, jakby dostał w twarz, i zamrugał mocno powiekami. -Dziękuję, mały człowiecze - rzekł z wyraźną radością. Powiódł spojrzeniem dokoła. - Będę chronił tego chłopca, dopóki nie nadejdą pozostali. - Dobrze - stwierdził Nakor. - Wszystkiego dobrego, Ralanie Beku. - I tobie również, Nakorze Isalani. Nakor obejrzał się na Martucha i Hireę. - Dawajcie mu dobry przykład. Natomiast Pug, nadal nic nie rozumiejąc, powtórzył: - Pozostali? Jacy pozostali? - Niebawem się przekonasz - rzucił do niego Nakor. Do Magnusa zaś rzekł: No, musimy się zbierać. Czasu jest coraz mniej. Przenieś naszą trójkę do jaskini Mrocznego Boga. Magnus usłuchał bez słowa. Pug i Nakor odnieśli wrażenie, że tracą grunt pod nogami - dosłownie i w przenośni - po czym z lekkim szarpnięciem opuścili jedno miejsce i znaleźli się w drugim. Nagle stali przed tronem TeKarany na platformie obserwacyjnej, skąd rozciągał się widok na szaloną scenę przekraczającą wszelkie wyobrażenie. Tysiące Dasatich spadały z wysoka; niektórzy odbijali się od skał, inni wpadali prosto w płomieniste morze pomarańczowej energii i zielonego ognia. Jeszcze inni lądowali na rozdętej istocie mieniącej się Mrocznym Bogiem. Najwięksi pechowcy wciąż żyli podczas lądowania. Jego Mroczność sięgał po nich za pomocą magii i wrzeszczących unosił do swojej potwornej paszczy. Oblicze pozbawione było jakichkolwiek cech szczególnych, lecz płonęła w nim para czerwonych ślepi, które przyglądały się każdej kolejnej ofierze. W paszczy nie otwierały się żadne usta i ofiary kończyły wprost w twarzy Mrocznego Boga, który połykał poddanych w całości. - To zupełnie niepotrzebne - zauważył Nakor. - Ta istota wysysa energię życiową. Pożeranie jest tylko dla zwiększenia efektu. - Strach to broń Przerażaczy - wyjaśnił Pug. Odwracając się do Nakora, dodał: Dlaczego tu jesteśmy? W każdej chwili ktoś może nas spostrzec,
a nawet we trzech nie damy rady tysiącom Kapłanów Śmierci czy też tej istocie, jeśli zdecyduje się po nas sięgnąć. Na galerii poza miejscem, które zajmowali, oraz na krawędzi dziury, a także w licznych szparach na przeróżnych poziomach głębokiego leja tłoczyli się Dasati. - Czekamy - udzielił odpowiedzi Nakor. - Czekamy na Zabójcę Boga. Gdy się pojawi, każdy z nas wykona swoje zadanie. - Nakorze - rzekł doń cicho Magnus - czego ty nam jeszcze nie powiedziałeś? Mały szuler usiadł. - Jestem zmęczony, Magnusie. Twój ojciec już dawno zrozumiał, że nie jestem do końca tym, czym się wydaję, aczkolwiek miał dość przyzwoitości i pozwolił mi dalej zgrywać głupka, gdy służyło to mojej sprawie, a także nie zadawał zbyt wielu pytań. - Zawsze byłeś mi dobrym przyjacielem i wiernym sprzymierzeńcem -wtrącił Pug. Nakor westchnął. - Mój czas tutaj naprawdę dobiega końca. Uważam, że powinniście poznać prawdę. - Powiódł spojrzeniem od Puga do Magnusa. - Poniesiesz dalej brzemię ojca, niemałe brzemię, ale chyba mu sprostasz. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zamienić z Pugiem parę słów na osobności. Magnus skinął głową i oddalił się, aby zapewnić im prywatność. Nakor zaczął mówić do Puga: - Musisz spełnić daną obietnicę i wycierpieć swoje, przyjacielu, lecz jeśli nie zawiedziesz, wszystko przebiegnie tak, jak powinno. Koniec końców uratujesz nasz świat i pomożesz przywrócić zakłóconą równowagę. Pug spojrzał na Nakora twardym wzrokiem. - Czy mówisz o...? - Nikt nie wie o twoim układzie z Boginią Śmierci, Pugu, oprócz ciebie i niej. - Ty wiesz - szepnął Pug. - Jak to możliwe? Nawet Miranda tego nie wie. - Bo nie może wiedzieć, jak wszyscy śmiertelnicy - stwierdził Nakor. - Zatem kim ty jesteś? - zapytał wstrząśnięty Pug. - To długa historia - odpowiedział wymijająco Nakor. Potem uśmiechnął się tym swoim charakterystycznym uśmiechem. - Na wszystko przyjdzie właściwa pora. Teraz musimy skupić się na czekaniu. - Spoglądając na prze-
rażającą scenę rozgrywającą się w dole, dodał: - Mam nadzieję, że nie potrwa to długo. Mało tu zabawnie. Ludzie zakrzyknęli z szoku i strachu, gdy Czarna Góra nieoczekiwanie rozdęła się w jednym potężnym spazmie. Moment przedtem znajdowała się pół mili dalej, a tuż później zbliżyła się niebezpiecznie do sztabu, nieomal sięgając punktu dowodzenia generała Alenburgi. Miranda postawiła barierę ochronną, jednakże za późno. Krzyki skończyły się równie raptownie, jak zaczęły. Ci, którzy zajmowali pozycje pomiędzy sztabem a Czarną Górą, w momencie pojawienia się w tym miejscu sfery zostali przecięci na dwoje. Krew i krwawe szczątki przylepiły się do jej powierzchni. Miranda zawołała: - Musimy się wycofać! Zdumiony widokiem Czarnej Góry generał Alenburga zadecydował: - Wycofujemy się! - Zwracając się do czterech młodych kapitanów, czekających na jego rozkazy, powiedział: - Jedźcie na południe. Jest tam strumyk, który łączy się z rzeką. Weźcie tyle map, ile zdołacie unieść, i zawieźcie je tam. - Natomiast Mirandę poprosił: - Jeśli ty i twoi przyjaciele magowie zdołacie rzucić na to trochę światła, będę zobowiązany. Im szybciej, tym lepiej. Dowódcy armii zaczęli się wycofywać składnie, aczkolwiek w pośpiechu. Miranda była pewna, że kula przez jakiś czas nie będzie się powiększać. Jej ciekawość została jednak pobudzona do granic. Kobieta przymknęła powieki, podczas gdy dokoła niej trwał pośpieszny odwrót, i uwolniwszy swój umysł, wysłała go poza ciało. Napotkała tę samą obcą magię broniącą jej dostępu jak przedtem i raz jeszcze poszukała sposobu na jej przełamanie. Przedyskutowała ten problem z resztą magów, gdy wszyscy zażywali odpoczynku, i otrzymała kilka przydatnych wskazówek. Teraz zdała sobie sprawę, że zwłaszcza jedna z podpowiedzi była sensowna: nie miała do czynienia z barierą, tylko z czymś w rodzaju antyzaklęcia sprokurowanego po to, aby krzywdziło, raniło, a nawet zabijało. Skoro tak, była w stanie sobie z nim poradzić pod warunkiem, że wytrzyma trochę bólu. Zebrała wystarczająco dużo siły woli, aby przebić się na drugą stronę, i zrobiła to, czując porażające ukłucie. Zwalczyła ból i osłoniła się ochronnymi czarami broniącymi jej umysł przed atakiem, po czym przyjrzała się
temu, co było widać wewnątrz sfery. Obrzydzenie, które poczuła, gdy jej umysł zarejestrował to, co zobaczyły oczy, kazało jej instynktownie się cofnąć. Nieomal zemdlała, znów przeciągając umysł przez powierzchnię sfery. Jakiś czas potem Miranda otworzyła oczy i ujrzała stojącego nad nią Erika von Darkmoora. Ona sama leżała na ziemi. - Nic ci nie jest? - zapytał cicho pośród ogólnego chaosu. - Zobaczyłam... - odezwała się słabym głosem, gdy wojownik wyciągnął rękę, aby pomóc jej wstać. - Co zobaczyłaś? - zapytał, podpierając ją. - Musimy... -Co? Wzrok miała rozbiegany, myśli zmącone. - Musimy odejść. - Wycofujemy się - przypomniał Erik. - Planujemy przegrupowanie. - Nie - przerwała mu. - Musimy odejść... z tego świata. - Mirando - rzekł łagodnie, sprowadzając ją w dół zbocza, gdzie czekał giermek z jego wierzchowcem. - O czym ty mówisz? Spostrzegł, że kobieta powoli odzyskuje panowanie nad sobą. Pomimo ewidentnego wyczerpania oczy miała szeroko otwarte, a oblicze pobudzone. - Eriku! Oni otwarli... Nie wiem, jak to nazwać. To nie jest szczelina, raczej... tunel! Jakiegoś rodzaju przejście między dwoma poziomami rzeczywistości. Zajmuje prawie całą przestrzeń tej kuli! - Obejrzała się na monstrualną Czarną Górę, która wznosiła się ku niebu niczym jakiś potworny bąbel na skórze planety. - Gardziel tego tunelu to ziejąca dziura, o średnicy jakichś stu jardów, ale powiększająca się w miarę rozrostu kuli. - Zacisnęła szczelnie powieki i zaczerpnęła tchu. - Twoi ludzie... musieli wpaść w ten tunel, w tę pustkę, jakkolwiek to nazwać. - Na bogów! - szepnął Erik. - Eriku - zaczęła znów, rozglądając się i stwierdzając, że Alenburga i Kaspar zdążyli odjechać. - Musisz im powiedzieć. Wszyscy... Trzeba ewakuować tyle osób, ile się da. Tam w środku są Kapłani Śmierci, obezwładniają każdego, kto tam wpadnie, twoich żołnierzy, a Rycerze Śmierci wtrącają ich do gardzieli tunelu... - Zamknęła ponownie oczy, jakby chciała sobie wszystko dobrze przypomnieć. - Eriku, to coś żywi się nami. Twoi żołnierze są karmą, dzięki której to coś staje się coraz większe. Erik pobladł na twarzy. - A gdy znów nabierze sił, urośnie?
- Tak - potwierdziła Miranda z trudem. - Ta kula będzie rosnąć i rosnąć... - Głos jej ucichł, a ona sama zachwiała się na nogach. - Aż pokryje cały nasz świat... - Przecież nie może rosnąć w nieskończoność. Miranda była szara na twarzy. - Nie. Wystarczy, że stanie się wystarczająco duża, aby coś innego mogło się przedostać z drugiej strony... - Co to będzie? - Mroczny Bóg Dasatich - odpowiedziała szeptem. A potem zwiotczała i gdyby nie mocny uścisk Erika, padłaby na ziemię jak długa. - Ej, ty tam! - Erik krzyknął do stojącego nieopodal żołnierza. - Sprowadź wóz! I dostarcz ją do głównodowodzącego Alenburgi! - Tak jest! - odpowiedział dowódca Tsurani. Czekając, aż po Mirandę podjedzie wóz, Erik wpatrywał się w Czarną Górę. Podczas starcia ze Szmaragdową Królową przy Przełęczy Koszmaru poradził sobie, choć miał ograniczone środki. Przy tej okazji jednak czuł całkowitą bezradność. Tym razem wszyscy mogli zginąć. Pug i Magnus zakryli uszy w obronie przed rozdzierającym dźwiękiem. Na-kor padł na ziemię. Wnętrze pieczary drżało i wibrowało, strącając w przepaść wielu z tych, co stali na krawędzi. Nieszczęśnicy, lecąc w ramiona śmierci, wrzeszczeli przeraźliwie. Nakor podniósł się do pozycji siedzącej i wyciągnął przed siebie rękę. - Spójrzcie! Kolumna powietrza, wirując, opadała na nich niczym olbrzymi lejek, z którego wysypywały się ciała. Srebrzyste błyski rozjaśniały co rusz mroczną przestrzeń, rozświetlając wszystko upiornie. U rozwarcia lejka pojawiła się gigantyczna dziura. Strumień ciał przybrał na sile. - To Tsurani! - krzyknął Magnus. Charakterystycznych zbroi i ludzkich sylwetek nie dało się z niczym pomylić. Były ich tysiące. Wtem monstrualny Władca Przerażaczy zadrżał i zaczął połyskiwać i falować na podobieństwo jedwabiu unoszącego się na lekkiej bryzie. W pewnym momencie z potwornej istoty uniosły się cuchnące dymne wici, które sięgnęły w górę aż do leja, zmieszały się z nim i w jakiś sposób przyczyniły do powiększenia go.
- Co się dzieje? - zawołał Pug do Nakora. - Władca Przerażaczy otworzył przejście pomiędzy tym światem i Kelewanem wyjaśnił drobny szuler. - Nie przypomina ono szczelin ani nawet portali, których użył, aby włożyć nogę między drzwi i futrynę. Od tej chwili Omadrabar i Kelewan są trwale połączone. Władca Przerażaczy, zyskując siłę, poszerzy granicę swoich wpływów. Im większą powierzchnię Kelewanu zajmie, tym więcej ludzi umrze pod jego kopułą. Im więcej istnień umrze, tym bardziej urośnie kula. W końcu Kelewan stanie się jego domem. Władca Przerażaczy używa zgromadzonej energii pozyskanej z istot, które mordował przez tysiąclecia, ażeby przedostać się na Kelewan. W którymś momencie obawiam się, że już niedługo - rozpocznie swoją podróż do nowego świata. - A co ze światem Dasatich? - zdziwił się Magnus. - Dasati byli tylko nieprawdopodobnymi naiwniakami. - Nakor popatrzył prosto na Puga. - Twój ojciec pierwszy zrozumiał prawdę kryjącą się za istotą Mrocznego Boga. Jego Mroczność wykorzystał Dasatich, aby przedostać się na wyższy poziom rzeczywistości. To nieprawda, że szukał dla nich nowej przestrzeni. Mroczny Bóg opuści ten świat i przeniesie się do następnego, najpierw jednak wyssie stąd wszelkie życie. Zadomowiwszy się na Kelewanie, ustanowi tam Mroczną Świątynię taką jak tutejsza, po czym przywróci planetę do pierwotnego stanu. Niedobitki ludności będą mogły się mnożyć i grupować w zgromadzenia takim jak tutaj, podczas gdy Władca Przerażaczy będzie w stanie letargu. Jego letarg potrwa stuleciami, lecz sny przez niego śnione będą kontrolowały rodzące się plemiona. Kelewan stanie się własną parodią, Tsurani zamienią się w żądnych krwi wyznawców śmierci, na podobieństwo Dasatich. Na koniec przyjdzie pora, aby wszyscy przenieśli się o poziom wyżej. -Skąd wiesz to wszystko? - zaciekawił się Pug. - Stąd, że coś takiego już się wydarzyło, Pugu - odparł Nakor. - Na innych światach, ale także na tym. - Poprowadził ich we względnie bezpieczne miejsce za tronem TeKarany. Opadł na czworaki, by oprzeć się podmuchom, a oni za jego przykładem przykucnęli nieopodal. Nakor dodał: - To właśnie ta długa historia, o której ci wspomniałem. - Zamierzasz ją nam wreszcie opowiedzieć? - zapytał go Pug. - Tak - rzekł Nakor. - Już pora, abyście poznali prawdę. Nakor uniósł dłoń i czas stanął w miejscu.
- To naprawdę niezła sztuczka, Nakorze - rzekł z podziwem Magnus. - Owszem - poparł syna Pug. - Nie zdołam tego powstrzymać na długo, ale przynajmniej będziemy tu mieli trochę spokoju - powiedział drobny szuler, siadając na skale. - Jestem bardzo zmęczony, Pugu. Powinienem był umrzeć dawno temu, lecz jak doskonale wiesz, bogowie nie zawsze się przejmują tym, co powinno czy też nie powinno się wydarzyć. - Co to za prawda, którą chcesz nam wyjawić, Nakorze? - spytał Pug, przechodząc do rzeczy. - Nie wiem wszystkiego, a niektóre sprawy nadal są niepewne i niemożliwe do przewidzenia. Z kolei o paru innych rzeczach nie wolno mi opowiadać. Pug przyjrzał się uważniej długoletniemu przyjacielowi, lecz w żaden sposób nie skomentował jego słów. Po chwili przerwy Nakor podjął opowieść: - Noszę coś w sobie, Pugu. Podobnie jak Bek, aczkolwiek to, co on nosi i co ja noszę, nie jest jednym i tym samym. We wnętrzu Beka znajduje się odłamek wielkiej potęgi. - Kiedyś powiedziałeś, że może nosi w sobie odłamek Bezimiennego przypomniał sobie Magnus. Nakor uśmiechnął się i potrząsnął głową. - To było kłamstwo. Przypuszczam, że za młodu Ralan Bek był zwykłym niegrzecznym chłopcem, urwisem, zabijaką, a w końcu mordercą, którego czekała śmierć przez powieszenie na rynku lub poderżnięcie gardła w ciemnym zaułku... Jednakże jakimś cudem wplątał się w to samo co my, w walkę o przywrócenie zachwianej równowagi. - Mów dalej - poprosił Pug. - Tamtej pierwszej nocy, którą spędził ze mną na zewnątrz jaskini z Talnoyami, okazał ciekawość, tak jak oczekiwałem. Gdy udawałem, że śpię, zakradł się do środka. Wtedy zrozumiałem, że będę musiał albo go zabić, albo wykorzystać. Dlatego mu to zrobiłem. - Co? - Wejrzałem w niego i znalazłem dziwną i wspaniałą moc. Coś mi ona przypominała. Potem miałem sen. - Nakor się uśmiechnął. - Albo raczej wizję. W każdym razie czas stanął, a może godzinne przemyślenia trwały tylko sekundę. Tak czy owak nagle wiedziałem już... wszystko. Spotkałem Beka, ponieważ tak zostało z góry ustalone. To, co go napędzało, nie różniło
się wiele od tego, co napędzało mnie, kiedy byłem młody. Zarówno on, jak i ja byliśmy narzędziami bogów, aczkolwiek każdy z nas służył innemu celowi. Ja miałem być przewodnikiem Beka, natomiast Bek miał być naczyniem przez które coś powróci na Omadrabar. No więc uczyniłem zeń naczynie. - Naczynie? - powtórzył Magnus. - Na co? - Na to, co znajdowało się w jednym z Talnoyów tkwiących w jaskini. Pug zaniemówił. Dasati noszący pamięć Macrosa powiedział mu, że każdy Talnoy zawiera w sobie duszę jednego z dawnych bogów Omadrabaru. - Umieściłeś w nim boga? - Tylko malutki fragment, ale to wystarczyło. - Wystarczyło do czego? - chciał wiedzieć Magnus. - Do odebrania życia TeKaranie, nawet w wypadku gdyby Valko go nie zabił, i do przywrócenia temu światu czegoś nadzwyczaj istotnego. - Czyli? - Pug czuł się kompletnie skołowany rewelacjami drobnego szulera. - Bogów. Chyba nie zapomniałeś, że wszystkie bóstwa wszystkich światów w gruncie rzeczy są tylko różnymi aspektami tych samych podstawowych sił i że toczą one ciągłą walkę z istotami Pustki. Gdy Mroczny Bóg doszedł do władzy, zawiązano obłędny spisek, przez który dziesięć tysięcy bóstw Dasatich musiało się przemyślnie ukryć. - Na kryjówkę wybrali Talnoyów. - Tak. Jego Mroczność jest potężny, lecz o żadnym Władcy Przerażaczy nie da się powiedzieć, aby przejawiał inteligencję. Nie mam nawet pewności, czy oni myślą. Istnieją, działają, dążą do czegoś, ale... nie sposób ich zrozumieć. Tak czy owak Mroczny Bóg zapanował najpierw nad wyznawcami Boga Śmierci, Bakala, po czym wzniósł Mroczną Świątynię. Gdy szalały tu Wojny Chaosu, bóstwa Dasatich zyskały schronienie. - Na Midkemii - domyślił się Magnus. - Tak, w tamtej jaskini, gdzie przebywały... dłużej, niż pamiętam. - A tamten Talnoy, którego znalazł Kaspar? - Tamten pojawił się za sprawą Macrosa działającego na polecenie... cóż, tak naprawdę na polecenie tego, co stoi za wszystkim, z czym toczymy walkę. Macros był tylko jeszcze jednym narzędziem bogów. Natomiast Ralan Bek jest pierwszym z bóstw Dasatich, któremu udało się wrócić do domu. Dla tutejszych mieszkańców to KantasBarat. Na naszym świecie nazywamy go Onanka. - Bóg Bitwy - przetłumaczył Pug.
