Wstęp O roku ów! Kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju, A Ŝoł- nierz rokiem wojny (...) Adam Mickiewicz Lato 1944 ...
5 downloads
18 Views
1MB Size
Wstęp O roku ów! Kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju, A Ŝołnierz rokiem wojny (...) Adam Mickiewicz
Lato 1944
C
zerwiec 1944 roku w Europie to niezwykle gorący miesiąc. Kontynent jest sceną horroru, w którym ziemia częściej niŜ wodę pije ludzką krew. W okupowanej Polsce Armia Krajowa od kilku miesięcy realizuje plan „Burza”, który ma osłabić siły niemieckie przed kolejnym natarciem Armii Czerwonej. W Warszawie, choć Niemcy juŜ przygotowują się do obrony miasta, wciąŜ trwają rozstrzeliwania ludności cywilnej. Na froncie wschodnim Sowieci szykują wielką ofensywę, której armia niemiecka nie będzie juŜ mogła powstrzymać. Milion siedemset tysięcy Ŝołnierzy, ponad sześć tysięcy samolotów, cztery tysiące czołgów i dwadzieścia cztery tysiące dział przygotowuje się do wielkiego skoku na zachód i ostatecznego rozgromienia nieprzyjaciela. Na zachód od Krakowa komory gazowe Auschwitz-Birkenau osiągają apogeum wydajności w trakcie wielkiej akcji mordowania węgierskich
8 śydów. Na początku miesiąca alianci otrzymują pierwsze lotnicze zdjęcia obozu. W tym samym czasie ani hekatomba Zagłady, ani okropieństwa wojny lądowej nie stały się udziałem mieszkańców Europy Zachodniej. Cztery lata od upadku Francji o wojennym piekle przypominają jej mieszkańcom jedynie zacięte walki powietrzne. Ten stan rzeczy zmieni się 6 czerwca 1944 r. Tego dnia Europa oczekuje od dawna. Czekają na niego upokorzeni klęską Francuzi, pognębieni Holendrzy i Belgowie. Czekają walczący we Włoszech Amerykanie, Polacy i Brytyjczycy. Czekają teŜ na niego radzieccy Ŝołnierze, którzy od trzech lat płacą przeraŜającą, krwawą daninę za kaŜdy wyrwany Niemcom kilometr ziemi. Tym pierwszym inwazja ma przynieść wolność, zaś Ŝołnierzom walczącym na frontach - długo oczekiwaną ulgę. We wtorek 6 czerwca 1944 r., tuŜ po północy, rozpoczyna się inwazja aliantów na północną Francję. Ponad 15 tysięcy spadochroniarzy ląduje w ciemnościach za linią wroga, wprowadzając zamieszanie i wzbudzając strach wśród niemieckich Ŝołnierzy. Spadochroniarze ze 101. i 82. amerykańskich Dywizji Desantowych oraz z 6. Dywizji brytyjskiej ponoszą ogromne straty. O świcie z barek desantowych na przykryte mgłą plaŜe Normandii wyskakują tysiące amerykańskich, kanadyjskich i brytyjskich Ŝołnierzy, osłanianych apokaliptycznym ogniem z dział pięciu pancerników, 23 krąŜowników i 105 niszczycieli, wspieranych przez armadę 7,5 tysiąca samolotów. Przez cały wtorek okręty dowoŜą na brzeg ponad 155 tysięcy Ŝołnierzy. Do końca dnia dwa i pół tysiąca z nich zginie.
9 Niemcy reagują za późno. Oddziały wysłane przeciwko alianckim Ŝołnierzom na plaŜach są nieustannie atakowane przez lotnictwo. Tylko czołowym oddziałom niemieckiej 21. Dywizji Pancernej udaje się tego dnia podjąć walkę z lądującymi wojskami, jednak bezskutecznie. Po kilku dniach dowódcy sił Sprzymierzonych mogą odetchnąć z ulgą - nie doszło do masakry, sił inwazyjnych nie zepchnięto do morza - alianccy Ŝołnierze są na kontynencie. Operacja lądowania w Normandii okazała się jedną z najlepiej zaplanowanych w historii, a armie alianckie jednymi z najliczniejszych i najlepiej wyposaŜonych. Ale samo wylądowanie nie oznaczało automatycznie sukcesu. Armia niemiecka nie uciekała w popłochu i rzadko szła w rozsypkę. Zahartowany w boju niemiecki Ŝołnierz bronił się niezwykle twardo, czego doświadczyli alianci juŜ podczas bitwy normandzkiej, w sierpniowych bojach pod Falaise, potem we wrześniu pod Arnhem, a najbardziej - podczas niemieckiego kontruderzenia w Ardenach w grudniu 1944 r. Normandzki rozdział drogi do wolności kosztował zachodnich aliantów ponad 200 tysięcy Ŝołnierzy: zabitych, rannych i zaginionych. Po zakończeniu normandzkiej operacji w końcu lipca 1944 r. alianci rozpoczęli zakrojoną na szeroką skalę ofensywę w północnej Francji i w kierunku granicy niemieckiej. 3. Armia gen. Georgea Pattona działająca na prawym skrzydle atakujących wojsk pokonywała w owym czasie ogromne odległości, ścigając wycofujących się Niemców w kierunku granicy z Belgią i Luksemburgiem. Do drugiej połowy sierpnia trwały cięŜkie walki w kotle pod Falaise,
gdzie aliantom udało się niemal całkowicie zniszczyć groźne do tej pory niemieckie dywizje pancerne. 25 sierpnia oswobodzono ParyŜ. Do 14 września niemal cała Francja była wolna. JednakŜe wypuszczenie pancernych zagonów na ogromną przestrzeń wiązało się z wieloma problemami. Walcząca na froncie armia to olbrzymi organizm, który do Ŝycia potrzebuje milionów litrów paliwa, setek ton zaopatrzenia dziennie, szpitali dla rannych i chorych, kuchni polowych, poczt, stołówek, magazynów, warsztatów naprawczych. Armia na froncie bez zaopatrzenia jest niczym. Aby je dostarczyć z normandzkich plaŜ, dokąd dopływały one z Wielkiej Brytanii, trzeba było stworzyć sprawnie działający system dostawczy. Tak 21 sierpnia 1944 r. narodziła się legenda „Red Ball Express” - wielkiej operacji transportowej, w której tysiące kierowców cięŜarówek i cystern z paliwem bezustannie kursowały pomiędzy bazami zaopatrzeniowymi a jednostkami frontowymi, dowoŜąc codziennie niezbędne zaopatrzenie dla walczących wojsk. Nazwa „Red Ball” została zapoŜyczona ze słownika amerykańskiej kolei, gdzie oznaczała priorytetową przesyłkę. W trakcie walk w Europie na jednego amerykańskiego Ŝołnierza walczącego w pierwszej linii przypadało dwóch na tyłach, którzy pracowali na jego rzecz. Te „szare korzenie bujnych kwiatów”, jak pięknie napisał o nich Arkady Fiedler, aby pomóc swoim kolegom na froncie, dawały z siebie wszystko, aŜ do skrajnego przemęczenia. Jednak poświęcenie kierowców „Red Ball Express” - absolutnie niezbędne i fundamentalne dla walczącego wojska - często było niedoceniane. Nie byli oni teŜ przedmiotem tak wielkiego zainteresowania korespondentów wojennych i kronik
9 wojskowych jak Ŝołnierze z pierwszej linii. Tkwiła w tym przyczyna bardziej wstydliwa i haniebna niŜ tylko mało spektakularny rodzaj słuŜby. OtóŜ 75 procent Ŝołnierzykierowców było Afroamerykanami i w związku z panującą w amerykańskim wojsku segregacją rasową pomijano zupełnie ich udział i wkład w wojnę. Jest to bez wątpienia jeden z najbardziej wstydliwych faktów z historii uczestnictwa USA w tym konflikcie. Odmawiając z powodów rasistowskich własnym obywatelom prawa do walki, odmawiano im równieŜ prawa do satysfakcji z wyśmienicie spełnianego obowiązku. Przedstawiona Czytelnikowi ksiąŜka odsłania mało znaną kartę II wojny światowej. David L. Robbins nie oszczędza nam w niej obrazów pojedynczej Ŝołnierskiej śmierci - zawsze okrutnej i tragicznej. Autor znanej polskiemu czytelnikowi „Wojny szczurów”, dramatycznej i oddającej tragizm losów pojedynczych Ŝołnierzy opowieści o bitwie stalingradzkiej, tym razem przedstawia los amerykańskich Ŝołnierzy uwikłanych w najstraszniejszą wojnę rodzaju ludzkiego. Lądowanie w Normandii w czerwcu 1944 r. i krwawe walki o rozszerzenie przyczółka, a takŜe późniejsza ofensywa w północnej Francji i wyzwolenie ParyŜa, nie są w Polsce, wbrew pozorom, szeroko znane. Akcja ksiąŜki kończy się tuŜ przed nieudaną operacją aliantów w Holandii. Przedstawiona przez Robbinsa wojna jest wojną człowieka w dosłownym znaczeniu tego słowa. Nie przesłaniają nam go wielkie ruchy armii, dywizji czy korpusów. Człowiek nie jest elementem statystyki w wielkich księgach buchalterów wojny, ale staje przed nami z całym bagaŜem doświadczeń. Ze swoim strachem, bezsilnością i samotnością wobec śmierci.
10 Joe Amos, jeden z bohaterów ksiąŜki Robbinsa, jest archetypem setek tysięcy afroamerykańskich Ŝołnierzy, którym ich kraj kazał pełnić rolę patriotów drugiej kategorii. Jak choćby pochodzącemu z Nowego Jorku Fosterowi Palmerowi, który pragnął walczyć dla swojego kraju w szeregach elitarnej 82. Dywizji Powietrzno-Desantowej. JednakŜe Dywizja nie przyjmowała w swoje szeregi „kolorowych” rekrutów. Do końca wojny Foster słuŜył w batalionie pracy, wykonując proste prace fizyczne. Nigdy nie zobaczył walki, a do jego karabinu wydzielono mu tylko jeden pocisk. „Pewnie po to, bym miał się czym zastrzelić” - wspominał wiele lat po wojnie. W czasie pobytu w Anglii Foster spotkał się z Ŝołnierzami jednostki, w której chciał słuŜyć. Nie było to miłe spotkanie. Spojrzawszy na jego buty, pochodzące ze składów sił powietrznych, legendarni Ŝołnierze legendarnej 82. Dywizji rzucili w stronę Fostera słowa, których nigdy nie zapomniał: „Nie masz prawa nosić tych rzeczy, czarnuchu”. Inny z bohaterów, rabin Ben Kahn, przypomina o tysiącach wojskowych kapelanach, którzy z naraŜeniem Ŝycia pełnili kapłańską posługę wśród rannych Ŝołnierzy umierających w szpitalach polowych albo pod morderczym ostrzałem na polu bitwy. Niewiele jest aktów heroizmu, które mogłyby konkurować z ich postawą podczas wojennego szaleństwa. W końcu Biały Pies, cyniczna i złowroga postać, rzadko pojawiająca się w tak rozbudowanej formie, jak w przedstawionej Czytelnikowi ksiąŜce. śerujący na tych, którzy próbują przeŜyć za wszelką cenę, Biały Pies prezentuje ciemną stronę natury człowieka - bezwzględną i nieznającą litości, której obce jest pojęcie heroizmu i poświęcenia. Postać ta jest kwintesencją słów traktujących o tym, Ŝe
11 „prawdziwym nieszczęściem wojny jest to, Ŝe przysparza ona więcej złych ludzi, niŜ ich zabiera”. Niestety, nie inaczej było w lecie 1944 r. we Francji, gdzie miliony ludzi po obu stronach frontu zwarły się w śmiertelnej walce. Dziesiątki tysięcy z nich juŜ nigdy nie wróciło do swoich domów. O nich i o tych, którym dane było przeŜyć, jest ta ksiąŜka. Jakub Jaskółowski
Od autora
C
hociaŜ fabuła „Red Ball Express” jest fikcyjna, to opiera się na autentycznych wydarzeniach z pierwszych trzech miesięcy cięŜkich starć wojsk amerykańskich i niemieckich na terenie Francji w 1944 roku. Wykorzystałem więc prawdziwą historię dywizji, pułków, batalionów i kompanii, jednak praktycznie wszystkie imiona Ŝołnierzy, duchownych i niŜszych dowódców są fikcyjne. Pewne miejsca, rejony i szczegóły związane z czarnym rynkiem okupacyjnego ParyŜa są moją wizją. Starałem się, aby były jak najbliŜsze oryginałowi, jednak musiałem teŜ dodać coś od siebie. KsiąŜka została opatrzona słowniczkiem, który wyjaśnia pojawiające się w tekście skróty i terminy wojskowe. Dodatkowo czytelnik znajdzie w niej skrótowy opis postaci i wydarzeń historycznych, które miały wpływ na wydarzenia stanowiące oś fabuły. Powieść ta nie powstałaby bez pomocy wielu przyjaciół, którzy pomagali mi w pisaniu. Główne role odegrali: Kenneth J. Leinwand, kapelan (pułkownik) U.S. Army; dr John C. Stevens, kapelan (kapitan w stanie spoczynku) U.S. Army; dr John Brinsfield, historyk z Chaplains
14 Museum, Columbia, S.C., dawny kierowca „Red Ball Express” William Bennet z Petersburga, VA; Sorlie Bigman i jej wspomnienia z Pittsburgha; Jim i Rebecca Redington, towarzyszący mi w czasie wędrówek po Normandii i ParyŜu oraz Jim - udzielił mi szczegółów natury medycznej, którymi mogłem zabłysnąć na kartach tej ksiąŜki. Dodatkowo na moją wdzięczność zasługują: anonimowy rolnik z Francji, który w środku nocy ściągnął swoim traktorem mój samochód ugrzęzły w błocie wśród pól; Alexandra Duckworth za entuzjazm i badania historyczne; oraz moi studenci z Virginia Commonwealth University, którzy zaskakują mnie zarówno swoim talentem, jak i błędami. Tracy Fisher z William Morris Agency, która zawsze słuŜyła mi dobrą radą i cierpliwością; Kate Miciak z Bantam Books za wnikliwą redakcję i przemiłe e-maile; no i oczywiście moi starzy przyjaciele: Gary Green, Tom Kennedy i Tucker Connelly, którzy nalegali, Ŝebym wreszcie napisał tę powieść. DLR Richmond, Virginia
D+100 14
września 1944
P
oszukiwania syna dobiegły końca. Ben Kahn spoglądał na stojącego przed nim młodego człowieka. Sytego w głodującym mieście. Czystego i ogolonego wśród milionów pozbawionych kawałka mydła. Ubranego ze smakiem w ciemny, drogi garnitur. Lata okupacji, głód panujący wokoło, walki o ParyŜ - Ŝadne z tych wydarzeń nie zostawiło śladu na tym męŜczyźnie. Wyglądał kwitnąco. Ben odczekał chwilę, lustrując go spojrzeniem swoich czarnych oczu. Chłopak wzruszył ramionami. - Nie zrozumiałeś mnie, tatuśku. - Nie mów do mnie tatuśku - skrzywił się Ben. Czując falę rozdzierającego bólu, przycisnął dłoń do swojego boku, jakby próbując go zdusić, zatrzymać gdzieś w środku. - W czym problem? - spytał chłopak. - Nie masz serca do interesów? PrzecieŜ tu chodzi tylko o zysk. Daj spokój, kaŜdy tak robi. Ben poczuł, Ŝe kręci mu się w głowie. Oparł się cięŜko o blat stołu, by utrzymać równowagę.
20 Kiedy jego syn był pilotem, Ben był z niego dumny. Półtora roku temu zestrzelili go nad Francją. PrzeŜył, nie zabiła go katastrofa. Zabił go ParyŜ. ParyŜ zabił wszystko, co w jego synu było dobre i godne podziwu - a on z kolei zabijał innych. Ben patrzył na tego potwora, tego zdrajcę stojącego przed nim i myślał: Mój własny syn stał się... tym. Znajdowali się w duŜym garaŜu, pełnym walających się wokoło narzędzi, blach i rur, z łańcuchami zwisającymi ze stropu. Stał tu stary Citroen, pokryty warstwą kurzu - od czterech lat z powodu braku paliwa na ulicach ParyŜa nie widywało się cywilnych samochodów. Ściany budynku stojącego w cichym zaułku były grube. Gdzieś dalej ulice wciąŜ szumiały radością Wyzwolenia. Nikt nie szukał tego młodzieńca. Wszyscy dawno juŜ uznali, Ŝe zaginął. - Dobra, tatuśku, co teraz zrobimy? Nie mogę tu tak stać i gadać z tobą cały dzień o starych czasach. Ty teŜ nie wyglądasz, jakbyś miał ochotę na pogawędki. Ben nie poprawił go tym razem. Sięgnął pod swoją oliwkową kurtkę i wyciągnął zza paska pistolet kalibru.45*. Znajomy kształt rękojeści Colta * Podstawowa broń krótka US Army. Kaliber .45 cala (11,43 mm), masa - około 1 kg, pojemność magazynka - 7 nabojów. Modyfikowane wersje tego pistoletu są w uŜyciu w niektórych jednostkach US Army do dziś. Sposób calowy oznaczania kalibru lufy stosowany jest w krajach anglosaskich. Amerykanie wyraŜają kaliber lufy w setnych częściach cala, a Anglicy w tysięcznych. Podając kaliber w systemie calowym pomijane jest zero przed przecinkiem, np..22 - oznacza kaliber 0,22 cala. W przypadku karabinów miary calowe zazwyczaj odpowiadają rzeczywistej średnicy przewodu lufy. Natomiast w przypadku pistoletów i rewolwerów oznaczenia te mają często charakter umowny tak, Ŝe rzeczywisty kaliber np. 9 mm oznacza się jako.38 lub.375 (0,38 cala).
21 wypełnił mu dłoń. Kiedy uniósł ramię, Ben miał wraŜenie, Ŝe gdyby wypuścił broń, to zawisłaby ona w powietrzu sama, z odciągniętym kurkiem. - I co teraz zrobisz, zastrzelisz mnie? Przez ręce Bena przepłynęło juŜ tyle ludzkich śmierci. -Tak. Patrzył jak tamten blednie, a jego twarz wykrzywia grymas strachu. Więc był teŜ tchórzem. Z pewnością. - Nie moŜesz tego zrobić! - Mogę - głos Bena był spokojny. - Nie, nie, nie. PrzecieŜ... przecieŜ jesteś sługą boŜym. Ben spojrzał ponad wycelowaną lufą. - JuŜ nie.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Logistyka była kluczem do sukcesu armii sprzymierzonych we Francji... Bez zapasów nie bylibyśmy w stanie poruszać się, walczyć, jeść. Generał Omar N. Bradley, „A Generals Life”.
D+5 11 czerwca 1944
B
en Kahn ujrzał właśnie pierwszego trupa drugiej wojny w jego Ŝyciu. Zwłoki Ŝołnierza kołysały się lekko na fali, która skradła je z piasku plaŜy, podczas gdy wszyscy byli zajęci innymi sprawami. Morze unosiło swój łup po cichu. Zapięte w białą, bawełnianą poszwę ciało czekało zapewne w pobliŜu tej plaŜy na pochówek. Materiał, który teraz przesiąkł wodą, przylegał do kolan, ramion i butów zabitego, podkreślał zarys jego nosa i pustych, niewidzących oczodołów. Ben wychylił się przez burtę cięŜarówki, którą jechał ku brzegowi. „Dwuipółtonówka”, jedna z armady wojskowych pojazdów, mozolnie brnęła przez długie normandzkie mielizny ku odległej plaŜy. Szoferami wszystkich cięŜarówek byli kolorowi. Zajrzał przez tylną szybę do szoferki, w której siedziało dwóch czarnych chłopaków. Obaj wyciągali szyje, patrząc na mijane po prawej zwłoki. Ben przecisnął się pomiędzy skrzynkami z amunicją, kierując się w stronę zejścia z rampy. Morze otaczające plaŜę OMAHA nie powinno łaknąć więcej krwi. CzyŜ nie przelano jej tyle, aby zabarwić je na czerwono? Zeskoczył do wody sięgającej
28 mu do pasa. Czarnoskóry kierowca zatrzymał cięŜarówkę. - Wszystko w porządku? - zawołał. - Tak. Zabiorę tego biedaka z powrotem na brzeg. Jedźcie w swoją stronę. Dzięki za podwiezienie. Kierowca skinął głową i powiedział coś do swojego pomocnika, po czym samochód ruszył dalej. Ben dotarł do ciała i chwycił przemoczone poszycie materaca. Wody kanału zdawały się zazdrośnie strzec swojego niedoszłego łupu. Kahn pociągnął mocniej i mozolnie brnąc naprzód, ruszył ku plaŜy. Marsz był długi, prawie dwieście metrów po płyciźnie zalanej przypływem. Ciało unosiło się na falach, a Ben wyobraŜał sobie, jak bardzo było napuchnięte, skoro zachowywało się w ten sposób. Klucząc między niemieckimi zaporami przeciwdesantowymi wbitymi w piasek mielizny, parł ku brzegowi. Wojska inŜynieryjne Sprzymierzonych odwaliły kawał dobrej, cięŜkiej roboty, wycinając w nich przejścia, którymi teraz nieustannie napływali nowi Ŝołnierze i sprzęt. Ben i jego martwy towarzysz minęli sterczące krzyŜaki stalowych szyn, których ostre końce z pewnością rozprułyby dno kaŜdej barki desantowej usiłującej przepłynąć nad nimi podczas przypływu. Obok nich piętrzyły się wysokie na dwa i pół metra „belgijskie wrota”*, otoczone minami i zasiekami z drutu kolczastego, oraz inne zapory inŜynieryjne, które miały zatrzymać nacierających. Pomiędzy nimi tkwiły wypalone kadłuby łodzi desantowych, kaŜda z własną ognistą historią śmierci, teraz zmywaną przez spienioną morską wodę. Rozglądając się na lewo i * Rodzaj uniwersalnej zapory, pierwotnie uŜywana była jako przeciwczołgowa, w czasie lądowania w Normandii wykorzystana przez Niemców jako zapora przeciwdesantowa.
29 prawo, z grzęznącymi w piachu butami, ciągnąc za sobą przez płytką wodę nieznanego trupa, Ben Kahn wrócił do Francji. Brnącego przez mieliznę Bena dostrzegł sanitariusz. Wbiegł do wody i razem dociągnęli zwłoki Ŝołnierza do punktu rejestracyjnego poległych, skąd poprzednio skradły je fale. Teraz spoczęły z powrotem na końcu długiego rzędu innych zawiniętych w białe poszycia kształtów. W butach Bena chlupało, a jego spodnie ociekały wodą. Medyk poŜegnał się skinieniem głowy i odszedł, a Ben stał zagubiony, nie wiedząc, co robić i dokąd teraz iść. Na plaŜę OMAHA przybył z czterodniowym opóźnieniem. Wszędzie dookoła panował nieustanny ruch ludzi i pojazdów, a on spoglądał ciekawie, jako Ŝołnierz i ojciec zaginionego w akcji chłopaka, zastanawiając się, co go czeka. Dawne wspomnienia w połączeniu ze zmęczeniem po holowaniu zwłok oszołomiły go. Usiadł na piasku i obserwował, jak Ameryka przybywa do Starego Świata. Ciągnące za sobą zaporowe balony barki desantowe wpływały na mieliznę, by wysadzić tam sprzęt, ludzi i zaopatrzenie, zaś dalej, na otwartym morzu, widać było mrowie alianckich okrętów. Raz na jakiś czas któryś z nich otwierał ogień do celu, połoŜonego wiele kilometrów w głąb lądu. KaŜda kolejna salwa wstrząsała wszystkim i wszystkimi na plaŜach. Na oczach Bena pełna dywizja, piętnaście tysięcy ludzi z bronią na ramieniu, maszerowała przez płyciznę. śaden z nich nie zatrzymał się na plaŜy, od razu ruszyli poprzez strome wydmy, dalej, tam skąd wycofali się Niemcy, ku linii walk. Czołgi i ciągniki artyleryjskie kierowały się pomiędzy wzniesieniami do własnego punktu zbornego. Na wodach kanału, za barkami desantowymi, manewrowały dziesiątki holowników, ciągnących
30 kolejne elementy ogromnego sztucznego portu Mulberry. Na plaŜach ustawiano setki studziewięćdziesięciolitrowych beczek z paliwem, stanowiących zaląŜek bazy paliwowej. Załadowane po brzegi cięŜarówki ryły piach plaŜy. Ben Kahn spojrzał na jedyną pracę, jaką udało mu się zrobić od momentu powtórnego przybycia do Francji, na mokry kokon, który odebrał morzu. Rozpiął przemoczoną płachtę i odsłonił twarz Ŝołnierza. Chłopak, brązowowłosy dzieciak. Ben wygrzebał spod jego bluzy nieśmiertelnik i odczytał jego nazwisko, imię, grupę krwi i wyznanie. Katolik. Nie potrafił określić przyczyny śmierci. Czy był wtedy przy nim duchowny, czy teŜ śmierć zabrała go nagle? PołoŜył dłoń na jego zimnym, mokrym czole. - Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą. Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc Ŝywota Twojego, Jezus. Święta Mario, Matko BoŜa, módl się za nami, grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej.Amen. Kciukiem nakreślił znak krzyŜa na czole zabitego chłopca. - Amen. Uniósł wzrok. Od ponad roku wiedział, Ŝe będzie musiał to robić, jak tylko wyląduje we Francji. Wiedział teŜ, Ŝe to będzie daremny trud. Spojrzał na plaŜę, ubijaną przez tysiące butów młodych chłopaków, takich jak ten w worku. Szukał wśród nich znajomej twarzy, sylwetki, chodu, czegokolwiek. Wiedział, Ŝe będzie tak szukał przez resztę Ŝycia, Ŝeby zdobyć absolutną pewność. Rabin Ben Kahn zapiął bawełnianą poszwę, zakrywając twarz zabitego chłopaka, i wstał, gotów wrócić do wojny.
31 - Jasny gwint! Joe Amos obrócił się na swoim miejscu, prawie siadając na kolanach Boogie Johna. Kierowca odepchnął go od siebie. - Złaź ze mnie, dzieciaku! - Kurde, widziałeś to? - Joe Amos wyglądał przez okno kabiny po swojej stronie. Boogie John przechylił się w prawo i teŜ zerknął. - Trup jak nic. Joe Amos skinął głową. Oparł się łokciami o krawędź okna. Ciało unosiło się na falach tuŜ obok ich cięŜarówki, zawinięte w białe, bawełniane płótno. - Nie widziałeś jeszcze truposza, co? Joe pokręcił przecząco głową, choć krócej byłoby powiedzieć „nie”. Patrzył jak fale unoszą ciało i zaczął się zastanawiać, czy zaniosą je do Anglii. Ten chłopak pewnie chce wrócić do domu, pomyślał. Kapelan jadący na pace cięŜarówki z pluskiem zeskoczył do wody. Boogie John wcisnął hamulec, a Joe wychylił się jeszcze bardziej i spojrzał do tyłu. Woda sięgała powyŜej kół „Jimmyego”, prawie do desek skrzyni, a kapelanowi do pasa. Przed chwilą jechał sobie wygodnie, suchy, a teraz stał przemoczony do suchej nitki. Jego sprawa, pomyślał Joe Amos. To nie był Ŝaden młodzik, ten cały kapelan, chudy, Ŝylasty facet o ostrym nosie, widać, Ŝe swoje przeŜył. Jeszcze na LCM*, gdy tamten poprosił o podwiezienie, Joe spostrzegł, Ŝe jest on śydem. Obok kapitańskich belek facet miał na kołnierzu przypiętą niewielką odznakę * Landing Craft Mechanized - barka desantowa do przewozu np. 30tonowego czołgu lub 60 Ŝołnierzy.
32 tablic z Dziesięciorgiem Przykazań*. Tymczasem kapelan parł przez fale, holując za sobą unoszące się zwłoki. - Dzięki ci, Jezu - wymamrotał Joe pod nosem. Boogie John wychylił się przez okno od swojej strony kierowcy i zawołał: - Wszystko w porządku kapelanie? Tamten odpowiedział, Ŝe zamierza zabrać ciało z powrotem na plaŜę. Boogie John pomachał mu na poŜegnanie i powiedział do Joego: - Ruszamy. Boogie ruszył gwałtownie i wrzucił drugi bieg, Ŝeby dogonić brnący przez płyciznę konwój cięŜarówek. Joe wbił wzrok gdzieś w dal. Pierwszy trup, jakiego kiedykolwiek widział, był owinięty białym płótnem. To nie był przyjemny widok, ale i tak łatwiej mu było go znieść. Amos wiedział, Ŝe ujrzy jeszcze niejednego nieboszczyka, ale był wdzięczny losowi, Ŝe pierwszy, którego napotkał, był osłonięty. Coś się w nim zmieniło na widok dryfujących zwłok. Spojrzał na Boogie Johna, pierwszego Ŝywego człowieka w zasięgu ręki i połoŜył mu dłoń na ramieniu. - No to jesteśmy. CięŜarówka toczyła się coraz szybciej. Płycizny ciągnęły się w nieskończoność, a ich plaŜa była wciąŜ daleko, ledwie widoczna za mgłą. Boogie zbliŜył się do tylnego zderzaka samochodu przed nimi, a Joe tylko kręcił głową na wszystkie strony, dziwiąc się otaczającym ich zaporom, umocnieniom i zasiekom. Patrząc na zachód, aŜ ku Pointe du Hoc, widział ich chyba miliony. Gdzieniegdzie pomiędzy * Korpusówka kapelana wyznania judaistycznego w formie dwóch tablic z Góry Synaj, wpinana po lewej stronie kołnierza.
33 nimi dostrzegał wypalone wraki barek desantowych, które jeszcze niedawno, w Anglii, były nowe, groźne, pełne białych chłopaków, wyładowane bronią i czołgami, a teraz wyglądały jak kupa rozdartego Ŝelastwa. ChociaŜ Boogie kazał Joemu siedzieć spokojnie, ten wiercił się niemiłosiernie, bo jego pole widzenia ograniczała paka samochodu jadącego przed nimi, z tyłu ich cięŜarówki piętrzyły się skrzynki z amunicją, a Boogie zasłaniał mu widok od lewej. Wreszcie koła „Jimmyego” wjechały na piasek plaŜy i konwój skręcił w lewo. śandarm, machając, skierował ich do punktu zbornego batalionu. Joe otworzył drzwi i stanął na schodku, aby mieć lepszy widok na kipiące ruchem wybrzeŜe. Niezliczone łodzie kursowały przez kanał to w jedną, to w drugą stronę. Okręty wojenne patrolowały zewnętrzne granice zgrupowania statków, amfibie i promy przewoziły na plaŜe kolejne pojazdy i zaopatrzenie. Czołgi, cięŜarówki i buldoŜery wyłaniały się z morza, ociekając wodą jak psy po kąpieli. Na przestrzeni wielu kilometrów plaŜa aŜ roiła się od maszyn i ludzi. Joe zdawał sobie sprawę, Ŝe pewnie podobnie to musi wyglądać na wschodzie, tam gdzie Brytyjczycy opanowali swój odcinek wybrzeŜa i umacniali przyczółki. „Jestem we Francji - pomyślał Joe Amos. - Cholercia, we Francji!” - Spójrz na to, Boog! - zawołał, przekrzykując hałas pracujących wokół diesli. Trzy ogromne drogi wyłaniały się z piasku i biegły do betonowych nabrzeŜy sięgających kilkaset metrów w głąb kanału. Saperzy krzątali się wokół nich, zabezpieczając ostatnie fragmenty mostów pontonowych. - Jak je skończą, nie będziemy musieli jeździć przez wodę!
34 - No nie - mruknął w odpowiedzi Boogie. Joe wychylił się jeszcze bardziej i spojrzał ponad płóciennym dachem szoferki. Na wschód od nabrzeŜa, dobre pięćset metrów od plaŜy OMAHA, widać było linię zatopionych tankowców i statków klasy „Liberty”*, których kadłuby miały stworzyć falochron, osłaniający budowane nabrzeŜa od sztormu. Było ich tak wiele, Ŝe praktycznie stykały się ze sobą dziobami i rufami. - A niech mnie - mruknął oszołomiony Amos - to jest właśnie Ameryka, to wszystko... tyle celowo zatopionych statków! - Przez chwilę czuł przepełniającą go dumę. Boogie jechał teraz wzdłuŜ klifów w długiej kolumnie, razem z resztą batalionu transportowego. Ich pierwszym postojem miał być prowizoryczny park maszynowy, gdzie mieli zdjąć węŜe przedłuŜające chwyt powietrza i wylot spalin oraz usunąć wodoodporny smar, dzięki któremu cięŜarówki GMC mogły jechać przez zalane płycizny. Na zboczach wzgórz nad plaŜą Joe widział setki okopanych GI**, których płytkie okopy, zwane „lisimi jamami”, przypominały mu plaster miodu. Istna plaga Jankesów. Ale Ŝaden z Ŝołnierzy na wzgórzach nie spojrzał nawet na konwój cięŜarówek, wszyscy albo spali, albo palili papierosy. Ponad ich głowami na szczycie wzniesień widać było betonowe wieŜyczki dwóch pustych juŜ bunkrów. Niemcy nazwali swoje umocnienia Wałem Atlantyckim. * Statek transportowy o maksymalnie uproszczonej konstrukcji, budowany masowo (ponad 2700 jednostek) w latach II wojny w celu zastąpienia strat. Przeciętny okres budowy jednego statku wahał się od 30 do 40 dni. ** GI - skrót od „Government Issue”, dosł. przydział rządowy. Potoczne amerykańskie określenie Ŝołnierzy. Stąd mianem „GI Joe” przenośnie określano typowego Ŝołnierza, armijnego „everymana”.
35 Jasne, pomyślał Joe. Teraz te bunkry były tylko popękanymi betonowymi skorupami, a ich zdobywcy spali teraz zwinięci w dziurach w ziemi u ich stóp. Joe pomachał jednemu z Ŝołnierzy, który spojrzał na niego. Ten kiwnął mu w odpowiedzi, poprawiając przedziurawiony hełm. Joe pomyślał, Ŝe te rozbite, spalone bunkry są zapłatą za ten hełm, za wraki barek desantowych na płyciznach, za trupa w białym, bawełnianym kokonie, unoszącego się na falach przyboju i w ogóle za to, Ŝe znaleźli się tu, we Francji, on, Boogie i wszyscy inni. Dobrze było móc wyrównać rachunki. - Niedługo wyniesiemy się z tej plaŜy i skopiemy im dupy! - zawołał. - Jak myślisz? Boogie wyciągnął do niego rękę i wymienili uścisk dłoni. - Chłopcze! Joe Amos rozejrzał się. Boogie zwolnił i wyhamował, tak aby Ŝandarm mógł do nich podbiec, tuŜ przed maską „Jimmyego”. - Ej, ty! Chłopcze! Pakuj swój tyłek do kabiny. Joe Amos zamarł i niezdarnie sięgnął do klamki. - Jasne, w porządku. śandarm stuknął kolbą karabinu w przedni zderzak. - Natychmiast, chłopcze. Joe Amos usiadł ponownie na swoim miejscu i zauwaŜył, Ŝe uśmiech znikł z twarzy Booga. - Sukinsyn - mruknął pod nosem kierowca. - Olać to, Boog. Biggs dodał gazu i gdy mijali Ŝandarma, uniósł dłoń, tę samą, którą przed chwilą podawał Joemu, i wyciągnął środkowy palec w kierunku Ŝołnierza Ŝandarmerii. - Sam to olej. Nie mów mi, co mam robić.
36 - Jasne, Boog, jasne. - Chłopcze - wycedził przez zęby Boog. - Pieprzony sukinsyn. Chciałbym wiedzieć, czym go paśli w domu, Ŝe się tak sadzi. Joe Amos siedział cicho, wsłuchując się w pracę silnika. Ponownie wyjrzał przez okno, spoglądając ku pustym bunkrom. Gdzieś znad kanału, na małej wysokości nadleciał ciasny klucz P-47 Thunderboltów*, patrolujących niebo. Gdzieś za nimi został horyzont zatłoczony sylwetkami statków. Wielka Inwazja trwała. O tak, pomyślał Joe Amos. Cała Ameryka tu jest. Cała.
* CięŜki samolot myśliwski, uŜywany głównie w roli samolotu szturmowego.
D+6 12
czerwca
B
en Kahn przyklęknął obok kolejnych noszy. Postawił latarnię na piasku i skrzywił się z bólu. Kolana paliły go Ŝywym ogniem. Od sześciu godzin tylko przyklękał lub przysiadał obok kolejnych rannych Ŝołnierzy, a jego spodnie pokrywały kolejne plamy krwi tych, do których przyszedł z pociechą. - Synu - powiedział stanowczym, spokojnym głosem. Jestem kapelan Kahn. Mogę ci jakoś pomóc? śołnierz uśmiechnął się, mruŜąc oczy. Zamrugał i uśmiech zniknął z twarzy. - Ma pan jakąś prawą stopę na zbyciu, ojcze? Ben rozłoŜył bezradnie ręce. - Jeśli zna ojciec kogoś, komu przyda się przyzwoity prawy but, to zostawiłem swój gdzieś koło Vierville-sur-Mer. Rabin poklepał chłopaka po ramieniu. - Zabierzemy cię stąd juŜ niedługo, synu. Mam tu trochę wody. Wyjął manierkę z pokrowca i nalał trochę wody do metalowego kubka. Chłopak uniósł się na łokciach i napił się.
38 Zakrztusił się po chwili, więc Ben delikatnie wsunął dłoń pod jego głowę i przytrzymał ją, gdy Ŝołnierz znów zaczął pić. - Pole minowe - mruknął chłopak pomiędzy kolejnymi łykami, jakby chciał usprawiedliwić powody, dla których teraz ten starszy facet musi mu pomagać w wypiciu głupiego łyka wody. - Wiem - odparł Ben, układając chłopaka z powrotem i zabierając opróŜniony kubek. - Tu wszędzie leŜy pełno jeszcze całkiem dobrych butów. Ranny Ŝołnierz zaczął cięŜko oddychać przez nos. Cokolwiek nim zawładnęło: nudności, torsje czy płacz, nie chciał po sobie okazać emocji. Ben obrzucił wzrokiem prześcieradło, skrywające jego ciało, spod którego wystawał tylko jeden but. PołoŜył ostroŜnie dłoń na rannej nodze. - Chcesz się ze mną pomodlić, synu? - Tak. Ben stracił całe swoje oporządzenie i pomyślał, Ŝe musi złoŜyć zamówienie o zastępcze. W swoim plecaku miał Stary i Nowy Testament, modlitewnik i księgę pieśni wydane przez Korpus Kapelanów. Jedyne, co mu teraz pozostało, to manierka, zapalniczka i lampka, którą zabrał z kantyny. Na hełmie widniał czerwony krzyŜ w białym polu, który oznaczał, iŜ Ben nie bierze bezpośredniego udziału w walkach. - Jak się nazywasz, synu? - Lombardy, sir. Kevin. Starszy szeregowy. - A ja jestem Ben Kahn. Skąd jesteś? - Chicago. - A ja jestem z Pittsburga.
39 - „Naprzód Piraci!”* - odparł, siląc się na uśmiech, chłopak. - „PokaŜcie im Szczeniaki!” Chłopak wskazał na odznakę na kołnierzu munduru Bena. Widniały na nich tablice z rzymskimi cyframi od jednego do dziesięciu i Gwiazda Dawida, oznaczająca starozakonnego kapelana. - Jestem protestantem, ojcze. Jeszcze nigdy nie modliłem się razem z śydem. Ben uśmiechnął się i pogłaskał chłopaka po włosach. - Jestem pewien, Ŝe robiłeś w Ŝyciu straszniejsze rzeczy, Kevin. śołnierz przymknął oczy, poddając się dotykowi. Był jak dziecko w objęciach rodzica. W świetle latarni Ben obserwował, jak jego twarz rozluźnia się i uspokaja. Zaczął się modlić w ciszy. Schylił głowę i po raz kolejny tego dnia poprosił Boga o tsedoke, łaskę. O miłosierdzie dla ludzi, którzy trafili do tego szpitala polowego. Modlił się, aby ten chłopak znalazł spokój i szczęście, by coś się zmieniło i by los Kevina Lombardy odmienił się. To zaleŜało tylko od Jego woli. Bóg potrafił przynieść ukojenie kaŜdemu rannemu, nawet umierającemu Ŝołnierzowi, jeśli tylko zechciał. Ale Bóg musiał znaleźć chwilę czasu, by uczynić mitzvah, więc rabbi Kahn modlił się, prosząc: BoŜe, nie chcę twej łaski dla siebie, ale dla tego chłopaka, dla mego syna. Dla kaŜdego chłopaka, który walczy we Francji. Usłysz mnie o Izrael... - Kapelanie? Ben urwał w pół słowa, wyrwany nagle z modlitewnego skupienia. Podczas gdy inni ledwie się prześlizgiwali po * „Piraci”, „Szczeniaki” - nazwy lokalnych druŜyn baseballowych.
40 słowach modlitwy, on za kaŜdym razem pogrąŜał się w niej, jakby rozmawiał z samym Bogiem. - Tak, synu? - Czuję się lepiej. - Chłopak przeciągnął dłonią po oczach, jakby ocierał łzy. - Jesteś rabinem, prawda? Dziękuję, naprawdę, to było dobre, juŜ mi lepiej. - Cieszę się. - MoŜe byś trochę odpoczął, kapelanie? - Nie trzeba. - Serio? Wyglądasz gorzej ode mnie. - To dlatego, Ŝe jestem starszy. Miałem więcej czasu, aby popracować nad swoim wyglądem. - W której słuŜysz dywizji? Ben zdjął z głowy hełm z czerwonym krzyŜem i przeczesał krótko ostrzyŜone włosy. Po raz pierwszy tego dnia ktoś spytał o jego sprawy. Nalał sobie wody do kubka i napił się, nie robił tego od sześciu godzin. Nagle opadło go zmęczenie, cięŜar tych wszystkich imion, nazwisk, nazw miast, próśb wznoszonych do Boga, by ten zechciał poświęcić uwagę pogrąŜonemu w ogniu światu. - Sam nie wiem. Dotarłem tu wraz z uzupełnieniami, ale mam sześć dni opóźnienia. Będę się musiał zorientować, gdzie mnie potrzebują, jak tylko sytuacja się trochę uspokoi. - Kiedy przyjechałeś? - Dzisiejszego ranka. - A która jest teraz godzina? Spałeś choć trochę? - Dość tych pytań, Ŝołnierzu. - Ben zakręcił manierkę i poklepał go po ramieniu. - Ja dostaję rozkazy od Boga i Ikea. Ty jako niŜszy szarŜą musisz słuchać mnie. Teraz rozkazuję ci, abyś odpoczął, potem wrócił do domu i był
41 takim samym dobrym chłopakiem, jak przedtem. Opowiedz mi coś o swojej rodzinie. - Mam tatę, mamę. Siostrę. - Świetnie. Będziesz się musiał nimi zająć. Ben zacisnął dłoń w pięść i trącił nią lekko ramię Ŝołnierza. ZałoŜył hełm na głowę i wstał, choć uda i kolana przeszył mu paroksyzm bólu. Na zewnątrz namiotu wybuchła kanonada ognia broni maszynowej. - Co to? - Ben zamarł w pół kroku. - Szwab do poduszki. - Co? Ogień przybierał na sile, huk dochodził od strony klifów i plaŜy. Z oddali doleciał do nich basowy ryk potęŜnego silnika, przesuwający się nisko nad pogrąŜonymi w mroku plaŜami. - „Jabo”* - powiedział Ŝołnierz, nakrywając się kocem i wiercąc niespokojnie na noszach. Ben podbiegł kilka kroków, uchylił klapę wejściową namiotu. Na zewnątrz widział błyski wystrzałów broni ręcznej i karabinów maszynowych ścigające niemiecki myśliwiec. Ten zaś nic sobie z nich nie robiąc, przemknął ponad plaŜą OMAHA, podrywając na nogi kolejne dziesięć tysięcy Amerykanów. Ben usłyszał jeszcze w dali huk działek myśliwca, nękającego zgromadzonych na plaŜach aliantów, aŜ wreszcie samolot zawrócił na południe i zniknął za linią frontu. Ben wrócił do namiotu i zauwaŜył, Ŝe wszyscy Ŝołnierze, którzy mogli się ruszać, siedzieli na łóŜkach, spięci i * „Jabo” - slangowe określenie samolotu myśliwsko-bombowego. Skrót od niemieckiego słowa „Jagdbomber”.
42 czujni. Personel medyczny, dobry tuzin lekarzy i pielęgniarek, przeciskał się pomiędzy noszami i łóŜkami polowymi, omijając kroplówki, wyciągi, przewody i próbując zmusić pacjentów, by się z powrotem połoŜyli. Ben wrócił na swoje miejsce obok szeregowca Lombardy ego. - Zawsze latają trójkami - powiedział chłopak. Kurczowo zaciskał pięści na kocu, aŜ pobielały mu knykcie. Ben usiadł obok i czekał. Upłynęła moŜe minuta, a z zewnątrz dobiegł go warkot kolejnego silnika. Ponownie wybuchła kanonada. Chłopak zaczął drŜeć, więc Ben osłonił go własnym ciałem. Lombardy przylgnął do niego, chowając się jak mały chłopiec w ramionach ojca. Rozkazy zdawały się być czymś więcej, niŜ słowami wypisanymi na papierze. Ben miał wraŜenie, jakby trzymał w dłoniach zesłane przez siłę wyŜszą tablice z wyrytymi na nich przykazaniami. Kartka zadrukowanego papieru ciąŜyła mu w dłoni. Podziękował oficerowi kadrowemu, odwrócił się i ruszył ku centrum miasteczka. Rynek w Isigny-sur-Mer pełen był Ŝołnierzy, którzy podobnie jak on przybyli do Francji jako uzupełnienia. PróŜno było szukać choćby jednego cywila, wszyscy mieszkańcy dawno zostali wyrzuceni stąd przez Niemców. Budynki otaczające brukowany plac zmieniły się w ruiny. Na zewnątrz walały się resztki mebli. śołnierze obozowali na zewnątrz, nikt nie chciał ryzykować noclegu w rozbitych ostrzałem i bombami ruinach. Młodzi ludzie, zbici w większe lub mniejsze grupki, rozglądali się niepewnie dookoła, popalając papierosy. Przez rynek co i rusz przejeŜdŜały konwoje cięŜarówek, zawsze prowadzonych przez Murzynów. Samochody pędziły na złamanie karku przez most na
43 rzece Aure i ku rynkowi, nie zwaŜając na uskakujących w ostatniej chwili spod kół ludzi. Kierowcom zaopatrzenia się śpieszyło, w przeciwieństwie do Ŝołnierzy z uzupełnień idących do walki. SierŜanci spędzali czystych jeszcze GI na paki cięŜarówek i ci chłopcy, którzy ledwie godzinę lub dwie temu wylądowali na płyciznach plaŜ UTAH czy OMAHA, setkami trafiali w samo centrum walk. Ben jeszcze raz przebiegł wzrokiem tekst rozkazu i złoŜył kartkę na czworo. Nie spojrzał w błękitne poranne niebo, by szukać tam Boga. Trudno było oczekiwać, Ŝe On jest tam, na górze, skoro równie dobrze mógłby być wszędzie dookoła. Podczas kursu w Szkole Kapelanów, w Harwardzie*, powiedziano mu, Ŝe to przeświadczenie jest charakterystyczne dla judaizmu. Ben niejednokrotnie podziwiał ludzi skłonnych wierzyć w to, Ŝe Bóg mieszka gdzieś w niebie, w jakimś bezpiecznie określonym, konkretnym miejscu. Jego Bóg był w tej chwili w rozkazach, ciąŜących mu w kieszeni jak tysiąc kamiennych tablic. - Dziewięćdziesiąta - powiedział sam do siebie. Spojrzał na pustą pakę podjeŜdŜającej „dwuipółtonówki” - oliwkowozielonej cięŜarówki GMC. Kolejne „Jimmy” napływały do Francji prawie równie szybko jak Ŝołnierze i broń. Samochód objechał resztki rozwalonej fontanny, opony ślizgały się z piskiem na kocich łbach, wreszcie stanął obok kupy gruzu. W kabinie siedział Murzyn, który ledwie zatrzymał cięŜarówkę, zaczął wystukiwać rytm na kole kierownicy. * Objaśnienia przypisów numerowanych znajdują się na końcu tomu.
44 - Trzysta Pięćdziesiąty Siódmy Piechoty! Dziewięćdziesiąta Dywizja! - ryknął sierŜant ile sił w płucach. Ładować się na pakę! Przez tłum zaczęli przepychać się Ŝołnierze, kierując się ku czekającej cięŜarówce. Stukot karabinów, ładownic, sprzączek, szuranie butów i ściszone rozmowy wystraszonych chłopaków były takie same, jak dwadzieścia sześć lat wcześniej. Zapach wełny, ludzkiego potu, benzyny i smaru, niesiony przez francuską bryzę, równieŜ wydawał się znajomy, całkiem jak ten, który Ben czuł w czasie poprzedniej wojny. Wojny toczonej, jak wtedy wierzyli, by ta następna, na której był teraz, nigdy nie wybuchła. Ben otworzył oczy. Jego dłonie dawno przestały być dłońmi chłopaka - teraz ich wierzch pokrywały cętki i plamy, a nogi juŜ nie były tak silne. Ta cięŜarówka miała go zawieźć do jego starej dywizji, w której wtedy walczył młody i pełen zapału. Jak daleko znajdował się od tamtych okopów? Co się stało z ćwierćwieczem, które dzieliło go od tamtych czasów? Czy miało jakiekolwiek znaczenie, skoro znowu tutaj wrócił? To czyste, mishegas, szaleństwo. Te dwadzieścia sześć lat było niczym dłuto, które wyryło okrąg, prowadzący go z powrotem na początek drogi. Ben wspiął się na skrzynię cięŜarówki i usiadł z resztą Ŝołnierzy. Kiedy ostatni z nich wsiadł do samochodu, kierowca wcisnął pedał gazu i ruszył z miejsca. SierŜant musiał za nimi podbiec, by zatrzasnąć klapę. Na pace nie było Ŝadnych ławek: Ŝołnierze musieli trzymać się oŜebrowania plandeki i swoich kolegów. Ben stał w samym środku, wciśnięty pomiędzy skrzynki, karabiny, zasobniki z amunicją i ramiona innych Ŝołnierzy. Kilka razy chwytały go czyjeś ręce, czasem on wspierał się na kimś, by zachować równowagę.
45 - Dziękuję - rzucił w kierunku najbliŜszego. - Jaką masz specjalizację? - Siedemset czterdzieści pięć, kapelanie - odparł chłopak. - Cholera, ja teŜ - rzucił inny, przekrzykując hałas. Wszyscy jesteśmy siedemset czterdzieści pięć. Siedemset czterdzieści pięć oznaczało w Ŝargonie wojskowym zwykłego Ŝołnierza piechoty, strzelca. Ci chłopcy jechali prosto na linię walk. Nikt więcej się nie odezwał. Kilku Ŝołnierzy próbowało zapalić papierosa, ale poddali się po tym, jak wiatr uporczywie gasił ogień. Z tyłu juŜ zbliŜał się do nich kolejny „Jimmy” wypełniony Ŝołnierzami. Pomiędzy budynkami, w dali, juŜ ruszała następna cięŜarówka. Puste samochody śmigały w przeciwną stronę, wracając do Isigny. Kiepsko to wygląda, myślał Ben, skoro uzupełnienia juŜ teraz kursują tam i z powrotem. Konwój podąŜał na zachód, oddalając się od plaŜy OMAHA. Morski brzeg niknął za wzgórzami i wrzosowiskami, poznaczonymi przez wypalone wraki pojazdów i zniszczone bunkry. Po obydwu stronach drogi ziały kratery, pozostałość po dywanowych alianckich nalotach poprzedzających inwazję. Ben zastanawiał się, ile bomb spadło tutaj, zamiast na niemieckie umocnienia na plaŜy. KaŜda taka pomyłka sprawiała, Ŝe D-Day był jeszcze cięŜszy dla lądujących we Francji aliantów. Jeden z Ŝołnierzy, wielki chłopak, którego podbródek tęsknił za maszynką do golenia, sięgnął ponad głową kolegi i stuknął w hełm Bena. - Kapelanie? Ben odwrócił się do niego i spytał: - O co chodzi?
46 - Jesteś śydem, prawda? - Tak, jestem rabinem.2 Jeden z Ŝołnierzy, który się go trzymał, wyraźnie zesztywniał. - Bez urazy, ale chodzi mi o to, Ŝe nie ma tutaj zbyt wielu waszych rodaków. No, wie rabin... Po tym, co się mówi, Ŝe szwaby zrobiły, myślałem, Ŝe wasi będą ich ścigać po całej Francji, Ŝeby ich dorwać. Chryste, z tego, co słyszałem... śołnierz nagle zamilkł, jakby zastanowił się nad tym, co mówi. Ben spytał: - Co słyszałeś? Co szwaby zrobiły? - No wiesz... Wyciągali ludzi z domów, zamykali ich sklepy, wsadzali do obozów pracy i takie tam. - I takie tam... - powtórzył głucho Ben z obojętnym wyrazem twarzy. - Dokładnie. Wiadomo... Wręcz przeciwnie, Ben nie wiedział nic, ale jak kaŜdy śyd Ŝył w lęku, Ŝe kiedyś się czegoś dowie. - Chciałem tylko powiedzieć, Ŝe gdyby to zaleŜało ode mnie, to... bez urazy. - Nie obraziłeś mnie przecieŜ. Załatw paru szwabów za mnie, jeśli moŜesz, w porządku? Zawstydzony chłopak tylko się uśmiechnął. Ben wspomniał strach, który sprawiał, Ŝe ludzie mówili takie rzeczy, bardziej butne, niŜ ich rzeczywiste czyny. Wiedział takŜe, Ŝe nie jego misją jest zwalczać ignorancję. Co najwyŜej wykorzystywać ją do celów Armii Stanów Zjednoczonych. - Niech się pan nie martwi, kapelanie! JuŜ my im damy baty!
47 Jeden z Ŝołnierzy przysunął się bliŜej, aŜ jego hełm stuknął o hełm Bena. - Nie martw się, Rabbi. My jesteśmy tu z tobą... Ben uśmiechnął się i pochylił głowę, a chłopak zrobił tak samo. Ben odpowiedział mu szeptem słowami Jozuego: - To nie za sprawa waszej siły, czy wielkiej liczebności, lecz dlatego, Ŝe było was tak mało. Stało się tak dlatego, Ŝe Pan, wasz Bóg jedyny was umiłował i dlatego otrzymał przyrzeczenia, które złoŜył waszym ojcom. Samochód znowu podskoczył na wybojach. Ben utrzymał się na nogach, ale młody śyd zachwiał się i prawie upadł. Wielki południowiec, ignorant, który zaczął rozmowę, wyciągnął ramię i podtrzymał kolegę. - Siedź i się nie ruszaj. To nie twoja robota. Boogie John palił papierosa i spoglądał przez okno na wschodzące słońce. Joe Amos wiercił się na fotelu. - Człowieku, nie potrafię tak bezczynnie pierdzieć w stołek. Muszę się ruszać. Boogie oderwał wzrok od krajobrazu i rzucił spojrzenie we wsteczne lusterko, w którym widać było ekipę kwatermistrzowską uwijająca się jak w ukropie. Ładowali na pakę kanistry benzyny. - I co zrobisz? Wysiądziesz i pomoŜesz im ładować wóz? To nie twoja działka, ty jesteś kierowcą. Joe przekrzywił lusterko tak, aby móc obserwować pracujących Ŝołnierzy. Było ich kilku, stali w piachu i podawali sobie kanistry. Ostatni w rzędzie przekazywał go dwóm rosłym chłopakom, którzy stali na samochodzie i układali je na pace. - MoŜe wysiądę i popatrzę? Rozprostuję sobie nogi.
48 - Taaak - Boogie roześmiał się głośno, wypuszczając kłęby dymu. - Tego właśnie mi trzeba. Nic tylko siedzieć i słuchać, jak banda białasów ładuje moją cięŜarówkę, a Murzyn zbija bąki i się im przygląda. To dopiero będzie ubaw. Idź, student, idź, potem pogadamy. - Znacząco poklepał go po ramieniu, podkreślając, Ŝe to on ma dwie krokiewki na ramieniu, a Joe Amos tylko jedną. - Siedź na dupie i daj im pracować. Nie jesteśmy w Anglii. Zapadła cisza, a Boogie, jakby na przeprosiny, podsunął Joemu paczkę papierosów. Ten wyciągnął jednego i odpalił od zapalniczki Boogiego. Zaciągnął się i ustawił lusterko pasaŜera w poprzedniej pozycji. - W Anglii było fajnie. I te miłe dziewczyny. - Taaak - zgodził się Boogie. - Fajne białe babeczki. Joe Amos zawsze dziwił się szybkości, z jaką na twarz Booga wypływał uśmiech. - Ach, te potańcówki Czerwonego KrzyŜa. Brakuje mi ich. Boogie rzucił niedopałek na podłogę kabiny i zgasił go butem. Wszyscy kierowcy słyszeli o smutnym losie kierowcy w Kornwalii, który podczas załadunku benzyny wyrzucił przez okno tlącego się papierosa... Uśmiech Boogiego znikł równie nagle, jak się pojawił. - Nie przypominaj mi o Czerwonym KrzyŜu. - Ej, uchronili nas od kłopotów, Boog. Kiedy wreszcie to zrozumiesz? - Kiedy ja wreszcie zrozumiem...? Boogie John, w którego nagle wstąpiły nowe siły, obrócił się na siedzeniu i spojrzał Joemu Amosowi prosto w oczy. Wobec tego wielkiego, barczystego faceta o duŜo ciemniejszej karnacji, Joe poczuł się nagle mały, wątły i blady. Nie znosił, kiedy Boogie zaczynał go pouczać, dając
49 mu do zrozumienia, Ŝe jest gorszy, bo ma jaśniejszą skórę, bo spędził trzy lata na studiach, bo wciąŜ chce jakoś współpracować, układać się, Ŝyć z białymi. - Chłopie, ty w ogóle nie zdajesz sobie sprawy, co to są kłopoty. Osobne potańcówki dla białych i czarnych to są kłopoty. Osobna krew3 do transfuzji według rasy. Osobne kina, osobne knajpy. Jeśli to nie są kłopoty, to co nimi jest? Bomba musi ci spaść na łeb, Ŝebyś uznał ją za kłopot? Boogie chrząknął i z powrotem rozsiadł się za kierownicą. Przez chwilę siedział w milczeniu, patrząc na Ŝołnierzy kwatermistrzostwa, którzy ładowali cięŜarówkę. - Spójrz tylko na tych tam cwaniaków. Nie odlaliby się na nas, gdybyśmy stanęli w płomieniach. A cały ten twój Czerwony KrzyŜ nie przetoczyłby mu krwi ode mnie czy od ciebie, choćby mieli zdechnąć. - Sięgnął nerwowo po kolejnego papierosa i mruknął pod nosem: - Dzielą nas w domu i nie licz, Ŝe przestaną to robić na wojnie. Naucz się wreszcie czegoś o Ŝyciu, do jasnej cholery. Joe Amos obserwował w milczeniu człowieka, który był jego zmiennikiem od czasów szkolenia, czyli przez prawie dwa lata. Jeden wybuch Booga nie zmienił zdania Joego Amosa. Anglia nie była taka zła. Prawda, obozy dla białych i czarnych załoŜono osobne, ale cóŜ, w ten sposób przecieŜ funkcjonowała armia i wszyscy o tym wiedzieli. Jemu równieŜ nie odpowiadała ta sytuacja, ale cóŜ, i tak w Anglii Ŝyło się o wiele przyjemniej niŜ w Fort Lee w Petersburgu, gdzie Murzyn przez pół dnia bał się własnego cienia, a przez drugą połowę nazywano go czarnuchem. W Anglii kaŜdy robił swoje, a spotkania z białymi miały miejsce tylko w miastach. Podczas przepustek nikt z ich 688. Batalionu Transportowego nie wpadł w tarapaty, a przynajmniej o Ŝadnym incydencie nie doniesiono.
50 Jakim cudem Boogie z takim temperamentem zdołał doŜyć swoich lat, dorastając w Cleveland? Odkąd wstąpił do wojska, codziennie się o coś wściekał. Joe stwierdził w myślach, Ŝe Boog jest wielkim facetem, więc pewnie jeszcze nikt nie złoił mu skóry. - Słyszałeś o tej starej damie z Tewksbury, Boog? - Nie. - To niezła historia. Napisała list do pułkownika w Cheltenham. śe niby chciała zaprosić kilku Ŝołnierzy z bazy na herbatkę. Na koniec dodała jeszcze: „tylko Ŝadnych śydów”. Boogie pokiwał głową nad Brytyjczykami. - KaŜdy musi po kimś pojeździć. Joe Amos ciągnął dalej. Nie wiedział, czy historia była prawdziwa, czy nie, ale i tak uwaŜał ją za zabawną. - No więc nadchodzi niedzielne popołudnie, pukanie, staruszka otwiera drzwi i widzi, Ŝe na werandzie stoi sześciu duŜych, kolorowych chłopaków. Zaskoczona zdołała powiedzieć tylko tyle, Ŝe musiała zajść jakaś pomyłka, a wtedy największy braciszek odparł: „Nie proszę pani. Pułkownik Berkowitz na pewno się nie pomylił”. Boogie zarechotał, a jego duŜy brzuch rytmicznie uderzał o kierownicę. - Przejmij stery - powiedział. Joe i Boogie zamienili się miejscami, nie wychodząc z kabiny. Sztuczkę tę opanowali do perfekcji i potrafili się zmieniać w samochodzie pędzą cym nawet dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. śołnierze z kwatermistrzostwa skończyli załadunek i ostatni z nich zeskoczył z paki. Zatrzasnął klapę i stuknął w nią kilka razy. Joe Amos włączył silnik i ruszył. Kiedy tylko opuścili rampę załadunkową, kolejny „Jimmy” zajął ich miejsce.
51 Jeden z powracających pustych samochodów zatrąbił na nich, więc Joe nacisnął hamulec i przepuścił go. Cała plaŜa zakorkowana była cięŜarówkami i sprzętem do załadunku. Joe skręcił i stanął w linii tworzonej przez ich pluton, oczekujący obok wjazdu na D-l. Wszędzie na plaŜy OMAHA piętrzyły się piramidy ze skrzynek pełnych amunicji. Pomiędzy nimi wiły się wydmy racji Ŝywnościowych, które choć szybko znikały, to jak za sprawą czarodziejskiej róŜdŜki po jakimś czasie odradzały się na nowo. Rzeki benzyny wylewały się szerokim strumieniem z cystern samochodowych do kanistrów. Samochody zawracały i mknęły wzdłuŜ rampy w kierunku przycumowanych tankowców. Te, kiedy juŜ pozbyły się ładunku, wracały za kanał, aby po kilku dniach przypłynąć z ładunkiem nowego paliwa. Pomiędzy zapasami moŜna było dostrzec pojazdy wszelkich kształtów i przeznaczenia: amfibie, buldoŜery, łodzie desantowe, jeepy, czołgi Sherman oraz setki „Jimmych”. Joe przypomniał sobie, co mówił oficer w bazie przed rozpoczęciem inwazji: według planu, kaŜdego dnia na wybrzeŜu Normandii miały lądować trzy tysiące pojazdów. „Oto, jak załatwimy Niemców. Transportem”. Joe zajął swoje miejsce w kolumnie pierwszego plutonu. Byli dziesiątą cięŜarówką za jeepem pilotującym konwój. Zamknąwszy oczy, czekał w coraz cieplejszej kabinie, aŜ reszta oddziału dokończy załadunek. Joe Amos Biggs i Boogie John Bailey słuŜyli w Kompanii „D” 688. Batalionu Kwatermistrzostwa. Jedenaście setek Murzynów, dowodzonych przez czterdziestu oficerów, głównie białych. Batalion miał na stanie pięćset cięŜarówek, podzielonych na cztery kompanie, z których kaŜda składała się z czterech plutonów, zwykle po trzydzieści pojazdów kaŜdy. Kiedy 688. formował szyk, kolumna pojazdów ciągnęła się na
52 ponad dziewięć kilometrów, wioząc tysiąc trzysta ton kaŜdego ładunku, jaki Eisenhower kazał dostarczyć US Army. Kompania D od swego przybycia wczoraj nie opuściła jeszcze plaŜy. Teraz, kiedy mieli ruszyć w głąb Francji, Joe Amos nagle pomyślał o rodzinnym Danville, w Wirginii. Od domu dzielił go cały ocean i dobre dwa lata czasu w wojsku. Matka, cztery siostry i czterech przyrodnich braci z pewnością modlili się wczoraj za niego, wujowie, ciotki i kuzyni na pewno teŜ. A dziś pewnie pracowali jak zwykle na swoich farmach lub w przędzalni, on zaś siedział bezczynnie po drugiej stronie Atlantyku, w samochodzie załadowanym po dach kanistrami z benzyną. Na tej ognistej bombie z krótkim lontem miał za chwilę ruszyć w kierunku linii frontu. Joe zamknął oczy i zmówił krótką modlitwę za siebie i za swoich bliskich, bowiem na farmie, w przędzalni, w Danville i we Francji, na kaŜdego czyhały jakieś niebezpieczeństwa. CięŜarówka za nimi lekko stuknęła w ich tylny zderzak. Joe Amos otworzył oczy, obok niego Boogie wyrwany z drzemki rozglądał się dookoła zaspanymi oczami. Kolumna „Jimmych” ruszała, więc Joe wrzucił bieg i zaczął swój pierwszy kurs na tej wojnie. Musiało upłynąć czterdzieści minut, zanim wszystkie cięŜarówki plutonu opuściły plaŜę. Uformowany w pojedynczą kolumnę, jeden wóz za drugim, konwój wspinał się mozolnie wąską drogą, oznaczoną jako D-l. Była ona jedną z czterech tras, które pozwalały pojazdom opuścić plaŜe OMAHA. D-l znajdowała się najbardziej na zachód i była szczególnym szlakiem, bowiem biegła przez odsłoniętą flankę amerykańskiego sektora inwazyjnego. Według map,
53 które jeszcze w Anglii oglądał Joe Amos, była teŜ najwęŜsza, a Niemcy mieli tu najlepsze umocnienia. Joe prowadził cięŜarówkę pomiędzy wydmami, mijając zniszczenia terenu, pozostałe po pierwszej fali inwazji. Wśród traw wyłowił chyba z tuzin zniszczonych niemieckich bunkrów, których karabiny maszynowe na przestrzeni pięciuset metrów musiały urządzić atakującym prawdziwą rzeź. Teraz tkwiły ciemne i puste, a ich ściany popękały pod wpływem ładunków wybuchowych lub ostrzału z morza. Całe hektary trawiastych wydm otoczone były drutem kolczastym. Co jakiś czas urozmaiceniem były jedynie tabliczki z czaszką oraz skrzyŜowanymi piszczelami i napisem Achtung! Minen! Joe Amos zwolnił, patrząc na to wszystko, ale z zamyślenia wyrwał go klakson cięŜarówki jadącej za nimi i pełne dezaprobaty spojrzenie Boogie Johna. W miarę jak droga stawała się prostsza i szersza, konwój zwiększył odstępy i zaczął nabierać szybkości. Kierowali się na zachód, gdzie mieli dostarczyć olej, benzynę i smary. Przez ostatni rok wbijano im do głów, Ŝe Armia Stanów Zjednoczonych moŜe walczyć w brudnych mundurach, bez jedzenia i prawie bez amunicji, ale jeśli oni - kierowcy - się nie pospieszą, jeśli czołgi, transportery, ciągniki, jeepy staną z braku paliwa, wtedy największy atut, jaki Ameryka ma na tej wojnie - ogromny przemysł i mobilność sił, pójdzie prosto do diabła. Prawda była taka, Ŝe tylko jeden Ŝołnierz na dziesięciu brał udział w bezpośrednich walkach. Reszta słuŜyła w oddziałach pomocniczych, które miały zaopatrywać tych na froncie. Ten łańcuch zaopatrzenia był niezwykle długi i zaczynał się w amerykańskich fabrykach, biegł przez porty, statki płynące przez ocean, aŜ do Anglii, potem poprzez Kanał na pokłady barek desanto-
54 wych i stamtąd na paki cięŜarówek. Tutaj zaczynała się rola kierowców, którzy mieli dostarczyć zapasy tam, gdzie były potrzebne. Bez ich rąk, pewnie ściskających kierownice samochodów, siła i potencjał Ameryki pozostałyby zakopane na brzegach plaŜ Normandii. A tutaj, w Europie, siedem na dziesięć par tych rąk spoczywających na kierownicach było czarnych. Joe Amos trzymał swojego „Jimmyego” sześć metrów za zderzakiem cięŜarówki przed nim, czyli dokładnie tam, gdzie powinien się znajdować. Konwój jechał około czterdziestu kilometrów na godzinę, czyli z prędkością zalecaną przez instrukcję dla kierowców. Nikt w cięŜarówkach nie wiedział, dokąd jadą, jednak nikogo to nie martwiło. Kierunek i miejsce przeznaczenia znał oficer z mapą, który jechał w jeepie na czele kolumny - i to była jego robota. Joe Amos wytarł dłonie o spodnie. Pocił się ze zdenerwowania, podniecenia i dumy. Konwój musiał wyglądać okazale: długi, oliwkowo-zielony, równy, pewnie jadący prosto do celu. A wśród nich on, Joe Amos Biggs, wiózł te dwie i pół tony paliwa na pace swojej cięŜarówki. - Chciałbym, Ŝeby pozwolili mi walczyć. - Po co gadasz takie głupoty? - burknął Boogie John. Od rana pleciesz bzdury, daj sobie spokój. - Sam nie wiem czemu, ale uwaŜam, Ŝe jestem w stanie robić to równie dobrze jak oni. To wszystko. - MoŜe tak, a moŜe nie, głupku. Boogie potrafił być równie wredny, co sympatyczny. Wóz podskoczył na wyboju, a Joe ledwie utrzymał kierownicę w dłoniach. CięŜarówką zakołysało. - Patrz na drogę - warknął Boogie. - Rób to, co do ciebie naleŜy i nie gadaj głupot! Chcesz walczyć? Nie potrafisz nawet prowadzić cholernej cięŜarówki! - Joe Amos
55 zacisnął usta. Boogie dałby mu popalić, gdyby coś odszczeknął. Jedno musiał przyznać, jego starszy kolega potrafiłby jeździć kowadłem, gdyby tylko miało koła. Joe wbił więc wzrok w ten fragment drogi przed sobą, wypływający nieustannie spod kół poprzedzającej ich cięŜarówki. Ale wypalony wojenny złom wciąŜ przyciągał jego spojrzenie. Joe znów zaczął zerkać na bok, gdzie na poboczu tkwiły czołgi z porozrywanymi gąsienicami, a spalone, odrzucone eksplozjami wieŜyczki spoczywały tu i tam na polach. Widać teŜ było kratery po wybuchach pocisków artyleryjskich i granatów moździerzowych. Wzrok Joego Amosa przyciągnęły dwa zepchnięte na pobocze „Jimmy”. Obydwa samochody były podziurawione kulami, ich opony sflaczały, a jedna z cięŜarówek najwidoczniej zajęła się ogniem. Nigdzie dookoła nie było widać zwłok, choć Joe Amos uwaŜnie się za nimi rozglądał. Kurczowo zaciskał i rozprostowywał dłonie na kierownicy. W kaŜdej chwili chciał wskazać jakiś ciekawy widok Boogiemu, ale ten z ponurą miną obserwował pobojowisko. Joe mruknął coś do siebie i zmusił się, by skupić swą uwagę na prowadzeniu cięŜarówki. Koła samochodu ponownie trafiły na wyrwę. Kanistry na pace szczęknęły, a „Jimmy” zadrŜał. Joe z przestrachem pomyślał o tym, Ŝe osie mogą pęknąć. Boogie westchnął niecierpliwie, ale nic nie powiedział, tylko wychylił się przez okno pasaŜera. Ponad ich głowami przemknął klucz Thunderboltów. PotęŜne, gwiazdowe silniki Pratt&Whitney dawały im prędkość ponad sześciuset czterdziestu kilometrów na godzinę, a ich ryk zagłuszał wszelkie inne odgłosy. „Jimmy” i jego ładunek zadrŜeli, gdy samoloty przemknęły nisko nad
56 ziemią, kierując się na południe w poszukiwaniu wroga. Joe Amos aŜ sapnął i wystawiając zaciśniętą pięść przez okno, powiedział: - Patrz, Boog! Niech mnie diabli! Boogie pochylił się i wzrokiem odprowadził szóstkę samolotów aŜ oddaliły się na kilka kilometrów. Tam dalej widocznie coś przyciągnęło uwagę pilotów, bo Thunderbolty porzuciły szyk i zanurkowały, atakując jakieś cele. Joe Amos dosłyszał terkot ich karabinów maszynowych i zobaczył, jak rosną pióropusze dymu gdzieś z niewidocznej ziemi. Samoloty nabrały wysokości, zatoczyły koło i zanurkowały do ponownego ataku. Konwój parł na zachód. WraŜenie, jakie zrobił nalot Thunderboltów, osłabło, przesłonięte widokiem kolejnych wraków i zniszczeń wojennych. Choć na pierwszy rzut oka widać było jedynie czołgi i samochody, to Joe wyławiał spojrzeniem takŜe inne ofiary wojny. Wszędzie dookoła walały się pasy z amunicją, rozrzucone w nieładzie medykamenty, hełmy Ŝołnierzy. Oczyma wyobraźni widział walki, które rozegrały się tutaj zaledwie parę dni wcześniej, kiedy alianci próbowali odbić z rąk Niemców kluczową drogę pomiędzy plaŜami UTAH i OMAHA. Jeszcze tydzień temu, zanim rozpoczęła się inwazja, tą drogą jeździli Niemcy. WyobraŜał sobie ich sylwetki w ciemnych płaszczach, kanciaste samochody sztabowe z dachami złoŜonymi podczas łagodnego normandzkiego lata. Choć wyparto ich na południe od terenów okalających drogę, to atakujące P-47 przypomniały Joemu, Ŝe wróg czaił się niedaleko, stawiając zaciekły opór. Droga ciągnęła się niemiłosiernie, prosta i równa. Konwój mijał jedną zrujnowaną wioskę po drugiej, choć czasem
57 zdarzały się budynki, które uniknęły zniszczeń. W ich usytuowaniu próŜno było szukać jakiejkolwiek zasady, chyba tylko takiej, Ŝe w niektórych miejscach Niemcy się bronili, a w innych wycofali bez walki. Tam, gdzie stawiali opór, w miasteczkach takich jak Longueville, La Chambe, d'Arthenay czy Insigny, pozostały po nich tylko zniszczenia i ruiny. Mijali kamienne, a nie ceglane budowle, obrócone w niwecz. Joe Amos ze zdziwieniem oglądał wybebeszone, nagle wystawione na widok pokoje, zerwane zasłony, pościel i łóŜka, które walały się po ulicach. Mijając wieŜę kościelną, rozglądał się dookoła, ale nigdzie nie mógł znaleźć świątyni, tylko zwały gruzu i spalone belki. O tym, Ŝe mijali miasta, mówiły tylko znaki z ich nazwami, które obwieszczały, Ŝe do któregoś z nich wjeŜdŜają lub je opuszczają. Joe próbował odczytywać w głowie nazwy z tablic i podziurawionych szyldów. Szło mu marnie, bo nie wiedział, jak odczytać niektóre litery, a francuska wymowa była dla niego niezrozumiała. W końcu namówił Boogiego, aby czytał je na głos. Niektóre przekreślono czerwoną linią, oznaczały wtedy koniec terenów miejskich. Mieli z tego kupę śmiechu i lŜej im było jechać przez zrujnowaną okolicę. - Boog? - Co? - Myślisz, Ŝe pozwoliliby nam takim jeździć? - spytał, wskazując „Jimmy ego” przed nimi. Był to jeden z czterech samochodów w ich plutonie, który uzbrojono w karabin maszynowy kalibru .50, umieszczony za kabiną na obrotnicy, tak, aby miał jak największe pole ostrzału. - A próbuj, jak masz ochotę. Mnie tu dobrze. Joe Amos pokręcił w odpowiedzi głową, a Boogie roześmiał się ponownie.