- To wydawało mi się najwłaściwsze. Szczęśliwy Wojownik wrócił na stare śmiecie. Ralan Bek pożyje jeszcze trochę, chociaż jego dni jako śmiertelnika są policzone. Niemal w całości został już przejęty przez boga, którego dotąd nosił w sobie. Zniknął ten młodzik, którego poznaliśmy jakiś czas temu. Tak naprawdę nie żył już wtedy, gdy wybieraliśmy się do tego świata. - Ale jak... udało ci się umieścić w nim mały fragment bóstwa, Nakorze? zapytał Magnus. - Trudno to wyjaśnić - stwierdził Nakor. Wskazał na własną pierś. - Noszę tu coś, co czasami... przejmuje nade mną kontrolę. Bywa, że zapamiętam, co wyczynia, najczęściej są to sztuczki, jakich ja sam nie znam... Ale zazwyczaj pozostaję z luką w pamięci. Na przykład kładę się spać w jednym miejscu, a wstaję zupełnie gdzie indziej, albo znajduję coś, czego wcześniej nie miałem, w swoim plecaku, albo nagle muszę mierzyć się z czyimś gniewem. - Wiesz, co to za siła? - zainteresował się Pug. - O, tak - odparł Nakor z uśmiechem. - I ty też się dowiesz, ponieważ musisz ją ode mnie zabrać. - Ale co to jest? - nie wytrzymał Magnus. - Ban-ath. Pug przysiadł obok Nakora. - Bóg złodziei? - Na Midkemii zwą go bogiem złodziei - przyznał Nakor. - Ban-ath nie może pozostać bez ochronnego naczynia - popukał się w pierś - w przeciwnym razie bowiem zniknie... To znaczy nie zniknie cały, tylko ten jego mały fragment, który mam w sobie. A wszystko, czego się tu dowiedział, musi wrócić. Dlatego ponosisz go przez jakiś czas, do powrotu do domu. - Czemu ty tego nie zrobisz? - zapytał Magnus. Nakor wyszczerzył się w uśmiechu. - Ja nigdzie się nie wybieram. Przyszedł mój czas. - Rozejrzał się po obszernej pieczarze i dorzucił: - Miejsce dobre jak każde inne, nie uważacie? Przynajmniej będę miał liczne towarzystwo, i to zarówno spośród Dasatich, jak i ludzi. - Dlaczego chcesz tu zostać, Nakorze? - Coś bardzo ważnego musi się wydarzyć, a ja muszę przy tym być. Pozostawię sobie dość umiejętności, aby wszystkiego dopilnować, a potem... skończę się. Podniósł się wolno. Pug także wstał. Nakor dotknął swojej
piersi, po czym powiedział: - Być może odpowie na parę pytań, jeśli uzna, że jest ci to winien. A być może nie. - Nagłym ruchem oderwał dłoń i przyłożył ją do klatki piersiowej Puga. Stary mag poczuł, jak coś przepływa między nimi. -Cco...? - Muszę teraz odpocząć - rzekł Nakor. - A ty musisz coś zrobić, i to szybko. - Co takiego? - zapytał Pug. - Musisz udać się do jaskini na Novindusie i powiedzieć coś Talnoyom za pomocą kryształu, który zmajstrowałem, albo za pomocą pierścienia, wszystko jedno. - Co muszę im powiedzieć, Nakorze? - drążył Pug, pomagając przyjacielowi znowu usiąść. Oblicze drobnego szulera pomarszczyło się ze starości, a oczy mu zmętniały ze zmęczenia, zanim odpowiedział: - Otwórz szczelinę wiodącą na Kelewan, w pobliże miejsca inwazji. A potem powiedz Talnoyom tylko tyle: Możecie wracać do domu. Magnus zareagował pierwszy. - Musimy odnaleźć Martucha, żeby nas przerzucił z powrotem. - Nie - pokręcił głową Nakor. - Usłyszycie od niego to samo, co ode mnie: przestańcie się tak wysilać. - Słucham? - Magnus był zupełnie zbity z tropu. Uśmiechając się szeroko, Nakor powiedział: - Twój ojciec wie, o czym mówię. Magnus przeniósł spojrzenie na Puga, który właśnie zaczął się śmiać. - To jeden wielki żart, prawda, Ban-ath? Głos w jego głowie odpowiedział: - Czasami tak. Pug wyciągnął rękę i złapał dłoń syna. - Na Delekordii, ucząc się od Martucha, rozpoczęliśmy proces przystosowywania się do życia tutaj. Żeby wrócić do domu, musimy po prostu... - Przestać się wysilać - dokończył za niego Magnus. Pug wzmocnił uścisk na jego dłoni. - Po prostu odpuść, Magnusie. - Przenosząc spojrzenie na starego przyjaciela, dodał: - Będzie mi ciebie brakowało, szulerze. - Mnie ciebie również, magu. - Nakor ziewnął. - Koniec nadchodzi szybko, ale to dobrze. Jestem potwornie zmęczony i należy mi się odpo-
czynek. Ban-ath zapewnił mi znacznie dłuższe życie niż większości ludzi, nie mam więc do niego żalu, że skończy się ono właśnie teraz. - Oparł się plecami o tył tronu. - Czas ruszy z miejsca za moment, więc zrobi się hałaśliwie i nieprzyjemnie. Powinniście odejść jak najszybciej. - Machnął ręką i nagle powróciły dźwięki i podmuchy. Pug powtórzył: - Odpuść, Magnusie. Magnus przymknął powieki, starając się rozluźnić. - Ojcze, czuję się tak, jakbym zaciskał pięść przez cały rok. Nie potrafię rozprostować palców. - Powoli. Odginaj je powoli. Obydwaj magowie stali w bezruchu, koncentrując się na tej części swego jestestwa, która kontrolowała magię umożliwiającą im przetrwanie na drugim poziomie rzeczywistości. W pewnym momencie nadszedł ból nie do zniesienia, jak gdyby ogień zapłonął w ich umysłach. Później zaczęło ich palić w płucach, a skóra zdawała się pokryta tańczącymi błyskawicami. Upadli na kolana i wkrótce leżeli na ziemi twarzami do dołu. Gdy ból wreszcie minął i byli w stanie rozewrzeć powiela, przekonali się, że nie znajdują się już w głębokiej pieczarze. Byli w kraterze zasłanym odłamkami skał i kamieni. Hałas i smród także zniknęły. Pug miał wrażenie, że płuca zaraz mu wysiądą z wysiłku, lecz z każdym oddechem ból stawał się lżejszy. Po paru chwilach mag był w stanie usiąść. Odszukał wzrokiem syna i stwierdził, że Magnus wygląda nie lepiej niż on. Jego pojękiwanie przeszło w kaszel, ale w końcu zdołał się pozbierać z ziemi. Pug dopiero teraz zauważył, że iluzja otaczająca Magnusa zniknęła. Teraz już obaj wyglądali znowu jak ludzie. - Gdzie jesteśmy? - spytał ojca Magnus. Pug stanął na niepewnych nogach i rozejrzał się wkoło. - Poznaję to miejsce! Jesteśmy na niższym poziomie... - Ale nad nami nic nie ma! - przerwał mu syn. - Wiem. Kiedyś jednak było to najniżej położone miejsce we wspaniałej dzielnicy Świętego Miasta. - Jesteśmy na Kelewanie? - Najwyraźniej - stwierdził Pug, nie przestając się rozglądać. - Zważywszy na pokrywanie się dwóch przylegających poziomów rzeczywistości, zmieniliśmy tylko świat, nie miejsce na nim. - Pokazał na rumowisko nieopodal. - Najazd Dasatich doprowadził do totalnej katastrofy.
Poczuł ukłucie bólu w piersi i w głowie. Udało mu się ustać na zgiętych w kolanach nogach tylko dzięki pomocy syna. - Co się stało, ojcze? - Ban-ath - wysapał Pug. - Przypomina mi, że muszę wracać na Midkemię. - Zdołasz otworzyć szczelinę prowadzącą do domu czy raczej powinienem nas przenieść do siedziby Bractwa Magów? - Otworzę szczelinę - odparł Pug, mimo że znajdował się na skraju wyczerpania. Przymknął powiela, a Magnus w tym czasie obrzucił spojrzeniem krater, który niegdyś był podpiwniczeniem ogromnej areny w Kentosani. Kamienie dokoła wciąż wydzielały odór ścierających się energii; Magnus wyczuwał ponadto ślady obcej magii. Rozegrała się tu wielka bitwa - zarówno magowie, jak i kapłani stawili czoło najeźdźcom z innego świata. Jeśli informacje, które dotarły do Valko, były prawdziwe a wszystko na to wskazywało - Dasatim udało się zniszczyć znaczną część populacji, po tym jak już wybili do nogi członków Najwyższej Rady. Straty sięgały pięćdziesięciu tysięcy Tsurani: wojowników i zwykłych mieszkańców. Biorąc pod uwagę nieśpieszną reakcję obrońców oraz ruinę dokoła, Magnus przypuszczał, że liczba ofiar mogła być znacznie większa. Tutaj ewidentnie zadziałała magia Wielkich, nie zaś Kapłanów Śmierci, co by znaczyło, że Tsurani jednak utarli nosa Dasatim. Pozwalając ojcu pracować nad otwarciem szczeliny, Magnus wzniósł się w powietrze, aby mieć lepszy widok. Pożałował tego w chwili, gdy wychynął poza krawędź rumowiska. Całe Kentosani leżało w gruzach. Płomienie wciąż szalały w opuszczonych dzielnicach i nigdzie nie było widać śladu życia. W powietrzu unosił się lekki smród rozkładu, jako że ciała zabitych spoczywały niepochowane. Padlinożercy zrobili swoje do tej pory, lecz piętno śmierci nadal było widoczne. Święte Miasto było martwe. Poczuł się przytłoczony, nawet mając w pamięci ich minione przeżycia. Zwątpił, czy uda się powstrzymać Władcę Przerażaczy, zanim przybędzie do tego świata. Opuścił się akurat wtedy, gdy Pug kończył rzucać zaklęcie. W niewielkiej odległości od ziemi pojawił się przypominający drzwi szarawy owal. Nie odzywając się do syna ani słowem, Pug przestąpił na drugą stronę, a Magnus poszedł w jego ślady.
Caleb zamarł z szoku na widok ojca i brata wkraczających przez szczelinę do pracowni, po czym rzucił się do przodu, aby podtrzymać upadającego Puga. Magnus również ledwie się trzymał na nogach i musiał oprzeć się o ścianę. - Mama będzie zachwycona, kiedy się dowie, że wróciliście - rzekł, klękając przy ojcu. - Pod warunkiem, że okażesz dość przyzwoitości, by nie umrzeć, zanim się tu pojawi. Magnus uśmiechnął się. Zawsze lubił poczucie humoru Caleba. - Dobrze cię widzieć, braciszku. Wpółprzytomny Pug potrzebował pomocy obydwóch, aby utrzymać się na nogach. Wydusił z siebie: - Niedobrze mi. Skutki przenosin. Magnus czuł się równie źle jak wtedy, gdy przenieśli się na Delekordię. - Wezwij uzdrawiacza - polecił Calebowi Pug. - Mamy niewiele czasu. Nie możemy spędzić paru dni w łóżkach. - Zaraz każę jaldegoś sprowadzić - obiecał Caleb. - Ale najpierw musicie się obaj położyć. Magnus został odprowadzony do swojej komnaty przez dwóch studentów, których zawołał do pomocy Caleb. On sam zajął się Pugiem. Ledwie jego młodszy syn wyszedł po uzdrawiacza, Pug poczuł rżnący ból w czole i wygiął plecy w łuk. Po paru chwilach straszliwe doznanie ustąpiło. Gdy otworzył oczy, zobaczył przy łóżku jakąś postać i wzdrygnął się. - Wybacz. Mężczyzna był znajomy, niski i krzywonogi, w obdartej pomarańczowej szacie na grzbiecie. Z jego jednego ramienia zwisał plecak, w drugim ręku trzymał laskę. Kiedy zamachał dłonią, ból i zmęczenie całkiem opuściły Puga. - Nakor? - zdumiał się Pug. - Niezupełnie, ale uznałem, że chętniej zobaczysz postać znaną od lat - odparł mężczyzna. - Poza tym dzięki temu unikniemy wielu pytań, w razie gdyby ktoś nas tak zobaczył. - Ban-ath? Skłaniając głowę, postać odpowiedziała: - Do usług, Pugu. Czy też raczej: Do roboty, Pugu. Miałeś coś dla mnie zrobić, a jeszcze nawet się do tego nie zabrałeś. Pug usiadł na łóżku, czując się tak, jakby wypoczywał od wielu dni. - Co ty zrobiłeś? - Cóż, jeżeli obędzie się bez niespodziewanych przeszkód, uratowałem
świat i wszystkich jego mieszkańców, a także sporą część wszechświata -rzekł bóg pod postacią szulera. - Kiepsko wyglądasz, magu, a czeka cię sporo pracy, więc lepiej się ogarnij, podczas gdy ja co nieco ci opowiem. - Będą kłamstwa i manipulacja? - Och, z pewnością, koniec końców tak, ale na razie ograniczę się do prawdy, gdyż to najlepiej posłuży mojemu celowi. - Prawda? - zdziwił się Pug. - Tak, magu. Tym razem usłyszysz samą prawdę.
ROZDZ I AŁ
DWUDZIEST Y PIERWSZY
Prawda Pug słuchał. - Pośpiech jest złym doradcą, ale w tym wypadku czas nagli. Jednakże po tym wszystkim, co wycierpiałeś przez lata... - Przez lata? — wpadł mu w słowo Pug. Bóg pod postacią Nakora uniósł dłoń. - Pamiętasz historyjkę, którą opowiedział ci Nakor? Przypowieść o skorpionie i żabie? - Skorpion zabija żabę, która pomogła mu przedostać się na drugi brzeg rzeki, a gdy ta, umierając, pyta: „Dlaczego?", słyszy w odpowiedzi: „Taką już mam naturę". Tak, pamiętam. - To dobrze - stwierdził Ban-ath. - Ja mam w naturze okłamywanie, manipulowanie, okradanie, oszukiwanie i łamanie wszelkich praw i reguł. To ja umieściłem cię tam, gdzie mógł cię odnaleźć Macros. To ja skierowałem go do Crydee i kazałem mu myśleć, że roztoczenie nad tobą opieki jest jego własnym pomysłem. To ja kierowałem każdym krokiem Macrosa od tej pory, każąc mu myśleć, że służy Bogu Magii. - Na moment się zamyślił, co zdradził wyraz jego twarzy. Wciąż zapatrzony w przestrzeń podjął: - Sarig powróci, tak jak wszyscy inni przed nim, tak jak bóstwa Dasatich powracające na ich poziom rzeczywistości... a zobaczymy to, jeśli pożyjemy dostatecznie długo. Macros jednak nie był sługą Sariga. Służył mnie. Jego próżność była moim największym sprzymierzeńcem. Macros ani razu nie powziął podejrzenia, że to, co robi, nie jest wynikiem jego geniuszu. To ja sprawiłem, że jego magia przeniknęła starożytną zbroję znalezioną przez Tomasa w smoczej jamie, aby moja magia mogła przeniknąć czas i przestrzeń i przenieść myśli Tomasa do Ashen-Shugara, tym samym manipulując jednym z wrogów
bóstw. Dzięki temu wszystkiemu wojna, którą przegrywaliśmy, została odroczona. - Proszę? - Pug nie dowierzał własnym uszom. - To, co nazywacie Wojnami Chaosu, jest tylko wycinkiem znacznie szerszego konfliktu, o którym dopiero zaczynasz się dowiadywać. Ów konflikt trwa od czasów sprzed zarania ludzkości, a nawet sprzed stworzenia bogów. W przeddzień nowej ery, gdy my, których bierzecie za bogów, powstaliśmy i pozbyliśmy się sił zwanych przez was Dwoma Ślepymi Bogami Początku, gdy Valheru wystąpili przeciwko nam... cóż, szczerze mówiąc... wtedy my, a właściwie ja... przegrywałem. Pug był w stanie tylko się wpatrywać w postać Nakora. - No i uciekłem się do oszustwa. Pug znienacka wybuchnął śmiechem. Nie był w stanie się powstrzymać właśnie pojął, że jakkolwiek poważny i rozległy był ten konflikt, ilekolwiek pochłonął istnień, dla tego stworzenia, tego „boga", był tylko grą, godną szacunku nie bardziej niż partyjka lin-lan w tylnej izbie piwiarni w Krondorze. Twarz Nakora wyszczerzyła się w uśmiechu. - Ha, widzę, że potrafisz docenić dobry dowcip. - Dowcip? - powtórzył Pug, poważniejąc nagle. - Śmieję się na myśl o tym całym obłędzie! Śmieję się, aby nie wyciągnąć do ciebie rąk i nie udusić cię! - Nie radziłbym próbować, Pugu - rzekł Ban-ath, przestając się uśmiechać. Pamiętaj, to ja jestem skorpionem. Potrafię zmienić swoją naturę w takim samym stopniu, w jakim ty potrafisz zamienić się w żabę. Pug zbył tę uwagę machnięciem ręki. Ktoś zapukał do drzwi i w tej samej chwili postać Nakora zniknęła. Drzwi otwarły się i do środka wszedł Caleb z jakąś młodą kobietą. Była to uzdrawiaczka imieniem Mianee. Pug przywitał ich słowami: - Nic mi nie jest, naprawdę. Przynieście mi coś do jedzenia i może trochę piwa, jeśli to nie kłopot. Umieram z głodu. Mianee należała do tych kobiet, których niełatwo się pozbyć, zatem Pug musiał poddać się krótkiemu badaniu, po którym uzdrawiaczka ogłosiła, że nic mu nie dolega. Wkrótce po jej wyjściu wrócił Caleb zjedzeniem i piciem. Ustawił tacę na stoliku przy łóżku i usłyszał: - Chciałbym pobyć trochę sam, synu. Zawołam, jeśli będę czegoś potrzebował.
Caleb zrobił minę, jakby chciał o coś zapytać, po czym najwyraźniej zrezygnował z tego pomysłu. Moment później już go nie było. Pug przeniósł spojrzenie od drzwi do stolika z tacą i zobaczył, że obok stoi nieznajomy, który właśnie częstuje się kawałkiem sera. Mężczyzna był drobnej budowy ciała i miała brązowe kręcone włosy. Pug rozpoznał go dopiero po chwili. - Jimmy? - Oczywiście, że nie - odparła postać skubiąca zębami ser. Wyglądała jak bliźniak lorda Jakuba zwanego Jimmym Rączką w czasach, gdy zaciągnął się na służbę u księcia Aruthy jako giermek. - Dobry ten ser. - Ban-ath - westchnął Pug. - Albo jeśli wolisz: Kalkin, Antrhen, Isodur. Ludzkość nadała mi wiele imion, z których moje ulubione brzmi Kojot. W każdym razie to ja we własnej osobie. Bóg złodziei skłonił się teatralnie, czym jeszcze bardziej przypomniał Pugowi o złodziejaszku, który w końcu poślubił jego córkę i przeszedł do historii Królestwa Wysp. Pug oparł się wygodnie i zaczął jeść. Po chwili milczenia Ban-ath rzekł: - Tak jak mówiłem, gdy nam przerwano, przegrywaliśmy wojnę z pradawnymi siłami, a Valheru bynajmniej nie oddawali nam przysługi. Spośród stu pomniejszych bóstw i tuzina znaczniejszych przetrwał tylko tuzin pomniejszych i czworo znaczniejszych. Pamiętaj, że ukazuję ci zawężoną perspektywę, pozwalam zerknąć wyłącznie na wycinek większej całości, albowiem całość przekracza twoją, niemałą przecież, zdolność pojmowania. Prawdopodobnie jesteś najbystrzejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył na Midkemii. - Pug chciał zaprotestować, lecz Ban-ath nie dał mu dojść do słowa. - Oszczędź mi swego krygowania się, gdyż o ile większość ludzi uważa skromność za zaletę, o tyle ja nie patrzę na to w ten sposób. Próżniakami w rodzaju Macrosa łatwo jest manipulować. Istnieje taki aksjomat: „Nie da się oszukać uczciwego człowieka". Uczciwy człowiek przyznaje się do swoich niedostatków. Przy tobie muszę użyć innej taktyki niż przy Macrosie, który bez trudu uwierzył, że jest geniuszem stojącym za wszystkimi intrygami. Ty w przeciwieństwie do niego działasz skuteczniej, jeśli wierzysz w sprawę. Dlatego rozmawiam z tobą szczerze, choć mówienie prawdy nie sprawia mi przyjemności. Nie mam nic przeciwko uczciwości, szczególnie że lubię trzymać się faktów i rachunku prawdopodobieństwa. Najlepsze jest jednak to, że zdajesz sobie sprawę z własnej niewiedzy i pragniesz się uczyć, dzięki
czemu bijesz na głowę inteligencją praktycznie każdego. - Gestem kazał mu wstać. - No, ubieraj się. Bóg pstryknął palcami i Pug miał na sobie czystą szatę. - A jedzenie? Kolejne pstryknięcie i Pug nie czuł już głodu. - Wysoka pozycja daje pewne przywileje. Porozmawiamy w drodze. Musimy sporo zobaczyć. Jeszcze jedno pstryknięcie i znaleźli się zupełnie gdzie indziej. Była to pustka, aczkolwiek nie taka, jakiej Pug doświadczył po zniszczeniu pod koniec Wojny Światów pierwotnej szczeliny wiodącej ze świata Tsurani. Tutaj było inaczej. Zamiast wrażenia nicości to miejsce wywoływało przekonanie, że jest się otoczonym przez wszystko, lecz w najdrobniejszej postaci, przy której najmniejsze ziarnko piasku i paproch kurzu wydawały się monstrualne. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Pug. - Na czwartym poziomie rzeczywistości czy też jak wolą wasi poeci, dramaturdzy, a także niektórzy duchowni, w czwartym kręgu piekła. Pamiętając, co ujrzały jego oczy, kiedy zerknął przez portal wiodący do piątego świata, podczas gdy Macros walczył z Królem Demonów Maargiem, a także to wszystko, co widział na drugim poziomie rzeczywistości, czyli w świecie Dasatich, Pug odparł krótko: - Nie tego się spodziewałem. - Ani też nie to byś zobaczył jeszcze parę tysiącleci temu, gdybyś wpadł z wizytą. - Pug wyczuł dziwną nutę w głosie boga, coś jakby żal. - To miejsce było dla Dasatich tym, czym ich świat jest dla was. Zamieszkiwały tutaj istoty, wedle waszych standardów tylko nieco bardziej cywilizowane od demonów. A jednak miały swego rodzaju zgromadzenie, a właściwie wiele zgromadzeń, gdyż były rozsiane tam i siam, podobnie jak ludzkość na waszym poziomie rzeczywistości. - I co' się stało? - Mroczny Bóg - rzucił w odpowiedzi Ban-ath. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nikt nie wie, co się dokładnie wydarzyło, a przynajmniej nikt, kogo bym znał, a możesz mi wierzyć, że znam miliardy osób. Pug zerknął w stronę źródła głosu, spodziewając się znów ujrzeć Nakora, lecz otaczała go czysta pustka. - Na co patrzę?
- Na poziom rzeczywistości tak zupełnie pozbawiony wszelkich przejawów życia, że został sprowadzony do prawiecznego pyłu. Tutaj każdy fragment rzeczywistości został starty na proch i równomiernie rozsypany po całej przestrzeni. - Jak to w ogóle możliwe? - W nieskończonym wszechświecie wszystko jest możliwe. Gdzieniegdzie nawet bardziej niż możliwe, prawdopodobne. - A więc nie ma tu nic poza tym drobnym... proszkiem? - Cóż, nic nie jest wieczne, a w każdym razie nie mamy się o tym jak przekonać. Nawet bogowie, jak ich nazywacie, mają ograniczone możliwości percepcji i istnienia. Nie da się wykluczyć, że dwie drobiny zderzą się i połączą w wyniku tego zderzenia, a po jakimś czasie dobije do nich trzecia drobina i proces ten będzie się powtarzał, aż powstanie zbitek materii. Ostatecznie wszystko zostanie do niego przyciągnięte, a gdy masa osiągnie określoną gęstość... - Nastąpi eksplozja - domyślił się Pug. - Powstanie nowy wszechświat. Macros pokazywał nam... - W Ogrodzie nieopodal Wiecznego Miasta, gdzie Pantatianie uwięzili ciebie, Macrosa i Tomasa z tym jego smokiem. Tak, pamiętam. - Pamiętasz? Śmiejąc się, bóg złodziei wyjaśnił: - To ja byłem siłą sprawczą! - Spoważniał zaraz i dodał: - Zapewne nigdy w pełni tego nie zrozumiesz ani prawdopodobnie nigdy mi nie wybaczysz - o co akurat wcale nie dbam - ale większość cierpienia, którego doświadczyłeś, i większość cudów, których się naoglądałeś, była częścią szerszego planu i miała cię przygotować do zadania, które stoi teraz przed tobą. Pokazanie ci, skąd się wziął twój wszechświat, było zaledwie pierwszą lekcją z wielu mających ci otworzyć oczy na ogrom wszystkiego i na wagę tego, co masz uczynić. Albowiem wcześniej nie byłbyś w stanie tego dokonać. Musiałeś na własne oczy zobaczyć narodziny wszechświata, śmierć ludzi, w tym tych, których pokochałeś, przebyć Korytarz Światów i zrobić jeszcze wiele różnych rzeczy, ażebyś był w stanie podjąć się jeszcze trudniejszego zadania. Dzięki tobie zapadną decyzje, jakich nigdy nie powinien podejmować żaden śmiertelnik. - O jakich decyzjach mówisz? - Wszystko w swoim czasie. Na razie musisz się douczyć. - My tu nie jesteśmy naprawdę, zgadza się?
- Nie. Nadal jesteśmy w twoim pokoju, gdzie siedzisz spokojnie na łóżku wpatrzony w przestrzeń przed sobą, lecz dla dobra sprawy wyobraź sobie proszę, że odbywasz fascynującą podróż. Ban-ath ponownie strzelił palcami. Błysnęło i przenieśli się do jeszcze innej rzeczywistości, takiej, gdzie wielkie odłamki skał przemykały z zawrotną prędkością. Tym razem Pug dostrzegł niebo, które bardziej przypominało jego wyobrażenie o firmamencie świata Dasatich: pomalowane w żywe emanacje kolorów i energii niewidocznych dla rudzkiego oka. Tutaj wszędzie dokoła falowały barwne kurtyny i pulsowały roziskrzone powierzchnie. Pug wiedział, że wszystko to znajduje się w ogromnej odległości od niego. Połyskliwe płachty czerwieni, purpury, fioletu i indygo migotały hen w dali, pokrywając niezmierzone połacie nieboskłonu. Gigantyczny kamień wielkości góry przeleciał nieopodal, błyszcząc powierzchnią roztańczoną dziwnymi energiami wywołującymi erupcje magmy ulatującej w przestrzeń. W tle migotały gwiazdy, aczkolwiek było ich znacznie mniej aniżeli w rodzimym świecie Puga. - Gdzie jesteśmy? - zapytał znów Pug. - To trzeci poziom rzeczywistości, do niedawna zamieszkiwany przez Mrocznego Boga. Jak widzisz, pozostawił tu większe kawałki, dzięki czemu ten świat ma szanse odrodzić się szybciej niż tamten. W najodleglejszych zakątkach tego wszechświata wciąż istnieje życie, właściwie pomniejsze cywilizacje. Być może przetrwają dostatecznie długo, by się rozwinąć i dotrzeć do reszty światów. - Dlaczego panuje tu mniejsze zniszczenie? - Z różnych powodów - odparł Ban-ath. - Jak pewnie zauważyłeś, stany energetyczne są tu wyższe niż na naszym poziomie rzeczywistości, tak zwanym pierwszym, który nawiasem mówiąc, jest uznawany za pierwszy krąg piekła przez tych, którzy egzystują jeszcze wyżej. Pug zaśmiał się. - Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. - Otóż to. - Bóg złodziei był absolutnie poważny. - Pugu z Crydee, możesz się uważać za tyleż przeklętego, co błogosławionego. Żaden śmiertelnik od czasów Macrosa nie oglądał tego wszystkiego. - Zaczyna to do mnie docierać. - Macros był niedoskonałym naczyniem, naszą pierwszą próbą i z wielu przyczyn kiepskim wyborem.