58 - Co cię tak ciągnie do walki? - spytał po chwili. Nieraz nam mówili, Ŝe nie od tego jesteśmy. Nasza robota to prowadzenie cięŜarówek. Po to ściągnęli czarnych do Europy i ja nie zamierzam robić nic więcej. Wprawdzie obaj z Boogiem mieli swoje karabiny M-l Garand, ale broń spoczywała pod siedzeniem cięŜarówki. Jeszcze w obozie szkoleniowym Joemu nieźle szło na strzelnicy, ale oddziały pomocnicze nie odbywały regularnych strzelań. Jak dotąd przez cały 1944 rok nie oddał ani jednego strzału, chociaŜ od czasu do czasu wyciągał swój karabin, czyścił go, oliwił i starał się mieć go pod ręką. Joe czuł się wtedy jak prawdziwy Ŝołnierz, cokolwiek by o tym Boogie nie gadał. - Student, pokaŜ mi choć jednego faceta w wojsku, który robi coś więcej, niŜ to, czego się od niego wymaga, a będziesz miał Ŝywy przykład głupca. To jest FUBAR* i doskonale o tym wiesz. Nie łudź się, Ŝe armia w jakiś sposób nagrodzi twoje starania. Tak naprawdę nikt nas tu taj nie chce, i mnie to odpowiada, bo i ja nie mam ochoty tutaj siedzieć. Dostałem powołanie, a nie miałem ochoty iść do pierdla. Prosta sprawa. Wypowiedziawszy te słowa, Boogie splótł ręce na piersi i zamknął oczy. Joe Amos jechał dalej w milczeniu. Minęło kolejnych dziesięć minut, podczas których wsłuchiwał się w pracę silnika: jego stukanie, szemranie i warkot. W Anglii Boogie był zupełnie innym człowiekiem. Teraz stał się nerwowy i draŜliwy. Podły humor dopadł go juŜ wczoraj i nie opuszczał ani na chwilę. Joe milczał przez chwilę, a potem powiedział o tym na głos. * FUBAR - Fucked Up Beyond Ali Recognition - popieprzone ponad wszelkie pojęcie.
59 Boogie dalej wpatrywał się w pola usiane wrakami pojazdów. Wśród nich wyróŜniał się zestrzelony bombowiec, celujący ogonem w niebo, przypominający dziwną wyspę z pogiętego metalu, z palmami pogiętych śmigieł. Boogie nic nie odpowiedział. Mijali wywrócony wybuchem wóz, do którego wciąŜ zaprzęgnięty był martwy koń. Joe zauwaŜył, jak oczy Boogiego obserwowały wzdęty zewłok zwierzęcia, dopóki nie znikł z pola widzenia. Kolejne tablice przy drodze ostrzegały: Uwaga! Prawdopodobnie pole minowe. Nagle Joe Amos zdał sobie sprawę, co takiego działo się z jego zmiennikiem: Boogie po prostu się bał. Jasna cholera! Uświadomił sobie w tym samym momencie - ja teŜ się boję. Poznawszy przyczynę napięcia, Joe Amos poczuł się lepiej. Pozwolił, aby w kabinie zapanowała cisza. To, Ŝe bali się śmierci, nie czyniło z nich tchórzy. Wręcz przeciwnie, był to kolejny dowód, Ŝe mają jeszcze głowy na karku i równo pod sufitem. RóŜnica pomiędzy nimi była taka, Ŝe Boogie przed swoim strachem uciekał, a Joe próbował się z nim oswoić. Obydwie postawy były jak najbardziej zrozumiałe i ludzkie. Joe uśmiechnął się pod nosem, zdając sobie sprawę, Ŝe to Boogie, a nie on, zachowywał się bardziej rozsądnie. Po przeciwnej stronie drogi mijał ich długi konwój. CięŜarówki wracały w stronę plaŜy OMAHA. Joe Amos nie mógł dostrzec, co się kryło pod plandekami, ale większość zdawała się być pusta, jeśli nie liczyć kilku Ŝołnierzy wracających wraz z transportem. Ich kolumna dotarła na przedmieścia. Joe spojrzał na tabliczkę i odczytał napis: Carentan. CięŜarówka przed nimi zwolniła. Joe nacisnął hamulec i obserwował, jak przestrzeń
60 pomiędzy nimi się zmniejsza. śadna z cięŜarówek nie miała odsłoniętych świateł stopu, tylko „kocie oczy”, których blasku nie było widać z powietrza. Wąskie szczeliny - dwie czerwone z tyłu i jedną białą z przodu. Cały konwój zatrzymał się. Joe Amos i Boogie John wychylili się z okien, by poznać przyczynę postoju. Jeep prowadzący konwój zatrzymał się przed zjazdem na most, który przerzucono nad rzeką Aurę. Przepływała ona przez Carentan, połoŜone kilkanaście kilometrów od plaŜy OMAHA. Łazik dowodzenia zjechał na pobocze i czekał, aŜ kolumna trzydziestu cięŜarówek dotrze na miejsce i stanie. Dopiero wtedy przepuszczono pierwszą cięŜarówkę i kiedy tamta pełnym gazem dotarła na drugi brzeg, pozwolono wjechać na most kolejnej. Minęło kilka minut i nadeszła kolej Joego Amosa. Spojrzał na znak obok mostu i przeczytał napis: 101. Dywizja Powietrznodesantowa wita w Carentan. PoniŜej ktoś przybił parę desek i nakleił na nie arkusz papieru z odręcznym dopiskiem: Most pod ostrzałem. PrzejeŜdŜać pojedynczo! Ruchem kierował porucznik Garner, stojący przy drodze. Skinął kierowcom i dalej obserwował samochody, które przetaczały się przez most. - Jak tam leci, chłopcy? Boog, pozwoliłeś szczeniakowi prowadzić? - Młody musi się kiedyś nauczyć, panie poruczniku. W szkołach ni cholery się tego nie dowiedział. Biały roześmiał się i stanął na schodku cięŜarówki. Był wysokim facetem i pochodził z Louisiany. Popularny Ŝart głosił, iŜ Murzynami mieli dowodzić południowcy, poniewaŜ mieli wrodzony dar komenderowania czarnymi. Garner miał dwadzieścia trzy lata i był starszy od Joego Amosa o dwa. Oparł łokieć na drzwiczkach kabiny i pocie-
61 rając ogoloną na zero głowę, powiedział ze swoim silnym, południowym akcentem: - Skoro ja jakoś ciebie znoszę Boogie, to czemu ty nie lubisz mnie? Boogie roześmiał się głośno i odparł: - Robię, co mogę, poruczniku. Słowo daję. Garner pokiwał głową twierdząco. Prawda była taka, Ŝe on nie chciał dowodzić kolorowymi, a oni nie chcieli być pod jego rozkazami. Niestety, tak się układały sprawy w Armii Stanów Zjednoczonych, a wojna nie była dobrym momentem do zmiany istniejącego stanu rzeczy. Garner pokazał na most. - Nic się chłopcy nie bójcie. Słyszałem, Ŝe niemieckiej artylerii potrzeba dziewięciu cięŜarówek, Ŝeby się wstrzelić w cel. Joe Amos wcisnął pedał gazu i ruszył do przodu. Szybko przetoczyli się ponad niezbyt szeroką rzeką i wjechali do zrujnowanego Carentan, ustawiając samochód w równej linii za resztą plutonu. Choć nie spodziewał się niemieckiego ostrzału, to Ŝołnierze 101. Powietrznodesantowej ustawili taki znak nie dla Ŝartu: brzegi rzeki były wprost zaorane przez artylerię. Dopiero teraz Joe zdał sobie sprawę, Ŝe to były ich pierwsze chwile w bezpośrednim zasięgu Niemców. Carentan leŜało w gruzach, walczono tu o kaŜdy dom. Teraz siły alianckie umocniły miasto i z kaŜdego otworu okiennego czy drzwiowego wyglądały lufy broni. Tu i ówdzie wzniesiono umocnienia z worków z piaskiem, polowe działka wymierzono na południe. Nikt nie nosił broni na ramieniu, kaŜdy Ŝołnierz trzymał ją w pogotowiu. - Nasi nie przejmują się domami, jak widzę - powiedział Joe Amos. - Jezu Chryste, popatrz tylko na to.
62 - A czego się spodziewałeś? - parsknął Boogie. - śe będą ostroŜni? Sam bym zrównał wszystko z ziemią. - Gdybyś miał walczyć, tak? - Ale nie będę. Jeep dowodzenia dołączył do nich na zachodnim brzegu rzeki i ruszyli dalej w drogę. We wstecznym lusterku Joe Amos zauwaŜył, Ŝe do mostu dojechał następny konwój, zatrzymał się, jego kierowcy przeczytali treść ostrzeŜenia, po czym zaczęli pojedynczo przeprawiać się przez rzekę. Kierując się dalej na zachód od Carentan i rzeki Aurę, konwój dotarł w okolice plaŜy UTAH. W miarę jak pokonywali kolejne kilometry, krajobraz zaczął się zmieniać. Niewysokie wzgórza i mokradła ustąpiły miejsca bujnej zieleni, która zdawała się zamykać drogę jak dwie ściany, wzniesione na poboczu szosy. Pomiędzy drzewami moŜna było dostrzec sady i ogrody, a gdzieniegdzie ściany domów. - No proszę, Ŝywopłoty - powiedział Boogie, ukazując zęby w uśmiechu. - Aha, bocage - przytaknął Joe Amos. Sady, ogrody i pola podzielone Ŝywopłotami sprawiały, Ŝe okolica wyglądała jak pozszywana z kawałków róŜnych materiałów. KaŜda działka otoczona była z czterech stron krzaczastym Ŝywopłotem, bluszczem i winoroślami, splecionymi tak ciasno, Ŝe nie moŜna było wcisnąć pomiędzy nie ręki. Ten gąszcz miał niekiedy prawie dwa metry wysokości. Pomiędzy jednym polem a drugim ciągnęły się ubite ścieŜki. Spoglądając na nie z kabiny samochodu, Joe Amos zauwaŜył, Ŝe i one zostały umocnione lub zaminowane przez Niemców. - O rany... Znaleźć się tutaj, to jak... - Jak łapać pchły po ciemku. - Tak. I to takie, które siedzą na wściekłym psie.
63 Boogie zagwizdał. śaden z nich nie był w stanie lepiej wyrazić słowami, jak trudna to była sytuacja. Joe Amos prowadził spokojnie, na cal nie wychylając się ze swego miejsca w konwoju. ZauwaŜył jednak, Ŝe Boogie wciąŜ patrzy na poplątany liściasty labirynt bocage, który stał się teraz polem bitwy. Minęło kolejnych dziesięć minut całkowitego milczenia, kiedy konwój dotarł do Ste. Mere-Eglise. To niewielkie miasteczko połoŜone jedenaście kilometrów w głąb lądu od plaŜy UTAH było celem desantu spadochroniarzy 101. Dywizji Powietrznodesantowej, tuŜ przed właściwą inwazją aliantów na wybrzeŜa Normandii. Obecnie stanowiło punkt zborny dla sił amerykańskich w rejonie półwyspu Cotentin. Konwój zwolnił i powoli wjechał na rynek miasta. W jego zachodnim rogu wznosił się kościół z zawalonym dachem. Dookoła brukowanego skweru smętnie sterczały wypalone ruiny sklepów i domów. Ste. Mere-Eglise praktycznie było zrujnowane. Kiedy tylko samochody się zatrzymały, oczekujący na nie zaopatrzeniowcy wdrapali się na paki i zaczęli rozładunek. Kanistry i skrzynki ustawiano jak popadnie na placu, a Joe Amos i Boogie wysiedli z kabiny. Na czele kolumny porucznik Garnier rozmawiał z kilkoma oficerami i sanitariuszem. Część rannych stała na chodniku, ale większość z nich leŜała na noszach. Czekali w milczeniu, zawinięci w niekończące się wstęgi gazy, a jedno spojrzenie na nich wystarczyło, aby Joego Amosa przeszły ciarki. Rzucił ukradkowe spojrzenie na Boogiego, który przenikliwie obserwował rannych. - Rany, ilu ich jest... - wymamrotał pod nosem Joe.
64 - Co najmniej kilkuset - odparł Boogie. - Cholera jasna, tylu luda, a to tylko jeden dzień walk. - To pewnie przez te sady i pola. Walka tam to prawdziwe piekło. Dlatego jest tylu rannych. - JuŜ ja wiem, co ci po głowie chodzi. Posłuchaj mnie, chłopcze, dobra? - Jasne. - Pamiętasz szwabów w Fort Lee? Tych, którzy rąbali drewno i pielili chwasty. - Pamiętam. - W kaŜdą niedzielę mogli iść do kaŜdej restauracji, do której chcieli, pod warunkiem, Ŝe był z nimi ktoś z Ŝandarmerii. Mogli się modlić w kaŜdym kościele albo wysrać w kaŜdym miejskim szalecie. Ba, wolno im było iść do kina, zająć takie miejsce w autobusie, jakie chcieli. Pamiętasz? A co z tobą, czy ze mną? - Rozumiem Boogie. Wiem, o co ci chodzi. Boogie wskazał ukradkiem na rannych. Joe dopiero teraz zauwaŜył, Ŝe część z nich ma na sobie szare mundury niemieckiej piechoty, choć tak samo jak GI są zawinięci w bandaŜe. - Ci, których tutaj widzisz, zostali powołani do woj ska, Ŝeby walczyć za swój kraj. Ty i ja nie mieliśmy takie go przywileju. Cholera, nie mamy tyle wolności, co byle szwab w niewoli. Boogie ze złością splunął na kocie łby. - Więc cokolwiek przychodzi ci do głowy, student, od razu to sobie wybij. Boogie John odwrócił się na pięcie i wsiadł do kabiny „Jimmy ego” na miejsce kierowcy. Joe pokręcił się wokoło, czekając, aŜ rozładują cięŜarówkę. Stojący na czele kolum-
65 ny porucznik Garner pomachał medykowi na poŜegnanie. Usłyszeli gwizdek i kolumna rannych ruszyła w kierunku samochodów. Widzący prowadzili ślepych, kulejący wspierali na ramionach lŜej rannych. Rannych na noszach przenosili sanitariusze i kapelani. Procesja ludzi posuwała się mozolnie ku cięŜarówkom, wśród jęków i stęknięć, jakby zostali zamienieni w zombie. Tu i ówdzie słychać było słowa pocieszenia. Joe Amos stwierdził, Ŝe nie chciałby być jednym z tych nieszczęśników, którzy odnieśli rany. To straszne mieć dziurę w ciele obwiązaną bandaŜem i nie móc samemu przejść przez rynek. Ta myśl zmroziła go na chwilę. Joe Amos miał nadzieję, Ŝe nikt nie zauwaŜył dreszczy, jakie go przeszły, ale po chwili zdał sobie sprawę, Ŝe nikt na niego nie spogląda. CięŜarówki wypełniały się Ŝołnierzami, którzy wracali na plaŜę OMAHA. Jeden z nich pomógł wciągnąć nosze na pakę i poklepał leŜącego na nich przyjaciela po ramieniu. - Wracasz do domu, chłopie - powiedział. W odpowiedzi chłopak uniósł kciuk w górę, ale chwilę później cięŜko złoŜył obandaŜowaną głowę na nosze. Po co to wszystko? - pomyślał nagle Joe Amos. Czy Boogie miał rację? Jeśli ktoś stracił na wojnie rękę czy oko, miał prawo oczekiwać jakiejś rekompensaty. Wuj Sam był im to winien - więc Ameryka naleŜała do tych białych chłopców. A co czekałoby jego czy Boogy ego, gdyby wrócili do domu, kuśtykając o lasce, przykuci do noszy lub w drewnianej skrzynce? Joe Amos był cholernie pewien, Ŝe powitano by ich inaczej, bo nie wracali do tej samej Ameryki, co ci chłopcy. Skoro widok opatrzonych ran tak bardzo wyprowadził go z równowagi, to z pewnością straciłby głowę, gdyby
66 przyszło mu walczyć w labiryncie pomiędzy Ŝywopłotami, gdzie śmigały kule, a w powietrzu świszczały bomby. Joe Amos stwierdził, Ŝe sama myśl o krwi, która nie zakrzepła jeszcze na polach, przyprawia go o mdłości. Spójrz prawdzie w oczy, powiedział do siebie w duchu. Nie jesteś Ŝołnierzem i nigdy nim nie będziesz. Trzeba się z tym pogodzić. Trudno. Zresztą jego własny kraj nawet nie chciał, aby Joe stał się wojownikiem. Rannych załadowano do praktycznie wszystkich cięŜarówek, oprócz kilku znajdujących się na końcu linii. Sanitariusze i kapelani znikli jak kamfora w labiryncie zrujnowanych uliczek, kiedy tylko ostatni z ich podopiecznych wsiadł do samochodu. Przez plac przetoczył się dźwięk dzwonu. Joe Amos ponownie drgnął. Kapelani i sanitariusze wrócili. Ponownie dźwigali nosze, jednak tym razem spoczywały na nich ciała zabitych. KaŜde z nich przykryto oliwkowozielonymi kocami, spod których wystawały jedynie buty, do sznurówek których przyczepiono małe Ŝółte karteczki. Obok kaŜdego z zabitych ułoŜono hełm i broń, które spoczywały przy poległych do końca. Ciała zapakowano na ostatnie samochody, a Joego Amosa uderzyła ich ilość. Kiedy ta smutna procesja maszerowała obok jego samochodu, naliczył ponad pięćdziesięciu zabitych. Wrócił myślami do mijanych po drodze „Jimmych”. Tych, które wziął za puste. Teraz zdał sobie sprawę, Ŝe najprawdopodobniej przewoziły ciała zabitych. Pluton ruszał. Joe Amos wsiadł do kabiny i zajął miejsce obok Boogiego. Wielki Murzyn wskazał na rannych i okaleczonych, którzy teraz byli ich ładunkiem: - Tak, student - powiedział. - Masz rację. Nadajesz się do tej roboty tak samo, jak oni. Z odstrzelonym tyłkiem wyglądałbyś równie dobrze.
67 Joe Amos miał ochotę udusić Boogiego. Zamiast tego zatrzasnął tylko drzwi i oparł się o burtę, spoglądając ponad horyzont, byle dalej od partnera. Boogie włączył silnik i ostroŜnie, jakby nie chcąc przysparzać dodatkowych cierpień rannym, włączył się do szyku. Delikatnie wrzucił drugi bieg, a potem, mniej delikatnie szturchnął Joego Amosa w plecy. - Nie zamierzam się więcej powtarzać, więc wbij to so bie do głowy. Czego byś nie dokonał, oni nigdy nie nazwą cię bohaterem. Ben Kahn słuchał uwaŜnie. Próbował odsiać znajome dźwięki od tych, które były dla niego nowe. Trzask ognia karabinów i głuche dudnienie artylerii pamiętał z okopów Wielkiej Wojny. Obecnie docierały do niego z zachodu, gdzie około dwa kilometry stąd toczyły się walki. Ich hałas zdawał się przenosić go z powrotem o dziesięciolecia, w czasy wielkiej rzezi, ale były teŜ inne, nowe, głośniejsze dźwięki. Współczesna wojna wypełniona była hukiem bombowców, samolotów szturmowych, pocisków rakietowych, czołgów, samobieŜnej artylerii. Wycie i jęk tych nowych maszyn zniszczenia były dla Bena nowością. Nie potrafił określić ich źródła, dobiegały gdzieś zza kurtyny Ŝywopłotów, ale sądząc z odgłosów kanonady, Niemcy takŜe musieli dysponować podobną bronią. Ben czuł się staro, przestarzały na tej nowej, wspaniałej wojnie, której nie rozumiał. Nie miał mapy i nie wiedział, gdzie się znajduje. Znał jedynie nazwę miasteczka, w którym wysiadł z cięŜarówki. Gueutteville. Wiedział jeszcze tylko tyle, Ŝe walki w sadach i winnicach były blisko. - śołnierzu - zagadnął przechodzącego obok chłopa ka. - Gdzie mogę znaleźć dowództwo dywizji?
68 Gest umorusanej dłoni skierował Bena ku wschodniemu krańcowi miasta. Na zewnątrz sporej stodoły zaparkowano kilka jeepów. Na błotnikach jednego z nich umieszczone były gwiaździste flagi. Klucząc wśród gruzów Gueutteville, Ben uznał, Ŝe równieŜ skala zniszczeń zmieniła się od czasów tamtej wojny światowej. Walka wtedy była bardziej statyczna. Armie okopywały się naprzeciwko siebie, dzieląc na dwie części pola, lasy i rzeki Francji. Miesiącami generałowie próbowali okrąŜyć się nawzajem, wciąŜ krzyŜując swoje plany. Tylko kilka miast, takich jak Verdun, zostało zrównanych z ziemią. Teraz walki na ulicach, bombardowania, w których płonęły domy, kościoły, fabryki i zabytki, były codziennością. Czy ta nowa wojna była tak zaciekła, Ŝe pozostawiała po sobie tylko gruzy i zniszczenia? Czy nie moŜna było obejść się tylko wzajemnym wybijaniem się armii? Wtedy nie mieliśmy takiej siły ognia - pomyślał Ben. Kto wie, do czego by doszło, gdybyśmy nią dysponowali? Pewnie do tego samego, a moŜe byłoby jeszcze gorzej. Ostatecznie, teŜ nam zaleŜało tylko na zwycięstwie. Zabijaliśmy bagnetami i saperkami, jeśli było trzeba. Czy mogę przysiąc, Ŝe nie uŜylibyśmy rakiet? StraŜnik gestem pokazał mu, aby wszedł do środka. Na ramieniu szeregowca znajdowała się naszywka 90. Dywizji - czerwona litera „T” z owalem na dolnej części, na zielonym tle. Ben dotknął palcem naszywki na ramieniu tamtego i powiedział: - Wiesz, lata temu teŜ walczyłem w 90. Dywizji. TeŜ byłem „Tough Ombre”.
69 - Tak jest, sir! - odparł chłopak, zdobywając się na uśmiech, choć bez śladu zainteresowania. W tej chwili naj bardziej przydałaby mu się gorąca woda, mydło, brzytwa i łóŜko. Ben skinął głową, wskazując na naszywkę: - Wiesz od czego wziął się skrót „T-O”, Ŝołnierzu? - Nie, sir, nie wiem. - A powinieneś. To skrót od nazw stanów Texas i Oklahoma, gdzie powołano do Ŝycia Dywizję. - SłuŜył pan w niej, kapelanie? - Tak. I podobnie jak ty walczyłem we Francji. To my sprawiliśmy, Ŝe nazywano nas „Tough Ombres” - twardzielami. Tacy byliśmy. - Ścisnął ramię chłopaka i dodał: I wy teŜ jesteście. śołnierz spojrzał na niego zmieszany. W jego oczach moŜna było dostrzec walczące ze sobą sprzeczne uczucia. Jak kaŜdy szeregowiec chciał być wyróŜniony spośród tłumu, ale jednocześnie nie rzucać się w oczy. Porozmawiać z dziwnym przybyszem, ale i być samemu. Taka była wojna: z jednej strony człowiek chciał zostać bohaterem, a z drugiej uciec i po prostu przeŜyć. Nie wiadomo, co robić, dlatego nie podejmuje się Ŝadnych działań, podobnie jak reszta. Wszyscy oglądają się na innych i próbują naśladować kolesia obok, a ci którzy się boją, nie chcą Ŝyć w strachu, dlatego potrzebują kogoś, kto go nie czuje. Wystarczy się tylko rozejrzeć, aby znaleźć odpowiedź na pytanie waŜniejsze od Ŝycia i śmierci. Jesteś odwaŜny, czy nie? Spoglądając na zarośniętą, brudną twarz chłopaka, Ben wspomniał cięŜar karabinu, który nosił, kiedy podobnie jak ten młody Ŝołnierz miał naszywkę „T-O”. Widok chłopaka przywołał wspomnienie Thomasa, syna
70 Bena, kiedy pierwszy raz ujrzał go w mundurze Sił Powietrznych. Wartownik opuścił wzrok, wbijając spojrzenie w swoje buty. Sprawiał wraŜenie lekko zawstydzonego. Ben wszedł do środka stodoły. Budynek był spory i szczęśliwie ominęły go zniszczenia wojenne, prawdziwy traf w Gueutteville. Choć w boksach nie było Ŝadnych zwierząt, to w powietrzu nadal unosił się ich zapach, podobnie jak słomy i drewna. Tam, gdzie było wolne miejsce, rozstawiono prowizoryczne stoły, a beczki zamieniono w krzesła. Wszędzie kręcili się oficerowie sztabowi: kapitanowie i pułkownicy, biegający z papierami od jednego do drugiego stołu, pokazujący coś na mapach, które rozwieszono na ścianach. Większość z nich paliła papierosy, co było niemądrym pomysłem, jeśli wziąć pod uwagę to, Ŝe znajdowali się w stodole pełnej słomy. Pod sufitem kłębiły się chmury siwego dymu, zasnuwając mgłą ludzi i ich rozmowy. Coś jeszcze wisiało w powietrzu. Podniecenie? Nie, stwierdził w duchu Ben. Frustracja. - Kapelanie? Ben spojrzał na podpułkownika, który go zawołał. Podszedł do jego stołu, omijając jeden ze słupów podtrzymujących sklepienie stodoły, i zasalutował. Podpułkownik uścisnął mu dłoń na przywitanie. Wysoki, mierzył dobre dwa metry wzrostu, a ramiona miał długie i silne. Jego silny uścisk zaskoczył Bena. Mundur oficera był schludny, pasek hełmu zapięty, przy pasie wisiała kabura z jedyną bronią, jaką podpułkownik nosił przy sobie, regulaminowym Coltem kaliber .45. Podpułkownik wskazał na spory baniak na mleko: - Niech pan siądzie, rabinie. Ben przysunął sobie baniak i usiadł.
71 - Tom Meadow, wydział G-2, a pan jest...? Ben wyciągnął ku niemu papiery, ale nim zdąŜył coś powiedzieć, zza jego pleców dobiegł głos: - Spóźniony! Na dźwięk tego słowa Meadow powstał, a Ben zrobił to samo. Podszedł do nich niski, krępy człowiek w mundurze z generalskimi dystynkcjami. Parsknął z niezadowoleniem, przez co wydał się Benowi podobny do narowistego kucyka. - Gdzie pan się u diabła podziewał, kapelanie? Oczekiwaliśmy pana sześć dni temu! - Wiem, sir. Ja po prostu... - Czekaj pan... Myśmy się juŜ spotkali, prawda? - Tak, sir. Jestem kapitan Ben Kahn. - Był pan na pokładzie „Susan B. Anthony”?4 - Tak, sir. Podobnie jak pan. - A, cholera. Teraz wszystko jasne. Dostał się pan na złą łódź. Pewnie popłynął pan za którymś z moich głupków? Generał poklepał Bena po ramieniu i spojrzał na Meadowa. - Zna pan tę historię, pułkowniku? - Nie do końca, panie generale. Wiem, Ŝe nadal brakuje nam około setki ludzi z Trzysta Pięćdziesiątego Dziewiątego. - Billups, zastępca dowódcy dywizji - powiedział generał, podając rękę Benowi. Spojrzał na Meadowa i zaczął opowiadać: - Typowa SNAFU*. Rankiem siódmego, ponad kilometr od UTAH, nasz transportowiec „Susan B. Anthony” wszedł na minę. Dzięki Bogu na dno poszedł w dwie * SNAFU - Situation Normal - Ali Fucked Up - sytuacja w normie wszystko się spierdoliło.
72
godziny, dlatego zdąŜyliśmy się ewakuować. Uratowały nam tyłki dwa brytyjskie niszczyciele. Mam rację, kapelanie? - Tak, sir. Generał Billups podsiadł Bena na bańce po mleku i gestykulując, pokazywał, jak tonął ich statek. - Transportowiec przechylał się na prawą burtę. Szyb ko zdołaliśmy ewakuować znaczną część Trzysta Pięćdzie siątego Dziewiątego na pierwszy niszczyciel, a było tego prawie trzy tysiące chłopa. Dziwnym sposobem połowa kompanii G zdecydowała się przebiec przez całą szerokość pokładu i zaokrętować się na drugi niszczyciel, który osła niał nas z przeciwnej strony. - Billups przerwał, pokręcił głową i potarł czoło osłonięte hełmem. - Pierwszy niszczy ciel odszedł od tonącego statku i przekazał nas na łodzie desantowe, które szybko przewiozły nas na brzeg. Niech pan mu opowie, co się stało z drugą grupą, rabinie. Ben wbił wzrok w podłogę. - Wróciliśmy do Anglii. - Do Anglii? - spytał zaskoczony Meadow. - Ale pan jakoś się tutaj dostał, rabinie. Cieszę się, Ŝe pan tego dokonał, ale co z moimi chłopcami? Rozumiem, Ŝe przypłynęli z panem? - Nie wiem, sir. Zrobiłem, co mogłem, Ŝeby wrócić do Francji, i działałem na własną rękę. W świetle moich rozkazów dzisiejszego ranka miałem zameldować się w sztabie 90. Dywizji. - Rozumiem. CóŜ, ze smutkiem muszę przyznać, Ŝe będzie miał pan tutaj sporo roboty - wtrącił Billups. Meadow przytaknął, a Ben zauwaŜył, Ŝe im takŜe udzieliła się atmosfera, jaką wyczuł w chwili, gdy wszedł do sztabu. W ich głosach pobrzmiewały wysiłek, napie-
73 cie i nadzieja, którą powoli tracili. Czuł, Ŝe ich rozumie. Ostatecznie on teŜ kogoś stracił, jego syna zestrzelono nad Francją i od tamtej pory nie miał o nim Ŝadnej informacji. Przez ten cały czas miał wraŜenie, Ŝe choćby nie wiadomo jak się wytęŜał, modlił i starał, nie będzie w stanie zmienić sytuacji. Generał i pułkownik mieli chyba podobne przeczucie. Co się tutaj działo? Co było nie tak z „Tough Ombres”? Ben przyjechał do Francji, poniewaŜ wierzył, Ŝe im wcześniej skończy się wojna, tym szybciej uda mu się wyjaśnić los zaginionego syna. JeŜeli dostał się do niewoli, zostanie z niej oswobodzony. Jeśli zginął, będą tego dowody. Z woli Boga Ben znalazł się w tej samej dywizji, w której walczył we Francji w trakcie pierwszej wojny światowej. Ale czy ta nowa 90. Dywizja doprowadzi go do syna? Siedzący na baniaku od mleka generał czytał rozkazy Bena, przytupując butem o zaścieloną słomą podłogę. Denerwuje się, pomyślał Ben. Billups podał papiery pułkownikowi, a sam powiedział: - Dobrze, kapelanie. Witamy w 90. Dywizji Piechoty. Będzie pan słuŜył w dowództwie. - Miałem nadzieję na przydział liniowy. Chciałbym być z piechotą, mieć swój oddział, batalion. Billups pokręcił głową. - Nie. Mamy trzy pułki piechoty, jeden artylerii, sie dem batalionów pomocniczych. W kaŜdym z nich słuŜą śydzi, ale w Ŝadnym nie ma ich tak wielu, aby przydzielić im rabina. Wolałbym, aby mógł pan otoczyć opieką ich wszystkich. Na razie zostanie pan w sztabie, potem zobaczymy. Sir?
74 - Tak? - Billups spojrzał uwaŜnie na Bena. - Na pierwszym miejscu jestem kapelanem Armii Stanów Zjednoczonych, a nie rabinem. Szkolono mnie, abym niósł pociechę i pomoc kaŜdemu Ŝołnierzowi, nie tylko wyznawcom jednej religii. Z całym szacunkiem, ale chciałbym prosić o przydział frontowy. Generał wstał ze swego miejsca i patrzył twardo na Bena. Był krępy i o pół głowy od niego niŜszy. - Powiedzmy sobie jedną rzecz jasno, kapelanie. Nie jest pan juŜ młodzieniaszkiem. - Nie, sir, nie jestem. A to nie jest pierwsza wojna w moim Ŝyciu. Billups wsadził kciuki do kieszeni i spojrzał na Meadowa: - Tommy, mogłeś mnie uprzedzić. - Sam nie wiedziałem, panie generale. - Argonne? - spytał generał, ponownie taksując Bena spojrzeniem. -1 St. Mihiel. Billups zagwizdał i rzucił Meadowowi porozumiewawcze spojrzenie. Potem wbił wzrok w Bena i zaplótł ramiona na piersiach. - Tam nie walczyłem. Byłem wtedy po drugiej stronie oceanu. - Zazdroszczę panu, sir. - Tak, Tommy - mruknął generał, nie spuszczając wzroku z Bena. - Kapelan to prawdziwy twardziel. Chłop z jajami. - W jego ustach musiała to być jedna z najwyŜszych pochwał. - Niech mnie pan nie zrozumie źle, potrzebujemy ludzi pańskiego pokroju. Ben wyczuł, Ŝe za tymi słowami kryje się coś niedopowiedzianego, ale niepokojącego.
75 - Co pan tutaj znowu robi, Ŝołnierzu? Ben mógłby mu tłumaczyć, opowiadać, wyjaśniać. Miał swój powód, by wrócić do Francji, ale tutaj nie było sensu o tym mówić. Zamiast tego powiedział: - Tutaj się toczy wojna. - Dobra, nic więcej nie musi pan mówić. Zna pan sytuację? -Nie. - NiewaŜne. Nie dostaniesz na razie swojego oddziału, najpierw będziemy musieli się przekonać, jak sobie radzisz. Przydzielę cię do Dziewięćdziesiątej, bo jesteś jednym ze starych „Tough Ombres” - moŜe natchniesz ich do walki. Bóg wie, Ŝe tego nam trzeba. Tommy? - Panie generale? - Ustąp miejsca rabinowi i przynieś moje mapy. Ben obszedł stół i usiadł, a po chwili Meadow wrócił z mapami i rozłoŜył je na blacie. Generał zaczął opowiadać, stukając palcem w błękitne linie, a Meadow odsunął się na bok. - Tak przedstawia się nasza sytuacja, ojczulku. Tydzień temu o wpół do siódmej rano wylądowaliśmy tu i tu, na plaŜach UTAH i OMAHA. TuŜ przed zasadniczą inwa zją 82. i 101. Powietrznodesantowa wylądowały na tyłach wroga, za tymi bagnami, aby odciąć drogi do Cotentin, którymi mogłyby podąŜać posiłki dla obrońców. Niestety, w ciemnościach rozproszyli się po całym terenie i pogu bili trochę w tych cholernych Ŝywopłotach. Pomimo to skubańcy zrobili kawał dobrej roboty i wykonali swoje zadania. Jestem pod wraŜeniem. Rankiem, w D-Day, do pisało nam szczęście. Pierwsze barki z 4. Dywizją zostały zniesione jakieś tysiąc osiemset metrów na południe od celu. Jak się okazało, ta część UTAH była słabiej broniona
76 i umocniona niŜ pierwotne miejsce lądowania, więc główne siły natarcia zostały przeniesione właśnie tam i po kilku godzinach 4. Dywizja zabezpieczyła plaŜę, posuwając się ponad kilometr w głąb lądu. Billups postukał kilkakrotnie w mapę tam, gdzie znajdowała się plaŜa UTAH. Potem przesunął palec w stronę plaŜy OMAHA. - Sytuacja tutaj nie była taka róŜowa. W zasadzie, to moŜemy mówić o cholernym pechu. Na plaŜy wylądowa ły dwie dywizje: Dwudziesta Dziewiąta i Pierwsza. Jak na złość, szkopy przeniosły tam swoją Trzysta Pięćdziesiątą Drugą Dywizję, sami weterani z St. Lo. Mieli mieć ćwi czenia na wypadek naszej inwazji. Co gorsza, kiedy nasi chłopcy wylądowali na brzegu, okazało się, Ŝe bombar dowania i ostrzał z morza były nieskuteczne. Wszystko poszło w głąb lądu i ani trochę nie zmiękczyło szkopów. Przez większą część poranka OMAHA była jak jedna wielka strzelnica, długa na ponad sześć kilometrów otwar tej plaŜy. Straciliśmy dwa i pół tysiąca Ŝołnierzy, zanim ktokolwiek postawił stopę na piasku. Billups przesunął palcem po mapie i oblizał dolną wargę. Oczyma wyobraźni znów walczył. - Ale, jak sam pan widzi, Padre, w końcu im się jednak udało. Ben i podpułkownik Meadow milczeli, czekając, aŜ emocje opadną. Billups potarł oczy pięścią i mówił dalej: - Dziś mija siódmy dzień od naszego lądowania w Normandii. Wylądowaliśmy dotąd w sile dziewięciu dywizji, Kanadyjczycy i Brytyjczycy wysadzili sześć swo ich. Mamy tutaj sto trzydzieści tysięcy GI i sześć tysięcy pojazdów. Co godzina lądują następni. Jak dotąd szkopów nie było stać na porządny kontratak. Wedle naszych do-
77 mysłów oni wciąŜ nie wierzą, Ŝe to główne siły inwazyjne. Cały czas uwaŜają, Ŝe zamierzamy uderzyć na Pas de Calais. - To dlatego nie ma tutaj Pattona - dodał Meadow. Nadal siedzi w Anglii i urządza musztry. Dowodzi armią duchów. Ben w mig przejrzał, co podpułkownik ma na myśli. - Chcecie, aby Niemcy myśleli, Ŝe Patton szykuje się do czegoś większego, tak? - Dokładnie tak. Niech pan się nie martwi Padre, stary skurczybyk juŜ wkrótce takŜe będzie tutaj. Ale na razie wystarcza nam to, Ŝe Rommel nie wie, czy ma srać, czy grać w kręgle. Póki co, staramy się wykorzystywać sytuację, póki on i Hitler nie połapią się w sytuacji. Szkopy bronią się jak mogą przed Brytyjczykami w Caen, co osłabia siły, jakie mogą rzucić przeciw nam na półwyspie Cotentin. Jako Ŝe kontrolujemy niebo, szkopy wiedzą, Ŝe kaŜdy czołg, który ruszy się za dnia, nigdzie nie dojedzie. Więc czekają do nocy. Co więcej, wcale się nie poddają i walki są zaciekłe. Dzisiejszego ranka odpalili pierwsze rakiety Vl, które spadły na Londyn. Jedno jest pewne, jeszcze nam napsują krwi. Meadow włączył się do rozmowy, wskazując na mapę. - Montgomery naciska na nich pod Caen, a my próbujemy się przebić do zachodniego brzegu półwyspu i odciąć go od reszty wojsk niemieckich. Na północy jest Cherbourg, port o ogromnym znaczeniu strategicznym. Dopóki go nie opanujemy, nasza logistyka musi operować z plaŜ, co na nic się nie zda, jeśli chcemy wykopać Hunów z Francji. - Wygląda na to, Ŝe Montyemu trochę jeszcze zajmie przełamanie obrony Caen - dodał Billups. - Niemcy wiedzą, Ŝe jest ono kluczem do szybkiego zdobycia ParyŜa -
78 i Sekwany, dlatego robią, co mogą, aby go zatrzymać. Eisenhower i Bradley uznali, Ŝe nie moŜemy siedzieć bezczynnie na tyłku i pozwalać, aby Brytyjczycy odwalali całą czarną robotę, dlatego musimy się ruszyć. Potrzebujemy przestrzeni dla dwudziestu innych dywizji, które czekają w Anglii na rozkaz wypłynięcia. Dlatego, zamiast uderzyć wprost na Cherbourg, musimy najpierw odciąć półwysep. Meadow przejechał palcem po mapie, kreśląc linie od Ste. Mere-Eglise do Atlantyku. Ben pomyślał, Ŝe ten gest przypomina mu podrzynanie gardła. - Z tego powodu jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Dlatego walczymy o kaŜdy metr winnic i zdobywamy kolejne Ŝywopłoty. - Generale - odparł Ben. - To najgorszy teren do walk, jaki kiedykolwiek widziałem. Billups potarł wierzchem dłoni szczękę. - Ma pan rację, kapelanie, ale jeszcze nie skończyliśmy. To, Ŝe Monty stanął w miejscu pod Caen, dla nas oznacza, Ŝe musimy walczyć o kaŜdą piędź ziemi, jeśli chcemy zająć całą Normandię. Wierz mi, nie planowaliśmy tego, ale cóŜ, takie jest Ŝycie. - A jak nam idzie do tej pory? Ben spodziewał się, Ŝe Billups będzie starał się ukryć przed nim pewne fakty z tego, co działo się z 90. Dywizją, ale tak się nie stało. Generał był szczery aŜ do bólu. - Prawdę mówiąc, Padre, dostajemy w dupę. JeŜeli przejeŜdŜałeś przez Ste. Mere-Eglise, to widziałeś, Ŝe po nieśliśmy spore straty. -Tak. Zapadła cisza, jakby generał i podpułkownik chcieli uhonorować pamięć zabitych. Ben spojrzał na mapę, o którą opierał się Billups. Dwie trzecie półwyspu pozosta-
79 wało w rękach Niemców. Co gorsza, te tereny pełne były nieprzebytych bagien, poletek poprzecinanych Ŝywopłotami i ufortyfikowanych wiosek. Billups wstał i powiedział: - Wracaj do pracy, Tommy. Kapelanie, pozwoli pan ze mną. Meadow zrolował mapę i skinął Benowi głową na poŜegnanie. Billups poprowadził ich do tylnego wyjścia. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Ben zobaczył drogę prowadzącą do Guetteville, która nikła w labiryncie sadów, winnic i ogrodzonych pól. Chmury gromadzące się na wieczornym niebie zapowiadały wilgotny wieczór. Billups poprowadził Bena na bok i powiedział konfidencjonalnym tonem: - Pomyślałem sobie, Ŝe lepiej będzie, jeŜeli porozmawiamy prywatnie. Wiem, Ŝe nie jest pan księdzem, ale chciałem pogadać w cztery oczy. - Oczywiście, panie generale. - Świetnie. Billups zdjął hełm z głowy i przetarł siwiejące włosy. Ben stwierdził, Ŝe generał moŜe być ledwie kilka lat starszy od niego i zapewne dobiegał pięćdziesiątki, albo ledwo co ją przekroczył. Po akcencie i bezpośredniości zachowania ocenił, Ŝe pochodzi ze Środkowego Zachodu. - Sukinsyn... - wymamrotał w końcu. Ben czekał, aŜ generał będzie gotów się otworzyć. - Przepraszam kape lanie, ja po prostu... Ponownie zamilkł, spoglądając na zachód, skąd dobiegały odgłosy walki. - JeŜeli nie zajmiemy półwyspu, nie uchwycimy przy czółka i nie poszerzymy kontrolowanego przez nas tere nu, to narazimy się na niemiecki kontratak, który szczerze mówiąc, ma szansę zepchnąć nas do morza.
80 - Jest naprawdę aŜ tak źle, generale? - Tak. Z początku było jeszcze gorzej, ale tylko niewiele. Chcesz o tym usłyszeć? - Tak, sir. Chcę znać pełnię sytuacji. - No dobrze - westchnął Billups, przejeŜdŜając językiem po zębach. - Dwa dni temu Trzysta Pięćdziesiąty Siódmy i Trzysta Pięćdziesiąty Ósmy ruszyły do walki. śaden z tych chłopaków, który dostał się pod ogień, nigdy wcześniej nie walczył. Pewnie wiesz, co to za uczucie? Nim generał skończył mówić, Ben przypomniał sobie tamten obezwładniający strach, szok, który towarzyszył szeptowi kul i eksplozjom artyleryjskiego ognia. Najstraszniejsza jednak była bezradność wobec konających i rannych oraz to, Ŝe śmierć i cierpienie stały się dla Ŝołnierzy powszedniością. - Widzę, Ŝe doskonale pan to pamięta. I wie, Ŝe nie moŜna tak po prostu pchnąć te dzieciaki prosto w samo serce walki. Ktoś ich musi poprowadzić, przygotować, spiąć - szepnął, spoglądając na zachód. - Jeśli nie masz dowódców, którzy to potrafią, wysyłasz tylko chłopaków na bezsensowną śmierć. Kolejne cięŜarówki z rannymi i zabitymi wyjadą z Ste. Mere-Eglise. - Gdzie w tej chwili jest Dziewięćdziesiąta Dywizja, generale? - Obecnie na linii mamy tylko trzy pułki rozciągnięte od Amfreville po Pont 1'Abbe. Wymawiając nazwy kolejnych oddziałów, Billups pokazywał palcem, gdzie w zielonej gęstwinie znajdowały się pozycje jednostek. Ben zdał sobie nagle sprawę z tego, jak blisko był linii frontu, a wybuchy zdawały się podkreślać
81 wagę słów generała. W tej chwili nie pragnął niczego bardziej od porzucenia jego towarzystwa i znalezienia się na linii frontu, z bronią, z ludźmi. - Począwszy od 10 czerwca Dziewięćdziesiąta Dywi zja nie posunęła się dalej, niŜ na półtorej kilometra. Tylko tyle. Opłaciła to stratami na poziomie piętnastu procent z pięciu i pół tysiąca Ŝołnierzy. Minęły tylko dwa dni, a my dalej tkwimy w miejscu. Ben spojrzał w stronę, w którą wskazywał generał. Dopiero teraz zauwaŜył starszego męŜczyznę, który kiwał się na krześle ustawionym pod ścianą stodoły i pykał fajkę. W milczeniu przeszli, nie zwracając na niego uwagi. - Cały czas nadąsany - mruknął pod nosem Billups. - Mam z nim porozmawiać? Generał zignorował pytanie i wbiwszy wzrok w plecy przełoŜonego, wyjaśnił: - Problem polega na tym, Ŝe facet nie słuŜył w piechocie, był dowódcą artylerii dywizji. Został szefem po tym, jak nasz poprzedni dowódca został przeniesiony do sztabu. To było jeszcze w Stanach. - Billups zamilkł, spoglądając w ziemię. - To nie jego wina... cholera, a moŜe jednak? Wczoraj znalazłem go, jak krył się w rowie, obok drogi. On i jego adiutant byli na krawędzi ostrzału artyleryjskiego. Prawie na kopach go wyciągnąłem z tego rowu. Powiedziałem: „Na Boga, rusz się do centrum dowodzenia. Tylko idź, a nie biegnij, bo jak dywizja cię zobaczy, to ruszy wpław przez Kanał”. Ten facet po prostu nie wie, jak się prowadzi ludzi do walki. Jedyne, co potrafi, to obliczać trajektorie, logarytmy...5 - Chce pan, abym z nim porozmawiał? - Co? Nie, to bez sensu. Z tego co wiem, mają go przenieść. Byle nie za późno.
82 Ben odwrócił wzrok od generała, cicho palącego fajkę. Starszy człowiek był przeraŜony. Wojna łamała charaktery doświadczonych Ŝołnierzy, nie tylko Ŝółtodziobów. Dla kogoś w okopach śmierć jest spodziewanym gościem, dla generała w dowództwie Ŝniwiarzem, koszącym Ŝycia wielu chłopców. Nie kaŜdy nadawał się do wojaczki. - Czego pan ode mnie chce, generale? Billups z powrotem załoŜył hełm na głowę i docisnął go dokładnie. - Kilku rzeczy. Po pierwsze, niech się pan modli, aby nowy dowódca umiał dowodzić, bo w przeciwnym razie 90. Dywizja pójdzie w diabły. JuŜ krąŜą pogłoski o tym, Ŝe zostanie podzielona na części, które będą uzupełnieniami dla innych oddziałów. Mówi się o nas, Ŝe jesteśmy „pro blematyczni”.6 Nie moŜemy do tego dopuścić, Padre. Po drugie, pójdzie pan na front i pokaŜe tym chłopakom, co to znaczy być prawdziwym męŜczyzną. Jestem pewien, Ŝe pan sobie poradzi, kapelanie Kahn. Ben przez chwilę się wahał, nie wiedząc, czy generał nie pokłada w nim zbyt wielkich nadziei. NiewaŜne, on i Billups mieli takie same intencje. - Tak jest, sir. - Czy mogę się jakoś odwdzięczyć, rabbi? Ben nie odpowiedział od razu, jego uwagę przyciągnęły odgłosy walki, jaka wybuchła na południu. Alianckie siły lotnicze dokonywały nalotu. - Chcę tam być, sir. Biały Pies skradał się brukowanymi ulicami. Do godziny policyjnej, zaczynającej się o dziesiątej, dzieliło go juŜ niewiele czasu, ale nie przejmował się tym zbytnio. Znał Montparnasse lepiej niŜ którykolwiek z Ŝan-
83 darmów, gestapowców czy szwabskich policjantów. Od półtora roku krył się w zaułkach i przejściach, o których istnieniu nie mieli bladego pojęcia. Kiedy musiał zniknąć, rozpływał się w cieniach. ParyŜ był miastem wprost stworzonym dla złodziei. Pozwolił, aby obcasy jego butów stukały o kocie łby. Dźwięk odbijał się echem od kamiennych murów i brudnych okien. Minął niepostrzeŜenie starszą kobietę, ciągnącą wózek z pozbieranym gdzieś chrustem na opał, potem męŜczyznę, który wyglądał, jakby tęsknił za posiłkiem i mydłem. Poza nimi nie natknął się na nikogo. Ulica była długa i kręta, wiła się wśród zabitych deskami witryn zamkniętych sklepów. W pewnym momencie skręcił z głównej, bezludnej teraz ulicy w ciemny zaułek. Adres, jaki mu podano, wskazywał na drzwi w głębi uliczki. Biały Pies westchnął cięŜko i zaklął pod nosem. - To ostatni raz, przysięgam - mruknął sam do siebie po angielsku. Zanim zapukał, obejrzał się za siebie, spoglądając w ciemności uliczki. ParyŜ pod niemiecką okupacją dawno przestał być Miastem Światła. Ledwie w paru oknach widać było chorobliwie Ŝółtą poświatę lamp naftowych. Większość i tak musiała poprzestać na świecach albo siedzieć po ciemku. W mieście odcięto elektryczność. Biały Pies nie dostrzegł nikogo, kto mógłby go śledzić. Zastukał do drzwi. CięŜka zasłona w oknie obok uchyliła się na moment i w blasku lampy naftowej zamajaczyła duŜa głowa i gruba dłoń ozdobiona dwoma pierścieniami. Zasłona opadła na miejsce. Zza drzwi dobiegł gruby męski głos: - Kto tam?
84 Biały Pies przysunął się do drzwi i cicho powiedział: - Chien Blanc. Zapadła cisza. Słyszał tylko nerwowy ściszony głos kobiety, zapewne Ŝony gospodarza. Drzwi uchyliły się i w szerokiej na dziesięć centymetrów szparze ukazała się część męskiej twarzy, tej samej, która przedtem mignęła w oknie. Biały Pies dostrzegał tylko jedno oko i poznaczony dziobami policzek. - Powiedz Monsieur Acier, Ŝe jutro z nim porozma wiam. Biały Pies wcisnął dłoń pomiędzy drzwi a framugę. Grubas po drugiej stronie z łatwością mógłby zmiaŜdŜyć mu palce, ale nie ośmielił się tego zrobić. - Jutro Monsieur Acier nie będzie miał dla ciebie czasu. Musisz porozmawiać ze mną teraz. Pchnął drzwi i te uchyliły się. MęŜczyzna cofał się, w świetle lampy Biały Pies zobaczył tors i brzuch męŜczyzny ubranego w brudny podkoszulek, i uderzył go zapach potu. Francuzi, pomyślał Biały Pies, nigdy się nie myją. Intruz wszedł do środka. Jedną ręką zamknął drzwi, drugą wyciągnął zza paska Lugera. Zamek zatrzasnął się ze szczękiem, a Biały Pies ruszył w stronę duŜego męŜczyzny niezdarnie cofającego się teraz w głąb własnego małego przedpokoju. Uniósł pistolet na wysokość głowy tamtego. Grubas wpadł na szafkę, strącając z niej nieza-paloną lampkę i zahaczył o lustro, które zakołysało się na ścianie. WciąŜ cofając się, dotarł do schodów, na których stała jego Ŝona. Biały Pies rzucił na nią okiem. Ubrana była tylko w halkę, paryskie lato wszystkim dawało się we znaki. Kobieta rękoma zakryła sobie usta. Biały Pies przysunął wylot lufy pistoletu do oka grubasa.
85 - Chien Blanc. Chien Blanc - wykrztusił męŜczyzna, rozpłaszczony Ŝałośnie na ścianie. - Nie, nie, nie - szeptała Ŝona Francuza, wciąŜ zakrywając usta. - Stulcie pyski. Oboje. Obydwoje zamarli w miejscu. Biały Pies zauwaŜył, Ŝe kobieta bała się nawet odetchnąć. Jej mąŜ sapał i dyszał cięŜko, drugim okiem zezował na wciskającą mu się w oczodół lufę parabelki. - Alain? MęŜczyzna tylko pokiwał głową. - Znasz mnie? - Tak, wiem o tobie, Chien Blanc. - Więc czemu nie chciałeś mnie wpuścić, skoro słyszałeś, kim jestem? MęŜczyzna zadrŜał. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Nie potrafił nawet zebrać myśli, mając pistolet przytknięty do głowy. - Przepraszam Chien Blanc. Co mogę więcej powie dzieć? Biały Pies przysunął się do grubasa i uniósł broń pod kątem, jakby chciał zakropić męŜczyźnie ołowianą kulę wprost w kącik oka. - No to powiedz mi, kim jestem? Kobieta jęknęła głośniej, choć wciąŜ zatykała sobie usta dłońmi. Dla tej zalatującej francuskiej parki Biały Pies był wściekłym psem, szaleńcem mówiącym od rzeczy. Pytanie było przecieŜ całkiem proste. - Kim jestem, Alain? - Jesteś... Jesteś Chien Blanc. - A kim jest Chien Blanc7. - Numerem dwa w... gangu Aciera.
86 Kobieta załkała, obawiając się, Ŝe jej mąŜ udzielił złej odpowiedzi. Biały Pies przysunął się jeszcze bardziej, przyciskając męŜczyznę do ściany własnym ciałem, a lufą Parabellum jeszcze mocniej nacisnął gałkę oczną męŜczyzny. - Dokładnie tak. Numerem dwa. Zrobił krok do tyłu, odpuścił. Pot z podkoszulka Francuza odcisnął się na jego jedwabnej koszuli. Będzie ją musiał czym prędzej oddać do prania. - Widzę, Ŝe numer dwa nie jest dość wysoko, abyś za prosił go do swego domu. Schował Lugera pod płaszczem, ale przeraŜony Alain nie drgnął nawet, niepewny, czy złość Białego Psa minęła. Ten skinął na kobietę i powiedział: - Zejdź na dół cher. Chcę porozmawiać teŜ i z tobą. Odsunął się, pozwalając jej zejść. Stanęła obok męŜa, a Biały Pies pokazał, aby przeszli do pokoju. śółte światło lampy zalało pomieszczenie. Pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy, były serwety, ułoŜone na blatach stołu pod chroniącymi je szybami. Biały Pies pokazał im, aby usiedli na wytartej czerwonej sofie, a sam przez chwilę studiował sepiowe zdjęcia krewnych i tanie pastele wiszące na ścianach. - Alain? Tak? - Jak twoja Ŝona ma na imię? Zapomniałem. - Marie. Biały Pies rozsiadł się w nakrytym dzierganą narzutą fotelu naprzeciw nich. - No więc dobrze. Marie? Alain? Spojrzeli na siebie przestraszeni zmianą w jego głosie. Kobieta zacisnęła dłoń na cięŜkim ramieniu męŜa. - Z tego, co wiem, obydwoje jesteście komunistami.
87 śadne z nich nie poruszyło się ani nie odezwało. - Mi tam jest wszystko jedno. Nie muszę nawet zabijać Ŝadnego z was osobiście, tylko po to, aby wydobyć z drugiego odpowiedź. Wystarczy, Ŝe szepnę słówko do właściwego ucha. Rozumiemy się? - Rozumiemy - bąknął Alain. - Świetnie - odparł Biały Pies, po czym oparł łokcie na kolanach, pochylił się do przodu i złączył dłonie jak do modlitwy. - Chciałem porozmawiać o was i monsieur Acierze. Zawarliście pewne porozumienie, czyŜ nie? Obydwoje skinęli głowami. Biały Pies dostrzegł, Ŝe halka kobiety nie skrywała pełnych, kobiecych kształtów, ale wychudzone ciało kobiety, która Ŝyła w niedostatku. Jej mąŜ jakimś zrządzeniem losu zachował dawną, potęŜną sylwetkę, a na palcach miał złote pierścionki. - Z tego, co wiem, zasady umowy były jasne. Wy kradniecie, a my skupujemy od was towar i sprzedajemy dalej. Mam rację? - Chien Blanc, poczekaj... - przerwał mu Alain, unosząc dłoń w górę. - Ja wcale nie... Biały Pies uczynił ten sam gest, uciszając Francuza. - Alain, rozmawiajmy szczerze. I ty, i Marie, obydwoje złamaliście warunki umowy. Francuz opuścił dłoń i spojrzał ze zdziwieniem na Ŝonę, która bez jego wiedzy próbowała oszukać szefa największego gangu w Montparnasse. - Marie? - spytał. Kobieta spuściła wzrok i wyszeptała: - Zrobiłam to dla sprawy. - Marie - powiedział twardo Biały Pies, zmuszając, aby obydwoje spojrzeli na niego. Kobieta podniosła wzrok, a on mruknął po angielsku:
88 - AleŜ mnie to kurwa obchodzi. - Qu'avez-vous dit? - Powiedziałem, Ŝe nie obchodzi mnie, dlaczego tak zrobiliście. Płacimy wam za jeŜdŜenie na wieś, szmuglowanie warzyw przez stację kolejową i nie zamierzamy tolerować czegoś takiego, jak pokątne sprzedawanie ich na własną rękę. To się nazywa konkurencja, a my jej nie lubimy. - Rozumiem - powiedziała tonem potulnym i przepraszającym, choć była od niego co najmniej dwadzieścia lat starsza. - Alain, gdzie masz papierosy? - Mam tylko trochę. Na własne potrzeby. - Gdzie są? - W kuchni, Chien Blanc. Biały Pies wstał, Francuz podniósł się z wytartej kanapy. Marie pozostała na miejscu, siedząc bez ruchu. Biały Pies wyciągnął Lugera zza paska i przystawił go do karku męŜczyzny, w niemej groźbie, na wypadek gdyby gruby chował w kuchni coś więcej niŜ tylko papierosy. W rzeczywistości Biały Pies był wściekły, Ŝe musi pastwić się nad dwojgiem drobnych kombinatorów, którzy przemycali kapustę i fajki. Przeszli do kuchni, Alain otworzył drzwiczki od spiŜarni, w której stało kilka puszek, pułapka na myszy i plecak. - Alain - powiedział złowieszczym szeptem Biały Pies. - Kiedy następnym razem przywieziesz zbyt mały ładunek papierosów, warzyw, słodyczy, skarpet czy czego kolwiek innego, skończy się to gorzej niŜ teraz. Znienacka uderzył męŜczyznę rękojeścią pistoletu w skroń, posyłając go na podłogę. Upadający męŜczyzna
89 pociągnął za sobą pudełko z lodem. Biały Pies uderzył ponownie, tym razem kopiąc leŜącego. Nie miał Ŝadnych skrupułów. Alain pracował w niemieckim magazynie towarowym, był dobrze odŜywiony, silny i zdrowy. Coś w jego postawie mówiło, Ŝe lubił wyŜywać się na innych i dręczyć słabszych. Choć sam obŜerał się frykasami, jego Ŝona głodowała, oddając co lepsze kąski dla sprawy Czerwonych, w którą wierzyła, łudząc się, Ŝe i on w nią wierzy. Kradł towary z magazynu, w którym pracował i sprzedawał je gangowi Aciera, urywając dla siebie, co się tylko dało. Był małym źródełkiem towarów, jednym z setek takich jak on, którzy handlowali z grupą, do której naleŜał Biały Pies. Co by nie mówić, Alain był kanciarzem, draniem i oszustem, który uwaŜał się za cwaniaka. Właśnie dlatego Biały Pies zastukał do jego drzwi - by pokazać mu, kto jest większym cwaniakiem. Biały Pies pochylił się i syknął do wijącego się na podłodze, zakrwawionego człowieka: - Kiedy następnym razem zapukam do twoich drzwi, lepiej je otwórz, Alain. Podniósł plecak i zarzucił go na ramię. Jego waga powiedziała mu to, co od dawna podejrzewał. Odwrócił się i zobaczył stojącą w drzwiach Marie, która ponownie zakryła usta dłońmi. Odsunął ją brutalnie na bok, poprawił plecak na ramieniu i schował pistolet za pas. Biały Pies wyszedł na ulicę, cicho zamykając za sobą drzwi. Po ich drugiej stronie Marie i Alain płakali. Rozejrzał się na prawo i lewo, stwierdzając, Ŝe zaułek jest pusty. Ruszył cicho wzdłuŜ ulicy, czujny i spięty. Z oczyma wbitymi w ciemność przeszedł wzdłuŜ kamienicy. Upewnił się, Ŝe pistolet tkwi pewnie za paskiem, po czym zsunął plecak z ramienia i chwycił go w dłoń. W tym samym
90 momencie usłyszał świst, przenikliwy, dwutonowy dźwięk policyjnego gwizdka. Uliczka zadudniła zwielokrotnionym echem cięŜkich butów. Biały Pies skoczył na chodnik i puścił się pędem przed siebie, uwaŜnie obserwując opustoszałe witryny sklepów. Biegł na palcach, aby zmniejszyć hałas swoich kroków. Świst policyjnych gwizdków co jakiś czas rozbrzmiewał dookoła, a zza pleców dobiegał go tupot buciorów. Głosy Niemców odcinały się szczekliwym sta-catto. Ten język nadawał się jak Ŝaden inny do pościgu, do wykrzykiwania komend i gróźb; te zbite ostre głoski w plątaninie ciemnych zaułków Montparnasse brzmiały przeraŜająco. Biały Pies biegł, ile sił w nogach, a noc wokół stawała się coraz czarniejsza. ParyŜanie nie zbliŜali się do okien, kiedy słyszeli, Ŝe gestapo kogoś ściga. Wręcz przeciwnie, mocniej zaciągali zasłony, wiedząc, Ŝe ignorancja i anonimowość są ich jedyną ochroną. Godzina policyjna jeszcze się nie zaczęła i na ulicach widać było pojedynczych przechodniów. Biały Pies usłyszał, Ŝe gestapowcy złapali kogoś, ale kazali mu zmiatać. Wykorzystując chwilę ich nieuwagi, znikł w labiryncie uliczek, klucząc pomiędzy stojącymi nieruchomo od lat samochodami, mijając śmietniki, przeskakując ponad kałuŜami i wspinając się po szczeblach drabinek przeciwpoŜarowych. Kiedy w końcu zwolnił, był juŜ daleko od drzwi domu Alaina. Dyszał cięŜko. Wślizgnął się w wąską szczelinę pomiędzy dwoma rzędami domów, którą zamykały drewniane drzwi. Zanim ponownie wychynął na ulicę, zajrzał do plecaka. Alain zdołał ukraść co najmniej tuzin kartonów. Na ulicy jedna paczka warta była około stu pięćdziesięciu franków, co oznaczało, Ŝe cały towar moŜna było sprzedać prawie za czternaście tysięcy. Ile to
91 było dla człowieka, który zarabiał tysiąc dwieście franków na tydzień, dźwigając towary dla Niemców i moŜe jeszcze z tysiąc, handlując i kradnąc dla Aciera? Biały Pies uśmiechnął się na myśl o zyskach. ParyŜ... Czy cokolwiek tutaj było nie na sprzedaŜ? JuŜ wkrótce, kiedy GI zajmą miasto, a szwabów zastąpi Ameryka, zyski gangu jeszcze się zwiększą. Wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów, trzy tysiące franków w gotówce, i włoŜył go do plecaka. Odczekał jeszcze kilka minut, wciśnięty pomiędzy ściany domów. Jego oddech stawał się płytszy z kaŜdą chwilą, a serce biło coraz spokojniej. W końcu usłyszał to, na co czekał. Tupot butów i gwizdki zbliŜały się, brzmiąc z oddali jak małe pociągi w tunelach alejek Montparnasse. Gestapowcy musieli być o dom czy dwa od miejsca, w którym ukrył się Biały Pies. Ich buty stukały o bruk, pobrzękiwały sprzączki pasków. Dobiegły go metaliczne szczęknięcia przeładowywanych karabinów. Krzyki. Wyjrzał ostroŜnie ze swojej kryjówki. W paru oknach na wyŜszych kondygnacjach zabłysły światła, kiedy ciekawscy ludzie niepewnie wyglądali zza zasłon na zewnątrz. Ku niezadowoleniu Białego Psa nie padły Ŝadne strzały. Wszystko poszłoby znacznie łatwiej, gdyby doszło do strzelaniny. Hałasy na ulicy powoli cichły. Gestapo uwielbiało urządzać takie pokazówki, które miały przekonać ludzi, Ŝe wciąŜ trzymają miasto Ŝelazną ręką. Biały Pies ukrył się z powrotem w ciemnościach alejki. Kiedy dosłyszał kroki zbliŜające się w jego stronę, skulił się i wyciągnął pistolet zza pazuchy. Postać zatrzymała się u wylotu alejki i spytała po angielsku: - Tak to miało wyglądać?