- Czemu? - Przez to samo, co czyniło go podatnym na manipulację, a więc próżność, arogancję i zakorzeniony brak zaufania do innych. Ty z kolei jesteś stosunkowo młodą duszą, niedoświadczoną przez to wszystko, co przeżył Macros w poprzednich wcieleniach. Powstałeś w wyniku spisku bogów, albowiem potrzebujemy cię. - Do czego? - W pewnym sensie stanowisz broń, narzędzie, i wnosisz coś, czego żaden bóg by nie wniósł: element ludzki. Jesteśmy nie tylko twymi panami, lecz także niewolnikami. Relacja, która połączyła bogów i ludzi, zasadza się na obopólnej korzyści. My jesteśmy wyrazem waszych najgłębszych przekonań i potrzeb, a wy oblekacie nas w ciało. - Ale dlaczego właśnie ty? - nie przestawał zadawać pytań Pug. - Gdyby ktoś wcześniej spytał mnie, który bóg będzie odpowiedzialny za przywrócenie równowagi w tym świecie, wymieniłbym imię Ishap, ponieważ dla niej najbardziej liczy się równowaga. Albo spośród pomniejszych bóstw może Astalona z uwagi na jego sprawiedliwość lub Killiana dlatego, że dba o naturę w ogóle. Nie ciebie. - Pokręcił głową. Ban-ath zaśmiał się grzmiącym śmiechem. - Kogo jeszcze? Macros na przykład uważał, że działa w imieniu zagubionego Boga Magii, Sariga, natomiast Nakor był przekonany, że jest narzędziem w ręku Wodana-Hospura, zagubionego Boga Wiedzy. - Umilkł na chwilę. - Widziałeś tylko wycinek panteonu, lecz i tak więcej niż przeciętny człowiek. Poza tym nasłuchałeś się sporo od innych, takich jak Nakor czy Jimmy. Powinieneś wiedzieć, że nawet boska pamięć albo boski sen, albo boskie echo, może przybrać formę i zachowywać się tak, jakby bóg był nadal obecny. Ja tutaj prezentuję ci tylko jakiś mój aspekt, przedstawiam iluzję, która udziela ci wskazówek, i równocześnie przysłuchuję się złodziejowi w Roldemie, który czując na karku oddech straży miejskiej, zwraca się do mnie o pomoc. Obserwuję mężczyznę, który okłamuje swoją żonę, aby wymknąć się do kochanki, ta zaś oszukuje go swą miłością i podbiera mu złoto, by przekazać je swemu ukochanemu, zbójowi niewierzącemu we mnie do końca, lecz dla świętego spokoju wrzucającemu miedziaka do pudełka ofiarnego w świątyni LaMut, tak na wszelki wypadek. Wysłuchuję też błagań drobnego szulera, który zaraz straci ostatni grosz, a później zostanie pobity na śmierć, gdyż nie będzie w stanie oddać pożyczonego złota przedstawicielowi Prześmiewców z Krondoru, a ich Prawy Człowiek zechce uczynić zeń przy-
kład dla innych. Jestem przy kupcu, który wszystkie swoje pieniądze wręczył jednemu z moich kapłanów, aby poprosił moich wyznawców o trzymanie się z dala od jego statków, przewożących cenne przyprawy z Królestwa Muboi do Miasta Rzeki Węży. Słyszę każdą modlitwę i żadnej nie pozostawiam bez odpowiedzi, chociaż na ogół mówię „nie". Widzę każdy czyn popełniony w moim imieniu i łańcuch możliwych zdarzeń wynikających z danego wyboru. Ludzkość mówi do mnie nieustannie, Pugu. Ludzie znają mnie pod różnymi mianami, pod różnymi przebraniami czy też aspektami. Jestem bogiem złodziei, kłamców i szulerów. Ale jestem też bogiem tych, którzy podejmują się niemożliwego i których sprawa jest przegrana. Właśnie dlatego występuję w imieniu bogów Midkemii, Pugu. Wpuszczenie Przerażaczy do naszego świata to sprawa przegrana najbardziej ze wszystkich. Są reguły, które pętają bóstwa nie mniej niż śmiertelników, i nawet Astalon, nawet Killian, nawet Guis-wa, nawet Lims-Kragma nie mogą ich ignorować pomimo swej potęgi. Prawa wszechświata mówią, że jesteśmy przypisani do tego poziomu rzeczywistości i że bez względu na naszą pozycję tutaj jesteśmy wszędzie intruzami bez znaczenia. Któż zatem jak nie ja miałby przekroczyć granicę światów i zapoczątkować zmiany? - Bóg, który ignoruje prawa i łamie reguły - rzekł Pug. - Tak - potwierdził ze śmiechem Ban-ath. - Zwodnik. Oszust. Tylko ja mogę zrobić to, co trzeba zrobić, gdyż i w mojej naturze, jak w naturze owego skorpiona, leży uśmiercenie tej głupiej żaby! Nagle przenieśli się na wzgórze wznoszące się na skraju idyllicznej dolinki, którą przecinał strumień ze skaczącymi wysoko rybami. - A teraz gdzie jesteśmy? - spytał Pug. - W miejscu, które odwiedziłeś już raz w przeszłości. - Kiedy? - Przypomnij sobie - rzekł Ban-ath i Pug go usłuchał. - Macros, Tomas i ja zatrzymaliśmy się tutaj w drodze powrotnej przez Korytarz Światów po opuszczeniu Wiecznego Miasta, przed bitwą o Se-thanon. - Pug rozejrzał się. Podobne do jeleni przeżuwacze pasły się na łące; ptaki śpiewały w koronach drzew. Jakże ten świat przypominał Midkemię. - Dlaczego mnie tu przeniosłeś? - Żebyś sobie przypomniał - odrzekł Ban-ath, po czym zniknął. Z pustego powietrza dobiegł jeszcze jego głos: - Potraktuj to jako drobny upominek za wyświadczoną usługę. Nie dbam o Tsurani, ponieważ to nie moi wyznawcy, jednakże ty się nimi przejmujesz, o czym mi wiadomo. Dlatego
to nie żaden żart, tylko szczere podziękowanie. Może i jestem żywiołem bez cienia współczucia, lecz czasami nawet natura okazuje łagodność. Pug spytał: - Co mam teraz zrobić? Wtem znowu byli w jego pokoju, a on leżał w swoim łóżku. Jedzenie zniknęło, uznał więc, że podczas gdy jego umysł odbywał tę zadziwiającą podróż, ciało się posilało. - Ocaliłeś ten świat - oznajmił niewidzialny Ban-ath zewsząd i znikąd. Pug wahał się tylko przez moment. Zerwał się z łóżka i szybko ubrał. - Calebie! - krzyknął i zaczekał, aż jego syn się pojawi. Rozwrzeszczani ludzie uciekali przed szarżującą hordą Rycerzy Śmierci dosiadających varninów. Cokolwiek wzbraniało Dasatim używać rumaków w początkowej fazie wojny, przestało być problemem i odtąd z Czarnej Góry wypadały oddziały jeźdźców. Opór Tsurani mijał się z celem, gdyż w najlepszym razie obrońcy mogli spowolnić inwazję, ponosząc ciężkie straty, w najgorszym zaś przegrać z kretesem i pozwolić Dasatim na realizację planu, którym najwyraźniej było zaciągnąć jak najwięcej Tsurani do Czarnej Góry. Stojąca obok generała Miranda nie odrywała spojrzenia od puchnącej kuli, obecnie mającej średnicę kilku mil i dominującej na horyzoncie. - W ciągu ostatniej godziny - rzekła półgłosem kobieta - ta kopuła powiększyła się o jakąś milę. Alenburga westchnął. - Nie mogę szafować życiem swoich żołnierzy. Musi być inny sposób. - Próbowałam każdego rodzaju magii, jaki jest mi znany. To samo uczynił każdy członek Bractwa Magów. Straciliśmy ponad dwustu magów, a tym, którzy przeżyli, nie pozostał już nawet cień nadziei. - Zawsze można liczyć na cud - rzucił stary generał z Novindusa. - Chyba przyszła pora, aby zawiadomić cesarza, że najwyższy czas się ewakuować. - Obawiam się, że będziesz musiał mu to powiedzieć osobiście - odrzekła Miranda. Alenburga zerknął na Kaspara, który skinął głową. Przeniósł wzrok na Erika, a ten oznajmił: - Idź. My popilnujemy. Alenburga zwrócił się do Mirandy: - Zabierz mnie do niego.
Kobieta położyła dłoń na ramieniu generała i moment później ob0je już stali w położonym w odległości wielu mil ogrodzie pośrodku dawnych posiadłości rodu Acoma. Odziani na biało-złoto gwardziści cesarscy dobyli broni, zanim uświadomili sobie, że niespodziewani goście to czarodziejka i oficer. Wkrótce zbrojna eskorta z honorami prowadziła Mirandę i Alenburgę do komnat Sezu. W budynku powitał ich Chomąta, pierwszy doradca Imperium Tsuranuanni. Szczupły starszy mężczyzna z łysinką wyglądał, jakby nie spał od tygodnia. - Generale. - Skłonił głowę, pozdrawiając Alenburgę. Następnie zwrócił się do Mirandy: - O Wielka. Przynosicie wieści? - Przeznaczone tylko dla uszu cesarza - odparł generał. - Obawiam się, że nie są najlepsze. - Światłość Niebios przyjmie was od razu - zapewnił Chomąta. Cesarz posilał się w odosobnieniu własnych komnat. Goście pokłonili się przed nim, po czym Alenburga powiedział: - Wasza cesarska mość, przynoszę złe nowiny. Następnie pokrótce zrelacjonował sytuację i podał w przybliżeniu moment, gdy Czarna Góra pochłonie dawne posiadłości Acoma. - Nie opuszczę swych poddanych - rzekł Sezu spokojnie. - Ilu ewakuowaliście przez szczeliny? Mirandzie serce podeszło do gardła. - Zaledwie dwadzieścia tysięcy, wasza cesarska mość. - W Imperium Tsuranuanni mieszkają miliony. A co z tymi, którzy przebywają poza granicami? I z Cho-ja? Czy w ogóle pomyśleliście o Cho-ja? Miranda uświadomiła sobie, że całkiem zapomniała o Cho-ja. Na Kelewanie, podobnie jak na Midkemii, żyło więcej inteligentnych ras poza ludźmi, jednakże tutejsze relacje były odmienne od tych panujących w świecie Mirandy. Dzicy najeźdźcy z północy nieustannie nękali najbardziej wysunięte garnizony, a czasami przedzierali się przez przełęcze Wysokiej Ściany, by plądrować tamtejsze posiadłości. Cho-ja żyli w gniazdach przypominających mrowiska czy ule - każdym rządziła inna królowa, lecz poszczególne osobniki i gniazda, z tego, co orientowała się Miranda, miały łączność za pomocą jakiejś nieznanej metody komunikacji. O pozostałych rasach kobieta nie wiedziała prawie nic. Zdaje się, że były jeszcze nieokrzesane krasnoludy po drugiej stronie Morza Krwi oraz przypominające jaszczurki stworzenia zamieszkujące wyspy oceanu na zachodzie. Zniechęcona Miranda przyznała:
- Wasza cesarska mość, jestem zwykłą śmiertelniczką i mam ograniczone możliwości. Nie pomyślałam więc o wszystkim. Skupiłam się na walce z tymi potworami, które zagrażają waszemu i naszemu światu. Moim priorytetem jest ocalenie Tsurani. Co mogłabym zrobić dla innych? Odpowiedział ktoś za jej plecami: - Może ja będę mógł pomóc. Miranda obróciła się, zanim łzy zdążyły wezbrać jej w oczach. W paru krokach przecięła komnatę i zamknęła męża w ciasnym uścisku, obejmując go za szyję. - Bardzo się bałam - szepnęła tak cicho, że żaden śmiertelnik nie byłby jej w stanie usłyszeć. Zaraz też dodała głośniej: - Gdzie Magnus? - Na naszej wyspie, bezpieczny - odparł Pug. Miranda na jeden moment uległa łzom. Opanowawszy się, rzekła: - Bogom niech będą dzięki. - Po chwili ciszy zapytała: - A co z Nakorem? Pug pokręcił w odpowiedzi głową i poczuł, jak ciało żony tężeje w jego objęciach. Miranda nie ruszała się przez długą chwilę, po czym wzięła głęboki oddech i obróciła się do cesarza. - Mimo wszystko muszę nalegać, abyś rozważył przenosiny na Midkemię, wasza cesarska mość. Pug wtrącił: - To nie będzie konieczne. Oczy wszystkich obecnych zwróciły się na niego. - Co chcesz przez to powiedzieć, Milamberze? - zapytał go cesarz. - Czyżbyś był w stanie pokonać Dasatich? - Nie - odparł Pug, na Kelewanie zwany Milamberem. - Ale znalazłem dla was bezpieczne schronienie. - Schronienie? - Urodziwy świat. - Uśmiechnął się. - Śmiem twierdzić, że nawet bardziej gościnny niż Kelewan. Są tam lasy i równiny, wielkie morza z pięknymi plażami, góry i pustynie. Nie brakuje zwierzyny łownej ani miejsca na pola i sady, pastwiska i miasta. W dodatku nikt tam na razie nie mieszka. - Milamberze, naprawdę nie ma innego sposobu? - zapytał Sezu i Pug po raz pierwszy ujrzał, jak z oblicza cesarza opada maska imperialnej pewności siebie, za którą przez cały czas ukrywał się zwykły młody mężczyzna. - Bardzo bym chciał, aby jakiś był. Bardzo bym chciał powiedzieć, że okropieństwo, które widziałem na własne oczy, można jakoś pokonać. Nie-
stety to niemożliwe. Można mu jedynie przysporzyć kłopotów. Dlatego ażeby uratować inne światy w naszym wszechświecie, Kelewan trzeba... -Urwał, albowiem nie chciał być nazbyt brutalny. Zamiast więc: „Kelewan trzeba zniszczyć" powiedział: Kelewan trzeba opuścić. - Nie dodał, że tylko jego zniszczenie zapobiegnie zadomowieniu się tutaj Mrocznego Boga. -To jedyna nadzieja dla twoich poddanych. Cesarz zapytał cicho: - Co począć? Popatrzył najpierw na pierwszego doradcę, potem na Puga i Mirandę. Pug odezwał się: - W trakcie szkolenia na Wielkiego, wasza cesarska mość, musiałem stanąć na szczycie Wieży Prób i w trakcie rytuału pokazano mi historię Tsurani. U zarania był Złoty Most, przez który pierwsi mieszkańcy dotarli na Kelewan, uciekając przed nieopisanym okropieństwem dzięki ogromnemu portalowi. - Tak mówi legenda - potwierdził Chomąta. - Tsurani nie pochodzą z Kelewanu - uściśliła Miranda. - Tsurani zdołają przetrwać na innym świecie - dodał Pug. - Imperium Tsuranuanni to nie wasze miasta ani świątynie, wsie i osady, gdyż te można zbudować od nowa. To również nie tytuły i zaszczyty, gdyż te można nadać ponownie. Imperium Tsuranuanni to zamieszkujący je ludzie. Jeżeli oni przetrwają, powstanie nowe Imperium, na innym świecie. Cesarz milczał przez dłuższy czas, a w końcu pokiwał głową. - Tak będzie. Pug zwrócił się do Mirandy: - Czeka nas wiele pracy. Ja porozmawiam z Thunami, a ty rozmów się z Cho-ja. Najpierw jednak udam się do siedziby Bractwa Magów, aby sprawdzić, czy któryś z Wielkich może się skontaktować z krasnoludami i innymi inteligentnymi rasami. Następnie przeniosę się do Korytarza Światów i postaram się odnaleźć miejsce, które odwiedziłem dość dawno temu. Kiedy tam dotrę, otworzę szczelinę tak dużą, jak tylko zdołam w pobliżu pierwotnej szczeliny przy Mieście Równin. Ty postaraj się, aby wszyscy Wielcy zaczęli otwierać szczeliny w każdym miejscu niezaatakowanym przez Dasatich, i przekaż Tsurani, by trwali w gotowości. Nie pozostało już wiele czasu. - Ile dokładnie? - zainteresował się cesarz. - Mniej niż tydzień, wasza cesarska mość. Jeśli zmitrężymy, zginiemy,
a wraz z nami zginą także inne światy. Widywałem to już wcześniej. Tak przedstawia się prawda. - Idźcie - rozkazał Sezu, wyglądający całkiem jak strapiony młodzieniec, na którego z racji urodzenia spadła ogromna odpowiedzialność. Dla wszystkich obecnych było jasno, że w tym konkretnym momencie wolałby, aby to brzemię spoczywało na barkach kogoś innego. Mimo to podjął decyzję i był gotów do działania. - Niech się stanie, jak powiedziałeś.
ROZDZ I AŁ
DWUDZIEST Y
Ostrzeżenia DR UGI
Zawiał lodowały wiatr. Pug powtórzył zagranie sprzed wielu lat, przenosząc się za pomocą magii do pewnego miejsca w rozległej tundrze Tnunów. Przez prawie godzinę zmierzał na północ, odcinając się od gołej szarobiałej ziemi pod stopami za sprawą czarnej szaty. Znajdował się w jedynym miejscu tego świata, które znało, co to zimno i lód, i czuł się bardzo dziwnie. Grupa miejscowych mężczyzn przybyła godzinę przed zachodem słońca i nie zatrzymując się, ruszyła w jego kierunku. Były to istoty podobne do centaurów, aczkolwiek przypominające nie tyle krzyżówkę człowieka i konia, ile wojownika przeszczepionego na tors konia bojowego. Każdy z nich dzierżył okrągłą tarczę i miecz. Pug zamierzał użyć tej samej strategii co poprzednim razem, gdy odwiedził te niegościnne strony, czyli wznieść bierną ochronę, ażeby nie mogli go skrzywdzić ani zmusić do poddania. Tym razem jednak Thunowie ujrzeli zawczasu jego strój, obrócili się w miejscu i pogalopowali tam, skąd przybyli. Z braku czasu nie mógł czekać, aż wyślą wybranego spośród siebie spisanego na straty emisariusza, więc wykonał kilka magicznych skoków, trzymając się w takiej odległości, by nie sprowokować ataku. Po mniej niż półgodzinie jego oczom ukazała się osada. Stało w niej z dwadzieścia darniowych chat z rampami wiodącymi w dół, z czego Pug wywnioskował, że część domostwa musi się mieścić pod ziemią. Z otworów w dachu sączyły się smużki dymu. Pomiędzy chatami kręciły się kobiety i dzieci Tnunów. Gdy rozległ się alarm, dzieciarnia natychmiast poszukała schronienia w chatach. Kobiety zajęły miejsca w progu domów, najwyraźniej gotowe
bronić swych młodych, w razie gdyby mężczyźni zostali pokonani. Pug zdał sobie sprawę, że wszystkie dotychczasowe spotkania tej rasy z Czarnymi Szatami musiały być raczej niemiłe - to jest wszystkie oprócz jednego, przy okazji jego ostatniej wizyty. Thunowie zgodnie ze swą naturą przez tysiąclecia czynili wypady na południe, zwłaszcza zimą, i równie długo byli odpierani przez Tsurani. Pug przybył, aby ich przekonać do opuszczenia ziem, które uważali za swój dom od zarania czasu. Wzniósł wokół siebie barierę ochronną i zaczął zbliżać się powoli. Paru mężczyzn strzeliło do niego z procy, a jeden nawet z łuku, lecz widząc, że kamienie i strzały nie robią mu żadnej krzywdy, zaprzestali ataku. Kilku za-szarżowało i musiało w ostatniej chwili hamować, aby nie zderzyć się z niewidzialną odpychającą barierą, ale wszyscy jak jeden mąż pohukiwali buńczucznie i wyzywająco. Pug zatrzymał się na granicy osady i odezwał się głośno i wyraźnie: - Nie szukam zwady z Lasura. Użył nazwy, jaką nazywali sami siebie - w ich języku Lasura znaczyło po prostu „ludzie". „Thun" było słowem Tsurani. Przez prawie dziesięć minut nic się nie działo: Pug stał niewzruszony, a wojownicy darli się na niego, wykrzykując zapewne obelgi pod jego adresem i wyzwania na pojedynek. Był świadomy, że to forma rytuału wymaganego tradycją od najwaleczniejszych, oni zaś doskonale wiedzieli, że najmarniejszy Wielki byłby w stanie wywołać ognisty deszcz, który strawiłby osadę w mgnieniu oka. W końcu najstarzej wyglądający mężczyzna zbliżył się i z ciężkim akcentem przemówił w języku Tsurani. - Mów, Czarny, skoro musisz. - Przynoszę słowo ostrzeżenia przed wielkim zagrożeniem nie tylko dla Lasura, Tsurani i Cho-ja, lecz dla całego tego świata. Wysłuchajcie mnie, albowiem przybywam tu w przyjaznych zamiarach, oferując wam możliwość ucieczki. Pug przemawiał najlepiej jak potrafił przez niemal godzinę, starając się wyrażać jasno i na temat, wiedział bowiem, że wszystko, co powie, może zostać uznane za kolejny spisek Tsurani mający na celu zwabienie Tnunów na południe, aby ich unicestwić. Na koniec mag z Midkemii rzekł: - Na mnie już pora. Mogę wam doradzić tylko jedno: wyślijcie najszybszych gońców do innych osad i przekażcie swoim braciom i siostrom moje
słowa. Jeśli mnie nie posłuchacie i zostaniecie tu, sczeźniecie, zanim słońce wstanie po raz ósmy. Jeżeli życie wam miłe, udajcie się do miejsca na równinach, gdzie z gór na południu wyrasta siedem skalnych palców. Tam pozostawię magiczne drzwi. Przejdźcie przez nie, a znajdziecie się na trawiastej równinie z bogatą roślinnością i ciepłym wiatrem. - Dlaczego Tsurani robi to dla Lasura? - zapytał mężczyzna. - My wrogowie od zawsze. Pug nie wdawał się w wyjaśnienia, że nie przyszedł na świat na Kelewanie byłaby to zbędna komplikacja. Zamiast tego powiedział: - Ta ziemia należała do was, zanim pojawili się Tsurani. Tyle przynajmniej mogę naprawić. Przybądźcie tam, dokąd uciekają Tsurani, do nowego świata, a ja uczynię go waszym domem. Otrzymacie obietnicę samego cesarza Imperium Tsuranuanni i ta ziemia, o której wspomniałem, będzie należeć wyłącznie do was. Żaden Tsurani nie będzie was niepokoił, gdyż będziecie rozdzieleni potężnym morzem i nie będziecie musieli dzielić z nikim swojej ziemi. Macie słowo moje, Wielkiego, oraz słowo Światłości Niebios. Rozważcie to, co wam powiedziałem. A teraz bywajcie. Siłą woli Pug przeniósł się z powrotem do siedziby Bractwa Magów. Znalazłszy się w pokoju przydzielonym przez Wielkich jemu i Mirandzie, przymknął na moment oczy i wyraził w myślach prośbę, aby Thunowie go posłuchali. Niestety miał niemal całkowitą pewność, że jak zwykle postąpią po swojemu. Miranda zbliżyła się do wejścia do gniazda pod eskortą cesarskiej gwardii. Robotnicy Cho-ja uwijali się na terenie posiadłości Acoma tak samo, jak czynili to od stuleci. Kobieta wiedziała, że był jakiś specjalny układ pomiędzy prababką cesarza Sezu, Marą Acoma, a królową tego gniazda, a później także magami Cho-ja z odległego Chakaha, jeżącego się kryształowymi wieżami miasta daleko za wschodnimi granicami Imperium Tsuranuanni. Nie orientowała się dokładnie, na czym polegał ten układ, lecz zdawała sobie sprawę, że Cho-ja cieszą się sporą autonomią w obrębie Imperium. Stojąc w wejściu, Miranda uprzytomniła sobie, że nigdy wcześniej nie znalazła się w takiej bliskości Cho-ja. Były to owady, przynajmniej z jej punktu widzenia gigantyczne mrówki, których górna część ciała wznosiła się pionowo jak u człowieka i miała podobną muskulaturę klatki piersiowej, barków i ramion. Oblicza Cho-ja były zbliżone wyglądem do głowy modliszki i wyposażone w oczy przypominające fasetkowe kulki z metalu, acz-
kolwiek w miejscu żuwaczek widniały jak najbardziej łudzicie usta. W słońcu istoty te zdawały się mienić na zielononiebiesko. - Czy mogę porozmawiać z waszą królową? - zapytała Miranda. Strażnik stał nieruchomo przez dłuższą chwilę, po czym zapytał w języku Tsurani: - Kto prosi o audiencję u królowej? - Jestem Miranda, żona Milambera należącego do Bractwa Magów. Chcę mówić z królową, aby ją ostrzec przed wielkim niebezpieczeństwem grożącym Cho-ja. Strażnik zaterkotał coś w swoim języku, po czym rzekł: - Wiadomość zostanie przekazana. - Odwrócił się i zaterkotał w stronę korytarza, na co paru przechodzących Cho-ja popatrzyło na Mirandę. Po paru minutach jakiś Cho-ja z czymś w rodzaju peleryny na plecach pojawił się w wejściu. Dosyć zgrabnie się ukłonił, naśladując ludzki gest, po czym obwieścił: -Ja jestem tym, który doradza, i zostałem przysłany, aby cię poprowadzić w głąb. Proszę, chodź ze mną, a uważaj, gdzie stawiasz stopy, bo podłoże nie jest przystosowane do nóg takich jak twoje. Miranda była nazbyt przejęta swoją misją, aby poczuć rozbawienie z powodu tej dziwnej składni i delikatnej przestrogi. Posłusznie postąpiła za Cho-ja w pelerynie w głąb korytarza. Najpierw poczuła wilgotną woń: powietrze tutaj niosło nutę korzeni i orzechów. Dopiero po chwili sobie uświadomiła, że taki zapach wydzielają Cho-ja i że wcale nie jest on nieprzyjemny. Tunele były rozświetlone blaskiem emanującym z bulwiastych narośli zwisających z podpór, które najwyraźniej nie były zrobione ani z drewna, ani z kamienia. Poruszając się długim tunelem, zobaczyła grupę robotników Cho-ja kopiących nowy boczny korytarz, w tym jednego niewielkiego wypluwającego coś z ust wprost na ścianę, przy czym nadął on policzki do granic niemożliwości, a potem zaczął ugniatać dziwną masę, nadając jej wydłużony kształt. Miranda pojęła wtedy, że podpory są wykonane z wydzieliny ciał Cho-ja. W którejś z głębszych komnat ujrzała niewielkie Cho-ja zwisające z sufitu. Wszystkie one miały przezroczyste skrzydła, którymi biły niestrudzenie przez pewien czas, potem zamierały, lecz zawsze choć jeden z nich poruszał skrzydłami. Miranda domyśliła się, że w wypadku tak długich i głębokich tuneli konieczna była jakaś wentylacja, w przeciwnym razie bowiem mieszkańcom gniazda groziłoby uduszenie.