92 Biały Pies wstał i cisnął plecak z papierosami pod stopy tamtego człowieka. - Właśnie tak. Tu masz prezent. - Jeszcze jeden? Dzisiejsza noc jest niezwykle udana. Vielen Dank. MęŜczyzna pochylił się i podniósł plecak z ziemi. - Nieźle cię pogoniliśmy, co? - Owszem. - Myślisz, Ŝe uwierzą, Ŝe naprawdę chcieliśmy cię złapać? - Na pewno. Biały Pies usłyszał, jak męŜczyzna zarzuca plecak na ramię. - Dorwaliśmy go. Był dokładnie tam, gdzie powiedziałeś. - To dobrze. - Gut. Skoro zakończyliśmy wspólne interesy, nie będziemy juŜ rozmawiać. - Jak wolisz. - CzyŜby? - Tak. Amerykanie złoją wam tyłki. - Ja. Doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Myślę jednak, Ŝe wyzwolenie nastręczy ci kilka problemów. Mnie? Wręcz przeciwnie. Mam pewne plany. MęŜczyzna roześmiał się, a potem odszedł w ciem ność.
D+9 15
J
czerwca
oe Amos spoglądał na podwozie „Jimmyego”. Światło gwiazd, odbite od morskich fal i piasku, było dość silne, aby mógł rozróŜnić wał napędowy, linki sprzęgła i hamulców. Dotknął rury wydechowej i przekonał się, Ŝe jeszcze jest ciepła. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin ich „Jimmy” był w ruchu dwadzieścia. Obok Joego Amosa chrapał Boogie John. Przewrócił się właśnie na bok i wtulił głowę w ramiona. Podobnie jak reszta spośród setek kierowców, oczekujących na załadunek na plaŜy OMAHA, spali pod swoimi cięŜarówkami. Tak było bezpieczniej niŜ połoŜyć się pod otwartym niebem, gdzie moŜna było oberwać bezwładnie spadającym pociskiem wystrzelonym do jednego ze „Szwabów do poduszki”, wciąŜ powtarzających swoje nękające naloty na małej wysokości. Jednak tego ranka Joe Amos nie spał wcale. Cały czas miał wraŜenie, jakby trzymał w dłoniach szarpiącą się kierownicę samochodu. Kiedy tylko przymykał powieki, przed oczami znów pojawiał mu się krajobraz Normandii. Od trzech dni z rzędu, prowadząc cięŜarówkę lub będąc jej pasaŜerem, obserwował, jak piaski plaŜ
94 zmieniają się w porośnięte trawą wzgórza, te zaś ustępują z kolei miejsca drzewom, tworzącym jednolitą, zieloną ścianę. On i Boogie jechali, gdzie im wskazano, na miejscu znajdowali kantynę, pośpiesznie wypijali tam kawę, podczas gdy Ŝołnierze równieŜ w pośpiechu rozładowywali ich samochód. Potem ruszali w drogę powrotną na plaŜę OMAHA, a krajobraz zmieniał się jak na filmie puszczonym od tyłu. Od ciemnej zieleni bocage, do jasnego piasku plaŜ. Te czynności zajęły cały dzień Joego Amosa, aŜ wreszcie doczekał tych paru godzin nad ranem, gdy mógł połoŜyć się pod swoją cięŜarówką, wciąŜ zbyt przejęty, by usnąć. Mimo ciemności plaŜa Ŝyła mnóstwem mechanicznych odgłosów. Barki desantowe dostarczały wszelkiego rodzaju towary, przewoŜąc je ze statków. Głęboko zanurzone kursowały od portu Mullberry do brzegu i z powrotem. W okolicy, gdzie zatrzymał się konwój Joego Amosa, hałasy były bardziej ludzkiej natury. śołnierze klęli i pokrzykiwali, rozładowując amfibie i barki. Ranni jęczeli, zdrowi śmiali się i rozmawiali. Joe Amos leŜał bez ruchu, wbrew sobie, bo wolałby się ruszyć i zacząć coś robić. Wyczołgał się spod samochodu. Boogie spał dalej. Joe usiadł na otwartej pace „Jimmyego”, pozwalając, aby stopy zwisały luźno, nie dotykając ziemi. Zapalił papierosa, przyglądając się zamieszaniu, kłębiącemu się na stosunkowo wąskim pasie ziemi w pobliŜu wydm, z dala od wodnej kipieli. Joe Amos oczami wyobraźni zobaczył siebie, jak biegnie wraz z oddziałami szturmowymi przez tę plaŜę i wydmy. Krzyczał na nich, popędzał, razem z nimi zabijał i walczył, biorąc udział w najbardziej przeraŜających, okropnych, ale i chwalebnych chwilach wojny. Daleko, poza wydmami, blady świt rozbłysnął ognistą kulą eks-
95 plozji, w chwilę później kolejną, a do uszu Joego dobiegł pomruk artylerii. Joe Amos wypuścił kłąb dymu. Spoglądał na niebo wciąŜ roziskrzone gwiazdami i myślał o tym, czego zdołał się nauczyć przez trzy lata spędzone w college'u na uniwersytecie Virginia Union. O tym, Ŝe czarni juŜ kiedyś walczyli za Amerykę. Byli bohaterami. MoŜna było przeczytać o nich w gazetach i ksiąŜkach. Crispus Attucks, pierwszy człowiek, który zginął w trakcie rewolucji amerykańskiej, stał w tłumie na zewnątrz bostoń-skiego magazynu herbaty i ciosem drewnianej laski wybił angielskiemu Ŝołnierzowi broń z ręki. Krzyknął wtedy: „Zabić psów! Precz z nimi!”. Chwilę później zginął od kuli z muszkietu, ale echo tego strzału usłyszał cały świat. W wojnie secesyjnej po stronie Północy walczyło dwieście tysięcy Murzynów, a trzydzieści osiem tysięcy z nich poległo. Na Dzikim Zachodzie Dziesiąty Regiment Kawalerii, Buffalo Soldiers, galopowali po preriach, ścigając Indian. W trakcie pierwszej wojny światowej istniał 369. Pułk, złoŜony z czarnych Ŝołnierzy, który zdobył nawet Croix de Guerre. Teraz wszyscy słyszeli o 99. Dywizjonie Myśliwskim, który strącał niemieckie myśliwce w Afryce Północnej i Włoszech, nie tracąc przy tym ani jednego eskortowanego bombowca. Joe Amos odrzucił papierosa, który wylądował w piachu i z sykiem zgasł. Niebo zadrŜało ponownie, a samochody zatrzęsły się od siły dalekiego wybuchu. Obok przebiegł Ŝołnierz z kwatermistrzostwa. Był blady jak piasek, w ręku trzymał notatnik. Zobaczywszy Joego Amosa, zatrzymał się i rzucił: - Budź tego drugiego, koleś. Będziecie mieli zaraz kurs z towarem. Rusz się, Bambo!
96 Pobiegł dalej i nie zauwaŜył, Ŝe Joe Amos pokazał mu wyprostowany środkowy palec. Joe Amos pokręcił głową i splunął na piach. Kilkadziesiąt metrów od niego fale uderzały o brzeg tak samo, jak to czyniły od początku dziejów. Siedział nieruchomo na pace samochodu, okazując w ten sposób bunt przeciwko porządkowi świata. Wiedział, Ŝe to nic nie da. To głupie, pomyślał w pewnej chwili. Próbował zignorować całą sytuację, ale nie był w stanie. Kiedy skończyła się wojna secesyjna, czarnych rozbrojono, włącznie z tymi w stanach północnych. Połączona Ameryka nie Ŝyczyła sobie tysięcy uzbrojonych Murzynów. Buffalo Soldiers dlatego zyskali swój przydomek, bo Indianom ich czarne kręcone włosy przypominały grzywy bizonów. W trakcie pierwszej wojny światowej czarni Ŝołnierze musieli walczyć jako jednostki francuskie, bowiem Stany Zjednoczone wstydziły się takich Ŝołnierzy. Lotnicy, niewaŜne jak bardzo się zasłuŜyli i jakie sukcesy odnosili, cały czas przezywani byli „Dziwne-waffe”. Tylko Crispus Attucks ostał się w ksiąŜkach do historii, ale on ponoć był mulatem. Boogie wzdrygnął się i obudził. Kolejny świt nad Normandią przelewał się szarością przez wzgórza i Ŝywopłoty. Boogie mruknął do wstecznego lusterka: - No dalej, chłopcy. Nie dajcie plamy. Joe Amos spojrzał w boczne, ale dostrzegł tylko światło szlakowe samochodu za nimi. Musiał pozostać dobre sto metrów w tyle, bo światełko przypominało odległą gwiazdę na nocnym niebie, by w końcu zniknąć za zakrętem.
97 Ich „Jimmy” przechylił się, ale Boogie jeszcze mocniej wdusił pedał gazu. - Nigdy ci nie mówiłem, ale zawsze chciałem zostać kierowcą. Towar ma dojechać na miejsce i tylko to się liczy. Kto jest za nami? - Pewnie Grove. - Stara baba - mruknął Boogie John. - MoŜe zwolnimy? - Eee tam. Dość mam juŜ grzebania się jak mucha w smole. Skoro przed sobą mam wolną drogę, a za plecami ładunek, to nic więcej mnie nie obchodzi. Babcia Grove będzie musiał się postarać, podobnie jak reszta chłopaków. Droga była wąska i kręta, wiła się pomiędzy wałami Ŝywopłotów okalającymi poletka. W niektórych miejscach gałęzie drzew rosnących na poboczu tworzyły zamykający się nad drogą zielony tunel. W pewnym momencie mignęły im wypalone wraki czołgów. Joe nie miał jednak czasu wyobraŜać sobie, jakie się tutaj toczyły walki. Boogie jechał bardzo szybko, nie zdejmując nogi z gazu od chwili, kiedy ruszyli z plaŜy. Tym razem nie prowadził ich Ŝaden jeep, a konwój składał się ledwie z dziesięciu cięŜarówek, wyładowanych ubraniami i racjami Ŝywnościowymi. Boogie prowadził samochód, który jechał na szpicy. Po raz pierwszy prowadzili konwój, a Boogie chciał, aby ten dzień wrył się w pamięć pozostałych kierowców. Rozkazy kazały im udać się na południe, a ich celem było miasteczko Ste. Marguerite d'Elle, gdzie 115. Brygada Piechoty 29. Dywizji załoŜyła magazyn polowy. Szykowali się do ataku na silny szwabski garnizon w St. Lo i potrzebowali wszelkich zapasów. Joe Amos trzymał mapę na kolanach i spoglądał na nią w świetle latarki. Obawiał się, Ŝe jadąc tym tempem,
98 Boogie minie linie amerykańskie i wjedzie prosto do niemieckiej kantyny. Jakby w odpowiedzi na jego myśli, Boogie zwolnił. Spoglądając na mapę, Joe Amos stwierdził, Ŝe właśnie dotarli do przedmieścia kolejnej normandzkiej osady o nazwie, która była prawdziwym wyzwaniem dla języka: Cartigny--l'Epinay. Podobnie jak inne wsie i miasteczka została praktycznie zrównana z ziemią przez ostrzał artyleryjski. Ste. Marguerite było następne, trzy kilometry dalej. Carti-gny niczym nie odróŜniała się od kaŜdego z pięćdziesięciu normandzkich miasteczek widzianych przez Joego w ciągu ostatnich pięciu dni. Nawet gdyby nie zostało zniszczone, Joe Amos uznałby je za ponurą, nudną mieścinę, przypominającą w gruncie rzeczy jego rodzinną Virginię. Kiedy jechał do Europy, był pewien, Ŝe Francja jest eleganckim, dystyngowanym krajem, przewyŜszającym jego zapyziałą ojczyznę. W domu mówiło się o Francji, o winie, Joannie d'Arc, ParyŜu, Napoleonie i perfumach. Cały jej blichtr i splendor diabli wzięli, po tym jak zobaczył, Ŝe ludzie tutaj Ŝyją tak samo, jak wszędzie indziej. Hodowali krowy, doglądali sadów, przerzucali słomę w stodołach i nawozili ziemię obornikiem. Ich wsie otaczały pola podobne do tych, które Joe orał przy pomocy mułów nad rzeką Dan. śołnierze, którzy odbijali kolejne wsie z rąk szwabów, takŜe nie darzyli ich szacunkiem, równając z ziemią stare budynki, kamienne ogrodzenia, nie szukając w nich perfum czy ślimaków. Joe nie widział Ŝadnego Francuza, który byłby w czymś lepszy od zwykłego amerykańskiego GL Dziury w ścianach i ruiny domów Cartigny dowodziły, Ŝe Francja niczym nie róŜniła się od Stanów. Boogie okazywał swój brak zainteresowania Francją, pędząc na złamanie karku. Przejechał przez miasto, prze-
99 mknął po wąskim moście od południowej strony i wyjechał na drogę. Nagle wcisnął hamulec. Drogę przed nimi blokowała cięŜarówka z zabudowaną kabiną. Jej czerwone światła pozycyjne, wyglądające jak półprzymknięte zaspane oczy człowieka, były zgaszone. Samochód stał nieruchomo pośrodku drogi. - Cholera - warknął Boogie. - Wysiądź student i sprawdź, co jest grane. Joe Amos wyskoczył na zewnątrz i podszedł do kabiny samochodu. Dwójka białych kierowców stała na zewnątrz i paliła papierosy. - Co tam chłopaki? - Poszedł alternator - wyjaśnił jeden. Usiadł na zderzaku i skrzyŜował stopy. - Akumulator zdechł. - Jasne - odparł Joe Amos. - Jedźcie naokoło - poradził drugi. - Gdzie reszta waszego konwoju? - Pojechali dalej. Mają przysłać jakiś samochód, który nas ściągnie. - Tak. Jedźcie naokoło - dodał ten, który stał. Boogie zatrąbił. Grove i reszta samochodów właśnie ich dogoniła. Zatrzymała się cała kolumna, silniki warczały na jałowym biegu. - Droga jest zbyt wąska, Ŝebyśmy mogli was minąć. MoŜemy zepchnąć wasz wóz na pobocze? Siedzący na zderzaku pokręcił głową: - Nie zamierzam ryzykować. Cholera wie, czy tu nie ma jakichś min. Jego kumpel dopalił papierosa, rzucił go na ziemię i zgniótł obcasem. Wydmuchnął dym i powiedział: - Mówiłem, Ŝebyście jechali naokoło. Zabierajcie się stąd.
100 - Jasne - odparł Joe Amos i zawrócił na pięcie. Szybkim krokiem podszedł do swojej cięŜarówki, gdzie niecierpliwie czekał Boogie. Obok drzwi stał Grove i opierał się o burtę kabiny. Boogie ze złością spoglądał na zawalidrogę. - Co się dzieje? - spytał Grove. - Gość mówi, Ŝe padł im akumulator. Czekają na hol. - Nie mogą siedzieć ot tak i blokować drogi - warknął Grove, pokazując palcem na południe. - Zaraz się tu zrobi korek aŜ do samej plaŜy. Wtedy będziemy ugotowani. Jakby na potwierdzenie jego słów, zza zakrętu wyjechał następny konwój samochodów. - Powiedziałeś im, Ŝe moŜemy zepchnąć ich wóz? - Tak. Gość boi się, Ŝe tu gdzieś są miny. Boogie otworzył drzwi i wyskoczył z kabiny. Joe Amos usunął się z drogi w ostatniej chwili. - Siadaj za kółkiem - powiedział i ruszył w kierunku zawalidrogi. Joe zajął jego miejsce w kabinie „Jimmyego” i obserwował jak jego kompan zbliŜa się do uszkodzonej cięŜarówki. Przeczuwając, co za chwilę nastąpi, wrzucił pierwszy bieg i ruszył powoli naprzód. Nim któryś z białych kierowców zdąŜył zareagować, Boogie wskoczył do kabiny ich pojazdu, zwolnił ręczny hamulec i wypiął ze szczękiem bieg. Joe Amos lekko przyśpieszył i delikatnie pchnął swoim przednim zderzakiem jej tylny. Boogie skierował uszkodzoną cięŜarówkę na pobocze. śadna mina nie eksplodowała. Gdy tylko droga została odblokowana, Joe Amos takŜe się zatrzymał, zaciągnął hamulec i wyskoczył z szoferki. Boogie juŜ był na ziemi, właśnie zaczęła się bójka.
101 Ben Kahn podziękował kierowcy ambulansu. Wysiadł i zeskoczył do rowu, samochód jakimś cudem zawrócił na wąskiej drodze i odjechał. Ben klepnął błotnik karetki na poŜegnanie. Spojrzał wzdłuŜ wąskiej drogi, zielonego tunelu Ŝywopłotów i drzew. Kilkaset metrów dalej równa kolumna Ŝołnierzy kierowała się na północ. Ben ruszył biegiem, aby do nich dołączyć. W południowym słońcu widział na drodze ślady jeepów i czołgowych gąsienic, ale nadaremnie szukał oznak walk. śywopłoty były zbyt wysokie, aby cokolwiek dostrzec poza ich ścianami. Biegnąc w kierunku Trzysta Pięćdziesiątego Ósmego Pułku Piechoty, Ben czuł się lekki jak piórko. Był w końcu tam, gdzie jego miejsce, razem z piechotą, do której dziwnym zrządzeniem swej woli skierował go sam Bóg. Kahna opanował spokój, wynikający z dziękczynnego przeświadczenia, Ŝe dopóki człowiek robi to, czego chce NajwyŜszy, dopóty nic złego go nie spotka i pokona wszystkie przeciwności. Kiedy dołączył do kolumny, zwolnił i uspokoił oddech. Patrzył na amerykańskich chłopców, maszerujących równo czwórkami. Od chwili, kiedy przybył do Francji pięć dni temu, trzymał się tyłów wojska, wspomagał rannych, odwiedzał stanowiska artylerii i modlił się ze sztabowcami. Dzisiejszego ranka generał Billups zwolnił go wreszcie z obowiązków i pozwolił dołączyć do zwykłego wojska. Nawet teraz, kiedy Dziewięćdziesiąta miała nowego dowódcę, Billups nie był w lepszym humorze niŜ poprzednio. „Tough Ombres” wciąŜ nie wykonali swoich zadań i ponieśli wysokie straty. Nowy dowódca zaczął od generalnych porządków, ale Billups uwaŜał, iŜ te zmiany mogą
102 być zbyt powierzchowne, aby usunąć kiepskich i nieudolnych oficerów na poziomie batalionu. Ben raz za razem prosił go, aby pozwolił mu dołączyć do Ŝołnierzy, aŜ w końcu generał powiedział: „Dobra, Padre, zjeŜdŜaj stąd. Mam dosyć twojego gadania”. Usłyszawszy ten rozkaz, Ben wsiadł do pierwszego samochodu jadącego w stronę linii walk. Dołączywszy do oddziału, Ben odszukał sierŜanta, który maszerował w jego centrum. MęŜczyźni byli brudni, próŜno szukać ogolonego podbródka, pod paznokciami tkwiły półksięŜyce brudu. Buty pokrywała warstwa zaschniętego błota, a karabiny nieśli bardziej jak uciąŜliwe tobołki. Pięć dni walk odcisnęło swoje piętno na tych ludziach. - SierŜancie? - zagadnął Ben. - Ojcze? Jesteś nowy? -Tak. Zza jego pleców dobiegł nieprzyjemny głos Ŝołnierza, który dźwigał karabin maszynowy BAR*: - Jakoś nie wygląda na nówkę sztukę. Ben uśmiechnął się tylko: - Bywało się tu i ówdzie. - Czyli gdzie? - Kilku Ŝołnierzy roześmiało się, a Ben spojrzeniem wyłowił tego, który zaczął Ŝarty. Pogroził mu na niby pięścią, któryś z jego kumpli roześmiał się na głos: - UwaŜaj stary, bo sobie przechlapiesz. - Skąd jesteście, chłopcy? W odpowiedzi posypała się długa lista rodzinnych miast: Des Moines, St. Louis, Ponca City, Lubbock, Shawnee. Ben spoglądał na tych, którzy się odzywali i kiwał * BAR - Browning Automatic Rifle - ręczny karabin maszynowy konstrukcji Browninga. Kaliber 7.62 mm, pojemność magazynka -20 nabojów, masa - ok. 8 kg, długość - 121 cm.
103 głową, jakby doskonale znał ich rodzinne strony. Większość z nich była ze środkowej części Stanów. Jeden z chłopców powiedział głośniej niŜ inni: - Youngstown, Ohio. - Do boju, Brownies, do boju! - odparł Ben. Inny od razu się odciął: - Cleveland wszystkim wam spuści manto. SierŜant pozwolił, aby ludzie się wyszumieli i nakazał ciszę. Ben w duchu przyznał mu rację, widząc, Ŝe podoficer wie, jak postępować z ludźmi. Duch tych chłopców nie umarł. Byli zmęczeni, przestraszeni tym, co widzieli i co robili, ale nie czuli się przegrani. Co najwaŜniejsze, zdawali sobie sprawę, Ŝe nic nie uchroni ich od kuli, którą im przeznaczono. Dzielnie walczyli przez te pięć dni, choć teŜ i uciekali, jak wynikało ze słów Billupsa. Nikt jednak nie mógł powiedzieć, Ŝe „Tough Ombres” to tchórze. Tych piętnastu chłopaków, a za nimi cztery tysiące dalszych, udowodniło, Ŝe są materiałem na dobrych Ŝołnierzy i teraz tylko potrzebowali wsparcia. Jeśli takie będzie zrządzenie losu - zginą, jednak nie wycofają się przed wrogiem. Choć Ben nie niósł Ŝadnej broni: ani karabinu, ani moździerza czy cięŜkiego plecaka, to jego własne zadanie - przygotowanie tych chłopaków na to, co mogło ich czekać, spadło kamiennym cięŜarem na jego barki. Dobre pół godziny zajęło mu dotarcie na początek kolumny. Płynął przez oliwkowozieloną rzekę złoŜoną z Ŝołnierzy, witając się i machając przyjaźnie do kaŜdego z nich. Kilku dostrzegło znaczek Dekalogu, wpięty w kołnierz munduru, i witali go głośnym Shalom, Rabbi! Wtedy Ben odkrzykiwał: Shalom! Vee Geyts? Armia wyposaŜyła kaŜdego z Ŝołnierzy w broń, płachtę namiotową, koc, menaŜkę, manierkę, sztućce, maskę
104 przeciwgazową, składaną saperkę, płaszcz przeciwdeszczowy, granaty ręczne i bandoliery* z zapasową amunicją. Mundury zostały poddane chemicznej impregnacji, która miała je uodpornić na atak z uŜyciem gazów bojowych, co oznaczało, Ŝe w ogóle nie przepuszczały powietrza. W upalnym słońcu Ŝołnierze pocili się obficie. Z czasem odrzucali dodatkowy ekwipunek, pozostawiając przy sobie tylko najpotrzebniejszy sprzęt. Z porzuconego przez GI sprzętu Ben wywnioskował, Ŝe większość z nich wierzy, Ŝe przyda im się tylko broń, amunicja, saperki i łyŜki. W końcu Ben dotarł do czoła kolumny. Odnalazł dowódcę pułku, pułkownika Paara. Uścisnęli sobie dłonie i oficer powiedział, mruŜąc oczy: - Dobrze pana widzieć, kapelanie. Tutaj z przodu kolumny szło się łatwiej. W powietrzu było mniej kurzu, niŜ dalej w szeregach. Paar poklepał Bena po ramieniu, a potem dodał: - Kapelan Allenby wprowadzi pana w nasze tajemnice. Witamy na pokładzie. Zza pleców Bena wyłonił się nieduŜy człowiek, w hełmie opadającym na oczy. Na jego kołnierzu widniał chrześcijański krzyŜ**, brakowało mu opaski Czerwonego KrzyŜa, a krzyŜ na hełmie był zaklejony taśmą. Mundur kapelana nie był ani trochę czystszy, niŜ reszty Ŝołnierzy pułku. - Phineas Allenby - powiedział, podając Benowi rękę. Kapelan Allenby nie miał jeszcze trzydziestu lat i miał ru miane policzki. Wyciągnął Bena z kolumny, tak Ŝe teraz * Rodzaj ładownicy na amunicję w formie pasa z tkaniny z kieszeniami na magazynki/ładowniki, przewieszanej przez pierś. ** Korpusówka kapelana katolickiego lub protestanckiego w formie małego krzyŜyka wpinanego w lewą część kołnierza.
105 szli obok niej. - Jestem baptystą - powiedział wysokim, ale przyjemnym głosem. - Ben Kahn. - Miło pana widzieć, rabbi. - Dziękuję wielebny. Phineas to dość niezwykłe imię. - Egipskie - wyjaśnił Allenby. - Oznacza paszczę węŜa w starohebrajskim, ale na pewno pan o tym wie. - Nie, wręcz przeciwnie. - Phineas był tym wnukiem Aarona, który zabił Izraelitę, za to, Ŝe oŜenił się z Midianitką. Nigdy nie byłem w stanie domyśleć się, czy to był dobry, czy zły uczynek. Allenby wzruszył ramionami. - Z innej beczki, czy nazwisko Kahn pochodzi z kapłańskiego rodu Kohainów? -Tak. - Potomków Aarona. - Ma pan rację, wielebny. - Wychodzi na to, Ŝe moi ludzie się pomylili, a twój lud miał rację. Wie pan co? Jak tylko spotkamy jakichś Lewitów, to zaniosą pana na rękach do najbliŜszej świątyni, gdzie będzie pan nauczał mądrości i łaski. Dobrze mówię? - Z pewnością. - Czyli między nami duchownymi mówiąc, ustaliliśmy wszystko, co? -Tak. - No to cięŜar spadł mi z serca. W której klasie pan był? Ben uśmiechnął się pod nosem na dźwięk tego pytania. Choć byli o kilometr od linii frontu, Phineas Allenby rozmawiał o Dniu Sądu Ostatecznego i Harvardzkiej Szkole Kapelanów z równą łatwością. - Skończyłem w listopadzie czterdziestego trzeciego.
106 Allenby uśmiechnął się szeroko: - Czyli tuŜ po mnie. Ja we wrześniu. - Rabini nie mogli brać udziału we wcześniejszym kursie. - Rozumiem - odparł Allenby, uśmiechając się na wspomnienie chłodnego, zielonego Harvardu, który najwidoczniej znacznie bardziej mu odpowiadał od gorącego, normandzkiego lata. - Rosh Hashanah? - spytał, dumny ze swej wiedzy. - Tak, i Jom Kippur. - No racja, racja. - Uśmiech Allenby ego trochę zbladł, kiedy uświadomił sobie, Ŝe zapomniał o jesiennym święcie w liturgii mojŜeszowej. - Gdzie są inni kapelani Dziewięćdziesiątej? Allenby nie odpowiedział, tylko zmienił trochę kierunek marszu, oddalając się od kolumny. Najwidoczniej nie chciał, aby Ŝołnierze podsłuchali, co miał mu do powiedzenia. - W dywizji słuŜy trzynastu kapelanów. W zasadzie mamy chyba kaŜde moŜliwe wyznanie: zielonoświątkowcy, katolicy i głównie protestanci. Większość z nich jest w dowództwie, gdzie pomagają rannym i tak dalej. - A pan? Allenby obejrzał się za siebie, spoglądając na długą kolumnę Ŝołnierzy, którzy ukradkiem porzucali niepotrzebny sprzęt. - Mnie jest dobrze tutaj. - Mogę się dołączyć? - Jasne. Mogę mówić po imieniu? - Oczywiście, nie ma sprawy. Phineas? Jeszcze raz uścisnęli sobie ręce. - Jestem z Little Rock, w Arkansas. -
107 - A ja z Pittsburgha. Ben opowiedział Phileasowi, Ŝe generał Billups polecił mu, aby zajął się pułkami 357., 358. i 359. Dywizji „Tough Ombres” oraz aby dotarł do wszystkich Ŝołnierzy pochodzenia Ŝydowskiego. Zwierzył się takŜe, Ŝe nie zamierza wracać do dowództwa. - Jest tu wielu Ŝydowskich chłopaków - odparł Phineas. - Będą szczęśliwi, widząc rabina. Ja nie potrafię nawet dobrze odmówić Shetna. Nie wydaje mi się, Ŝe ludzie po winni się śmiać w trakcie modlitwy. Obydwaj się uśmiechnęli. Przez jeden krótki moment Ben był gotów uwierzyć, Ŝe idzie przez francuską wieś z kolegą i rozmawiają o religii. Chwilę później wojna przypomniała o sobie. Zagrzmiała artyleria i zagrzechotały karabiny. Phineas Allenby przypadł do ziemi i zaczął szukać wzrokiem jakiejś kryjówki, tak jak i reszta oddziału. Niektórzy sięgnęli po broń. Ben zachował spokój i szedł dalej wyprostowany. JuŜ dawno przywykł do tego, Ŝe artyleria odzywa się w najmniej spodziewanych momentach. Ci chłopcy teŜ z czasem pojmą tę naukę, muszą mieć tylko okazję ku temu. Kanonada z wolna ucichła, ludzie się uspokoili i Phineas Allenby podniósł się z ziemi, a na jego twarzy zagościł zakłopotany uśmiech. - Chyba jesteśmy trochę przewraŜliwieni. - To minie. Ruszyli dalej, krocząc obok kolumny Ŝołnierzy w milczeniu. Na twarzy Phineasa wykwitł rumieniec, a Ben obserwował go, jak idzie ze wzrokiem wbitym w ziemię. Po lewej tysiące butów wystukiwały równy rytm. Allenby wyglądał tak, jakby chciał wrócić do szeregu. Stracił panowanie nad sobą w obecności Bena i najwyraźniej wstydził się tego.
108 - Opowiedz mi o pułkowniku Paarze - poprosił Ben. - Dowodzi oddziałem od dzisiejszego ranka. Jego poprzednik zginął wczoraj pod Pont 1'Abbe, a jego zastępca został ranny. Paara przeniesiono z 9. Dywizji. Generalnie w 90. sporo się zmieniło: nowy dowódca, nowi podoficerowie, praktycznie w kaŜdym pułku i batalionie.7 CięŜko mi cokolwiek powiedzieć o nowym dowódcy, ale ani on, ani Ŝołnierze, nie są w łatwej sytuacji. W zasadzie niewiele wiem o kimkolwiek, oprócz naszych chłopców. - A co moŜesz o nich powiedzieć? Phineas spojrzał Benowi w oczy. Hełm opadał mu na czoło, więc go poprawił i spytał: - W zasadzie chciałem cię spytać... Nie, niewaŜne. - Mów. - Jesteś weteranem, prawda? Tak. Phineas pokiwał głową i spojrzał przed siebie, gdzie zakurzona droga niknęła w nieznanej zieleni. - Domyśliłem się po tym, jak zachowałeś się przed chwilą, kiedy zaczęły padać pociski. Skoro jesteś doświadczonym Ŝołnierzem, to nie będę owijał w bawełnę. Phineas przysunął się i wyszeptał, co samo w sobie było równie zabawne, co naiwne. - Nie będę wstawiał kitu. - Mów. - Nie wiem, czy wiesz, ale nie mieliśmy łatwego początku. Ben postanowił, Ŝe nie opowie o rozmowie z Billupsem. Chciał się dowiedzieć, jak te wydarzenia widział kapelan, będący na froncie. Phineas wsadził ręce do kieszeni, a potem rzucił spojrzenie w kierunku pułkownika Paara i oficerów, jakby oceniając, czy z tej odległości są w stanie dosłyszeć to, co powie.
109 - Trzysta Pięćdziesiąty Ósmy ruszył rano, dziesiątego. Przeszliśmy przez rzekę Merderet mostem opodal Chef-du-Pont tuŜ przed świtem. Skierowaliśmy się do Picamdlle i nawet dotarliśmy do Pont 1'Abbe, ale na przedmieściach dostaliśmy się pod ostrzał niemieckiej artylerii. Jeszcze nigdy w Ŝyciu... Ben, ja nie widziałem czegoś takiego na własne oczy. To były osiemdziesiątki ósemki*. Miałem wraŜenie, jakbym znalazł się w środku koszmaru. Nagle wokoło wszystko zaczęło wybuchać, więc dałem nura na ziemię, wszyscy tak zrobili i nikt nie śmiał nawet drgnąć. Phineas mówił spokojnie, ale w jego głosie słychać było cierpienie. Ben znał to uczucie, kiedy człowiek chce wpełznąć do wnętrza hełmu i ukryć się przed światem zewnętrznym. Nic dziwnego, Ŝe nauczka, jaką ci chłopcy wyciągnęli ze swojego pierwszego ostrzału artyleryjskiego, była gorzka i nie czuli się z tą wiedzą dobrze. Phineas zaczął dalej opowiadać: - Po południu, jedenastego, jeszcze raz uderzyliśmy na Pont l'Abbe. Tym razem mieliśmy wsparcie naszej artyle rii, ale na przedmieściach trafiliśmy na karabiny maszy nowe. Nocą nie udało nam się zdobyć ani skrawka domu, więc zaatakowaliśmy jeszcze raz, następnego dnia. Wtedy zginął nasz dowódca i wszystko poszło w diabły. Phineas opuścił ponownie wzrok i szedł, jakby szukając czegoś na drodze, ale Ben zrozumiał, Ŝe po prostu kręci głową, nie mogąc pogodzić się z własnymi myślami. - Dwa dni walk... Straty były potworne. Musiało zginąć kilkuset ludzi. To... * Niemiecka armata przeciwlotnicza kal. 88 mm przystosowana do strzelania do celów naziemnych. Uznawana za najskuteczniejszą armatę przeciwpancerną II wojny światowej. Jedna z jej wersji stanowiła uzbrojenie czołgu Tygrys.
110 Phineas uniósł głowę i spojrzał na Ŝołnierzy, którzy maszerowali obok. Ben podąŜył za jego wzrokiem. - To dobrzy chłopcy - powiedział Allenby. - Po prostu trzeba im dobrego dowódcy, to wszystko. - Potrzebują takŜe ciebie, Phineas. Jesteś dobrym człowiekiem i znalazłeś się wśród ludzi, którzy wymagają twojego wsparcia. Allenby zaczerwienił się i uśmiechnął. - Dziękuję, rabbi. Mam nadzieję, Ŝe tak jest naprawdę. Zamilkł na chwilę i zbierał siły, aby dokończyć opowieść. - Dwunastego nasz 1. Batalion próbował zdobyć Pont 1'Abbe, ale znów został odparty. SzarŜe się wkurzyły, wezwały nalot i ostrzał artyleryjski. Wieczorem do miasta weszliśmy my, gotowi rozwalić je w drobny mak. Nie znaleźliśmy nikogo Ŝywego, oprócz dwóch królików, ale i one nie wyglądały najlepiej. Z tego, co słyszałem, Trzysta Pięćdziesiąty Siódmy i Trzysta Pięćdziesiąty Ósmy teŜ nie poradziły sobie lepiej. Wszyscy jesteśmy daleko w tyle z planem i ponosimy straty. Następnego dnia, trzynastego czerwca, Dziewięćdziesiąta Dywizja przeszła pod rozkazy nowego dowódcy. Sens tej zmiany był jasny: „zawiedliście”. - Teraz, kiedy Pont 1'Abbe, lub jego ruiny, zostało zajęte, skierowali nas dwanaście kilometrów na północ, Ŝebyśmy zajęli pozycje na prawej flance Trzysta Pięćdziesiątego Siódmego. Kierujemy się na zachód, wszystkie trzy pułki naraz i mamy przeciąć półwysep Cotentin, jak szyję kurczaka. Reszta ma zdobyć Cherbourg. Pewnie będziemy walczyć na tych cholernych sadach. - To nowy początek dla „Tough Ombres”. MoŜe natchnie Ŝołnierzy nowym duchem? - Potrzebujemy porządnego kopa, ot co.
111 Ben zmierzył go wzrokiem, próbując ocenić, jaki jest naprawdę. Postukał o oblepiony taśmą hełm. Spod jej warstw wystawał czerwony krzyŜ, niezawodna oznaka, Ŝe hełm naleŜał jednak do Phineasa. - Co się stało? Kapelan zamyślił się, jakby wracał wspomnieniami do bardzo osobistych przeŜyć, które częstokroć dręczą zwykłych ludzi. - Szkopski snajper. Chyba są wściekli, Ŝe Bóg jest po naszej stronie i prują do duchownych. Dlatego zmieniłem taktykę. - Na jaką? Phineas odchylił połę kurtki i Ben zobaczył, Ŝe za jego paskiem tkwi Colt 1911 kalibru .45. - Nosisz broń? - spytał. - Wiem, Ŝe teoretycznie my nie bierzemy udziału w walce, ale sprawdziłem, w kon wencji genewskiej nie ma słowa o tym, Ŝebyśmy nie mogli jej posiadać. Ben uniósł dłoń, dając do zrozumienia, Ŝe nie chce jej dotykać. - Pewnie myślisz o Starym Testamencie, co? O tym jak MojŜesz stał na szczycie góry z uniesionymi ramio nami, podczas gdy śydzi zwycięŜali nad Amalekijczykami? Cholera, stał tak długo, Ŝe potrzebował pomocy, aby ciągle utrzymywać ręce w górze. Ben, nigdzie nie ma słowa o tym, Ŝebyśmy nie mogli jej nosić dla samoobro ny. Snajper mógł mnie załatwić, więc chciałbym móc się bronić. Gdyby chciał, Ben mógłby zabrać Colta Allenbyemu i wystrzelić wszystkie naboje w ciągu kilku sekund. KaŜdy człowiek, znajdujący się w promieniu czterdziestu metrów, który stałby się celem, zginąłby na miejscu. Gdyby miał
112 karabin, byłby w stanie trafić w głowę człowieka z trzystu, a w korpus nawet z pięciuset metrów. Ben znał swoje moŜliwości i nie potrafił się pozbyć starych nawyków. Pozostało mu tylko bronić się przed nimi barierą wiary i moralności, duszy... - Nie chcę w trakcie tej wojny brać karabinu do ręki. - Rozumiem. Allenby przyśpieszył kroku, ale Ben szedł równo z nim. - ZauwaŜyłem - powiedział - Ŝe pojawiłeś się bez po mocnika? Nie masz Ŝadnego. -Nie. - Znajdziemy ci jakiegoś porządnego, Ŝydowskiego chłopaka, który będzie nosił za ciebie broń. Ben nie zareagował na szorstkość tego stwierdzenia. Podobnie jak z ostrzałem artyleryjskim przed chwilą, człowiek na wojnie powinien reagować tylko na rzeczy, które były wymierzone przeciwko niemu. Ta uwaga nie była. - Dziękuję, Phineasie. Kolejny kilometr przeszli ramię w ramię. Gdzieś zza horyzontu dobiegł ich terkot broni ręcznej. Pomiędzy Ŝywopłotami toczyła się walka. - Gdzieś tam jest mój brat - powiedział Allenby. - SłuŜy w 82. - Powietrznodesantowa? - Tak. Kiedy byliśmy dziećmi, zawsze bał się wysokości. Nie mogłem wyjść ze zdziwienia, kiedy się dowiedziałem, Ŝe poszedł do spadochroniarzy. W zeszłe BoŜe Narodzenie, kiedy byliśmy w domu, w Little Rock, spytałem go o pierwszy skok. Powiedział, Ŝe kiedy stanął przed otwartymi drzwiami i sierŜant ryknął na niego: „Skacz!”, to na chwilę zamarł.
113 - I co się stało? - SierŜant zagroził, Ŝe mój braciszek albo sam wyskoczy, albo kopnie go w dupę. Więc spytałem go, co zrobił, a on na to: „Wyskoczyłem, ale mi trochę pomógł”. Ben miał ochotę głośno się roześmiać, ale spoglądając na smutną kolumnę Ŝołnierzy, powstrzymał odruch wesołości. Phineas zachichotał pod nosem. Razem szli mozolnie dalej, Ben w pewnym momencie kopnął płachtę materiału leŜącą na drodze. - Naprawdę masz brata w Osiemdziesiątej Drugiej? - Nie. Zgrywam się po prostu. Masz kogoś bliskiego na wojnie? Ben zawahał się. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, jakie zrządzenia losu decydowały o losie jego rodziny. Skąd miał wiedzieć, czy słowa Phineasa Allenby ego były boŜą pułapką, czy pomocną dłonią? MojŜesz trzymał dłonie w górze, kiedy śydzi toczyli zwycięską bitwę, ale jemu ogłosił prawdę gorejący krzak. Prorok miał szczęście do wyraźnych znaków. - Tak - odparł lakonicznie. - Syna. śandarm gwałtownie zatrzymał samochód. - Wysiadać, szeregowcy - warknął kierowca. Joe Amos wstał i wyskoczył z samochodu w tuman kurzu, który wzbił się w powietrze za jego kołami. Dotknął czubkiem palca opuchlizny pod okiem i syknął. Drugi Ŝandarm stał na zewnątrz i skinął na niego ręką, rozkazując mu, aby szedł do budynku. Gmach był pozostałością ratusza Insigny, nad drzwiami znajdował się wyryty napis: „Hotel de Ville”. Joe Amos ponuro stwierdził, Ŝe hotel najwidoczniej stał się więzieniem.
114 Przechodząc przez drzwi, podał Ŝandarmowi swoje imię, nazwisko oraz batalion, w którym słuŜył. Policjant zanotował coś i rozkazał: - Za mną. Joe Amos spodziewał się, Ŝe zostanie poprowadzony do celi, gdzieś w głąb budynku, który choć ostrzelany przez moździerze, stał nadal. Zamiast tego Ŝandarm kazał mu iść za sobą i oglądając się leniwie, ruszył na drugą stronę ulicy. Przeszli wzdłuŜ kilku budynków, które przypominały główną uliczkę jakiegoś miasta z westernu, tyle Ŝe były obciągnięte zielonymi plandekami. Sytuacja na froncie była taka, Ŝe wszystkie jednostki amerykańskie zostały stłoczone na niewielkim, zbyt małym dla nich obszarze. Joe Amos, choć wpadł w niezłe tarapaty, czuł się bezpiecznie. śandarm zaprowadził go do budynku, który kiedyś był piekarnią. Puste półki pokrywała warstwa kurzu i gruzu, a w dachu ziały dziury. Joe Amos przecisnął się przez wąskie drzwi. W środku panował gwar. śołnierze, większość z podstemplowanymi papierami w dłoniach, kręcili się to w jedną, to w drugą stronę. Joe Amos dał się ponieść ludzkiemu strumieniowi, najpierw na zaplecze sklepowej części piekarni, a potem na górę, gdzie były piece. Pomieszczenie było duŜe i pełne białych. W zasadzie znajdowali się w nim sami oficerowie. Joe Amos rozpoznawał niektórych z nich, między innymi generała dowodzącego 688. Batalionem zaopatrzenia. Jedyni Murzyni, jakich zdołał wyłowić z półmroku, byli szeregowcami, którzy wspomagali oficerów. Chwycił jednego z nich za rękaw i zagadnął: - Muszę z kimś pogadać. - Bracie, co się stało z twoim okiem? - Drobne zadrapanie.
115 - Jasne. Chyba musisz pogadać z samym szefem. Jest tam. śołnierz obrócił Joego Amosa i pchnął go w kierunku majora w krawacie. Siedział przy stoliku, na którym piętrzył się stos dokumentów, z wciśniętym pomiędzy papiery talerzem z kawałkami ciasta. śołnierz, z którym rozmawiał, pobiegł dalej z papierami. Joe Amos nie wiedział, co ma zrobić. Widział juŜ tego człowieka wcześniej i przypominał sobie, Ŝe major ma na nazwisko Clay. Był to oficer kadrowy 688. Batalionu, ale z rzadka widywano go w punktach załadunkowych, bazach czy innych miejscach, gdzie przebywali kierowcy. Zwykle, kiedy człowiek nie pracował lub nie naprawiał samochodu, trzymał się z dala od tej bandy wymuskanych, czystych sztabowców, nie chcąc im wchodzić w drogę. Major przesunął kolejną porcję papierów i zaczął ją przeglądać. Dopiero po minucie spojrzał na Joego Amosa, który stał przed nim i czekał. - Jesteś jednym z tych, którzy wdali się w bójkę, tak? Joe Amos nie miał okazji spojrzeć na siebie w lustrze, ale był pewien, Ŝe wszyscy mogą zauwaŜyć podbite oko. Jeden z białych kierowców zaskoczył go i trafił dokładnie w twarz. Joe nie poddał się, zaczął pracować nogami i wyprowadzać sierpowe, tak jak uczył go wujek Carlos. To była jego pierwsza bójka w Ŝyciu, ale nie bał się, wręcz przeciwnie, cieszył nią i radował. Był dumny z tego, Ŝe swoimi pięściami broni przyjaciela. Boogie z rykiem rzucił się na tamtych, ale nie miał szans przeciwko dwójce. Dopiero kiedy Joe Amos skoczył mu na pomoc, sytuacja się odwróciła. Bójka skończyła się, kiedy Grove i reszta chłopaków ich rozdzieliła, ale i tak Joe Amos przyłoŜył tamtym kilka razy. Konwój, który jechał z naprzeciwka,
116 był prowadzony przez oficera. Ten kazał odwieźć Boogiego i Joego Amosa osobnymi samochodami, a białym zostać na miejscu i się uspokoić. Siedząc na pace, Joe obserwował, jak jego konwój mija zepchniętą na pobocze cięŜarówkę. Uczestników bójki przekazano pierwszemu Ŝandarmowi, jaki się trafił. Joe nie wiedział, gdzie skierowano Boogiego, ale był pewien, Ŝe nie widział go nigdzie w piekarni. - Tak, sir. Bardzo mi przykro, ale to nie my zaczęliśmy... - Doprawdy? Słyszałem inną wersję. Joe Amos obserwował łysinę majora, połyskującą spod błyszczących od pomady zaczesanych włosów. Co jak co, ale Clay wyglądał jak pracownik stacji benzynowej. - To nie gra roli. Niech pan siada. Pulsujący ból szczęki i opuchlizna oka były dla Joego Amosa waŜne, ale postanowił się nie spierać. Posłusznie usiadł na krześle. - Szeregowy Joe. - Tak, Joe Amos Biggs, sir. - Dobrze. Nazywam się major Clay, Batalion G-l. Mam wraŜenie, Ŝe widzieliśmy się kiedyś. Joe Amos znał ten akcent. Tidewater, Virginia lub Kalifornia. - Trafię do pierdla, sir? Major uśmiechnął się i zaczął mówić, a Joe wbił wzrok w blade dziąsła widoczne przez szparę pomiędzy zębami. - Nie. Obawiam się jednak, Ŝe szeregowiec John Bailey spędzi kilka dni za kratkami. - Raczej kapral Bailey, sir? - Nie, juŜ nie. Jakieś dwadzieścia minut temu zostawił jeden ze swoich szewronów na moim biurku...
117 Joe Amos chciał powiedzieć, Ŝe Boogie wolałby zostawić cały mundur i całe to wojsko daleko za sobą, ale przezornie ugryzł się w język. - Sir, a co z tamtymi dwoma? To oni zaczęli bójkę, dlatego musiałem pomóc mojemu koledze. - Wiem, Joe, dlatego jesteś tutaj, a nie w karcerze. Szeregowy Bailey to inna para kaloszy, jest uparty jak osioł. Co do tamtych dwóch, nie naleŜą do mojego batalionu i nie przejmuję się nimi. Chciałbym jednak wiedzieć, co was napadło, Ŝeby wdawać się w bójkę z białymi. Robimy wszystko, co tylko moŜemy, aby was rozdzielić, ale to wy sami pakujecie się w szambo. Chyba nie da się was uchronić przed takimi kłopotami, co? Major splótł dłonie na brzuchu i odchylił się do tyłu na krześle. Joe Amos stwierdził, Ŝe w takiej pozie przypomina sędziego, a nie wieśniaka ze stacji benzynowej. - Pewnie zauwaŜyłeś, Ŝe zadaniem naszego batalionu jest transport zaopatrzenia z plaŜ w głąb Francji. Niedługo przebijemy się przez linie szkopów i ruszymy na Berlin, a nasze wojsko potrzebuje zapasów. Pamiętaj o tym, Ŝe nie stać nas na utratę choć jednego dobrego kierowcy. - John Bailey jest dobrym kierowcą. Major Clay westchnął i przesunął się na krześle. PołoŜył dłonie płasko na biurku, jakby chciał przytrzymać leŜące na blacie papiery i odparł: - Dobry z ciebie chłopak. Wszyscy to mówią. Je steś czysty, wywiązujesz się ze swoich zadań. Porucznik Garner powiedział mi, Ŝe trzymasz się z dala od kłopotów. Nie chcę, abyś wpadł w większe szambo, niŜ to, w które wdepnąłeś teraz, nie rób mi kłopotów, a wszystko będzie dobrze. Rozumiemy się?
118 Jedyne, co mógł zrobić Joe Amos, to milcząco przytaknąć. Oficer trafnie podsumował relacje, jakie łączyły białych i czarnych w wojsku. Ci pierwsi byli zadowoleni, kiedy ci drudzy nie sprawiali kłopotów. Przez takich ludzi jak major, Boogie John śmiał się z zapału, z jakim Joe Amos chciał strzelać do Niemców. Major Clay zabębnił palcami po blacie. - Skąd jesteś? - Danville. - Masz rodzinę? - Mamę i cztery siostry. - A co z ojcem? - Zmarł na raka. - To smutne - odparł major. Joe Amos wiedział, Ŝe w wojsku słuŜą trzy rodzaje ludzi: tacy, którzy cię nienawidzą, tacy, którzy pozwolą ci Ŝyć jak chcesz, i reszta, znajdująca się gdzieś pomiędzy tymi dwiema grupami. Major naleŜał do tych ostatnich ludzi. Problem z nimi był taki, iŜ uwaŜali się za takich, co wszystko wiedzą lepiej. - Słyszałem, Ŝe byłeś w szkole, Joe. - Tak, przez trzy lata uczyłem się na Uniwersytecie Virginia Union. - Tak, słyszałem. To dobra szkoła dla Murzynów. Powstała tuŜ po wojnie secesyjnej. - Tak, sir. - Dlaczego jej nie ukończyłeś? - Zaciągnąłem się do wojska. Major Clay pokiwał wolno głową. Joe był w stanie odczytać jego myśli, jakby miał je wymalowane na wysokim czole. Z jakiego powodu młody Murzyn porzucił college dla armii? Po co zakładać mundur, pakować się w bagno?
119 śeby być kierowcą, pomagierem, ordynansem czy kucharzem? Po co znosić upokorzenia, skoro mógłby być kimś w domu. Co więcej, po co pchać się do Europy, Ŝeby bronić tam wolności, skoro nie miał jej w domu? - To mój kraj, więc muszę za niego walczyć. - Podoba mi się to, co mówisz, Joe. Co studiowałeś? - Historię. - Wspaniale. TeŜ studiowałem w college u William and Mary. W sumie niedaleko od Williamsburga i twojej uczelni. To najstarsza uczelnia w Ameryce, wiesz? - Myślałem, Ŝe Harvard jest najstarszy. Major Clay roześmiał się do siebie. - No dobrze. Za kilka dni przydzielimy ci nowego partnera, a szeregowiec Bailey zostanie przeniesiony do innego batalionu, kiedy skończy odbywanie kary. Nie martw się o niego, tylko rób swoje. Jesteś gotów przejąć dowodzenie? Wiem, Ŝe wdałeś się w bójkę, bo chciałeś pomóc kumplowi. Podziwiam to. Musimy dać ludziom odpowiedni przykład. Chcesz mi pomóc, jesteś gotów na takie wyzwanie? - Chyba tak, sir. - W takim razie zachowuj się odpowiednio, bo ludzie będą cię obserwować. - Tak, sir. - Pomogę ci w razie potrzeby. UwaŜaj na siebie. Major Clay podał mu biały szewron dystynkcji, z której jeszcze zwisały nitki, - Szeregowiec John powiedział, Ŝe chciałby, abyś je nosił, kapralu. Odmaszerować. Maszerowali jeszcze przez trzy godziny. Dwukrotnie droga prowadziła ich na skraj bagien. Pułk kluczył więc pośród pól, które jeszcze wczoraj były w rękach nieprzyja-
120 ciela. W rowach i dziurach po wybuchach leŜały trupy Niemców. Ben obserwował, jak Ŝołnierze oglądają zwłoki, nikt nie próbował ich powstrzymać. Przeszukiwali ciała, szukając pamiątek, ale nie znaleźli nic. Pistolety, zegarki, guziki czy naszywki, wszystko znikło. Pułkownik Paar poprowadził ich drogą, która wiodła o ponad kilometr od tyłów Trzysta Pięćdziesiątego Dziewiątego i Trzysta Pięćdziesiątego Siódmego. Zamierzał zająć pozycję na prawej flance tego ostatniego pułku, na północ od Amfreville. Od zachodu, spoza Ŝywopłotów, dobiegł ich terkot broni maszynowej. Był na tyle słaby i odległy, Ŝe Ŝołnierze nie zwolnili kroku ani nie szukali schronienia. Ben przypuszczał, Ŝe pozostałe pułki czekają na nich i dopiero wtedy ruszą do boju. Dołączył z powrotem do kolumny, mówiąc Phineasowi, Ŝe chce poznać Ŝołnierzy. Po części była to prawda, choć Ben chciał się uwolnić od wścibskiego wielebnego. Polubił go, to prawda, ale nie zamierzał się przed nim otwierać, tylko dlatego, Ŝe tamten chciał pogadać. Ben zakładał, Ŝe jego ciekawość brała się z młodego wieku i chrześcijańskiej tęsknoty do uwolnienia się od grzechu przez spowiedź. Ben, śyd z urodzenia i wiary, trzymał swoje przemyślenia dla siebie. Nie wierzył, Ŝe jego brzemię zniknie, jeśli tylko podzieli się nim z kimś innym. Stary Testament, którym się kierował, wymagał rozpamiętywania własnych grzechów, odkupienia ich, czasem nawet krwi. Towarzysząc oddziałowi krok za krokiem, Ben zapewniał wszystkich, Ŝe kiedy zatrzymają się na postój i rozbiją obóz, odprawi wieczorne naboŜeństwo. KaŜdy Ŝołnierz był mile widziany, prosił jednak, aby ta wiadomość dotarła do wszystkich chłopców Ŝydowskiego pochodzenia, jacy słuŜyli w regimencie. Phineas Allenby takŜe ogłaszał tę nowinę,
121 biegając od przodu kolumny do tyłu, podekscytowany i pełen wigoru. Ben przyglądał mu się z zazdrością, jak niestrudzony odpowiadał na wszystkie pytania. Ben nie miał tallit, który mógłby narzucić na ramiona. Poszedł na dno wraz z „Susan B. Anthony”. W zasadzie brakowało mu wszystkiego - świec, menory, nawet kawałka płótna czy papieru do rozłoŜenia na masce jeepa, aby zamienić go w ten sposób na polowy ołtarz. Stary Testament i modlitewnik pozostały w plecaku. Kapelan i dwustu zgromadzonych wokół niego Ŝołnierzy mieli na głowach hełmy. Za plecami rzeka Merderet kipiała w swoim korycie. KaŜdy z chłopaków pochylających w tym momencie głowy w modlitwie wiedział, Ŝe niedaleko czekali na nich Niemcy. Wierni stali w grupkach, wielu z nich było oficerami. W zasadzie wszyscy powinni się rozproszyć, aby nie paść ofiarą ataku moździerzowego, ale chęć wysłuchania kapelana Kahna sprawiła, Ŝe zbili się w dosyć ciasną grupę. Ben uniósł dłonie w powietrze. - Shema Israel, Adonai Elohenu, Adonai Echud - zaśpiewał po hebrajsku. Potem powtórzył te słowa, tym razem po angielsku: - Usłysz, Izraelu, Jedyny Bóg jest naszym Panem. Do jego modlitwy dołączyły kolejne głosy. Ben usłyszał, jak Phineas Allenby powtarza słowa modlitwy i zdał sobie nagle sprawę, Ŝe baptysta miał rację. Potwornie kaleczył hebrajski. Rozejrzawszy się po swojej trzódce Ben stwierdził, Ŝe śydów jest tutaj niewielu. Reszta zgromadzonych rozglądała się niepewnie, nie znając słów modlitwy. Tak naprawdę to się nie liczyło. WaŜne było to, Ŝe zgromadzili się, aby za jego sprawą spłynęła na nich łaska Boga.
122 - Barku shem k'vod malchuto l'olam v-ed. Błogosławiona na wieki wieków niech będzie chwała Pana. Część Ŝołnierzy odpowiedziała chóralnie: - Ah-mein - reszta pogubiła się w wymowie i wymruczała coś pod nosem. Ben opuścił ręce, a Ŝołnierze usiedli. Zbierał się do rozpoczęcia kazania, spoglądając jednocześnie po wszystkich. Niektórzy siedzieli z pochylonymi głowami, inni spoglądali na niego, mrugając oczami, w oczekiwaniu słów kapelana. Ku swej uldze Ben stwierdził, Ŝe Ŝadna z tych twarzy nie przypomina mu syna. To byłoby zbyt proste. PrzecieŜ ci chłopcy to nie są jego dzieci, Ŝyją i stoją przed nim. Tłum robił się niespokojny. Zbyt długo milczał. Zza jego pleców Phineas szepnął: - Rabbi? Ben odsunął od siebie płaszcz smutku, pozwalając, aby opadł z jego głowy na ramiona, jak tallit. - W trzeciej księdze Tory czytamy o człeku zrodzonym z ojca Izraelity i matki Egipcjanki, który wdał się w spór z Izraelitą. Podczas walki ów półkrwi Egipcjanin zbluźnił przeciwko Bogu. Ludzie, którzy to usłyszeli, zaprowadzili go przed oblicze MojŜesza, aby ten go osądził. Prorok spytał Boga, co ma uczynić, a ten rzekł, aby zaprowadzić bluźniercę na skraj obozowiska i go tam ukamienować. MojŜesz miał powiedzieć swemu ludowi, Ŝe taka kara czeka kaŜdego: obcego i prawowiernego, kto będzie bluźnić przeciwko Bogu. Ten, kto zabije zwierzę, będzie musiał zapłacić za nie. Ten kto skrzywdzi bliźniego, sam zostanie tak samo okaleczony. Zgodnie z prawem: oko za oko, ząb za ząb, blizna za bliznę. Ten, kto zabije człowieka, sam będzie pozbawiony Ŝycia.
123 Ben pozwolił, aby jego słowa zawisły w powietrzu. Przeszedł wzdłuŜ pierwszego rzędu zgromadzonych i dopiero po chwili zaczął dalej mówić: - My, śydzi, nie wierzymy w łaskawego, wybaczającego grzechy Boga. Dla nas jest On zazdrosny, mściwy i bardzo surowy. Nakazuje nam Ŝyć w pokoju z ludami, które Go pragną i wojować z tymi, które nie chcą zaznać spokoju. Dlatego tutaj jesteśmy, bowiem Niemcy nie chcą Ŝyć w pokoju z innymi. - Amen - powiedział ktoś nagle. Ben po głosie rozpoznał, Ŝe to Phineas Allenby. Nikt mu nie zawtórował, zgromadzeni pozostali w ciszy. - Nie przybyliście tutaj jako chrześcijanie i śydzi - mówił dalej Ben. - Jesteście Ŝołnierzami, bronią w rękach Boga. To, co Hitler i jego siepacze uczynili śydom w Europie, to prawdziwe bluźnierstwo. Los, na jaki skazali narody Europy, zasługuje na potępienie i Bóg nie pozwoli, aby nazistów nie okryła hańba. Wy, Ŝołnierze, będziecie ręką sprawiedliwości, zemstą i wolą Boga, przyobleczoną w ciało. Ben stał nieruchomo. Otworzył dłonie, które do tej pory zaciskał w pięści. Jego słowa płynęły prosto z serca, były pełne pasji i uczuć. - Wiedzcie, Ŝe nie jesteście sami, zdani tylko na własne siły. Jestem tutaj, podobnie jak kapelan Allenby. Armia Stanów Zjednoczonych dba o was, a Bóg teŜ ma baczenie z nieba. Głos zza jego pleców potwierdził: - Zaiste, tak jest naprawdę! Te słowa widocznie podziałały na Ŝołnierzy, którzy skinęli głowami. Ben uniósł dłonie w górę: - Mówimy Niemcom to, co rzekł Bóg królom Judy, gdy ci odwrócili się od Niego:
124 Kraj wasz spustoszony, wasze miasta ogniem spalone, cudzoziemcy tratują wam niwy na waszych oczach. Gdy wyciągniecie ręce, odwrócę od was me oczy. Choćbyście nawet mnoŜyli modlitwy, Ja nie wysłucham. Ręce wasze pełne są krwi. * Ben wyciągnął dłonie przed siebie i spoglądał na twarze zgromadzonych Ŝołnierzy. Zamiast nich dostrzegał jednak tylko swojego syna, Thomasa Kahna, siedzącego w kokpicie bombowca. Zestrzelony samolot spadł na jakieś bezimienne, francuskie pole. Oczami wyobraźni Ben widział, jak chciwe niemieckie dłonie przeszukiwały zwłoki, szukając zegarka, nieśmiertelnika czy kosztowności. Odarty ze wszystkich osobistych przedmiotów stał się kolejnym zabitym na wojnie, nieznanym Ŝołnierzem. Nagle, jakby na przekór tej wizji, Ben poczuł powiew nadziei. A moŜe Thomas nie zginął, a dostał się do obozu jenieckiego? Ponownie przed jego oczami stanął obraz syna, który zaciska dłonie na drucie kolczastym i patrzy tęsknie w dal poza mury. Kiedy nawiedzały go takie sny, Ben z trudnością przypominał sobie twarz syna. Znacznie łatwiej mógł wyobrazić go sobie jako trupa. JakŜe mocno pragnął dowiedzieć się, jaki los przypadł Thomasowi. Dlatego właśnie przybył do Francji, aby ostatecznie rozwikłać tę zagadkę. Jeśli Thomas zginął, to im prędzej skończy się wojna, tym szybciej zostanie pochowany i naleŜycie opłakany. Dopóki nie miał pewności, targały nim sprzeczne uczucia: nadzieja i rozpacz. Spojrzał ponownie na Ŝołnierzy, którzy przed nim stali. * Księga proroka Izajasza w przekładzie Biblii Tysiąclecia (Iz 1, 7).
125 - Pozwólcie, Ŝe coś wam powiem i poproszę, abyście to dobrze zapamiętali. Kiedy runęły mury Jerycha, Izraelitom zabroniono rabować ciała zabitych, poniewaŜ wojny nie toczy się dla zysku. Wojna jest nieszczęściem, które spada na kaŜdy dom i kaŜdą rodzinę. Szanujcie zmarłych, poniewaŜ zostali oni odebrani swoim bliskim, podobnie jak całemu światu. Oni naleŜą do Boga. To oznacza, Ŝe ich broń, zegarki, portfele... - Ben znacząco poklepał się po kieszeni na piersi - takŜe ich listy, wszystkie one są własnością Boga. śołnierze patrzyli na niego zaskoczeni. Niektórzy rozglądali się niepewni, nie chcąc rozstać się ze zrabowanymi precjozami. Ben zdał sobie sprawę, Ŝe jego słowa zrodziły się z gniewu, który podsuwał mu podstępnie złe myśli. Odetchnął głęboko i potarł dłonią o brew. KimŜe był, aby przelewać na tych ludzi dręczący go ból, co to ich obchodziło? śaden z nich nie zgłosił się, aby wysłuchać jego spowiedzi i udzielić mu rozgrzeszenia. Sam tak uczynił, choć ledwie był rabinem, który towarzyszył im przez jedno popołudnie. Przez ciszę, która zapadła nad zgromadzonymi, przedarł się szept: - Róbcie śydzi, jak chcecie. Ja wiem swoje. Ben spojrzał na Phineasa, szukając u niego wskazówki, jak powinien zareagować. Allenby wzruszył ramionami i splótł dłonie w geście modlitwy, dręczony najwidoczniej wyrzutami sumienia. Bena po raz kolejny uderzyło, jak bardzo młody kapelan był ubłocony i wymizerowany. Phineas Allenby walczył obok swoich Ŝołnierzy i dzielił z nimi wszystkie trudy wojny. Prawda, nie powstrzymał ich przed grabieniem zwłok, a być moŜe sam wziął dla siebie jakąś pamiątkę. A teraz pouczał go jakiś Ben Kahn, ogolony, w czystym mundurze i z hełmem, na którym pysznił się czerwony krzyŜ, znak, Ŝe jeszcze nie spotkał się z niemiec-
126 kimi snajperami. Dziewięćdziesiąta Dywizja sprawiała kłopoty, a Phineas oraz inni jej kapelani słuŜyli w niej od początku inwazji, a zapewne od czasu zgrupowania w Anglii. Ben nie zasłuŜył na miejsce pośród „Tough Ombres”, nie w trakcie tej wojny. Nie mógł i nie miał prawa ich pouczać, dopóki nie zasłuŜy sobie na miejsce pośród nich, tak, jak to zrobił Phineas. Zakończył mszę krótką, hebrajską modlitwą, którą odmówił potem po angielsku: - Baruch atah Adonai, go-al. Yisrael. Wielbimy cię BoŜe, Odkupicielu Izraela. Ah-mein. Ben rozluźnił się, dając Ŝołnierzom do zrozumienia, Ŝe posługa dobiegła końca. Phineas Allenby podszedł i stanął obok niego. Dwóch Ŝołnierzy czekało, aŜ śydzi z pułku podejdą i przywitają się z rabinem. Niewielu chciało to zrobić, ale dla tych, którzy się zbliŜyli, Ben zachował uśmiech i ciepłe słowo. Kiedy duchowni zostali sami, zapadał juŜ zmrok. Nie licząc szumu rzeki i odległych pomruków ognia artyleryjskiego, do ich uszu docierało tylko szuranie łopat. Batalion okopywał się na noc. Na twarzy Allenby'ego malował się ponury wyraz. Zmieszany Ben wbił wzrok w ziemię. Phineas chwycił jego nadgarstki i odwrócił dłonie ku górze. Ben spojrzał na nie ze zdziwieniem. Phineas powiedział grobowym tonem, o którego Ben nigdy by go nie posądzał: - Reszta tego ustępu z księgi Izajasza brzmi tak: Gdy wyciągniecie ręce, odwrócę od was me oczy. Choćbyście nawet mnoŜyli modlitwy, Ja nie wysłucham. Ręce wasze pełne są krwi. Obmyjcie się, czyści bądźcie!
127 Usuńcie zło uczynków waszych sprzed moich oczu! Przestańcie czynić zło! Zaprawiajcie się w dobrem! Troszczcie się o sprawiedliwość, wspomagajcie uciśnionego, oddajcie słuszność sierocie, w obronie wdowy stawajcie! Chodźcie i spór ze Mnę wiedźcie! - mówi Pan. Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleję; choćby czerwone jak purpura, stanę się jak wełna. JeŜeli będziecie ulegli i posłuszni, dóbr ziemskich będziecie zaŜywać. Ale jeśli się zatniecie w oporze, miecz was wytępi. Albowiem usta Pańskie to wyrzekły.* Skończywszy recytować, Phineas nie wypuścił nadgarstków Bena, ale trzymał je niczym cygańska wróŜka, czytając z linii na dłoni. - Dawidowi nie wolno było wznieść świątyni, bowiem miał dłonie zbrukane krwią. Dlatego dokonał tego Salomon. - Wiem. Ein Kateigor Naaseh Saneigor. - Co to znaczy? - To maksyma, która mówi, Ŝe oskarŜyciel nie moŜe stać się obrońcą. Ktoś, kto zabijał, nie moŜe sławić pokoju. Dawid zabił tysiące, MojŜesz wygubił Egipcjan i z tego powodu Bóg nie pozwolił mu ujrzeć Ziemi Świętej. Obydwaj byli Kokainami, tak jak ja. - I dlatego uwaŜasz, Ŝe Bóg odebrał ci syna? - Nie powiedziałem, Ŝe on nie Ŝyje. - Nie musisz, widać to w twoich oczach. Czy on na pewno nie Ŝyje? * Księga proroka Izajasza „Przeciw religijnej obłudzie” w przekładzie Biblii Tysiąclecia (Iz 1,15-20).
128 - Nie wiem. Thomas pilotował B-17 i został strącony nad Verdun. - Więc dlaczego uwaŜasz, Ŝe zginął? - Nie sądzę, aby Bóg go oszczędził. - CzemuŜ to? - Bo zabiłem wielu, bardzo wielu ludzi, Phineasie. - Walczymy na wojnie. Sprawiedliwej wojnie, Ben, nie sądzę... - Bóg nie czyni wyjątków. MojŜesz zabił jednego Egipcjanina, chcąc ocalić swój lud. Dawid wyrzynał w czasie wojen całe plemiona, ale to nie grało roli. Liczyło się to, Ŝe odbierali Ŝycie. Bóg decyduje, o ile to jest za duŜo w przypadku danego człowieka. Zabiłem zbyt wielu, nawet jeśli sprawa była słuszna. Allenby wypuścił jego ręce, a one opadły, jakby pod cięŜarem grzechów, których dopuścił się dwadzieścia sześć lat temu. - Bóg powiedział, chodźcie i spór ze mną wiedźcie. Ben pokiwał głową. - Więc się z Nim pokłóciłeś, tak? Zapadła cisza. Ben przycisnął ramiona do ciała. - Dobrze, rabbi. Chodźmy do stołówki. - Phineas ruszył przodem, a Ben poklepał go po ramieniu. - Znajdzie my teŜ trochę taśmy i okleimy twój hełm.
CZĘŚĆ DRUGA
Od niepamiętnych czasów chłopi otaczali swe pola wałami ziemnymi, formując płaskie mury, wysokie na dwa metry, które z czasem obrastały bukami, dębami i kasztanowcami. Ten mur lub hałda nazywany jest Ŝywopłotem, jeśli porastają go krzewy i drzewa, które z czasem pną się w górę i osłaniają biegnącą poniŜej drogę, niczym zielonym dachem. Same drogi, zamknięte w ten melancholijny sposób w uścisku glinianych brzegów, wielce przypominają fosy, które prowadziły do średniowiecznych zamków. Honoriusz de Balzac, opis Ŝywopłotów Normandii. Ogień nieprzyjaciela sprawia, Ŝe nasi Ŝołnierze zamierają w bezruchu... Oni się nie boją, ale są oszołomieni... Jeńcy wojenni mówią, iŜ są w stanie rozpoznać, z której strony nadchodzimy, dlatego musimy baczniej kontrolować nasz ogień... Jeńcy mówią takŜe, Ŝe nasi Ŝołnierze zbijają się w gromady, dlatego teŜ powinniśmy silniej nad nimi panować. Wyjątki z przemówienia głównodowodzącego Dziewięćdziesiątej Dywizji do dowódców batalionów, 15 czerwca 1944. To pieprzona wieś! Popularne spojrzenie amerykańskich Ŝołnierzy na Normandię.
D+12 18
czerwca
J
oe Amos podniósł rękę do góry. - Ja, panie poruczniku. Niech mi pan da tę dziecinkę. Uniósł rękę tak wysoko, Ŝe wystąpił z szeregu i stanął przed sześćdziesięcioma Ŝołnierzami ze swego plutonu. Zza pleców dobiegły go śmiechy i pokpiwania. - SierŜancie, ja... Garner spojrzał na niego i uciszył gestem. Joe Amos wiedział, Ŝe przydzieli mu to zadanie. Rozejrzał się dookoła, szukając kompana do jazdy. - Dalej, Grove, zróbmy to! - Kapralu Biggs, pozwoli mi pan dokończyć? - spytał porucznik. - Szczegółowy grafik kursów przedstawię rano. - Tak jest, sir. - W takim razie koniec odprawy. Rozejść się. śołnierze ruszyli do swoich samochodów. Za kilka godzin zostaną ponownie wezwani i sformują konwój. Trzy okręty desantowe manewrowały na płyciźnie, mozolnie prąc ku plaŜom. Kolejna grupa desantowców mrowiła się na sztucznej płyciźnie portu Mulberry. Na wodach kanału La Manche było tak wiele jednostek, Ŝe Joe Amos nie potrafił dostrzec linii horyzontu. Czujne niszczyciele krąŜyły
134 wokół statków handlowych, które czekały na swoją kolej rozładunku. Wciągnąwszy głęboko powietrze, poczuł zapach morskiej wody przemieszany z benzyną. - Szeregowiec Mays, zostańcie chwilkę - zawołał Garner. PotęŜnie umięśniony chłopak zatrzymał się posłusznie, stojąc niczym skała pośród morza ludzi. Joe Amos zauwaŜył go rankiem, chłopak był ewidentnie nowy i Joe przypuszczał, Ŝe był jego nowym partnerem, którego obiecał mu major Clay. Szeregowiec Mays był wysoki i proporcjonalnie zbudowany, ramiona miał silne, klatkę potęŜną, a skórę ciemną. Kiedy się odezwał, jego głos był silny i niski: - Tak jest, sir. - Szeregowy, to jest wasz nowy partner, kapral Biggs. Porucznik wskazał, aby uścisnęli sobie dłonie. Joe Amos stwierdził z ulgą, Ŝe Mays nie zamierzał popisywać się swoją siłą, miaŜdŜąc mu dłoń na przywitanie. Z wyglądu sprawiał wraŜenie, jakby był młodszy od niego, mógł liczyć sobie nie więcej jak dziewiętnaście, moŜe dwadzieścia lat. Porucznik wskazał, aby poszli za nim. Minęli cięŜarówki i skierowali się ku samochodowi, na którego pace paczki piętrzyły się tak wysoko, Ŝe wystawały ponad Ŝerdzie plandeki. Joe Amos spodziewał się, Ŝe lada chwila osie nie wytrzymają i pękną. - Cudny - mruknął pod nosem. To była jego wymarzona cięŜarówka. Ponad kabiną, na obrotnicy, zamontowano karabin maszynowy M2 kalibru .50. - Wasza dwójka weźmie ten wóz i zaprowadzi go do miejscowości Tamerville. To niedaleko Valognes. Mapa jest w samochodzie. 79. Dywizja zdąŜa w kierunku Cherbourga, a 3. Batalionowi kończy się amunicja. Chciałeś ten wózek, Joe, to go dostaniesz. Ruszajcie.
135 Porucznik zamilkł i oparł dłonie na biodrach. Joe Amos wskoczył na pakę i rozejrzał się po skrzynkach. Ukradkiem podziwiał karabin maszynowy. Garner chrząknął i mruknął: - Amos, sadzaj dupę za kierownicę i jazda. Joe zeskoczył na ziemię i gestem wskazał szeregowemu Maysowi, aby obszedł kabinę. - Ja prowadzę, więc siedzę tutaj. Garner poklepał ich po plecach i dodał pół Ŝartem: - Mays, wskakuj na fotel pasaŜera. Patrz i ucz się. MoŜe będą z ciebie ludzie. Na Boga, chłopcy, nie wpakujcie się w jakąś kabałę i wracajcie w jednym kawałku. Joe Amos uruchomił silnik, delektując się znajomym rytmem jego pracy. - Poruczniku? - Jeszcze tu jesteście, kapralu? - Czy mogę zatrzymać tę ślicznotkę, jak wrócę? Oficer roześmiał się na głos. - Jasne. A teraz w drogę, czekają na was. Samochód szarpnął do przodu. Koła wgryzły się w piach, a ładunek niebezpiecznie zachybotał. Joe zacisnął zęby i skupił się tylko na prowadzeniu. Spodziewał się, Ŝe jego nowy partner z miejsca zacznie gadać, ale ten siedział cicho, obserwując poczynania kierowcy. CięŜarówka wolno dotoczyła się do równej łachy piachu, którą wyjeździły buldoŜery. Ładunek zachybotał się jeszcze kilka razy, ale w końcu wydostali się na drogę, wiodąca pomiędzy pozostałościami po niemieckich bunkrach, które były niemym dowodem na to, jak gwałtowne walki toczono na plaŜy. Szeregowy Mays nie patrzył na nie, w dalszym ciągu nie odrywał wzroku od Joego Amosa.
136 - Skąd jesteś? Mays nie odpowiedział od razu. Zdawał się analizować pytanie pod róŜnymi kątami i dopiero po chwili odparł: - Z małego miasteczka na Florydzie. Mays nie wymienił jego nazwy, więc Joe Amos postanowił spróbować jeszcze raz. - Jak masz na imię? - McGee. Nie odrywając oczu od drogi, Joe się skrzywił. - Nie pytałem o drugie, ale o pierwsze. Czemu nie po wiesz, jak się nazywasz? Ponownie zapadła cisza. - Mam imię po lekarzu, który odbierał poród. - Aha. A czy on był bezimienny. Chyba nie? - No, nie. Joe Amos pokręcił głową. Chłopak nie sprawiał wraŜenia głupiego, ale rozmowa z nim nie naleŜała do łatwych ani przyjemnych. - No więc, jak masz na imię? - Adolf. Joe Amos wrzucił drugi bieg i roześmiał się: - Mama nazwała cię Adolf McGee Mays? - Dlatego przedstawiam się McGee. - Wcale się nie dziwię, cholera. Joe Amos wykręcił na drogę i zatrzymał się, przepuszczając konwój cięŜarówek. KaŜda z nich załadowana była dziewiętnastolitrowymi kanistrami, a kierowcy w najmniejszym stopniu nie przestrzegali ograniczenia prędkości do czterdziestu kilometrów na godzinę. Nikt nie zwracał uwagi na Ŝandarmerię, która machała ostrzegawczo chorągiewkami. Teraz, kiedy zapasy uzupełniane były w porcie Mulberry, nikt nie mógł pozwolić sobie na
137 opóźnienia i spowolnienie systemu logistycznego. Coraz więcej Ŝołnierzy lądowało we Francji, a Niemcy wciąŜ nie zamierzali oddawać zajętych terenów bez walki, skutkiem czego Ŝołnierze ściśnięci byli jak śledzie w beczce. KaŜdy dzień walk sprawiał, Ŝe oddziały wymagały uzupełnień w ludziach i w sprzęcie. Pomarańczowe kule eksplozji widoczne na nocnym horyzoncie, huk artylerii i dalekie echa wystrzałów mówiły, Ŝe dowódcy nie mają zamiaru zaprzestać ataków. Aby szturmowi przydać sił, trzeba było Ŝołnierzom dowozić jedzenie, amunicję i wszystko to, czego potrzebowali. Francuski system torów kolejowych był rozniesiony w pył przez zamachy partyzantów i trzy miesiące alianckich bombardowań. Z tego powodu drogi wokoło plaŜ UTAH i OMAHA były tak waŜne i bezustannie tętniły Ŝyciem. Królowały na nich nie tylko cięŜarówki, ale teŜ ciągniki czy działa. Po wyglądzie samej drogi widać było, Ŝe odciska się na niej codzienne piętno tysięcy ton. Konwój minął skrzyŜowanie, a Joe Amos wcisnął pedał gazu. Samochód nabrał szybkości. Za nimi, zza zakrętu, wyłonił się kolejny konwój, i aby go nie spowalniać, Joe musiał przyśpieszyć jeszcze bardziej. - Widzisz - powiedział do McGee Maysa. - Z tymi samochodami nie ma się co pieścić. Trzeba dać im kopa, bo jak człowiek będzie za delikatny, to silnik zgaśnie. Nie martw się, są odporne i nic się nie złamie. - „Jimmy” zawył, kiedy z drugiego biegu Joe Amos przeszedł na trzeci. No, nie wariuj - powiedział, a Mays roześmiał się cicho. Mknąc szybko po drodze, Joe Amos przedstawił się pełnym imieniem i nazwiskiem. Wyjaśnił, Ŝe nazwano go na cześć Józefa, syna Jakuba, który został sprzedany przez braci w egipską niewolę i stał się szanowanym urzędnikiem
138 na dworze faraona. Józef potrafił odczytywać znaczenie snów i nosił wielokolorowy płaszcz. Drugie imię, Amos, otrzymał po jednym z dwunastu Ŝydowskich proroków, którzy nauczali o sprawiedliwości i nadejściu Boga. Amos przyszedł na świat jako pasterz, jednak później stał się sławny i szanowany. - Lubię swoje imiona: moimi patronami są prorok i wróŜbita. Sam nie wiem, ale fajnie się z tym czuję. Joe Amos zamilkł, a w kabinie zapadła nieprzyjemna cisza. Przyzwyczaił się, Ŝe Boogie zawsze mu odpowiadał. Fajnie było być kapralem, ale Mays, milczący i uwaŜnie obserwujący jego poczynania, był trudnym kompanem. Joe nie chciał go zagadać na śmierć. - Imię po lekarzu... fajna sprawa. McGee to teŜ fajne imię. McGee nie odpowiedział. Obserwował tylko drogę, która przemykała za oknem. Wydmy zmieniały się w las, a gdzieniegdzie pojawiały się juŜ pierwsze Ŝywopłoty. - Musisz trochę nadgonić, kolego. Skoro Mays nie chciał rozmawiać o rodzinnych stronach czy dziewczynach, to jego sprawa. Tak czy siak, Joe Amos miał zamiar pogadać. - Nie rozumiem. - Rozmawiamy o wojnie. Widzisz te rozwalone czołgi? Tutaj giną ludzie. - Jasne. Przepraszam. Mów. - Głupi jesteś, czy jak? - Nie. - Więc czemu... Posłuchaj... Przepraszam. - Nie jestem idiotą i się nie boję. Jestem dobrym kierowcą i jak trzeba, potrafię skopać dupę komu trzeba.
139 - Mówisz o mnie? - MoŜe? Joe Amos roześmiał się na głos. Zdjął ręce z kierownicy, udając, Ŝe się poddaje. - Dobra, dobra, nie bij. - Wyciągnął pięść w jego stronę i poczekał, aŜ zaskoczony Mays stuknie w nią swoją. - Dobra - podjął Joe. - Musimy się do siebie przyzwyczaić, ot co. Miałem przedtem innego partnera i po prostu tak sobie gadaliśmy. Moja wina, przepraszam. - Okay. Joe Amos rzucił spojrzenie na McGee. Chłopak siedział i czekał. Oto Murzyn, którego boją się biali, pomyślał. Był cichy i szczery. Urodził się na wsi i miał niski, dudniący głos. Nauczyli go więc posłuszeństwa i moresu, na co on przystał bez szemrania. Joego Amosa ulepiono z innej gliny, zaczął studia i zamierzał je ukończyć, kiedy wróci do domu. Wydawało im się, Ŝe Joe Amos grał wedle ich zasad, więc uchylili mu drzwi trochę szerzej. Inaczej było z McGee i milionami jemu podobnych. Biali się ich bali. Co by się stało, gdyby przestali być tacy potulni? Dlatego nie dali mu broni, ani szansy, Ŝeby udowodnił, Ŝe teŜ moŜe być dobrym Ŝołnierzem. Nie chcieli, aby przekonał się, Ŝe jest taki sam, jeśli nie lepszy od innych. Ball się go bardziej niŜ Joego Amosa. - Skąd wiesz, co tam się dzieje? - spytał McGee, wskazując na pola, ciągnące się wzdłuŜ drogi. - Patrz uwaŜnie, to sam teŜ będziesz wiedział. Tydzień temu kursowaliśmy tylko po plaŜy. Nie było dywizji, której byśmy nie zaopatrywali. Woziliśmy ludzi, amunicję, Ŝarcie, odbieraliśmy więźniów, rannych i trupy. Teraz zapuszczamy się dalej w głąb lądu. Znam te okolice lepiej, niŜ który-
140 kolwiek z generałów, wiem, co się tutaj dzieje i ty teŜ będziesz wiedział. Wszystko ci pokaŜę. - Rozumiem - odparł McGee. Joe Amos miał wraŜenie, Ŝe postawił przed nim jakieś wyzwanie i chłopakowi się to spodobało. Ponownie zaczął przyglądać się okolicy, która zmieniła się. Znikły pagórki, jechali teraz przez niebezpieczne, poprzecinane Ŝywopłotami pola. Obserwował zmieniający się wyraz twarzy McGee'go. Zacisnął mocniej dłonie na kierownicy i spojrzał na drogę, czując, jak jego ciało przechodzi dreszcz. Podobnie jak jego imiennik, Józef, potrafił dostrzec to, czego nie widzieli inni ludzie. Ten chłopak stał na początku ścieŜki, która miała go przeobrazić w innego, nowego i lepszego człowieka. NiezaleŜnie od tego, czy to się komuś podobało, czy nie, zmiany były nieuchronne, jak Królestwo BoŜe. Joe Amos wspomniał pieśń, którą w zmieniającym się w ruinę kościele w Danville lubiła śpiewać jego matka. Powstań Ludu BoŜy! Królestwo Pana nie ma kresu, nadchodzi dzień, kiedy wszyscy będziemy braćmi i nastąpi koniec nieprawości. - W takim razie opowiedz mi. - Jasne. - Za nami - powiedział, wskazując kciukiem za siebie są Brytyjczycy i Kanadyjczycy, którzy próbują zająć Caen. To miasto jest centrum komunikacyjnym, połoŜonym opodal szosy na ParyŜ. Teraz panuje tam sytuacja patowa. Niemniej w Caen ma się dokonać przełom, choć nie zanosi się na niego w najbliŜszym czasie. Problem w tym, Ŝe szkopy zaciekle się bronią. Z drugiej strony coraz więcej naszych ląduje we Francji, więc być moŜe zostaniemy zmuszeni do przełamania niemieckich linii gdzieś indziej.
141 Jedyne dostępne okolice to te tutaj, ale to nie będzie łatwe zadanie. „Jimmy” wjechał w tunel, którego ściany i dach tworzyły drzewa. McGee rozglądał się, aŜ w pewnym momencie mruknął coś pod nosem, najprawdopodobniej uświadomiwszy sobie, jak straszne to będą walki: - Cholera. Joe Amos jeździł przez te tereny pięć, czasem sześć razy dziennie. Za kaŜdym razem drŜał na myśl o tym, co musiało się tu dziać i czuł odpowiedzialność zadania, jakim było dostarczanie zapasów walczącym. NiewaŜne, czy byli to kolorowi czy biali. Kiedy widział ich na noszach i o kulach, gdy słyszał terkot karabinów, myślał o nich z szacunkiem. Ale chciałby przekonać się jeszcze, czy w ogniu walki kolor jego skóry miałby dla nich jakieś znaczenie. Jak na razie, jedyne co Joe Amos mógł zrobić, to dalej prowadzić cięŜarówkę. - Na południe od nas znajduje się kilka dywizji piechoty - 35., 29. i 2. Próbują one przebić się do St. Lo. Niestety, Ŝadnej z nich nie idzie zbyt dobrze. Ilekroć do nich jadę, sram po nogach na myśl o tym, przez co przechodzą słuŜący w nich chłopcy. Człowieku, woziłem juŜ stamtąd wiele ciał. Szkopy świetnie się okopały i trzymają pozycje, pewnie szykując się do kontrataku. Im teŜ nie jest łatwo, bo nasi panują na niebie. Kiedy ich ludzie maszerują za dnia, wtedy nasi ich bombardują. Na koniec Joe Amos spojrzał na północ. - Tam, gdzie jedziemy, stacjonują dwie dywizje: 79. i 4. Ledwo co zaczęły iść w kierunku Cherbourga, który jest największym portem w Normandii. Kiedy go zdobędziemy, będziemy w stanie transportować zaopatrzenie na jeszcze większą skalę. Wiesz, lądując na plaŜach, korku-
142 jemy się ilością statków, a na redach w Anglii pewnie czeka z milion ludzi i sprzętu, byleby się tutaj dostać. Cherbourg jest kluczem do zwycięstwa. Joe Amos cieszył się własnymi słowami. Brakowało mu Boogiego, ale z drugiej strony, miło było jechać, kierować cięŜarówką, opowiadać i być tym, który wie lepiej. Zalety szarŜy. - Naszym zadaniem jest dbanie o chłopców na froncie, tak, Ŝeby nie dawali Szwabom spokoju. To oznacza, Ŝe musimy ich zaopatrywać w amunicję, benzynę, Ŝywność, buty, lekarstwa i wszystko inne. To dzięki takim rzeczom wygrywa się wojny - kaŜdy ładunek, samochód, transport jest waŜny. Bez nich ci na froncie nie mają jak walczyć. 0 to w tym wszystkim chodzi. Teraz rozumiesz, po co nam Cherbourg? Kłopot w tym, Ŝe Niemcy teŜ o tym wiedzą. Pewnie więc zrobią wszystko, Ŝeby nam przeszkodzić. McGee wyjrzał za okno, spoglądając ponad swym ranieniem na północny wschód, gdzie toczyły się cięŜkie boje. Na koniec Joe Amos pokazał prosto przed siebie, na zachód. - Te trzy dywizje, które idą na Cherbourg, są zwrócone plecami do szkopów. Ich tyłków pilnują dwie Powietrznodesantowe, Sto Pierwsza i Osiemdziesiąta Druga, które nie pozwalają im prześlizgnąć się na dół półwyspu i zajść naszych od tyłu, podczas kiedy Dziewiąta i Dziewięćdziesiąta mają przeciąć półwysep na pół. Dla podkreślenia wagi słów Joe Amos przesunął palcem po szyi. - Z tego, co słyszałem ostatniej nocy, to Dziewiąta i Osiemdziesiąta Druga doszły juŜ do morza. Teraz, kiedy odcięliśmy południe, Siedemdziesiąta Dziewiąta i Czwarta
143 mogą zawinąć się w stronę Cherbourga. Dziewiąta będzie teŜ szła na północ, z tego co wiem. Dlatego nas tam skierowano. - Jedziemy prosto na front? - spytał McGee, a jego oczy rozszerzyły się nagle. - Porucznik powiedział, Ŝe będziemy blisko. Podpułkownik Trow zaciągnął się papierosem i połoŜył nogi na biurku. Odchylając się do tyłu, splótł dłonie na piersi i wydmuchnął chmurę dymu. Ben nie traktował jego pozycji jako ostentacyjnej nonszalancji, a raczej jako ostatnią próbę wykorzystania wygody, jaką dawało krzesło i papieros. - No dobrze - powiedział. Ben milczał, nie przerywając krótkiej chwili relaksu. Oficer usiadł normalnie i spytał: - Jak się pan nazywa, kapelanie? - Kahn. - A więc, kapelanie Kahn, doceniam to, Ŝe przyszedł się pan ze mną spotkać. - Lubię, aby głównodowodzący jednostki wiedział, Ŝe jestem w okolicy. Będę towarzyszył róŜnym oddziałom, aŜ generał Billups przydzieli mnie do jakiegoś na stałe. - Taki śyd Wieczny Tułacz? Ben uśmiechnął się, pokazując, Ŝe się nie obraził za Ŝart, a podpułkownik zarechotał. - Szkopy obsadziły drogę bateriami osiemdziesiątek ósemek. To zmusiło batalion, Ŝeby przedzierał się przez pola, ale jego dowódca uparł się, Ŝe mają zająć szosę. Wskoczył do jeepa, minął Zakręt Śmierci i dostał pociskiem prosto w maskę samochodu. On i kierowca zginęli na miejscu. To nie jest sposób na dowodzenie jednostką, kapelanie, ale zwykła głupota. Dostali to, na co zasługiwali,
144 chcąc wysłać tych chłopaków na pewną, pieprzoną śmierć. Ben zauwaŜył, Ŝe ludzie, którzy go otaczali, od Ŝołnierzy po oficerów, hamowali swój język w jego obecności. MoŜe mieli szacunek dla duchownego, a moŜe wyczuwali, Ŝe on teŜ był kiedyś w ich sytuacji, sam, daleko od domu, pośród umierających. Benowi ich język nie przeszkadzał, był szczery i prawdziwy, taki, jakim chciał go słyszeć Bóg. Trow wskazał na południe, gdzie znajdowały się pola i te przeklęte Ŝywopłoty. Ben zmruŜył oczy i osłonił je dłonią przed jasnym popołudniowym słońcem. Jego palce przykleiły się do taśmy, którą Allenby zamaskował czerwony krzyŜ na hełmie. Gdzieś pomiędzy krzewami spostrzegł czarne dziury, leje po granatach moździerzowych kalibru 81 mm i pociskach artyleryjskich 105 mm. Pola i miasta, wszystkie pospołu, cierpiały pod ogniem amerykańskiej artylerii. Do niedawna zielone pola pokrywały hałdy piachu i ziemi, wyrzuconych przez eksplozje. Tu i ówdzie widać było ciała krów. Ben pokręcił głową, los tych zwierząt dziwnie go zasmucił. - Próbowały uciekać - powiedział Trow, jakby czytając w jego myślach. Ruszył na obchód terenu, a Ben podąŜył za nim. - Wezwaliśmy tu ogień artylerii, ale pociski zaczęły spadać cholernie blisko czołowej kompanii, niecałe sto metrów. Coś się komuś musiało pomylić i nasi rzucili się do ucieczki. Biegli prosto do nas, niektórzy porzucili nawet broń. Patrzyłem na nich i myślałem, co jest grane? Ben słuchał go w milczeniu. Choć był od niego dekadę starszy, czuł, Ŝe mają wiele wspólnego. Trow mówił jak stary ojciec, na którego barkach spoczywa los synów, a który za mądrość zapłacił ich Ŝyciem. Przez chwilę miał ochotę podzielić się opowieścią o własnym synu, licząc, Ŝe
145 ulŜy poczuciu winy podpułkownika, ale postanowił milczeć. To nie był temat do anegdot. Zapewne nigdy nie będzie mu dane przekonać się, czy Thomas umarł śmiercią tchórza, czy dzielnego człowieka. Nie był w stanie powiedzieć, czy jego syn Ŝyje, czy nie. - Obok mnie przebiegł kapitan i cała jego kompania. Krzyczałem, Ŝeby się zatrzymał. Ludzi ogarnia panika, kiedy ich dowódca bierze nogi za pas. Jeśli masz te dystynkcje na mundurze - znacząco poklepał się po listkach podpułkownika - nie wolno ci uciekać. Nigdy. Zapadła cisza, a Trow splunął na drogę, jakby chciał oczyścić usta ze słów opowieści o tchórzostwie. - ZauwaŜyłem, Ŝe nie ma pan pomocnika, kapelanie. Nikt z „T-O” nie spełnia pana oczekiwań? Ben skrzywił się, słysząc słowa kapitana. Niskie morale zdawało się odciskać piętno na podpułkowniku. Ben chciał bronić dywizji, powiedzieć Trowowi, Ŝe kaŜdy z oficerów i Ŝołnierzy, którzy walczyli w tym gąszczu, był świeŜym rekrutem, zielonym jak liście, pośród których znaleźli śmierć. śaden z nich nie mógł stawić czoła doświadczonym w boju Niemcom, spośród których wielu było weteranami walk na froncie wschodnim. Jakich efektów moŜna było się spodziewać po szturmie na nieprzyjaciela, który przygotowywał się do niego od lat, natarciu prowadzonym przez nieudolnych dowódców i Ŝołnierzy, którzy nie mieli Ŝadnego doświadczenia? Racja, inne dywizje radziły sobie znacznie lepiej, ale napięcie pośród ludzi było tak wielkie, Ŝe jedno załamanie dyscypliny mogło doprowadzić do poŜaru jak iskra pośród suszu. - Nie, to nie tak - odparł Ben. - Skoro przydzielono mnie do trzech pułków, będę musiał zaczekać, aŜ odwiedzę wszystkie i dopiero potem wybrać sobie pomocnika.
146 Jednak Trow go nie słuchał, nagłe zwolnił i pochylił się. Przed nimi, w rowach ciągnących się wzdłuŜ drogi, kuliły się dwie grupy Ŝołnierzy. KaŜdy z nich w napięciu spoglądał na drogę. Trow ruszył ku nim, a Ben poszedł w jego ślady. Oficer zbliŜył się do najbliŜszego klęczącego Ŝołnierza. - Co się tam dzieje? - Nie wiem, sir. Po prostu zatrzymaliśmy się. - Z której jesteście kompanii? - Kompania Lima, sir. - Gdzie jest twój dowódca? - Gdzieś tam z przodu. - Dobra. Zostańcie tutaj. Kapelanie, idziemy przekonać się, co jest grane. Trow wyprostował się. śołnierze rozsunęli się, mrucząc coś pod nosem, a oficer i kapelan szli do przodu. Ben zauwaŜył, Ŝe wielu Ŝołnierzy z kompanii „L” musi pochodzić z uzupełnień: jeszcze nosili przy sobie maski przeciwgazowe i nie wyrzucili zbędnego ekwipunku. Nie mieli pojęcia, dlaczego kulą się w rowie i czy powinni z niego wyjść. Podpułkownik Trow pokręcił tylko głową. - Sukinsyn, ojczulku, mówię panu. Właśnie to miałem na myśli. Godzinę temu posłałem tam kapitana Valentine’a, Ŝeby załoŜył punkt obserwacyjny na zachód od miasta. I co znajduję? Dwustu ludzi taplających się w błocie. Trow szedł wyprostowany, jego ekwipunek stukał i klekotał wręcz na pokaz. LeŜący nieruchomo Ŝołnierze spoglądali na niego i Bena, który dostosował się do jego pozy. Zza zakrętu drogi wyłoniło się czoło kompanii. Kilku klęczących ludzi skupiło się wokół jakiegoś przedmiotu,
147 który przypominał radio. Jeden z Ŝołnierzy trzymał coś przy głowie. Trow przyśpieszył kroku. - Co się tutaj do cholery dzieje? ZbliŜając się do grupy, Ben skupił wzrok na przedmiocie, który leŜał na ziemi. Przekonał się, Ŝe to nie radio, ale hełm. Rzucił się do przodu i krzyknął: - Pułkowniku! Snajper! Podciął Trowa od tyłu. Ten zachwiał się i runął na ziemię, a tuŜ obok jego głowy świsnęła kula, uderzając w gąszcz krzewów. Upadając, ledwie zdąŜył rękami zamortyzować siłę zderzenia z ziemią. Przetoczyli się na bok, a Ben cały czas kurczowo uczepiony był jego nóg. Trow nie powiedział ani słowa, tylko podczołgał się do swojego hełmu i załoŜył go na głowę. Potem nisko schylony podbiegł do ludzi na środku drogi. Ben, nie będąc tak zręcznym i gibkim jak podpułkownik, przeczołgał się na brzuchu. TuŜ obok jego łokci, na piachu, zobaczył ciemnoczerwone plamy krwi. Ben przepełzł do rowu, gdzie kilku Ŝołnierzy pomogło mu wstać. Wspiął się ponownie na drogę i szybko przebiegł do grupki, którą zauwaŜył na początku. Trow choć skulony, nie zamierzał być cicho. Właśnie objeŜdŜał podkomendnych. - Gówno mnie to obchodzi, kapitanie! Skoro gdzieś tam jest snajper, to zrób coś z nim i rusz swoją kolumnę, do cięŜkiej cholery! Nie wysłałem pana tutaj, Ŝeby zakładał pan punkt obserwacyjny w rowie. Skąd padły strzały? śołnierze rozstąpili się i wpuścili Bena do wnętrza kręgu. W jego środku leŜał porucznik, a sanitariusz przyciskał do jego piersi opatrunek. Obok Ben zauwaŜył porozrzucane
148 opakowania po medykamentach. Twarz porucznika była blada, szybko mrugał powiekami, a ciemne oczy zachodziły mgłą. Jeden z Ŝołnierzy przysunął jego ramię do piersi. Zniecierpliwiony sanitariusz pstryknął czerwonymi od krwi palcami. Reszta zgromadzonych dookoła ludzi szukała czegoś nerwowo po kieszeniach. Ranny rzęził, próbując złapać dech. Ben wiedział, co to oznacza - fatalna rana, przebite płuca. Spojrzał na kapitana Valentine'a. Młody oficer stał nieruchomo, przestraszony wybuchem gniewu zwierzchnika. - Rozproszyć oddział, kapitanie. Niech zejdą z drogi na pola. KaŜ im uwaŜać na miny. KaŜdy, kto ma lornetkę, niech obserwuje tamte drzewa, a potem macie rozstrzelać wszystko, co nie wygląda na zrobione z drewna. Zrozumiano? Valentine tylko pokiwał głową. - Chcę, aby kompania była na swoim miejscu, a tamten snajper gryzł ziemię. Pozwala pan, aby jeden człowiek i jeden ranny powstrzymywali pochód całej jednostki. Niech się pan pogodzi z tą myślą, kapitanie, ale na wojnie ludzie czasem giną. Trow odetchnął głęboko, a potem cichszym głosem dodał: - Ludzie będą ginąć, synu, niezaleŜnie od tego, co zrobisz. Nie moŜesz pozwolić, aby jeden facet wpływał na twoją zdolność dowodzenia. Ruszaj się, człowieku. Wbrew oczekiwaniom, Valentine nie rzucił się do roboty. Stał milczący, nie mogąc podjąć decyzji. Ben miał wraŜenie, Ŝe Valentine mógł mieć nie więcej niŜ dwadzieścia trzy lata. To był jeszcze chłopak, przeraŜony tym, Ŝe
149 od jego decyzji zaleŜy Ŝycie lub śmierć podkomendnych. Trow musiał obudzić w nim męŜczyznę, który odrzuci chłopięce obawy. Thomas w tym samym wieku został kapitanem. Teraz miałby dwadzieścia pięć lat. Ben pokręcił głową, musiał wziąć się w garść, przestać widzieć w kaŜdym Ŝołnierzu swego syna. Trow poklepał Valentine'a po plecach. - Zostanę z wami, aŜ się pozbędziecie tego gościa. Kapitan spojrzał na niego z widoczną ulgą. Odetchnął cicho i zerknął na starszego sierŜanta. Otworzył usta i Ben przekonał się, Ŝe ma wysoki, strasznie chłopięcy głos: - SierŜancie Moran, niech pan przejmie dowodzenie nad pierwszym plutonem. Rozproszyć ludzi po polach, jak powiedział pułkownik. Valentine wycofał się, a wraz z nim czterech innych ludzi. śołnierz, który trzymał dłoń umierającego porucznika ruszył za nimi, nie wiedział jednak, co zrobić z konającym. Ben podszedł do niego i objął go delikatnie. Kiedy Valentine i jego podkomendni zniknęli, medyk pokręcił smutno głową, uwaŜając, aby umierający nie dostrzegł tego gestu. Trow ponuro obserwował bandaŜ, który z kaŜdą chwilą mocniej nasiąkał krwią. Szeptem, tak aby porucznik go nie dosłyszał, powiedział: - BoŜe, nawet nie wiem, jak ten biedak się nazywa. Musiał dołączyć przed kilkoma dniami. O tym właśnie mówiłem, ten dzieciak w randze kapitana sra po nogach, podobnie jak wszyscy inni. Morale równe zeru, cholera jasna. Z tymi słowami na ustach wycofał się. Ben pochylił się nad konającym.
150 - Poruczniku, słyszy mnie pan? Ciało rannego przeszło drŜenie. Jego twarz była przeraźliwie blada z upływu krwi, ale zdołał lekko kiwnąć głową. - Nazywa się Mendelsohn - podpowiedział sanitariusz. - Poruczniku Mendelsohn, napiszę do pańskiej rodziny. Zajmę się wszystkim, obiecuję. Chłopak zamrugał oczyma. Próbował jeszcze zaczerpnąć tchu, ale nie był w stanie. Ben poczuł, Ŝe uścisk jego dłoni słabnie. Nie pozostało mu juŜ wiele czasu. Medyk znacząco spojrzał na insygnia dziesięciu przykazań i gwiazdę Dawida na kołnierzu Bena. Mendelsohn był śydem. Ben pochylił się nad konającym i zaczął mu szeptać do ucha: - Pan jest pasterzem moim. Niczego mi nie braknie... Ręka porucznika stała się bezwładna, a jego ciało przestało drŜeć. Z gardła wydobyło się ostatnie westchnienie. Ben odmówił do końca modlitwę, po czym zdjął nieśmiertelnik z jego szyi. W prawym górnym rogu plakietki znajdowała się litera „H” od „Hebrajski”, oznaczającej wyznanie właściciela. Zdjął jedną z tabliczek i schował do kieszeni, a drugą ponownie załoŜył na szyję. Medyk pozbierał swoje oporządzenie, pozostawiając na ziemi zakrwawione strzykawki i puste pojemniczki. Potem ruszył truchtem w pola, aby dołączyć do swojej kompanii. Z tamtej strony dobiegał go głos pułkownika Trowa, który popędzał ludzi. Ben szybko sprawdził kieszenie Mendelsohna, w poszukiwaniu listów czy przedmiotów osobistych. Przesunął dłoń po jego twarzy, zamykając oczy.
151 - Słońce nigdy nie zajdzie ani księŜyc nie zniknie, a światło wiekuiste Pana będzie ci wiecznie towarzyszyć, a dni Ŝałoby twej się skończą. Ben podniósł dłonie i modlił się w ciszy. Postanowił, Ŝe spędzi ten dzień i noc z kompanią Lima, czuwając nad ciałem zabitego. Trzymał ręce w górze, modląc się nawet wtedy, gdy zaczęły go potwornie boleć. Potem usłyszał strzały, snajper zginął. Ubrudzony Ŝołnierz uniósł dłoń, a za jego plecami karabin maszynowy obrócił się w stronę samochodu Joego Amosa. CięŜarówka zwolniła, a jej konstrukcja aŜ zaskrzypiała pod ogromnym cięŜarem. Joe pomyślał, Ŝe niedługo będzie potrzebna wymiana skrzyni biegów, bo po dwóch tygodniach ciągłego jeŜdŜenia stara się rozpadała. Opuścił szybę i spojrzał na wartownika. Chłopak był brudny, zarośnięty i śmierdział. - Amunicja? - spytał. - Tak. Jesteście Trzecim Batalionem Siedemdziesiątego Dziewiątego Pułku? - Jedź człowieku. Czas nakarmić głodne maleństwa. Kapral zarzucił broń na ramię i oparłszy się o tylne koło samochodu, wskoczył na pakę. Kilkoma szybkimi skokami przedostał się na przód rampy i zajął miejsce za karabinem maszynowym. - A ty gdzie? - mruknął Joe Amos. - Co on robi, to mój karabin. śołnierz sprawdził taśmę amunicyjną, przeładował karabin i zastukał w dach kabiny. - Ruszaj, człowieku. Jedź prosto, powiem ci gdzie skręcić.
152 Joe Amos wcisnął pedał gazu i spojrzał na McGee. Chłopak nic nie powiedział, ale uśmiechnął się szeroko. - Nie lubię, jak biali mieszają się w nie swoje sprawy mówił dalej do siebie, ale wrzucił pierwszy bieg. „Jimmy” szybko minął zakręt i wjechał do miasteczka zwanego Valognes. Niemcy nie stawiali zbyt mocnego oporu, dlatego budynki nie ucierpiały w walkach, a ulice nie zostały zasypane gruzem. - Popatrz tylko - powiedział do McGee. - W ogóle się nie bronili, to zły znak. - Dlaczego? - To oznacza, Ŝe wycofywali się do Cherbourga. Hitler podobno robi róŜne dziwne rzeczy. Wybiera na przykład jakieś miejsce i mówi, Ŝe nikt stamtąd nie moŜe wyjść Ŝywy. W zeszłym roku tak było pod Stalingradem. Miasto zrównali z ziemią, zginęły miliony szwabów i ruskich. McGee spojrzał na niego z podziwem i spytał: - Skąd ty to wszystko wiesz? Joe Amos juŜ chciał odpowiedzieć: „Bo poszedłem na studia, a na wojnie słucham tego, co mówią. Człowiek jest taki, jak wiedza, którą posiada”. Zamiast tego trzymał język za zębami, nie chcąc zrazić do siebie nowego partnera. Joe Amos wiedział, Ŝe walczy za kaŜdego Murzyna, jaki pozostał w kraju lub był na wojnie, bez wyjątku. - Jak to moŜliwe, Ŝe nie sprawdzili naszych papierów? spytał po chwili McGee. Choć wcześniej powiedział, Ŝe nie boi się wojny, to w jego głosie znać było niepewność, wzrastającą wraz z kaŜdym kilometrem, który przybliŜał ich do linii frontu. - PrzecieŜ moglibyśmy być jakimiś szpiegami, albo coś. Joe Amos roześmiał się na głos. - Szkopy nie mają czarnych kierowców.
153 McGee pozostał dalej powaŜny, co potwierdziło przypuszczenia Joe, Ŝe jego partner się boi. - Nie ma czegoś takiego jak papierkowa robota. Praktycznie od razu z niej zrezygnowano. Chodzi o to, Ŝeby zapasy docierały na miejsce jak najszybciej, a nie by wypełniać papierki. Ładujemy sprzęt, jedziemy, zrzucamy go na miejscu i wracamy. Joe Amos starał się opowiadać w jak najweselszy sposób, aby rozweselić McGee i oderwać go od myśli o kłopotach. - Tak, brachu, siedzimy po uszy w gównie. Ale tutaj właśnie jest nasze miejsce. Przybij piątkę! Wyciągnął dłoń, a McGee ostroŜnie uderzył w nią swoją dłonią. Droga się zwęŜała, jak miały w zwyczaju wszystkie trasy w Normandii. Znalazłszy się w tunelu pomiędzy Ŝywopłotami, Joe Amos jednak ucieszył się, Ŝe nie siedzi w obrotnicy karabinu maszynowego. Gałęzie smagały dach cięŜarówki i pałąki, na których powinna być rozpięta plandeka. Najwidoczniej Niemcy zabronili dbać o porządek na wałach ziemnych, mając nadzieję, Ŝe korzenie i gałęzie będą sprawiały kłopoty wojskom aliantów. Kapral walnął kilka razy w dach cięŜarówki. - Skręcaj w prawo, widzisz tę piaszczystą drogę? Joe Amos skierował samochód na pobocze i wziął zakręt. Dawna polna droga została rozjeŜdŜona przez czołgi i samochody. Z wysokości kabiny widział pole usłane ciałami Amerykanów i Niemców. - Jeszcze kilkaset metrów - krzyknął kapral, waląc w dach. Joe Amos poczuł, jak ogarnia go złość, Ŝołnierz krzyczał na niego i rozkazy wał jak niegrzecznemu chłopcu. Nim zdąŜył coś złośliwie odkrzyknąć, z przeciwległego
154 pola dobiegł terkot broni automatycznej. Pociski przemknęły obok nich, a kapral obrócił karabin w tamtą stronę i zaczął strzelać. Chwilę później do strzelaniny włączył się oddział kaprala. Joe Amos nie widział błysków wylotowych z luf ani dymu, ale na słuch kierował się ku pozycjom Amerykanów. Wcisnął pedał gazu i jechał tak szybko, jak to było moŜliwe załadowanym samochodem. Po raz pierwszy w Ŝyciu zapuścił się tak daleko pomiędzy Ŝywopłoty. - Cholera, nic nie widzę - mruknął, nie oglądając się na McGee. - Jak oni tu walczą, na ślepo? Kolejne łomotanie obwieściło wskazówki sierŜanta, który polecił im skręcić w lewo. Joe Amos skręcił i „Jimmy” znalazł się na jeszcze węŜszej drodze. Przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów, kiedy kapral ponownie załomotał w dach. - Zatrzymaj się! Joe Amos wcisnął hamulec. Zanim cięŜarówka stanęła na dobre, kapral zrzucił pierwszą skrzynkę w ręce Ŝołnierza, który pojawił się dosłownie znikąd. Chwilę później wychynęło ich jeszcze z tuzin, wszyscy przystrojeni w liście, jak wyznawcy jakiegoś leśnego boga. Sprawnie, jak straŜacy, przerzucali skrzynki do swoich ukrytych w gęstwinie kryjówek. Joe Amos nawet nie drgnął, ale nim zdąŜył zareagować, McGee wyskoczył, aby im pomóc. Zajął miejsce u stóp rampy i chwytał zrzucane skrzynki. Joe Amos obserwował go w lusterku, podziwiając łatwość i grację, z jaką podawał je dalej. Nie otwierając drzwi, Joe Amos wyślizgnął się przez okno, oparł stopę na lusterku i wdrapał do gniazda karabinu maszynowego. Znalazłszy się tam, obrzucił okolicę spojrzeniem, chwycił tylce karabinu i wtedy nagle usłyszał odgłosy walki.
155 Dziewięćdziesiąt metrów od jego pozycji wybuchł ogień. Joe Amos spojrzał w tamtą stronę, ale niczego nie dostrzegł, liście zasłaniały widok płomieni i dymu. Do jego uszu dobiegał terkot broni maszynowej i przebijające się przezeń krzyki Niemców. Swąd spalonego prochu sprawił, Ŝe jego nozdrza się rozszerzyły, a dłonie bezwiednie zacisnęły na drewnianych uchwytach broni. Gdzieś tam, w zielonej gęstwinie, dostrzegł sylwetki wrogich Ŝołnierzy. Wiedział, Ŝe gdyby chciał, mógłby wystrzelać całą taśmę. McGee, lekko zdyszany i spocony, zawołał: - Wszystko w porządku, kapralu? Spięty i zdenerwowany, Joe Amos pilnował swojego samochodu przed zakusami nieprzyjaciela, którego nie był w stanie dostrzec. śołnierze rozładowali skrzynie i znikli bez słowa podziękowania. Wraz z ostatnim pakunkiem przepadli wśród liści, a Joe Amos i McGee zostali sami, otoczeni tylko przez sporadyczne odgłosy niewidocznej strzelaniny i krzewy. Gdzieś z prawej dobiegł ich odgłos wystrzeliwanych z lekkich moździerzy granatów, które po chwili eksplodowały po lewej. McGee stał jak zahipnotyzowany, wsłuchując się w odgłosy bitwy i wyobraŜając sobie, co się musi dziać na polach, a Joe Amos wpatrywał się weń, zatopiony we własnych myślach. McGee ocknął się z zamyślenia jako pierwszy. - Musimy stąd wiać, kapralu. Z tymi słowami wskoczył na miejsce kierowcy i zawrócił „Jimmyego”. Joe Amos upadł na obrotnicę karabinu maszynowego i aŜ syknął z bólu. CięŜarówka, wolna od ładunku, popędziła wzdłuŜ leśnej przecinki w kierunku skrzyŜowania. Joe Amos musiał chwycić się poręczy i kurczowo ją trzymać, bowiem McGee wyciskał z silnika tyle mocy, ile to było w tych warunkach moŜliwe. Samochód
156 tańczył i podskakiwał, czasami zdawał się frunąć ponad nierównościami drogi. McGee, choć przestraszony walkami, potrafił prowadzić samochód. Joe Amos nie opuścił stanowiska strzelca przez całą drogę do Valognes. Oparł dłonie na karabinie, tak aby mijani Ŝołnierze mogli go wyraźnie dostrzec, jak stoi na stanowisku strzelca za swoją „pięćdziesiątką”. McGee jechał jak szalony i zwolnił dopiero wtedy, kiedy dołączyli do konwoju cięŜarówek, kierującego się dwupasmową drogą na wschód. Joe Amos wykorzystał ten moment spokoju i pochylił się, krzycząc przez okno po stronie kierowcy: - Cholera, co o tym myślisz? Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko walk! McGee uniósł pięść i stuknął nią w zaciśniętą dłoń Joego Amosa: - Woohoooo. - Jak rany - mruknął sam do siebie Joe Amos. Opanowała go jakaś euforia, chciał nacisnąć spust i wypruć serię w ciemności, i gdyby nie jechali w kolumnie pięćdziesięciu innych cięŜarówek, pewnie obrałby jakieś drzewo z kory. Z naprzeciwka nadjeŜdŜał inny konwój. Za prowadzącym jeepem podąŜała kolumna cięŜarówek, której koniec ginął pomiędzy drzewami. Joemu Amosowi wystarczył jeden rzut oka, aby zorientować się, co wiozą. Na rampach piętrzyły się przeróŜne skrzynie i pojemniki. Kiedy pierwsza z cięŜarówek przejechała obok, pomyślał: „smary i oleje”. Choć pudła były chyba z kartonu, to nisko osadzony na osiach samochód musiał być załadowany po brzegi i uginał się pod ich cięŜarem. Druga i trzecia cięŜarówka wiozły to samo, na pace czwartej zauwaŜył szpiczaste pociski artyleryjskie, które przypominały nieforemne gwoździe,
157 ustawione w równe rzędy. Piąty samochód takŜe wiózł smary. Ku pewnej uciesze Joego Amosa był to identyczny samochód jak ich, tyle Ŝe nikt nie obsługiwał karabinu maszynowego na dachu. Joe Amos oglądał się za kaŜdym samochodem, który ich mijał, ciesząc się dźwiękiem pracy jego silnika. Kolumna zdawała się mieć ze dwa kilometry długości. Jadąc na stanowisku strzelca karabinu maszynowego, nie musiał skupiać się na drodze i prowadzeniu samochodu, doświadczając nowego spojrzenia na to, ile materiałów przewoziły i jak waŜną rolę spełniały konwoje zaopatrzeniowe. Ledwo co ochłonąwszy po walce w gęstwinie, dobrze rozumiał, jak bardzo tamci chłopcy potrzebują amunicji, którą oni im dostarczają. Rozpierała go duma z wypełnianej roli. Kilku kierowców pomachało mu na przywitanie, więc odwzajemnił ten gest. Jakiś nowy dźwięk dotarł do jego uszu. Nie był to terkot silników ani chrzęst kół na drodze. Przypominał delikatny, ale rozzłoszczony brzęk, który z początku wziął za odgłos trących o siebie części wału korbowego. Potem Joe Amos dostrzegł, co było jego źródłem. Przez niebo przemknęły ciemne skrzydła, mknące tuŜ ponad linią drzew. Zdawały się gonić konwój, który właśnie ich mijał. Messerschmitt błysnął na tle nieba, a na jego skrzydłach zapaliły się dziwne światła. Jakby w odpowiedzi na to trzy cięŜarówki z konwoju po przeciwnej stronie stanęły w płomieniach, trafione pociskami karabinów maszynowych i działek, umieszczonych w kadłubie i skrzydłach samolotu. Wszyscy kierowcy jak jeden mąŜ wyskoczyli z kabin i rozpierzchli się, szukając osłony. Kiedy myśliwiec przemknął nad konwojem, samochody stały, a kilka z nich płonęło.
158 Joe Amos patrzył jak oniemiały - wszystko potoczyło się tak szybko, Ŝe nawet nie pomyślał o tym, aby wymierzyć karabin w nadlatujący myśliwiec i strzelać - był oszołomiony tym, jak gwałtownie ten się pojawił i jakich zniszczeń dokonał. Z początku nie zorientował się, Ŝe McGee zatrzymał samochód, podobnie jak inni kierowcy. Teraz, na przestrzeni półtora kilometra, droga była zakorkowana przez zatrzymane samochody. Dla pilota Messerschmitta był to dar z niebios. Większość kierowców uciekła w zarośla, inni kryli się w rowach i nawoływali kompanów, aby do nich dołączyli. Joe Amos obserwował tę scenę i przeklinał się w duchu, Ŝe nie ostrzelał myśliwca. Gdzieś na niebie zawył silnik i ku swemu przeraŜaniu Joe stwierdził, Ŝe samolot wraca. Uderzył dwukrotnie w dach i krzyknął: - On wraca! - Co mam robić? - spytał McGee. Joe Amos oparł się o barierkę i ugiął kolana, unosząc lufę karabinu. Zgrał przyrządy celownicze kaemu i naprowadził je na ciemną sylwetkę Messerschmitta. - Wysiadaj! - krzyknął. McGee nie marnował czasu. Otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz, a potem znikł w krzakach. Choć klął jak szewc, Joe Amos nie spojrzał, co się z nim dzieje, bowiem cały czas był skupiony na pikującym myśliwcu. Przez jego głowę przebiegały myśli. Nieruchomy konwój to łatwy cel. Jednak na co piątym samochodzie znajdował się karabin maszynowy, obsadzony przez czarnoskórych Ŝołnierzy. KaŜdy z nich, podobnie jak on teraz, mierzył w nadlatujący samolot i chciał go strącić. Ktoś nagle krzyknął: - Uwaga!
159 Inny głos odpowiedział: - Idzie prosto na nas! Pilot Messerschmitta bez wątpienia zdawał sobie sprawę, z jakim niebezpieczeństwem ma do czynienia. Choć nie wykonywał Ŝadnych uników, to leciał tuŜ nad drzewami, plując ogniem z broni pokładowej. Z odległości pół kilometra Joe Amos dostrzegł fragmenty blachy samochodowej i ziemi, wylatujące w powietrze tam, gdzie uderzyły pociski. Kierowcy, którzy do tej pory kryli się w rowach, teraz pierzchli w pola. Przepędziwszy ich, pilot obrał za cel konwój. Leciał tak, Ŝe strzelcy widzieli tylko opływowy kształt kabiny i cienką linię skrzydeł. Joe Amos czekał, aŜ samolot się zbliŜy. Cały czas przesuwał lufę, biorąc pod uwagę to, jak przemieszcza się samolot. Kiedy ten zbliŜył się na odpowiednią odległość, Joe Amos nacisnął za spust. Broń oŜyła, szarpiąc się w dłoniach bardziej, niŜ się tego spodziewał. Pociski zniosło na bok, ale Joe nie zwalniając spustu, naprowadził lufę tam, gdzie z początku zamierzał celować. Myśliwiec zbliŜył się jeszcze bardziej, a jego karabiny ponownie plunęły ogniem. Joe Amos nie słyszał nic innego, oprócz odgłosu pocisków rozrywających blachę. Przestał widzieć cokolwiek, jedyne co mógł zrobić, to kierować M2 na cel i strzelać, strzelać, strzelać... Messerschmitt przemknął nad nim z rykiem, powiew ciepłego powietrza owiał twarz Joego, który stwierdził ze zdziwieniem, Ŝe jednak Ŝyje i jest cały, choć stoi na dachu postrzelanego jak sito samochodu. - Vous rentrez a la maison? Biały Pies stał nagi w otwartym oknie. Lekka bryza omiatała jego ciało. Rozluźniony, ze skurczonym przyrodzeniem, rozmyślał w to letnie gorące popołudnie.
160 Szyfonowa zasłona opadała po obu stronach, tworząc jakby ramę dla jego postaci. Biały Pies odpowiedział, nie odwracając się w stronę łóŜka: - Nie, nie zamierzam wracać do domu. Pojadę do Afryki. Materac skrzypnął, gdy przesunęła się na łóŜku. Biały Pies domyślił się, Ŝe pewnie układa poduszki u wezgłowia łóŜka, by usiąść i rozmawiać. Nadal stał tyłem do niej, obserwując ulicę sześć pięter niŜej. Nikt nie spoglądał w górę, na nagą, bladą postać. Było gorące popołudnie i Ŝadnemu paryŜaninowi nie chciało się unosić wzroku, by móc dostrzec w oknie budynku grubawego gołego męŜczyznę, wysoko nad chodnikami i ulicami. - L’Afrique? Czemu nie do domu, do Ameryki? PrzecieŜ jesteś bohaterem, no? Lotnik, którego zestrzelono. Przedostałeś się do ParyŜa, by działać dla Resistance. Biały Pies zachichotał pod nosem. Francuzi - pomyślał wszystko potrafią sobie racjonalnie wytłumaczyć. - Nie wydaje mi się, aby Wuj Sam zgodził się z tobą w tej materii, mon cher. - Ach, merde. Chodź Chien Blanc, usiądź obok mnie. Klepnęła zachęcająco dłonią w kołdrę. Kiedy nie zareagował, powtórzyła gest, tym razem mocniej. - No chodź. Biały Pies odwrócił się od okna i z westchnieniem podszedł do łóŜka. Usiadł na materacu. Tanie spręŜyny jęknęły pod jego cięŜarem. Przesunął się na środek, a ona odsunęła poduszki pod ścianę, robiąc mu miejsce. - Chien Blanc, choć mieszkasz w ParyŜu od jakiegoś czasu, to pewnie nie rozumiesz, jak wiele uczyniłeś dla
161 Francuzów. Le marche noir jest dla nas... jak się mówi po angielsku salut7. - Zbawienie. - Oui. Jesteś zbawieniem dla Francuzów. Tysiące męŜczyzn i kobiet kryje się przed gestapo. Niektórzy naleŜą do La Resistance, inni to śydzi, dezerterzy. Nie mają Ŝadnych papiers, kartek Ŝywnościowych, nic. Gdyby nie jedzenie z czarnego rynku, umarliby z głodu. Jak przetrwaliby okupację? Czarny rynek to forma sprzeciwu wobec les Boches, bo Ŝyjemy. śyjemy im na przekór. CzyŜ nie? Machnęła dłonią, tak szczupłą, jak tylko mogą być wątłe dłonie osoby, która zaznała głodu. Tylko w czasie wojny tak piękne kobiety muszą głodować. Pod skórą odznaczały się Ŝebra, a pomiędzy piersiami mostek. Jej blond włosy powinny lśnić złotem, jednak z braku szamponu i odpowiedniego jedzenia przyblakły i stały się matowe. - A ja? A inni? Pomyśl, co miałabym z tym zrobić? Przetoczyła się ku nocnej szafce, sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej plik franków. Spojrzała na bezwartościowe pieniądze, jak magik rozczarowany chudym królikiem, wyciągniętym z kapelusza. - Mogę sobie nimi podetrzeć derriere! W Ŝadnym normalnym sklepie nie kupię niczego do jedzenia. Sam wiesz, jakie tam są ceny. Wzięły się chyba z sufitu. Boches kradną wszystko dla siebie, a w ciągu czterech lat okradli całą Francję. WciąŜ słyszymy tylko o trudnościach i brakach. Nie ma nawet warzyw, nie mówiąc o maśle, mięsie. Jajka, chleb kosztują setki franków. Musiałabym być bogata jak królowa, Ŝeby pozwolić sobie na śniadanie ze sklepów Vichy. Podsunęła plik banknotów pod nos Białego Psa.
162 - Ale kiedy przychodzę z nimi do ciebie, zawsze coś kupię. Dzięki tobie będę w stanie dotrwać do dnia, kiedy Amerykanie nas wyzwolą, i będziemy mogli grać na nosie Boches ich sługusom z Vichy. To skurwiele. Zamilkła na chwilę. Wsadziła pieniądze z powrotem do torebki. - Czarny rynek jest patriotique. Racja, kradniecie, ale od kolaborantów, i sprzedajecie te towary normalnym ludziom, sprzedajecie je La Resistance. CóŜ mnie obchodzi, do czyich kieszeni trafiają te pieniądze? Bon, lepiej do waszych, niŜ Boches. Chien Blanc, jesteś bohaterem. Powiem to Amerykanom. Biały Pies podrapał się leniwie w słabiznę. Wiedział doskonale, Ŝe Ŝaden z niego bohater. Spojrzał na słoneczne popołudnie za oknem. Oczyma wyobraźni zobaczył siebie jako uwielbianego bohatera. Gdyby mógł, z otwartymi ramionami powitałby pierwszego amerykańskiego Ŝołnierza, jakiego by spotkał. „Hej, bracie, gdzieś ty był! W końcu dotarliście na miejsce!”, powiedziałby na przywitanie. „A ja tkwiłem tutaj cały ten cholerny czas, czekając na was i pracując dla La Resistance. Dbając, by mieli wszystko, czego im potrzeba. Pomagając Francuzom. Co? Skąd te stosy marek i franków? A, to przypadkiem zarobiłem, na drogę powrotną do domu. Właśnie, przydałaby się jakaś podwózka. Masz tutaj trochę papierosów”. Mowy nie ma. Jedzie do Afryki. Półtora roku krycia się w zaułkach wystarczy. Zmęczyło go Ŝycie wśród cieni, niewaŜne, jak duŜe przynosiło mu profity. CóŜ mu po pieniądzach, skoro nie miał na co ich wydawać? śadnych samochodów, dobrego jedzenia, luksusów - tylko gorzała, papierosy, kobiety i jazz.
163 Jego dni w ParyŜu były policzone. Amerykańskie wojska wylądowały w Normandii, a Adolf nie mógł ich powstrzymać. Biały Pies czekał na wyzwolenie i chaos, jaki zapanuje. To była jego szansa. A potem Maroko, postanowił w duchu, albo Algier. Gdzieś, gdzie jasno świeci słońce i są palmy. Wuj Sam będzie tu niedługo, a potem tylko kilka miesięcy, parę udanych numerów i w nogi. Biały Pies dawno darował sobie marzenia o powrocie do domu. Ameryka nie miała mu nic do zaoferowania poza sądem polowym za dezercję i czyny przestępcze. W najlepszym razie skończy w więzieniu, okryty hańbą. Lepiej, aby w oczach rodaków pozostał jeszcze jednym z poległych na polu chwały, pilotem rozbitego samolotu. Za to dla niektórych Afrykańczyków moŜe być bogatym bwana. Jego spojrzenie powędrowało gdzieś dalej, za okno, jakby próbował odgadnąć nastrój ParyŜa. W dole miasto Ŝyło swoim codziennym, dziwnym Ŝyciem. Dźwięk pracującego motoru oznaczał Niemców. KogóŜ innego byłoby stać na benzynę? Co z tego zresztą, Ŝe ją kupiłeś, skoro nie sposób było dostać pozwolenia na jakąkolwiek podróŜ. Od dwóch tygodni, kiedy wojska aliantów wylądowały w Normandii, ParyŜ był miastem na granicy wybuchu. Choć Amerykanie i Brytyjczycy byli jeszcze stosunkowo daleko i wciąŜ nie wyszły z Normandii, to dni niemieckiej okupacji były policzone. Biały Pies wiedział doskonale, Ŝe Niemcy nie zdołają powstrzymać ich pochodu. Uwzględnił to w swoich planach. I właśnie dlatego jeszcze nie opuścił miasta. Ale ParyŜ nie ograniczał do się szkopów. Do zmian szykowały się takŜe inne siły. Ruch oporu - La Resistance, komuniści - Maquis, uliczne gangi, rząd Vichy i zwykli ludzie,
164 którzy pragnęli odegrać się na kolaborantach, sami kolaboranci drŜący przed zemstą, do tego czarnorynkowi handlarze, no i znów szkopy. Ci ostatni tłoczyli się juŜ przy drzwiach wyjściowych, radzi brać nogi za pas. Wszystkich dręczyły jednak dwa pytania: czy Hitler kaŜe bronić miasta do ostatka, jak to miewał w zwyczaju, i zamieni je w pole bitwy? Drugie pytanie brzmiało: czy jeśli kaŜe się wojskom wycofać bez walki, to nie nakaŜe im zamienić Miasta Świateł w dymiącą kupę gruzów? Biały Pies nie dbał o los stolicy Francji. Na kaŜdy z tych wariantów miał przygotowany plan, który dawał mu przewagę i pewność wygranej. ZbliŜające się wyzwolenie sprawiło, Ŝe jego interes prosperował jeszcze lepiej niŜ kiedykolwiek. Wszyscy: ruch oporu, komuniści i zwykli Parisiens przed spodziewanym wyzwoleniem gromadzili wszelkie moŜliwe towary. Ludzie Białego Psa handlowali z kaŜdym, nawet z Niemcami, czasem odsprzedając im towary, które wyniesiono z ich własnych magazynów. Broń, amunicja, Ŝywność, części zapasowe, baterie, prawdziwa kawa, alkohol, opony. Gang Białego Psa okradał pociągi, samochody, magazyny wojskowe i sklepy Vichy. NiezaleŜnie od tego, czy Niemcy wysadzą miasto w powietrze i zwieją, czy będą walczyć, Biały Pies zamierzał wzbogacić się, jak tylko moŜliwe, a potem rozpłynąć się w powietrzu. Zamierzał skupić się na benzynie. To będzie towar, którego wszystkim zabraknie. ParyŜ zniszczony czy ParyŜ ocalony - kaŜdy będzie dobrym rynkiem. To nie było jego miasto i jego ludzie, to był tylko środek do realizacji jego celów. Nie miną trzy miesiące od wyzwolenia, a on będzie się wylegiwał pod afrykańskim słońcem. Odwrócił się i pocałował dziewczynę w ramię. Poczuł pod wargami, jak jest wychudzona.
165 - Cher? - Ce qui7. - Wiesz, Ŝe nadchodzą Amerykanie i wiele się zmieni? - Oczywiście. Wszyscy na nich czekamy. Będzie wspaniale, prawda? - Dla niektórych tak, dla innych nie. Odsunęła się od niego i spojrzała mu w oczy. - Co ty opowiadasz? Próbował wziąć jej dłoń w swoją, ale cofnęła rękę. Zamiast tego podrapał się w szczękę. - W Normandii, w oswobodzonej części, doszło juŜ do epuration savage. - Czystki? A cóŜ mnie to obchodzi. Ja nie zrobiłam nic złego. - Wiem, wiem. Słyszałem tylko, Ŝe w St. Sauveur le Vicomte, kiedy tylko miasto przeszło pod amerykańską kontrolę, kilka kobiet ogolono na łyso, karząc je za collaboration horizontale. - Zabawnie to ująłeś, Chien Blanc - roześmiała się w głos. - Ja nie Ŝartuję, cher. Tym się akurat powiodło, bo w innych miastach obdarto je z ubrań, a na skórze wymalowano im smołą swastyki. Inne zostały zlinczowane przez tłum. Jak sądzisz, w ParyŜu ludzie zachowają się inaczej, gdy juŜ dotrą tu alianci? Wątpię. Chciałbym, Ŝebyś na siebie uwaŜała. Dobrze? Wyprostowała się nagle i powiedziała stanowczym tonem: - Nigdy nie tknęłam Ŝadnego Boche nawet palcem. Nikt tak nie moŜe powiedzieć! - Mnie to nie obchodzi, ale bądź ostroŜna. Mogą nastać cięŜkie czasy.
166 - Oui. I dobrze! - walnęła ręką w materac. - Wszyscy ci petainiści, mądrale, pisarze, aktorzy i inni, którzy podlizywali się Niemcom... Phi! Będę pierwsza, która im dokopie. Z utęsknieniem czekam na ten dzień. Biały Pies uniósł dłonie w obronnym geście. Chyba nadepnął na jej czuły punkt. Mówił jednak szczerze; nie obchodziło go to, jak sprawy wyglądały naprawdę. On sam kradł i sprzedawał towary na czarnym rynku - kaŜdemu, kto dobrze płacił, wszystko jedno czy w markach, czy we frankach. Nie zamierzał przestać tylko dlatego, Ŝe paryŜanie oczekiwali na wyzwolenie i moŜliwość zemsty. KaŜdy, kto miał do kogoś jakiś Ŝal, będzie próbował wykorzystać zamieszanie i chwyci za noŜyczki, farbę czy broń i spróbuje wyrównać rachunki. Szczególnie komuniści nie mogli się doczekać tej chwili, bowiem rząd Vichy głównie ich sympatyków wykorzystywał jako zakładników do egzekucji. Czerwoni, Maquis, sprawiedliwy ludek - juŜ zacierali ręce, aby dobrać się do skóry kolaborantów i odpłacić im za cztery lata prześladowań, strachu i walk. Biały Pies zajął idealną pozycję. Krył się w cieniu, będąc jednocześnie w centrum wydarzeń. Niemcy wiedzieli, Ŝe jest Amerykaninem, bowiem juŜ nieraz go im wystawiano. Jedyne, co chroniło go przed aresztowaniem, to fakt, Ŝe sprzedawał gestapo cenne towary, usługi i, co najwaŜniejsze, informacje. Tolerowali więc jego obecność, przymykając oko na nielegalne interesy i za sowitą łapówkę pomogli pozbyć się Aciera. Istnienie czarnego rynku było Niemcom na rękę, bowiem dzięki niemu nienawiść paryŜan kierowała się przeciwko rządowi Vichy. ParyŜanie, głodni, biedni i zdemoralizowani, kupowali od pokątnych handlarzy to, co im było do Ŝycia niezbędne. Marche noir pozwalał im przeŜyć, za cenę nienawiści do samych siebie.
167 A co z Amerykanami, ktoś mógłby spytać. Bez Ŝartów, oni mieliby go powstrzymać? Nikt nie będzie chciwszy od biednych chłopców z zapadłej wsi, którzy nagle znajdą się w wielkim mieście. Zaplanował wszystkie ruchy na kilka posunięć naprzód. - Muszę iść. - Z powrotem na Montparnasse? - Tak, powinienem zadbać o kilka spraw, cher. Taka moja dola. Wstał z łóŜka i załoŜył spodnie wiszące na oparciu krzesła, pozwalając, aby szelki luźno dyndały. Zaczął szukać skarpetek. - Chien Blanc? Znalazł skarpetki, usiadł na łóŜku i wciągnął je. - Oui. - Dlaczego ubierasz się jak zazou? - Zazou były grzecznymi dziećmi bogatych rodziców, które przez swój strój pokazywały pogardę dla kolaborantów. Ubierali się na amerykańską modłę, co podobnie jak jazz i tańce - zabronione przez rząd Vichy - było rodzajem oporu. Godzina policyjna sprawiała, Ŝe ich prywatki ciągnęły się przez całe noce i były sławne w całym mieście. - Tęsknisz za domem, za Ameryką, cher7. To dlatego? - Niech cię o to głowa nie boli. - Chien Blanc. - Co, mon cher? - Czy my, Francuzi, jesteśmy tchórzami? Biały Pies załoŜył nakrochmaloną koszulę przez głowę i naciągnął szelki na ramiona. - Czy Francuzi są tchórzami? Nie, cher, nie jesteście. Dlaczego mnie o to pytasz?
168 - PoniewaŜ - teraz, gdy on był ubrany, ona teŜ okryła się prześcieradłem - kiedy przyjdą Amerykanie, będą się chyba dziwić, Ŝe nie walczyliśmy z Boches? Biały Pies znalazł paczkę cukru w jednej z głębokich kieszeni swojego płaszcza. Postawił ją na szafce przy łóŜku. - Nikt tak nie pomyśli cher. Stał przy łóŜku, zapinając guziki koszuli. - Niemcy skopali wam tyłek, to jasne. Ale to nie była uczciwa wojna. Trzeba połączonych sił Kanadyjczyków, Amerykanów, Brytyjczyków i Rosjan, Ŝeby im dokopać. Nigdy nie mieliście szans. To nie tchórzostwo. Takie są realia. Pogładził ją po włosach i ruszył do drzwi. Mógł zostawić jej więcej pieniędzy, ale zostawił tylko paczkę cukru. Jego własne zbawienie, gotówka, spoczywała w kieszeni.