Wędrówka w głąb trwała dość długo, lecz wreszcie Miranda dotarła do komnaty królowej. Była to przestronna komora, sięgająca lekko licząc na pięć kondygnacji, a odchodziło od niej co najmniej dwadzieścia tuneli, Pośrodku na ziemnym wzgórku spoczywała królowa Cho-ja. Była olbrzymia, jej segmentowane ciało ciągnęło się na jakieś trzydzieści stóp, licząc od głowy do końca drugiego tułowia. Wierzchnia warstwa chityny przypominała zbroję z wyprawionej skóry, lśniącą idealną czernią, a małe odnóża świadczyły, że nigdy nie ruszała się z miejsca. Cała była okryta piękną tapiserią utkaną przez rzemieślników Tsurani. Ze wszystkich stron otaczali ją robotnicy, pilnujący, aby niczego jej nie brakowało: jedni czyścili jej pancerz, drudzy wachlowali skrzydłami, inni donosili pożywienie i wodę, Na jej szczycie, nieco z tyłu, uczepiony odwłoka tkwił przysadzisty samiec kołyszący się w rytm spółkowania. Kręcili się koło niego robotnicy doglądający jego potrzeb, natomiast z boku, pod ścianami, stały inne samce, gotowe przejąć jego rolę w odwiecznym rytuale godowym Cho-ja. Przed królową stał może tuzin innych samców, z których część nosiła hełmy z pióropuszami, a część takie same nakrycia głowy, lecz bez żadnych widocznych ozdób. Wszystkie one skłoniły się przed Mirandą z szacunkiem. Po obu stronach komnaty spoczywały na brzuchach mniejsze wersje królowej, którymi zajmowały się robotnice. Miranda wiedziała, że to pomniejsze królowe, które składają niezapłodnione jaja. Jaja te donoszono ciągle królowej, a ona je połykała, zapładniała wewnątrz swego ciała, po czym wydalała na zewnątrz. Miranda odwzajemniła głęboki ukłon. - Cześć waszemu gniazdu. - Cześć twojemu rodowi, Mirando z Midkemii. - Przynoszę ważne wieści, królowo - zaczęła Miranda, po czym rzeczowo przekazała wszystko, co Pug jej opowiedział o nadciągającym Władcy Przerażaczy i planach ewakuacji Tsurani do nowego świata. Na koniec rzekła: - Świat ów jest bujny i przestronny, nie zabraknie w nim miejsca także dla Cho-ja. Wiem, że co słyszy jedna królowa, słyszą wszystkie i że już teraz moje słowa docierają do Cho-ja w odległym mieście Chakaha. Wasi magowie słyną na cały Kelewan, toteż z radością powitalibyśmy ich pomoc w otwieraniu szczelin wiodących do nowego świata, o którym przed chwilą mówiłam. Nie zostało wiele czasu, a istot, które trzeba ewakuować, jest mnóstwo. Królowa, nie przerywając swych normalnych czynności, odezwała się:
- My, Cho-ja, dziękujemy Mirandzie z Midkemii za przyniesione przez nią ostrzeżenie oraz wszystkim, którzy przejmują się losem Cho-ja. - Zamilkła, a Miranda zastanowiła się, czy królowa na jej oczach komunikuje się z innymi. W końcu królowa przemówiła ponownie: - Musimy odrzucić waszą propozycję. Miranda nie potrafiła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. - Proszę? - wypaliła. - Zostaniemy i zginiemy. W tym zdaniu nie było cienia emocji, przez co Cho-ja nagle wydali się Mirandzie jeszcze bardziej obcy niż na pierwszy rzut oka. - Ale dlaczego, królowo? Ze wszystkich istot na Kelewanie jako jedyni możecie przyśpieszyć własną ewakuację. Macie potężnych magów, którzy mogą otwierać szczeliny wprost w gniazdach. - Mara Acoma przybyła do mnie, gdy byłam poczwarką - powiedziała stara królowa. - Twierdziła, że byłam najładniejsza i że dlatego mnie wybrała. Od tamtej pory wielokrotnie mnie odwiedzała i to samo czynił jej syn, jego syn i syn tego ostatniego. Ich wizyty sprawiają mi przyjemność, Mirando. Zresztą nie tylko mnie, innym królowym także. A jednak żaden człowiek nigdy nie zrozumiał naszej natury. Pochodzimy z tego świata. Nie możemy żyć nigdzie indziej. Byliśmy tu, zanim pojawili się ludzie, w czasach przedhistorycznych, i będziemy tu, kiedy ludzi już tu nie będzie. Zginiemy razem z tym światem. Tak musi być. A może zamierzasz powyrywać drzewa z korzeniami i też je przenieść? Odcedzić wodę z oceanów i wypuścić morskie stworzenia do obcych wód, aby je ocalić? Zabierzesz skały Kelewanu? Wy, ludzie, jesteście na tym świecie gośćmi, toteż właściwe jest, abyście odeszli. My jednak pochodzimy stąd. - Zamilkła, by po chwili powtórzyć z mocą: - Pochodzimy stąd. Miranda zaniemówiła. W słowach królowej kryło się takie zdecydowanie, taka ostateczność, że wszelka dyskusja mijała się z celem. Mając poczucie przegranej, Miranda powiedziała słabym głosem: - Gdybyś zmieniła zdanie, zrobimy co w naszej mocy. - Ponownie dziękuję za waszą troskę. - W takim razie już pójdę, czeka mnie jeszcze wiele pracy. - Cześć twemu rodowi, Mirando z Midkemii. - Cześć twemu gniazdu, królowo Cho-ja. Miranda miała poczucie, że zagładzie ulegnie coś niezwykle pięknego i ważnego, lecz naprawdę miała jeszcze tyle do zrobienia, że pozostało jej
tylko odepchnąć żal, wydostać się na powierzchnię i pod eskortą cesarskich gwardzistów wrócić do Światłości Niebios. Pug poczuł ciarki, które nie miały nic wspólnego z przenikliwym górskim wiatrem. Kelewan w porównaniu z Midkemią był gorącą planetą, lecz na tym pogórzu - jak się zdawało - panowała wieczna noc i wieczna zima. Mimo to mag stał w bezruchu, podczas gdy zbliżali się do niego czterej spieszeni Thurilowie. Czekał na nich na obrzeżach miasta zwanego Turandaren, które w ciągu lat przerodziło się w główne centrum kupieckie, gdzie wymianę handlową prowadziła Konfederacja Thurilu i Imperium Tsuranuanni. Niegdyś zwykła nadgraniczna wioska ewoluowała, aż w końcu stała się czymś w rodzaju przyczółku Tsurani w górach. Jednakże nawet stulecie pokoju pomiędzy oboma narodami nie zmniejszyło nieufności między nimi, ponieważ wiek ów poprzedzały stulecia wojen i podbojów dokonywanych przez Tsurani. Stare mury może zmurszały, lecz nadal pełniły rolę obronną, a poza tym Thurilowie byli doświadczonymi górskimi wojownikami, którzy nigdy nie ulegli Imperium. Przywódcą czteroosobowej grupy był najwyraźniej stary wojownik. Długie siwe włosy miał upięte w warkocz, a na głowie niewielką wełnianą czapkę ozdobioną piórkiem powiewającym mu nad lewym uchem. Górna część jego ciała nosiła ślady dawnych ran i klanowych tatuaży, świadczących dobitnie o tym, że o ile pokój z Imperium utrzymywał się od dziesiątek lat, o tyle nic nie było w stanie powstrzymać zajazdów i waśni między Thurilami. W dodatku na traktach rozbój był normą. Wódz miał na sobie granatową kraciastą spódniczkę, a na plecach trzymał tarczę i miecz. Pozostali mężczyźni przypominali raczej kupców niż wojowników. Wódz zatrzymał się naprzeciwko Puga i rzekł: - Wyglądasz, jakbyś czekał na zaproszenie, o Wielki. Pug uśmiechnął się. - Pomyślałem, że jeśli postoję tu na widoku, doczekam się was szybciej, niż gdybym krążył bez sensu po mieście. Wódz roześmiał się. - Nieźle to sobie wykombinowałeś. - Potarł podbródek. - Nazywam się Jąkam, jestem hetmanem Turandaren, a ci tutaj też mają głowy nie od parady. - Uwagi Puga nie umknął fakt, że wódz nie trudził się z przedstawianiem towarzyszących mu mężczyzn. - Co możemy dla ciebie zrobić, o Wielki?
Pug odparł: - Muszę stanąć przed radą Konfederacji, a przede wszystkim porozmawiać z Kaliane. Słysząc to imię, Jąkam skłonił głowę jakby w geście szacunku. - Rada zbiera się przy Gorących Źródłach w Shatandzie, nieopodal miasta Tasdano. Wiesz, gdzie to jest? - Z pewnością trafię, jeśli dobrze mnie pokierujesz. - Idź na wschód i w górę, po czym powinieneś trafić na rozstaje. Wybierz szlak na północ i podążaj nim tydzień pieszo, trochę krócej, jeśli będziesz podróżował konno lub z pomocą magii. Dotarłszy do doliny Sandram, kieruj się dalej na północ. Tam znajdziesz Tasdano i Gorące Źródła Shatandy. Z odnalezieniem rajców nie powinieneś mieć kłopotu: rozkładają się obozem złożonym z namiotów i chat w okolicy źródeł. Ale lepiej się pośpiesz. Obrady kończą się za sześć dni, po czym wszyscy wodzowie klanów powrócą do domów. - Będę na miejscu, zanim zapadnie noc - wyznał Pug. - Czarna Szata - rzucił Jąkam, jakby to było przekleństwo. - Coś jeszcze? - Tylko podziękowanie. I ostrzeżenie. Kupcy odstąpili o krok, a ręka Jakama wystrzeliła do piersi, by zamrzeć na wyciągnięcie palców od broni. - Ostrzeżenie? - Tak. Szykujcie się do podróży, albowiem wkrótce nadejdzie wiadomość od rady Konfederacji, że lud Tnurilu musi opuścić te ziemie. - Co? Postradałeś rozum? Czyżby Tsurani znów wyciągali ręce po naszą własność? - Nie - odpowiedział Pug głosem nabrzmiałym smutkiem. - Oni także udają się w podróż. Coś potwornego tutaj zmierza, więc wszyscy muszą stąd uciekać. Pamiętaj: im prędzej zaczniecie się szykować, tym sprawniej przebiegnie podróż. Jąkam chciał zadać kolejne pytanie, lecz Pug zdawał sobie sprawę, że dalsza rozmowa mija się z celem. Wypatrzył w dali szlak, ledwie widoczny z miejsca, gdzie stał, po czym przeniósł się na niego siłą woli. Była to stara metoda przemieszczania się, z której jednak nierzadko korzystał, pod warunkiem że najbliższy cel znajdował się w polu widzenia. Było to trochę męczące, ale skuteczne, zwłaszcza że Pug - podobnie jak inni magowie, nie licząc Mirandy i Magnusa - nie potrafił przenieść się w miejsce, w którym jeszcze nigdy nie był.
Dotarł do celu przed zapadnięciem nocy, tak jak przewidział. Z oddali widział liczne ogniska płonące pomiędzy źródłami, jednakże pierwsze kroki skierował do miasta. W odróżnieniu od Turandaren było typowym miastem Tnurilów, złożonym głównie z budowli utkanych z wikliny i gliny - jedynie zajazd był tutaj nieco nowocześniejszy. Na szczycie wzniesienia górującego nad miastem wznosiła się forteca otoczona palisadą i wykopem pełnym kolczastych krzewów. Thurilowie dlatego byli niepokonani, że zwyczajnie odmawiali umierania. Fortecę zaprojektowano tak, aby dała w kość atakującym, podczas gdy trwała ewakuacja miasta. Choć nie było tego widać na pierwszy rzut oka, nie nadawała się do odpierania dłuższego oblężenia. Ci górale uważali każdy szczyt, każdą kotlinę, każdą polanę i każdą górę za swój dom i było im wszystko jedno, gdzie w danej porze roku urzędują. Miasta takie jak Tasdano prosperowały przez dziesięciolecia, po czym nagle znikały z powierzchni ziemi, gdy mieszkańcy przenieśli się gdzie indziej. Aczkolwiek w ciągu minionego stulecia długotrwały pokój zmienił nieco zwyczaje Tnurilów, zmieniając ich z ludu półnomadów w lud trwale osiadły i przywiązany do konkretnego miejsca. Klany tradycyjnie przypisywały sobie prawo do określonych pasm górskich i polan, lecz co dokładnie i komu się należało w obrębie klanu, było już trudne do ustalenia i wynikało ze skomplikowanej polityki klanowej. Jako że niemal każdy członek klanu był spokrewniony ze wszystkimi rodzinami w jego obrębie, rzadko kiedy dochodziło do rozlewu krwi wewnątrz klanu, aczkolwiek burdy leżały w naturze tych gorącokrwistych górali. Pug zaszedł do tawerny i rozejrzał się. Tak jak się spodziewał, w środku było tłoczno od młodych wojowników, którzy przybyli dla okazania wsparcia swoim wodzom podczas obrad. I choć nastrój panował w miarę spokojny, przy tak wielu młodych mężczyznach z różnych rodzin od bójki zawsze był tylko krok. Thurilowie zdawali się dziwakami w porównaniu z Tsurani, gdyż w przeciwieństwie do tych drugich, którzy za punkt honoru stawiali sobie powiedzieć jak najmniej, byli niesłychanie wygadani. Wśród nich obrażanie wyniesiono do poziomu sztuki, która w dodatku musiała być głośna, chełpliwa i nieprzyzwoita do granic. Tymczasem zanim Pug przecisnął się do kąta pomieszczenia i zasiadł na jedynym niezajętym miejscu, w tawernie zapadła cisza. Jeszcze nigdy żaden Wielki Tsurani nie zjawił się w tawernie podczas Rady Konfederacji. W końcu milczenie przerwał jakiś stary wojownik, najwyraźniej pijany.
- Zgubiłeś się? Był to rudy osiłek o zarumienionych policzkach i długim, obwisłym wąsie. Na grubym karku miał naszyjnik z bitej miedzi, który pobłyskiwał w świetle pochodni. Na tym ubogim w metale świecie była to nie lada błyskotka. Pug pokręcił głową. - Raczej nie. - Zatem wiesz, gdzie jesteś? - W dolinie Sandram, zgadza się? - Owszem. - I w mieście Tasdano? - Owszem. - Gdzie przy Gorących Źródłach Shatandy odbywa się zebranie rady? - Owszem, nie inaczej. - Czyli faktycznie się nie zgubiłem. - Hm, Tsurani, nie obrazisz się chyba, jeśli cię zapytam, co sprowadza cię w to miejsce. - Muszę stanąć przed radą, a przede wszystkim rozmówić się z Kahane. - Z Kaliane, hę? - Tak - potwierdził Pug. - A jeżeli ona nie będzie chciała cię widzieć? - Coś mi mówi, że będzie chciała. - A to dlaczego? - Dlatego, że mam jej do powiedzenia coś, co na pewno chce usłyszeć. - No to czego tu siedzisz, ty niedorobiony wypierdku musongi - użył nazwy wyjątkowo mało rozgarniętego szkodnika kopiącego nory i będącego przekleństwem rolników na całym Kelewanie - zamiast zasuwać do Kaliane, żeby powiedzieć jej, co tam masz do powiedzenia? - Ponieważ, ty tępy synu wzdętej nidry i nurzającego się w błocie baloo - Pug natomiast wykorzystał nazwy dwóch udomowionych zwierząt: powolnej pociągowej nidry i kojarzonego z nieczystościami, aczkolwiek jadalnego baloo - zostałoby źle odebrane, gdybym tam się pokazał bez zaproszenia, o czym byś wiedział, gdyby twojej matce udało się wydać na świat choć jedno dziecko, które wie, że jest dzień, kiedy patrzy prosto w słońce, i gdybyś został obdarzony choć połową rozumu, w który bogowie wyposażyli worek kamieni. Mówi się o tym „dobre maniery". Przysłuchujący się tej wymianie zdań wojownicy wybuchnęli śmiechem:
ten Tsurani nie tylko znał ich język, ale też potrafił rzucać mięsem, i to w niezłym stylu. Rudzielec nie wiedział, czy się roześmiać, czy raczej obrazić, jednakże zanim zdążył rozstrzygnąć tę kwestię, Pug powiedział do niego: - Zachowaj się jak na gospodarza przystało i spytaj Kaliane, czy wysłucha słów Milambera z Bractwa Magów, niegdyś męża kobiety z Thurilów, Karali W pomieszczeniu zaległa cisza. Jakiś starzec siedzący dotąd w kącie wstał ze swojego miejsca i podszedł do Puga. -Jakże to? Wyglądasz młodo, a Katala była moją przodkinią, zmarła na długo przed mymi narodzinami. Słyszałem opowieści o tym, że poślubiła Czarną Szatę. -Ja byłem jej mężem - rzekł Pug. - Jestem długowieczny, nie zmieniam się wraz z upływem czasu i wyglądam tak samo teraz jak wtedy, gdy brałem za żonę Katalę. Była mi żoną i matką mojego pierworodnego. Do tej pory gorzko ją opłakuję. Starzec odwrócił się do jednego z młodszych wojowników, mówiąc: - Idź do Kaliane i przekaż jej, że przybył do nas z ziem Tsurani człowiek wielkiego znaczenia, który chce stanąć przed nią i przed całą radą. Powołuje się na prawo krwi, co jestem w stanie osobiście zaświadczyć. Młody wojownik pokłonił się z szacunkiem starcowi, który tymczasem rozsiadł się obok Puga. - Milamberze z Bractwa Magów, chętnie wysłucham historii o tobie i mojej krewniaczce. Pug westchnął, gdyż nieczęsto wracał do tych wspomnień. - Kiedy byłem ledwie chłopcem, Tsurani najechali moją ojczyznę i porwali mnie, czyniąc niewolnikiem wielkiego rodu Shinzawai. Potem spotkałem Katalę, która trafiła do niewoli, sprzedana po jakimś nadgranicznym zajeździe. Poznaliśmy się w dniu... Opowiadał historię powoli i jasnym językiem, lecz bardzo szybko stwierdził, że wspomnienia są nadal żywe, a obrazy o Karali, które zachował w pamięci, wcale nie spłowiały z upływem czasu. Gdy kończył swoją opowieść, wojownicy rzewnie płakali, słysząc o rozstaniu małżonków, albowiem ci twardzi górale nie wstydzili się okazywać uczuć. Jednakże uspokoili się w mgnieniu oka, kiedy do pomieszczenia wpadł posłaniec i rzucił: - Milamberze z Bractwa Magów, Kaliane zaprasza cię przed oblicze swoje i rady.
Pug wstał i wyszedł z tawerny. Ruszył za przewodnikiem po szlaku, który prowadził na rozległą łąkę upstrzoną namiotami i chatami wzniesionymi z okazji zebrania rady. Spod ziemi biły tutaj gorące źródła, które nocami posyłały w niebo wysokie pióropusze dymu i wyziewy o lekko metalicznej woni. Wśród śpiewu nocnych ptaków Pug pomyślał, że chociaż Kelewan zdał mu się obcy w pierwszych dniach po przybyciu jako niewolnik, potem przez osiem lat uważał to miejsce za swój dom. Tutaj poznał swoją żonę i spłodził z nią pierworodnego i właśnie tutaj umarła Katala, gdy stało się jasne, że żaden kapłan ni medyk nie jest w stanie jej uleczyć na żadnym ze światów. Klucząc między gęsto ustawionymi namiotami i chatami, w końcu znalazł się przed długim domem wyglądającym starzej niż inne. Pug znał tradycję Thurilów na tyle dobrze, by wiedzieć, że budynek stoi tu od dziesiątków lat, może nawet od stulecia, i służy starszyźnie za miejsce obrad, a przy okazji odpoczynku przy uzdrawiających gorących źródłach. Wszedłszy do środka, Pug zobaczył, że w długim przejściu czeka na niego ponad czterdziestu wodzów oraz starsza kobieta o stalowoszarych włosach splecionych w dwa warkocze. Była ubrana w prostą suknię z ciemnoczerwonej tkaniny, na piersi zaś nosiła tradycyjny naszyjnik ż bitej miedzi wysadzanej kamieniami szlachetnymi. Pozostali, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, mieli na głowach charakterystyczne przybranie zdobione piórami, a poza tym koszule, spodnie albo kilty i tuniki z wełny oraz samodziału. Powietrze było aż gęste od dymu z dużego ogniska płonącego w centralnym zagłębieniu obłożonym kamieniami, jak również z kopcących na ścianach pochodni. - Witaj, Milamberze z Bractwa Magów - odezwał się stary wódz siedzący po prawej ręce Kaliane. - Jestem Wahopa, wódz Krzemiennej Przełęczy. W tym roku urządzam te obrady. Rozgość się. Kobieta siedząca po jego lewej ręce rzekła: - A ja nazywam się Kaliane. Chciałeś z nami rozmawiać? - Tak - odparł Pug. - Przynoszę ostrzeżenie i nadzieję. Dobierał słowa ostrożnie, albowiem choć Tnurilowie nie byli głupi, mieli się od niego dowiedzieć o sprawach, które z największym trudem pojmowali magowie, a co dopiero zwykli wojowniczy górale. Wszyscy słuchali go z wielką uwagą. Swoje wystąpienie Pug zakończył następująco: - Bezpieczna podróż czeka każdego, kto będzie gotów do drogi w ciągu tygodnia. Możecie zabrać ze sobą zwierzęta hodowlane i ruchomości, broń i narzędzia, gdyż czeka na was nowy, gościnny świat, który jednak dopiero trzeba przysposobić do własnych potrzeb.
- Opowiedz nam o tym świecie, Milamberze - poprosiła Kaliane. - To dobre miejsce, z rozległymi równinami porośniętymi trawą, głębokimi jeziorami i niezmierzonymi oceanami. Są tam góry sięgające wierzchołkami nieba i duże kotliny, w których można wypasać zwierzęta. Dotąd był niezamieszkany, jeśli riie liczyć dzikiej zwierzyny, ptactwa i ryb. - Jesteś Tsurani i zabierasz tam swoich, dlaczego miałbyś się dzielić takim wspaniałym światem z wrogami? - zapytał wódz siedzący w drugim rzędzie. Ton jego głosu świadczył o podejrzliwości. - Nie jestem Tsurani - sprostował mag. - Pochodzę z Crydee, a na Kelewanie znalazłem się jako niewolnik z Midkemii. Ale to ja uwolniłem Thurilów od Rozgrywki Rady, a także zniszczyłem wielką arenę. To ja poślubiłem Katalę, której krewniaka spotkałem w mieście przed zaledwie paroma godzinami. Zabieram do nowego świata każdego, komu życie miłe - odpowiedział spokojnie. - Rozmawiałem także z Thunami. - Wzbudziło to gniewny pomruk, jako że Thunowie nękali Tnurilów nawet bardziej niż Tsurani. - Kto inny prowadzi rozmowy z Cho-ja, krasnoludami zza Morza Krwi i każdą inną rasą, która chce uniknąć unicestwienia. - Głosem pełnym pasji dodał: - Mara z rodu Acoma zwróciła się do was, gdy chodziło o spotkanie z magami z miasta Chakaha, a przecież to ona jest przodkinią obecnego cesarza Imperium Tsuranuanni. Od stulecia nie prowadzicie wojny ze sobą, jeśli nie liczyć drobnych potyczek, które można przyrównać do przepychanek wewnątrz klanowych. Świat, o którym wam opowiedziałem, jest ogromny, a góry na nim leżą bardzo daleko od nizin, na których zamieszkają Tsurani. Jeżeli taka będzie wasza wola, możecie ignorować wzajemnie swoją obecność przez następne stulecie. Paru wodzów pokiwało głowami, jak gdyby był to bardzo dobry pomysł. - Możecie też dojść do zgody i osiągnąć rozejm, który potrwa po wsze czasy. Nic z tego jednak nie będzie możliwe, jeśli nie zdecydujecie się opuścić tych gór, w których teraz jesteśmy. Niebezpieczeństwo zbliża się szybko, a śmierć nadejdzie niespodziewanie. Kaliane wstała. - Porozmawiam z Wielkim na osobności - rzekła, a ton jej głosu świadczył, że to już postanowione. - Przejdźmy się, Milamberze. Ruszyła przodem, a Pug za nią. Wyszedłszy na zewnątrz, skierowała się ku największemu gorącemu źródłu w okolicy. -To , co mówisz, brzmi rozsądnie, Milamberze, lecz nie każdy jest skłonny ci wierzyć - zaczęła. - Niektórzy pomyślą, że to podstęp Tsurani mający
na celu przepędzenie nas z naszej ziemi albo nawet pułapka, w której wszyscy mamy zginąć. Puga ogarnęło zmęczenie. Miał za sobą doświadczenia tak ciężkie, że żaden człowiek nie potrafił ich sobie nawet wyobrazić, i pomimo przywracającej wigor magii boga złodziei czuł się wyczerpany zarówno na ciele, jak i na umyśle. Westchnął głęboko i odpowiedział: - Wiem. Nic więcej nie jestem w stanie zrobić. Nie zdołam nikogo ocalić wbrew jego woli. Złożyłem wam prostą ofertę, Kaliane. Za dwa dni otworzę szczelinę rozejrzał się i po chwili wskazał na polankę nieopodal - tam. Będzie ona prowadzić na górską łąką w świecie, o którym wam opowiedziałem. - Pokiwał głową. - Thunowie znajdą się na kontynencie oddzielonym od kontynentu ludzi szerokim morzem. Miną lata, dziesiątki lat, może nawet stulecia, zanim ludzcy uciekinierzy spotkają się z nimi. Być może do tego czasu pogodzicie się z Tsurani. Nie wiem, jak zareagowały Cho-ja, ponieważ kto inny udał się do nich z poselstwem. W każdym razie wy i Tsurani także traficie do dwóch odległych miejsc i tylko od was będzie zależało, czy zaczniecie unikać się, czy raczej szukać swego towarzystwa. Macie do wyboru przenieść się do nowego świata i tam żyć w pokoju lub prowadzić wojnę albo zostać tutaj i zginąć. - Z jego głosu przebijało znużenie. - Wasz wybór. Nic tu po mnie. - Wierzę ci - stwierdziła Kaliane. - Namówię wodzów, aby wysłali gońców i zaczęli gromadzić klany. - Skrzyżowawszy ramiona na piersi, zapatrzyła się ponad szczytami wzgórz. - To był nasz dom od czasów Złotego Mostu, o Wielki. Niektórym ciężko go będzie opuścić. - Niektórzy zginą - przypomniał jej Pug. - Jedni nie otrzymają na czas wiadomości, drudzy będą zbyt słabi, aby udać się w natychmiastową podróż. Inni odmówią opuszczenia domostw. Ci zginą. Możesz jednak ocalić resztę. - Dlaczego to robisz, magu? Dlaczego tak ci zależy, by ocalić jak najwięcej istnień? Pug zaśmiał się - raczej z frustracji aniżeli z rozbawienia. - Kto inny miałby to zrobić? Żyłem tu przecież przez jakiś czas. Poza tym robię to, co trzeba zrobić. Kaliane skinęła głową. - Jesteś dobrym człowiekiem, o Wielki. Możesz już odejść do swoich spraw, a ja zajmę się swoimi. Zrobię co w mojej mocy. Zobaczymy się jeszcze? - To wiedzą tylko bogowie - odrzekł Pug. - Jeśli to będzie możliwe,
przybędę z wizytą do waszych gór. Jeśli jednak się nie pojawię, musisz wierzyć, że dzieje się tak z ważnych przyczyn. - Idź z bogami - zakończyła rozmowę i odwróciła się ku długiej chacie, gdzie czekała ją ciężka przeprawa ze zgromadzeniem wodzów. Wyciągnąwszy sferę zza pazuchy, Pug uruchomił mechanizm i przeniósł się do siedziby Bractwa Magów.
ROZDZ I AŁ
DWUDZIEST Y TRZECI
Szturm Jim rzucił sztyletem. Schował się za skałę, gdy ostrze trafiło Rycerza Śmierci prosto w twarz, przez co spadł on z varnina. W okamgnieniu stratowały go wierzchowce innych jeźdźców, którzy wpadając do kanionu, nie zwrócili uwagi na leżącego na ziemi towarzysza. Dotarłszy do cypla, gdzie czekali na niego kompani, Jim rzucił: - Pora się zbierać! JommyTad, Zane i Servan nie czekali, aż przyjaciel im to powtórzy. To, co jeszcze przed półgodziną było zapleczem dla żołnierzy, którzy szykowali się do walki lub wycofywali z niej, obecnie stało się linią frontu. Godzinę temu cała piątka odpoczywała, jedząc pierwszy porządny posiłek od dwóch dni i mając nadzieję na zasłużone wytchnienie. Najadłszy się, znaleźli sobie zacienione miejsce pod wozem, w sam raz na sen. Przyzwyczaili się już do nidr, sześcionogich zwierząt pociągowych występujących na Kelewanie, a także do ciągłego pochrząkiwania i obcego zapachu. Byli tak zmęczeni, że już po paru minutach spali twardo jak kamień. Jima pierwszego obudziły krzyki. Ledwie zdołali uciec spod kopyt rozpędzonych varninów, a nie wpadli w sieci Dasatich tylko dzięki temu, że przemknęli w górę skalistego zbocza, które prowadziło na grań służącą za naturalną barierę ochronną lewej flance Alenburgi. Problem polegał na tym, że wszyscy pozostali sztabowcy skierowali się w przeciwną stronę. Od dwóch dni sukcesywnie się wycofywali. Czarna Góra powiększała swoje rozmiary nieprzerwanie, a magowie usiłowali ocenić tempo jej wzrostu, aby skutecznie przewidywać bezpieczny promień. Taktyka obrońców uległa zmianie. Nikt już nie próbował odepchnąć najeźdźców, wszyscy za to skupili wysiłki na osłanianiu tyłów, ażeby jak najwię-
cej uchodźców zdołało dotrzeć do szczelin. O poranku Pug otworzył kolejną szczelinę wiodącą do nowego świata, a cesarz wydał edykt. Magowie zanieśli rozkazy Sezu do najdalszych zakątków Imperium Tsuranuanni, dzięki czemu mobilizacji uległa cała ludność. Niemożliwością było przeniesienie wszystkich mieszkańców Kelewanu, jednakże Pug z Mirandą nie ustawali w wysiłkach. Przygotowawszy pierwszą szczelinę, Pug zajął się otwieraniem drugiej, prowadzącej na odległy kontynent, po czym stworzył także przejście dla Thunów. Kolejna powstała w górach Thuril. Inni magowie pomagali mu, otwierając wiodące do nich pomniejsze szczeliny. Tymczasem Wielcy w różnych lokalizacjach Kelewanu otwierali dalsze szczeliny, prowadzące do pierwotnej w pobliżu Miasta Równin. Wybór padł na to miejsce dlatego, że było ono rozległe, dzięki czemu mogło się tam zmieścić nawet paręnaście szczelin, co dawało szanse na bezpieczną ewakuację większej liczby uciekinierów. Główna trudność polegała na tym, że tylko Pug był w stanie otworzyć szczelinę prowadzącą z Kelewanu do nowego świata. Dopiero po jej powstaniu pomniejsze twory innych magów dopomagały w ewakuacji, co było zbawienne, lecz wymagało wiele zachodu, jako że czasem nawet dwóch albo i trzech magów musiało pracować wspólnie. W końcu jednak udało się stworzyć ogółem siedem takich szczelin. Kaspar zauważył, że nawet siedemdziesiąt nie byłoby dość. Dlatego należało spowolnić Dasatich, którzy najwyraźniej mieli w planach pojmanie jak największej liczby jeńców, których następnie zaciągali do Czarnej Góry i wrzucali do dołu z monstrum na ich rodzimym świecie. Nikt nie chciał przyznać, że sytuacja praktycznie wymknęła się z rąk obrońców. Tsurani byli rasą wojowników i jako tacy zawsze patrzyli przed siebie, a nie za siebie, lecz nie dało się ukryć, że w minionych dwóch dniach do dołu trafiło od dwudziestu do trzydziestu tysięcy ludzi. Młodzi kapitanowie, sądząc po tym, czego byli świadkami, uważali tę liczbę za zaniżoną. Dasati nie byli głupi i szybko się uczyli, przystosowując się gładko do zmieniających się warunków. Od pewnego czasu ich ataki przybrały na sile i były jeszcze skuteczniejsze. Być może sprawą czystego pecha było to, że ostatnio napadli na główny sztab Tsurani. Jommy rozejrzał się, podczas gdy wokół rozlegał się tętent varninów. - Gdzie my właściwie jesteśmy? Zane odparł:
- Tad ostatni patrzył na mapę... - Przeniósł spojrzenie na przyrodniego brata i powtórzył pytanie: - Gdzie my właściwie jesteśmy? Smukły blondyn wyciągnął przed siebie rozczapierzoną dłoń. - To - powiedział, pokazując na swój środkowy palec - jest grań za naszymi plecami. Tutaj - dotknął palca serdecznego - pobiegli wszyscy pozostali. Musimy przedostać się stąd dotąd. - Pokonując parę tysięcy Dasatich, którzy stoją nam na drodze - dorzucił Servan. Jim Tłuczek powiedział nagle: - Czekajcie, mam pewien pomysł. - Jaki? - zapytał go natychmiast Jommy. Po tym jak przyniósł wiadomości dla lorda Erika, Jim Tłuczek został przydzielony do sztabu Alenburgi, dołączając do Jommy'ego, Tada, Zane'a i Servana w randze „kapitana". Jim wskazał ręką na południowy zachód. - Dasati kierują się tam. - Tak - potwierdził Tad. - A zatem my pójdziemy tam. - Poruszył ręką, by wycelować w północny wschód. - Przetniemy dno doliny na wskroś i wydostaniemy się drugą stroną, po czym dogonimy generała. - Cudowny pomysł - skwitował Jommy. - Ale zapominasz o jednym. - O czym? - Cały sztab porusza się konno. Ludzie generała mają wierzchowce. My ich nie mamy. Nie ma szans, żebyśmy kogokolwiek dogonili. - Cóż - odezwał się Zane - z pewnością nikogo nie dogonimy, stojąc w miejscu i gadając. Uważam, że powinniśmy zrobić tak, jak radzi Jim. Prędzej czy później generał założy sztab w nowym miejscu, a my tam dotrzemy, idąc w dobrym kierunku. Nie mając lepszego pomysłu, chłopcy podjęli zgodną decyzję, aby posłuchać Jima Tłuczka, i zaczęli wspinać się na grań, z której niedawno zbiegli, uciekając przed wrogiem. Na szczycie przystanęli, chowając się za skałami. Nie słyszeli już tętentu, lecz z doświadczenia wiedzieli, że za pierwszą linią Rycerzy Śmierci często posuwa się druga, aby wyłapywać tych, których ich kompani przeoczyli. Jim właśnie miał wyjrzeć zza krawędzi, gdy coś usłyszał. Uniósł rękę w geście przestrogi i zaczął nasłuchiwać. Wreszcie rozpoznał ten dźwięk. Ktoś nucił! Odważył się jednak wyjrzeć i zobaczył samotną postać zbliżającą się
szlakiem. Mężczyzna był ubrany w czarną szatę Wielkiego i mruczał jakąś melodię pod nosem. - Co jest? - zapytał Jim retorycznie. Pozostali także popatrzyli, akurat w porę, by ujrzeć sylwetkę niknącą na końcu widocznego szlaku. - Czy on sobie śpiewał? - upewnił się Jommy. - Nucił - uściślił Jim Tłuczek. - Choć dosyć głośno. - Idziemy za nim? - zapytał Zane. - Nie - odparł Tad. - Skoro to mag, da sobie radę. Zresztą zobacz, gdzie lezie! Czarna Szata właśnie docierał do granic bezpiecznej strefy otaczającej Czarną Górę. Gdy zrobi jeszcze parę kroków, znajdzie się w miejscu, do którego sięgnie Czarna Góra przy kolejnym skokowym wzroście. Chłopcy przez chwilę odprowadzali maga wzrokiem, po czym zaczęli realizować powzięty wcześniej plan. - Kiedy ostatnio spoglądałem, generał zmierzał tam - rzekł Jommy, celując w południowo-wschodni horyzont. - Czyli my też pójdziemy w tamtą stronę - zadecydował Tłuczek. - Wiecie co? Chyba mam już tego dość. - Czego? - nie zrozumiał Servan. - Wojny? - podsunął Tad. - Tak, jej też - zgodził się z nim Tłuczek. - Ale przede wszystkim całego tego służenia Koronie. - Cóż, nikt cię nie zmusza - rzekł Zane. - W gruncie rzeczy ktoś mnie zmusił - sprostował Jim. - Kto? - zainteresował się Jommy. Jim Tłuczek wzruszył ramionami. - Chyba domyśliliście się, chłopcy, że nie jestem zwykłym złodziejem z Krondoru? Jommy zaśmiał się, zapominając, że umykają przed Rycerzami Śmierci. - Coś nam zaświtało, kiedy tak nagle się pokazałeś, przynosząc wiadomości od króla dla lorda Erika. Na ogół nie zatrudnia się do takich zadań zwykłych złodziejaszków i łobuziaków, każąc im przedostać się przez magiczną szczelinę do innego świata, w którym toczy się wojna. - Można powiedzieć, że to dziadek wrobił mnie w ten „rodzinny interes", by tak to ująć. Servan poprosił:
- Nie każ nam zgadywać. - Ton głosu miał oschły i nie wyglądał na przekonanego. Znał Jima Tłuczka wystarczająco długo, aby wiedzieć, że ów potrafi kłamać jak z nut. - Mój dziadek nazywa się Jakub i jest lordem Jamison i księciem Rillanon. Jommy ponownie się roześmiał. - A to historia! - Nie, naprawdę - zapewnił szybko Tłuczek. Schylił się po kamień i rzucił nim w większy głaz przed nimi. - Mam dosyć ryzykowania własnego życia, zadawania się z osiłkami, szulerami, ladacznicami i całą resztą łachudrów. Zamierzam się ustatkować i założyć rodzinę. - Ty? - zdumiał się Jommy. - Tak - potwierdził urażony Jim Tłuczek. - Nawet mam na oku pewną dziewczynę. - No, o tym chcę posłuchać - wtrącił Servan. - Kogóż to spośród kwiatu arystokratek Królestwa Wysp upatrzył sobie wnuk księcia? Chłopcy wybuchnęli śmiechem jak jeden mąż. - Skoro już musisz wiedzieć - odpowiedział Jim - moja wybranka nazywa się Michèle de Frachette i jest córką hrabiego Montagren. Śmiech ucichł jak nożem uciął. - Serio? Michèle? - spytał Servan. - Tak, a bo co? Czterej byli studenci uniwersytetu popatrzyli po sobie, po czym Jommy szturchnął Tada. - Ty mu powiedz. - Jommy, raczej ty powinieneś - odezwał się Zane. - Nie - stwierdził Jommy. - Naprawdę uważam, że powinien to być Tad. To z pierwszym... - zerknął na Jima Tłuczka i dokończył: - zatańczyła na balu w pałacu. - Owszem - przyznał Tad, uciekając wzrokiem. - Aczkolwiek ty... tańczyłeś z nią najwięcej. Jommy westchnął i zatrzymał się. - No więc, Jim, wszyscy mieliśmy przyjemność ją... poznać. Michèle brała udział w przyjęciu w pałacu królewskim w Roldemie, gdy Tad, Zane i ja zostaliśmy wyniesieni do godności rycerzy Królestwa Wysp. - Z szerszym uśmiechem dodał jeszcze: - Tam też poznałem uroczą siostrę Servana. Oblicze tego ostatniego pociemniało. Ale Tad go uprzedził: - Która... och... jest...
- Wspaniałą dziewczyną - podpowiedział Zane. - Poważnie. - Teraz mówicie o Michèle czy o mojej siostrze? - zapytał Servan z nieszczęśliwą miną. - Obydwie są wspaniałymi dziewczynami - rzucił Tad. - A na niego - pokazał na Jommy'ego - nie zwracaj uwagi. Po prostu lubi cię irytować. - To nieprawda! - zaprotestował Jommy. - Ona jest wspaniała. - Ściągnął brwi w parodii zdumienia. - Jak to możliwe, że pochodzicie od tych samych rodziców? - Dość tego! - przerwał im Jim Tłuczek. - Wróćmy do Michèle. - A, tak, Michèle. Jest wspaniała i... bardzo ambitna - stwierdził Jommy. -Można powiedzieć, że szuka ustosunkowanego męża. -Ja bym tak powiedział - zgodził się z przedmówcą Servan. - A jaki mężczyzna jest lepiej ustosunkowany niż wnuk księcia Rillanon? wtrącił Zane. - Wcześniej jednak Michèle była bardziej otwarta na hm... propozycje -dodał Tad. - Mówiąc krótko, wszyscy mieliśmy okazję cieszyć się jej... towarzystwem podsumował Jommy. Na twarzy Jima Tłuczka pojawił się niebezpieczny grymas, a jego policzki przybrały buraczkowy odcień. - Kiedy? Jommy odpowiedział pierwszy: - Drugiego dnia. Tad dodał: - Pierwszego dnia. - Serio? - zdziwił się Jommy. - A ja myślałem, że przede mną nikt nie jadł z nią kolacji. - Cóż, ja jadłem - wyznał Tad. - A ty? - Jommy zwrócił się do Zane'a. - Czwartego dnia. Jim sprawiał wrażenie, że jeszcze chwila, a całkiem straci panowanie nad sobą. - Czy wy próbujecie mi powiedzieć, że wszyscy trzej... Servan podniósł rękę. - Czterej. - Na pytające spojrzenia kompanów dodał: - Trzeciego dnia. Jommy położył dłoń na ramieniu Tłuczka i ścisnął lekko w na tyle przyjaznym geście, na ile było go stać.
- Spójrz na to tak, stary. Zaoszczędziliśmy ci masy wstydu, co nie? Ktokolwiek ją poślubi, stanie się pośmiewiskiem całego dworu. Nie chcielibyśmy, aby taki los spotkał wnuka księcia, prawda? Jim potoczył spojrzeniem po twarzach kompanów. Policzki mu powoli bladły. Nie zaliczał się do specjalnych romantyków, jednakże nosił w głowie dość wyidealizowany obraz Michèle. W tym wypadku lepiej wcześniej niż później, uznał w końcu. Pokręcił głową i westchnął: - Ech, kobiety. - Właśnie - potaknął Jommy i cała piątka podjęła wędrówkę. Tad zapytał: - Wiesz, co mówią kapłani La-Timsy o kobietach? Jommy, Servan i Zane, którzy słyszeli ten dowcip setki razy wcześniej, wyszczerzyli się i odpowiedzieli chórem: - Kobiety! Trudno żyć z nimi i trudno żyć z nimi. Jim jęknął, przypomniawszy sobie, że jedną z reguł zakonu La-Timsy był ścisły celibat. - Chyba na razie ograniczę się do ladacznic. Servan zareagował: - Znając panny, które można spotkać na dworze królewskim Roldemu, mogę cię zapewnić, że trzepnie cię to po kieszeni mniej niż one. - I nasłuchasz się mniej kłamstw - dorzucił Zane. - Wszystko pięknie, ładnie — odezwał się nagle Jommy — ale czy któryś z was wypatrzył choć ślad uciekających sztabowców? - Tam! - rzekł Jim, wskazując na parę upuszczonych przedmiotów. -Musimy kierować się rzeczami, które porzucają po drodze. - Miejmy nadzieję, że Dasati niczego nie zauważyli. Jakoś nie uśmiecha mi się wleźć w sam środek ich ariergardy - wzdrygnął się Tad. Rozmowy umilkły, gdy chłopcy zaczęli pokonywać kolejne wzniesienie. W końcu Jim przerwał ciszę. - Pamiętacie tę melodię, którą nucił mag? - No, a co? - zainteresował się Servan. - Właśnie sobie uświadomiłem, że ją znam! To melodyjka, jaką często można usłyszeć w tawernach na Krańcu Ziem i w Port Vykor. - I co z tego? - spytał Tad. - To, że Wielki raczej nie ma możliwości podchwycić melodii piosenki śpiewanej przez pijanych marynarzy na Krańcu Ziem. Jommy, Tad, Zane i Servan mogli tylko pokiwać głowami.