D+15 21 czerwca
K
rople deszczu stukały o dach. Obserwował, jak padają na ziemię i rozpryskują się w kałuŜach. Po trzech dniach bezustannych opadów ziemia tak mocno nasiąkła wodą, Ŝe nie była w stanie przyjąć kolejnej porcji. Usiadł ponownie przy chwiejącym się stoliku. Phineas załoŜył biuro w niewielkiej szopie, a stolik ustawił w jedynym miejscu, gdzie woda z przeciekającego dachu nie kapała na klepisko. Reszta podłogi przypominała błotniste bagno. W pomieszczeniu czuć było silny zapach rdzy. Widły, lemiesze i uprząŜ dla zwierząt zwieszały się ze ścian lub piętrzyły w ocienionym kącie. Pod ścianą stała stara kosa, a jej wyczyszczone, wypolerowane ostrze lśniło w ciemnościach. Ben podsunął krzesło i połoŜył dłonie na klawiaturze maszyny do pisania. Zaczął stukać powoli i mozolnie. Choć w wojsku funkcjonował szablon listu kapelana do rodziny zmarłego, to Ben nie zamierzał z niego korzystać. Rodzice porucznika Lawrence’a Mendelsohna wkrótce otrzymają ten list, i nim oficer, który go dostarczy, zniknie spod ich drzwi, zaczną pytać Boga, dlaczego zabrał im syna. Zapłaczą
170 i przekonają się, jak bardzo słony jest smak łez. Ten list wyrwie w ich sercach dziurę tak wielką, jak kula niemieckiego snajpera w ciele ich dziecka. Być moŜe ojciec będzie go nosił cały czas w kieszeni koszuli, albo matka ukryje w torebce. Za kilka lat spalą go lub schowają w skrzynce na poddaszu. Do końca Ŝycia nie zapomną chwili, w której list od kapelana Bena Kahna trafi w ich ręce. Stawiając kaŜdy znak, Ben czuł się tak, jakby wbijał nóŜ w serce Bogu ducha winnych rodziców porucznika Mendelsohna. ...Byłem przy waszym synu, kiedy odszedł. Oddał ducha w spokoju i z godnością. Kula dosięgła go w chwili, kiedy z odwagą i honorem prowadził swoich ludzi do walki. Otrzymał ode mnie ostatnie namaszczenie i BoŜe błogosławieństwo. Proszę Państwa, abyście przyjęli wyrazy współczucia i kondolencje. Ofiara, jaką złoŜył ze swego Ŝycia Lawrence, nie zostanie zapomniana, a sprawa, za którą umarł, porzucona. Wasz syn został pochowany we Francji, w miejscu, którego na razie nie mogę określić. Z czasem powstanie tu jednak cmentarz wojskowy, gdzie będzie czczona jego pamięć bohatera wojennego. Łączę wyrazy szacunku i współczucia... Ben wygładził kartkę, pierwszy nagrobek Lawrence’a Mendelsohna, podpisał list, a następnie złoŜył go i zaadresował.
171 PołoŜył list na stosie korespondencji Phineasa, nie zaklejając, aby cenzorzy w Anglii mogli go zaaprobować i odesłać do rodziny. Obok maszyny do pisania leŜał inny list. Ben podniósł go, ale nie spojrzał na jego treść, bowiem znał ją na pamięć. ZłoŜył go i wsunął do kieszeni, zapinając guzik. Przez chwilę pomyślał, Ŝe Mendelsohnowie będą wiedzieć, jaki los spotkał ich dziecko, podczas gdy on Ŝył w niepewności. Na swój, bardzo samolubny zresztą sposób pragnął, aby jego cierpienie zakończyło się równie bezpośrednio. Czy to oznaczało, Ŝe pragnął śmierci syna, nawet jeśli ten jeszcze gdzieś tam Ŝył? Czy to dobrze, Ŝe modlił się o jego ocalenie, skoro Bóg zabrał go juŜ do siebie? Ben zacisnął pięść, jak zwykle, kiedy ogarniał go bezdenny, pełen rozdzierającego Ŝalu, smutek. Po niebie przetoczył się grom. Nawet pordzewiałe widły na ścianie zabrzęczały.
Woda spływała po pelerynie Bena, zbierała się na podłodze jeepa, sięgając prawie do podeszew. Krople opadające na twarz z krawędzi hełmu kłuły jak igły. Przednia szyba, zamiast chronić ich przed deszczem, spryskiwała lodowatymi strugami wody. Siedzący za kierownicą Phineas Allenby westchnął: - Och, Panie, daleko jeszcze? Ben skrzywił się i spojrzał ku niebu, które miało barwę ołowiu. - Leje tak od trzech dni - ciągnął dalej Phineas. - Gdy byśmy byli w Little Rock, musielibyśmy się przenieść na dach. Czy to kolejna z twoich plag, BoŜe?
172 Baptysta głośno się roześmiał. Ben dla odmiany siedział cicho, spoglądając spod hełmu na mokrą, grząską drogę. Pięćdziesiąt metrów przed nimi widoczne były czerwone światła pozycyjne „Jimmy'ego”. Choć próbował, to nie był w stanie dostrzec, co stanowi jego ładunek. Dopiero po chwili przekonał się, Ŝe to zawinięte w białe płótno ciała. Phineas, zaniepokojony milczeniem Bena, spojrzał na niego. - Jak tam się sprawy mają w Trzysta Pięćdziesiątym Siódmym? - Zła pogoda czy zwłoki na rampie samochodu, nic nie było w stanie zepsuć humoru Phineasa. - Tak samo jak gdzie indziej - odparł Ben, zlizując krople deszczu z ust. - Taak, ta burza zastopowała cały ruch. śołnierze nie walczą, samochody nie dostarczają Ŝywności, amunicji, paliwa. Wszystko racjonują, bo przez deszcze Ŝadne statki nie mogą się wyładować. Jeep wyprzedził w końcu „Jimmy ego”, a Ben powrócił do obserwowania, jak zielone pola zmieniają się w bagna. Phineas mówił dalej, przekrzykując charkot silnika i szum deszczu: - Nie dziwię się, Ŝe ludzie są podenerwowani. Cieszą się z odpoczynku, ale ich duma cierpi. Ben słyszał pewne plotki, które krąŜyły po pułku. Wszyscy wiedzieli, Ŝe Dziewięćdziesiąta Dywizja miała przeciąć półwysep i uderzyć na Cherbourg, ale obecnie była to przebrzmiała pieśń. Powolne i zaŜarte walki kosztowały ją utratę tego przywileju. Osiemdziesiąta Druga i Dziewiąta Dywizja zajęły jej miejsce. PodąŜając na zachód, wzdłuŜ wybrzeŜa atlantyckiego, ku zadowoleniu generałów zajęły Contain i zdobyły zasłuŜone laury. PoraŜka koszto-
173 wała „Tough Ombres” reputację, a jej głównodowodzącego - stanowisko. Zginęło trzy tysiące Ŝołnierzy i obecnie jednostka strzegła tyły tych oddziałów, które niepowstrzymane parły na Cherbourg, największy port Normandii. JeŜeli dodać do tego deszcz, który utrudnił dostarczanie zapasów, fatalne warunki, w jakich bytowali Ŝołnierze, i ich niskie morale, to wyłaniał się prawdziwy, niewesoły obraz sytuacji, w jakiej znalazła się dywizja. Ostatniej nocy, o zmierzchu, niemiecki batalion zaatakował Trzysta Pięćdziesiąty Siódmy. Wyszli z deszczu jak duchy. Starcia trwały przez godzinę, ale Amerykanie utrzymali swoje pozycje. Szwaby wycofały się, szukając łatwiejszej drogi na południe półwyspu. Po raz kolejny Dziewięćdziesiąta Dywizja wyszła z walk z pustymi rękoma, utrzymując tylko to, co juŜ dawno zdobyła. śadnych nowych ziem, jeńców. W walkach zginęło dziewięciu Ŝołnierzy, piętnastu zostało rannych. - Chyba przestaje padać - mruknął bez cienia wesołości Ben. Phineas złoŜył na chwilę dłonie w parodii gestu dziękczynnego i odrzekł: - Dziękuję za raport pogodowy, rabinie Noe. Minęło dziesięć minut. Samochód przejechał przez most przerzucony ponad strumieniem, który teraz występował z brzegów. Bez ostrzeŜenia wjechali w ruiny jeszcze jednego z małych normandzkich miasteczek, które wojna zrównała z ziemią. Ben nie zauwaŜył tabliczki z jego nazwą, ale przekonał się, Ŝe tak naprawdę było to ze dwadzieścia domów na krzyŜ, rozstawionych wzdłuŜ jednej ulicy. śaden z nich nie ocalał, a obok drogi zauwaŜył mieszkańców tej wioski, którzy pomimo deszczu, wypędzali na pola stada kóz.
174 Kiedy wyjeŜdŜali, odczytał nazwę miejscowości. Regineville-Bocage. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Phineas pewnie prowadził samochód. Skręcił w ślad za cięŜarówką, kierując się ku prowadzącej na pole wyrwie w murze. Przeciął rów i wjechali do jabłkowego sadu. Silnik zawył, ale samochód jechał dalej. - Wiesz, Ŝe Normandia jest jedynym rejonem Francji, gdzie jest za zimno na uprawianie winogron? - powiedział dumny ze swojej wiedzy. - Dlatego tutejsi rolnicy wzięli się za hodowanie jabłek i zamiast wina pędzą jabłecznik. Nazywa się Calvados. śywopłoty sadzili po to, aby zimny wiatr od kanału nie szkodził jabłoniom. Ben spojrzał na przygięte gałęzie drzew. Świadkowie tutejszej sadowniczej tradycji nie podnosiły go na duchu tak jak Phineasa. Ben dostrzegał tylko deszcz, a za jego zasłoną cięŜarówkę pełną zwłok i czterech Ŝołnierzy w pałatkach i ze szpadlami. Phineas zatrzymał jeepa obok cięŜarówki. Kiedy motory zgasły, a młody kapelan wreszcie zamilkł, do uszu Bena zaczął dobiegać szum deszczu. Phineas wyskoczył z samochodu, ale Ben nadal siedział na swoim miejscu, przytłoczony ulewą i obowiązkiem pogrzebania kolejnych młodych ludzi. Czuł się tak stary, jak ten sad, przesiąknięty poczuciem beznadziejności, tak jak normandzkie drogi deszczem. Nikt ze zgromadzonych tutaj grabarzy, Ŝaden ze zmarłych, nawet Phineas, nie był nawet w połowie tak stary jak on. Kiedy był w ich wieku, próbował przeŜyć w okopach, które zalewał taki sam francuski deszcz. Dziura w ziemi miała kształt prostokąta i mogła pomieścić około dziesięciu ciał. Jej ściany były krzywe, a wewnątrz zbierała się woda. Sad wybrano na cmentarz dywizji dlatego, Ŝe w słoneczne dni było to piękne miejsce. Ziemia miała prze-
175 chować zwłoki zabitych do czasu, kiedy moŜliwe będzie pochowanie ich na cmentarzu wojskowym z prawdziwego zdarzenia. Białe kołki wbite w ziemię znaczyły miejsce pochówku setki ciał Ŝołnierzy „Tough Ombres”. Trzech Ŝołnierzy Korpusu Pamięci podeszło do rampy samochodu. Czwarty zaczął wygarniać wodę z grobu. Kierowcy cięŜarówki, dwóch kolorowych chłopaków bez płaszczy, wysiedli z samochodu, aby pomóc w wyładunku ciał. Od razu przemokli do suchej nitki. Ben stanął obok grobu, obserwując, jak ciała i woda zapełniają go pospołu. U jego boku pojawił się Phineas, niosąc naręcze skleconych naprędce krzyŜy i jedną gwiazdę Dawida. Ben wziął ją do ręki i trzymał jak berło. Phineas zrobił ją z deszczułek, pochodzących zapewne z resztek jakiejś chaty. Ciała wypakowano z samochodu bez ceregieli. Deszcz sprawiał, Ŝe wszyscy chcieli skończyć robotę jak najszybciej. KaŜde z nich zostało szybko złoŜone do zbiorowego grobu i ułoŜone na jego dnie. Linki, na których je opuszczano, były za krótkie, dlatego opadały w wodę z pluskiem. Phineas pisał numer Ŝołnierza na płótnie worka. Dzięki nim, kiedy ciała zostaną w końcu przeniesione na właściwy cmentarz, będzie wiadomo, który z zabitych gdzie leŜy. Na wszystkich zwłokach, oprócz ciała Mendelsohna, nakreślił teŜ znak krzyŜa. Ciało porucznika połoŜono w samym centrum grobu, za sprawą przypadku, a nie jakiegoś przemyślnego planu. Mendelsohn został pochowany trzy dni po śmierci, co wedle praw judaizmu było nie do pomyślenia. Według nich zmarłego naleŜało pochować natychmiast. Okoliczności jednak sprawiły, Ŝe nie moŜna go było wcześniej złoŜyć do grobu. Ben miał nadzieję, Ŝe Bóg weźmie pod uwagę jego
176 dobre chęci. Phineas wbił krzyŜ obok głowy pierwszego z Ŝołnierzy. - Powierzamy te ciała ziemi. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. Ben przyklęknął i wbił w ziemię gwiazdę Dawida. Chował pierwszego śyda, jaki na jego oczach zginął w trakcie tej wojny. Jego narodowość nie była waŜna w obliczu tego, Ŝe zginął młody chłopak, czyjś syn, a być moŜe brat czy narzeczony. Chciał z nim zostać do świtu, modlić się o ukojenie jego duszy i spokój rodziny. Phineas wyminął go i lekko potrącił, wyrywając z zadumy. - Nie, daj mi spokój. Nie widzisz, Ŝe jem? McGee pociągnął Joego Amosa za rękaw. - No dalej, proszę. Powiedziałem im, Ŝe to robiłeś. Joe rozejrzał się dookoła po zatłoczonej stołówce. Przy stoliku obok siedziało siedmiu kierowców, którzy uśmiechali się do niego jak do obiektywu aparatu fotograficznego. KaŜdy z nich młody i w stopniu szeregowca, zupełnie jak McGee. - Dalej, opowiedz. Wezmę dodatkową zmianę. Joe Amos spojrzał na swoje mięso, kukurydzę i chleb, stwierdzając, Ŝe zanim skończy opowieść, obiad wystygnie. Trzy dni, pomyślał. Przez ostatnie trzy dni pogoda była tak paskudna, Ŝe nie wykonał Ŝadnego kursu. Wszystkie transporty zostały wstrzymane. Gdzieś na froncie ludzie głodowali, a on chciał wrócić za kółko i robić to, co do niego naleŜało Kierowcy zrobili dla niego miejsce. - Chłopaki? - Kapralu Biggs.
177 - Co wam opowiedział McGee? Jeden z szeregowców, mały chłopak ze złotymi zębami z przodu, odpowiedział: - śe we dwóch jechaliście przez pola. śołnierze odebrali od was skrzynki, a ty przesiadłeś się za karabin. Joe Amos wyraźnie słyszał w jego głosie wiejski akcent i posmutniał, zdając sobie sprawę, Ŝe zapewne chłopak nie skończył więcej, jak kilka klas szkoły zasadniczej. Nie było sensu brać go do wojska, a jego udział na wojnie zakrawał o jakiś makabryczny Ŝart. - Jak się nazywacie, szeregowy? - Charlie - odpowiedział chłopak. Joe Amos mógł przypuszczać, Ŝe dla tego chłopaka walki we Francji były najlepszym okresem Ŝycia. JuŜ nigdy w Ŝyciu mógł nie czuć się tak waŜny. W przypadku, gdyby chciał w Ŝyciu czegoś więcej niŜ do tej pory, bez wojny nie mógłby nawet spróbować się realizować. Boogie John ciągle o tym trajkotał. Wojna, którą toczyli biali, była zupełnie inna od tej, z którą przyszło się borykać czarnym. Joe Amos był odmienny od reszty swoich braci. Miał szczęście, zdobył wykształcenie, ale niewielu innych mogło liczyć na taki uśmiech losu. Niech więc Charlie ma coś z Ŝycia, i kiedy wróci na stare śmieci, będzie mógł się chwalić tym, Ŝe zna murzyńskich bohaterów wojennych. - No dobra - zaczął Joe Amos. Na twarzach słuchaczy wykwitły jeszcze szersze uśmiechy. - McGee i ja wracaliśmy na północ, kierując się do Siedemdziesiątej Dziewiątej. Jakieś półtora kilometra za Valognes dołączyliśmy do konwoju, McGee prowadził, a ja stałem za pięćdziesiątką.
178 - Ja teŜ chcę usłyszeć tę historię. Proszę siedzieć, panowie - dobiegł go zza pleców znajomy głos. Joe Amos odwrócił się i zobaczył majora Claya oraz porucznika Garnera. Kierowcy zerwali się z miejsc i stanęli na baczność. W namiocie zapanowała cisza, którą przerywał tylko szum deszczu uderzającego o płócienny dach. - Spocznijcie, chłopcy - powiedział major Clay. - Nie miałem okazji wysłuchać relacji z ust kaprala. Joe Amos, kontynuuj. Wszyscy jesteśmy ciekawi, co tam się stało. Major Clay usiadł na krawędzi blatu, a Garner stanął za nim, splatając dłonie za plecami. Joe Amos obrzucił spojrzeniem wnętrze namiotu, pełnego kierowców i kucharzy. - Wracajcie do posiłków - polecił major Clay. - A ty Joe, opowiadaj. Joe Amos pokiwał głową. Jeszcze kilka chwil temu czuł się jak ryba w wodzie, pośród gwaru kierowców spędzających wolny czas. Teraz atmosfera stęŜała. Major Clay czekał. - Tak jest, sir. W namiocie musiało być około dwustu ludzi, wszyscy z jego batalionu. MoŜe taka historia wyjdzie im na dobre, pomyślał. W sumie major Clay w niego wierzył, więc chyba się nie zawiódł. - Dobra. Po tym, jak dołączyli do konwoju na opłotkach Valognes, zaczęli wymijać konwój jadący na zachód, w głąb półwyspu. Nagle na niebie pojawił się samotny Messerschmitt, który zaatakował większą grupę samochodów. - Nieźle poharatał kilka za pierwszym przelotem opowiadał Joe Amos, pokazując dłonią, jak niemiecki myśliwiec przeleciał nad samochodami. Przesunął nią ponad
179 solniczkami i pieprzniczkami, imitując nalot Messerschmitta. - Kilka samochodów stanęło w ogniu, a cały konwój zatrzymał się pośrodku drogi. Nawet nie zdąŜyłem pomyśleć o strzelaniu, kiedy znikł, ot tak. Joe Amos pstryknął palcami. Major Clay splótł ręce na piersi i skinął głową z aprobatą, podobnie jak reszta Ŝołnierzy w namiocie. Joe Amos czuł się dziwnie, nikt nie poświęcał mu tyle uwagi, nie w Danville, gdzie jego cztery rozwrzeszczane siostry całkowicie zaprzątały głowę matki. Nawet w wojsku Boogie John był częściej zauwaŜany niŜ on. Uniósł dłoń i pokazał, jak niemiecki myśliwiec szykuje się do kolejnego ataku. - Potem zawrócił. Joe Amos zacisnął przed sobą pięści, jakby trzymał w dłoniach tylce karabinu maszynowego. Oczyma wyobraźni widział Niemca, jak podchodzi do kolejnego ataku. - McGee wyskoczył z samochodu i dał nura do rowu. - Bo ty mi kazałeś! - wyrwał się jego pomocnik. Wszyscy kierowcy przy stoliku i kilkunastu w namiocie wybuchło śmiechem. Joe Amos spojrzał na Claya i Garnera, obydwaj takŜe się uśmiechali. - Jedyne, co pamiętam, to Ŝe byliśmy naprzeciwko siebie, prując z karabinów. Wokoło mnie latały odłamki. Czułem, Ŝe cięŜarówka została trafiona, ale tylko trzymałem palce na spuście i prułem, ile wlezie. - A tam, wrzeszczałeś jak opętany! - wtrącił McGee, a Joe Amos rzucił mu przez stół rozbawione spojrzenie. Darł się wniebogłosy, słyszałem na własne uszy. - Nie wiem, moŜe to prawda. Jedyne, co pamiętam, to Ŝe przemknął nade mną i znowu znikł jak kamfora.
180 Gestem pokazał, jak się obejrzał za samolotem i dodał: Obróciłem M2, Ŝeby nie stracić go z oczu. - To prawda - dodał McGee. - A potem normalnie go zestrzelił. Joe Amos spojrzał ze zdziwieniem na partnera. Ni z tego, ni z owego, zrobił się całkiem gadatliwy. - CóŜ, nie mam pewności. Inni strzelcy teŜ wzięli go na cel, ale faktycznie, ciągnął za sobą warkocz dymu. Leciał coraz niŜej i niŜej, aŜ w końcu zawadził o czubki drzew. Joe Amos pokazał dłońmi eksplodującą kulę ognia i zakończył swoją opowieść: - Na koniec wybuchł. Kierowcy patrzyli na niego zahipnotyzowani, a Charlie nie mógł oderwać wzroku od Joego Amosa. Ten zrozumiał, Ŝe stał się jego bohaterem, chłopak chciał być taki jak on. Skinął mu więc głową, jakby chciał powiedzieć: „No dalej, do dzieła, zestrzel szwaba”. - Widziałem twój samochód. - Major Clay przerwał naboŜną ciszę. - Był podziurawiony jak sito. - Tak, sir. Chciałbym go zatrzymać, jeśli moŜna. Nie wygląda najlepiej, ale świetnie działa. Niemcy nie uszkodzili Ŝadnych istotnych mechanizmów. Major Clay wstał ze swojego miejsca i połoŜył dłoń na ramieniu Joego Amosa. - Oczywiście, Ŝe moŜesz. Poruczniku? Garner wystąpił krok naprzód i powiedział: - Panowie, chcielibyśmy zamienić kilka słów na osobności z kapralem. McGee i reszta kierowców wstała ze swoich miejsc i oddaliła się, a major i porucznik usiedli naprzeciwko Joego. - Zestrzeliłeś Messerschmitta - powiedział major Clay.
181 - Być moŜe to ja - odparł Joe Amos, jakby wyczuwając, do czego dąŜy major. - Jesteśmy pewni, Ŝe to ty go strąciłeś. Dostałem raport od dowódcy drugiego konwoju. Twierdzi, Ŝe nieźle poharatałeś sukinsyna, i to ty go zestrzeliłeś. - Tak jest, sir. - Joe, powiedziałem, Ŝe przeczuwam wspaniałą przyszłość przed tobą, ale wyprzedziłeś moje oczekiwania. Joe Amos nie odpowiedział. Zdawało mu się, Ŝe wie, dokąd zdąŜa rozmowa, więc siedział cicho, z ciasno zaciśniętymi ustami. - Poruczniku, mamy nowego bohatera Sześćset Sześćdziesiątego Ósmego Pułku. - Tak, to prawda. - I co ja mam z tobą zrobić? - spytał major Clay, nie odrywając spojrzenia od twarzy Joego Amosa. - Co mam począć z bohaterem batalionu kolorowych kierowców? Przez chwilę siedział w milczeniu, a potem wycelował palec w Joego i uśmiechnął się gorzko. - Prawdę powiedziawszy, nie wiem. Rozumiesz, co mam na myśli? - Chyba tak, sir. - Świetnie. Chciałbym, Ŝebyśmy się jasno zrozumieli. Odwaliłeś tam kawał niezłej roboty, ale armia nie potrzebuje więcej Ŝołnierzy niŜ ma. To, czego od ciebie oczekujemy, to pozostać w szeregu. Masz swoje zadanie, podobnie jak twoi koledzy. Wasza praca to woŜenie zaopatrzenia. Byłoby teŜ dobrze, gdybyś... - Clay zamilkł na chwilę, szukając odpowiedniego doboru słów - ...gdybyś nie draŜnił gniazda os. Przez jedną krótką chwilę Joe Amos chciał powiedzieć majorowi, aby pocałował go w dupę, ale szybko otrząsnął
182 się z tej myśli. Jego mama nie wychowała durnia. W Danville nauczył się trzymać język za zębami, w przeciwieństwie do Boogie Johna, który przez swój niewyparzony język ustawicznie ładował się w kłopoty. Joe Amos nie potrzebował orderów i poklepywania po plecach. Jedyne, czego pragnął, to pokazać innym czarnym, do czego są zdolni. Wiedział, Ŝe nie załatwi tego przez zestrzelenie jednego samolotu, ani w ogóle w trakcie tej wojny. WaŜne było to, Ŝe czegoś dokonał, a kaŜdy kolorowy chłopak w tym namiocie podziwiał go i chciał wziąć z niego przykład. Major zapewne teŜ zdawał sobie z tego sprawę. - Tak jest, sir. Major Clay klasnął w dłonie i zatarł je z zadowoleniem. - Poruczniku? Garner wyjmował z kieszeni munduru kolejne naszywki i podawał je Clayowi, który z kolei przekazał je Joemu Amosowi. - Moje gratulacje, panie sierŜancie. Nim oszołomiony Joe Amos zdąŜył cokolwiek powiedzieć, Clay wstał i powiedział głosem donośnym, który słyszeć moŜna było w całym namiocie. - Skończcie jeść i do cięŜarówek. Chcę wam coś pokazać. Krople deszczu wpadały przez rozbitą tylną szybę. Trzy dziury w płótnie pokrywającym dach zostały zalepione, a wgłębienia grubości kciuka pokazywały miejsca, gdzie cięŜarówkę ugodziły pociski Messerschmitta. Spoglądając na pustą pakę, moŜna było zobaczyć linię, którą wyznaczyły działka wrogiej maszyny. Joe Amos prowadził znowu swoją cięŜarówkę, jadąc w równej linii wraz ze stu osiemdziesięcioma pojazdami.
183 McGee siedział na fotelu obok i z fascynacją przyglądał się trzeciemu szewronowi na ramieniu Joego Amosa. Konwój jechał wolno drogą, nie zbliŜając się nawet do zawrotnej szybkości, z jaką zwykli prowadzić swoje cięŜarówki. Na czele kolumny jechali porucznik Garner i major Clay, kierując ją w stronę plaŜy OMAHA. Droga była Ŝmudna i nudna. Wycieraczki pracowały bez przerwy, ale i tak widoczność była fatalna. - Przestań się tak na mnie gapić. - Szybko awansujesz, sierŜancie. - No racja. Jakoś samo wyszło. Major Clay wyraźnie powiedział mu, Ŝe oczekuje, iŜ sprawa zestrzelenia myśliwca szybko przycichnie. Bycie inspiracją to jedno, ale rozpraszanie innych Ŝołnierzy i odrywanie ich od codziennych obowiązków, to co innego. Spoglądając na dziury po kulach, uprzytomnił sobie, ile miał szczęścia. Kiedy opowiadał tę historię, zapomniał o własnym strachu. Nie przeŜywał tamtego dnia na nowo, ale raczej fantazjował na jego temat. Jednak ilekroć patrzył na ślady przestrzelin, tylekroć na nowo ogarniał go tamten strach. McGee przestał się wreszcie gapić i wrócił do wyglądania za okno. Joe Amos wrzucił trzeci bieg. śaden inny konwój nie zdąŜał w przeciwnym kierunku. Batalion miał całą drogę dla siebie. - Jestem z Chattahoochee - powiedział nagle McGee. Dwa „A”, dwa „T”, dwa „O”, dwa „E”, trzy „H” i dwa „C”. Joe Amos trzy dni temu spytał go: - Jak się nazywa miasto, z którego pochodzisz? Teraz, kiedy był bohaterem wojennym i sierŜantem, kiedy przeskoczył nawet Boogiego, McGee zdecydował się odpowiedzieć. - Gdzie leŜy?
184 - Przy granicy z Georgią, zaraz w pobliŜu rzeki Apalachicola. - Ryby tam dobrze biorą? McGee uśmiechnął się, a Joe Amos oczyma wyobraźni zobaczył długie, słoneczne dni spędzane na wędkowaniu, szukaniu robaków i lenistwie. Niedaleko jego rodzinnej miejscowości przepływała rzeczka nazywana Dan. Sam czasami chodził nad brzeg z wędką i łapał ryby. McGee spojrzał za szybę. - Jak tylko ta wojna się skończy, wracam do domu. Pójdę nad rzekę, zarzucę haczyk i uderzę w kimę. No i zobaczę się z moją dziewczynką. - Masz dziewczynę? - Nie, chodzi o moje maleństwo. Mam prawie dwuletnią córeczkę. Joe Amos uśmiechnął się. Oto siedział obok niego człowiek, którego wojna oderwała od córki i rzeki, nad którą łowił ryby. Siedział cicho w kabinie samochodu: wielki, silny chłopak, zdolny kierowca i cichy kompan. PodąŜał przez wojnę za człowiekiem, którego obrał sobie za bohatera. Tego właśnie chciał od podobnych mu ludzi major Clay. Joe Amos spojrzał na niego jeszcze raz, a potem zrobił to, co zwykł robić Boogie, kiedy zapadała cisza. Stuknął kompana pięścią w ramię, a potem spojrzał na drogę. Łąki i Ŝywopłoty ustąpiły miejsca wydmom, a w końcu plaŜy. Minął ich niewielki konwój, kierujący się na zachód. Ku zdziwieniu Joego Amosa w okolicy plaŜy nic się nie działo. śandarmeria nie kierowała ruchem, nikt nie naprawiał dróg, a świeŜy rekruci nie porzucali w marszu niepotrzebnego ekwipunku. Deszcz lejący cięgiem od dwóch dni sprawił, Ŝe cała aktywność zamarła.
185 Długi konwój wjechał na dobrze znaną kierowcom trasę D-l. Joe Amos szykował się do zjazdu na plaŜę, obserwując znajome ruiny niemieckich bunkrów. Ponownie oczami wyobraźni zobaczył szalejące tutaj walki. McGee siedział cicho. ZjeŜdŜając na plaŜę, kolumna zaczęła się rozpraszać. Porucznik Garner kierował ruchem. Amos jechał za poprzedzającą go cięŜarówką. Ta skręciła w prawo, a Garner nakazał mu uczynić to samo. Wjechali na plaŜę, a na jej widok Joe Amos otworzył usta w zdziwieniu. Jak daleko mógł sięgnąć okiem w deszczowym powietrzu, plaŜa OMAHA usłana była wrakami i śmieciem. Joe Amos nieomal zatrzymał swój samochód, chcąc dokładnie obejrzeć skalę zniszczeń, jakie poczyniła burza. Z chwilowego zamyślenia wyrwał go dźwięk klaksonu cięŜarówki, która jechała za nim. Kilkoma szybkimi ruchami zaparkował „Jimmy ego” w linii, obok reszty samochodów, i dalej podziwiał setki zniszczonych pojazdów, statków oraz resztki sztucznego portu Mulberry. Fale wód kanału La Manche uderzały z hukiem o resztki zmaltretowanych kadłubów. Na plaŜę zostały wyrzucone jednostki wszelkich moŜliwych rodzajów. Barki desantowe, promy, gdzieniegdzie nawet amfibie, leŜały porozrzucane i podtopione na płyciźnie i piaskach plaŜy. Joe Amos dostrzegł łódź patrolową, która wbiła się w gromadę desantowców i wystawała z wody, niczym jakiś dziwny pomnik sił natury. Pomiędzy tym mrowiem statków i stateczków moŜna było dostrzec resztki portu Mulberry.8 Ogromne betonowe bloki zostały wyrwane z dna i zmiaŜdŜyły mniejsze jednostki, które miały to nieszczęście, Ŝe znalazły się w ich pobliŜu. Przeznaczenie niektórych z tych elementów moŜna było odgadnąć, innych nie. Część, gnana siłą fal, nabrała
186 takiego impetu, Ŝe wypłynęła na brzeg. Jedynym elementem, który zdawał się oprzeć niszczycielskiej sile morza, były zatopione okręty, stanowiące podstawę falochronu, choć część z nich została powaŜnie uszkodzona. Joe Amos wysiadł z kabiny i zeskoczył na ziemię. McGee ruszył za nim. Trzystu pięćdziesięciu kierowców stało w deszczu i spoglądało w zdumieniu na ten straszliwy widok. Kilkanaście buldoŜerów pracowało bez chwili wytchnienia, usuwając złom z plaŜy. Przemoczeni Ŝołnierze penetrowali wraki w poszukiwaniu sprzętu, zapasów i wszystkiego tego, co mogło się jeszcze przydać. Ładowali skrzynki na nieliczne cięŜarówki, które wywoziły ładunek z plaŜy, kierując się w głąb lądu. Joe Amos o mały włos nie upadł, widząc ogrom zniszczeń, jakie dotknęły plaŜę OMAHA. Major Clay stał w deszczu, spoglądając na smętne resztki portu Mulberry. - Co teraz będzie? - spytał McGee, przysuwając się w jego stronę wraz z innymi kierowcami. - Co to wszystko znaczy? Joe Amos uciszył go gestem dłoni. Major Clay uniósł dłoń, prosząc o ciszę. Za jego plecami piętrzyły się wraki, buldoŜery terkotały, dymiąc kłębami spalin z silnika Diesla, a deszcz padał tak, jak od kilku dni. - Jak panowie widzicie, spadła na nas jedna wielka, pieprzona katastrofa! To klasyczny FUBAR! Kierowcy pokiwali zgodnie głowami, niespokojnie wiercąc butami w piasku. - Szkopy nie mogły nawet marzyć o poczynieniu takich szkód, jakich dokonała Matka Natura. Rozpieprzyła nasz port i zniweczyła nasze plany.
187 Major Clay obejrzał się za siebie, spoglądając na kanał i na jego wody, zupełnie jakby chciał czerpać z nich moc, aby powiedzieć to, co miał do powiedzenia. Potem z powrotem popatrzył na otaczające go ponure twarze. - Panowie! Sami widzicie, co się tutaj stało. Nie mamy juŜ jak ładować sprzętu na samochody prosto z morza. Wygląda teŜ na to, Ŝe straciliśmy wiele statków zaopatrzeniowych. Dopóki Ike nie wpadnie na jakiś lepszy pomysł, będziemy musieli zabierać wszystkie potrzebne rzeczy prosto z tych piasków i dostarczać je naszym chłopcom na froncie, tak jak to robiliśmy do tej pory! Joe Amos potarł czoło. To były fatalne wiadomości. Port Mulberry zaprojektowano tak, aby samochody mogły wjeŜdŜać na nabrzeŜe, ładować towar bezpośrednio z magazynów i od razu wieźć go do wojska. Łatwa, czysta i efektywna robota. Teraz okazało się, Ŝe będą musieli pracować bardzo powolnym i mało wydajnym systemem: rozładowywać uzupełnienia na plaŜę, a potem ładować je na samochody. - Jest teŜ dobra wiadomość, chłopcy! Matka Natura, siejąc tutaj spustoszenie, nie przewidziała, Ŝe mamy was. Jesteście znacznie waŜniejsi, niŜ się komukolwiek w sztabie wydawało. Kiedy ta burza minie, będziemy zapieprzać dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie wiem, na jak długo. Pewnie macie od cholery pytań, ale ich nie zadawajcie. Po prostu nie znam na nie odpowiedzi. Major Clay odwrócił się i ruszył w kierunku jeepa, a porucznik Garner ruszył za nim. Joe Amos otarł twarz z wody. Dotknął naszywki sierŜanta i pogładził ją.
D+25 1
lipca
D
ym papierosowy kłębił się pod sufitem, w pomieszczeniu panowała gęsta atmosfera. Ben Kahn był jednym z niewielu oficerów, którzy nie odreagowywali napięcia poprzez intensywne palenie papierosów. Z przodu pomieszczenia generał Billups poklepał dowódcę pułku po ramieniu, kończąc tym gestem prywatną rozmowę. Pułkownik usiadł na swoim miejscu, a Billups został sam przed zgromadzonymi oficerami Trzysta Pięćdziesiątego Dziewiątego Pułku. Ben rozejrzał się po sali szpitalnej zrujnowanego kościoła w Beuzeville La Bastille. Rozpoznawał ledwie dziesięciu z oficerów, których spotkał w sztabie dziesięć dni wcześniej. Billups wszedł na podwyŜszenie i stanął pod mapą. Wziął do ręki długi wskaźnik i postukał nim o swój but. - Dobry wieczór panom. Chciałbym powitać i przedstawić wam kapelana Kahna - tymi słowami wskazał na Bena. - Rabbi jest weteranem pierwszej wojny światowej, walczył pod Argonne i St. Mihiel. Obecnie wrócił do swojej starej dywizji, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Kapelanie, poprosiłbym o krótką modlitwę za nasze zwycięstwo takŜe i w tej batalii.
190 Ben nie spodziewał się tego zaszczytu, ale choć zaskoczony, wstał ze swego miejsca. Oficerowie zdjęli hełmy z głów i pochylili je w naboŜnej ciszy. Ben spojrzał na mapę, która kryła w sobie tysiące ludzkich losów. Dym kłuł go w oczy, więc przymknął je i pomyślał, Ŝe za dwa dni, kiedy rozpocznie się atak, w rękach tych ludzi będzie Ŝycie i śmierć tysięcy. Większość z poruczników, kapitanów i majorów była nowa w pułku. Walki na polach Normandii kosztowały Ŝycie ogromnej ilości ludzi. Ta ofensywa mogła być dla wielu z nich chrztem bojowym. Bena martwił pech, jaki miała do dowódców Dziewięćdziesiąta Dywizja. Zaczął się modlić: - BoŜe, sprowadziłeś nas tutaj za sprawą wydarzeń wielkiej wagi. Pokazałeś nam, gdzie mamy zwycięŜać. Dałeś nam narzędzia i Ty obdarzasz nas siłą. Prosimy Cię, abyś natchnął nas takŜe wystarczającą siłą woli. Nie pozwól, abyśmy za sprawą słabości nie odnieśli zwycięstwa. Nie daj nam zawieść w doprowadzeniu misji do pomyślnego końca. Niech przez naszą odwagę przejawia się Twoja wola, byśmy przepędzili ciemność, która zapadła nad tą częścią świata. Bądź przy nas w Ŝyciu, tak jak będziesz w chwili śmierci. O to Cię prosimy. Amen. Ben podniósł głowę, a następnie usiadł na swoim miejscu. Oficerowie jeden po drugim kończyli modlitwy, a Billups spojrzał na niego i uśmiechnął się zadowolony. - Mam nadzieję, Ŝe wszyscy zrozumieli, o co chodziło kapelanowi. Mamy nie spieprzyć tej wojny. Przepraszam, ojcze. Ben kiwnął głową. Billups podszedł do ogromnej mapy, a jego podkomendni zajmowali miejsca. W powietrzu wisiało zdenerwowanie.
191 Generał stuknął wskaźnikiem w linię czarnych znaków „X”. - Ilu z was słyszało o Linii Mahlmana? Nikt? Ja teŜ nie zdawałem sobie sprawy z jej istnienia aŜ do wczoraj. Patrole jednak donoszą, Ŝe jest to serce niemieckiej obrony półwyspu. - Przesunął wskaźnik i postukał w kilka kółek, symbolizujących wzniesienie terenu. - To góra Mont Castre. Wzgórze 112. Znajdują się w połowie drogi do Contain, Carnetan i La Haye-du-Puits - znowu uderzył kilkakrotnie w mapę. - Mont Castre to najwyŜsze wzniesienie w okolicy, skąd szkopy mogą obserwować wszystkie nasze poczynania. Billups przesunął wskaźnik na wschód, do falistych kresek. - Tutaj mamy bagna, zwane „Prairies”. W połączeniu z obecnością Niemców na wzgórzu 112 tworzą one blokadę wszelkiej naszej aktywności, aŜ do Corentain. Na zachodnim krańcu mokradeł znajduje się miasto Beau Coudray. Bosze skoncentrowali tam swoje siły, rozciągnąwszy je od brzegu aŜ do Cotentin. Ich centrum jest Mont Castre, dalej linie biegną wzdłuŜ wschodniego zbocza, aŜ do Beau Coudray. Teraz panowie wiecie juŜ co to Linia Mahlmana. Billups zamilkł na chwilę, a potem wycelował wskaźnik w kierunku oficerów, siedzących w zadymionym pomieszczeniu. - Panowie, „Tough Ombres” przebiją się przez tę linię i zmiotą ją z powierzchni ziemi. To nasze zadanie i jak mówił rabbi, nie zawiedziemy. Billups stanął przed nimi w regulaminowej postawie „spocznij” i bawił się wskaźnikiem w dłoniach. - Ufam, Ŝe dotarła do was wiadomość, iŜ ostatnie ogniska oporu w Cherbourgu zostały zduszone. Szkopy straciły w walkach cztery dywizje, dwadzieścia pięć tysięcy ich
192 Ŝołnierzy dostało się do niewoli. Odpłacili nam pięknym za nadobne i zrównali z ziemią cały port. Wszystkie instalacje, które mogli zniszczyć, wysadzili w powietrze. NabrzeŜa, dźwigi, mosty, zasilanie, nic nie zostało w jednym kawałku. Sam port jest zaminowany, a na dnie spoczywają pozatapiane statki. Doprowadzenie go do stanu, kiedy będziemy mogli przeładowywać w nim nasze towary, zajmie nam tygodnie, jeśli nie miesiące. Niemniej odnieśliśmy tam wspaniałe zwycięstwo. Wielu z was zdaje sobie sprawę, Ŝe to właśnie „Tough Ombres” powinni byli zdobywać Cherbourg, jednak tak się nie stało. Zamiast tego strzegliśmy tyłów, prąc przez te cholerne Ŝywopłoty. Nie ma wątpliwości, Ŝe to było Ŝmudne, trudne i niewdzięczne zadanie. Nadszedł jednak moment, kiedy „Tough Ombres” stanęli przed kolejną szansą na zdobycie chwały, panowie. Naszym przeciwnikiem będzie samo centrum niemieckiej obrony Cotentin. Billups obrócił się na pięcie i trzepnął wskaźnikiem w mapę. Odgłos, który temu towarzyszył, był jak pierwszy wystrzał pistoletu, który miał zasygnalizować nową bitwę tej kampanii. Oficerowie aŜ podskoczyli na krzesłach. - Szkopy siedzą na tym swoim wzgórzu i cały czas obserwują Dziewięćdziesiątą. Eisenhower, Bradley, Montgomery, oni teŜ bacznie przyglądają się naszym poczynaniom. Na Boga, panowie, pokaŜemy im niezłe przedstawienie, jak przystało na „Tough Ombres”! Ben ukradkiem obserwował oficerów, tego typu przemówienia niespecjalnie podrywały ich do działania. Billups takŜe zmierzył ich wzrokiem, odetchnął i mówił dalej: - Nasi ludzie oczyścili plaŜę po tej cholernej burzy sprzed dwóch tygodni. Skoro Cherbourg znalazł się w naszych rękach, oznacza to, Ŝe zapasy znowu popłyną do nas
193 szerokim strumieniem. To nie koniec dobrych wiadomości. Na czas tej operacji dostaniemy wsparcie dwunastu batalionów artylerii polowej. Oprócz nich dołączy do nas Siedemset Dwunasty Batalion Pancerny, który został przydzielony do Dziewięćdziesiątej Dywizji. Sami widzicie, Ŝe dostaliśmy solidne wsparcie, więc zdajecie sobie sprawę, Ŝe czeka nas cięŜkie zadanie. Sens tych słów uderzył w nich z siłą młota. W walkach na polach i pomiędzy Ŝywopłotami Dziewięćdziesiąta Dywizja była słaba, poniewaŜ brakowało jej wsparcia. Uderzenie na niemieckie linie bez zaplecza cięŜkiego sprzętu byłoby czystym samobójstwem. Ale nawet z pomocą dodatkowych dział misja zdawała się bardzo trudna. Przez następne piętnaście minut Billups wyjaśniał strategię oraz tłumaczył, które oddziały gdzie mają uderzyć i jakie stoją przed nimi zadania. Wskaźnik raz po raz uderzał w mapę, nakreślając sytuację taktyczną. 3 lipca Trzysta Pięćdziesiąty Ósmy Pułk miał znaleźć się na lewo od St. Jores, a Trzysta Pięćdziesiąty Dziewiąty na prawo od Pretot. Trzysta Pięćdziesiąty Siódmy miał pozostać w rezerwach, a następnie przyjść do Trzysta Pięćdziesiątego Ósmego i zająć Beau Coudray i wzgórza na południu, na dalekim prawym skrzydle. Osiemdziesiąta Druga Powietrznodesantowa i Siedemdziesiąta Dziewiąta Piechoty otrzymają rozkaz ataku z Cherbourga na południowy odcinek linii obronnych Mahlman. NajcięŜsze zadanie, zdobycie leśnego szczytu Mont Castre, pozostawiono Trzysta Pięćdziesiątemu Ósmemu. - ...oraz wam, czyli Trzysta Pięćdziesiątemu Dziewiątemu - zakończył Billups. Opuścił wskaźnik, dotknął jego końcem podłogi, i znieruchomiał. Ben uznał, Ŝe z generała byłby niezły kaznodzieja,
194 szczególnie dobrze sprawdzający się na pogrzebach. - Jakieś pytania, panowie? Nie? Świetnie. W takim razie zaczynamy operację za dwa dni, o świcie. Przygotujcie swoich ludzi i zadbajcie o pełny stan wyposaŜenia. Jeszcze jedna rzecz. Oszczędzajcie papierosy dla waszych chłopców. Będą ich potrzebować. W pewnym momencie tylko to im pozostanie. Powodzenia. Rozejść się! Oficerowie podnieśli się, chowając do kieszeni paczki papierosów. Ben takŜe wstał i ruszył do wyjścia. - Kapelanie! - zawołał go w hałasie odsuwanych krzeseł Billups. Ben odwrócił się. Billups podszedł do niego i powiedział: - To była świetna modlitwa. Ludzie zrozumieli, co chciałeś im przekazać. - Z pańską pomocą, generale. - Nie naleŜę do subtelnych ludzi. - Jak się sprawuje nowy głównodowodzący? - Odpowiem pytaniem na pytanie: jakie wraŜenie sprawia Dziewięćdziesiąta Dywizja, rabinie? - Ludzie nadal wyglądają na przeraŜonych. Niechętnie idą w bój. Billups pokiwał głową, rozumiejąc wynikające z tego faktu komplikacje. - To dodatkowo utrudni zadanie moich oficerów i wystawi ich na jeszcze większe niebezpieczeństwo. W ten sposób koło się zamyka, bowiem zginie ich więcej, niŜ powinno, skutkiem czego znowu będę miał nowych i niedoświadczonych ludzi i tak dalej. - A jak nowy dowódca?
195 - Jest niski, dziwny i kompletnie nie potrafi porwać ludzi. Dowodzi z tyłów, nikomu nie ufa i wszędzie wietrzy spiski. Jedyne, czego potrzebowaliśmy, to takiego tchórzliwego kurczaka. Billups westchnął cięŜko i wbił wzrok we własne buty. Coś tam mamrotał do siebie i kręcił głową, a potem poklepał Bena po łokciu i dodał: - Chodźmy, ojczulku. Podrzucę pana do szpitala. Porozmawiamy w samochodzie. - Dziękuję, generale, ale chciałbym zostać z Trzysta Pięćdziesiątym Dziewiątym. - Widział pan na mapie, co się szykuje? - spytał Billups. - Wie pan, co się tutaj będzie działo? - Tak, sir. - Nie powiedziałem, ale dzisiaj rano pluton z Trzysta Pięćdziesiątego Ósmego dokonał rozpoznania bojem na południe od Les Sablons. Szkopy strasznie im złoili tyłki. Oni tam tylko siedzą i czekają, aŜ ktoś zaatakuje Linię Mahlmana. To nie będzie ładna bitwa. Jest pan doświadczonym Ŝołnierzem i wie, co czeka tych Ŝołnierzy. Będą pana potrzebowali na tyłach. Ben zarzucił plecak na ramię, mając nadzieję, Ŝe generał zrozumie ten gest. Jeśli jazda z nim miała oznaczać przeniesienie do szpitala, wolał wrócić do jednostki na piechotę. - Generale, jest pan mentsh, jak to mawiają śydzi. Doceniam pańską troskę, ale zbyt wiele czasu zmarnowałem w szpitalach polowych i na cmentarzach. Przez dwa tygodnie, które byłem z Ŝołnierzami Dziewięćdziesiątej Dywizji, nie robili niczego oprócz kluczenia pomiędzy Ŝywopłotami. Teraz mają wreszcie ruszyć do prawdziwej
196 walki i wydaje mi się, Ŝe wiem, gdzie będę najbardziej potrzebny. Sam pan powiedział, Ŝe morale ma poziom szamba. Dywizja otrzymała drugą szansę, to teŜ pańskie słowa. Jestem potrzebny na froncie, modlitwą i rozmową nie uleczę rannych. Potrzebujemy dobrych, odwaŜnych Ŝołnierzy, panie generale. Przez dłuŜszą chwilę Billups obserwował Bena. Dym powoli się przerzedzał, wylatując przez otwarte drzwi. Generał sięgnął do kieszeni i wyciągnął z nich paczkę papierosów. Otworzył ją, wytrząsnął jednego i zapalił go. Potem wsadził paczkę do kieszeni na piersi Bena i zapinając ją, powiedział: - Niech pan je weźmie dla chłopaków. Na wypadek, gdyby ich potrzebowali.
D+27 3
lipca
S
ierŜancie! Hej, sierŜancie! Nawet w ciemnościach, rozpraszanych jedynie przez tylne światła „Jimmyego”, Joe Amos widział, jak bardzo blada była twarz McGee. - Która godzina? - spytał, prostując się w fotelu. - Nie wiem. Joe Amos przetarł oczy. Czuł się lepiej, niŜ mógłby się spodziewać po dwóch godzinach niespokojnego snu w kabinie cięŜarówki. A moŜe to McGee prowadził dłuŜej niŜ jego zmiana? Joe Amos pokiwał głową do swoich myśli i przetarł dłońmi oczy. - Gdzie jesteśmy? - TeŜ nie wiem. Jedziemy w linii, gdzieś na południe. Wydaje mi się, Ŝe kierujemy się w stronę Couvains. A w zasadzie pełzniemy. - Rozumiem. Chcesz, Ŝebym cię zmienił? - Tak. Joe Amos zaczął przesuwać się w lewo, a McGee wstał z fotela. Przez krótką chwilę samochód jechał bez nikogo za kierownicą, ale mimo to nie zboczył z drogi. Joe Amos zajął miejsce za kółkiem, a McGee oparł się o okno.
198 „Jimmy” jechał na trzecim biegu z prędkością ponad trzydziestu kilometrów na godzinę. Kolumna była długa i ciągnęła się na parę kilometrów. Uformowała ją cała kompania, sto dwadzieścia pojazdów, wioząc zaopatrzenie dla Drugiej Dywizji Piechoty, która stacjonowała na południe od St. Lo. Joe Amos nie wiedział nawet, co się znajduje na pace jego samochodu. Kiedy pakowano ładunek, spał. Było to około północy, na plaŜy OMAHA, kiedy za kierownicą siedział McGee. Z tego, jak zachowywała się cięŜarówka, mógł powiedzieć, Ŝe ładunek był lekki, zapewne Ŝywność i mundury. Krajobraz za oknem był jak smoła: czarny, nieprzenikniony i przesuwał się powoli. Światła samochodów były zbyt słabe, aby oświetlić pobocza drogi. Jedyne, co był w stanie dostrzec w ciemnościach, to kolejne Ŝywopłoty i pola. Minęło pięć minut, wypełnionych chrapaniem McGee, i konwój skręcił w prawo. Niedługo potem przekroczył rzekę Elle, przejeŜdŜając po wąskim, jednopasmowym moście, który został wzmocniony przez saperów. Joe Amos rozpoznał drogę prowadzącą na południe do Couvains. Znalazłszy się po drugiej stronie mostu, konwój zwolnił, a następnie zatrzymał się. Joe Amos nerwowo stukał w kierownicę. Stali tak bezczynnie kilka minut, a on wdychał spaliny samochodu przed nim. Spoglądając na skrzynki, Joe zauwaŜył, Ŝe na pace znajdują się racje Ŝywnościowe. Choć nie miało to dla niego Ŝadnego znaczenia, uznał, Ŝe pewnie i na jego samochodzie znajduje się jedzenie. Stracił juŜ rachubę kursów i ładunków, które podczas dwudziestogodzinnego dnia pracy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Nawet huk artylerii czy terkot karabinów nie robiły juŜ wraŜenia na nim lub McGee. Kierowcy byli zmęczeni pracą,
199 dniami i nocami niekończących się kursów i deszczem, który, jak mówił porucznik Garner, padał we Francji częściej, niŜ przez ostatnie sto lat. Joe Amos nie przejmował się dziurami po kulach. KaŜdy w kompanii słyszał o tym, jak zestrzelił Messerschmitta. Tamta noc zdawała się być odległa o lata, ale od czasu desperackiej strzelaniny Joe Amos nie stanął za karabinem. Kolumna ruszyła na południe, jednak jechała tak wolno, Ŝe nie było sensu wrzucać trzeciego biegu. Po pół godzinie kluczenia i lawirowania po krętych drogach Normandii Joe Amos dojechał do skrzyŜowania, na którym stał dyrygujący ruchem Ŝandarm z latarką. Na jego hełmie i rękawach wymalowano wielkie litery „MP”. Kierował ruchem za pośrednictwem gestów dłoni w białych rękawiczkach, na śmieszny, prawie taneczny sposób. Nim Joe Amos zdąŜył przejechać skrzyŜowanie, Ŝandarm kazał zatrzymać się Sześćset Sześćdziesiątemu Ósmemu i przepuścić niewielki konwój samochodów, ciągnący działa przeciwlotnicze. Za nimi przejechały cięŜarówki, wiozące części do mostu pontonowego. Podczas gdy ślimaczyły się przez skrzyŜowanie, kompania Joe Amosa stała na jałowym biegu. Pierwszy ze stojących bezczynnie kierowców postanowił wykorzystać okazję i przemknąć przez skrzyŜowanie. Zmienił bieg, silnik zawył, ale Ŝandarm gwizdnął na niego i nakazał saperom jechać dalej. Kierowca „Jimmy ego” nie cofnął samochodu, a w chwilę później ludzie zaczęli wyskakiwać z kabin i w ruch poszły pięści. Joe Amos słuchał pokrzykiwań, gróźb pobicia i więzienia. Na szczęście do jego uszu nie dobiegły wyzwiska związane z kolorem skóry, bo dzięki temu mógł siedzieć spokojnie w kabinie.
200 Kiedy przywrócono spokój, wozy inŜynieryjne pojechały w swoją stronę i kompania Joe, Amosa ruszyła dalej. McGee przespał całe zamieszanie. Joe Amos ponownie ruszył w noc. Zmęczenie, które odegnał krótki sen, powróciło, ale nie poddawał się jego wpływowi. Wystawił twarz przez okno, pozwalając, aby świeŜe powietrze orzeźwiło go. Droga była w fatalnym stanie, wojskowe cięŜarówki co chwila wpadały w dziury. Dwukrotnie konwój musiał zjechać na pobocze, aby ominąć krater ziejący w ziemi. Normandzkie drogi były rozjeŜdŜane przez amerykańskie cięŜarówki na miazgę. Porucznik Garner powiedział, Ŝe w zajętej przez aliantów części znajdowało się ponad siedemdziesiąt tysięcy pojazdów, głównie cięŜarówek. Choć na pierwszy rzut oka ta liczba zdawała się ogromna, to i tak brakowało czterdziestu tysięcy pojazdów, które nie przybyły na czas ze względu na sztorm, który zniszczył port Mulberry, i opłakany stan, w jakim znajdowała się przystań w Cherbourgu. KaŜdego dnia Joe Amos natykał się na przykłady tego, jak bardzo ścieśnione były amerykańskie wojska. Wypadki, zdewastowane drogi, bójki na skrzyŜowaniach, wszystko to świadczyło o nadmiernym zagęszczeniu sił. Plotka głosiła, Ŝe po drodze, którą jechali, kursowało tysiąc siedemset pojazdów na godzinę. Poszerzanie terenów, które kontrolowane były przez aliantów, ciągnęło się niemiłosiernie wolno. Niemcy byli w większości doświadczonymi weteranami, którzy okopali się na pozycjach obronnych, a przeciwko nim do ataku szły Ŝółtodzioby. Nic dziwnego, Ŝe w ciągu pomyślnego dnia Amerykanie i Brytyjczycy byli w stanie zdobyć tysiąc metrów terenu, choć zwykle musieli się zadowolić jednym polem lub winnicą.
201 Na plaŜach wyładowywano coraz to więcej i więcej broni. Port w Cherbourgu miał być uruchomiony dopiero w przyszłym miesiącu, wtedy sprzęt popłynie jeszcze większą falą. Cała nadzieja tkwiła w tym, Ŝe do tamtej pory powiększą się tereny kontrolowane przez aliantów. Linie niemieckiej obrony musiały gdzieś pęknąć. Jedyne, co pękło chwilę później, to przegub Cardana w tylnej części samochodu Joego Amosa. W chwili, kiedy metalowe elementy uderzyły w spód samochodu, Joe szpetnie zaklął. Nocną ciszę przerwał zgrzyt metalu. Joe Amos spojrzał w lusterko i zobaczył sypiące się spod samochodu skry. Wał musiał się złamać i zahaczał o inne części układu napędowego. Tylne koła zostały odcięte od napędu, „Jimmy” toczył się jeszcze siłą rozpędu, krzesząc za sobą snopy iskier. Joe Amos postukał w ramię McGee, który natychmiast się obudził. - Poszedł Cardan - oznajmił Joe Amos. - Cholera. Joe wyskoczył z samochodu. Następny w kolejności „Jimmy” zatrzymał się obok, a w świetle jego lamp moŜna było dostrzec uszkodzenia układu napędowego. Wiejskie powietrze przenikał ostry swąd rozgrzanego metalu. Reszta plutonu jechała dalej, jeden uszkodzony samochód nie mógł zatrzymać całego oddziału. Kierowca „Jimmy ego”, który się zatrzymał, smagły Latynos z Los Angeles, niejaki Morales, wysiadł z kabiny i stanął obok Joego Amosa. - Cardan się rozpadł - mruknął. - Chingar*. Joe oparł dłonie na biodrach, a potem kopnął z całej siły w oponę. * W meksykańskim slangu - „spierdoliło się”.
202 - Cholera, wiedziałem, Ŝe tak się stanie. KaŜą nam jeździć po dwadzieścia godzin na dobę i nie ma kiedy zadbać o samochód. Są tak samo wyeksploatowane, jak my zmęczeni. - Sprawdź smar, koleś - powiedział Morales, stukając McGee w kostkę. Szeregowiec chwilę wcześniej zanurkował pod podwozie samochodu. - Nie ma ani kropli, co? - Dokładnie - mruknął McGee. - Sucho jak na pustyni. - A nie mówiłem? W zeszłym tygodniu Joe Amos nie mógł zrobić przeglądu, bo ciągle gdzieś musiał jeździć. Teraz zdał sobie sprawę, Ŝe nie chce zmieniać samochodu na inny. Dziury w kabinie i na pace były dla niego jak ordery. McGee wysunął się spod cięŜarówki i otrzepał ręce. Joe Amos podszedł do rampy i zaczął oglądać ładunek. Tak jak przypuszczał, głównie wiózł Ŝywność i ubrania, choć część ładunku stanowiły kanistry z benzyną - Morales? - Co, chłopie? - Weź tyle rzeczy, ile dasz radę. Zostawcie trochę benzyny na powrót dla mnie i ciągnika. Morales bez słowa wyszedł na drogę i machnięciem ręki zatrzymał kilka samochodów. Potem wraz z McGee wspięli się na pakę i zaczęli przeładowywać jej zawartość na inne samochody. Dziesięć minut później samochód Joe Amosa był pusty, a jego ładunek jechał w kierunku Couvains wraz z innymi pojazdami plutonu. Na miejscu pozostało tylko sześć kanistrów z benzyną, stojących w rogu paki. - McGee, jedź z Moralesem. Przyślijcie po mnie jakiś ciągnik. Zaczekam tutaj.
203 - Nic ci nie będzie, sierŜancie, prawda? Wiesz, jak sobie dać radę? Joe Amos otworzył drzwi, wyciągnął spod spodu karabin Garand M-l* i podał go McGee. - Weź go ze sobą i o nic się nie martw. Ja moją dziecinkę cały czas mam przy sobie. Joe Amos pogładził czule broń, zdając sobie jednocześnie sprawę, Ŝe popisuje się niczym nastolatek. Morales roześmiał się, ale McGee uniósł kciuk do góry, na znak, Ŝe wszystko jest w porządku. - Hasta luego - rzucił Latynos i wsiadł do swojego samochodu. McGee szybko do niego dołączył i pomachał na poŜegnanie. Joe Amos postawił swój karabin na drodze i przykląkł, wciągając nosem zapach rozgrzanego do czerwoności metalu. Spoglądając na zniszczony element, zaczął się zastanawiać, ile kilometrów jego „Jimmy” pokonał w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Poklepał zimne koło, jakby to był psi grzbiet. Z dumą pokiwał głową, wyraŜając szacunek dla pracowitości maszyny. NaleŜy ci się taka przerwa, stwierdził w duchu. Niebo nadal było ciemne, a im dłuŜej Joe Amos myślał o swojej sytuacji, tym bardziej mu się ona podobała. Ciągnik przyjedzie wtedy, kiedy tylko będzie mógł, co oznaczało, Ŝe nie zjawi się przed świtem. Droga była zakorkowana, więc istniała spora szansa, Ŝe przez kilka godzin nikt go nie będzie niepokoił. Linie frontowe Dwudziestej Dziewiątej i Drugiej Dywizji znajdowały się o ponad trzy kilometry od jego pozycji, ale spoglądając w ich stronę, nie * Karabin samopowtarzalny, w latach II wojny stanowiący podstawowe uzbrojenie Ŝołnierzy US Army. Kaliber 7.62 mm, masa -4,5 kg, długość - 110 cm, pojemność magazynka - 8 nabojów.
204 mógł ani dosłyszeć, ani dojrzeć śladów walki. Dookoła panował względny spokój, co oznaczało, Ŝe być moŜe znajdzie chwilę na drzemkę. Pokrzepiony tą myślą wsunął karabin pod siedzenie i wspiął się do kabiny. Zatrzasnął za sobą drzwi i spojrzał na gwiazdy na nocnym niebie, widoczne jasno i wyraźnie, bo ich blasku nie przytłumiało Ŝadne światło elektryczne. Drogą przetoczył się kolejny konwój. Joe Amos pomachał kierowcom na przywitanie, ale wkrótce zasnął. Warkot silników, smród spalin i dźwięk klaksonów uniemoŜliwiły mu głęboki, zdrowy i przynoszący wypoczynek sen. Wczesnym rankiem Joe Amos otworzył oczy, a do jego uszu dobiegło krakanie kruka, ukrywającego się w pobliskich krzewach. Choć z linii frontu dochodziły głuche pomruki, to obok niego nie przemknął Ŝaden „Jimmy”. Joe Amos oblizał usta, tęskniąc za kawą i tostami, oraz wszystkimi innymi dobrymi rzeczami, jakie pozostały w Ameryce. Ziewając, zdał sobie sprawę, jak rzadko ostatnio myślał o domu. Jego Ŝycie skoncentrowało się na kolejnych trasach, Normandii i kumplach z oddziału. Nawet jeśli nie spotykał się z niebezpieczeństwem twarzą w twarz, to kryło się ono gdzieś obok. Teraz, kiedy był sierŜantem, musiał się takŜe troszczyć o innych. Tęsknił za Boogiem i martwił się, jak dawny kompan radzi sobie w areszcie. Od czasu bójki z kierowcami wszelki słuch o nim zaginął. Jednak odkąd Boog zniknął, nikt nie przypominał mu ustawicznie o tym, Ŝe oficerowie byli biali, a on czarny. Joe Amos zdołał lepiej przystosować się do otaczających go warunków. MoŜe stało się tak za sprawą dumy, która przepełniała go od chwili, kiedy zestrzelił niemiecki samolot, a moŜe z powodu dwudziestogodzinnego dnia pracy. Całkiem moŜliwe było takŜe to, Ŝe wszyscy biali Ŝołnierze na linii frontu
205 pojmowali z czasem, Ŝe nie naleŜy nazywać czarnuchem faceta, który dowoził im racje Ŝywnościowe, amunicję, paliwo i uzupełnienia. Prawda była taka, Ŝe przez ostatnie tygodnie Joe Amos widział tyle krwi białych, Ŝe zaczął darzyć ich szacunkiem pomimo tego, Ŝe czasem zdarzali się pomiędzy nimi debile. Ten proces zachodził takŜe w odwrotną stronę: wielu chłopaków walczących na froncie zauwaŜało, Ŝe czarni kierowcy jeździli dwadzieścia godzin na dobę, pracując na granicy wytrzymałości, aby dostarczyć zapasy i pomoc. Kiedy jedni walczyli, inni harowali, ale robili to ramię w ramię. Joe stwierdził, Ŝe jest to rzecz warta przemyślenia. Nie usłyszał, Ŝeby ciągnik podjechał od tyłu, ale wyraźnie dosłyszał kroki na Ŝwirze pobocza. Joe Amos podniósł się, marząc o termosie gorącej kawy. Spojrzał we wsteczne lusterko, ale zamiast ciągnika, zobaczył samotnego człowieka, który próbował wspiąć się na cięŜarówkę. - Co ty do cholery robisz? - spytał. Człowiek, cywil, zachwiał się i upadł na ziemię, najwidoczniej bardzo zaskoczony. Joe Amos wyskoczył z kabiny, sięgając jednocześnie po karabin. MęŜczyzna wstał i otrzepał spodnie z kurzu. - Pytałem, co ty do cholery robisz? - rzucił jeszcze raz, unosząc broń do góry. MęŜczyzna spojrzał na niego, ale nadal otrzepywał spodnie. - Pardonnez-moi, mounsieur. Chciałem wziąć jeden z kanistrów z benzyną. Nie wiedziałem, Ŝe śpi pan w kabinie. MęŜczyzna był juŜ starszy wiekiem i chyba nie miał przy sobie broni. Joe Amos rozluźnił chwyt na karabinie M-l i przyjrzał mu się uwaŜniej. Obcy ubrany był w satynową
206 kamizelkę i spodnie tabaczkowego koloru. Jego włosy przetykane były siwizną i sięgały poza kołnierzyk. Długi, szpiczaisty nos zdawał się celować w Joego Amosa, kiedy męŜczyzna wyprostował się, rezygnując z dalszego wygładzania spodni. Na oko sądząc, był o pół głowy wyŜszy od kierowcy. Co najdziwniejsze, Francuz wcale nie był zawstydzony tym, Ŝe przyłapano go na próbie kradzieŜy. - Najmocniej przepraszam - powiedział. - Myślisz, Ŝe ot tak sobie przeprosisz i wszystko będzie w porządku? Próbujesz okraść Armię Stanów Zjednoczonych i mówisz tylko przepraszam? - Oczywiście, Ŝe nie. Chciałbym takŜe dodać, Ŝe potrzebuję benzyny i chciałbym poprosić o jeden kanister. - Człowieku, na głowę upadłeś? Co ty sobie wyobraŜasz? Mowy nie ma. MęŜczyzna wskazał ręką na pustą drogę, w kierunku porośniętych wzgórz. - Nie będzie miał pan z tego powodu Ŝadnych kłopotów. Nikt się nie dowie. Joe Amos rozejrzał się dookoła, jakby szukając ukrytej publiczności. - Posłuchaj, tak być nie moŜe. Nie moŜesz po prostu wziąć sobie kanistra. MęŜczyzna wyciągnął na przywitanie dłoń w kierunku Joego Amosa. Była czysta i blada, o krótko przyciętych paznokciach. Mankiet koszuli nosił ślady zuŜycia. - Jestem markiz Jacques Chastain Villecourt de Couvains. A pan? Joe zdał sobie właśnie sprawę, Ŝe jest to pierwszy Francuz, z jakim rozmawia. Mówił spokojnym, aŜ nazbyt uprzejmym tonem, jakby rozwaŜał dokładnie kaŜde słowo,
207 zanim je powie. Stał pewny siebie na drodze, jakby był zarządcą okolicy i zamiast wstydzić się próby kradzieŜy, wyciągał rękę na przywitanie. Joe Amos uścisnął jego dłoń. - Jestem sierŜant Joe Amos Biggs. Armia Stanów Zjednoczonych. - Enchante. Joe Amos cofnął dłoń i powiedział ze zdziwieniem: - Świetnie mówi pan po angielsku. - Wiele lat temu studiowałem w Anglii. - Dobrze usłyszałem, Ŝe jest pan markizem, albo kimś w tym stylu? - Oui. Jestem niŜszy rangą od hrabiego, ale wyŜej od barona. Moje chateau znajduje się kilometr stąd, idąc wzdłuŜ drogi. To duŜy, ale bardzo mroczny dom, poniewaŜ Niemcy odłączyli wszelką elektryczność. Muszę przyznać, Ŝe wasze bombowce świetnie się wywiązują ze swoich zadań. Markiz wskazał na pakę samochodu. - Wracając do tematu, czy mogę wziąć jeden kanister benzyny? - To w ten sposób Ŝyje markiz? Kradnie? - spytał zdziwiony Joe Amos. Zza jego pleców zaczęły dochodzić pierwsze dźwięki nadjeŜdŜającego konwoju. - Nie, Joe Amosie Biggs. Markiz nie musi niczego kraść, chyba Ŝe zmuszają go do tego okoliczności. Potrzebuję benzynę, bowiem kupię za nią naftę. Dzięki niej będę mógł oświetlić mój dom, aŜ wy, Amerykanie, przywrócicie elektryczność. Być moŜe zostawię sobie kilka litrów, aby uruchomić mój stary samochód, który bezczynnie stoi w garaŜu od dwóch lat. Za benzynę kupię takŜe trochę jedzenia, a być moŜe pozwolę sobie na coś jeszcze.
208 Jeep prowadzący kolumnę wyłonił się zza drzew, osiemset metrów od nich. Za nim ciągnęła się kolumna zielonych samochodów. Jedzenie, paliwo i ubrania dla Ŝołnierzy, tony kaŜdego z tych dóbr, wszystko to przeznaczone dla wojska. Joe Amos wskoczył na pakę i chwycił jeden kanister. Postawił go na burcie i zeskoczył na ziemię. Zdjął pojemnik i podał Francuzowi. - Masz. Jest twoja. Z pewną trudnością męŜczyzna podniósł go z ziemi i powiedział: - Merci, mon ami. Markiz ruszył w kierunku drzew. CięŜar benzyny sprawiał, Ŝe musiał pochylić się w przeciwną stronę, ale dzielnie kierował się do domu. - Ej, markizie! - krzyknął za nim Joe Amos. – Ukryj się pomiędzy drzewami! śołnierze cię zobaczą i zabiorą benzynę! MęŜczyzna zrobił, co mu kazano. Zszedł z drogi, przebrnął przez rów i kiedy miał zniknąć pomiędzy gąszczem krzewów, odwrócił się na chwilę i odkrzyknął: - Joe Amosie Biggs! Będziesz tędy wracał, prawda? Odwiedź mnie, a podziękuję ci naleŜycie! - Jasne, jasne, markizie. Znikaj - odparł Joe Amos, machając mu na poŜegnanie ręką. MęŜczyzna znikł pomiędzy krzewami, a konwój przejechał tuŜ obok. Samochody mknęły, rozchlapując dookoła błoto i muł. Joe Amos uśmiechnął się do siebie, widząc, jak bardzo jest brudny. Konwój miał prawie dwa kilometry długości, a jako dwusetny któryś jechał ciągnik, który miał go odholować do bazy.
209 Ben czołgał się w ciszy. Zatrzymał się nagle, kiedy usłyszał dobiegające z nocnej ciemności syknięcie: - Stój! Kto idzie? Ben nie widział strzelca ani jego broni, ale zdawał sobie sprawę, Ŝe M-1 jest wymierzony w niego i gotowy do strzału. - Kapelan Ben Kahn. Mogę podejść? - odpowiedział szeptem. Stuknięcie broni o sprzączkę powiedziało mu, Ŝe wartownik juŜ w niego nie celuje. - Jasne, ojczulku. Chodź, miejsca jest dla dwóch. Cały czas na brzuchu, wijąc się pomiędzy trawą i kamieniami, Ben podczołgał się bliŜej do Ŝołnierza. Ciche „pssst!” powiedziało mu, gdzie szukać nory, w której zakopał się wartownik. Kiedy wsunął się do niej, prawie stuknęli się hełmami. - Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. - Lepiej Ŝe to ty, a nie jakiś szkop. Wartownik nie kłamał, rzeczywiście w prowizorycznym okopie miejsca było ledwie dla dwóch ludzi, którzy i tak musieli leŜeć tuŜ obok siebie. - Co pan tu robi, ojczulku? Ben wzruszył ramionami. W ciemności jego gest pozostałby niezauwaŜony, jednak bliskość sprawiła, Ŝe wartownik na pewno go wyczuł. - Nie mam zbyt wiele do roboty w tej chwili. Wszyscy się okopali i czekają na sygnał do ataku. Nie mogłem zasnąć, więc pomyślałem sobie, Ŝe wyjdę i z kimś pogadam. No i trafiłem w końcu do was, chłopaków z czujek. śołnierz podrapał się po zarośniętej szczęce, a Ben usłyszał chrzęst włosów.
210 - Gadał pan z innymi chłopakami? - Tak. Ty zostałeś mi na deser. - I przeczołgał się pan całą drogę, Ŝeby ze mną porozmawiać? - PrzecieŜ ty teŜ sam się tu nie pchałeś. Chłopak zamyślił się, a Ben obserwował go w ciemności. Nie mógł o nim wiele powiedzieć, poza tym, Ŝe wartownik był brudny, śmierdział i musiał konać ze zmęczenia, tak jak pozostali Ŝołnierze z oddziału. Broda, czy raczej skołtuniony tygodniowy zarost, świadczyła, Ŝe naleŜy do „staruszków” kompanii, ludzi, którzy przeŜyli tydzień walk na plantacjach i w winnicach. Jego rozkazy na tę noc były proste, miał siedzieć pięćdziesiąt metrów przed amerykańskimi liniami i wypatrywać ruchów nieprzyjaciela. W przypadku, kiedy takie dostrzeŜe, powinien był wezwać przez radio wsparcie. To była paskudna i niebezpieczna fucha, która spadła na niego w wyniku rotacji. Jutrzejszej nocy czatował będzie ktoś inny, samotnie i w ciemności wyglądając Niemców. Ben zadał kilka pytań i nie odrywając wzroku od linii drzew i wzgórz, słuchał jego odpowiedzi. Niemcy kryli się w sadach niecałe sto metrów od nich. Ben wyczuwał ich tym samym dziwnym zmysłem, dla którego ćwierć wieku nie znaczyło nic, a który ostatni raz odzywał się w okopach pierwszej wojny światowej. Wartownik nazywał się Previtera i pochodził z Rhode Island. Jego ojciec był hydraulikiem, a on sam zamierzał iść w jego ślady, kiedy tylko wojna się skończy. Ben przyznał, Ŝe narzędzia bardziej skomplikowane od łopaty czy siekiery wymykały się jego zdolnościom. Dorastał w pobliŜu kopalni węgla w Pennsylvanii i hałd ŜuŜlu opodal Pittsburgha.
211 - Serio? Naprzód „Pirates” - szepnął Previtera. - Naprzód „Red Sox”. Siedzieli kilka minut w milczeniu. śaden odgłos, czy to ze strony ich oddziału, czy to niemieckiej, nie zakłócał nocnej ciszy. Tysiące ludzi po obydwu stronach frontu czekało w ciszy, co przyniesie Linii Mahlmana nowy dzień. Ben nie naciskał na Previterę. śołnierze na linii frontu często zadowalali się cichym towarzystwem innych ludzi. Wielu z nich miało czasem wraŜenie, Ŝe rozmowa z kapelanem jest w gruncie rzeczy rozmową z Bogiem. Choć byli wdzięczni Benowi, Ŝe sprowadza Go do nich, to woleli niekiedy trzymać język za zębami, nie chcąc obrazić Wszechmocnego niebacznym słowem. Im dłuŜej walczyli, tym mniej chętnie rozmawiali, obawiając się, Ŝe Bogu nie spodoba się krew, którą przelewają. Częściej rozmawiał z chłopakami o baseballu, rodzinnych stronach i dziewczynach, przez co stawał się dla nich bardziej kompanem, niŜ spowiednikiem. Jego obecność oznaczała dla nich fakt, Ŝe tak naprawdę Bóg jest przy nich ciągle, nawet kiedy w końcu kapelan odchodził. Nadciągał deszcz. Nagle, bez Ŝadnego ostrzeŜenia, Previtera zrobił to, co robią Ŝołnierze na krawędzi wytrzymałości. Zapytał: - A co z przykazaniami? - To znaczy? - Nie zabijaj. - Piąte. - Dokładnie. Co z nim? PrzecieŜ my tutaj ciągle je łamiemy. - Wiem, synu. - A ty? Zabijałeś? - Tak.
212 Previtera zamilkł, wsłuchując się w ciemność. Ben takŜe trwał w oczekiwaniu. Z sadu dobiegło ich kasłanie. Niemcy takŜe mieli swoje placówki nasłuchowe i czasami Ŝołnierze z przeciwnych stron mogli się nawzajem dosłyszeć. Previtera spoglądał z wysiłkiem w mrok, próbując dostrzec kaszlącego, człowieka, którego być moŜe jutro będzie próbował zabić. Nagle odwrócił się i spytał Bena: - I co ty na to, kapelanie? Co myśli o tym Bóg? KaŜdy duchowny musiał zmierzyć się z takim pytaniem, aby móc stanąć w obliczu wojny. Większość z kapelanów, w tym Phineas Allenby, odwoływała się do ideału miecza, którym moŜna zgładzić złych i nieprawych lub takich, co bluźnią przeciwko Bogu. Biblia była istną skarbnicą wymówek dla człowieka, który szukał usprawiedliwienia dla zabijania innych ludzi w słusznej sprawie. Ben, którego dłonie plamiła krew wielu ludzi, nigdy nie potrafił znaleźć ukojenia w tego typu wytłumaczeniach. KaŜdą śmierć uwaŜał za grzech obciąŜający jego sumienie. - Chcesz odpowiedzi chrześcijanina? - Jasne. Wszystko się nada. - Dobra. W Nowym Testamencie pełno jest wzmianek o centurionach, rzymskich Ŝołnierzach, którzy nawrócili się na nową wiarę. Jeden z nich uwierzył u stóp krzyŜa, Ŝe Jezus jest synem Boga. Inny został ochrzczony jako pierwszy człowiek, nie będący pochodzenia Ŝydowskiego. Z tego co wiem, Biblia uznaje Ŝycie wojownika za godną i słuszną ścieŜkę Ŝycia. - To wszystko? - parsknął szeregowy. - Jestem rabinem. Nie powiem, abym zaliczał się do znawców Nowego Testamentu.
213 - Rozumiem. To przejdźmy do Starego Testamentu. Co mówisz śydkom? Ben nawet nie skrzywił się, słysząc dość obraźliwe określenie swojej nacji. Okop na godzinę przed szturmem nie był miejscem, gdzie powinno się dbać o tolerancję czy dobre maniery. Ben miał robić to, do czego zobowiązał go Billups. Zagrzać tych ludzi do walki. - To po prostu inna księga, synu. Previtera spoglądał w kierunku sadu, z którego dobiegło kasłanie, wyobraŜając sobie zapewne, co tam się będzie działo rankiem. - Mów, ojczulku, mów. Niemiecki punkt obserwacyjny leŜał prawie na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło się zakraść, podczołgać i poderŜnąć tamtemu gardło. Ben robił tak wiele razy i kaŜda z tych śmierci obciąŜała jego sumienie. Chciał opowiedzieć Previterze, Ŝe w czasie poprzedniej wojny linie okopów były tak blisko, Ŝe słyszał, jak gwiŜdŜe woda w niemieckich czajnikach. - Talmud uczy, Ŝe wszyscy ludzie pochodzą od jednego człowieka, Adama, dlatego odebranie komuś Ŝycia jest niczym zniszczenie całego świata. A ocalenie kogoś jest jak uratowanie wszystkich ludzi. - A co to ma niby znaczyć? Nie powinienem zabijać? Skoro tak, to po co tutaj jesteśmy? Dlaczego mamy zabijać Niemców? - PoniewaŜ są źli. Trzeba ich zabijać, bo to zło przeŜarło ich do szpiku kości. Rozpoczynając tę wojnę, dopuścili się rzezi cywilów, podboju innych państw, szerzenia śmierci. To są rzeczy, których Ŝaden Bóg, ani mój, ani twój, nie potrafi zaakceptować. Dlatego powinieneś zrobić wszystko, aby ich powstrzymać, pokonać i ukarać. Nie wiem, czy
214 Bóg chciał tej sytuacji, ale wiem, Ŝe tego Ŝąda od ciebie twój kraj i rodzina w domu. Chcą, abyśmy pobili Niemców i wrócili do swoich cali. Ben zamilkł i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, Ŝe zaczął mówić normalnym głosem, nie szeptać. Previtera rozwaŜał jego słowa. - A czego ty chcesz? - spytał skonfundowany. - Ja teŜ chcę, abyśmy ich pobili. Dlatego tutaj jestem. Previtera ponownie zamilkł, ale kiedy odpowiedział, takŜe nie szeptał: - Coś panu powiem, kapelanie. Nie jestem jakimś myślicielem. Nie walczę za gwiazdki na naszej fladze, ani tradycyjną szarlotkę. Niech się pan nie obrazi, ale nie obchodzi mnie los śydów. Nie dbam o rozwaŜania na temat Biblii, ale jestem tutaj dlatego, Ŝe moja ojczyzna tak mi kazała. Będę pruł do szkopów, bo jak tego nie zrobię, to oni zaczną strzelać do mnie i moich kumpli; Nie zamierzam martwić się, Ŝe waląc do któregoś z nich, niszczę świat, bo gość nie jest spokrewniony z nikim z moich bliskich. Niech się pan nie obrazi, ale gdyby był pan pewien, Ŝe oni są tacy źli, sam by pan nosił karabin i strzelał. A teraz czeka na mnie robota i nie mam czasu na pogaduszki o filozofii. Previtera usadowił się wygodniej, oparł karabin o wał ziemi, celując w kierunku sadu. Ben poklepał go po ramieniu i wyczołgał się z dołu. Nie miał wątpliwości, Ŝe szeregowiec Previtera będzie walczył tak zaciekle, Ŝe przedrze się aŜ do Berlina. Ben przeprowadził wiele takich rozmów tej nocy, ale ta najlepiej pokazała, po co walczą Ŝołnierze. Nadszedł pochmurny ranek. ZbliŜała się chwila, kiedy padnie sygnał do ataku. Niektórzy Ŝołnierze sprawdzali
215 oporządzenie, upewniali się, Ŝe granaty są na właściwym miejscu, chowali magazynki w kieszeniach czy ostrzyli bagnety i noŜe. Inni palili papierosy i spoglądali nieobecnym wzrokiem gdzieś w dal. Jeszcze inni modlili się w ciszy i składali przyrzeczenia Bogu. SierŜanci rozmawiali z Ŝołnierzami, klepiąc ich po hełmach i ramionach, przypominając zadania. Jeden z poruczników kazał swoim ludziom załoŜyć kurtki wewnętrzną stroną na wierzch, poniewaŜ podszewka była bardziej zielona i pozwalała się lepiej ukryć pośród listowia. Kapitan smarował hełm błotem, oblepiając nim oznakowanie, dzięki czemu miał uniknąć wypatrzenia przez snajpera. Oprócz tego schował lornetkę i mapnik pod kurtkę i zakazał Ŝołnierzom mówić do siebie „sir”, kiedy rozpocznie się bitwa. Nowi Ŝołnierze patrzyli na weteranów i zastanawiali się, czy i oni doŜyją takiej chwili. Ci ostatni spoglądali nieufnie na nowych oficerów, którzy sami musieli stanąć twarzą w twarz z brzemieniem, jakie na nich czekało. W ich rękach miało leŜeć Ŝycie i śmierć wielu ludzi. Nikt nie zwracał uwagi na Bena, co wcale go nie dziwiło. Nie nosił przy sobie broni, a dla tych, którzy szykowali się do walki, tylko ona się liczyła. Ben szedł pomiędzy wysokimi ścianami Ŝywopłotów. Mijał wszystkie kompanie 3. Batalionu Trzysta Pięćdziesiątego Dziewiątego Pułku, a na jego widok Ŝołnierze podnosili głowy. Nieliczni witali go zdawkowym „Kapelanie” lub „Ojcze”. Ben próbował natchnąć odwagą tych, którzy na niego spoglądali. Ben dołączył do stu dziewięćdziesięciu ludzi kompanii „L”. Jej zadaniem było zajęcie przeszło pięćset metrów terenu, na których rozciągały się sady i winnice na wschód od Pretot, a potem wejście do miasta i ruch na południowy
216 zachód w ślad za resztą batalionu, który miał wziąć udział w szturmie na Ste. Suzanne. Rozkaz zakładał, Ŝe jeden pluton ma zająć jedno pole. O szóstej rano nad ich pozycjami przeleciały pierwsze granaty z moździerzy, wystrzelone przez oddziały wsparcia na tyłach. Ben zeskoczył do rowu, pilnując się, aby nie biec i nie kulić się. Był nie tylko kapelanem, ale i oficerem. śołnierze z pierwszego plutonu, wśród których się znajdował, patrzyli na niego. Sto metrów przed nimi ogień artylerii równał z ziemią Ŝywopłoty. Ben wysunął głowę ponad trawę i korzenie i patrzył, jak płomienie zaczynają lizać drzewa. Przez bite pięć minut ogień moździerzowy nękał Niemców, którzy rozciągnięci byli na linii tysiąca metrów. Ben czuł w piersiach siłę wstrząsów. Kiedy zamilkł huk ostrzału, w powietrzu snuł się dym. śadne Thunderbolty nie nurkowały na pozycje nieprzyjaciela, Ŝadne czołgi nie wspierały natarcia. Walka pomiędzy Ŝywopłotami naleŜała tylko do ludzi. - Ruszać się! - dobiegł głos oficera. Ben zerwał się na nogi jako pierwszy. - Dalej, chłopcy! - krzyknął. - Naprzód! Dowódca kompanii „L”, kapitan Whitcomb, przebiegł obok niego, wydając rozkazy: - Dalej, dalej! Rozproszyć się. Nie stać w miejscu! Do przodu i strzelać! Widząc Bena, Whitcomb przystanął i się zawahał. Kapitan miał dwadzieścia kilka lat, a Ben pamiętał, Ŝe słuŜył pod rozkazami oficerów w tym wieku i uwaŜał ich za mądrych i doświadczonych ludzi. Teraz wiedział, Ŝe to byli tacy sami chłopcy jak inni, tylko Ŝe od nich zaleŜał los wielu ludzi. - Rabinie.
217 - Kapitanie. - Słyszałem, Ŝe nie ma sensu prosić, aby został pan z tyłu. Ben uśmiechnął się. - Kto panu tak powiedział? - Kilku chłopców z czujek, którzy rozmawiali z panem wczoraj. Previtera powiedział, Ŝe nie mógł się pana pozbyć, dopóki nie zaczął gadać jakichś głupstw. - To dobry młody chłopak. Będą z niego ludzie. - Czy kapelan dywizji wie, Ŝe pan tu jest? - Wie generał Billups. - Dobra. Niech się pan za bardzo nie naraŜa. Ostatnie, czego potrzebujemy, to martwić się o pana. Chłopaki mają dość na głowie. - Rozumiem. Whitcomb popędził dalej. Podobnie jak inni dowodzący, lornetkę i mapnik schował pod kurtką, a oznaki rangi ukrył pod warstwą błota. Ben zmówił szybką modlitwę, a potem wyjrzał zza wału ziemnego, oglądając pierwsze starcia, odkąd wrócił do Francji. Dwie druŜyny pierwszego plutonu przedarły się przez wał ziemny i wkroczyły na teren sadu. Ben niepewnie chwycił za korzenie i gałęzie. W trakcie pierwszej wojny światowej zarówno Niemcy, jak i ich przeciwnicy rzadko odwaŜali się na przeprowadzanie otwartych ataków, i to jeszcze za dnia. Zamiast tego polegali na drąŜeniu rozległych fortyfikacji i atakowaniu z nich nocą, pod morderczym ostrzałem artylerii. Kiedy juŜ dochodziło do starć, to ilość walczących Ŝołnierzy była ogromna, a straty potwornie wysokie. Walki pomiędzy sadami i winnicami były jak tamta wojna, która wryła się w pamięć Bena, tyle Ŝe na mniejszą skalę.
218 Większość chłopców z dwu druŜyn przemknęła do środka, trzecia pozostała w odwodach. śywopłot otaczał pole nieprzerwanym pierścieniem, jeśli nie liczyć rogów, w których pozostawiono wolną przestrzeń, przypominającą wąską furtkę. Gałęzie jabłoni stanowiły dobrą zasłonę. Pochyleni Ŝołnierze przemykali chyłkiem od drzewa do drzewa. Nagle ponad plecami nacierających zaczęły świstać kule. Pojedynczy, chłodzony powietrzem karabin maszynowy Browninga zaterkotał jak szalony. Dwóch Ŝołnierzy padło na ziemię, zajmując pozycję z BAR-ami. Reszta rozbiegła się na róŜne strony, ale Niemcy nie odpowiedzieli ogniem. Ben zastanawiał się, czy ogień moździerzy zmusił ich do wycofania się z sadu? MoŜe uciekli aŜ do Pretot? Odpowiedź na pytanie, które nurtowało jego i kaŜdego Ŝołnierza, przyszła ze świstem kul. Pierwszy z amerykańskich chłopców padł na ziemię. Reszta Ŝołnierzy przyczaiła się i jeszcze bardziej rozproszyła, szukając osłony za drzewami, w rowach i za gnijącymi skrzynkami na jabłka. Z gęstwiny dobiegało terkotanie karabinu maszynowego. Kule świszczały, szatkując drzewa, gałęzie, krzewy i liście. Jasne było, Ŝe Niemcy mają przewagę ognia, rzecz nietrudna do osiągnięcia, zwaŜywszy, Ŝe Amerykanie mieli po swojej stronie tylko jeden karabin maszynowy i parę BAR-ów. Co gorsza, przewagę obrońców zwiększały fortyfikacje, za jakimi się chronili. Ben słyszał urywki meldunków dotyczące gniazd karabinów maszynowych przeciwnika, ale nie był w stanie dostrzec rozbłysków ognia ani dymu. Dopiero wtedy zrozumiał, Ŝe Niemcy uŜywali prochu, który minimalizował płomień przy wystrzeliwaniu pocisków. Innymi słowy, w
219 leśnej gęstwinie byli po prostu niewidzialni. Ben rzucił pod nosem przekleństwo, zastanawiając się, jakim cudem dowódcy sprzymierzonych przeoczyli tak waŜny fakt i dlaczego nikt nie poinformował walczących o warunkach, w jakich przyjdzie im toczyć bój. Niemcy juŜ na wstępie zdobyli przewagę. W ciągu kilku chwil atak pierwszego plutonu stracił cały impet. Trzech Ŝołnierzy padło, zanim zdąŜyli przebiec osiemnaście metrów. Dwóch z nich leŜało nieruchomo. Do trzeciego podbiegł sanitariusz i odciągnął go na drugą stronę Ŝywopłotu. śołnierz jęczał i płakał. Ben wstał ze swego miejsca, gotów przeskoczyć przez mur z krzaków, ale seria pocisków, które poszatkowały korzenie tuŜ obok niego, sprawiła, Ŝe wrócił tam, skąd się ruszył. Pogodził się z myślą, Ŝe nie moŜe zrobić nic, dopóki strzelanina nie ucichnie. Z poczuciem bezsilności obserwował, jak dwie druŜyny prą do przodu, strzelając na oślep w gęstwinę. Niektórzy się czołgali, inni zrywali na równe nogi i biegli do przodu tylko po to, aby chwilę później paść na ziemię. Niektórzy z nich nie podnosili się juŜ więcej, czy to ze strachu, czy z powodu ran. Krzyki, wrzaski, wydawane gardłowo rozkazy w dwóch językach wypełniały winnicę tak samo gęsto, jak dym i terkot broni. Ben nie był w stanie się ruszyć, walki okazały się zbyt zaciekłe. Sad stał się areną brutalnej i bezpardonowej bitwy. Człowiek stawał twarzą w twarz z innym człowiekiem, a wynik starcia zaleŜał tylko od jego siły, sprawności i łutu szczęścia. Rozglądając się, Ben zrozumiał, jak straszne to było miejsce. Czołgi nie mogły wspomóc piechoty, bowiem hodowane od setek lat krzewy stanowiły zaporę nie do
220 przebycia. Gdyby któryś z Shermanów próbował przejechać po nich, odsłoniłby wraŜliwy spód na strzał z Panzerfausta. Nalot P-47 takŜe nie wchodził w grę z powodu gęstości drzew i niewielkiej odległości, jaka dzieliła Amerykanów od Niemców. śołnierze Dziewięćdziesiątej Dywizji musieli zdobyć tę ziemię przy pomocy swojej odwagi, karabinów i zaciekłości. Minęło trzydzieści minut, a Amerykanom udało się zająć ledwie połowę sadu. Ben na własne oczy oglądał przykłady tchórzostwa i bohaterstwa. Jeden z Ŝołnierzy padł na ziemię i leŜał bez ruchu, kiedy tylko przeskoczył przez Ŝywopłot. Był jak sparaliŜowany, bojąc się ruszyć i zwrócić na siebie uwagę. Kiedy jednak parę chwil później został ranny w nogę jego kompan, bez wahania ruszył mu na pomoc, odciągnął go za poły kurtki pod nieprzyjacielskim ogniem, a potem nakrył własnym ciałem, oczekując na sanitariusza. Inny z Ŝołnierzy zabrał rannemu kapralowi BAR-a, przebiegł na czoło oddziału i ustawił go do strzału. Wystrzeliwszy kilka pocisków, zdał sobie sprawę z tego, co robi i uciekł na tyły, skąd przegnał go sierŜant, uŜywając takiego słownictwa, Ŝe Ben aŜ się skrzywił. śołnierz wrócił na dawne miejsce, osłaniając kolegów ogniem i umoŜliwiając im przesunięcie się do przodu. Ben spoglądał na to wszystko oniemiały. śołnierze Dziewięćdziesiątej Dywizji nie byli tchórzami ani zdemoralizowanymi obibokami. To byli chłopcy, którzy obawiali się śmierci i nie chcieli odbierać Ŝycia innym ludziom, słusznie mając w pamięci piąte przykazanie. Co innego zwróciło uwagę Bena. śołnierze nie byli przygotowani do walk w takim terenie. Choć w 1918 roku Ben był zwykłym szeregowcem piechoty, to podobnie jak
221 jego towarzysze broni, potrafił bezbłędnie wyczuć złe decyzje dowódców. Teraz ów instynkt odzywał się ponownie, kiedy obserwował metody walki i poruszania się po terenie Normandii. Niemcy mieli cztery spokojne lata okupacji Francji, które pozwoliły im doskonale przygotować się do obrony tego kraju. Przewidzieli więc, Ŝe Wał Atlantycki moŜe nie powstrzymać inwazji, dlatego przygotowali stanowiska takŜe w głębi kraju. Znali kaŜde skrzyŜowanie i kaŜde poletko w Normandii. Zapewne przez lata trenowali na tych terenach, okopywali stanowiska osiemdziesiątek ósemek i rozmieszczali broń maszynową z zabójczą efektywnością. Pola raŜenia zostały dokładnie wyznaczone i zestrojone ze sobą. Ben był pewien, Ŝe artyleria od dawna znała koordynaty strzału, które miały zapewnić osłonę, jeśli jednostki frontowe zostaną zmuszone do wycofania się z dotychczasowych pozycji. Amerykański plan ataku opierał się na przewadze ognia i stłumieniu oporu przeciwnika za pomocą artylerii. Kiedy tylko zamilkły moździerze, cały plan wziął w łeb, poniewaŜ okazało się, Ŝe to Niemcy dysponują większą siłą raŜenia. Amerykanie bali się strzelać z ukrycia, bowiem błyski wylotowe pocisków z miejsca zdradziłyby ich pozycje. Niemcy tymczasem, niewidoczni jak duchy, nie musieli się tego obawiać. Nikt z dowództwa nie wpadł na pomysł, jak wspomóc piechotę czołgami, dlatego Ŝołnierze skazani byli na mordercze walki twarzą w twarz z przeciwnikiem. Ostrzał z moździerzy takŜe nie odniósł spodziewanego rezultatu, Niemcy byli zbyt dobrze okopani. Najprawdopodobniej wykorzystywali sieć bunkrów i korytarzy ciągnących się pod krzewami. Spoglądając na wysiłki młodych
222 chłopaków, Ben poczuł, Ŝe ogarnia go złość. KaŜdy Ŝołnierz wiedział, co oznacza kiepski plan ataku. Taka świadomość sprawiała, Ŝe nikt nie chciał walczyć i spadało morale. Utrata jednego Ŝołnierza oznaczała, Ŝe za kilka dni na jego miejsce przybędzie niedoświadczony rekrut, który jeszcze bardziej obniŜy sprawność oddziału. Poziom strat był potwornie wysoki, a cmentarze rozrastały się w zastraszającym tempie. Ben kurczowo zaciskał i rozprostowywał pięści, a Ŝołnierze z Pierwszego Plutonu wolno pełzli do przodu. Źle wyszkoleni i przytłoczeni wrogim ogniem, jednak dalej walczyli. Bez wątpienia generałowie staną przed wieloma problemami, gdy ten szturm się zakończy. Będą musieli zdać sobie sprawę, na co skazali tych chłopców. Skoro sami nie potrafią dobrze zaplanować szturmu, co daje im prawo do nazywania „Tough Ombres” problematyczną dywizją? Jakim cudem Dziewięćdziesiąta ma odnosić oszałamiające sukcesy, skoro nie dano jej odpowiednich narzędzi do wykonywania podstawowych zadań? Ben stwierdził, Ŝe kocha tych Ŝołnierzy właśnie za upór, z jakim zwalczali przeciwności losu. W końcu wstał i przeskoczył Ŝywopłot. - Kapelanie! - wrzasnął kapitan Whitcomb, przekrzykując terkot broni. - Padnij na ziemię, do cholery! Ben przypadł do ziemi, rozglądając się dookoła. Zaskoczony własnymi poczynaniami spoglądał na zasnute dymem pole. Zerwał się do biegu i skulony doskoczył do jabłoni, za którą się schronił. - Trzecia druŜyna! - ryknął Whitcomb. - Wchodzicie! Ruszać się! Kolejnych dwudziestu chłopaków przeskoczyło Ŝywopłot i wylądowało w sadzie. Karabin maszynowy strzelający z rogu poletka zawarczał, dając im osłonę. Ben nawet
223 nie zauwaŜył, kiedy zwalisty sierŜant chwycił go za łokieć i cisnął na lewo, w stronę krańca pola, a potem przycisnął do ziemi i kazał się nie ruszać. śołnierz przyklęknął na chwilę, by się rozejrzeć, a potem znikł jak kamfora. Spośród tłumu walczących Ben wyłowił sanitariusza. Wiedział, Ŝe najbardziej będzie potrzebny tam, gdzie jest i medyk, zaczął się więc czołgać w jego stronę, polegając na swoim instynkcie. Zewsząd otaczały go znajome zapachy i dźwięki: terkot broni maszynowej, swąd prochu i poczucie koszmarnej pustki, kiedy bitwa na chwilę zamierała i tylko jakiś samotny głos wołał o pomoc. Ben czuł się dziwnie, biegnąc z pustymi rękami, bez broni. Ciało jednak natychmiast przypomniało sobie doświadczenia sprzed ćwierć wieku. Biegł i przypadał do ziemi, kiedy niemieccy strzelcy szukali nowych celów. Obrońcy nie mieli juŜ moŜliwości powstrzymać nacierających. Pierwsi z atakujących znaleźli się na odległość rzutu granatem od ich pozycji. Bez rozkazu wyciągali zawleczki i szerokim, wysokim łukiem, ciskali je w stronę okopów, a potem pruli z karabinów na oślep przez krzewy. Ben oderwał wzrok od szturmu i zgięty wpół ruszył biegiem na środek pola, gdzie sanitariusz klęczał nad rannym Ŝołnierzem. Dwadzieścia metrów od rannego w ziemię wbity był bagnet. Ben nie wiedział, co to moŜe oznaczać, mimo to nadal biegł. - Kapelanie, nie! W pół kroku zdołał przychylić się na plecy i padł boleśnie. Stracił na chwilę dech, potem dostrzegł szeregowca Previterę, który odciągnął go do tyłu. - Tam jest mina, ojczulku. Patrz, gdzie leziesz. Ben kiwnął głową i wymamrotał podziękowanie.
224 - To skacząca Betty* - tłumaczył Previtera. - Nadepniesz ją i moŜesz śpiewać sopranem w Ŝydowskim chórze. Kapujesz? Szeregowiec poklepał go po ramieniu i ruszył dalej. Ben z niesmakiem stwierdził, Ŝe przeszkadza Ŝołnierzom. Jego przedwczesny popis brawury zmusił zapewne kapitana Whitcomba do wprowadzenia trzeciej druŜyny wcześniej, niŜ planował. Ben upomniał sam siebie, za bardzo ufał swojemu Ŝołnierskiemu doświadczeniu. JeŜeli nadal będzie zachowywał się tak nieodpowiedzialnie, to albo on, albo ktoś inny skończy w grobie lub na noszach. Kiedy dobiegł do sanitariusza, zobaczył, Ŝe opatrywany Ŝołnierz został postrzelony w udo. Medyk obwiązywał je właśnie ciasno bandaŜem i zasypywał ranę sulfonamidami. JuŜ na pierwszy rzut oka Ben mógł powiedzieć, Ŝe chłopak został ranny w arterię i mógł stracić nogę, jeśli doŜyje operacji i nie wykrwawi się na śmierć w tym przeklętym sadzie. Chłopak spojrzał poza ramieniem medyka na Bena i zacisnął kurczowo dłoń na jego rękawie: - Księdza! Sprowadźcie mi księdza. Ben zamknął swoją dłoń w jego dłoni i poczuł metaliczny zapach krwi. W okolicy nie było Ŝadnego rzymskokatolickiego księdza. Dziewięćdziesiąta Dywizja miała trzynastu kapelanów, rozrzuconych równomiernie między tysiącem dwustu Ŝołnierzami. Nie mogli być więc wszędzie i dlatego musieli takŜe udzielać sakramentów Ŝołnierzom innych wyznań. - Trzymaj się chłopcze, wyjdziesz z tego. * Niemiecka mina przeciwpiechotna - SMi-35 i SMi-44 (Springmine, Schrapnellmine). Po zadziałaniu zapalnika mina wyskakiwała na wysokość od 1 do 1,5 metra i detonowała, raŜąc cele w promieniu do 135 metrów.
225 Medyk zacisnął dłonie na ranie, badając jej głębokość i stan uszkodzeń. - Tak. Nic ci nie będzie - powtórzył jak echo. Głowa rannego opadła na zdeptaną trawę. - Chcę się wyspowiadać. Ben pokręcił głową, a w oczach chłopaka pojawiły się iskierki wściekłości. - Sprowadź mi księdza! Ben zacisnął dłoń mocniej na jego palcach. - Kapelanie - zajęczał ranny. - Niech mnie pan wysłucha. Ben rzucił ukradkowe spojrzenie na medyka, ale ten zacisnął tylko usta i pokręcił nieznacznie głową. Jako rabinowi nie wolno mu było udzielać katolickich sakramentów, w tym przyjmować spowiedzi. Chłopakiem zaczęły wstrząsać drgawki, a Ben zadawał sobie w sercu pytanie, czy ma pozwolić, aby ten chłopak umarł gdzieś we Francji i odmówić mu ostatniej woli? - Mów synu. Sanitariusz wcisnął mu do ręki dwie ampułki morfiny z aplikatorem i odwrócił się na pięcie. Na poŜegnanie rzucił jeszcze do rannego: - Trzymaj się, chłopie. Zaraz przyjdą po ciebie z noszami. Ben uniósł zwiotczałą dłoń chłopaka i pochylił głowę tak, aby umierający nie widział jego twarzy. - Słucham cię, mój synu. - Pobłogosław mnie ojcze, bo zgrzeszyłem... Ben został przy nim, aŜ przybyli sanitariusze z noszami. Siedział przy szeregowym Eddie O’Kelley'm, choć obok umierało trzech innych Ŝołnierzy. Słuchał jego spowiedzi, kiedy przyznawał się przed sobą, Benem i Bogiem, Ŝe trzy
226 miesiące wcześniej złapał syfilis od prostytutki w Anglii, którego nie zaczął leczyć, a w listach okłamywał swoich rodziców i narzeczoną. Ben podał mu morfinę, uśmierzając cierpienie, a potem odpuścił mu grzechy i splótł jego ręce na piersi. Na czole chłopca nakreślił krwią znak krzyŜa i wtedy zmówił Shema, dziękczynną modlitwę do Boga, za to, Ŝe pozwolił przynieść ulgę jednemu z jego dzieci. Walki po przeciwnej stronie sadu zamarły. Kiedy sanitariusze z noszami odnieśli ciało, Ben wstał z trawy i poszedł w miejsce, gdzie do niedawna bronili się Niemcy. Zobaczył tunele wycięte w Ŝywopłotach, które chroniły ich przed samolotami zwiadowczymi, pogodą i praktycznie kaŜdym rodzajem bombardowania. Gniazda karabinów maszynowych usadowiono w przeciwległych rogach sadu, dzięki czemu mogły wspólnie ostrzeliwać całe pole. Stosy skrzynek z jedzeniem, amunicją i zapasami piętrzyły się porzucone w okopie. To oznaczało, Ŝe wróg nie jest wykończony, zmęczony i zagłodzony. Oglądając polowe fortyfikacje, Ben stwierdził, Ŝe Niemcy dysponowali pięcioma karabinami maszynowymi i co najmniej tuzinem broni automatycznej. Po sobie pozostawili jedynie pięciu zabitych. Reszta obrońców znikła w labiryncie krzewów. Zaczął mŜyć deszcz, a liście szumem przywitały jego pierwsze krople. Pierwszy pluton przedarł się przez sad i ponownie połączył się w trzy druŜyny. śołnierze usiedli w rowie, odpoczywając, a Ben krąŜył pośród nich ze słowami otuchy. Rozmowy przerwał grzmot ognia moździerzy i krzyk kapitana Whitcomba podrywający ich do marszu i oznajmiający, Ŝe za godzinę zaczynają szturmować kolejny sad.
D+29 5
lipca
J
oe Amos wbił łopatę w ziemię i rozprostował plecy. Kopiący obok niego McGee zrobił to samo. - Pracuj, pracuj - powiedział Joe Amos, klepiąc go po ramieniu, a potem wspiął się na ścianę głębokiego na pół metra dołu. Usiadł na jego krawędzi, dyndając nogami i otarł czoło z potu. Spoglądał na trzy szewrony sierŜanta i zastanawiał się, jakim cudem nie uchroniły go przed kopaniem latryny. - Kurczę - mruknął niezadowolony pod nosem. - Jeździliśmy w tę i z powrotem przez dwa tygodnie po dwadzieścia godzin dziennie, i kiedy mamy wreszcie jeden dzień wolnego, oni kaŜą nam kopać doły. Do dupy takie Ŝycie. McGee zachichotał. - Masz rację - powiedział, jakby uznał narzekania Joe Amosa za Ŝart. Ten obserwował, jak obok dołu rośnie hałda brunatnej, francuskiej ziemi. Tutejsza gleba nie była tak twarda jak ta w domu, którą orał przy pomocy muła. Francja rodziła jabłka i winogrona, Wirginia fasolę i tytoń. Joe Amos, sierŜant i wykształcony człowiek, musiał w niej kopać dół pod latrynę. Taki był jego jedyny dzień odpoczynku.
228 McGee wbił łopatę w ziemię i docisnął jej ostrze butem, a potem podniósł ją do góry i wyrzucił kolejną porcję ziemi. - Myślałem, Ŝe major pana lubi, sierŜancie. Ja teŜ, odparł w duchu Joe Amos. Zacisnął zęby, gorzko wspominając, jak musiał się ugiąć przed wolą majora Claya i jak sprzedał chwałę bohatera wojennego za kolejny szewron na mundurze. Teraz człowiek, który go awansował, kazał mu kopać kloaczny dół. Racja, ktoś to musi robić, stwierdził sam do siebie w myślach, ale dlaczego człowiek, który zestrzelił Messerschmitta?. Oderwawszy wzrok od kopiącego McGee, Joe Amos rozejrzał się po biwaku. Okoliczne pola zamieniły się w obóz: jak okiem sięgnąć widać było namioty, kuchnie i jadalnie. Pomiędzy nimi stały cięŜarówki czekające na wymianę opon, oleju, przegląd silników, klocków hamulcowych i wszystkich elementów, które psuły się podczas jazdy. Opodal obozu stały rzędy pojazdów, które były zbyt uszkodzone, aby je naprawiać, i traktowano je jako źródło części zamiennych. Coraz to nowe cięŜarówki „Jim-my” zajeŜdŜały do polowych warsztatów, a wysiadający z nich kierowcy byli ledwie Ŝywi, wycieńczeni dwudziestogodzinnym dniem pracy. Starczało im ledwo siły, aby zjeść szybki posiłek i paść na pryczę w namiocie. Wszędzie pachniało kawą, płynnym remedium na zmęczenie. Plotka głosiła, Ŝe niedługo do obozu zostanie przywieziony projektor. W ciągu kilku dni na polu wyrosło prawdziwe miasto, bardziej zróŜnicowane pod względem ras i pochodzenia jego mieszkańców, niŜ ktokolwiek mógł sobie wyobraŜać. Szczęśliwie, dzięki wycieńczeniu i napiętemu planowi zajęć, nie dochodziło do Ŝadnych powaŜniejszych zatargów.
229 Osiemset metrów dzieliło obóz od ruin Ste. MereEglise, dniem i nocą drŜącymi od ciągłego ruchu samochodów. Nowi Ŝołnierze cały czas lądowali na plaŜach, a buldoŜery odgarniały gruzy na czerwone stosy potrzaskanych cegieł. Bez ustanku porządkowano ruiny miasteczka, tak aby obóz COM Z, który rozłoŜył się opodal, mógł działać bez przeszkód. Nieprzerwana praca zaczynała odciskać swoje piętno na ludziach, w tym i na Joe Amosie. Bolały go plecy i ramiona. Ogarniała go złość na białych oficerów, którym najwidoczniej wydawało się, Ŝe Murzyn potrafi pracować bez przerwy i nie potrzebuje odpoczynku. Zeskoczył na dół i chwycił rękojeść łopaty. Nim zdąŜył ponownie wbić ją w ziemię, zobaczył jak zza rogu wyłania się czterech niemieckich jeńców wojennych, prowadzonych przez dwóch uzbrojonych straŜników. McGee przestał kopać i wraz z Joe obserwował ich z zaciekawieniem. Ubłocony sierŜant gestem dłoni kazał Niemcom zatrzymać się. Jeńcy wyglądali bardzo nędznie: byli nieogoleni, brudni i umorusani błotem. Ich straŜnicy wyglądali niewiele lepiej. Joe Amos nie widział do tej pory Ŝywego Niemca. Tych czterech wyglądało zupełnie inaczej, niŜ ich sobie wyobraŜał. To nie byli wysocy blondyni o oczach zimnych jak lód. Zamiast nordyckich morderców miał przed sobą czterech młodych chłopaków. Joe stwierdził, Ŝe gdyby przebrać ich w amerykańskie mundury i dać odpowiednią broń, wyglądaliby jak alianci. Dowódca straŜników zerknął na oznaczenia widoczne na mundurze Joego Amosa i powiedział: - Przepraszam, sierŜancie, ale chciałbym zająć na chwilę ten dół, jeśli nie ma pan nic przeciwko.
230 Joe wbił łopatę głębiej w ziemię i spytał: - A po co? Tamten uśmiechnął się złośliwie i odparł: - A jak myślisz? Nie czekając na odpowiedź, sierŜant popchnął dwóch z więźniów w kierunku dołu, drugi ze straŜników zrobił tak samo z Niemcem, który stał obok, a czwarty sam podszedł na krawędź dołu. Z całej czwórki miał najciemniejsze włosy i zdawał się być najmłodszy. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać. McGee wbił łopatę w ziemię i przeszedł na przeciwny kraniec dołu. Joe Amos stał bez ruchu. Młody Niemiec trząsł się jak osika. Joe spojrzał pytająco na sierŜanta. - Co wy, kurna, robicie? - Nie zwracaj na niego uwagi - odparł Amerykanin. Płacze tak od St. Lo. Pieprzony maminsynek, myśli, Ŝe go zastrzelimy. - ZmruŜył oczy i syknął do Joego Amosa. MoŜecie juŜ stąd wyjść. Rozpiął rozporek i zaczął sikać. Joe odskoczył do tyłu i szybko wspiął się na krawędź dołu. SierŜant jęknął z rozkoszy i odchylił głowę do tyłu. Trzech Niemców poszło w jego ślady, a Joe Amos i McGee ze złością obserwowali, co robią. Czwarty Niemiec przestał szlochać i patrzył z ulgą. Zdjął spodnie i zsunął je do kolan, a potem ulŜył sobie. - Ja tam nie zejdę - powiedział McGee. - Zamknij się - warknął Joe Amos. Ledwie wypowiedział te słowa, a ich poŜałował, widząc minę McGee. Nie mógł jednak wyładować swojej złości na białym sierŜancie. W zasadzie nic nie mogli zrobić. Ci Ŝołnierze walczyli na froncie, a zadaniem Joego Amosa i
231 McGee było kopanie dla nich latryny. Sposób, w jaki wykorzystali sytuację, był jednak upokarzający. SierŜant zapiął rozporek i rzucił: - Wszyscy skończyli? Kaput? Chłopak pokiwał głową i zaczął wstawać, a wtedy sierŜant zdjął karabin z ramienia i przyłoŜył mu lufę do czoła. Niemiec zesztywniał i zaczął drŜeć, a wtedy sierŜant ze złośliwym uśmiechem pchnął go do tyłu. Ze spodniami oplątującymi kostki, chłopak spadł do dołu. Miał tyle szczęścia, Ŝe nie wylądował w kupie gówna, ale na ziemi, na którą przed chwilą sikali jego koledzy. StraŜnicy odpędzili Niemców od dołu, a najmłodszy z nich wstał z mokrej ziemi i wciągnął spodnie. McGee zrobił krok w jego stronę, ale Joe Amos chwycił go za ramię i zatrzymał. Sam podszedł do krawędzi i podał rękę Niemcowi. Z przeciwnej strony dołu dobiegł go krzyk sierŜanta: - Daj spokój. Sam sobie poradzi. Joe zignorował go i pokazał chłopakowi, Ŝe pomoŜe mu wyjść. Jego twarz była czerwona ze wstydu. - No dalej - powiedział do jeńca. - Wyłaź, przepraszam cię za nich. Chłopak dopiął spodnie i pasek, nie zapinając szelek. Jego kolana i łokcie umorusane były w błocie. Spojrzał na wyciągniętą dłoń Joego, splunął na nią i sam wspiął się na zewnątrz. - Przepraszamy za kłopoty - rzucił zjadliwie jeden z Amerykanów. - SierŜancie. Joe Amos odprowadził ich wzrokiem, jak poprawiając spodnie, znikają za rogiem. - Co za głupek - powiedział McGee. - PrzecieŜ widział, Ŝe próbujesz mu pomóc.
232 Joe Amos otarł dłoń z niemieckiej plwociny. - Bierzmy się do roboty - powiedział do McGee.
Joe Amos szedł wzdłuŜ linii „Jimmych”, stojących obok warsztatu polowego. Instynkt kierowcy podpowiadał mu, Ŝe większość z samochodów została zajeŜdŜona do granic wytrzymałości. Obserwował zuŜyte części i zdemolowane karoserie. Niektóre samochody śmierdziały ostrą wonią niewydolnych radiatorów i rozgrzanego do czerwoności nadtopionego metalu. Minął ze trzydzieści samochodów, aŜ znalazł ten, który chciał dla siebie. Osłona chłodnicy była zdeformowana, a reflektor stłuczony. Joe wskoczył do kabiny i zobaczył, Ŝe kluczyk nadal tkwi w stacyjce. Za jąwszy miejsce kierowcy, przekręcił go i uruchomił silnik. Maszyna zaterkotała, a wskaźnik paliwa pokazał, Ŝe bak jest wypełniony benzyną w trzech czwartych. - Cudnie - mruknął Joe Amos. Nie dbając o to, czy ktoś go przyłapie na kradzieŜy samochodu, wyprowadził cięŜarówkę i klucząc pomiędzy namiotami, zajechał do latryny, gdzie czekał na niego ubrudzony McGee. - Wsiadaj - rzucił do niego Joe. McGee z trudem wylazł z dołu i wspiął się na miejsce pasaŜera. Obrzucił wzrokiem zniszczenia cięŜarówki i spytał: - A gdzie „Szczęściarz”? - Dzisiaj nie będziemy go potrzebować. - Jak to? - Widzisz, jak zniknie nasz wózek, to pomyślą, Ŝe być moŜe i my się urwaliśmy.
233 McGee zamyślił się na chwilę, a potem spytał: - A my nie znikniemy? Od drogi dzieliło ich kilkaset metrów. W jedną stronę wlokły się uszkodzone i zdezelowane „Jimmy”, w drugą jechały naprawione. Joe Amos stanął na końcu linii tych, które jechały do pracy. - Nie, nie znikniemy. McGee rozsiadł się wygodniej na fotelu. śandarm kazał im wjechać na drogę. Joe wrzucił trzeci bieg i kiedy byli w połowie drogi na plaŜę OMAHA, McGee spytał ponownie: - Nie złapią nas? - Mowy nie ma. Nikt nie panuje nad tym, co się tutaj dzieje. Nie ma szans, Ŝeby nas złapali, McGee. - Konwój pustych cięŜarówek pędził przed siebie, oddalając się od Ste. Mere-Eglise. Joe Amos wykorzystał rzadką okazję, aby wrzucić czwarty bieg. - Poza tym, wczoraj był Dzień Niepodległości i powinniśmy go uczcić, co nie? Mamy trochę spóźnienia, ale to nic nie znaczy. Korzystając z pierwszej nadarzającej się okazji, Joe Amos skręcił na południe. Minąwszy konwoje pustych cięŜarówek zdąŜające w kierunku plaŜy OMAHA, dojechał do Insigny, gdzie zjechał z głównej drogi. Choć cięŜarówka bez ładunku nie powinna jechać w kierunku frontowych linii, Joe Amos wierzył, Ŝe w razie kontroli wyłga się uszkodzoną maską. Jego najlepszym sprzymierzeńcem była jednak ilość samochodów na drodze, dlatego postanowił się pomiędzy nimi ukryć i dołączył do następnej kolumny. McGee nie pytał, dokąd jadą, a Joe Amos pozwolił, aby w kabinie zapanowała cisza. Rozkoszował się lekką bryzą i kolorami otaczającego go krajobrazu. Przed wyjazdm prawie
234 skończyli kopanie kloacznego dołu, więc kiedy Garner przyjdzie sprawdzić, jak im idzie, zobaczy dziurę w ziemi, do której ktoś juŜ się załatwił. Uzna wtedy, Ŝe jego podkomendni zdecydowali, iŜ dół jest dość głęboki. Nim zdąŜy ich odszukać, wezwą go do jakichś pilnych spraw i tym sposobem wszyscy będą szczęśliwi. Joe Amos i McGee mieli się zgłosić w południe dnia następnego, a Ŝe batalion był zdezorganizowany, nie było szans, aby ktoś domyślił się, Ŝe znikli, zabierając ze sobą samochód. Jeśli ktoś chciał oszukiwać, mógł to robić bez trudu. McGee poddał się fali dobrego humoru i zaczął mruczeć pod nosem „Amazing Grace”. Joe Amos pozwolił mu zaśpiewać pierwszą zwrotkę, a potem drugą, a kiedy zaczął nucić trzecią, dołączył się do niego. Jechali rozklekotanym samochodem i wspólnie śpiewali: Through many dangers, toil and snares' I have already come; 'Tis grace has brought me safe hus far, And grace will lead me home. -
McGee? Tak? Wiesz, Ŝe jesteś AWOL*, co nie? No. Nie przeszkadza ci to? Skąd masz „Jimmyego”? Z warsztatu. Stał sobie w kolejce.
* AWOL - Away Without Leave - wojskowy akronim oznaczający oddalenie się bez pozwolenia („wyjście na lewiznę”).
235 - Zamierzasz go oddać? - Jasne, dziś w nocy. - To dobrze. - Jedziemy do Couvains. Mam tam przyjaciela, który twierdzi, Ŝe mieszka w wielkim domu i takie tam. McGee skinął posłusznie głową, a potem wyjrzał przez okno. Joe Amos obserwował człowieka, który kaŜde jego słowo brał za dobrą monetę i wierzył mu bez cienia wątpliwości. McGee wystawił rękę przez okno, pozwalając, aby wiatr swobodnie unosił ją i opuszczał. Nagle Joe zdał sobie sprawę, Ŝe ogarnia go euforia. Ukradł samochód i porzucił oddział. Zerwał wszystkie więzi, złamał zasady i zagrał na nosie wszystkim tym nadętym oficerom, którzy uzurpowali sobie prawo do rozporządzania jego Ŝyciem. Ten pieprzony sierŜant upokorzył go przy pomocy Niemców, ale teraz zapewne musiał wysłuchiwać zwierzchnika, podczas gdy oni mknęli po drodze. Po raz pierwszy od dawna Joe Amos był panem własnego losu i robił dokładnie to, co chciał. Co więcej, nie było szans, aby został złapany. Fajnie było być nieposłusznym. Przychodziło to łatwiej, niŜ przypuszczał. - Urodziłem się w południowej Virginii - powiedział. Mieszkałem niedaleko takiego miasteczka Danville. Mieliśmy niewielką farmę. Tata zostawił nas, kiedy byłem jeszcze mały, a mama zawsze mówiła, Ŝe to nie był dobry człowiek. - Aha - odparł McGee. - Mam cztery siostry. Nazywają się: Brenda, Linda, Glenda i Edna. - Joe Amos roześmiał się na głos, uwielbiał mówić na głos imiona swoich sióstr, McGee spróbował je powtórzyć, pogubił się i takŜe wybuchł śmiechem. Po chwili zapytał:
236 - Jak to się stało, Ŝe twoja mama ma pięcioro dzieci z takim wrednym typem? - Nie wiem. Pewnie zmiana na gorsze zajęła mu trochę czasu. - MoŜliwe. Ponownie zapadło milczenie. Joe Amos rozmyślał o dawno niewidzianym ojcu i stwierdził, Ŝe gdy wróci do domu, koniecznie musi spytać matkę, jakim cudem doczekała się z nim piątki dzieci. Ciepły wiatr owiał ponownie jego twarz, wyrywając go z zamyślenia. - Wszystkie moje siostry powychodziły za mąŜ i mają swoje domy, ale uprawiają teŜ ziemię mamy. Na jednej części rośnie tytoń, a na drugiej fasola. - Ja lubię maszyny - wtrącił McGee. - Jak wrócę do domu, to zostanę mechanikiem. Joe Amos pokiwał głową i mknął dalej, opowiadając o swojej rodzinie. - Zawsze byłem oczkiem w głowie mojej rodziny, więc dostawałem to, co chciałem. MęŜowie sióstr zajęli się farmą, dlatego miałem czas na szkołę. Zajęło mi to trzy lata, ale potem zaciągnąłem się do armii. - Skończysz studia, jak wrócisz do domu? - No jasne! Mama powiedziała, Ŝe jeśli tego nie zrobię, to porządnie złoi mi skórę. McGee roześmiał się na myśl o kobiecie, lejącej paskiem jego sierŜanta. - Moja dziewczyna i nasza córeczka mieszkają z jej matką. Jak wrócę do domu, to poproszę moje kochanie o rękę. Joe Amos pozwolił sobie na krótką chwilę rozrzewnienia, ciesząc się myślą o domu. Wszyscy, kiedy juŜ wrócimy, naprawimy błędy i zaczniemy Ŝycie tak jak trzeba,
237 obiecał sobie w duchu. Na razie jednak cieszmy się tym, co mamy. Ten dzień był wyjątkowy. Choć we Francji toczyła się wojna, to on i McGee mieli wolne. Do ich cięŜarówki dołączył następny konwój. Dzięki temu Joe Amos znalazł się w środku kolumny, która ciągnęła się na wiele kilometrów. Jej celem było St. Lo. Joe Amos rozluźnił się za kierownicą. W tej chwili nie mógł robić nic innego, jak po prostu jechać przed siebie. Smakował słodką tajemnicę - tak naprawdę nie zmierzał tam, gdzie pozostałe samochody. Dzisiejszego dnia to on wydawał polecenia i obierał kierunek. Bez ładunku na pace i ustalonego kursu w zupełnie inny sposób postrzegał Francję. Po obu stronach drogi widział zielone wzgórza porośnięte sadami i winnicami, otoczone krzewami i kamiennymi murami. Na polach pasły się krowy i owce, w cieniach sadów szemrały strumyki. Joe Amos poczuł dumę, Ŝe pomaga w oswobodzeniu tego cudownego zakątka. Nagle poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Zamiast w samolubny sposób urządzać sobie prywatne wycieczki, mógłby wieźć teraz towary, które wspomogłyby walczących. Minęli miejsce, gdzie „Szczęściarz” starł się z Messerschmittem. Wyrzuty sumienia ucichły nagle, kiedy znaleźli się o kilometr od chateau markiza. McGee ani słowem nie zdradził, czy dziwi go nagły skręt w boczną drogę. Nigdzie nie widać było zabudowań, więc jechali wąską drogą, szukając domostwa. W końcu krzewy ustąpiły miejsca trawiastym pagórkom, a ich oczom ukazała się rezydencja. Joe prawie gwizdnął z wraŜenia. Dom wzniesiono z kamieni i cegły. Trzy kominy sterczały w niebo, a z przypominającego wieŜę głównego budynku odchodziły dwa skrzydła. Drzwi i okna zdobione były mozaikami, a ściany
238 oplatał bluszcz. Rezydencja wyglądała jak stary zameczek, czyli dokładnie tak, jak Joe Amos wyobraŜał sobie siedzibę francuskiego markiza. Wjechali na podjazd, który prowadził do drzwi tak szerokich, Ŝe zmieściłaby się w nich cięŜarówka. Zatrzymał „Jimmy ego” i wyłączył silnik. Roześmiał się, spoglądając na trawniki i krzewy. Pośrodku wyschniętej fontanny zauwaŜył rzeźbę. - Gdzie jesteśmy? - spytał McGee. - Człowieku, sam nie wiem. Wojna zdawała się nie tykać tej ziemi. Joe Amos zeskoczył na ziemię, mając przez krótką chwilę nadzieję, Ŝe kiedy i on stanie się częścią tej okolicy, takŜe wyrwie się spod jej złego czaru. Tego mogła jednak dokonać tylko magia. Nikt nie wyszedł, aby ich powitać. Ramię w ramię z McGee podeszli do budynku, zaglądając przez kurtynę bluszczu w wysokie okna. Zza rogu dobiegł ich terkot silnika. Joe Amos ruszył, aby zobaczyć, co jest jego źródłem, a McGee poszedł w jego ślady. Wyszedłszy za róg, przystanęli na trawniku i zobaczyli męŜczyznę w ogrodniczkach i bez koszuli, który kosiarką wyrównywał trawę. Pomiędzy trawnikami biegły kamienne dróŜki, a tu i ówdzie pyszniły się kwietniki z klombami róŜ. Ogrodnik miał przetykane siwizną włosy, które opadały na kark, a ciało blade i delikatne. Był szczupły i Ŝylasty, jakby od cięŜkiej pracy i głodu. Przestał przycinać trawę i wyłączywszy kosiarkę, zaczął grzebać przy jej ostrzach. - Markizie! MęŜczyzna odwrócił się i zobaczywszy Joego, rozłoŜył szeroko ramiona w geście powitania. Na tle pastelowego róŜu kwiatów i soczystej zieleni trawnika markiz wydawał
239 się być strasznie blady i zabiedzony, bardziej przypominając zwykłego ogrodnika niŜ szlachcica. - Bonjour, mon ami. Vous etes revenu pour me rendze visite, oui? Joe Amos podszedł w jego stronę, ale McGee stał bez ruchu. - Joe Amosie Biggs, przyjechałeś mnie odwiedzić, prawda? I na dodatek przywiozłeś ze sobą przyjaciela! Bon! McGee wskazał na markiza i spytał: - Znacie się? Joe Amos zignorował pytanie i powiedział do markiza: - CóŜ... Powiedziałeś, Ŝe chciałbyś, abyśmy cię odwiedzili, więc skoro mamy dzień wolny... - AleŜ oczywiście! Dobrze zrobiłeś, Ŝe tutaj przyjechałeś! Markiz uściskał Joego Amosa, którego uderzył zapach jego potu, ale i zieleni, jaka otaczała ich ze wszystkich stron. W końcu poklepał go po wilgotnych plecach. Joe Amos czuł się zagubiony, jeszcze nigdy biały człowiek nie okazał mu tyle sympatii i uczucia. - Kim jest twój towarzysz? - spytał markiz i podszedł do McGee. Podał mu rękę na przywitanie, wymienili energiczny uścisk. - To szeregowiec McGee Mays, mój zastępca. - Bienvenue. Witaj. MoŜecie zostać na trochę dłuŜej? spytał, zacierając dłonie. Najwidoczniej spragniony był towarzystwa. Joe Amos nie mógł nie zauwaŜyć Ŝeber, które odznaczały się pod jego skórą. Słońce zaróŜowiło ramiona Francuza, uradowany męŜczyzna zdawał się rozkwitać z kaŜdą sekundą.
240 - Jasne. Mamy trochę luzu. - Pysznie! Wspaniale! Przepraszam, ale zastaliście mnie w trakcie porządkowania ogrodu. Jako gospodarz nie mogę zaoferować wam więcej jak kilka godzin pracy ze mną, trochę wina i kolację z ziemniaków i baraniny, które kupiłem za benzynę od ciebie. - McGee, co o tym sądzisz? - Jaką benzynę? - spytał zdziwiony McGee. - NiewaŜne, nie przejmuj się. Co wolisz, kosić czy grabić? - A nie moŜemy zacząć od tego wina? Markiz klasnął w ręce z zadowolenia i powiedział: - Tres bien! Na szczęście mam pełną piwnicę. Dajcie mi chwilkę. - Zwinął ręce w tubę dookoła ust i krzyknął w kierunku domu: - Genevieve, du vin! Skinął na nich i uśmiechnął się szeroko. Najwidoczniej od lat nie był tak szczęśliwy. - Chodźcie panowie! Zdejmijcie koszule, napijemy się i razem doprowadzimy ten ogród do stanu, w jakim powinien się znajdować. Gestem pokazał im, aby się rozdziali. McGee niechętnie rozpiął koszulę, ale nagle uśmiechnął się i zrzucił ją z siebie. - Tak, trochę słońca nie zaszkodzi - trajkotał dalej markiz. - McGee, widzę, Ŝe jesteś silnym męŜczyzną, będziesz kosił jako pierwszy. Z twoją pomocą skończymy pracę w mgnieniu oka. Joe Amos i ja wypielimy chwasty, a potem ładnie zagrabimy trawniki. McGee podszedł do kosiarki, szarpnął za sznurek i włączył ją, a potem z impetem zmusił ostrza do koszenia trawy. Markiz obserwował go przez chwilę z uśmiechem, jakby
241
podziwiał nie człowieka, ale nowy kolor dodany do jego ogrodu. Joe Amos powoli zdejmował koszulę. Nie mógł się rzucić w wir pracy, jak McGee, nadal pozostawał sierŜantem. - O co chodzi z tym domem, markizie? Jak pomimo wojny zdołałeś go utrzymać w takim stanie? - Niemcy mieli tutaj swoją kwaterę. Oficerowie zajęli cały pałac, ale pozwolili nam kątem tu mieszkać. Ja byłem ogrodnikiem, a Genevieve słuŜącą. Kiedy wspominał Niemców, ani jeden muskuł na jego twarzy nie drgnął, choć wspominał czasy, kiedy usługiwał im we własnym domu. Joe Amos zmierzył wzrokiem markiza i jego pałac, stwierdzając w duchu, Ŝe obaj przetrwali okupację tylko dzięki cichemu uporowi. To nie dla mnie, pomyślał. Na samo słowo Niemiec plułbym ze złością. Joe Amos zdjął w końcu koszulę i podkoszulek. Jego skóra była jaśniejsza od skóry McGee, ale i tak wiele razy ciemniejsza od cery Francuza. Dla niego jednak najwyraźniej nie miało to znaczenia. Markiz musiał wiele pojąć, kiedy był słuŜącym we własnym domu. Czy to go zmieniło, wypolerowane buty szwabów, depczące trawę na jego ziemi? Ile trzeba zapłacić za taką przemianę? - Kim jest Genevieve? Odpowiedź przyszła, zanim markiz zdołał otworzyć usta. Z wnętrza domu wyłoniła się młoda kobieta ze srebrną tacą, na której stała butelka i trzy kieliszki. Dziewczyna była wysoka i szczupła, cerę miała bladą, a ubrana była w długą lnianą sukienkę. Szła boso po trawie, a jej długie, brązowe włosy powiewały na wietrze. Na pierwszy rzut oka była w wieku Joego Amosa, moŜe kilka lat starsza.
242 Podeszła do nich i zaczekała, aŜ markiz napełni wszystkie trzy kieliszki. Nie odezwała się ani słowem, a jej ojciec (podobieństwo było wyraźne) nie przedstawił jej, jakby nadal była słuŜką. Wziął dwa kieliszki z tacy, podając jeden McGee, a dziewczyna zaoferowała trzeci Joemu Amosowi. Spoglądała na niego spod wyraźnie zaznaczonych brwi, a coś mówiło mu, Ŝe powinien wziąć kieliszek i nie odzywać się. Dziewczyna doceniła jego milczenie i uroczo się uśmiechnęła. Potem postawiła tacę na trawie i wycofała się do domu, a Joe Amos nie potrafił oderwać od niej wzroku. Kiedy stanęła w drzwiach, spojrzała jeszcze raz za siebie i uśmiechnęła do niego. - Rabbi! Kapitan leŜał kilka metrów od niego i krzyczał, aby być słyszany. Deszcz ziemi spadł na ich plecy, a Ben odwrócił przyciśniętą do trawy głowę w jego stronę i odkrzyknął: - Co? - Bez modlitwy się nie obędzie. Co ty na to? Kolejny pocisk przemknął nad ich głowami i uderzył w linię drzew jakieś sto metrów dalej. Eksplozję bardziej dało się poczuć, niŜ usłyszeć. Po godzinie spędzonej pod niemieckim ostrzałem większość Ŝołnierzy trzeciego plutonu była prawie głucha. Ben nie naleŜał do wyjątków. Razem z pozostałymi pięciuset Ŝołnierzami krył się w wysokiej trawie, starając się przeczekać najzacieklejszy ostrzał tego dnia. Oparł brodę na ręce i spojrzał w kierunku Mont Castre, Wzgórza 112., które przypominało zieloną lamówkę opasującą płaską Normandię. Amerykańska artyleria odpowiadała strzałem na kaŜdy niemiecki pocisk. Na zielonym tle Mont Castre wykwitły pomarańczowe kule eksplozji, które łamały i powalał drzewa.
243 RóŜnica była taka, Ŝe strzelali na ślepo, celując po prostu we wzgórza, natomiast Niemcy prowadzili ogień z potworną precyzją. Nie sposób było ocenić, jak wysokie straty poniósł batalion. KaŜdy pocisk wystrzelony przez Niemców mógł oznaczać śmierć, zaleŜało to jedynie od szczęścia. śołnierze leŜący dookoła tylko siłą woli powstrzymywali się przed ucieczką, błagając ziemię, aby wreszcie przestała drŜeć. Z rękoma przyciśniętymi do hełmów zaciskali zęby, wspominając swoje Ŝycie, i ze wszystkich sił starając się, aby nie popuścić w gacie. Odwrót nie wchodził w grę, bowiem oznaczałby porzucenie ziemi, o którą walczyli z bronią w ręku. Pociski duŜego kalibru przeciwko piechocie rozproszonej na otwartym terenie nie były tak efektywne jak w mieście, gdzie mogły zburzyć budynki i zawalić je na głowy walczących. Jednak ciągły ostrzał zatrzymał marsz aliantów, a Ben i reszta Ŝołnierzy nie mogli zrobić niczego innego, jak leŜeć bez ruchu na ziemi i czekać na zmierzch, do którego pozostało jeszcze kilka godzin. Pod osłoną nocy będą mogli znowu ruszyć przed siebie, ale teraz pozostawało im tylko czekać. Ben ukrył twarz w zgięciu ramienia. DrŜenie ziemi, spowodowane eksplozjami, przechodziło całe jego ciało. Choć Ben Kahn był tylko jednym z setek Ŝołnierzy na tym polu i wśród tysięcy szturmujących Mont Castre, to niemiecki ostrzał sprawił, Ŝe wycofał się do tego obszaru myśli, który zarezerwowany był jedynie dla najbardziej osobistych refleksji i uczuć. Wewnątrz tej jaskini czekały na niego wspomnienia domu, zaginionego syna i poprzedniej wojny. Ben zaczął się modlić. Nie prosił Boga o to, by ocalił go przed śmiercią, poniewaŜ jako jedyny spośród ludzi kulących się na ziemi nie musiał być w tym miejscu. Nie prosił
244 o ocalenie, ale o to, aby w jakiś sposób Bóg dopomógł w zakończeniu tej wojny. W ciągu pierwszych dwu dni walk pomiędzy sadami i Ŝywopłotami Dziewięćdziesiąta Dywizja poniosła dziesięcioprocentowe straty - tysiąc dwustu ludzi. To było coś potwornego, a szturm na stoki Mont Castre mógł jeszcze je zwiększyć. Ben nie ośmielał się prosić o wybawienie Ŝołnierzy. Oni, podobnie jak kaŜdy inny Amerykanin w Normandii, byli boskim narzędziem, dzięki któremu świat miał się pozbyć Hitlera i jego nazistów. Nikt nie miał prawa podjąć się tego zadania i prosić jednocześnie, aby nie spotkała go śmierć. Nie ma sensu spodziewać się cudu w rodzaju rozstępujących się wód Morza Czerwonego. Ta bitwa toczona była przez ludzi i ich broń. Zadaniem Bena było pomóc im walczyć, a nie ratować przed śmiercią.