Leso Varen był bardzo radosny, aczkolwiek nie umiałby wytłumaczyć z jakiego powodu. Jako że większość jego życia składała się z dziwacznych odruchów i odczuć, których nie potrafił wyjaśnić, teraz również nie starał się wnikać w przyczyny takiego stanu rzeczy. Wiedział tylko, że wszystko zaczęło się od pewnego amuletu, który znalazł dawno, dawno temu, i od snów, które zaczęły go nachodzić wkrótce potem. Pozbył się amuletu, i to dwukrotnie, po czym za każdym razem całe lata spędził na odszukaniu go, a przy jednej okazji nawet go zniszczył - albo tylko tak myślał, gdyż odnalazł szczątki i poskładał je do kupy, zabijając przy okazji paru złotników. Było w tym amulecie coś... A potem ten przeklęty pirat Niedźwiedź, mordercza kreatura, miał go przy sobie, gdy umierał. I amulet zagubił się gdzieś w głębinach Morza Goryczy. Leso Varen pragnął go, szczerze go pragnął. Dopiero nosząc go, przekonał się, jalde ma możliwości, jak mało dzieli życie od śmierci i że nie ma potężniejszej siły aniżeli życie przechodzące w nieżycie. Jednakże nigdy więcej go nie zobaczył, mimo że szukał całymi latami... No i proszę, znowu pogrążył się we wspomnieniach z dalekiej przeszłości. Był pewien, że w grę wchodzi jakaś siła wyższa, albowiem nie spoczął, dopóki nie wprowadził pomysłu w życie. Kilkakrotnie musiał pokonywać przeszkody, ale zawsze mu się udawało. Idąc pod górę, Leso Varen mijał zwłoki zaścielające okolicę. Być może stąd brał się jego dobry nastrój. Wszędzie dokoła było tyle śmierci, że mógł śmiało wysysać życie tu i ówdzie. Ci Dasati byli jak dzieci, gdy przychodziło do nekromancji; zgoda, mocarne dzieci, lecz niebędące w stanie pojąć subtelniejszych aspektów tej sztuki i przy tym niesłychanie rozrzutne. Tyle dobrego, że pozostawione przez nich resztki były wystarczająco pełne życia, aby Leso Varen mógł czerpać nowe siły - właściwie przestał nawet potrzebować laski, z którą od dawna się nie rozstawał. Cóż, Wyntakata nie był siłaczem, trzeba to przyznać. Gdy tylko Leso Varen znalazł sobie kryjówkę, zaczął się przygotowywać do przechwycenia nowego ciała. W wolnych chwilach zastanawiał się, co też osiągnie przy tym poziomie śmierci sianej przez Dasatich. Rozważał też, skąd u niego potrzeba powrotu i złożenia ponownej wizyty Dasatim. Pierwotny kontakt z nimi wydawał mu się przyjemny, lecz po tym jak ustanowili swoją obecność w tym świecie, a on dostarczył im Mirandę, aby mogli przeprowadzić swoje badania, zaczęli zachowywać się w stosunku do niego mało przyjaźnie. Odszedł więc bez pożegnania, nabrawszy podejrzeń, że najchętniej zbadaliby jego. Nie miał wątpliwości, że powzięli o nim
jeszcze gorszą opinię, gdy załatwił dwóch Kapłanów Śmierci strzegących wyjścia. Mimo wszystko okres, który z nimi spędził, nie był kompletną stratą czasu, choćby dlatego, że przekonał się wtedy, iż jest zdolny do nekromancji, o jakiej oni mogą tylko pomarzyć. A teraz będzie miał okazję pochwalić się swymi zdolnościami, gdyż najwyraźniej oddział Rycerzy Śmierci pędził wprost na niego. Rozniecił iskrę gniewu, która przez cały czas w nim się tliła, zaczerpnął sił życiowych, które dopiero co pozyskał, i czekał. Było ich dwunastu. Zbliżając się, zwolnili na jego widok, zapewne zdziwieni faktem, że samotny człowiek nie ucieka przed nimi. Dowódca patrolu wycelował w niego mieczem. - Mówisz po naszemu? Wzdychając teatralnie, Leso Varen odpowiedział: - Na bogów, nic się przed tobą nie ukryje. Jesteś władcą oczywistości! Następnie błyskawicznym ruchem wyciągnął przed siebie obie ręce, z których wystrzeliły pasma zielonej energii w liczbie dwunastu. Każde owinęło się ciasnym kokonem wokół głowy jednego Dasatiego. Miecze równocześnie wypadły im z dłoni, które poszybowały w górę, do twarzy, aby zedrzeć dławiące przybranie. W ciągu paru chwil wszyscy pospadali z siodeł i zaczęli wić się na ziemi, walcząc o oddech w rozpalonych płucach. Leso Varen czuł, jak ich energia życiowa za pośrednictwem zielonych pasm trafia do niego, jeszcze bardziej dodając mu sił. Dla pewności Leso Varen powtórzył całą procedurę z varninami, wysysając z nich energię życiową do cna. Gdy ostatni rumak padł martwy, uśmiechnął się i mruknął: - No, to było bardzo odświeżające. Podejmując wędrówkę w stronę Czarnej Góry, ponownie zaczął nucić. Pug znalazł się na skraju wyczerpania. Nie czuł się tak wycieńczony nawet po powrocie z drugiego poziomu rzeczywistości. Otwieranie szczelin było bardzo męczącym zajęciem w normalnych okolicznościach, a co dopiero w warunkach, w jakich przyszło mu pracować! Wziął głęboki oddech i skinął głową Magnusowi. Po młodym magu nadal było widać skutki wyprawy do drugiego poziomu rzeczywistości, jednakże uparł się, że będzie towarzyszyć rodzicom, pomagając im w każdy możliwy sposób.
Teraz pomógł ojcu się podnieść. Pug nie potrafił oderwać spojrzenia od tysięcy postaci zalewających rozległą równinę. W oddali, na północy, majaczyła Czarna Góra. Powiększyła rozmiary dwukrotnie w ciągu minionego dnia, przybliżając się o kolejne dziesiątki mil. Pug oceniał, że w tej chwili zajmuje już powierzchnię dobrych dwóch miast i parunastu osad. Strzelała w górę tak wysoko, że jej czubek niknął w chmurach. Pug odniósł wrażenie, że patrzy na gigantyczną ścianę, która nie przestaje na nich napierać. Gestem poprosił Magnusa, by go położył. - Zdołamy otworzyć ich więcej? - zapytała Miranda. - Nie - odparł Pug. - Być może udałoby nam się otworzyć jeszcze szczelinę czy dwie na dalekim zachodzie, lecz tam prawie nie ma ludzi. - Westchnął. - Obawiam się, że wszystko, co teraz możemy zrobić, to przyglądać się, jak uchodźcy przedostają się na drugą stronę, wypatrując właściwego momentu na zamknięcie szczelin. Magnus zapatrzył się w przestrzeń. - To coś tu będzie za dwa, trzy dni. Pug obejrzał się na pierwszą i największą szczelinę prowadzącą do nowego świata i zobaczył, że ludzie nieustannie przez nią przechodzą, lecz dalej ciągnęła się długa, sięgająca na wiele mil kolejka przestraszonych, głodnych i zmęczonych osób. Już na początku powiedział jasno, że ci, którzy przedostaną się na drugą stronę, muszą czym prędzej ruszać dalej, gdyż tamta dolina nie ma pojemności wystarczającej, aby pomieścić wszystkich naraz. Spodziewał się jednak, że uciekinierzy będą nazbyt zmęczeni, aby natychmiast podjąć wędrówkę. Odwrócił się więc do syna i poprosił: - Powstrzymaj ich na trochę. Magnus przekazał polecenie gwardzistom cesarskim, którzy zatrzymali przepływ ludzi. To oczywiście wywołało odgłosy niezadowolenia i utyskiwanie na ogół posłusznych i okazujących respekt władzy Tsurani. Miranda stwierdziła: - Następnym razem będziemy mieli bunt. Pug pokiwał głową. - Ilu dotychczas przeszło? - zapytała Miranda. Jej mąż w odpowiedzi potrząsnął głową. - Nie wiem dokładnie. Dzisiaj być może dwieście tysięcy. Połowa tego wczoraj, gdyśmy zaczynali. - To mniej niż ludność przyzwoitej wielkości miasta. - Wystarczy, aby odbudować cywilizację.
Miranda spojrzała na syna i zdała sobie sprawę, iż Magnus stara się ich przekonać, że jednak czegoś dokonali. - Pod warunkiem, że nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, by przez dwa albo trzy pokolenia mieszkać w lepiankach. - Obrzuciła spojrzeniem równinę i stwierdziła, że ludzie zaczynają rozniecać ogniska w obronie przed nocą. - Może krótki odpoczynek i ciepły posiłek im w czymś pomogą - rzekła zamyślona, gdy przybywało światełek. - Wkrótce na swoją kolej będą czekały miliony - orzekł Pug. - Większości nie uda nam się uratować. - Tego nie wiemy, ojcze - zaprotestował Magnus. - Pójdę pomóc przy otwieraniu nowej szczeliny. Potem przelecę kawałek i otworzę następną... - W tej okolicy mamy już sześć - przypomniał synowi Pug. - Tygodnie potrwa, zanim się odnajdą albo przynajmniej nawiążą kontakt ze sobą. -Niebawem trzeba będzie wysłać na drugą stronę Światłość Niebios. - Sądzisz, że pójdzie? - spytała Miranda. - Odniosłam wrażenie, że chce być ostatnim Tsurani opuszczającym Kelewan. Magnus uśmiechnął się do matki. - W takim razie będzie musiał stoczyć pojedynek z generałem Alenburgą o ten zaszczyt. - Daj spokój, Magnusie - szepnął Pug. - Ostatni... - Pug powiódł wzrokiem po otaczających ich światełkach ognisk. - Ten, kto będzie chciał być ostatni, zginie. Jego syn nie odezwał się. Leso Varen posuwał się wzdłuż drogi, nie spuszczając wzroku z Czarnej Góry, która wyraźnie rosła, aczkolwiek j akby się nie zbliżała. - Naprawdę jest spora - powiedział do siebie. W ciągu minionej godziny co najmniej czterokrotnie zmierzył się z małym oddziałem Rycerzy Śmierci i wygrał, teraz jednak ujrzał przed sobą setkę jeźdźców Dasati i musiał przyznać, że mają nad nim przewagę. Żałując, że nie ma ze sobą zabawek, które umilały mu czas w cytadeli Kaspara z Ola-sko, przywołał iluzję, do jakiej nie uciekał się od lat. Była to stara sztuczka, łatwa do zastosowania. Każdy Tsurani zatrzymałby się, aby zbadać potężny dąb przy drodze, jednakże żaden z Dasatich nie mógł mieć pojęcia, że drzewo to jest obce na tym świecie nie mniej niż oni sami. Minęli więc maga jakby nigdy nic, znikając między lokalną roślinnością. Iluzja opadła i znów było widać Leso Varena we własnej osobie.
Podejmując wędrówkę, zastanawiał się, ile jeszcze zajmie mu dotarcie do Czarnej Góry. Nie potrafił ocenić poprawnie odległości, gdyż z powodu jednolitej powierzchni sfery perspektywa była myląca. Równie dobrze mogło go od niej dzielić pięć mil, jak pięćdziesiąt. Wtem zapadły ciemności, a Leso Varen poczuł palenie w płucach, dzwonienie w uszach i pieczenie w oczach. Miał też takie wrażenie, jakby ojciec wszystkich grzmotów rozległ się tuż nad jego głową. A potem pochwyciły go jakieś ręce. Varen stwierdził, że dwóch Rycerzy Śmierci trzyma go za ramiona żelaznymi uchwytami i popycha do przodu, usiłując wywrócić. Jednakże jako bywalec kuli Dasatich, wiedział, jak się bronić. Już po chwili mógł oddychać normalnie. Pozwolił Dasatim ciągnąć się po czymś, co jeszcze przed paroma minutami było leśną drogą, skąpaną w słońcu. Teraz była to mroczna ścieżka, przy której nawet rośliny na jego oczach czerniały i zwijały się niczym potraktowane ogniem. - Och, jalde to sprytne! - zakrzyknął. Obaj Rycerze Śmierci wzmocnili chwyt, a jeden popatrzył na niego. I właśnie ten zginął pierwszy. Leso Varen po prostu sięgnął w głąb niego swoim umysłem i zatrzymał jego serce. - Och, uwielbiam to miejsce! - powiedział do wciąż stojącego o własnych siłach Rycerza Śmierci. Wojownik puścił Varena i dobył miecz, a wtedy Varen zdał sobie sprawę, że odezwał się w języku Tsurani. Powtórzył więc w języku Dasatich: - Och, uwielbiam to miejsce! Rycerz Śmierci uniósł ramię, aby zadać cios, lecz w tej samej chwili Varen machnął dłonią i kolejny kokon zielonej energii owinął szczelnie głowę Dasatiego. Leso Varen trwał w bezruchu, podczas gdy Rycerz Śmierci umierał. Pozostali Dasati widzieli tylko samotnego człowieka z dwoma martwymi Rycerzami Śmierci u jego stóp. Nie namyślając się wiele, zaatakowali. Varen bez trudu wyssał z nich energię życiową. Wkrótce nigdzie w zasięgu wzroku nie było żywego Dasatiego. - Przedtem nie miałem takich zdolności! - wykrzyknął zachwycony nowo odkrytą mocą. - To pewnie dzięki temu miejscu! - Rozejrzał się wkoło i przystosowawszy wzrok, zobaczył, że energia życiowa zewsząd mknie w stronę ogromnej kuli. - Muszę tam się dostać - oświadczył. Ani razu się nie zastanowił, skąd biorą się impulsy rządzące jego życiem.
Po prostu przyjmował je bez kwestionowania ich pochodzenia i wystarczała mu wiedza, że im niższym instynktom ulegał, im więcej siał zniszczenia, im silniejszy ból zadawał, tym szczęśliwszy się czuł. W przeszłości nieraz działał w pojedynkę, w zatęchłych starych jaskiniach albo zawilgoconych chatach gdzieś na moczarach ziejących trującymi oparami. Bywało też, że folgował potrzebie wygody i oddawał się pławieniu w luksusach dzięki słabeuszom takim jak baron Krańca Ziem czy książę Olasko. Wycierpiał swoje i odkrył, że umieranie to żadna przyjemność, nawet jeśli parę chwil potem budził się w nowym zdrowym ciele. Dowiedział się również, że wbicie miecza w plecy jest jego najmniej ulubionym sposobem śmierci. Teraz zaczerpnął głęboko tchu. Gdyby tylko miał nieograniczony dostęp do tutejszych pokładów energii życiowej, a raczej do tego wyjątkowego momentu, w którym życie przechodzi w nieżycie... gdyby tylko posiadł tę wiedzę przed laty, teraz to on władałby całą Midkemią. - Muszę sprawdzić, co to jest! - powiedział na głos. I ruszył w stronę centrum tej dziwnej i wspaniałej nekromancji. Nakor drgnął. Leżał nieprzytomny za tronem, z którego TeKarana miał w zwyczaju obserwować rzeź tysięcy Dasatich. Nie potrafił powiedzieć, jak dawno temu pożegnał się z Pugiem i Magnusem. Sądząc po suchości w ustach, musiał minąć cały dzień, a może nawet kilka dni. Zmusił się do przybrania pozycji stojącej i sięgnął do plecaka. Był pusty. Z westchnieniem zrzucił plecak z ramienia i odepchnął od siebie. Tak naprawdę nie czuł głodu, a pomarańczy zaczął szukać ze zwykłego przyzwyczajenia. Potrząsnął małym bukłakiem przytroczonym do paska i pomyślał, że skoro ma tak sucho w ustach, powinien czuć ogromne pragnienie. Tymczasem wcale nie chciało mu się pić. W końcu pojął, co się dzieje. - Aha! To... rewelacyjne! Obrócił się, by zajrzeć do dołu. Widok, który ujrzał, zasmucił go. W każdej minucie spadały tam setki ciał i coraz większa część istoty Władcy Przerażaczy zamieniała się w parę czy też dym, by szaleńczo się kłębiąc, utworzyć coś w rodzaju wiru, który nieustannie się unosił. Nakor wyszedł zza tronu. Prawie już nie widział Władcy Przerażaczy -tyle jego istoty zostało poświęcone, aby mógł powstać cyklon, który sięgał w górę, by na stałe związać ten świat z Kelewanem. Gdy Nakora dopadły nagłe zawroty głowy, już wiedział. - Nadchodzi ta chwila! - szepnął.
Obrócił się i uważając, że to zabawne, zasiadł na tronie TeKarany. Był pewien, że Valko nie miałby nic przeciwko temu. Czekał. - Dlaczego jeszcze ich nie ma? - zapytał Martuch. Od dwóch dni wojownicy służący Białemu oraz Talnoye oczekiwali ataku świątynnych Rycerzy Śmierci, nadal lojalnych wobec Mrocznego Boga. Jednakże atak nie nadszedł. Nieliczni pozostający przy życiu pomniejsi otrzymali zadanie przygotowania jedzenia dla tych, którzy trwali w gotowości. Ralan Bek stał w bezruchu, wyczekując ataku. Nie jadł, nie pił wody ani nie załatwiał się od pełnych dwóch dni. Zaczynało to działać na nerwy nawet najbardziej zaprawionym w boju Rycerzom Śmierci. Nagle Bek oświadczył: - Nie przyjdą. - Skąd wiesz? - spytał go Valko. Postawny wojownik odwrócił się do niego i z niemal demonicznym uśmiechem na twarzy odparł: - Po prostu wiem. Nic ci nie grozi. Jego Mroczność jest zajęty gdzie indziej i nigdzie się stamtąd nie wybiera. Niebawem opuści ten świat na zawsze. Mogę już iść. Nagle ogarnęła go karmazynowa poświata. Ralan Bek padł na ziemię. Rozległ się głos: -Jam jest Kantas-Barat! Powróciłem. Rycerze Śmierci popatrzyli po sobie, a ojciec Juwon szepnął: - Starzy bogowie powracają! Hirea podbiegł do Beka i zbadał go. Podnosząc spojrzenie, rzekł: - Nie żyje! Martuch potrząsnął głową. - Moim zdaniem nie żył już od dawna. To, co go opanowało, nie znajdowało już dla niego zastosowania. Mam nadzieję, że cokolwiek to jest, działa w dobrej sprawie. Podniósł głos, aby usłyszeli go wszyscy obecni: - Powstańcie! Nadeszła pora zakończyć to szaleństwo i rozpocząć odbudowę naszego społeczeństwa! Większość Dasatich wzniosła okrzyki i wiwaty, nawet Valko, jednakże Martuch, wyglądając przez okno na pogrążone w chaosie miasto spowite obłokami dymu i dogasającymi płomieniami, wiedział, że walka jeszcze się nie skończyła, a ten optymizm jest mocno na wyrost.
Pug drzemał. Nagie przebudził się raptownie i rozejrzał wokół siebie. - Co? - Ojcze - odezwał się Magnus. - Co się dzieje? - Coś... - Pug wstał i wpatrzył się w nocny mrok. - Coś ulega zmianie. Odpoczywał w namiocie wzniesionym pośpiesznie nieopodal pawilonu przewidzianego dla cesarza i jego dowódców. Rozglądając się uważnie dokoła, zauważył, że niedaleko pojawiła się ogromna szczelina emanująca bursztynowymi i krwistymi błyskami, w których odbijało się światło pochodni, tworząc nieziemski widok. Wcześniejszy strumień uchodźców zamienił się w rwącą rzekę; Tsurani przechodzili na drugą stronę całymi setkami. - Ilu? - zapytał Magnusa. - Nikt tego nie wie, ojcze. Może już milion, może więcej. - Może mniej. Magnus pokręcił głową z rezygnacją. - Dajemy z siebie wszystko. - Jak daleko do Czarnej Góry? - Obecnie znajduje się pięćdziesiąt mil na północ od Miasta Równin. Pug niemal załkał. Gdy pytał ostatnio, znajdowała się w odległości stu mil. Wypuścił wolno powietrze. - Jeżeli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, utracimy nasze szczeliny około jutrzejszego wieczoru. Magnus domyślał się, co chce powiedzieć jego ojciec. Wszystkie szczeliny prowadzące z tego świata musiały zostać zamknięte, zanim dotrze tu Mroczny Bóg. Skoro już musi zapanować nad Kelewanem, trudna rada. Ale oni muszą wrócić bezpiecznie na Midkemię i tam opracować sposób zatrzymania go tutaj na jak najdłuższy czas. Gdyby bowiem Mrocznemu Bogu udało się przedostać do nowej ojczyzny Tsurani albo na Midkemię, koszmar, którego byli świadkami od szeregu dni, powtórzyłby się i tam. Wtem potężny podmuch wiatru szarpnął wszystkimi dookoła, podczas gdy w ich uszach rozbrzmiał sążnisty grom. Błyskawica zatańczyła na powierzchni Czarnej Góry. Pug krzyknął: - Teraz! Przeprowadźcie cesarza przez szczelinę! Gwardziści cesarscy popędzili do namiotu naczelnego dowództwa. - Co się stało? - dociekał Magnus.
- Nie wiem, ale chyba jednak nie mamy aż tyle czasu, jak myślałem. Czarna Góra nie znajdowała się już pięćdziesiąt mil na północ od Miasta Równin. Była o milę od szczelin, co oznaczało, że co najmniej milion osób został przez nią wchłonięty. Pug rozpłakał się mimowolnie.
ROZDZ I AŁ
D WUDZIES T Y CZW ART Y
Zapomnienie Dasati zaatakowali. Krzyki zaalarmowały Puga i innych magów, którzy natychmiast zgromadzili się przy cesarskim pawilonie. Od godziny toczyła się tam zażarta dyskusja, by nie rzec kłótnia, bez oglądania się na hierarchię i pozory. Młody władca był nieprzejednany. Upierał się, że pozostanie na Kelewanie do końca. Pug w końcu powiedział: - Wasza cesarska mość, nikt z tu obecnych nie wątpi w twą miłość do poddanych ani w twą odwagę. Wiemy, że umierasz za każdym razem, gdy jakiś Tsurani trafia w ręce wroga. Pamiętaj jednak, proszę, że twój lud potrzebuje przewodnika. Gestem wskazał morze Tsurani wokół pawilonu, zaglądających do środka przez szerokie wejście i czekających na rozkazy Światłości Niebios. Pug widział kapłanów i najwyższych kapłanów wszelkich zakonów, oczekujących w pogotowiu na wypadek, gdyby cesarz kazał im walczyć do upadłego. Jego ręka zatoczyła szeroki łuk, obejmując ich wszystkich. - Lordowie Imperium Tsuranuanni w większości nie żyją, aczkolwiek wszyscy drogo sprzedali swoją skórę. Przy życiu pozostały dzieci, które upomną się o tytuł lorda rodu, oraz przerażona ludność. Twoi poddani to dobrzy ludzie, uczciwi i pracowici, lecz potrzebują przywódcy. Rozkaż, aby wasi magowie i kapłani oraz ci nieliczni lordowie, którym udało się uniknąć śmierci, natychmiast przeszli na drugą stronę szczeliny! Pug słyszał, że front walk zbliża się z każdą chwilą - teraz był oddalony o najwyżej kilkaset jardów. - Wkrótce zapanuje panika i nikt więcej nie przedostanie się przez szczelinę. .. którą będę musiał zamknąć! Sezu nie dał się przekonać. - Nie, o Wielki. Zostanę, by walczyć.
Puga ogarnęła rozpacz. To nie była najlepsza pora na okazywanie młodzieńczego uporu. Mag z Midkemii miał jednak świadomość, że rozmawia z władcą, którego każdy rozkaz wypełniano co do joty. - Wasza cesarska mość, czy znasz historię cesarza Ichindara, dziewięćdziesiątego pierwszego z kolei, który prowadził rozmowy pokojowe pomiędzy Imperium Tsuranuanni i Królestwem Wysp? - Nie - odparł Sezu, nie do końca pewny, dokąd zmierza ta rozmowa. - To dobrze - stwierdził Pug i wyciągnął rękę. Sezu przewrócił oczami, po czym padł na ziemię. Pół tuzina gwardzistów dobyło mieczy, jednakże Pug krzyknął: Światłość Niebios tylko zasnął! Pierwszy doradca Chomąta zachichotał. - Ja znam tę historię, o Wielki. Kasumi z rodu Shinzawai pozbawił cesarza przytomności, aby przenieść go przez szczelinę w bezpieczne miejsce. - Zgadza się - potaknął Pug. - W takim razie wszystko mu potem wyjaśnisz. Do dwóch gwardzistów zaś powiedział: - Podnieście cesarza i przenieście go przez szczelinę. Generał Alenburga popatrzył na Puga, a następnie odwrócił spojrzenie na tłum kłębiący się przed pawilonem. Przy otwartym wejściu miał doskonały widok nawet na toczące się niedaleko walki. Spoglądając na ludzi oczekujących rozkazów, powiedział: - Kapłani, magowie i lordowie Tsurani! Jeżeli kochacie swój kraj, wiedzcie, że nadeszła pora! Przejdźcie przez szczelinę i władajcie roztropnie! Zbudujcie nowe Imperium Tsuranuanni! Nie zwlekajcie! Wielu wciąż się wahało, jednakże wielu natychmiast ruszyło w stronę mniejszej szczeliny, którą Pug otworzył specjalnie dla sztabu. Nagle Magnus zapytał: - Ojcze, a ty? - Zostanę jeszcze trochę - odparł Pug. - Wprawdzie to już koniec, ale są rzeczy, które tylko ja mogę zrobić i które muszą zostać zrobione. - Co mam powiedzieć mamie? - Powiedz jej, że w żadnym razie nie może tutaj wrócić. - Przeniósł wzrok na walczących w oddali. - Powiedz jej, że ją kocham i niedługo wrócę do domu. Magnus pokręcił głową. - Jeśli usłyszy zakaz, z pewnością będzie chciała wrócić. - Użyj swego daru przekonywania. Powiedz jej, że przejdę przez szczelinę w ciągu paru minut.
- Wiesz przecież, że nigdy jej nie okłamuję. - To nie będzie kłamstwo. Przejdę przez szczelinę, ale nie tę, tylko przez pierwszą, prowadzącą do Akademii. - Zniżył głos: - Powiedz jej, że już wkrótce nic tu nie będzie. - Dobrze - rzekł z westchnieniem Magnus i uściskał Puga. - Tylko nie daj się zabić, ojcze. Magnus oddalił się, a wtedy Pug zwrócił się do naczelnego dowództwa. Alenburga, Kaspar, Erik i młodzi oficerowie czekali na jego rozkazy. - To już koniec, panowie. Erik von Darkmoor zerknął ku odległemu polu bitwy. - Tak, nareszcie. Alenburga odwrócił się do dowódców Tsurani. - Macie przejść do nowego świata. To rozkaz, żołnierze. Jak jeden mąż zasalutowali i odeszli. Następnie generał zwrócił się do Jommy'ego, Servana, Jima Tłuczka, Tada i Zane'a i powiedział: - Kapitanowie, wasza służba tutaj dobiegła końca. Dziękuję wam za waszą odwagę. - Spoglądając prosto na Jima Tłuczka, dodał: - Oraz sporadyczne akty brawury. Możecie się rozejść. No, zmykajcie do domu. Pug wskazał szczelinę wiodącą do Akademii. - Potrzebuję was tam. Jommy powiódł spojrzeniem po kompanach, którzy skinęli głowami równocześnie. - Skoro ty zostajesz, my też zostaniemy. Do rozmowy wtrącił się Kaspar: - Jommy! Miły z ciebie gość, ale na żołnierza to ty się nie nadajesz. Idź tam, gdzie ci kazano! Jommy zawahał się, lecz w końcu odwrócił się i odszedł, prowadząc za sobą pozostałych. Tuż przy wyjściu Erik powstrzymał Jima Tłuczka, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Przekaż swojemu dziadkowi moje najlepsze życzenia. I powiedz mu, że powinien być z ciebie dumny. Jim popatrzył staremu wojakowi prosto w oczy. - Dziękuję, sir. Kaspar i Alenburga zerknęli na Erika. - Idziesz? - zapytał go generał.
Erik potrząsnął głową. - Nie. Raczej zostanę. Jeśli uda mi się powstrzymać jednego Rycerza Śmierci choćby na minutę, dziesięciu ludzi więcej przejdzie na drugą stronę. Już od paru lat żyję na pożyczkę i chyba przyszła pora, abym spłacił zaciągnięty dług. - Patrząc na Puga, dodał: - Gdybyś spotkał tego irytującego małego szulera, podziękuj mu ode mnie. Pug tylko skinął głową, albowiem jak dotąd nikomu nie powiedział, że Nakor postanowił zostać na Omadrabarze. Wyłącznie Magnus znał prawdę. Przez ściśnięte gardło odpowiedział: - Zrobił to, Eriku. Stary rycerz-szeryf Krondoru wyciągnął miecz z pochwy i ruszył w stronę bitwy. Gdy niknął w tłumie, Kaspar rzekł cicho: - Oto idzie bohater. ponownie skinął głową, niezdolny znaleźć słowa. Po chwili wydusił: - A co z wami? Alenburga trzymał dłoń na rękojeści miecza z taką miną, jakby chciał pójść w ślady Erika. - Trudno sobie wyobrazić powrót - odezwał się cichym głosem, który jednak był dobrze słyszalny pomimo harmideru panującego na zewnątrz. W tłumie narastała panika, gdyż odgłosy walki były tuż-tuż. - Zostawić tych wszystkich ludzi... Kaspar położył dłoń na ramieniu generała. - Twoja śmierć w niczym im nie pomoże, druhu. Powinieneś wrócić do domu. - Tam będzie za spokojnie, Kasparze. - Przyjrzał się poznanemu przed paroma tygodniami mężczyźnie, którego śmiało mógł nazywać swoim przyjacielem. - Po tym, cośmy tutaj dokonali, rozprawienie się z Okanalą nie będzie specjalnym wyzwaniem. Nagle przemówił Pug: - W takim razie przejdź szczeliną do nowego świata, generale. -Co? - Tsurani są w rozsypce. Przyda im się dobry dowódca. - Nie wydaje mi się, aby w najbliższym czasie był im potrzebny generał -odparł Alenburga, któremu oczy aż zabłyszczały na taką możliwość. - W takim razie z przykrością muszę stwierdzić, że słabo znasz tych ludzi - rzekł Pug. - Już nazajutrz będzie wśród nich tyle spisków i intryg, że nie nudziłbyś się przez stulecie. Wojna to pestka w porównaniu z Wielką
Rozgrywką. Niech ci pierwszy doradca opowie o Wojnie Światów z perspektywy Imperium Tsuranuanni. To była tylko część gry, nic więcej. Kaspar poparł maga: - Idź tam i pomóż im. Alenburga wciąż się wahał. Wreszcie podjął decyzję i zamknął Kaspara w niedźwiedzim uścisku. - Będzie mi ciebie brakowało, Kasparze z Olasko. - Mnie ciebie również, generale. Gdy Alenburga wychodził z pawilonu, Pug zwrócił się do Kaspara: - A ty? - Ani mi się śni przejść do legendy jako męczennik, Pugu. Idę z tobą. Pug gestem nakazał mu iść za sobą, po czym opuścił pawilon przez tylne wyjście, kierując się do starożytnej szczeliny. Jacyś ludzie usiłowali przez nią przejść, lecz gwardziści cesarscy stanowczo kierowali ich w stronę szczeliny wiodącej do nowego świata. Na widok Czarnej Szaty rozstąpili się, a gdy Pug wkraczał w szczelinę, oznajmił im: - Wasze zadanie tutaj dobiegło końca. Jesteście wolni. Dwaj gwardziści noszący zbroję rodu Acoma zasalutowali i wycofali się, po czym dobywając mieczy, rzucili się w wir walki. - A niech mnie, oni są niesamowici - wyraził swój podziw Kaspar. - O tak, to prawda - zgodził się z nim Pug. Po czym obydwaj przeszli przez szczelinę. Leso Varen wejrzał w głąb dołu i poczuł mieszaninę zachwytu i obrzydzenia. Jedna jego część kazała mu się obrócić na pięcie i uciec z tego miejsca tak daleko, jak tylko możliwe. Natomiast druga zachęcała go do skoku. Varen odetchnął głęboko i rozejrzał się dokoła. Kiedyś było tutaj miasto, pomyślał. A dalej rozciągały się gospodarstwa i doliny, i wzgórza, i osady. Pozostała po nich tylko ta dziura. Dół. Tunel. Cokolwiek to było, przytłaczało swoim ogromem: okrąg otworu dla stojącego w jednym miejscu człowieka wydawał się linią prostą, nie krzywizną. Co za moc! - myślał dalej Leso Varen. Czuł się oszołomiony. Śmiercionośność tego miejsca przekraczała jego najbardziej szalone wyobrażenia, a przez wieki snuł ich co niemiara! To było porażające! Gdyby udało mu się zapanować nad tymi Dasatimi, zmusić ich do służby, mógłby podbijać całe światy. Pragnienie skoku stało się niemal nie do wytrzymania. Gdybym miał odrobinę rozsądku, pomyślał jeszcze. Po czym jakby nigdy nic skoczył.
Pug wyłonił się przy jaskini, z Kasparem u swego boku. - Gdzie strażnicy? - zapytał Kaspar. - Wezwałem dwóch młodych magów na wyspę, gdy ściągałem posiłki. Wtedy już wiedziałem, że nie trzeba pilnować tego miejsca. Kaspar wzruszył ramionami. - Skoro tak twierdzisz. Zagłębili się w pierwszy tunel, po czym weszli na coś w rodzaju galerii. Poniżej czekało dziesięć tysięcy odzianych w zbroję postaci. - Czym one naprawdę są, Pugu? - zapytał Kaspar, który znalazł pierwszego Talnoya na Novindusie, a następnie sprowadził go do siedziby Konklawe Cieni. - To uśpieni bogowie, Kasparze. Zagubione bóstwa Dasatich. - Skąd się tu wzięły? - Tego akurat możemy nigdy się nie dowiedzieć, aczkolwiek moja teoria jest taka, że jakaś siła wyższa maczała w tym palce. - Pug uznał, że lepiej nie wspominać o roli odegranej przez boga złodziei. - Tutaj znalazły schronienie. - Spojrzał na skrzynkę stojącą przy drzwiach. - Przez pewien czas sądziłem, że Mroczny Bóg uwięził te istoty, ale teraz sam już nie wiem. Możliwe, że bogowie trzech światów wspólnie postanowili uratować ten wszechświat przed siłą, która właśnie niszczy Kelewan. Kaspar stał zamyślony. Pug podniósł skrzynkę i otworzył ją. W środku znajdowały się pierścień i kryształ. - Nakor zaprojektował ten kryształ specjalnie do tego, aby można było za jego pomocą kontrolować te... istoty. - Wyciągnął ze skrzynki pierścień. Kaspar krzyknął: - Nie wkładaj go! Ten, kto nosi go zbyt długo, wpada w obłęd! Pug nasunął pierścień na palec. - Nie martw się. Nie będę nosił go długo. - Uśmiechając się, dodał: - Lepiej zamknij na moment oczy i zakryj uszy. Trochę się zakurzy. - Jak to zakurzy? Pug uniósł obie ręce nad głowę i wtem ku sklepieniu wystrzeliła spiralna błyskawica, oślepiająca bielą z nutą srebra. Wkrótce w górze pojawiła się dziura, przez którą zaczęło wpadać światło. Pug oddalił nieco od siebie dłonie i błyskawica jęła obracać się wokół swojej osi szybciej. Kaspar spostrzegł, że boruje ona otwór w sklepieniu pieczary, w której Talnoye spoczywały od wieków. Posypał się kurz i Kaspar musiał zmrużyć powieki, lecz nadal nie potrafił
oderwać spojrzenia od widoku w górze. Pug nie opuszczał rąk przez prawie pięć minut, aż w końcu powstał otwór dość duży, aby równocześnie mógł się przezeń przedostać tuzin uśpionych istot. - Co teraz? - zapytał Kaspar, mrugając i pokasłując. - Wyjdźmy na zewnątrz - zaproponował Pug. Kaspar podążył za nim do wyjścia z jaskini, a potem dalej, w górę pobliskiego zbocza, skąd rozciągał się dobry widok na powstały otwór. W promieniach słońca zbroje Talnoyów błyszczały jak świeżo wypolerowane. - To dopiero widok - skomentował Kaspar z Olasko. - Owszem. Pug wyciągnął rękę i zamknął oczy. Przez prawie pięć minut nie działo się zupełnie nic, jednakże Kaspar już dawno zrozumiał, że gdy w grę wchodzi magia, należy być cierpliwym. Wreszcie w powietrzu pojawił się lśniący owal sypiący srebrzystymi błyskami. Pug wycelował palcem w Talnoye i rzekł: - Wracajcie do domu. Wszystkie Talnoye naraz zwróciły się ku magowi, po czym pierwszy oderwał się od ziemi i poszybował w górę. Wznosząc się, nabierał prędkości, po czym dotarłszy do otworu w sklepieniu, poleciał prosto w lśniący owal, który był nowo otwartą szczeliną. Po nim przyszła kolej na następnego i kolejnego, a każdy poruszał się szybciej od poprzedniego, tak że wkrótce w powietrzu śmigały tylko niewyraźne, rozmyte smugi, które rejestrowało ludzkie oko. - Nawet przy tym tempie wyekspediowanie dziesięciu tysięcy zajmie trochę czasu - stwierdził Pug. - Dokąd one lecą? - Na Kelewan, do Czarnej Dziury, a potem na drugi poziom rzeczywistości. Prawieczni bogowie Dasatich wracają, aby upomnieć się o swoje dziedzictwo. - Zdumiewające. Pug zapytał rzeczowo: - Co zamierzasz, Kasparze? Zasłużyłeś sobie na wolność wyboru. Jakiekolwiek zbrodnie popełniłeś, zmazałeś całą winę w oczach Konklawe Cieni. Jeśli zostaniesz, przyjmiemy cię z otwartymi ramionami. Jesteś utalentowanym człowiekiem, a w dodatku nie brak ci świeżych pomysłów. Kaspar wzruszył ramionami. - Nie zgodziłbym się z tym, Pugu, niemniej dziękuję za komplement.
I za propozycję. Sądzę jednak, że pójdę w ślady Tala Hawkinsa. Podobnie jak on, postaram się pomóc, gdybyście mnie potrzebowali w przyszłości, lecz na razie spróbuję ułożyć sobie jakoś życie. Pug uśmiechnął się. - W Królestwie Muboi młody władca szuka właśnie nowego generała. Kaspar wyszczerzył się w uśmiechu. - A wiesz, że pomyślałem o tym samym? Nasłuchałem się o nim dość od Alenburgi, aby mieć pojęcie, co tam trzeba będzie zrobić. - Podboje i wojny? - Nie. Ten okres mam już za sobą. Przynajmniej do czasu, aż sąsiedzi Muboi nie popełnią jakiegoś głupstwa. Teraz potrzeba tam pokoju i kompetentnej administracji. - Każdy, dla kogo będziesz pracował, może się uważać za szczęściarza, Kasparze. - Dziękuję. - Za co? Oczy Kaspara lśniły ze wzruszenia. - Za pomoc w odzyskaniu duszy. Na twoim miejscu kazałbym się powiesić w chwili, gdy przejąłem cytadelę w Olasko. Nie dorastam Talowi Hawkinsowi i twojemu synowi do pięt. Ale będę się starał zasłużyć w przyszłości na twą wspaniałomyślność. - Już to uczyniłeś, Kasparze. - Pug przez chwilę przyglądał się ulatującym w niebo Talnoyom, po czym dodał: - Chcesz, abym przeniósł cię do Muboi? Kaspar potrząsnął głową. - Dzień jest jeszcze młody, a tu nieopodal leży wioska, w której będę mógł kupić sobie konia. Po tym wszystkim, co ostatnio się działo, chętnie spędzę parę godzin w ciszy i spokoju. Taki marsz dobrze mi zrobi. - Rozumiem - odparł Pug i wyciągnął rękę. Wymienili uścisk dłoni. -Zegnaj, Kasparze z Olasko. - Żegnaj, magu z Midkemii. Kaspar obrócił się i zaczął schodzić szlakiem w dół. Zanim dotarł do podnóża wzniesienia, ostatni Talnoy uleciał w niebo. Pug także zniknął. Podnosząc głowę, Kaspar dostrzegł jeszcze zamykającą się szczelinę. Dziękując bogom za to, że pozostawili go przy życiu, Kaspar z Olasko dziarsko wkroczył na nową ścieżkę swego życia.
Pug pojawił się w swojej pracowni, gdzie czekali Miranda, Magnus i Caleb. Miranda zarzuciła mężowi ramiona na szyję i uściskała go mocno. - Już po wszystkim? - zapytała. - Niezupełnie. Cofnęła się o krok, aby przyjrzeć mu się uważniej. - Zamierzasz tam wrócić! - Był to raczej zarzut niż pytanie. Zanim Pug zdążył odpowiedzieć, dodała: - Wrócę z tobą! - Nie! - Odezwał się bardziej stanowczo, niżby chciał. Teraz wymęczona i podenerwowana kobieta wda się z nim w kłótnię. - Nie - powtórzył ciszej. - Musisz zostać tutaj. W przeciwnym razie nie będę mógł wrócić. Jej nastrój zmieniał się z wolna. -Jak to? - Zrobię coś, co do tej pory zrobiłem tylko raz. - To znaczy? - Zamknę szczelinę, znajdując się w niej. Miranda gapiła się na niego bez słowa. - Musi być jakiś inny sposób - szepnęła wreszcie. - Niestety nie ma - wyjaśnił Pug. - A tylko godziny, może nawet minuty dzielą nas od chwili, w której to, co próbuje się przedrzeć tutaj ze świata Dasatich, zdobędzie kontrolę nad szczelinami. Muszę tam wrócić, by je pozamykać, lecz ostatniej nie da się zamknąć od tej strony. Wiesz przecież. Można ją zamknąć tylko z Kelewanu. - Lub z jej środka - dodał Magnus. Młody mag nie był tak biegły w magii szczelin jak jego ojciec, lecz studiował ich tajniki znacznie pilniej niż Miranda. - Ojcze, co mamy robić? - W moim pokoju są dwie różdżki. Proszę, przynieś je tutaj. Gdy Magnus pobiegł wypełnić polecenie, Pug zwrócił się do żony: - Nic mi się nie stanie, jeśli zostaniesz tutaj, tak jak proszę, i zrobisz, co do ciebie należy. W oczach Mirandy pokazały się łzy. Głos zamarł jej w gardle. Kurczowo trzymała w zaciśniętych dłoniach poły szaty Puga, jak gdyby nie chciała go od siebie puścić. W końcu wolno pokiwała głową. Wtedy podszedł do nich Caleb. - Na pewno wrócisz tu cały? - zapytał. Pug zaśmiał się. Objął młodszego syna ramieniem i przytulił go mocno. - Zawsze byłeś słodkim dzieckiem, Calebie. Dobrze wiedzieć, że nim
pozostałeś, choć wyrosłeś na silnego mężczyznę, jakiego nie powstydziłby się żaden ojciec. Caleb szepnął: -Jesteś moim ojcem. Kocham cię. - Ja ciebie również. - Na widok powracającego Magnusa dodał: - Mamy niewiele czasu. Chodźmy na dwór. Opuścili budynek i przeszedłszy kawałek ścieżką, zatrzymali się w małym ogrodzie. Pug sięgnął po jedną z różdżek i wręczył ją żonie. - Kazałem je zrobić z rozłupanego piorunem starego dębu rosnącego na przeciwległym krańcu wyspy. Są niczym bliźniacy, dlatego jedna musi zostać tutaj, w tej ziemi, żeby posłużyć mi za kotwicę. Miranda wbiła koniec różdżki w podłoże. Pug spojrzał na stojących obok siebie Magnusa i Caleba i rzekł: - Moglibyście pomóc matce, chłopcy? Młodzi mężczyźni złapali różdżkę i zgodnie pokiwali głowami. - Cokolwiek będzie się działo, przez następną godzinę nie puszczajcie jej nawet na moment. Przez cały ten czas musi być zagłębiona w ziemi. Tylko wtedy zdołam wrócić. - Gdzie się tego nauczyłeś? - spytała męża Miranda. - Od twego ojca. Przewróciła teatralnie oczami, lecz nic nie powiedziała. - Wrócę - obiecał jej Pug i zniknął. Kobieta i jej dwaj synowie stali bez ruchu, utrzymując różdżkę w ziemi, jak kazał im Pug. Pug pojawił się przy szczelinie na terenie Akademii, gdzie sześcioro magów niespokojnie przyglądało się strumieniowi uchodźców. Jeden z nich, wysoki mag imieniem Malcolm, rodem z Tyr-Sog, wykrzyknął na jego widok: - Pug! Nie damy rady dłużej tego ciągnąć! Wysyłanie ich dalej nie odbywa się wystarczająco szybko, a zresztą w Shamacie już zaczęły się protesty, gdyż żywności jest tam coraz mniej! - W takim razie resztę przenoście do Landreth! - odkrzyknął Pug, po czym pokazując na szczelinę prowadzącą na zewnątrz, dodał jeszcze: - Macie ją zamknąć, jak tylko przez nią przejdę. Czy to jasne? - Tak. Ale co będzie z tą? Uchodźcy byli bliscy totalnej paniki; przepychali się i pokrzykiwali na siebie, nieomal tratując się nawzajem.