- Jak się czujesz? - spytał Ŝołnierza. - Dasz radę się wycofać? śołnierz poklepał się po hełmie obok zdrowego oka. Drugie było całe zakrwawione i zalepione skrzepami. Fragment szrapnela trafił go prosto w twarz. - Nadal widzę, dokąd idę. Ben połoŜył dłoń na jego ramieniu i powiedział: - Niech cię Bóg błogosławi, mój synu. Chłopak odwrócił się i ruszył w drogę, ale dla pewności wyciągnął dłoń przed siebie. Znikł w nocnych ciemnościach, które zaległy pomiędzy drzewami. Przed nim było osiemset metrów drogi do punktu zbornego, który znajdował się po przeciwnej stronie sadów i winnic. Ambulanse nie mogły podjeŜdŜać tak blisko linii frontu. Ci
245 ranni, którzy mogli chodzić, musieli trafić do szpitala polowego o własnych siłach. Ben przyklęknął obok ostatnich noszy. Machinalnie pogładził czoło leŜącego na nich chłopca. Zaproponował mu trochę wody i nalewając ją do kubeczka, zauwaŜył, Ŝe manierka jest prawie pusta. Chłopak dostał odłamkiem w łydkę. Na szczęście fragment szrapnela ominął arterie, dlatego nie groziła mu utrata nogi czy wykrwawienie się na śmierć. Sanitariusze ułoŜyli go na końcu kolejki czekających na transport, ale chłopak się nie skarŜył. - Przynajmniej mnie stąd zabiorą - powiedział z szelmowskim uśmiechem. Na jego twarzy malował się tak Ŝe ból, widoczny w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. - Ten odłamek był jak los na loterii, wart milion dolarów. - Wygląda na to, Ŝe ci się poszczęściło. Chłopak upił łyk wody i mruknął: - W sumie tak. Nie czuję się z tym źle: zrobiłem, co do mnie naleŜało, i wracam do domu. Ben nic nie odpowiedział. Nie zamierzał wdawać się w jałowe dyskusje. CóŜ by się stało, gdyby wszyscy tak myśleli i pozostawili Niemców samym sobie na tych wzgórzach albo Japończyków na wyspach Pacyfiku? Zwycięstwo nie było jeszcze w zasięgu ręki, walki toczyły się dosłownie wszędzie. Ben nie potrafił pochwalić tego, Ŝe ktoś wracał do domu, poniewaŜ odniósł lekką ranę. Z mroku wyłonili się sanitariusze, podnieśli nosze i zabrali je ze sobą. Ben wstał i nasłuchiwał odgłosów kopania. śołnierze przygotowywali sobie jamy na noc. Dwa pozostałe bataliony zajęły miejsca po prawej i lewej. Kiedy tylko zamilkła kanonada niemieckich dział, Amerykanie ruszyli do przodu, zajmując pod osłoną nocy tereny u pod-
246 stawy wzgórza. Niemcy pozwolili im na to, czekając i szykując się do jutrzejszego starcia. Na rozkaz szturmu na Mont Castre czekało dwa tysiące Ŝołnierzy. Ben zaczął się rozglądać za ujęciem wody. Musiał przepłukać usta. Czuł niesmak po spotkaniu z chłopakiem. Odgłosy kopania i wydawane szeptem rozkazy uświadomiły mu, jak blisko stąd do niemieckich linii. JuŜ jutro mieli ponownie się zetrzeć, ale teraz, kiedy zapadła noc, spali praktycznie ramię w ramię. Ben spojrzał na rząd ciał zawiniętych w białe płótna. Tuzin, który leŜał opodal, miał zostać pochowany w płytkim grobie tutaj, w miejscu, gdzie Ŝołnierze zginęli. Jego lokalizację oznaczono na mapie, a kiedy walki ucichną, ciała zostaną ekshumowane i przewiezione na północ, gdzie złoŜy się je do mogiły z większym szacunkiem. Najgorsze jednak było to, Ŝe Ben wiedział, iŜ zanim Mont Castre zostanie zdobyte, do tego tuzina dołączą następni. Dzisiejszego wieczoru martwych pozostawiono w spokoju, z dala od obozu. Armia Stanów Zjednoczonych pozwalała, aby Ŝołnierze spodziewali się śmierci, jednak nie chciała, aby oglądali martwych towarzyszy. Ben nie próbował odgadnąć, co zabiło tych chłopców, ani jakie były ich ostatnie chwile. Nie spoglądał na ich twarze, usiłując wyobrazić sobie, jacy byli za Ŝycia. Nie myślał o ich rodzinach, które jeszcze nie wiedziały o stracie, ale juŜ wkrótce, za sprawą jego listu, zapłaczą nad losem ukochanego syna. Miał zadanie - upewnić się, Ŝe ani jeden osobisty przedmiot nie zaginie, Ŝe listy, nieśmiertelnik - wszystko to, co mogłoby być cenne, wróci do pogrąŜonej w Ŝałobie rodziny. Powoli, metodycznie, zaczął przeszukiwać kieszenie, zbierając skarby nieŜywych. KaŜdy przedmiot opisywał numerem z nieśmiertelnika i wkła-
247 dał do torby. Minie kilka dni, zanim otrzyma z rejestru dane adresowe i będzie mógł rozpocząć swój smutny obowiązek. W pewnym sensie był na siebie wściekły, bowiem tak naprawdę nie znał Ŝadnego z tych chłopców. Dla niego byli po prostu zabitymi w akcji, dlatego tak rozpaczliwie pragnął towarzystwa Ŝywych. W dłoni trzymał nieśmiertelniki katolików i protestantów, prezbiterian i śydów. Ben uświadomił sobie róŜnicę pomiędzy tamtą wojną, a obecną. Wtedy bał się śmierci, teraz do niej przywykł. Zebrawszy wszystkie przedmioty, usiadł pod drzewem i czekał, aŜ zmrok okryje martwych płaszczem nocy. Markiz wylał wiadro zimnej wody na głowę Joe Amosa. Ten otrzepał się z zimnych kropli, rozkoszując się prysznicem. Otarł się z potu i trawy i rozprostował plecy. Markiz w tym czasie wylał trzy kubły na McGee. Chłopak stał nieruchomo jak czarna skała. Trzy porcje wody sprawiły, Ŝe brud spłynął z jego muskułów, a McGee rozprostował powoli kości. Prace w ogrodzie przerwał zmrok. Joe Amos powiedział, Ŝe czas wracać do obozu, ale markiz zaczął kręcić nosem, wskazując na światełko, które świeciło w kuchni. Z komina bił słup drzewnego dymu, a Joe Amos czuł zapach mięsa. - SierŜancie - powiedział McGee. - JeŜeli ktoś miał zauwaŜyć, Ŝe daliśmy nogę, to juŜ to zrobił. Zjedzmy coś. - I wypijmy - wtrącił markiz. McGee wrócił myślami do obozu. O tej porze ludzie kłębili się w mesie, pili kawę i jedli ciemny chleb z odrobiną masła. W tym ogromnym tłumie nie było najmniejszej szansy, aby ktoś zauwaŜył ich nieobecność. KaŜdy kierowca czy mechanik w tej chwili słania się na nogach ze zmęczenia. Jeśli ktoś nawet będzie ich szukał i nie znajdzie, uzna, Ŝe
248 wykorzystali godzinkę wolnego i poszli spać. Westchnął i ruszył za markizem, który gestem ręki przywoływał ich do siebie. Zanim wszedł do domu, wytarł się koszulą i załoŜył szelki. Polecił McGee, aby zrobił tak samo, a na dodatek załoŜył podkoszulek, bo chłopak gotów był usiąść do obiadu półnagi. Spojrzawszy w okno kuchni, Joe Amos zobaczył Genevieve, która zdjęła garnek z ognia i przeniosła go w głąb pomieszczenia. - Moja córka świetnie gotuje - pochwalił się markiz, zapinając koszulę. - A co z pana Ŝoną? - spytał Joe Amos. - Ach... il cest regrettable. - Nie rozumiem. - Powiedziałem, Ŝe to smutne. Zmarła dwa lata temu na grypę. Joe Amos ponownie spojrzał na Genevieve, która sprawnie krzątała się po kuchni. Wyobraził sobie jej matkę, starszą kobietę w wieku markiza, ale równie piękną jak córka i miłą jak mąŜ. Polubił markiza i czuł smutek, Ŝe niedobry los odebrał mu miłość jego Ŝycia. - A Niemcy? Nic nie pomogli, nie zrobili? Markiz machnął ręką w stronę, w którą wycofali się okupanci. - A co zrobił Boche? Moja Ŝona była silną kobietą, o ciętym języku, vous comparez. Nie raz i nie dwa powiedziała im, co o nich myśli. - Tęskni pan za nią? - spytał McGee. Cała jowialność i wesołość znikła z twarzy markiza. - McGee, znamy się od kilku godzin, więc wybaczę ci tę impertynencję - powiedział, kładąc dłoń na klamce drzwi prowadzących do jadalni. - Tak, bardzo za nią tęsknię.
249 Nie ma dnia, abym o niej nie myślał. Proszę cię, nie wspominaj o niej przy mojej córce. Ona w dalszym ciągu... po prostu nie rób tego. Joe Amos spojrzał powaŜnie na McGee, który wyraźnie się stropił. Kiedy weszli do jadalni, rozchmurzył się jednak od razu, bowiem zapachy, jakie ją wypełniały, były zdolne do rozwiania największych nawet smutków. Genevieve postawiła na stole półmisek z parującą baranią giczą. Joe Amos rozejrzał się. Przez co najmniej miesiąc nie był w normalnym domu, którego dach, ściany, krzesła nie byłyby zniszczone przez wojnę. Ten przypominał mu utęsknione rodzinne strony. Spoglądając na Genevieve, nie zauwaŜył, Ŝe markiz znikł na chwilę w drzwiach prowadzących do schodów. Najwidoczniej musiały się one kończyć w piwnicy, bowiem po chwili wrócił z trzema zakurzonymi, ciemnymi butelkami wina. - Siadajcie - polecił, wskazując na stół. McGee zajął miejsce jako pierwszy, a Joe Amos spojrzał na Genevieve, i nagle zdał sobie sprawę, Ŝe nie słyszał jeszcze jej głosu. Niespodziewanie bardzo zapragnął przekonać się, jaki jest naprawdę. - Mogę jakoś pomóc? - spytał. Markiz pokręcił głową i odparł: - Genevieve nas obsłuŜy. Siadaj obok McGeego, zaraz będziemy jeść. Joe Amos obserwował, jak markiz wydaje córce polecenia. Polała ziemniaki sosem z baraniny, a on wyjął z kredensu czyste kieliszki. Dopiero po chwili Joe Amos zdał sobie sprawę, Ŝe trzyma ją z dala od gości, bacznie obserwując kaŜdy ruch córki. Zdawał się być surowym, ale i dobrym ojcem. Joe odniósł przyjemne wraŜenie, Ŝe dziewczyna stara się powstrzymywać przed spojrzeniem na niego.
250 Z kuchni zaczęły dobiegać coraz intensywniejsze zapachy i szczęk garnków. Joemu Amosowi wydawało się, Ŝe tych dwoje cieszy przygotowywanie prostego posiłku. Kuchnia była bez wątpienia stara, z wytartą kamienną podłogą i zaokrąglonymi krawędziami stołu z czerwonego drewna. Po przeciwnej stronie wysokiego pieca znajdowała się podłuŜna ława, przy której jadała słuŜba w dawnych lepszych czasach. Oczami wyobraźni zobaczył panią domu dyrygującą kucharkami, która potem, kiedy przyszła wojna, stała się jedną z nich. Jeszcze miesiąc temu w tej jadalni siedzieli niemieccy oficerowie. Ta myśl sprawiła, Ŝe rozejrzał się dookoła raz jeszcze i dla zabawy wyobraził sobie swoją mamę wraz z siostrami, jak zasiadają do stołu. Biały markiz i jego piękna córka usługiwali im, podając baraninę. JakŜe bardzo chciał, aby mama mogła go teraz zobaczyć: siedzącego w jadalni zamku, z naszywkami sierŜanta na mundurze. Otworzył jedną z butelek wina, nalał do dwóch kieliszków. Stuknęli się szkłem z McGee i wypili milczący toast. Do wołowiny podano śliwki i suszone jabłka. Obok na stole znalazł się kolejny półmisek, tym razem z okraszonymi ziemniakami. Genevieve zarzuciła fartuszek na oparcie swojego krzesła. Joe Amos wstał, aby je dla niej odsunąć, ale w tym momencie markiz podniósł pusty kieliszek i powiedział: - Nalej wina, Joe Amosie. To honor gościa. Joe Amos zrobił, jak mu kazano. Nie znał się na francuskich obyczajach i nie wiedział, co markiz myślał o kawalerskich zwyczajach z Południa. Genevieve nakładała ziemniaki łyŜką, a jej ojciec kroił baraninę. Pierwszą butelkę wina skończyli po czterech kieliszkach. McGee nie zwracał uwagi na nic innego poza
251 jedzeniem. Kiedy skończył, beknął, a Joe Amosowi głupio się zrobiło z powodu jego braku manier. Kiedy wszyscy zjedli posiłek, uniósł swój kieliszek. McGee spojrzał na niego półprzytomnie z ustami pełnymi jedzenia, ale poszedł w jego ślady. - Za naszych nowych przyjaciół. Za zwycięstwo nad Niemcami oraz pokój we Francji i na całym świecie. Markiz opróŜnił kieliszek jednym haustem i dodał: - Tres hien dit. Jego córka skinęła głową, upiła łyk wina i spoglądając w oczy Joe Amosa powiedziała: - Racja. Trafnie pan to ujął. Merci. Markiz rzucił jej ostre spojrzenie, ale uśmiechnął się, i wszyscy jeszcze raz spełnili toast. Ku swemu zadowoleniu Joe Amos przekonał się, Ŝe dziewczyna mówi po angielsku. Obiad był lepszy od wszystkiego, co jadł w wojsku przez ostatnie dwa lata. Nawet jedzenie w Anglii nie było tak dobre jak prosta baranina, trochę jarzyn i owoców we Francji. Wino takŜe musiało być przednie, choć nie potrafił tego w pełni ocenić. Obserwował, jak markiz i jego córka smakują je i delektują się aromatem. Joe Amos próbował zrozumieć, co było w nim takiego szczególnego, ale dla niego wino pozostawało tylko dodatkiem do wspaniałego obiadu. Ponadto rozwiązywało języki. Z tego powodu wygadał się, Ŝe McGee naprawdę ma na imię Adolf. Śmiał się sam, dopóki nie dołączyła do niego Genevieve. McGee rzucił mu uraŜone spojrzenie, a markiz nie wiedział, co powiedzieć. Joe Amos nalał kolejny kieliszek, zdając sobie sprawę, Ŝe nieźle się wstawił. Nie dbał jednak o to. Postawił szkło na stole i oznajmił: - Zestrzeliłem niemiecki myśliwiec.
252 To była jego przepustka do sławy, coś, co odznaczało go od reszty Ŝołnierzy. Markiz spojrzał na niego z ciekawością, a Genevieve z wraŜenia zasłoniła usta dłonią. Zachęcony ich reakcją, Joe Amos opowiedział całą historię, od walk pomiędzy winnicami, do promocji na stopień sierŜanta. McGee jak zwykle dodawał coś od siebie, podkreślając waŜniejsze wydarzenia i przypominając o swoim udziale w tamtym zdarzeniu. Co jakiś czas Genevieve szeptała pod nosem ciche: Mon Dieu! Kiedy Joe Amos skończył opowieść, posiłek dobiegł końca. Markiz odsunął talerz na środek stołu i skwitował historię: - Niesamowite. Zadziwiające. Genevieve? Z początku Joe Amos myślał, Ŝe markiz pyta córkę o zdanie, ale po chwili zrozumiał, Ŝe kaŜe córce zebrać brudne naczynia. Zerwał się więc ze swojego miejsca i sam zaczął je układać w stosik. W pewnej chwili musnął dłonią jej nadgarstek. - Nie, nie. Ja i McGee posprzątamy. - Mowy nie ma - odparła, nie spoglądając mu w oczy, choć stali ledwie kilka centymetrów od siebie. - Ja to zrobię. - Siadaj, Joe Amosie - polecił markiz, sięgając po trzecią butelkę i szykując się do jej odkorkowania. - Nie. Genevieve, markizie, zrobiliście dla nas juŜ wystarczająco duŜo. Damy sobie radę. Chodź, McGee. - Co? - Wstawaj, do cholery! - Aha. McGee wstał z krzesła, zataczając się. Zaczął zbierać naczynia, trzaskając nimi, jakby to były menaŜki, a nie delikatna porcelana. Joe Amos odebrał mu je i polecił:
253 - Idź do studni i oblej się wodą. Szybciej wytrzeźwiejesz. - Przyjaciele, przyjaciele! - przerwał im markiz. Wstał ze swego miejsca. Zdawać się mogło, Ŝe nagle wszyscy zerwali się na równe nogi. Genevieve w milczeniu zebrała część naczyń, a Joe Amos spostrzegł, Ŝe dźwiga ich tyle samo, co ona. - Proszę, pozwólcie mi to zrobić. Stojąc ponownie obok dziewczyny, Joe Amos szukał na jej twarzy, dłoniach, ramionach śladów wojny. Gnany jakimś dziwnym pragnieniem, chciał się przekonać czy głód, brak domu, utrata matki wywarły na nią jakiś wpływ. Jeszcze nigdy w Ŝyciu nie był tak blisko kobiety jej pokroju. Fascynowała go osoba, która z tych wszystkich nieszczęść wyszła nadal dumna, spokojna i niezbrukana. - Oui? - No dobra - odparł, podając jej swoje naczynia. Spojrzał na McGee, starając się nie okazywać gniewu i powiedział: - Zbierajmy się. Czas wracać. - Odprowadzę was do samochodu, mes amis - zaproponował markiz. - PoŜegnaj się z naszymi gośćmi, Genevieve. Dziewczyna nie odezwała się ani słowem, ale spojrzała na Joe Amosa w taki sposób, Ŝe w lot pojął, iŜ przypadł jej do gustu i chętnie zobaczy go ponownie. Przez chwilę stał oniemiały, nie mogąc w to uwierzyć, a potem zawstydzony spuścił wzrok na dół. - Dobranoc - wymamrotał na odchodnym. Markiz połoŜył dłoń na plecach McGee i wyszli z kuchni. Joe Amos wlókł się powoli za nimi, czując się jak głupek. Kiedy postawił pierwszy krok na stopniach, dobiegł go głos Genevieve:
254 - Iah, diable. Wrócisz tu jeszcze, Joe Amosie? Zatrzymał się i odwrócił na pięcie. Markiz i McGee byli juŜ chyba na parterze i nie mogli ich słyszeć. - No jasne. Spojrzał na nią, a jego ciało przeszył dreszcz. Genevieve pokazała mu gestem dłoni, aby juŜ szedł. Mieli pomiędzy sobą tajemnicę, której musieli strzec. Z trudnością oderwał od niej wzrok i zbiegł po schodach. McGee i markiz stali w drzwiach, a ten ostatni mówił: - Kiedy odwiedzicie mnie następnym razem, obiecuję, Ŝe nie będziecie musieli pracować w ogrodzie. - Eee tam, nie ma sprawy. - Joe Amosie, mon ami. Dziękuję ci za tamten kanister benzyny. Nawet nie wiesz, ile rzeczy stało się moŜliwych dzięki niemu. - Nie ma sprawy. Ruszyli we trójkę w kierunku cięŜarówki. Czekała ich co najmniej godzina drogi powrotnej, o ile trasa nie będzie zakorkowana. Joe Amos musiał prowadzić, bowiem McGee nieźle się wstawił. Kiedy doszli do samochodu, markiz powiedział: - Mam nadzieję, Ŝe jeszcze się spotkamy. - Ja teŜ - odparł Joe Amos, myśląc o rozmowie z Genevieve. - W takim razie, adieu. Wspięli się we dwóch do kabiny i kiedy tylko Joe Amos uruchomił silnik, od razu ruszyli. Droga była pełna cięŜarówek i z miejsca dołączyli do konwoju samochodów. Joe Amos wrzucił trzeci bieg i wsłuchiwał się w świst wiatru. - O co chodziło z tą benzyną? - spytał w końcu McGee.
255 Joe Amos zignorował pytanie, a McGee i tak chwilę później zasnął. Przemknął po schodach poniŜej Pont Neuf. Nie miał powodu, aby się śpieszyć, w sumie zaleŜało mu na efektownym wejściu. Wybrał to miejsce dlatego, Ŝe było wilgotne i pełne refleksów odbitych od wody. Lampy gazowe świecące powyŜej rzucały mętny blask na Sekwanę. Kamienne płyty nabrzeŜa były duŜe i stare, zawsze wilgotne i pokryte mchem. To była jedna z najstarszych części ParyŜa, pamiętająca stulecia morderstw, spisków i przestępstw dokonanych pod Ile de la Cite. Przed oczyma stanęły mu rozgrywające się we mgle sceny z „Casablanki” czy „Sokoła^ Maltańskiego”. Biały Pies obrzucił spojrzeniem swoich sześciu najbardziej zaufanych pomocników, którzy czekali na jego przybycie u stóp schodów. W przyćmionym świetle latarni wyglądali jak przybysze z zaświatów. Wszyscy nosili czapki, oprócz Białego Psa, który lubił popisywać się swoją zaczesaną do góry fryzurą. Nosił się z myślą, aby przed tym spotkaniem postawić im obiad w Montparnasse, ale zdecydował, Ŝe przyjdzie na to czas później. Zresztą nie wszyscy będą w stanie cokolwiek przełknąć, kiedy wszystko dobiegnie kresu. Choć taki hojny gest zapewniłby mu większy autorytet, to wolał postąpić jak śydzi i szybko pochować zmarłych. Kiedy człowiek umrze kopie mu się grób, nie ma co zwlekać. - Bon suir _ powiedział do nich. - Chien Blanc - odpowiedzieli. Podszedł do brzegu rzeki i splunął w jej nurt. Plwocina popłynęła na zachód, daleko od Notre Dame. To dobrze, pomyślał, to nie będzie kościelny pogrzeb.
256 - Moi drodzy - powiedział, stając pomiędzy nimi. Zarabiamy razem pieniądze, czyŜ nie? Rozejrzeli się niepewnie, wymieniając spojrzenia. Tylko Marcel, najstarszy z nich, nie odrywał wzroku od kamiennych płyt. - W ciągu tych trzech tygodni, odkąd gestapo schwytało Aciera, nasze interesy idą coraz lepiej. Sprzedajemy więcej Ŝywności, amunicji, więcej wszystkiego. Pracuje dla nas armia ludzi, mamy teŜ coraz więcej klientów i nasze zyski rosną. To nie koniec, mamy plany dotyczące dnia, kiedy do ParyŜa przybędą Amis. Czy wszystko, co tu mówię, jest prawdą? Biały Pies doskonale wiedział, Ŝe dla uszu tych zbirów jego francuski jest zbyt kwiecisty, ale nie dbał o to. Wręcz przeciwnie - modnym ubraniem, fryzurą, akcentem przypominał swoim podwładnym, Ŝe jest Amerykaninem, nie kimś takim zwyczajnym jak oni. - Tak - potwierdzili jego słowa. - Dlaczego zatem - jego ton zmienił się w lament skargi i Ŝalu - jeden z was chce zająć moje miejsce? Czemu zaczął prowadzić interesy za moimi plecami? Zbiry ponownie spojrzały po sobie. Tylko Marcel stał nieruchomy, chudy jak szczapa, z pyłem łupieŜu na ramionach. - Czy zrobiłem coś, oprócz tego, Ŝe jesteście jeszcze bogatsi niŜ do tej pory? AŜ tak bardzo tęsknicie za Acierem? - Nie, skądŜe - zaprotestowali chórem. Biały Pies syknął na nich, przypominając, Ŝe nadal Ŝyją pod niemiecką okupacją. Znacznie ciszej powtórzyli: - Nie. W pobliŜu miejsca ich spotkania Sekwaną przepłynęła barka. Biały Pies odczekał, aŜ zniknie pod Pont Neuf.
257 Tłuste fale, jakie za sobą pozostawiła, uderzały teraz o kamienie nabrzeŜa. - Marcel - powiedział Biały Pies. Szczupły męŜczyzna zrobił krok do przodu. RozłoŜył ramiona na boki, wciąŜ chylił głowę, choć jego oczy były wbite w Białego Psa. Zamarł w dziwacznej pozie krucyfiksu, ubranego w skórzany płaszcz i sypiącego wokoło łupieŜem. Biały Pies skinął głową. W ciemności zabrzmiał cichy szczęk otwieranego spręŜynowego noŜa. Pojawił się zbyt szybko, by moŜna to było dostrzec, i juŜ błyszczał jak jeden z odblasków światła na rzece. Marcel odwrócił się na pięcie, stojąc teraz jak torreador, z rękami w górze i twarzą zwróconą w kierunku pięciu pozostałych ludzi. Nagle ostrze przeskoczyło do jego lewej dłoni i w tej samej chwili wbiło się w tłustą szyję Arnauda. MęŜczyzna zacharczał, a Marcel wsunął wolną rękę pod ramię zdrajcy i przytrzymał go na nogach. Reszta zbirów odsunęła się od Arnauda dławiącego się własną krwią. Marcel poprowadził nóŜ ku górze, do podbródka, rozszerzając ranę i patrząc na tryskającą mu w twarz fontannę krwi. Gruba szyja tamtego tylko opóźniła agonię. Biały Pies beznamiętnie obserwował, jak Marcel rozcina szyję grubasa. Nagle pod Arnaudem ugięły się nogi i Marcel, nie mogąc utrzymać cięŜaru, pozwolił mu opaść na kolana. Tanecznym krokiem przesunął się za plecy ofiary i odciągając głowę za włosy, powiększył cięcie. Chlusnęło jeszcze więcej krwi, jakby przelewała się toaleta. - Wszyscy zostają - powiedział Biały Pies, kiedy zaczęli się wycofywać ku kamiennym schodom. - Idziemy na spóźniony obiad.
D+31 7
lipca
B
en szedł ostroŜnie. Zbocze spadało stromizną w dół, a mokra trawa była śliska po wczorajszym deszczu, który spadł o zmierzchu. Na godzinę przed świtem wąska ścieŜka zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Potwornie bolały go ręce. Dłonie, które kurczowo zaciskał na rękojeściach noszy paliły Ŝywym ogniem, a zmęczone kolana drŜały. KaŜdy krok był męczarnią, ale szedł z uporem. Kiedy się poślizgnął, bardziej był zaskoczony, niŜ przestraszony. Buty zjechały po trawie i upadł boleśnie. W trakcie mozolnego marszu chwiał się juŜ kilka razy, ale zawsze jakoś odzyskiwał równowagę. Tym razem jednak nie zdołał utrzymać się w pionie i upadł. śołnierz, który szedł przed nim, został obciąŜony nagłe ogromnym cięŜarem, zachwiał się i osunął na kolana. Ranny Ŝołnierz, który leŜał na noszach, zawył z bólu. Ben chwycił go, aby nie zsunął się w dół zbocza, i dyszał cięŜko. - Cholera jasna! Kapelanie, co pan robi? - Przepraszam, bardzo przepraszam. - Podniósł się na kolana i przepraszająco spojrzał na chłopaka, którego twarz wyraŜała bezgraniczne cierpienie. – Wybacz.
260 - Ach... - syknął ranny kapral. Zacisnął zęby i wciągnął powietrze, a potem wyszeptał: - Jasne, zdarza się, ale następnym razem bardziej uwaŜaj. - Dobrze. Nic ci się nie stało? - A jak sądzisz? Nie, teraz nic... - Ja... - MoŜemy juŜ iść? - spytał bezceremonialnie Ŝołnierz, który niósł z Benem nosze. Jego nerwowość podyktowana była dobiegającymi z niedalekiej okolicy odgłosami kanonady. Pierwszy i trzeci pluton zawzięcie walczyły, aby ścieŜka przeznaczona do ewakuacji rannych i uzupełniania zapasów i amunicji była zabezpieczona przed niemieckimi wypadami. Za godzinę, kiedy obserwatorzy będą mogli znowu naprowadzać ogień moździerzy i artylerii, posypią się na nią pociski. Mont Castre było teraz chyba jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc w Normandii. - Jasne, ruszajmy. Ben wstał na nogi, obawiając się, Ŝe moŜe ponownie upaść. Kursował bez przerwy od kilku godzin, pomagając znosić rannych na dół. Bolało go całe ciało, a dłonie miał pokryte pęcherzami. Chłopak, który leŜał na noszach, został postrzelony w brzuch i musiał natychmiast znaleźć się w szpitalu polowym. Pomimo to nie złościł się, nie ciskał. Ben zacisnął dłonie na drzewcach noszy i podniósł je do góry. Zza krzewów wyłoniła się para sanitariuszy. Nim Ben zdołał wyprostować się, jego kompan poprosił jednego z nich o pomoc. - Jasne - odpowiedział chłopak. - Rabbi, proszę odpocząć. Wygląda pan jak oysgeshpilt. Ben podał mu drąŜki, zdziwiony, Ŝe chłopak zna jidysz.
261 - Dziękuję - szepnął i zszedł ze ścieŜki. Usiadł na trawie i spoglądał na wilgotne, ciemne zbocze Wzgórza 112. Zanim sanitariusz podniósł nosze, powiedział do rannego: - Trzymaj się, kolego, bo teraz pobiegniemy. - Potem odwrócił się do Bena i dodał: - Ej, rabbi. Niech się pan nie martwi. Chłopaki dobrze wiedzą, co pan dla nich robi i jak się stara. Jesteś w porządku, dobry z ciebie chłop. Prosili, Ŝeby ci to powiedzieć. Ben odetchnął, kiwając głową. - Skąd jesteś? - Nowy Jork - odparł z twardym akcentem. - Najlepsze miasto na świecie. - „Dalej Jankesi!” - Tak - pokiwał głową. -Powinienem odpowiedzieć „Dalej, Piraci!”. - Bez wysiłku podniósł nosze i na odchodnym dodał: - Biz hundert azwoi ve tsvabtsik. śyj sto lat tak, jakbyś miał dwadzieścia. Ben kiwnął mu tylko głową, na nic innego nie miał siły. - Zay gezunt. Odprowadził wzrokiem obydwu Ŝołnierzy, którzy zaczęli znosić rannego w dół zbocza. Trzeci Batalion stracił wczoraj dziewięciu ludzi, osiemdziesięciu trzech odniosło rany. To było piętnaście procent stanu osobowego oddziału. Za tę cenę zdobyto tysiąc osiemset metrów terenu, Amerykanie przekroczyli drogę i pola, i ponownie zagłębili się w las porastający podnóŜe wzgórza. Natarcie miało miejsce na otwartym polu, gdzie atakujących mogły wreszcie zacząć wspierać Shermany z Siedemset Dwunastego Batalionu Pancernego. Pierwszy raz, odkąd Ben dołączył do oddziału, piechota otrzymała wsparcie czołgów.
262 Wszystkie cztery pojazdy zostały zniszczone w trakcie walk. Znalazłszy się w lesie, Trzeci Batalion przegrupował się i zdołał zająć kolejne pięćset metrów terenu, a potem okopał się na noc. Kiedy zapadł zmrok, do pracy przystąpili sanitariusze, aprowizacja i Ben. O świcie miał się rozpocząć kolejny atak, tym razem jego celem była góra Mont Castre. Ben był tak zmęczony, Ŝe nie wiedział, czy zdoła towarzyszyć ludziom. Bolały go ręce, ale prawdziwym źródłem cierpienia były plecy i nogi. Przez chwilę chciał się po prostu połoŜyć, ale uznał, Ŝe to głupi pomysł. Ktoś mógłby go uznać za rannego i przez to zakłóciłby rytm, w jakim pracowali sanitariusze. Tak, jak poprzednio, martwych nie zabierano, tylko gromadzono z daleka od Ŝołnierzy. Do grobu zostaną złoŜeni po zwycięstwie, a póki ono nie zostanie osiągnięte, mają nie przeszkadzać. Ben opróŜnił manierkę, pijąc łapczywie. W miarę jak gasił pragnienie, gnębiły go coraz mocniejsze wyrzuty sumienia. Powinien był zostawić wodę dla rannych. Powinien był utrzymać tamte nosze. Powinien pomagać ludziom. Zamiast tego siedział i pił wodę. Odetchnął, a potem zmusił się do wstania. Nogi pod nim drŜały, kiedy zaczął zsuwać się w dół zbocza. Dotarcie na sam dół zajęło mu dobre dwadzieścia minut. Jedyne, o czym potrafił myśleć, to czyste ubranie, łóŜko i kąpiel. Do świtu dzieliło go jednak tylko kilkadziesiąt minut. Po drodze mijał śpieszących na górę Ŝołnierzy, którzy dźwigali racje Ŝywnościowe i amunicję. Choć większość z nich witała go ciepłymi słowami, nie miał dość sił, aby odpowiedzieć im na te gesty sympatii. W ciągu ostatnich trzech dni Ben spał nie więcej niŜ godzinę na dobę. Pod niemieckim ogniem doglądał rannych i
263 udzielał konającym ostatniego namaszczenia. Adrenalina, która pomagała mu działać, teraz wyczerpała się, pozostawiając w mięśniach ból. Gdy skończyły się walki, Ben przynosił ulgę i pocieszenie, zbierał rzeczy poległych. Zamknął się w psychicznej skorupie, która nie przepuszczała grozy śmierci i potwornych ran. Nie pamiętał twarzy chłopców, przy których klękał, wiedział jedynie, Ŝe kolana palą go Ŝywym ogniem. Słuchał ich opowieści o strachu i szeptał słowa pocieszenia. Był przy tych, którzy wydawali z siebie ostatni dech i ze wszystkich sił próbował spamiętać ich ostatnie słowa. Koszula i spodnie przemokły od krwi rannych, których w trakcie ostatnich trzech dni były setki. Przemawiał nad grobami i oznaczał ich lokalizację na mapie. W jego kwaterze piętrzyły się listy do rodzin. Najgorsze jednak były rozmowy z tymi, którzy Ŝyli, ale bali się, Ŝe następnego dnia dosięgnie ich mordercza kula. Prosili o modlitwę, błogosławieństwo, zwykłą ludzką uwagę. Ben ruszył dalej. Siłą woli zmusił się, aby nie okazywać zmęczenia, ale kiedy dotarł do zmurszałego pnia, padł jak długi na trawę obok kapitana Whitcomba. Młody oficer uchylił oko i powiedział: - Kwitnąco pan wygląda, ojcze. - Kush meer In toches mamzer - odparł Ben z nosem w piachu. Hełm zsunął się z jego głowy i upadł na ziemię. - Co to znaczy? - Szczerze mówiąc, kapitanie, tak w jidysz mówi się: „Pocałuj mnie w dupę, skurwielu”. Przepraszam, ale jakoś samo mi się wymknęło. - Niezłe, zapamiętam sobie. - Jeszcze raz przepraszam. - MoŜe wreszcie trochę pan sobie odpuści i zostanie na tyłach?
264 - Która jest godzina? Whitcomb poruszył się, spoglądając na zegarek. - Za trzydzieści minut zacznie się cyrk. - Niech mnie pan obudzi. We śnie Ben marzł. Trząsł się jak osika i kiedy otworzył nagle oczy, zapomniał o majakach, choć nadal wstrząsały nim drgawki. Potrząsnął kilka razy głową i wtedy usłyszał huk. Z lasu ponad nim dochodziły odgłosy eksplozji. Atak się rozpoczął, a kapitan Whitcomb gdzieś zniknął. Ben podniósł się i spoglądając ponad zwalonym drzewem, zaczął szukać miejsca, gdzie wybuchł pocisk. Dziewięćdziesiąt metrów dalej dostrzegł plecy Ŝołnierzy, którzy ruszyli do szturmu. Pięciuset pozostałych przy Ŝyciu chłopaków z Trzeciego Batalionu poszło do ataku. Ben spojrzał na swój zegarek i pojął, Ŝe szturm rozpoczął się godzinę temu, a on przespał wymarsz i ostrzał z moździerzy. Rozglądając się, poczuł, Ŝe jest bardzo głodny i chce mu się sikać. Liście i błoto przylepiły się do policzka, więc otarł go wierzchem dłoni. Ponownie spojrzał w górę zbocza, gdzie podnosiła się poranna mgła. Dłoń nadal była pokryta pęcherzami, a nogi drŜały, mimo to ostroŜnie zaczął schodzić w dół. W dole i na górze wrzała walka. Ben oparł się o drzewo i ulŜył pęcherzowi. Kiedy skończył, ze zdziwieniem stwierdził, Ŝe nie jest w stanie puścić drzewa. Brakowało mu sił, aby ustać na nogach o własnych siłach. JakŜe przecenił samego siebie! Sięgnął do kieszeni na piersi, gdzie trzymał paczkę papierosów od generała Billupsa i ostatni list, jaki Thomas napisał do niego przed feralnym lotem. Poklepał się po kie-
265 szeni i spojrzał na buty, które zdawały się wrastać w ziemię. Odgłosy bitwy, jakie docierały do jego uszu, świadczyły o gwałtowności starć. śołnierze walczyli na bagnety i noŜe, w okopach i lesie. Ben zdał sobie sprawę, Ŝe znowu drŜy. Nagle za plecami usłyszał kroki. Odwrócił się i zobaczył młodego chłopaka, którego ramię zabandaŜowane było aŜ do nadgarstka. Biceps, w który uderzyła kula, znaczyła czerwona plama krwi. śołnierz zatrzymał się. - Kapelanie? - Tak? Chłopak skinął głową w stronę szczytu. - Niech pan tam nie idzie. Chłopak ruszył przed siebie. ŚcieŜka była tak stroma, Ŝe wspinanie się na nią bez pomocy rąk graniczyło z niemoŜliwością. śołnierz zakaszlał i znikł w zaroślach. Ben spojrzał na wzgórze, uznając słowa chłopaka jako coś w rodzaju wiadomości od Boga. Gałęzie i pnie pomagały mu we wspinaczce. Szedł prosto przed siebie, aby dotrzeć do walczących. Choć nogi dalej go bolały, to znalazł rezerwy sił, których istnienia nawet nie podejrzewał. Uparcie brnął przed siebie, wiedząc, Ŝe tylko śmierć moŜe go zatrzymać. Ben pogodził się ze swoim losem. Dookoła, spoza leśnej gęstwiny, dochodził go terkot broni. Drzewa uginały się pod ogniem karabinów, rykoszety świstały w powietrzu, a podobny do gromu huk obwieszczał, Ŝe gdzieś niedaleko spadł pocisk moździerzowy. Nagle natrafił na ciała Niemców. Niektórzy z nich Ŝyli, ale Ben nie zwracał na nich uwagi, nawet kiedy krzyczeli za
266 nim „Jude!”. Amerykański medyk uwijał się takŜe i pomiędzy nimi. Ben dotarł do pierwszej linii umocnień, przeskoczył ją i skulił się obok kapitana Whitcomba. Oficer trzymał przy uchu radiostację SCR 536 i wykrzykiwał rozkazy dla dowódców plutonów kompanii Lima. Gestem dał znać, Ŝe zauwaŜył Bena, który z zadowoleniem mógł chwilę odpocząć i złapać oddech. - Wiem, wiem. Rozumiem, ale trzeba ich zmusić, by się ruszyli, poruczniku! Nie siedźcie w jednym miejscu, tylko do przodu i strzelać. Do przodu i strzelać! Musimy zdobyć ten okop, choćbyśmy mieli to zrobić we dwójkę. - Z tymi słowami obejrzał się w kierunku Bena i uśmiechnął. - Wygramy na pewno, bo jest obok mnie kapelan Kahn. Ruszaj! Chcę Drugi Pluton na górze za dziesięć minut. Powiadom mnie, jak dotrzesz na miejsce. Kapitan oddał Ŝołnierzowi radiostację i rozejrzał się. Daleko po prawej seria z niemieckiego MG42 ścięła kilka drzewek. W odpowiedzi na te strzały dało się słyszeć wybuchy granatów i palbę z M-l. Ben zorientował się, Ŝe oddział porucznika, z którym rozmawiał Whitcomb, ruszył właśnie do walki pod osłoną granatów. Dowódca wychylił się zza zasłony drzew, wystawiając się na niebezpieczeństwo, i udowadniając, Ŝe moŜe im przewodzić. Ben oczami wyobraźni dostrzegł chłopaka z pojedynczą srebrną belką na mundurze, jak rozpaczliwie rozgląda się za kapelanem, który pobłogosławiłby go przed tym samobójczym zadaniem. - Dzień dobry - powiedział Whitcomb. - Dobrze pan spał? - Nie jestem ordynarnym człowiekiem, więc niech mnie pan nie prowokuje, kapitanie.
267 - Taka moja rola. Tym razem moŜe mnie pan opieprzać po angielsku, OK? Chce pan wiedzieć, co się dzieje? Ben rozejrzał się na prawo i lewo. Wyczerpanie i zmęczenie ustąpiły miejsca instynktowi Ŝołnierza. Było jasne, Ŝe Niemcy nie zamierzają oddać Wzgórza 112, bez walki. Ben przypuszczał, Ŝe jego szczyt leŜy jakieś sto, moŜe sto trzydzieści metrów przed nimi. Obrócił się i spojrzał za siebie. Nawet w tak pochmurny dzień z Mont Crest moŜna było obserwować krajobraz Normandii, ciągnący się daleko na wschód, zachód i północ. Z tego wzgórza Niemcy mieli doskonały widok na amerykańskie poczynania we Francji. Nic dziwnego zatem, Ŝe bronili wzgórza z całą zaciekłością, na jaką ich było stać. KaŜdy niemiecki Ŝołnierz, który został zmuszony do wycofania się spomiędzy winnic, kierował się ku Mont Crest. Cała Linia Mahlmana została stworzona tylko po to, aby utrzymać górę w rękach obrońców. W tym starciu nie było mowy o wsparciu czołgów, zbocza były zbyt strome, aby tu dojechały. Podobnie atakujący nie mogli liczyć na wsparcie lotnictwa: drzewa stanowiły idealną zasłonę dla niemieckich okopów. Po raz kolejny o losach tej batalii miała zadecydować brudna i brutalna walka na bagnety. Ben miał wraŜenie, jakby nie minęło ćwierć wieku od poprzedniej wojny i „Tough Ombres” walczyli z wrogiem tak samo, jak w trakcie wielkiej wojny. Stoki Mont Castre miały dołączyć do annałów powolnej, morderczej i bardzo osobistej wojny, jakie toczono od wieków. Ben doskonale wiedział, co chciał powiedzieć kapitan Whitcomb. śołnierze bali się atakować okopanych wrogów, którzy ogniem karabinów maszynowych kosili kaŜdego, kto próbował
268 się dostać na szczyt. Pod jego dowództwem znajdowali się niedoświadczeni Ŝołnierze, którym przewodzili bardzo nieliczni dowódcy. KaŜdy z nich w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin pochował w płytkim grobie przynajmniej jednego przyjaciela. Dowódca ledwo panował nad polem bitwy i ludźmi, którzy je dla niego zdobywali. Młody kapitan Whitcomb z kompanii „L”, Trzeciego Batalionu, Trzysta Pięćdziesiątego Dziewiątego Regimentu doskonale zdawał sobie sprawę, Ŝe tam na górze czekają równe liczebnie albo przewaŜające siły nieprzyjaciela. Co gorsza, rozkazy były jasne, zająć Mont Castre. Nikt nie musiał mówić, Ŝe za wszelką cenę. Ben wstał z miejsca, przeszedł nad kapitanem, stukając go w hełm i zgięty wpół ruszył wzdłuŜ amerykańskich linii. Na odchodnym krzyknął jeszcze za siebie: - Wydaje mi się kapitanie, Ŝe moŜna powiedzieć o naszej sytuacji bupkis. - Ej, to znam. Chcesz powiedzieć, Ŝe jest do dupy? - Racja. - Gdzie się pan wybiera? - Do drugiego plutonu. Odpowiedź kapitana utonęła w terkocie broni. Ben biegł za setką Ŝołnierzy. Kilku z nich wychyliło się ze swoich kryjówek i strzelało w gęstwinę, aby osłonić go przed ogniem Niemców. - Dalej, rabbi! - krzyknął któryś z nich. Niemieckie pociski szatkowały gałęzie kilka metrów nad jego głową. Biegł ile sił w nogach, a towarzyszył mu świst kul, śmiechy Ŝołnierzy i poklepywanie po plecach. Nietrudno było trafić na pozycje drugiego plutonu. Okopał się najbliŜej niemieckich umocnień, na odległość rzutu
269 ręcznym granatem. Ben przypadł do ziemi, kryjąc się za omszałym kamieniem. Piętnaście metrów dalej w górę młody porucznik kulił się na przedzie swojego czterdziestoosobowego oddziału. Ben rozejrzał się. Praktycznie kaŜdy Ŝołnierz plutonu był w ruchu. SierŜanci na migi pokazywali Ŝołnierzom, co kto ma robić. Dwaj kaprale obsługujący BAR-y ostrzeliwali zbocze krótkimi seriami, nie chcąc przegrzać luf. CięŜki karabin maszynowy raz po raz smagał seriami pocisków niewidzialne pozycje Niemców. Leśna gęstwina sprawiała, Ŝe odgłosy były jeszcze wyraźniejsze niŜ zwykle. śołnierze podbiegali kilka metrów, strzelali, potem padali na ziemię lub przyklękali i zmieniali magazynki, metr za metrem zajmując kolejne partie Mont Crest. Porucznik, Ŝołnierz niedźwiedziej postury, korzystając z osłony ogniowej podkomendnych, wychylił się i cisnął kolejny granat tam, gdzie powinny znajdować się niemieckie pozycje. Huk wybuchu zlał się z wrzaskami bólu, a porucznik zaczął krzyczeć: - Dalej! Do przodu! - Jakby w odpowiedzi, Ben dosłyszał zawodzenie i wołania rannych po niemiecku. Drugi pluton do perfekcji opanował sztukę odwracania uwagi wroga i zajmowania kolejnych piędzi terenu. Trzydzieści osiem karabinów i CKM-y plunęły ogniem. Kolejne druŜyny pod osłoną sąsiednich zajmowały teren, posuwając się bez ustanku do przodu. Niemcy, którzy dysponowali przewagą terenu i siły ognia, nie byli w stanie ich wykorzystać. Jeśli którykolwiek próbował się wychylić, z miejsca wracał do okopu ścigany amerykańskimi kulami. śołnierze do spółki ze swoim dowódcą walczyli jak doskonale zaprogramowana maszyna. Ben uderzył pięścią w głaz i krzyknął razem z innymi:
270 - Dawaj, dawaj! Przez huk ognia dosłyszał nawoływania Niemców i wiedział, Ŝe zwycięstwo jest po jego stronie: - Wir konnen nicht sie halten. Fall zuruck! Drugi pluton zdobył nieprzyjacielskie okopy. Ben rzucił się do przodu, po prostu chciał się znaleźć pośród Ŝołnierzy, którzy zajmą fortyfikacje. Znamienne, nikt z drugiego plutonu nie zginął w trakcie tego szturmu. Szybkim krokiem Ben dobiegł do umorusanego porucznika i klepnął go w plecy. Ten odpowiedział lekkim uderzeniem w jego dłoń. Ben dotarł do szpicy złoŜonej z czterdziestu ludzi, którzy rozproszeni i nieco bardziej wyprostowani kierowali się ku szczytowi. Porucznik takŜe wstał i trzymając karabin w kurczowo zaciśniętych dłoniach, szedł w kierunku skalnej półki, bacznie się rozglądając dookoła. Niemcy znikli w lesie, wycofując się na kolejne upatrzone pozycje, znajdujące się prawie na samym czubku wzgórza. Spoglądając za nimi, widział tylko zieloną ścianę drzew. Pluton zajął okopy, w których jeszcze przed chwilą siedzieli Niemcy. Ben zauwaŜył zdziwione spojrzenia Ŝołnierzy: - Co pan tutaj robi, kapelanie? - Rabbi, jak się pan tu dostał? - Patrzcie, szkopy zobaczyli rabina i uciekli. Ben ze spokojem znosił poklepywania i kuksańce Ŝołnierzy. Był dla nich czymś w rodzaju maskotki. Jeden po drugim zajmowali pozycje i ponownie skupiali się na tym, co czekało ich po drodze na szczyt. Strzelcy obsługujący karabin maszynowy chwycili swoją broń ręczną, CKM i trójnóg i zajęli pozycje w okopie. Ustawili karabin w miejscu, gdzie dosłownie przed chwilą stał niemiecki, i podłączyli taśmę amunicyjną.
271 Do Bena dołączył porucznik, który dowodził plutonem. Był to człowiek niedźwiedziej postury, o szerokiej szczęce i zielonych oczach, zdradzających irlandzkie pochodzenie. - MoŜemy zmówić dziękczynny paciorek, padre? Ben pokiwał głową i wyciągnął dłoń w jego stronę. Porucznik chwycił ją i podał drugą Ŝołnierzowi, który na plecach nosił nadajnik. W ciągu kilku sekund cały oddział połączył się w ludzki łańcuch. Ben spojrzał wzdłuŜ tej linii: kaŜdy człowiek leŜał płasko na brzuchu, z bronią tuŜ przed sobą i trzymał towarzyszy za ręce. Rabin zaczął mówić głośno, aby usłyszał go kaŜdy Ŝołnierz z plutonu i nawet Niemcy, jeśli którykolwiek pozostał w okolicy: - BoŜe Wszechmogący, nasze zadanie nie jest skończone. Nie moŜemy Ci podziękować za zwycięstwo, a jedynie prosimy, abyś pozwolił nam walczyć, aŜ osiągniemy nasz cel. WspomóŜ nas odwagą, chroń tych chłopców i bacz na nich, jak oni strzegą swoich przyjaciół. Niech Twoja opieka i łaska nigdy ich nie opuszczają. - Ben uścisnął dłoń oficera, chcąc przekazać mu swoją Ŝyczliwość i dobre myśli. - Spójrz na nas Panie i przyjdź do nas w godzinie potrzeby. My nie zawahamy się przed wypełnieniem naszego obowiązku. O to się modlimy i za to dziękujemy. Ben skończył mówić, a misiowaty dowódca wypuścił jego dłoń. Trzymając nadal rękę łącznościowca, z zamkniętymi oczami pochylił głowę, uczynił znak krzyŜa i powiedział: - W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Jeden po drugim Ŝołnierze się Ŝegnali i mruczeli pod nosem: „Amen”. Dwóch z nich zaczęło głośno recytować Shema. Kiedy skończyli się modlić, wszyscy spojrzeli na Bena.
272 - To było niezłe, ojczulku. Dziękujemy. Porucznik wziął do ręki radio, włączył je i przytknął słuchawkę do ucha. śołnierze zajmowali jak najbardziej dogodne pozycje, zmieniali magazynki, a strzelcy BAR-ów ustawili je na zboczu. - Lima Zebra. Lima Zebra - zawołał do mikrofonu porucznik. - Tutaj Lima Niedźwiedź. Zajęliśmy nieprzyjacielskie okopy. Czy mnie słyszysz? Bez odbioru. Ben pozostał z drugim plutonem przez resztę poranka. Słońce przebijało się nielicznymi promieniami przez zasłonę drzew. Pierwsza kompania czekała, ale Ŝadne rozkazy z dowództwa nie nadchodziły. Jej pozycje znajdowały się daleko przed resztą Trzeciego Batalionu, dlatego czołówka „Tough Ombres” czekała na dalszy rozwój wypadków, korzystając z chwili spokoju i wytchnienia. Ben rozmawiał z Ŝołnierzami, słuchał Ŝartów i opowieści, i patrzył, jak pięć dni wspólnych walk przekuło zbieraninę przypadkowych ludzi w prawdziwą kompanię braci. Weterani mieli zwyczaj trzymania się razem, ufając jedynie tym, którzy przeszli przez takie samo piekło, jak oni. Skutkiem tego młodzi Ŝołnierze, którzy ledwo co przybyli na front, trzymali się w swoim gronie. Wspólna modlitwa poruszyła ich wszystkich. Niektórzy prosili Bena o błogosławieństwo, inni nie mówili nic, zawstydzeni lub niechcący okazywać słabości, ale ich spojrzenia błagały o to samo. Jeden z Ŝołnierzy odgonił Bena machnięciem ręki i uporczywie spoglądał w leśną gęstwinę na szczycie wzgórza. - Wszystko w porządku, chłopcze? - Jasne. Dzięki, ale niczego nie potrzebuję. - O czym mówisz?
273 śołnierz spojrzał na niego, ale broń nadal trzymał wycelowaną w las. - Rozmowa z tobą to oznaka słabości. Nic więcej. Ben pokiwał głową. - Masz rację. śołnierz roześmiał się gorzko i potoczył spojrzeniem po kompanach. Spoglądali na niego ze smutkiem w oczach, ale choć ich zganił, nadal pozostawał sprawdzonym towarzyszem broni. - A to co ma znaczyć do cholery? - Wszyscy jesteśmy słabi i szukamy sił u Boga. - No tak, jasne. Coś ci powiem ojcze, ja juŜ swoją działkę dostałem. Kapujesz? - Tak - odparł Ben, klepiąc go po cholewie buta. - W takim razie będziemy z ciebie brać przykład. Ben ruszył dalej, ale i tak dosłyszał, jak chłopak mruczy pod nosem: - Trzymaj się ode mnie z daleka, ty pierdolony śydku. Ben zatrzymał się na chwilę i obejrzał się, ale chłopak patrzył przed siebie. Kilka metrów dalej natknął się na jeden z dwóch BAR-ów. Kapral, stanowiący część obsługi karabinu, spoglądał jak oniemiały na kartkę papieru. Jego dziewczyna z Waco napisała mu w liście, Ŝe zrywa z nim i zaŜądała nawet, aby odesłał jej zdjęcie. Ben kazał mu chwilę zaczekać, a potem ruszył ponownie przez oddział, prosząc, aby Ŝołnierze oddali mu zdjęcia swoich narzeczonych, ukochanych i Ŝon. Zagadnął nawet chłopaka, który nie chciał z nim rozmawiać. Bez słowa zaczął grzebać w kieszeni i bez oglądania się na Bena podał malutkie zdjęcie. Zebrawszy około dwudziestu fotografii, wrócił i powiedział kapralowi, aby wrzucił je wszystkie do koperty i
274 wysłał do Waco z listem. Miał jej napisać, aby wybrała swoje zdjęcie, a resztę zwróciła, bo nie pamięta, które naleŜy do niej. Chłopak roześmiał się na głos, a chwilę później kumple zaczęli go pocieszać: - Zapomnij o niej! - Olej ją, czekają na ciebie Francuzeczki. - Niech się wyda za nieudacznika. Co to za gość, Ŝe nie poszedł na wojnę. Ben z powrotem przebiegł wzdłuŜ linii. W ciągu ostatnich dwóch godzin rozmawiał z kaŜdym z Ŝołnierzy, który miał na to ochotę, oprócz porucznika. Wróciwszy na swoje miejsce, usiadł obok niego. - Padre? - Poruczniku, skąd pan jest? - Z Teksasu. - Z której części? Oficer uniósł wzrok, jakby zamyślił się nad wspomnieniami o rodzinnym miasteczku i zamilkł. Ułamek sekundy później Ben zorientował się, dlaczego Irlandczyk na chwilę oniemiał. Spoza korony drzew dobiegł ich pisk. Porucznik nabrał powietrza w płuca i ryknął, ile sił: - Kryć się! Z potwornym wyciem na ziemię spadły granaty z moździerza. KaŜdy Ŝołnierz w okopie skulił się i przycisnął hełm do głowy. Tylko karabiny pozostały na ziemi poza umocnieniami. Ben zrobił to samo co wszyscy. Zwinąwszy się w kłębek, przylgnął do porucznika i tak trwali, podczas gdy ziemia drŜała od wybuchów. Ben zamknął oczy, ale czuł nadal, jak porucznik wzdraga się przy kaŜdym wybuchu. Pociski z łatwością przebijały się przez drzewa. Raz na minutę ziemia eksplodowała z potworną siłą, jaką mogły mieć jedynie pociski kalibru osiemdziesiąt osiem milimetr-
275 rów. Drzewa wybuchały chmurami drzazg, a z pni pozostawały tylko dymiące kikuty. Ostrzał trwał pół godziny. Ben kilkukrotnie próbował wyczołgać się z kryjówki i sprawdzić, jak się mają ludzie, ale za kaŜdym razem porucznik go powstrzymywał i kręcił głową. Miał całkowitą rację, bowiem bez medykamentów niewiele mógłby zrobić, a jedynie niepotrzebnie naraŜałby się na niebezpieczeństwo. Mimo to próbował, bowiem przez huk eksplozji słyszał krzyki rannych. Kiedy przebrzmiało echo wybuchu ostatniego pocisku, ludzie zaczęli wygrzebywać się z kryjówek. Ben natychmiast zerwał się na nogi, wiedział bowiem, Ŝe Niemcy nie wzywali artylerii bez potrzeby. Porucznik najwidoczniej myślał podobnie, bowiem od razu zaczął obserwować przedpole, spodziewając się kontrataku. - Łapać broń! Stan pełnej gotowości. Pomimo jego obaw od strony wzgórza nie słychać było nic, oprócz ziemi osypującej się do nowo powstałych kraterów i łamiących się z trzaskiem resztek konarów. śołnierze nerwowo zaciskali dłonie na kolbach karabinów. W okopie panowało nieznośne napięcie. Ben cofnął się i ruszył wzdłuŜ linii Ŝołnierzy. śaden z chłopców nie został powaŜnie ranny. Część z nich była pokaleczona przez fruwające dookoła drzazgi, ale nie były to groźne obraŜenia. Ludzie nerwowo chichotali, wierząc, Ŝe właśnie udało im się wyjść cało z kolejnej fatalnej sytuacji. Ben uśmiechał się szeroko, odgrywając swoją rolę maskotki - biegającego rabina. Kiedy wrócił na miejsce, ponownie usiadł obok porucznika. Oficer cały czas lustrował wzgórze, wyglądając przez lornetkę oznak niemieckiego kontrnatarcia.
276 - Na czym skończyliśmy? - spytał, nie odrywając wzroku od zbocza. - Teksas. Z której jest pan części? - Dallas. Ben nigdy tam nie był. Wiedział o tym mieście tyle, Ŝe wyrosło one na skrzyŜowaniu dwóch tras przepędzania bydła, na środku pustyni. Lubił myśleć o nim jako o mieście otwartych przestrzeni, będących przeciwieństwem stalowej klatki Pittsburgha, tuneli starych kopalni węgla Penna i labiryntu dolin na wschodzie. Chciał to właśnie powiedzieć, kiedy coś bzyknęło obok jego ucha, a porucznikiem cisnęło w tył, na przeciwległą ścianę okopu. Oficer obrócił się powoli i wtedy Ben zauwaŜył ziejącą w jego plecach dziurę. - OŜeŜ kurwa... - wymamrotał i padł na ziemię. - Medyk! - krzyknął Ben. - Szybko do mnie. Porucznik dostał! Oficer dławił się, kula musiała przejść przez płuco. Chwycił Bena za kurtkę i szepnął: - Padre. - Sanitariusz! - krzyczał dalej Ben. - Padre... dół zbocza... Sanitariusz biegł, ile sił w nogach, a ludzie ustępowali mu miejsca. Wylądował obok nich, hamując na kolanach. Ben szepnął tylko: - Snajper. Chłopak pokiwał głową i zaczął opatrywać ranę. Przewrócił Irlandczyka na brzuch i rozerwał dziurę w kurtce, oglądając ranę. Ben przypadł do ściany okopu, podniósł lornetkę i ostroŜnie wyjrzał, spoglądając w dół zbocza. Przez chwilę nie widział niczego niepokojącego. Spoglądając w dół zbocza, szukał snajpera, który zakamuflowany wisiał zapewne na którymś z drzew. Podczas szturmu
277 musieli go przeoczyć i teraz spokojnie wziął na cel Ŝołnierza z lornetką, którego słusznie uznał za oficera. - Otoczyli nas! - usłyszał krzyk i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, Ŝe to jego własne słowa. Na dnie okopu porucznik wił się i charczał. SierŜant przypadł do Bena i zabrał mu lornetkę. Ben wskazał mu, gdzie dostrzegł szare mundury Niemców, dwóch Ŝołnierzy dźwigających karabin maszynowy. W ciągu krótkiej chwili sierŜant zorientował się w sytuacji i zaczął wydawać rozkazy. Połowa plutonu zmieniła pozycje, szykując się do obrony przed wrogiem zachodzącym od tyłu. W ciągu minuty sanitariusz obwiązał klatkę piersiową porucznika. Kula, która tkwiła nadal w ranie, nie powstrzymała go przed wyprostowaniem się i wycharczeniem: - Radio... Ach... Cholera, połączcie mnie z Lima Zebra. Łącznościowiec wybrał częstotliwość kapitana Whitcomba i podał krótkofalówkę porucznikowi: - Zebra, tutaj Niedźwiedź. Niemcy nas otoczyli. Over. Słuchał przez chwilę z zamkniętymi oczami, kiwając głową, a potem dodał: - Tak, dostałem. Nic mi nie będzie. SierŜant uklęknął obok niego. Ranny porucznik wyczuł jego obecność i zamrugał. - Jasne, damy radę. Bez odbioru. Porucznik oddał radio i wyprostował się, zbierając siły. - Dobra, sytuacja przedstawia się tak: pod osłoną artylerii szkopy zeszły na dół i odcięły nas od reszty chłopaków. Są takŜe na tyłach Pierwszego i Trzeciego Batalionu. Nie ma drogi na dół. SierŜant pochylił się jeszcze bliŜej, jakby nie mógł pojąć, co właśnie usłyszał. Łącznościowiec i sanitariusz w mig
278 zrozumieli, co oznaczają te informacje. Porucznik połoŜył drŜącą dłoń na ramieniu Bena. - Wygląda na to, padre, Ŝe zostanie pan z nami na dłuŜej. Nie ma pan nic przeciwko? - Nie. - To dobrze, bo i tak jesteśmy okrąŜeni. SierŜant, który był pragmatykiem, najwidoczniej zdenerwowany zachowaniem rannego spytał: - Co w takim razie mamy robić, poruczniku? Pomimo tego, Ŝe siedział nieruchomo, oparty o ścianę okopu, musiał strasznie cierpieć. DrŜącym głosem odparł: - Kapitan Whitcomb rozkazał, aby utrzymać okop. - Genialnie - odparł sierŜant. - A niby gdzie mielibyśmy pójść? - KaŜ ludziom strzelać tylko wtedy, kiedy to będzie konieczne. Musimy przeczekać tę sytuację, sierŜancie. Dopóki kawaleria nie przyjedzie, chcę, aby panowała tutaj Ŝelazna dyscyplina. Dopóki nie zdejmiemy snajpera, niech nikt się nie wychyla. - Spodziewamy się pomocy, sir? - Tak, oczywiście. Jakoś damy sobie radę, jeśli tylko zachowamy spokój. Ben znał sierŜanta. Chłopak pochodził z małego miasteczka w Kansas. Jego rodzina posiadała piekarnię, a siostra była pielęgniarką. Dał jej zdjęcie chłopakowi, którego dziewczyna z Waco porzuciła za pomocą listu. Ben chwycił go za nadgarstek i szepnął: - Pamiętasz, jak trudno było nam zdobyć okopy? Zobaczymy teraz, jak szwaby poradzą sobie z własnymi umocnieniami. ZałoŜę się, Ŝe bekną.
279 - Taaa - odparł z uśmiechem. Ruszył przez okop, przekazując rozkazy porucznika pozostałym sierŜantom i Ŝołnierzom. Porucznik z trudem sięgnął do biodra, gdzie przy pasie nosił kaburę z pistoletem. - Whitcomb mówi, Ŝe moŜe się panu przydać broń. Ja z niej raczej nie skorzystam. Ben przez chwilę nie wyciągał po nią ręki, ale widząc, ile wysiłku kosztuje porucznika ten gest, wziął pistolet. - Wiem, co chce pan powiedzieć, ale Bóg mi świadkiem, Ŝe brak mi sił na dyskusje. Niech pan po prostu zastrzeli kaŜdego sukinsyna, jaki wejdzie do tego okopu. A teraz sio. Jeszcze nie potrzebuję ostatniego namaszczenia. Ben zacisnął dłoń na rękojeści pistoletu. Ten młody, dzielny Teksańczyk umierał, Ŝycie wyciekało z niego cienką struŜką krwi. Ben wziął broń, myśląc o powodach, dla których powinien go uŜyć. Niedźwiedziowaty Irlandczyk, jego własny syn... Myśli kłębiły się w głowie Bena, kiedy rozpaczliwie próbował podjąć decyzję - czy wolno mu walczyć? Niemcy byli wszędzie dookoła, a batalion potrzebował kaŜdego Ŝołnierza. Whitcomb co do tego nie pozostawił cienia wątpliwości. Wsunął pistolet z powrotem do kabury porucznika i odwrócił się bez słowa, oszczędzając mu bolesnej rozmowy. - Wyjdziemy z tego - rzucił tylko na odchodnym. Obszedłszy oddział, wrócił na swoje miejsce i usiadł obok rannego. Chwilę później na pozycje Niemców poniŜej nich spadły amerykańskie pociski. Choć brak im było przeraŜającego ryku niemieckich osiemdziesiątek ósemek, to eksplodowały z typowo jankeską siłą, efektywnością i skutecznością. Kilka z nich wybuchło w pobliŜu okopu, a
280 Ŝołnierze ponownie skulili się na ziemi, klnąc w Ŝywy kamień. Kilka drzew, które przetrwały niemieckie bombardowanie, uległo amerykańskiemu ostrzałowi. Los drzew podzielił snajper. Ogień trwał dziesięć minut, Ben osłaniał swoim ciałem porucznika. Słuchając bicia jego serca, błagał Boga, aby pomoc przybyła jak najwcześniej. Niemcy zaatakowali o zmierzchu. Artyleria i moździerze obrały za cel północny stok Mont Castre. Ben i otoczony pluton ponownie skulili się na dnie okopu. Wiedział, Ŝe Niemcy wychynęli ze swoich pozycji i zbliŜają się ku obrońcom, ale nijak nie moŜna ich było zatrzymać. KaŜdy, kto wychyliłby się poza okop, zginąłby na miejscu. Ostrzał trwał pięć minut i kiedy tylko pociski przestały spadać na ziemię, sierŜanci kazali Ŝołnierzom zająć pozycje. CKM ustawiono tak, aby celował w kierunku szczytu wzgórza, a obydwa BAR-y omiatały teren poniŜej. Ben wyjrzał z okopu, najpierw spoglądając do góry, potem do dołu. Chwilę później obok jego głowy świsnęła kula, więc szybko schował się na swoje miejsce. Ledwie to zrobił, zaczęła się kanonada. Ignorując rozkazy porucznika, Ŝołnierze zaczęli strzelać we wszystkie strony. Ben podczołgał się do dowódcy i zauwaŜył, Ŝe oficer leŜy na boku z rozrzuconymi bezwładnie rękoma. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby stwierdzić, Ŝe męŜczyzna nie Ŝyje. Przez całe popołudnie sanitariusz zmieniał opatrunki i podawał mu morfinę, ale nic więcej nie mógł zrobić. Ben zdał sobie sprawę, Ŝe nie znał jego imienia. Wszyscy mówili do niego „poruczniku”. Prawdopodobnie nikt nie wiedział, jak się nazywa. Ben ułoŜył ciało w bardziej godnej pozycji. Gdyby Niemcy ich nie otoczyli, porucznik mógłby zostać ewakuowany i wyszedłby z tego.9
281 Ben usiadł nieruchomo i spoglądał, jak Ŝołnierze odpierają atak z dwóch stron. Pierwszy z chłopaków dostał w szyję. Upadł na dno okopu i dotknął dłonią rany. Spojrzał na krew i przekonał się, Ŝe to jedynie draśnięcie, więc zaklął pod nosem i wrócił na swoje stanowisko, wznawiając strzelanie. Krzyczał coś przy tym i ocierał krew, nie walcząc juŜ za Amerykę i wolność Francji, ale mszcząc się za ból i broniąc własnego Ŝycia. Medyk podbiegł do niego, chcąc opatrzyć ranę, ale został tylko gniewnie odesłany gestem dłoni. Zanim noc zapadła na dobre, pięciu Ŝołnierzy odniosło rany, a dwóch zginęło. Jeden z sierŜantów dostał w obydwa ramiona i obwiązany bandaŜami przez sanitariusza, wyglądał niczym zawodnik druŜyny futbolowej, grającej w białych strojach. Inny z konających Ŝołnierzy, chłopak protestanckiego wyznania, zmarł spokojnie, słabnącym głosem udzielając instrukcji Benowi o tym, co ma napisać w liście do rodziców. Przyjął ostatnie namaszczenie, zamknął oczy i odszedł. Drugi chłopak do końca krzyczał, płakał i tłukł na oślep pięściami. Ben nie był w stanie go przygotować na śmierć, zamiast tego musiał przycisnąć do ziemi, kiedy medyk wstrzykiwał morfinę w jego Ŝyły. Chłopak skonał z dłońmi zaciśniętymi na kurtce Bena i tylko pomoc sanitariusza sprawiła, Ŝe kapelan wyzwolił się z tego ostatniego uścisku. Do spółki odciągnęli ciała na koniec okopu i ułoŜyli je obok porucznika, gdzie Ben udzielił pośmiertnego odpuszczenia grzechów. W pewnym momencie Niemcy podeszli tak blisko okopów, Ŝe mogli dorzucić do nich granatami. Na szczęście obydwa, które doleciały, wybuchły zbyt wcześnie. Jeden eksplodował tuŜ przed okopem, a drugi w powietrzu. śołnierze strzelali bez przerwy, a Ben spoglądał na pistolet,
282 który nadal tkwił w kaburze porucznika. Co zrobię, myślał, kiedy szkopy wedrą się do okopu? Poddam się bez walki, czy złamię przykazania i sięgnę po broń? Jak mam się zachować? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Kiedy Niemcy w końcu się wycofali, sierŜanci nakazali przerwać ogień. Ben odetchnął głęboko, zwieszając głowę na piersi. Próbował pozbyć się nawyków starego Ŝołnierza i być po prostu rabinem. Wyjrzał ostroŜnie za okop i dojrzał odziane w szare mundury ciała Niemców. Ranni próbowali odczołgać się w stronę swoich pozycji. Niektórzy z Ŝołnierzy chcieli ich dobić, ale Ben rozkazał, aby wstrzymać ogień. Prawa wojny były takie, Ŝe naleŜało ich oszczędzić. Ich cierpienie i tak dopiero się rozpoczęło. Zapadały nocne ciemności. Wkrótce pod zasłoną koron drzew zrobiło się tak ciemno, Ŝe widoczność spadła praktycznie do zera. Mont Castre okryła się płaszczem nocy i przypominała nawiedzoną górę. Obydwaj sierŜanci ruszyli wzdłuŜ okopów, sprawdzając stan amunicji, instruując Ŝołnierzy, aby oszczędzali naboje i racje Ŝywnościowe, poniewaŜ w okopach mogli spędzić jeszcze sporo czasu. Ben ruszył za łącznościowcem, który szukał tego z podoficerów, który pochodził z Kansas. Gdy go znaleźli, podał mu krótkofalówkę: - Kapitan Whitcomb na linii. SierŜant wziął aparat i przyłoŜył do ucha: - Tutaj sierŜant Pullin... Nie Ŝyje, sir. Tak, ja. Mamy pięciu rannych i trzech zabitych, w tym porucznika... Siedzimy okopani, nieźle nas ostrzelali. Tak, sir... Oczywiście, upewnię się. Sir? Pomoc jest w drodze, prawda? Tak jest, bez odbioru.
283 Pullin oddał krótkofalówkę łącznościowcowi, który oddalił się o kilka kroków, jednak pozostawał w pobliŜu nowego dowódcy drugiego plutonu. - Jak uruchomiłeś radio? - Miałem zapasowy akumulator, sierŜancie. - Cholera. Doktorze? Medyk podbiegł schylony. - Jaki jest stan rannych? - Jeden z nich nie doŜyje jutra rana, jeśli nie zapewnimy mu pomocy. Pozostałych czterech wyjdzie z tego. - Czy któryś moŜe walczyć? - Tak, chyba dwóch. - Dobra, trzymaj rękę na pulsie. Medyk ruszył do swoich zadań, a sierŜant Pullin przysiadł obok Bena. - Kapelanie? - szepnął. - Tak? - Nie zamierzam tego mówić ludziom, więc ma to pozostać między nami. Jasne? - Oczywiście. - Nie mamy się co spodziewać pomocy w najbliŜszym czasie. Ben milczał. - Kapitan Whitcomb mówi, Ŝe moŜe jutro. Próbują znaleźć batalion, który moŜna by przenieść na tyły Niemców. Jak na razie szkopy angaŜują wszystkie nasze jednostki wokół Mont Castre i Beau Coudray, więc wygląda na to, Ŝe Pierwszy i Trzeci spędzą noc tam, gdzie tkwią teraz. Jesteśmy na razie zdani na własne siły. - Rozumiem. - No to świetnie. Potrzebuję pańskiego wsparcia, kapelanie. Nie jestem oficerem i nie umiem dowodzić, ale
284 ludzie muszą się trzymać. śadnego więcej strzelania na wiwat, Ŝłopania wody. KaŜdy ma być na chodzie, bo czeka nas jeszcze sporo walk i będą straty. Zapewne będzie nam brakować amunicji, wody, Ŝarcia i wysiądzie radio. Jak zabraknie nam amunicji, to będzie moja wina. Jeśli ludzie upadną na duchu, to pańska. SierŜant nie uśmiechnął się, ale Ben zrobił to za niego. Syn piekarza okazał się być urodzonym przywódcą. Jego rodzina i krewni mogli być z niego dumni, bo wychowali porządnego człowieka. Ben odpiął guzik kieszonki na piersi i wyciągnął paczkę papierosów, którą dostał od Billupsa. Wyciągnął jednego i podał sierŜantowi. Ten przypalił go Zippo, schylając się nisko, i powiedział: - Muszę panu coś powiedzieć. Nie wiem, czy przynosi nam pan pecha, czy szczęście. Ben nie schował papierosów, ale puścił je w obieg, instruując Ŝołnierzy, aby zapalali je nisko nad ziemią. - Mam nadzieję, Ŝe to drugie. - Tak, ja teŜ. Zanim schował zapalniczkę, do ich uszu dobiegł koszmarny pisk. Z niemieckich pozycji dał się po chwili słyszeć głos, wzmacniany przez megafon: - Amerykanie! - O Chryste - mruknął sierŜant, kręcąc głową. Uśmiechnął się i dodał: - Chyba się pomyliłem. Przynosi pan pecha. - Amerykanie - zapiszczał ponownie głośnik. Głos spikera był wysoki, prawie dziewczęcy. - Zostaliście otoczeni. Musicie się poddać. Nie ma sensu walczyć dalej. Obiecujemy traktować was zgodnie z Konwencją Genewską. Poddajcie się. Dajemy słowo, Ŝe...
285 śaden z Ŝołnierzy nie odezwał się ani słowem. Akcent Niemca był trudny do zniesienia, a Ŝołnierze w okopie krzywili się, słysząc głos spikera. Inni wpatrywali się w ciemną ścianę resztek lasu. Ben wiedział, co się dzieje w ich duszach. Walka pośród kul i eksplozji wymagała odwagi, ale to starcie polegało na zachowaniu silnej woli. śołnierze nie mogli odpowiedzieć ostrzałem. Niespokojnie spoglądali na siebie i wiercili się na swoich miejscach. Do Bena i sierŜanta podczołgał się radiotelegrafista. Podał krótkofalówkę kapelanowi i powiedział: - Kapitan Whitcomb do pana. SierŜant spojrzał na niego zdziwiony, a Ben przyłoŜył ucho do słuchawki. - Kapelan Kahn po tej stronie. Niemiecki spiker mówił dalej, próbując skruszyć morale Ŝołnierzy pierwszego i trzeciego plutonu. - Kapelanie, zna pan jidysz, prawda? - spytał Whitcomb. - Czy mówi pan po niemiecku? - Ja. - Świetnie. Niech mu pan powie, Ŝeby się odpierdolił. Przepraszam za słowa. - Mam mu tak powiedzieć? - Dosłownie. Mamy na to zgodę dowództwa. Ben oddał radio i wstał. Wyprostował się po raz pierwszy od piętnastu godzin. Ktoś podał mu jego paczkę papierosów, ale schował ją do kieszeni, razem z ostatnim listem od Thomasa. Zwinął dłonie wokoło ust i krzyknął, ile sił w płucach: - Deutsche! Szczekaczka natychmiast zamilkła. - Deutsche! Die Vereinigte Staaten Armie erklart Ihnen, zu gehenn Bemusen sich! Dieses ist ein Jude der dieses sagt!
286 Przez chwilę słuchał, jak echo jego słów odbija się po ciemnym zboczu. Miał nadzieję, Ŝe obelga dotrze do kaŜdego Niemca w okolicy, im więcej, tym lepiej. Szkoda, Ŝe nie usłyszeli tego misiowaty porucznik i Thomas, dobrze jednak, Ŝe inni Ŝołnierze poznali jego odpowiedź. ZauwaŜył, Ŝe chłopcy uśmiechają się do siebie. - Co pan im krzyknął? - spytał jeden z nich, kiedy usiadł ponownie w okopie. - Szczerze mówiąc, kazałem im się pierdolić - odparł na tyle głośno, aby słyszeli wyraźnie jego słowa. - Dodałem teŜ, Ŝe jestem śydem i mogą mnie pocałować w zadek. Trzy tuziny Ŝołnierzy zarechotały. Podniesieni na duchu, ponownie zaczęli wpatrywać się w mrok. SierŜant Pallin poklepał go po ramieniu. śarząca się na czerwono końcówka papierosa nadawała jego twarzy diabelskiego wyglądu. Spojrzał na pozostałości lasu i mruknął: - Zdecydowanie przynosi pan pecha, kapelanie. Mam tylko nadzieję, Ŝe im, a nie nam. śandarmi wyglądali na leniwych nierobów. Kiedy wszedł do wnętrza budynku posterunku, siedzieli z nogami na stole. Na widok Joego Amosa wyprostowali się. Spytał o więźnia Johna Baileya, a klawisz wskazał kciukiem na drzwi za sobą. Mijając go, Joe zauwaŜył kawał płyty pilśniowej, którą załatano dziurę w dachu. Choć budynek pośpiesznie odnowiono i wysprzątano, to po miesiącu przetrzymywania w nim Ŝołnierzy śmierdział jak kaŜde więzienie. Minąwszy niską recepcję, Joe Amos znalazł się w długim korytarzu, po obydwu stronach którego ciągnęły się rzędy cel. Droga była dłuŜsza, niŜ na początku mu się wy-
287 dawało. Z pomieszczeń spoglądali na niego leŜący na pryczach więźniowie. W powietrzu unosił się smród brudnych, spoconych ciał i nieczystości, które zbierały się w kubłach. Na twarzach osadzonych malowały się ich historie, pełne alkoholu, głupoty i przemocy. Joe Amos szybko przekonał się, Ŝe jest osiem cel, po dwóch więźniów w kaŜdej. Na szesnastu siedmiu było kolorowych. Choć czarni stanowili dziesięć procent stanu osobowego sił inwazyjnych, nie mógł się dziwić temu, Ŝe tylu ich było w więzieniu. Uprzedzenia i system prawny przypłynął z kraju, gdzie Murzyna najpierw wsadzano do więzienia, a potem sprawdzano, czy był winny. Kilku z zamkniętych w celach zaczęło do niego wołać: - Ej, ty! Co się dzieje na froncie? - Masz jakieś wiadomości? Inni nie odzywali się w ogóle, tylko spoglądali na niego zza krat. Boogie John był w ostatniej celi, leŜał na pryczy, z ręcznikiem na twarzy, który miał osłabić światło gołej Ŝarówki na suficie. Smród, jaki bił z tego pomieszczenia, nie róŜnił się niczym od odoru innych cel. - Cześć Boog. Bailey usiadł na pryczy i przez chwilę spoglądał na Joego Amosa. Zerwał się i podszedł do krat. Joe Amos obawiał się, Ŝe podobnie jak reszta więźniów będzie zgorzkniały, zły i pełen agresji. Boogie John uśmiechnął się szeroko, rozłoŜył ramiona i roześmiał na cały głos. Jego ogolona na gładko twarz wyraŜała radość: - Bracie! - zawołał. - Przyszedłeś odwiedzić starego kumpla? Daj pyska! Przywitali się przez kraty. Ubranie Booga było brudne, a kiedy ramiona Joego Amosa znalazły się wewnątrz celi, poczuł się jakoś dziwnie.
288 Boogie cofnął się o krok i obrzucił go wzrokiem. - Coś się jakby zmieniło - powiedział Ŝartobliwie. CzyŜbym widział trzy krokiewki? No proszę, proszę. Widzę, Ŝe kolega pnie się po szczeblach. Nieźle. Joe Amos nie odpowiedział, słysząc nutkę drwiny w jego głosie. Znalazłszy się obok starego partnera, wrócił do swojej roli cichego, naiwnego mola ksiąŜkowego. - Weź sobie stołek i siadaj. Pogadamy chwilę. Joe Amos podszedł do stołka i kiedy wziął go do ręki, człowiek z celi naprzeciwko warknął. - Zostaw. Stołek jest mój. Joe Amos zignorował go i usiadł przed celą Booga. Ten ryknął na cały głos: - UwaŜaj, co mówisz, gówniany białasie! Odzywasz się do sierŜanta! W celach zawrzało. Więźniowie podnosili się z pryczy i spoglądali przez kraty. Jedni coś mówili, inni mruczeli pod nosem. Joe Amos Ŝałował, Ŝe nie odpyskował tamtemu, ale uznał, Ŝe jeszcze będzie miał okazję. Boogie usiadł na rogu pryczy. - Nieźle wyglądasz - powiedział ostroŜnie Joe Amos. - Ale śmierdzę jak skunks - odparł z uśmiechem Boogie. - I tak jestem przystojniejszy od ciebie. Joe Amos potarł zarośniętą szczękę. - Taaa. Gonią nas do roboty dzień i noc. W zasadzie powinienem teraz spać, bo mamy po pięć godzin wolnego. O północy mam wyznaczony kurs. - To jedyna zaleta zamknięcia z tymi dupkami. Mogę się wreszcie wyspać i nadrobić zaległości. Co się dzieje? - Jeździmy głównie w trzy strony: do Cherbourga, gdzie próbują uruchomić port, do St. Lo, bo tam się toczą zacięte walki, i na południe do Ste. Mere-Eglise, gdzie nasi
289 szturmują jakąś górę, której szkopy bronią jak diabli. Poza tym nic się nie zmieniło. Wszędzie tylko Ŝywopłoty, i nasi walczą o kaŜdą piędź ziemi. Słyszałem jednak, Ŝe być moŜe uda się przełamać front. - Nadal zabieracie towar z plaŜy? - Tak. Człowieku, była taka burza, Ŝe rozpirzyła dosłownie wszystko. Szkoda, Ŝe nie widziałeś plaŜy OMAHA. Cała była usłana kawałkami statków i sztucznego portu. - Widziałeś jakieś walki? - Boog, człowieku - odparł, kręcąc głową. - Za duŜo tego gówna. Nie ma dnia, Ŝebym nie musiał szorować krwi z rampy samochodu. Joe Amos spodziewał się, Ŝe Boogie zacznie mu wypominać bohaterskie ciągoty, to, Ŝe chciał walczyć, i mówić, jaka jest cena Ŝycia z bronią w ręku. Był pewien, Ŝe usłyszy, iŜ walka to zadanie dla białych, bo i tak im przypadnie nagroda, a czarni zostaną z pustymi rękami, ale jego przyjaciel siedział cicho, wyobraŜając sobie, jak wygląda zakrwawiona cięŜarówka. - Tak sobie pomyślałem, Ŝe jesteś bardzo zajęty, skoro nie masz czasu odwiedzić kumpla. - Przepraszam, Boog. - Nie ma sprawy. Jesteś przecieŜ, a połowa odsiadki juŜ za mną. Wiesz, skazali mnie na czterdzieści pięć dni. Zastanawiałem się, dlaczego ciebie nie przymknęli, w końcu teŜ się biłeś. Joe Amos wzruszył ramionami, ale z zadowoleniem wyjaśnił: - Major Clay twierdzi, Ŝe sprawiasz kłopoty, a ja nie. - Tak, tak. Mnie to samo powiedział. Widzę, Ŝe dostałeś krokiewkę, którą mu rzuciłem na stół. No i dostałeś
290 trzecią. Dali ci ją za zestrzelenie tego szkopa, czy za siedzenie cicho? Zadając to pytanie, Boogie uśmiechnął się szeroko. Znał odpowiedź, sam go przecieŜ ostrzegał, Ŝe niewaŜne, co zrobi, nigdy biali czarnego nie uznają za bohatera. - NiewaŜne. Pasują do ciebie, więc postaraj się ich nie stracić, dobra? Joe Amos roześmiał się. UlŜyło mu, Ŝe przyjaciel nie chował Ŝadnej urazy. Musiałbym zostać generałem, Ŝeby przestał marudzić, pomyślał. - Skoro zostajesz tutaj na trzy tygodnie, postaraj się nie wpaść w kłopoty, zanim nie wyjdziesz. Boogie wstał i podszedł do krat. - JuŜ ja ci dam popalić, jak wyjdę - powiedział z uśmiechem. - Na pewno. Do zobaczenia, Boog. Joe Amos wstał i juŜ miał odejść, ale zawahał się i powiedział: - Poznałem fajną dziewczynę. - No pięknie! O, ja tu gniję, a ty dmuchasz dziewczynki? To niesprawiedliwe. Co to za jedna? Joe Amos opowiedział mu o uszkodzonym samochodzie, spotkaniu z markizem, latrynie, niemieckich jeńcach i potajemnej wizycie w domu opodal Couvains, która skończyła się wymianą spojrzeń. Boogie słuchał go z zacięciem, a potem się roześmiał: - No to rozumiem, czemu nie miałeś czasu do mnie zajrzeć. Nieźle się bawisz. Joe Amos roześmiał się i stuknął dłonią w kraty. - Daj spokój. - A tak powaŜnie - powiedział Boogie, przybliŜając się do krat. - Sądzisz, Ŝe to dobry pomysł? Jak często będziesz się z nią widywał?
291 - Cholera, nie wiem. Kiedy tylko będę miał okazję. - Z tego co mówisz wygląda, Ŝe nieczęsto. Sporo masz roboty, kolego. - Sam nie wiem. Bardzo ją polubiłem. Boogie przekrzywił głowę w zawadiacki sposób. - Masz tam na zewnątrz cięŜarówkę? - Tak. - I mówiłeś, Ŝe masz kilka godzin wolnego? - Aha. - Joe Amos roześmiał się, widząc, do czego dąŜy przyjaciel. Cofnął się o kilka kroków i pomachał na poŜegnanie. - No to lecę. Zawsze mnie podpuścisz, kolego. - Nikt za tobą nie zatęskni, oprócz mnie, a ja i tak się stąd nie ruszam. - Do zobaczenia. - Ha! Jutro skończysz w celi obok, jak cię nakryją. Lepiej zestrzel kolejnego szkopa, moŜe awansują cię na kapitana i będziesz miał u niej szanse! Joe Amos szedł przez korytarz, odprowadzany spojrzeniami więźniów. - Ej, czarnuchu! Joe Amos zatrzymał się przed celą Ŝołnierza, który go zawołał. Był to ten sam człowiek, który nie chciał dać stołka. - Czego? - spytał prowokująco. - Trzymaj łapy z dala od białych dziewczyn, rozumiesz? Nie wolno ci ich dotykać, ani tutaj, ani w domu. Dotarło? Joe Amos kiwnął głową. W korytarzu zapadła cisza. Podniósł stołek i zwaŜył go w dłoni, a potem cisnął z całej siły w drzwi. Więzień odskoczył przestraszony do tyłu, potrącając kubeł, z którego buchnął smród. - Masz swój stołek.
292 Joe Amos nie słuchał okrzyków i przekleństw, nie zwracał uwagi nawet na pohukiwania Booga. W połowie drogi do Couvains McGee nagle się wyprostował. Spojrzał, mrugając najpierw na Joego Amosa, potem na nocny krajobraz za szybą. Półtora kilometra przed nimi widać było światła konwoju, wspinającego się w górę wzgórza. Co jakiś czas mijali kolejne sady, a gdzieniegdzie domy. Znudzony tym widokiem McGee ponownie opadł na oparcie fotela i w ciągu kilku chwil zasnął. Dwie godziny po zmierzchu Joe Amos zaparkował cięŜarówkę na podjeździe dworku markiza. Wysiadł z kabiny, a McGee przewrócił się tylko na bok i rozprostował nogi. Joe zamknął drzwi z hukiem, obwieszczając tym samym swoje przybycie. McGee westchnął, mlasnął i spał dalej. Nim doszedł do połowy podjazdu, jedno z wrót uchyliło się i w świetle latarni zobaczył markiza. Joe Amos pomachał mu na przywitanie, a ten cofnął się do wnętrza. Joe Amos obserwował, jak światło znika w środku domu, ale drzwi pozostały uchylone. Zatrzymał się, niepewny, co ma robić. Czy uchylone drzwi oznaczały, Ŝe wolno mu wejść do środka, a moŜe markiz miał za chwilę wrócić? Z zamyślenia wyrwało go kolejne światełko, świecące spoza drzwi. Genevieve wyszła na dwór, ubrana w białą narzutę, przez co przypominała ducha, a nie kobietę z krwi i kości. Podszedł do niej i wziął latarnię. Dziewczyna szczelniej okryła się tkaniną. - Przepraszam, ale chyba cię obudziłem? Genevieve pokiwała twierdząco głową. Oczy miała zaspane, a niewyspana w świetle latarni wyglądała na znacznie
293 starszą niŜ w rzeczywistości. Jej smukła szyja była jednak gładka, a uśmiech na ustach dziewczęcy. - Nie mam zbyt wiele wolnego czasu, a kolejny kurs zaczynamy o pierwszej w nocy. PrzejeŜdŜałem obok i pomyślałem sobie... Przepraszam. - Jest za późno na odwiedziny, ale bon. Skoro juŜ jesteś, nie mogę cię odprawić. Joe Amos czuł się zagubiony. WyobraŜał sobie, Ŝe zastanie ją w kuchni lub czytającą do późna jakąś ksiąŜkę. Nie wiedział, co ma zrobić z dziewczyną, która w koszuli nocnej i w narzucie stała boso na podjeździe dworku. Musiała dostrzec jego wahanie, bo powiedziała: - Jest ciepła noc. Usiądziemy sobie na ławce. Mamy kocyk, a księŜyc i gwiazdy są doskonale widoczne, Oui? Wzięła go za rękę i poprowadziła do ogrodu. Joe Amos połoŜył koc na trawie i wygładził go. Usiadła na środku, zostawiając mu sporo miejsca. Ubrana była w koszulę nocną z jedwabiu z odsłoniętymi ramionami. Stawiając latarnię na ziemi, Joe musnął wzrokiem kształt jej piersi. Usiadł obok niej, czując się niezręcznie, jakby ręce i nogi miał z betonu. Spojrzał w niebo, podziwiając gwiazdy i kątem oka zauwaŜył, Ŝe Genevieve robi to samo. Siedzieli tak w ciszy przez długie minuty. Joe Amos nie wiedział, co ma ze sobą począć. Chciał powiedzieć coś mądrego, ale nic nie przychodziło mu na myśl. Do północy pozostało nie więcej niŜ godzina. Czekały na niego obowiązki i kurs do zrobienia. Obiad, w trakcie którego się poznali, zdawał się być odległy o wiele lat. Wtedy w rozmowie pomogły mu wino i towarzystwo markiza, ale teraz nie wiedział, co robić. Spoglądał to na niebo, to na brudne buty, oblizywał nerwowo wargi i zastanawiał się, co ma robić.
294 - Genevieve? - Tak? - spytała, spoglądając na niego. - Jak to było dorastać w takim wielkim domu? - Och... - Zamilkła na chwilę, wydymając policzki i szukając odpowiednich słów. Wskazała ręką na pola i dodała: - Było jakoś normalnie. Biegałam po łąkach, jeździłam na koniach i strzelałam z łuku. Czasami zbierałam owoce i kwiaty w ogrodzie. Szczerze mówiąc, nic ciekawego. Joe Amos zachichotał. - Rzeczywiście, zwyczajne Ŝycie. Łucznictwo i kwiaty. Genevieve poprawiła się na kocu i spytała: - A ty? Musiałeś mieć fascynujące Ŝycie, oui. Jesteś taki młody i miły, słuŜysz w armii i studiowałeś. Opowiedz mi o Ameryce. Joe Amos zaczął opowiadać. Kiedy powrócił myślami do Danville i zaczął je opisywać, rozluźnił się i przestał denerwować. Mówił o rodzinnym domu, uprawianiu kukurydzy, tytoniu i bawełny. W jego wspomnieniach rzeka Dan była zielona, trawa gęsta, a nad łąkami wirowały roje waŜek i motyli. Opowiadał o samochodach na autostradach i wozach na wiejskich dróŜkach. Genevieve śmiała się perliście, słuchając go, i zadawała pytania, które naprowadzały go na nowe opowieści. Była na tyle uprzejma i taktowna, Ŝe nie pytała go o kolor skóry, więc nie opowiadał, co to znaczy być Murzynem w Danville. - Opowiedz mi o swojej rodzinie - poprosiła. - Och... Moja mama - odparł, chichocząc pod nosem. Zajmuje się prowadzeniem domu. Mam cztery starsze siostry, które wszystkie powychodziły za mąŜ. No i jestem ja, ukochany braciszek i jedyny syn. Dziewczyny mają juŜ swoje dzieci i mama, w sumie juŜ babcia, rządzi całą rodziną. To dobra, bogobojna kobieta, wszyscy się jej słuchają.
295 Opowiedział jej o mule i o tym, jak z jego pomocą orał pole. Wspominał szwagrów, którzy nauczyli go gospodarki i tego, jak powinien zachowywać się prawdziwy męŜczyzna. Nie wstydził się przyznać, Ŝe jego ojciec opuścił rodzinę, kiedy Joe Amos był jeszcze małym dzieckiem. Wtedy na chwilę zamilkł, gorączkowo rozmyślając nad tym, co mógłby jej jeszcze opowiedzieć. Spojrzał na nią i stwierdził, Ŝe w świetle księŜyca jest chyba najpiękniejszą kobietą na świecie. Nawet w blasku gwiazd jej oczy były zielone i piękne. - Genevieve? - Tak? - Twój ojciec powiedział, Ŝe nie wolno mi o to pytać, więc jeśli nie chcesz o tym mówić, to nie ma sprawy. Ale zastanawiałem się... czy moŜesz opowiedzieć mi coś o swojej mamie? Odwróciła wzrok, ale Joe Amos wiedział, Ŝe zranił ją. - Co ci o niej powiedział? - Mówił, Ŝe umarła na grypę, a Niemcy nie kiwnęli nawet palcem, aby jej pomóc. Dziewczyna splotła dłonie na kolanach. Joe Amos chciał ją wziąć za rękę, ale nie zrobił tego. - Tak, umarła - odparła Genevieve, nie patrząc na niego- Markiz mówił, Ŝe nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Podobno Niemcom nieraz się od niej dostało. - Oui. Odeszła w pokoju. - Naprawdę. - Joe Amosie, moja mere była taką samą kobietą, jak twoja mama. Racja, miała wiele siły, ale przez cztery lata niemieckiej okupacji wszystkie je zuŜyła. - A co zrobił twój ojciec?
296 - To bardzo władczy człowiek. Uciszył matkę, kiedy próbowała przeciwstawić się Niemcom. Nie mam do niego o to Ŝalu, w przeciwnym wypadku skończylibyśmy w obozie koncentracyjnym albo spaliliby nas razem z domem. Nie wiem, co by nas spotkało, gdyby nie on. Nie winię go, ale właśnie ta uległość wobec losu zabiła mamę. Joe Amos lekko musnął jej policzek i uniósł jej twarz tak, aby dziewczyna na niego spojrzała. Spróbował dostrzec te cechy, które odziedziczyła po matce, ale ze zdziwieniem zrozumiał, Ŝe w jej oczach nie ma gniewu. Splotła swoją dłoń z jego, a on delikatnie pocałował jej palce. - Powinniśmy juŜ iść - powiedziała. - Robi się późno, a nawet tutaj słyszę, jak McGee chrapie w cięŜarówce. Wstali z koca, a Joe Amos otrzepał go i złoŜył na cztery części. Podniósł latarnię i podał ją dziewczynie. Genevieve przylgnęła do niego i szepnęła: - Wróć do mnie. Potem odwróciła się i pobiegła do domu, znów przypominając zjawę, tym razem powracającą do swego zamku.
D+32 8
lipca
B
lask księŜyca zalewał Mont Castre. Chłodna, normandzka noc była cicha, a w głębiach kraterów gromadziły się cienie. KaŜdy, najcichszy nawet dźwięk sprawiał, Ŝe Ŝołnierze otwierali ogień. Ben obserwował błyski z amerykańskich luf i kulił się na dźwięk świstu niemieckich pocisków. Po kaŜdej takiej potyczce w którymś z okopów padali ranni. Krzyki ludzi były jedynym świadectwem, Ŝe kule sięgały celu. Przez całą noc pozycje Pierwszego i Trzeciego Batalionu pobłyskiwały jak skry z ogniska. Niemcy jeszcze dwa razy wzywali Amerykanów do poddania się. Ilekroć ci odmawiali, ruszali do ataku. Do świtu pozostały jeszcze dwie godziny, kiedy sierŜant Pullin usiadł obok Bena. Bateria w radiostacji w końcu się wyczerpała i łącznościowiec nie musiał za nim bez przerwy biegać. Kapitan Whitcomb i reszta kompanii Lima nie mogli się z nimi kontaktować inaczej, jak za pomocą gońców, którzy przemykali się przez las pod ostrzałem. - Ma pan jeszcze jakieś fajki, rabinie? - Nie. Ostatnie rozdałem dwie godziny temu.
298 - Jasne. SierŜant oblizał wargi, być moŜe z głodu nikotyny, a być moŜe z pragnienia. Ben nie mógł mu pomóc inaczej, jak słowami pocieszenia. Papierosy i woda skończyły mu się juŜ kilka godzin temu. Gdzieś na wschodzie padł strzał. Oczy wszystkich Ŝołnierzy zwróciły się w tamtą stronę. - Dlaczego po prostu nas nie zaatakują? Ben znał odpowiedź na to pytanie. Niemieccy dowódcy postępowali tak samo, jak w trakcie poprzedniej wojny, ponad wszystko inne cenili zdobyte terytoria i byli w stanie poświęcić Ŝycie tysięcy ludzi, aby je utrzymać w posiadaniu lub odzyskać. Ilekroć byli wypierani z jakichś ziem, tylekroć kontratakowali. Mogli w ten sposób stracić tysiące Ŝołnierzy, ale utrzymawszy pozycję, ogłosiliby zwycięstwo. Amerykanie nie walczyli w ten sposób. - Chcą nas wziąć zmęczeniem. Liczą na to, Ŝe popadniemy w desperację i zaatakujemy ich pozycje. - A oni tymczasem wycofają się w las i będą nas zwodzić? - Tak. Koniec końców stracimy cały teren, który udało nam się zdobyć. Nocną ciszę zakłócił terkot broni maszynowej, dochodzący z północnej części Mont Castre. SierŜant pokiwał głową, zgadzając się z Benem. - Starają się angaŜować całą dywizję. Nikt nam nie pomoŜe. - Ktoś w końcu do nas dotrze - odparł Ben. - Lepiej, Ŝeby przyjechał z garkuchnią. Ben takŜe był głodny. - Kiedy nastąpi kontratak? - spytał sierŜant.
299 - O świcie. - Boi się pan, rabbi? - Tak. KaŜdy na tym wzgórzu się boi. - Zabawne, ludzie uwaŜają, Ŝe pan jeden nie robi w gacie. - Czemu? - CóŜ, pewnie myślą sobie, Ŝe jest pan starym wygą, doświadczonym Ŝołnierzem. Nieraz juŜ pan bywał w takiej sytuacji i wychodził z niej za kaŜdym razem. Poza tym, o kogo jak o kogo, ale o pana Bóg się zatroszczy, nie? Ben spojrzał wzdłuŜ okopu, wyobraŜając sobie, Ŝe jest on tunelem, który doprowadzi go do bezpiecznego miejsca. Nie mógł powiedzieć sierŜantowi, Ŝe wszyscy się mylą co do niego. Bał się bardziej niŜ w czasach, kiedy słuŜył w wojsku jako Ŝołnierz. Nie mógł zacisnąć dłoni na kolbie karabinu czy znaleźć ukojenia w towarzystwie innych Ŝołnierzy. Wspomnienia z tamtej wojny nie pomagały, a wręcz przeciwnie, niosły ze sobą brzemię wielu śmierci. Ben nie mógł liczyć na ulgę i boŜą łaskę. On widział wszystko, co się działo na ziemi. Będąc jego wysłannikiem, kapelan musiał być wszędzie, pomagając Ŝołnierzom i nie bacząc na własne dobro. SierŜant czekał na jego odpowiedź, ale nie usłyszał ani słowa. Ben wstał ze swego miejsca i ruszył na drugi koniec okopu, gdzie leŜały ciała zabitych. Po zmierzchu przybyło jeszcze jedno, zmarł jeden z ranionych Ŝołnierzy. Obok porucznika leŜało trzech zmarłych. Ben przykucnął obok nich, plecami do reszty oddziału i ukrył twarz w dłoniach. Gdyby ktoś się do niego zbliŜył, uznałby, Ŝe rabin się modli.
300 Następnym rankiem pojawił się Phineas Allenby. Pojawił się znikąd, jakby za sprawą czarodziejskiej róŜdŜki. Jego twarz emanowała blaskiem, rodem ze snu. - Witaj, Ben. - Cześć, Phineas. Siadaj. Phineas stał wyprostowany, spoglądając ponad okopem. JeŜeli Niemcy go spostrzegą, to bez wahania zastrzelą, pomyślał Ben. - Nic się nie martw - odparł mały kapelan. Podał mu manierkę i dodał: - Napij się. Ben nie był w stanie wziąć jej do ręki. Zapinał właśnie koszulę chłopaka, który dostał list od dziewczyny z Waco. Tym razem Ben nie szukał Ŝadnych przedmiotów osobistych, nie trudził się odzyskaniem zdjęć dziewczyn. Szukał racji, papierosów czy manierki z wodą. Czegokolwiek, co przydałoby się Ŝywym. Szesnaście ciał leŜało na czterech stosach. Gdyby Phineas chciał wiedzieć, jak odeszli, co ich zabiło i jakie były ich ostatnie słowa, Ben opowiedziałby mu wszystko. Mógłby mówić o śmierci o zmierzchu, świcie czy w nocy. Bez pomyłki byłby w stanie powiedzieć, Ŝe ten pochodził z Houston, tamten miał dziewczynę, która była modelką, a jeszcze inny chciał być pilotem. Spoglądając na cztery stosy ciał, Ben czuł, Ŝe to niesprawiedliwe, iŜ leŜą tak wszyscy razem, na kupie. Za plecami Phineasa kuliło się dwudziestu czterech męŜczyzn, którzy przeŜyli walki w okopach. Ben potrafił wskazać kaŜdego z nich i opowiedzieć jego historię. Połowa z nich obwiązana była bandaŜami, które Ben zabrał z chlebaka i kieszeni martwego sanitariusza. Ich bagnety były gotowe do walki, bowiem w kaŜdej chwili mogła się skończyć amunicja.
301 W okopie pojawiły się twarze, których nie rozpoznawał. Zdawać się mogło, Ŝe kaŜdy z obrońców ma własnego anioła stróŜa, dbającego o niego: pojącego wodą, podającego jedzenie i papierosy. SierŜant Pullin rozmawiał przez radio, które oŜyło dzięki świeŜym bateriom. Ludzie ćmili papierosy, choć dawno temu Ben rozdał im swoje. Jego aniołem był Phineas. Teraz poił go wodą, która natychmiast zaczerwieniła się od krwi. Ben odwrócił się od Phineasa. Buty jednego z martwych Ŝołnierzy uniosły się w powietrze. Trzy zespoły sanitariuszy ponad okopem wynosiły na noszach ciała poległych, wcale się nie kryjąc. Gdyby to nie był sen, z miejsca zginęliby. Ben nie robił nic, aby ich powstrzymać. Przesiedział z martwymi trzydzieści godzin i zdawał sobie sprawę, Ŝe będzie musiał oddać w końcu pieczę nad nimi. Pierwsze ciało zniknęło, wraz z nim jego wspomnienia w myślach Bena. Nie pamiętał juŜ imienia zmarłego, jego rodzinnego miasta ani przedmiotów, jakie znalazł w kieszeniach munduru. Spoglądał, jak znika kolejne ciało. Chciał je jakoś oznaczyć, zapamiętać, ale nie był w stanie się poruszyć. Phineas wyrwał go z zamyślenia delikatnym potrząśnięciem ramienia. Ben spojrzał na niego i zamrugał. - Napij się jeszcze wody, Ben. Wziął manierkę i przytknął ją do ust, pijąc łapczywie. Phineas nie pozwolił mu jednak pić tak zachłannie i odebrał naczynie. - Pewnie jesteś głodny? - spytał. Kiedy Phineas otwierał paczkę z racją Ŝywnościową, Ben nie potrafił powstrzymać nerwowego przebierania palcami. PoŜarł jedzenie w kilka chwil i głodnym wzrokiem zaczął rozglądać się za czymś jeszcze.
302 Phineas usiadł obok niego. Ben zauwaŜył, Ŝe ciała znikły, a ostatnie z nich znoszono właśnie w dół zbocza. Okop wypełnił się Ŝołnierzami, których broń skierowana była ku szczytowi Mont Castre. Co się stało z Niemcami, którzy zajęli pozycje z dołu zbocza? - Co się stało? - spytał Phineasa. - Przebiliśmy się. - Kto? - Drugi Batalion, Trzysta Pięćdziesiątej Ósmej. - Kiedy? - Z godzinę temu. Nie słyszeliście nas? Ben nie był w stanie przypomnieć sobie wydarzeń ostatniej godziny, podobnie jak i innych. Siedząc w okopie, otoczony przez wrogów, odmierzał czas za pomocą ciał martwych. - Nie. Tutaj toczyła się walka. Phineas nic nie odpowiedział. Wbił spojrzenie w Bena, jakby go oceniał. Muszę potwornie wyglądać, stwierdził w duchu, widząc, Ŝe drobny kapelan stara się poznać na jego przykładzie, co to jest bohaterstwo i odwaga. - Opowiedz mi, co się tutaj działo. Ben wzruszył ramionami. śołnierze drugiego plutonu w większości zginęli. W okopach panował strach i przeraŜenie. Phineas chciał się znaleźć w ogniu walki, i coś sobie udowodnić. Było to widać po sposobie, w jaki nosił przy sobie broń. Ben chciał po prostu zasnąć, a nie przeŜywać od nowa to, co się działo w okopie. Jednak Phineas przyszedł tutaj specjalnie dla niego, więc zasługiwał na odpowiedź. - Wczoraj, o zmroku, zaczęli nas ostrzeliwać. Do tego mieli taką szczekaczkę, przez którą wzywali nas do kapitulacji. Ten szkop miał okropny wysoki głos, a za kaŜdym
303 razem słychać było, Ŝe przybliŜają się do nas. Potem, o świcie, przestali gadać i zaczęli strzelać. Wtedy było najgorzej, bo zaatakowali z dwóch stron jednocześnie. Brakowało nam amunicji, a przez całą noc nikt nie zmruŜył oka. Radio wysiadło, a medyk zginął. Został tylko jeden sierŜant. Dorzucili granatami do okopu... Nie wiem jak, ale jakoś ich odparliśmy. Chłopcom nie zostało więcej jak sto naboi. Potem zaczęli nas znowu ostrzeliwać. To trwało cały dzień. Kilku chłopaków nie wytrzymało, stwierdzili, Ŝe będą się przebijać. Byłem za daleko... wstali i... Po prostu... Nie chcę o tym mówić, Phineasie. Ben pokręcił w milczeniu głową. Zatracił się w tym geście bez reszty, zacisnął zęby i odwrócił wzrok od Phineasa. Ten próbował go objąć, ale Ben odepchnął go od siebie. Baptysta nie poddał się i przycisnął go do siebie, pozwalając, aby drŜał i uspokajał się pod wpływem modlitwy. Po chwili Ben znieruchomiał, a Phineas wypuścił go z objęć, rad, Ŝe Bóg uśmierzył ból jego przyjaciela. Pomagając bohaterowi, sam stał się nim po trochu, przynajmniej wedle własnego mniemania. Ben usłyszał za sobą odgłos kroków. Patrzył spięty poza okop, zupełnie jakby przybycie Phineasa i reszty Ŝołnierzy nic nie znaczyło. Rozluźnił się dopiero wtedy, kiedy zobaczył kapitana Whitcomba. Przez ostatnie trzydzieści godzin oficer postarzał się o kilka lat. Zeskoczył na dno okopu i przykucnął obok nich, nie ufając, Ŝe Niemcy zniknęli z okolicy na dobre. Wskazał palcem na Bena i powiedział: - Ma pan siedzieć cicho, kapelanie. To rozkaz. ŚcieŜka na dół jest w naszych rękach, ale nie wiem, na jak długo. Ma się pan stąd wynieść na dół i zostać w szpitalu polowym.
304 Ben nie brał takiego rozwiązania pod uwagę. Chciał coś zjeść, przespać kilka godzin i wrócić do obowiązków. Jedno spojrzenie na Whitcomba kazało mu jednak trzymać język za zębami. Jego kompania została zdziesiątkowana przez Niemców, a z kaŜdym straconym Ŝołnierzem umarła jakaś część duszy kapitana. - Jeśli zobaczę pana na froncie, to osobiście kaŜę pana związać i wysłać w paczce pierwszym statkiem do Anglii. Proszę powaŜnie traktować moje słowa. Pański przyjaciel odprowadzi pana na dół. Whitcomb znacząco spojrzał na Phineasa. - Dziękuję za pomoc, kapelanie. - Jasna sprawa, panie kapitanie. Ben poczuł się tak, jakby rozkaz kapitana zdjął z jego barków ogromny cięŜar. Mógł wreszcie wyjść z tego przeklętego okopu. Phineas wziął go pod ramię i wstał, ciągnąc rabina do góry. Ben wyprostował się, ale jego nogi drŜały. Whitcomb zmierzył go wzrokiem i powiedział po krótkiej chwili wahania: - Prawdopodobnie jeszcze nie słyszeliście, bo wiadomość jest świeŜa. Pułkownik Melrose został zdymisjonowany. Melrose był CO, głównodowodzącym „Tough Ombres”. Choć Ben nigdy go nie spotkał, to z plotek wiedział, Ŝe był to porządny i rozsądny człowiek. - Zdaje mi się, Ŝe szukali kozła ofiarnego. Ktoś po prostu musiał zapłacić za to, Ŝe idzie nam jak po grudzie. Cholera, praktyka chronienia własnej dupy doprowadza mnie do szału. My giniemy, oni się bawią.10 Whitcomb zasalutował im i odszedł w dół zbocza. Szturm na szczyt wzgórza miał ruszyć dalej, kiedy tylko uzupełnienia i zapasy podreperują nadwątlone siły
305 Pierwszego i Trzeciego Batalionu. Pomimo zaciętych walk, „Tough Ombres” nie poddali się i nie ustąpili nawet na krok. Wielu poległo na tych zboczach, a spragnieni, głodni ludzie walczyli na bagnety, kiedy zabrakło im amunicji. Nikt się tym nie przejmował, na Dziewięćdziesiątą Dywizję ponownie spadł płaszcz hańby. KaŜdy z Ŝołnierzy, który przelewał krew na tych stokach, usłyszał, Ŝe ich dowódca przypłacił brak postępów stanowiskiem. Słońce oświetlało Mont Castre. Ben rozkoszował się jego promieniami i ciszą, której nie przerywała niemiecka szczekaczka. Linia Mahlmana zostanie jutro przełamana. „Tough Ombres” ją zdobędą, uwaŜani nadal za najbardziej problematyczną jednostkę w Armii. CóŜ jednak po zwycięstwie, skoro z powodu morale Ŝołnierze nadawali się do kopania latryn, a nie szturmowania linii wroga. Phineas nie zdjął ani na chwilę dłoni z ramienia Bena. Dotarli do ścieŜki prowadzącej w dół. Mijając towarzyszy broni, Ben zachowywał milczenie. Nie musiał prawić morałów, sami posiedli mądrość, której jemu brakowało. Kapelani dołączyli do długiego szeregu rannych i sanitariuszy z noszami, którzy schodzili wąską ścieŜką. Spora część z nich, zbyt duŜa zdaniem Bena, była zawinięta w płótno, ukrywające zwłoki przed oczyma postronnych. Ci, którzy przeŜyli, byli wdzięczni, Ŝe ktoś się nimi zajmuje. Ci Ŝołnierze jeszcze wczoraj byli chłopcami, dziś mogli się szczycić mianem weteranów. Nieliczni schodzili na dół o własnych siłach. Ben był zbyt zmęczony, aby zastanawiać się nad procentem strat, jakie ponieśli Amerykanie w trakcie szturmu na Mont Castre. Kiedy byli w połowie drogi, Ben rzucił spojrzeniem na równinę u stóp góry. Dostrzegł długi konwój „Jimmych”,
306 które wiozły zapasy i świeŜych rekrutów. Pomimo odległości i zasłony lasu, moŜna było dosłyszeć sierŜantów, wykrzykujących rozkazy i formujących oddziały. śołnierze, czyste mundury i kompletne wyposaŜenie, co oznaczało, Ŝe to Ŝółtodzioby, które nie powąchały jeszcze prochu. Szli jak barany na rzeź, prowadzeni przez swoich pasterzy. Ben wysunął się z objęcia Phineasa. - Musimy się pośpieszyć - powiedział. - Spokojnie, nic im się nie stanie - odparł Allenby. Nie martw się, dadzą sobie radę. Ben zdał sobie sprawę, Ŝe Phineas wziął jego słowa za chęć zejścia na dół i przygotowania Ŝołnierzy do walki. Prawda była taka, Ŝe chciał jak najszybciej znaleźć się w obozie, ale nie powiedział tego na głos. Nie zniósłby widoku kolejnych chłopców idących na śmierć. Biały Pies stukał piórem o blat stolika. Obok jego ręki stała filiŜanka z parującą zboŜową ersatz-kawą. SkrzyŜował nogi. Strzepnął okruch ciasta ze swoich workowatych spodni. W jego głowie brzęczało solo perkusyjne Gene'a Krupy, sprawiając, Ŝe nie był w stanie skupić się na wnętrzu kawiarni. NiewaŜne. Przedsięwzięte przez niego środki bezpieczeństwa były wystarczające, nie musiał się o nic martwić. Dwóch ludzi obserwowało frontowe drzwi, a trzeci strzegł tylnych. Uliczne rozrabiaki, opłacane słodyczami, snuły się po pobliskich zaułkach. Za kubłami na śmieci na tyłach knajpy czekał ukryty motocykl. Biały Pies zastanawiał się nad tym, czy Gene Krupa jest najlepszym perkusistą na świecie. Prawdopodobnie
307 wszyscy tak uwaŜali, ale nie usłyszeli jeszcze gry tego nowego chłopaka, Gastona Leonarda. Nikt go jeszcze nie słyszał, poza ParyŜem. Szwabów nie obchodził jazz. Leonard mógłby odbębnić sobie tyłek i nic by mu to nie dało. Ale jego wielki dzień zbliŜa się ogromnymi krokami, myślał Biały Pies. Wiele nowych rzeczy się zacznie, kiedy Ameryka w końcu tu dotrze. Kawiarnia była zamknięta dla wszystkich poza Białym Psem. Właściciel lokalu, sowicie opłacany mięsem, siedział w kuchni i wychodził tylko po to, Ŝeby podać kawę lub słodycze. Białemu Psu bardzo przypadł do gustu zwyczaj sjesty. Francuzi uwaŜali, Ŝe domowy obiad i odpoczynek we własnym salonie był tym, co definiuje człowieka cywilizowanego i odróŜnia go od barbarzyńcy. Była to jedna z tych rzeczy, których szkopy nie potrafiły wykorzenić. Wysokie ceny Ŝywności i jej braki sprawiły, Ŝe Ŝabojady jeszcze bardziej zaczęły cenić sobie domowe obiadki, i restauracje podupadły. Biały Pies uśmiechnął się na myśl, Ŝe za kaŜdą sprawą, jak zwykle, stały dwie przyczyny: jedna oficjalna i druga, o której nie mówiło się głośno. Uznał, Ŝe poczeka jeszcze tylko kilka minut, ale w tej samej chwili jego ochroniarz przy drzwiach kogoś zatrzymał. - Bonjour. Etes-vous Voltaire? Biały Pies wstał. Przybysz był niski i krępy, w pasie szerszy od Białego Psa. Mięśnie jego szczęki wyraźnie pracowały, gdy roześmiał się i uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń. - Je ne suis pas Voltaire. Je suis Hugo. Voltaire ne vient pas aux reunions personnellement.
308 Biały Pies i człowiek, który przedstawił się jako Hugo, usiedli. Właściciel kawiarni, który miał wszystko na oku i zapewne teŜ uchu, pojawił się natychmiast z filiŜanką kawy i ciastkiem. Biały Pies i Hugo zaczekali, aŜ człowiek w fartuchu oddali się. - Więc Wolter nie ma w zwyczaju przychodzić na spotkania osobiście? - spytał Biały Pies po angielsku, aby ochroniarze i ciekawski właściciel kawiarni nie mogli go zrozumieć. - Nie. Przysyła innych - odparł po angielsku Hugo. - A moŜe po prostu nie chce się ze mną spotkać? O to chodzi? Hugo zmierzył go wzrokiem, a potem pokręcił wolno głową. - Nie. PrzekaŜę mu pańską prośbę. - Zrób tak, mon ami. Osobiście bardziej wolę Woltera niŜ Hugo. Macie u siebie takŜe Balzaka? - Oui. - Przyślijcie go następnym razem. Niski grubas, który kazał na siebie mówić Hugo, roześmiał się i upił łyk kawy. Choć z wyglądu nie przypominał jednego z tych gangsterów, o jakich Biały Pies czytał w młodości, to był z pewnością niebezpiecznym człowiekiem. Dillinger, Clyde Barrow, Maszynowy Kelly, wszyscy byli twardzielami, a ten człowiek przypominał raczej miękkiego i wrednego Ala Capone. Zresztą Biały Pies pewnie teŜ upodobnił się do niego. Długotrwałe przebywanie w ciemnościach przyczyniło się do jego bladości, a koniak i bagietki sprawiły, Ŝe się roztył. Zastanawiał się, czy i jego oczy były tak samo wredne, jak te, które właśnie wlepiał w niego Hugo. Uśmiechnął się do siebie, rozwaŜając, czy zaŜartować ze swojego pomysłu nazwania gangu
309 „The White Dog Band” i nadania ludziom przezwisk, takich jak Dizzy, Basie, Duke czy Tatum. Ale ponowne spojrzenie na Hugo upewniło go, Ŝe ten mały gnojek i tak nie załapałby Ŝartu. Hugo trzymał spodek pod filiŜanką, kiedy unosił ją do ust. Był to jeden z tych francuskich geścików, które doprowadzały Białego Psa do wściekłości. Amerykanie po prostu piją tę cholerną kawę. Hugo opróŜnił filiŜankę i odstawił ją na stolik, nie pokazując nawet mrugnięciem powieki, Ŝe była tylko wywarem z cykorii i zboŜa. - Czy mogę ci teraz zadać pytanie? - Jasne, wal. - Gdzie jest monsieur Acier? Biały Pies oblizał wargi i spojrzał znacząco na Hugo. - Przepadł. - Gdzie przepadł? - Przepadł i juŜ. Zgarnęli go. W zeszłym miesiącu. - CóŜ za pech. - Sam mało nie wpadłem w ręce Niemców. Gestapo urządziło zasadzkę i ledwie im się wymknąłem. - Miał pan wiele szczęścia. - Tak, rzeczywiście mnóstwo. W kaŜdym razie to ja prowadzę teraz interesy. - Owszem, tak pan przynajmniej twierdzi. - Posłuchaj mnie - powiedział Biały Pies. - Mam wszystko, czego potrzebujecie, albo mogę to zorganizować, jeśli trzeba. Czy to jakiś kłopot dla Woltera? - Nie sądzę. Chodzi raczej o to, Ŝe nie wiemy, czy moŜemy panu zaufać. - Powiedzmy, Ŝe mam pewne ambicje. Wie pan, co to takiego ambicja, Hugo?
310 - Oui. KaŜdy z nas je ma, inaczej nie robiłby niczego w Ŝyciu. Jeden na pokaz, drugi prawdziwy, pomyślał Biały Pies. - Cieszę się, Ŝe mnie pan rozumie. - To powinno uspokoić Woltera. Biały Pies rozkrzyŜował nogi, rozchylił poły swojej jedwabnej marynarki i pochylił się do przodu, opierając się na blacie małego kawiarnianego stolika. - Niech mnie pan posłucha, Hugo. Kiedy Jankesi tutaj dotrą, a niech mi pan wierzy, tak się stanie, jak pan myśli, z kim będą chcieli rozmawiać? Z wami, bandą drobnych francuskich złodziejaszków, gangsterów-amatorów, czy ze mną, Amerykaninem? Jestem jednym z nich, pilotem zestrzelonym nad Francją, który zdołał się ukryć i przeŜyć pod nosem szkopów. - Oczywiście, Ŝe będą woleli rozmawiać z panem. JednakŜe Wolter jest zdania, Ŝe równie dobrze Amerykanie mogliby się takŜe dogadać z monsieur Acierem. - Acier nie miał planu. Nie potrafił myśleć perspektywicznie. Hugo przeciągnął palcem po krawędzi swojej filiŜanki. - A pan ma takie plany? - Dokładnie tak. Jankesi zajmą ParyŜ nim skończy się lato, a ja jestem gotów na ich powitanie. - Comment? - Oto moja propozycja. Chcę się wyspecjalizować w benzynie. Niech inni handlują badziewiem: pończochami, czekoladą czy masłem. Mnie to nie obchodzi. Mam odpowiednich ludzi, system i plan. Nic, ale to nic, nie będzie
311 tak poŜądane jak benzyna. Wie pan, o czym mówię. To będą miliony litrów.11 - Zgadzam się. Wy, Amerykanie, uwielbiacie swoje maszyny. - ParyŜ eksploduje. Przez cztery lata szkopy zmuszali Francuzów do Ŝycia po cichu. Kiedy znikną, ludzie będą potrzebować wszystkiego. Jak im to dostarczyć? CięŜarówkami. Mam rację? A bez czego cięŜarówki nie pojadą? - Taaa. Benzyna - pokiwał głową Hugo. Biały Pies zadowolony odchylił się na krześle. Wsadził kciuk pod jedną z szelek i strzelił z niej lekko. - Benzyna powtórzył. Hugo z uśmiechem na twarzy podziwiał teatralne gesty Amerykanina. Biały Pies nie dbał o to, co tamten o nim myśli. - Poinformuję monsieur Woltera o pańskim wielkim planie. Benzyna... MoŜe dzięki niej zapomni o sentymencie, jakim darzył monsieur Aciera. Biały Pies wycelował w jego stronę palec, co miało znaczyć: „Załatw to”. - Chien Blanc? Skąd takie przezwisko? Biały Pies. „Biały” pewnie dlatego, Ŝe ma pan bladą cerę. Ale czemu pies? Hugo wysączył ostatnie krople kawy i osuszył usta serwetką. Biały Pies siłą woli powstrzymywał się przed wepchnięciem mu filiŜanki do gardła. Ten silący się na wykwintne maniery obwisły bandzior zachowywał się jak Bóg wie kto! Muszę się stąd szybko zabierać, albo zastrzelę w końcu któregoś z tych pieprzonych Ŝabojadów, pomyślał.
312 Uśmiechnął się szeroko, błyskając zębami, zupełnie nie dbając o karykaturalność swego obszernego garnituru, fryzjerskiego wąsika czy lśniącej od brylantyny fryzury. To był jego sposób, aby kłuć w oczy pieprzonych Francuzików swoją Ameryką. - PoniewaŜ jestem twoim najlepszym przyjacielem odparł.
Słowniczek ASP - (Advance Supply Point) - jeden z wielu prowizorycznie zakładanych punktów przeładunkowych i magazynowych. A/T - (Anti/Tank) - armata przeciwpancerna. BAR - (Browning Automatic Rifle) - ręczny karabin maszynowy, wykorzystujący tę samą amunicję, co M-l Garand, zdolny wystrzelić 450 pocisków na minutę. CO - (Commanding Officer) - głównodowodzący. COE - (Cab Over Engine) - dwuipółtonowa cięŜarówka, podobna do „Jimmy ego”, o nieco większej komorze ładunkowej, stworzonej dzięki umieszczeniu silnika pod kabiną. COM Z - (Communication Zone) - dowództwo nadzorujące linie zaopatrzenia i komunikacji oraz logistykę na terenach oswobodzonych. CP - (Command Post) - punkt dowodzenia. DUKW - (slangowo „DUCK” - kaczka) - amfibia zbudowana na bazie dwuipółtonówki, wykorzystywana do przewoŜenia zapasów ze statków na plaŜę. ETO - (European Theater of Operations) - europejski teatr działań wojennych. FFI - (Forces Francaises de l’Tnterieur) - francuski ruch oporu, walczący z niemiecką okupacją Francji w latach 1940-1945. FUBAR - (Fucked Up Beyond All Recognition) - skrót w Ŝargonie wojskowym, oznaczający coś spieprzonego ponad wszelkie wyobraŜenie. G-l - członek personelu pomocniczego i administracyjnego. Kategoria MOS (patrz niŜej).
314 G-2 - oficer wywiadu. Kategoria MOS (patrz niŜej). HQ - (Head Quarters) - kwatera główna, sztab. KIA - (Killed in Action) - zabity w akcji. LCM - (Landing Craft, Mechanised) - barka desantowa, zaprojektowana do przewozu trzydziestotonowego czołgu albo 60 Ŝołnierzy. LCT - (Landing Craft, Tank) - barka desantowa, zaprojektowana do przetransportowania na plaŜę czterech lub pięciu (w zaleŜności od typu) Shermanów. LD - (Line of Departure) - linia wyjścia, pozycje wyj ściowe. LP - (Listening Post) - stacja nasłuchowa. LST - (Landing Ship, Tank) - okręt desantowy, słuŜący do desantowania czołgów bezpośrednio na plaŜę lub przybrzeŜną płyciznę. MG - (Machine Gun) - karabin maszynowy. MLR - (Main Linę of Resistance) - główna linia obrony. MOS - (Military Occupation Specialty) - amerykańska kategoria specjalizacji wojskowej, zwykle podawana w formie kodu, np. w czasie II wojny światowej MOS 745 oznaczało szeregowego Ŝołnierza piechoty, a MOS 1026 - pilota szybowca desantowego. MP - (Military Police) - Ŝandarmeria. MTB - (Motor Transport Brigade) - gałąź Korpusu Transportowego Armii, która dysponowała kompaniami cięŜarówek i tym samym była odpowiedzialna za organizację „Red Ball Express”. POL - (Petrol, Oil, Lubricants) - paliwo, olej, smar. QM - (Quartermaster) - kwatermistrzostwo, Korpus Armii odpowiedzialny w 1944 roku za zaopatrzenie. SNAFU - (Situation normal, all fucked up) - skrót w Ŝargonie wojskowym, oznaczający „Sytuacja jak zwykle, wszystko popieprzone”. SOP - (Standard Operating Procedurę) - standardowa procedura operacyjna. TD - (Tank Destroyer) - niszczyciel czołgów.
Przypisy 1
Szkoła Kapelanów w Harvardzie. W sierpniu 1942 roku Szkołę Kapelanów U.S. Army przeniesiono z Fort Benjamin Harrison w Lawrence, Illinois do Uniwersytetu Harvarda w Cambridge, Massachusetts. W dwumiesięcznych zjazdach brało udział osiemdziesięciu aplikantów. Grupy tworzono tak, aby w kaŜdej znajdował się jeden katolik, protestant liturgiczny, protestant nie-litur-giczny i śyd. Wysoko ceniono sobie umiejętność współpracy z przedstawicielami innych religii. Głównymi tematami zajęć były: obowiązki polowe (wprowadzenie do wojskowego trybu Ŝycia), rejestracja pochówków, dyscyplina, obyczaje i etykieta wojskowa, morale armii, administracja, zasady walki lądowej, rekreacja, edukacja i muzyka, higiena wojskowa, odczytywanie map, broń chemiczna. 2
Rabini w Korpusie Kapelanów. Aby zapewnić Ŝołnierzom równy dostęp do 5000 kapelanów, system ich rozdzielania po między jednostkami opierał się na przeprowadzonym w 1936 roku spisie ludności, w którym opisano czterdzieści grup reli gijnych, a ilość kapelanów określono na podstawie procento wego ich udziału w społeczeństwie. Największą liczebnością charakteryzowali się rzymscy katolicy, którzy stanowili trzy dzieści procent składu Korpusu Kapelanów Armii. Zaraz po nich uplasowali się protestanci róŜnych odłamów. Piątą gru pą pod względem liczebności byli śydzi, którym przydzielono cztery procent stanowisk kapelanów. W rezultacie tych wyli czeń w armii lądowej słuŜyło dwustu rabinów i dodatkowych stu w Marynarce Wojennej USA.
316 3
Krew i Czerwony KrzyŜ. ,,[W 1942 roku] wewnątrz Czer wonego KrzyŜa toczył się prawdziwie «krwawy» spór. Później zawarto jednak kompromis, w myśl którego zgodzono się na pobieranie krwi od czarnych, ale oznaczano ją i oddzielano od krwi pobieranej od białych. Prezes amerykańskiego Czer wonego KrzyŜa, Norman H. Davis, przyznawał wprawdzie, Ŝe podział ten nie ma Ŝadnych podstaw naukowych, ale zadekla rował równocześnie: «Prawdziwym pytaniem jest, czy prze konania i uprzedzenia większości ludzi, którzy korzystają z tej krwi przetrwają, i czy nie wpłyną na dobrą wolę mniejszości, którą tworzą dawcy». Liczba Ŝołnierzy, którzy dopuszczali tyl ko podawanie im krwi białych, mimo iŜ musieli na nią czekać, była niewyobraŜalnie wielka. Ten system segregacji rasowej krwi, utrzymywany przez Czerwony KrzyŜ w USA, trwał do 1963 roku”. (Gerald Astor, „The Right to Fight: A History of African American In the Military”, DaCapo Press 1998, s. 164). 4
Zatonięcie „Susan B. Anthony”. Tylko Pierwszy i Trzeci Batalion Trzysta Pięćdziesiątego Dziewiątego Pułku Piechoty 6 czerwca przekroczyły kanał La Manche na pokładzie „LST”, jako część sił inwazyjnych, lądując na plaŜy UTAH. Następne go dnia podąŜył za nimi Drugi Batalion, płynąc na pokładzie „Susan B. Anthony”, transportowca o wyporności 8100 ton. O godzinie siódmej trzydzieści statek wszedł na minę i zaczął tonąć, zanurzając się rufą. Całe trzy tysiące Ŝołnierzy zdołano bezpiecznie ewakuować, jednak mające trwać dwa miesiące kłopoty Dziewięćdziesiątej Dywizji zaczęły się od kompanii „G”, która w liczbie około stu siedemdziesięciu pięciu Ŝołnierzy zaokrętowała się na niewłaściwy okręt brytyjski uczestniczący w akcji ratowniczej, i na jego pokładzie wróciła do Anglii. Mi nęły dwa tygodnie, zanim wszyscy Ŝołnierze pechowej kompa nii dołączyli we Francji do swojego oddziału. Co więcej, pewna część Ŝołnierzy 2. Batalionu, która wylądowała na plaŜy UTAH, znalazła się tam bez broni, którą utraciła w czasie akcji ratun kowej, opuszczając tonący statek.
317 5
Pierwszy frontowy CO Dziewięćdziesiątej Dywizji. Był nim generał brygady Jay W. McKelvie, który przybył z 90. Dywizją do Anglii w kwietniu 1944 roku. Zanim objął dowództwo dywizji, McKelvie dowodził dywizyjną artylerią. Na krótko przed wyruszeniem do Anglii poprzedni dowódca dywizji został przeniesiony do sztabu, a McKelviemu powierzono funkcję, do której nie był odpowiednio przygotowany. W efekcie 12 czerwca został on odwołany ze stanowiska po tym, jak 90. Dywizja nie zrealizowała zadań powierzonych jej w Normandii. W historii „Tough Ombres”, został on opisany w następujący sposób: „Nigdy nie naleŜało powierzać mu dowództwa Dywizji. W Normandii okazało się, Ŝe brakuje mu zdolności pod wszelkimi względami, od taktyki począwszy, na zdolności komunikacji skończywszy. Prawda była taka, Ŝe nie umiał znaleźć wspólnego języka z podkomendnymi. Po pięciu dniach został zdjęty ze stanowiska”. (John Colby „War from Ground Up: Ninetieth Division In WWII”, Nortex Press 1991, s. 148-149). 6
Dziewięćdziesiąta Dywizja jako „problematyczna jed nostka”. Generał Bradley, w swojej autobiografii „Soldiers Story”, tak opisuje sytuację: „Przez kilka pierwszych dni walk większość nowych dywizji popadła w stan dezorganizacji, wy nikający z szoku mentalnego. Zanim Ŝołnierze przywykli do agonii rannych i codzienności śmierci, strach i dezorientacja sprawiały, Ŝe zbijali się w grupy. Nie moŜna ich było skłonić do walki inaczej, jak prowadząc osobiście. Niekiedy oficerowie musieli ich zmuszać do walki. W ciągu pierwszych dni opera cji wojennej taki szok zwykle mija, a Ŝołnierze przyzwyczajają się do początkowo obezwładniającego strachu. Pod rozumną i pewną komendą sprawnie wykonują rozkazy. Jeśli to było moŜliwe, staraliśmy się osłabić ten początkowy szok, kierując świeŜe jednostki na spokojniejsze odcinki frontu, aby się «zaaklimatyzowały» i dopiero później wysyłać je do decydujących działań. Kiedy Dziewięćdziesiąta Dywizja dotarła na miejsce tuŜ po Czwartej, w rejonie plaŜy UTAH nie było Ŝadnego «spokojnego» sektora. Nie mieliśmy innego wyboru, jak rzucić ją do
318 ataku, który wystawiłby na próbę nerwy nawet najtwardszych weteranów. Taki chrzest czekał takŜe inne dywizje, którym przyszło walczyć w gorszych warunkach i większość z nich szybko okrzepła i dzielnie znosiła trudy walk. Dziewięćdziesiąta Dywizja od początku stwarzała jednak problemy. Jej morale i sprawność bojowa były tak niskie, Ŝe w pewnym momencie sztabowcy Pierwszej Armii, zrezygnowani, zaczęli rozwaŜać moŜliwość podzielenia jej na części i uzupełnienia jej Ŝołnierzami innych jednostek. A jednak zdecydowaliśmy się dać 90. jeszcze jedną szansę i nowego dowódcę, co w efekcie sprawiło, Ŝe dywizja ta stała się jedną z najlepszych jednostek na Europejskim Teatrze Wojennym. Jej transformacja była przykładem tego, Ŝe zdolny dowódca potrafi przekazać swą energię i inicjatywę podwładnym. Co więcej, Dziewięćdziesiąta pokazała, Ŝe róŜnice pomiędzy dywizjami nie tyle zaleŜą od Ŝołnierzy, a raczej od talentu i zdolności przywódczych ich dowódców”. (Omar N. Bradley „A Soldier's Story”, The Modern Library 1999, s. 296-297). 7
Kolejny CO Dziewięćdziesiątej Dywizji. 13 czerwca 1944 dowództwo nad Dziewięćdziesiątą Dywizją objął generał Eugene M. Landrum, który do tej pory słuŜył jako zastępca dowódcy VII Korpusu. Generał Bradley polecił mu, aby „uporządkował sprawy” w jednostce po tym, jak zastąpił McKelviego. Tego sa mego dnia 357. pułk piechoty przeszedł pod rozkazy pułkownika Johna W. Sheehy. Dwa dni później Sheehy zginął i został zastąpiony przez podpułkownika Charlesa Schwaba, którego 17 czerwca zastąpił pułkownik George Barth. Z kolei 16 czerwca pułkownik Richard Petridge objął dowodzenie w 358. pułku. W ciągu kilku pierwszych dni dowództwa generała Landruma nad „T-O” zmieniono takŜe kilku dowódców batalionów i kompanii. 8
Zniszczenie sztucznego portu Mulberry. Sztorm, który szalał na kanale w dniach 19-22 czerwca, nie naleŜał do szczególnie silnych. Wiatr nie przekroczył prędkości 57 kilometrów
319 na godzinę, ale mimo to sztuczny port Mulberry A, osadzony przy plaŜy OMAHA, rozpadł się na części i został staranowany przez miotane wysoką falą statki. Drugi port, Mulberry B, znajdujący się w brytyjskiej strefie inwazyjnej opodal Arromanches, przetrwał sztorm, choć został powaŜnie uszkodzony. Do końca sierpnia wyładowywano w nim 9000 ton dziennie. W ciągu ostatniego tygodnia czerwca po ucichnięciu sztormu, mimo Ŝe sztuczny port był zniszczony, na plaŜy OMAHA przyjmowano 13 500 ton sprzętu oraz zapasów, co znacznie przekraczało pierwotne załoŜenia. Ostatecznie zrezygnowano z naprawiania Mulberry A, głównie ze względu na powodzenie operacji rozładunkowej bez jego zastosowania. 9
Śmierć dowódcy plutonu. W ciągu kaŜdego z siedmiu tygodni walk toczonych przez 90. Dywizję w Normandii, straty wśród dowódców plutonów piechoty sięgały 48. procent. Średni czas pozostawania na stanowisku porucznika piechoty wynosił dwa i pół tygodnia. 10
Zmiana na stanowisku CO 359. pułku. Pułkownik Clarke Fales, absolwent West Point, dowodził 359. pułkiem od 1942 roku. Jego dymisja ze stanowiska będąca wynikiem decyzji generała Landruma zaszokowała wielu Ŝołnierzy w pułku, gdyŜ Fales był szanowanym i lubianym dowódcą. Znawcy historii 90. Dywizji spekulują, Ŝe jedyną słabością pułkownika Falesa była zbytnia pobłaŜliwość wobec podkomendnych. Gdy pułk utknął w regionie Bocage i pod Mont Castre, Landrum, równieŜ niespełniający oczekiwań sztabu, mógł zdymisjonować Falesa, pragnąc zrzucić część winy ze swoich barków. 11
Benzynowe gangi ParyŜa. Gdy wyzwolono ParyŜ, za potrzebowanie na benzynę osiągnęło astronomiczny poziom. KaŜde przedsięwzięcie oparte na transporcie mogło w cią gu jednej nocy przynieść krociowe zyski lub zbankrutować, wszystko zaleŜało od benzyny. Miliony litrów armijnego paliwa „ulotniły się” w ParyŜu za pośrednictwem dezerterów, którzy
320 po przybyciu do Miasta Świateł zadekowali się w nim, zamiast wyruszyć dalej na wschód ze swoimi jednostkami. śołnierze ci albo przyłączali się do istniejących w paryskim półświatku gangów - takich jak chociaŜby gang Woltera - albo zakładali własne grupy. Benzynowe gangi koncentrowały swą działalność głównie w dzielnicach Montmartre i Montparnasse. Paliwo zdobywano na wiele nielegalnych sposobów. Najczęstszym była zwykła drobna kradzieŜ, gdy członkowie gangów krąŜyli po mieście i po prostu kradli kanistry z wojskowych pojazdów pozostawionych bez nadzoru. Najbardziej bezczelną metodą było po prostu podjechanie do wojskowej bazy paliwowej z 200 pustymi kanistrami na pace i beztroskie rzucenie „Do pełna”. Ze względu na szybkość natarcia podąŜającego za słabnącym niemieckim oporem we Francji, większość baz paliwowych obsługiwała armijne cięŜarówki bez zadawania pytań. Nie było czasu na wnikanie, czy Ŝołnierz mówi prawdę, i nie było systemu potwierdzania zapotrzebowania. Słowem, idealne warunki dla kombinatorów. W ciągu pierwszych dni po wyzwoleniu Ŝycie w ParyŜu było kosztowne. Dezerterzy szybko wyzbywali się pieniędzy. W burdelach Montparnasse i Montmartre, w kawiarniach - wszędzie tam byli rekrutowani przez benzynowe gangi opowieściami o łatwym zarobku na czarnym rynku. Gangi niejednokrotnie liczyły nawet po 60 ludzi. Często były dobrze zorganizowane, według struktury wojskowej, z rangami, rozkazami i awansami. Obowiązywały w nich przepustki do miasta i regulamin słuŜby. KaŜdy z gangów miał człowieka, który był „mózgiem”. Szefem gangu Vincennes był medyk-dezerter, który w przebraniu porucznika Ŝandarmerii wyłapywał innych dezerterów w barach Montmartre. Straszył ich sądem wojennym i karą śmierci przez powieszenie, jaka groziła dezerterom. Ale jeśli wyświadczyliby mu przysługę... był skłonny odstąpić od ukarania nieszczęśnika. Przysługą okazywało się prowadzenie jego cięŜarówek i dołączenie do gangu. Dezerterzy niejednokrotnie błyskawicznie się dorabiali, co często stawało się teŜ przyczyną ich wpadki. Agenci CID (Cri-
321 minal Investigation Division - wydział śledczy prokuratury wojskowej), którym powierzono rozbicie gangów benzynowych, łatwo namierzali GI próbujących przesyłać do domu tysiące dolarów w obligacjach wojennych lub przekazach pocztowych. śołnierze nierzadko przechwalali się swoim bogactwem w knajpach i barach, jeździli drogimi samochodami. Wielu wpadało w obławy na dezerterów. Zdarzało się równieŜ, Ŝe francuscy konkurenci, zazdrosne kobiety lub porzuceni przez uwiedzione dziewczęta Francuzi wydawali Ŝandarmerii szastających pieniędzmi amerykańskich dezerterów-gangsterów.
Spis treści Wstęp................................................................ 5 Od autora .......................................................... 13 D+100 - 14 września 1944 .............................. 19
CZĘŚĆ PIERWSZA D+5 - 11 czerwca 1944 ................................... 27 D+6 - 12 czerwca ............................................. 37 D+9 - 15 czerwca ............................................. 93
CZĘŚĆ DRUGA D+12 - 18 czerwca ........................................... 133 D+15 - 21 czerwca ........................................... 169 D+25 - 1 lipca .................................................. 189 D+27 - 3 lipca. .................................................197 D+29 - 5 lipca...................................................227 D+31 - 7 lipca...................................................259 D+32 - 8 lipca.................................................. 297 Słowniczek....................................................... 313 Przypisy ........................................................... 315