- Zamknę ją z tamtej strony - obiecał Pug. Zaczerpnąwszy tchu, rzucił: Pozamykam wszystkie szczeliny! Przedarł się przez tumult, nie wypuszczając różdżki z dłoni, i przestąpił przez szczelinę prowadzącą na Kelewan. Po drugiej stronie czekały na niego obłęd i chaos. Walki toczyły się już tylko o sto jardów od szczeliny wiodącej do nowego świata. Tyle osób naraz starało się dotrzeć do wrót do przyszłego życia, że silni deptali po słabych. Pug siłą woli wzbił się w powietrze, aby ogarnąć sytuację. Dasati byli wszędzie. Czarna Góra nie powiększyła swoich rozmiarów od czasu, gdy widział ją ostatnio, Pug jednak nie miał wątpliwości, że kolejny skokowy wzrost to tylko kwestia czasu. Za pomocą magicznego zmysłu wzroku sprawdził, które ze szczelin znajdują się w największym niebezpieczeństwie. Okazało się, że ta najbliżej niego ma szanse zostać przechwycona najwcześniej. Zawahał się. Każda chwila zwłoki oznaczała parę osób więcej po drugiej stronie. Uchodźców czekało ciężkie życie, ale jednak życie. Zamykając szczeliny, skazywał wszystkich, którzy nie zdążyli przez nie przejść, na pewną śmierć, najprawdopodobniej los równie potworny jak to, czego świadkiem był przy tamtym dole na Omadrabarze. Spostrzegłszy, że jakiś Rycerz Śmierci sięga rękoma do rampy wiodącej ku szczelinie, wystrzelił w jego stronę kulą białego światła, które postawiło uzbrojoną w postać w płomieniach. Jak się zaraz okazało, było to błędem z jego strony, gdyż mgnienie oka późnie dwaj Dasati skierowali ku niemu magię śmierci. Ledwie zdążył się osłonić barierą ochronną, a w dodatku teraz nie mógł zza niej atakować wroga. Zastanowił się, czyby nie uczynić się znowu niewidzialnym, ale w końcu odrzucił ten pomysł. Wiedział bowiem, że czekająca go praca i tak pochłonie większość jego sił - nie mógł sobie pozwolić na stratę energii na podobne fanaberie. Zamknął oczy - zarówno po to, by oszczędzić sobie widoku ludzi, którzy stracą całą nadzieję, jak i po to, by skupić całą siłę woli - po czym sięgnął ku szczelinie. Nikt w obu światach, na Midkemii i na Kelewanie, nie znał się na szczelinach tak jak Pug. Tę tutaj sam otworzył, więc zamknięcie jej było dla niego pestką. Po prostu rozkazał jej przestać istnieć. I w momencie zamiast niej pojawiła się szarawa pustka. W jednej chwili
było widać połyskującą świetlistość będącą drzwiami do bezpieczeństwa i nadziei, a w drugiej nie było nic. Chóralny jęk zawiedzionych Tsurani rozdarł serce Puga, który ledwie się powstrzymał przed przypuszczeniem ataku na Dasatich. Były to tylko stworzenia wykorzystywane przez Mrocznego Boga, które - jak wiedział Pug miały zginąć tu na Kelewanie wraz z nieszczęsnymi Tsurani. Mimo to czuł do nich wielką nienawiść. W drugiej kolejności zajął się następną zagrożoną szczeliną. Na widok znikających jedna po drugiej szczelin tłum zawył histerycznie. Matki złapały mocniej dzieci, jak gdyby w ten sposób mogły je ocalić przed okropieństwem, które się po nie zbliżało. Mężczyźni rzucali się naprzód, pozostawiając żony i dzieci w tyle; wściekle atakowali Rycerzy Śmierci gołymi rękami albo narzędziami domowego użytku. Niemowlęta, chorzy i starcy zginęli najprędzej. Pug przełknął ciężko ślinę i zabrał się do zamykania kolejnej szczeliny. I jeszcze jednej. Czekało go wiele pracy, a czasu było coraz mniej. Nakor drgnął. Nareszcie przywykł do wrażeń płynących z jego ciała. Było to bardzo interesujące i żałował, że nie może poświęcić temu zagadnieniu więcej uwagi, jednakże pamiętał, że wkrótce będzie musiał zrobić coś niezwykle ważnego. Wstał i przeszedł na skraj dołu. Władca Przerażaczy powstawał z morza pomarańczowo-zielonych płomieni, rycząc wyzywająco. Nakor był ciekaw, czy ten ryk słyszą bogowie Kelewanu. Oczywiście nie miało to większego znaczenia, ponieważ bogowie ci byli starzy i słabi, niezdolni do ochrony własnego królestwa. Zastanawiał się też, czy nie podążą oni przypadkiem za Tsurani do nowego świata. A może skądś przybędą całkiem nowi bogowie? Nie był pewien, czy to zrobi jakąś różnicę. Przez moment czuł żal, że nigdy się nie dowie. Przyglądał się zmiennej sylwetce w dole. Równocześnie działy się tam dwie rzeczy: Władca Przerażaczy upuszczał energię zebraną do tej pory i tworzył z niej most pomiędzy dwoma światami, a zarazem jego bezkształtna sylwetka nabierała coraz bardziej ludzkiej formy, aczkolwiek gigantycznej. Z masy cielska wyłoniła się olbrzymia głowa przechodząca w masywną szyję i rosłe barki. Powstające ciało było kpiną z człowieka, a jednak do pewnego stopnia także składało mu hołd, gdyż poznać po nim było rękę mistrza. Niebawem było już widać proporcjonalne ramiona i uniesioną wysoko pięść, wygrażającą wszem i wobec, gdy Władca Przerażaczy szykował się do zapa-
nowania nad wyższym poziomem rzeczywistości. Nakor przyglądał się temu procesowi z obojętnym zainteresowaniem. Być może ta obojętność, uznał, bierze się z tego, że już nie żyję. Zastanawiał się, czy gdyby żył, czułby żal, i doszedł do wniosku, że nie -raczej nie. To doświadczenie było unikalne. Bóg złodziei pozostawił mu w sam raz tyle magicznej energii, aby mógł się poruszać i myśleć. Co do uczuć, podejrzewał, że wszelkie emocje są tylko echem tego, co zapamiętał z życia, a więc to, co czuje, nie jest prawdziwe ani szczere, lecz stanowi zwykły wypełniacz konieczny dla ożywionego sztucznie umysłu. Dlatego wszelkie uczucia i odczucia były takie słabe i jakby bezosobowe. Mimo wszystko paliła go ciekawość i Nakor cieszył się, że nadal potrafi być chociaż zaciekawiony. Coś zbliżało się szybko pośród spadających ciał. Władca Przerażaczy przestał zaspokajać swoje pierwotne potrzeby, zamieniając energię życiową umierających w przejście, które nieustannie budował, zamiast karmić się nią łapczywie. Nakor uznał za interesujący fakt, że Władca Przerażaczy, nabierając coraz bardziej ludzkich kształtów, staje się inteligentniejszy. Byłoby to warte zbadania, gdyby miał więcej czasu. To coś spadło z dachu, lecz zanim Władca Przerażaczy cokolwiek zauważył, Nakor wykorzystał jedną ze swoich sztuczek i sięgnął ku temu czemuś. A raczej ku mężczyźnie w czarnej szacie. Choć Nakor nigdy wcześniej nie widział jego twarzy, natychmiast domyślił się, kto to jest. Leso Varen spojrzał na Nakora Isalani oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. Drobny człowieczek po prostu po niego sięgnął, by przyciągnąć go do tego głupiego tronu, i nic, co Varen próbował robić, nie mogło temu zapobiec. Leso Varen rzadko kiedy wykazywał się logiką nawet w sprzyjających okolicznościach, a warunków, w jakich się znalazł teraz, raczej nie dało się nazwać korzystnymi. W gruncie rzeczy jego położenie było gorsze niż kiedykolwiek. Do tego Varen czuł wielki gniew, chociaż nie potrafił stwierdzić, na co właściwie się gniewa. - Nie mam pojęcia, kim jesteś, człeczyno, ale nie powinieneś był tego robić! I Varen użył najbardziej zabójczej magii śmierci. Co z tego, skoro mała postać przed nim stała tylko i głupio się szczerzyła. - Niełatwo zabić kogoś, kto już nie żyje, co? Varen zaczął się gorączkowo zastanawiać. Jak to: już nie żyje? Chociaż
był mistrzem nekromancji, nigdy nie miał do czynienia z podobną sytuacją. Ożywił dotąd paręnaście trupów, miał też parę wpadek, lecz nawet najbystrzejszy umarlak nie porażał intelektem, zresztą wszyscy oni mieli namieszane we łbie. Nadal usiłował przejąć kontrolę nad Nakorem w sposób, jakiego używał przy nieumarłych, lecz człowieczek tylko uparcie się do niego śmiał całą gębą. - Fajna zabawa, ale twój czas się skończył. Potrzebuję czegoś od ciebie oznajmił mu Nakor. Leso Varen wytrzeszczył na niego oczy. - Czego... ? - zaczął, ale Nakor już wyciągnął rękę i zagłębił ją w piersi szalonego maga. Varen rozwarł powieki, jakby doświadczył niewyobrażalnego bólu, i patrzył bezradnie, gdy Nakor cofał rękę. Mały szuler odgiął zaciśnięte palce i oto na jego otwartej dłoni pojawił się mały kryształ, czarny i ostro zakończony na obu czubkach, przypominający trochę cięty fasetkowo kamień szlachetny. W głębi kryształu płonęło przytłumione czerwone światło, pulsując krwiście. - Obaj jesteśmy tylko naczyniami, ty i ja - rzekł Nakor. - Znaleźliśmy się tu wyłącznie po to, by przynieść coś, co inaczej nie przetrwałoby w tym miejscu. Ja w sobie noszę okruch boga złodziei zwanego Ban-ath. A to - uniósł kryształ, żeby Varen mógł go lepiej zobaczyć - jest okruch Bezimiennego. Twój pan przysłał cię tutaj, abyś pokonał Mrocznego Boga. Choć jest uwięziony i szalony i znajduje się niezliczone mile od swego rodzimego świata, złości się o to, że ktoś chce mu go odebrać. Dlatego powołał ciebie. Jesteś jego bronią, Leso. Oczy Varena zaszły mgłą. Nakor odepchnął go od siebie. - Nie jesteś nam już więcej potrzebny, gdyż teraz to ja dzierżę Zabójcę Boga! Niegdysiejszy mistrz nekromancji padł na ziemię niczym kupa szmat, nareszcie nieżywy. Nakor przez długą chwilę wpatrywał się w trzymany w dłoni kryształ, po czym przeniósł spojrzenie na Władcę Przerażaczy. -Jeszcze tylko chwilka - obiecał - i będzie po wszystkim. Pug wzbił się wysoko w niebo. Odepchnął od siebie niemal niedające się znieść poczucie smutku: w dole umierały tysiące. Kiedy przeniósł wzrok na Czarną Górę, opuściła go wszelka nadzieja. Obecnie kopuła pokrywała już większą część Imperium. Pug oceniał, że w ciągu najwyżej miesiąca kula mroku połknie cały Kelewan.
Nie zwracając uwagi na koszmar rozgrywający się pod jego stopami, unosił się coraz to wyżej, aż w końcu poczuł, że powietrze staje się chłodne i rzadkie. Utworzył wokół siebie bańkę powietrzną, choć wiedział, że nie przetrwa ona długo, i wzbijał się dalej, ażeby wejrzeć za krzywiznę globu. Był zrozpaczony, albowiem - mimo że Kelewan nie był jego rodzimym światem - przez wiele lat czuł się tutaj jak w domu. Tsurani byli wyjątkowym, dzielnym i dumnym ludem, ucieleśniającym najszlachetniejsze zalety i najgorsze przywary ludzkości. Potrafili być okrutni, morderczy i nienawistni, ale też bywali hojni i honorowi i zawsze byli gotowi oddać życie za sprawę, w którą wierzyli. Do tego byli zdolni do głębokiej miłości. Rozmyślał o tym, gdy coś nagle się zmieniło w Czarnej Górze. Pug użył swego magicznego zmysłu wzroku, który jeszcze się wyostrzył podczas pobytu w świecie Dasatich, i wejrzał w głąb kopuły. Zobaczył scenę tak potworną, że z wielkim trudem nad sobą zapanował. Setki Rycerzy Śmierci pędziły na swoich varninach przez rozległe połacie Imperium Tsuranunani, ciągnąc za sobą sieci z martwymi i umierającymi mieszkańcami. Głęboki dół stanowiący tunel do drugiego poziomu rzeczywistości i Omadrabaru pozostawał wciąż w tej samej odległości od skraju sfery, tak więc jeźdźcy mieli zawsze taki sam dystans do pokonania. Obecnie dół miał już średnicę setek mil. A Pug raczej wyczuwał, niż widział, że coś porusza się w jego środku. Nakor przypatrywał się obojętnie. Stwierdził, że odkąd jest martwy, czuje zainteresowanie wyłącznie bieżącymi sprawami. Zaczął się zastanawiać, czy powinno go to napawać smutkiem, gdyż za życia był bardzo ciekawski, ale zaraz doszedł do wniosku, że nie ma na to czasu. Władca Przerażaczy napinał się z całych sił, by wessać całą energię życiową występującą w jego pobliżu. Lojalni Kapłani Śmierci i Rycerze Śmierci padali trupem i wnikali do tunelu wiodącego z Kelewanu. Władca Przerażaczy trwał w bezruchu, aczkolwiek jego sylwetka jakby falowała czy też rozpływała się, po czym nagle przybrała kształt z najgorszego koszmaru. Właśnie tak przez cały czas Nakor wyobrażał sobie Władcę Przerażaczy. Miał masywne ciało, co najmniej trzydzieści stóp wzrostu i w ogólnym zarysie kształt człowieka, chociaż jego nogi wydawały się raczej zwierzęce - może koźle, a może końskie - z pęcinami i kopytami zamiast stóp. Na głowie brak było jakichkolwiek narośli, może z wyjątkiem uszu, gdy patrzyło się pod określonym kątem. Nad nią unosił się otok ze srebrzystego światła
z rozmieszczonymi równomiernie złocistymi ognikami, tak że efekt przypominał diaboliczną koronę. Zamiast oczu ziały dwa rozpalone węgle. Wtem z jego pleców wystrzeliły skrzydła utkane z cienia. Nakor natychmiast zrozumiał, że te wypustki mają go ponieść przez tunel w stronę Kelewanu. W chwili gdy Władca Przerażaczy zbierał się do wzbicia w górę, Nakor wystąpił zza tronu, przechodząc nad ciałem martwego Leso Varena. Władca Przerażaczy poszybował w górę, pozostawiając dół zadziwiająco pusty i cichy. I rozległ się ogłuszający dźwięk, jakby dwie potężne masy zderzyły się wewnątrz tunelu. Nakor był gotów. Z góry zaczęło opadać dziesięć tysięcy postaci odzianych w czarne zbroje i stawać pewnie w miejscu, gdzie jeszcze przed paroma chwilami było tylko kotłujące się morze energii życiowej Dasatich. Bóstwa Dasatich wróciły do domu. Ilekroć któreś dotykało podłoża, jego zbroja wystrzelała płomienistym blaskiem — srebrzystym, złocistym, szmaragdowym. Moc uwięzionych bogów była stopniowo uwalniana. Kiedyś Nakor byłby zachwycony podobnym widokiem, lecz teraz przyglądał się wszystkiemu obojętnie, czując, że jego rola powoli dobiega końca. Wiedząc, że prawdopodobnie będzie to ostatnia czynność, jaką wykona, Nakor wyciągnął przed siebie otwartą lewą dłoń z wciąż spoczywającym na niej czarnym kryształem, po czym prawą ręką pstryknął okruch światła, tak jak dziecko mogłoby strącić z rączki kamyk dla zabawy. Kryształ pomknął w górę śladem Władcy Przerażaczy w głąb tunelu. Podczas lotu Zabójca Boga zdawał się przyciągać wszelką energię z otoczenia, zarazem skutecznie zamykając przejście, którym wydostał się Władca Przerażaczy, aby nigdy już nie zdołał wrócić tędy na Omadrabar. Władca Przerażaczy na zawsze opuścił drugi poziom rzeczywistości. Mroczny Bóg Dasatich przynajmniej dla nich - umarł. Nakor usiadł i poczuł, jak jego umysł z niego wycieka. Na końcu pomyślał, że miał całkiem interesujące życie. Coś nadchodziło! Pug wytężył wzrok, z całych sił wpatrując się w Czarną Górę. Nagle uświadomił sobie, że patrzy na Władcę Przerażaczy. To tędy się przedostawał z drugiego poziomu rzeczywistości, ażeby opuścić Omadrabar i zawitać na Kelewanie! Wszelkie szacunki Puga wzięły w łeb: miał mniej czasu, niż zakładał. Nie było mowy o miesiącach, tygodniach czy dniach na przygotowania. Potwór miał tu być lada chwila.
Pug użył każdego dostępnego zmysłu, żeby znaleźć słabe miejsce w powłoce Czarnej Góry. Niczego takiego jednak nie było. Gdyby miał dni albo tygodnie na badania - i pomoc Mirandy, która wiele się nauczyła, uciekając z pierwszej czarnej kopuły - być może odkryłby sposób na jej zatrzaśnięcie. Równie dobrze jednak mógł prowadzić badania całymi latami, a i tak nie byłby w stanie tego zrobić. Pozostało mu tylko jedno - coś, czego nie dopuszczał do siebie aż do tej chwili. Zebrał się w sobie i zaczął manipulować przy otaczających go energiach. Pozwolił swemu umysłowi wybiec naprzód i w rozległej przestrzeni odnalazł to, czego szukał. Sprokurował najpotężniejsze zaklęcie w całej swojej karierze, które często sobie wyobrażał, lecz którego nigdy nie zastosował. Kelewan miał na orbicie pojedynczy księżyc, znajdujący się w idealnej odległości dzięki siłom gwiazdy i planety. Pug naruszył idealną równowagę natury. Miliony mil od niego, w przestrzeni tuż przed księżycem, otwarła się gigantyczna szczelina, której bliźniaczka pojawiła się na szczycie Czarnej Góry. Pug przybliżył się do szczeliny wiodącej do domu, wiedząc, że będzie musiał się wykazać niesłychanym refleksem. Nie mógł pozostawić ostatniej szczeliny otwartej, gdyż to skazałoby Midkemię na taki sam los, jaki właśnie spotykał Kelewan. Miliony mil dalej księżyc wpadł w szczelinę. Zmieściła się tylko jego część, lecz przy tej prędkości ogromna masa kamienia, odpowiadająca najwyższemu szczytowi Kelewanu, przepchała się w ciągu zaledwie paru sekund. Pug wstąpił w szczelinę w tej samej chwili, gdy odłamek księżyca pokazał się wewnątrz Czarnej Góry i z niesłychaną prędkością wpadł do dołu. Władca Przerażaczy miał tylko mgnienie oka, aby zorientować się, że coś jest nie tak. Potężne ciśnienie powstałe wokół Jego Mroczności ścisnęło monstrualną istotę niczym ręka giganta. Potem na moment opromienił ją nieopisany blask. Odłamek księżyca oraz czarny kryształ, wypuszczony z dłoni przez Nakora, zadziałały w tej samej chwili. Władca Przerażaczy, choć nie był śmiertelny, został zwyczajnie zmiażdżony. Wszechświat uległ rozdarciu. Nikt na powierzchni planety nie poczuł bólu. W jednej chwili Kelewan był sceną przerażenia, walki i śmierci, a w drugiej nie było już niczego. W przestrzeni na tle odległego żółtozielonego słońca, tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się planeta i jej księżyc, unosiła się tylko chmura gazu.
Pug trafił do szarej pustki pozbawionej wszelkich doznań: nie było w niej ani światła, ani ciemności, ani zimna, ani ciepła. Doświadczył czegoś podobnego już raz w przeszłości i wtedy sięgnął umysłem do swego dawnego nauczyciela, Kulgana. Tym razem miał bardziej pociągający cel: żonę z synami. Uchwycił mocniej różdżkę, której bliźniaczka pozostała na wyspie. Pozwolił magicznym zmysłom pobiec przez drewno i wyczuł Mirandę, Caleba i Magnusa po drugiej stronie - trzy osoby, które kochał bardziej niż kogokolwiek na świecie. Wyczuwał ich... gdzieś... tak, byli tu! Jego uścisk na różdżce słabł, ich umacniał się z każdą chwilą. Pug poczuł rozdzierający ból i nagle stał obok bliskich, drżąc na całym ciele, jakby doświadczył najzimniejszego chłodu, jaki można sobie wyobrazić. Powiedział: - Załatwione - i osunął się w ramiona synów.
Epilog Jedli w spokoju obiad. Pug przespał całą noc, cały dzień, jeszcze jedną noc i sporą część ranka następnego dnia. Czul się otępiały, choć miał świadomość, że waga tego, co się stało, dotrze do niego w ciągu paru dni, może paru tygodni. Przeżył wystarczająco wiele lat, aby wiedzieć, że umysł i serce leczą się w swoim własnym tempie i że gdy przychodzi pora, stawiają czoło nawet najmniej miłym wydarzeniom. Caleb, jego żona Marie oraz chłopcy, Jommy,Tad i Zane, wraz z Magnusem i Mirandą byli pogrążeni w cichej rozmowie bliskich, którzy cieszą się wzajemnym towarzystwem. Dzień był pochmurny, ale to akurat wydawało się Pugowi właściwe. W końcu odważył się zapytać żonę: - Ilu Wielkim udało się przejść? Miranda na moment przestała przeżuwać, po czym przełknęła to, co miała w ustach. -Jak mi się wydaje, czterdziestu jeden Wielkich trafiło przez szczelinę do Akademii oraz jakaś setka do nowego świata. Jommy wtrącił: - Będą musieli wymyślić jakąś nazwę. Nie mogą przecież w nieskończoność nazywać tamtego miejsca „nowym światem". Pug uśmiechnął się. Był bardziej niż szczęśliwy, że jego trzem przybranym wnukom udało się przeżyć. - A co z resztą? - zapytał. Miranda odparła: - Nie ma oficjalnych szacunków. Tutaj i w LaMut pojawiło się może dziesięć tysięcy Tsurani. Większość z nich pragnie przenieść się do nowego
świata, ku wielkiej uldze władcy Królestwa Wysp, jak się domyślam, aczkolwiek paru myśli o pozostaniu w LaMut. Wielu z tych, którzy walczyło z Kasparem, zamierza przy nim pozostać na Novindusie. Będzie miał niemałą armię, gdy w końcu stawi się przed obliczem maharadży. - Ojcze, czy kiedykolwiek dowiemy się, ilu... - odezwał się Magnus. - Ilu umarło? - Pug potrząsnął głową. - Nie, tego nigdy nie będziemy wiedzieli dokładnie. - Szacował, że w najlepszym razie dwa miliony mieszkańców Imperium Tsuranuanni trafiło do nowego świata, co znaczyło, że na każdego uratowanego przypadało pięciu zabitych czy to przez Dasatich, czy to podczas planetarnego kataklizmu. Popatrzył pytająco na żonę. - Co z Thurilami? Miranda zmusiła się do uśmiechu. - Wszystko wskazuje na to, że są bardziej praktyczni, niż zakładaliśmy... Większości udało się przejść w porę. Biorąc pod uwagę uwarunkowania kulturowe, można przypuszczać, że zaadaptowanie się do trudnych górskich warunków przyjdzie im łatwiej niż przyzwyczajenie się do nowego kontynentu uchodźcom Tsurani. - A Thunowie? - Nie wiadomo. Trzeba będzie kogoś tam wysłać. Pug nie pytał o Cho-ja, ponieważ znał już odpowiedź. Bardzo zasmucała go świadomość, że taka wspaniała obca rasa postanowiła zginąć razem z całą planetą. Przez długi czas w milczeniu wyglądał za zalane deszczem okno, po czym w końcu upił łyk wina i rzekł: - Będzie mi brakowało tego małego oszusta. Caleb roześmiał się. - Ale chyba nie przy grze w karty, co? - Albo w kości - dodał Jommy. Pug westchnął. - Wiem, że przez pierwsze pięćdziesiąt lat życia nie znałem go, z czasem jednak nabrałem wrażenia, że kręcił się w pobliżu od zawsze. Miranda uścisnęła dłoń męża. - Na swój sposób nadal to robi. Pug uniósł kielich. - Za Nakora! - Za Nakora! - podchwycili jego toast. Po chwili Jommy stwierdził: - Tamtego dnia straciliśmy dwóch dobrych przyjaciół.
- Wiecie, że Nakor był najstarszym żyjącym przyjacielem Erika? - spytał Pug. - Nie miałem o tym pojęcia - odrzekł Jommy. - Założę się, że o tej dwójce powstała niejedna opowieść. - Oj, niejedna - przyznał Pug, wstając. - Muszę załatwić parę spraw, a potem chyba się położę. - Gdy pozostali zaczęli także się podnosić, gestem polecił im, aby zostali na swoich miejscach. - Jestem zmęczony, nie ranny. Skończcie jeść. Udał się do swej pracowni. Za biurkiem, na jego fotelu, siedział jakiś brunet. - Ban-ath! - Tak - potwierdził Bóg Złodziei. - Pomyślałem, że zasłużyłeś sobie, aby wiedzieć jeszcze jedno. Mroczny Bóg został unicestwiony, a przynajmniej zniszczony w stopniu, w jakim można zniszczyć Władcę Przerażaczy. Trafił z powrotem do Pustki, więc właściwie jest tak, jakby go nie było. - Ale jak? Chyba nie... - Pamiętasz tę sztuczkę z eksplodującą planetą? Było to niespodziewane i muszę przyznać, że zrobiło na mnie wrażenie. Sądziłem raczej, że rozewrzesz skorupę planety i sprawisz, że Kentosani zapadnie się w głąb, przez płaszcz aż do jądra, pociągając za sobą Władcę Przerażaczy, albo że zatopisz go w oceanie. Ty jednak zamieniłeś w proch cały świat. Imponujące. - A zatem nic nam już nie grozi? - zapytał Pug. Ban-ath roześmiał się. - Bezpieczeństwo to ułuda - rzekł i zniknął. Pug stał wpatrzony w pusty fotel, czując wielki żal, że nie ma sposobu, aby stwierdzić, czy bóg oszustów tym razem powiedział prawdę, czy skłamał. Wreszcie dostrzegł skrzynkę. Podszedł do biurka i z wahaniem ją otworzył. W środku spoczywał zwój. Czując, jak serce podchodzi mu do gardła, Pug wyciągnął zwój i rozwinął go. Zobaczył wiadomość spisaną jego charakterem pisma. „No, może zasłużyłeś sobie, aby wiedzieć jeszcze dwie rzeczy - przeczytał. -To nie ty pisałeś te wiadomości i nie ty przesyłałeś je z przeszłości. Ja to robiłem". Podpis brzmiał: „Kalkin". Pug zasiadł w fotelu, z trudem hamując śmiech.